Czerwona maska - MASTERTON GRAHAM
Szczegóły |
Tytuł |
Czerwona maska - MASTERTON GRAHAM |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Czerwona maska - MASTERTON GRAHAM PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Czerwona maska - MASTERTON GRAHAM PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Czerwona maska - MASTERTON GRAHAM - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
Czerwona maska
The Painted Man
Przeklad Piotr Kus
Dla Wiescki z najgoretsza miloscia,
jak zawsze
oraz dlaGrazyny i Tomasza Szponderow
z podziekowaniami
Cud rozy
Cud wydarzyl sie wczesnym wtorkowym popoludniem. Byl to najmniejszy z mozliwych cudow i wydawal sie cudem szczesliwym. Byl jednak pierwszym sposrod wielu cudow, ktore, w miare jak uplywal dzien, stawaly sie coraz mroczniejsze i bardziej przerazajace - a cuda te byly jak posagi, ktore odwracaja glowy, i wanny do kapieli, ktore wypelniaja sie krwia, i martwi ludzie, ktorzy krocza ulicami.
Trzy ostrzezenia
Byl drugi tydzien maja. Molly malowala szkarlatna roze, po ktorej lodydze pelznie biedronka. Do jej pracowni weszla Sissy i przez kilka minut sie jej przygladala. Molly siedziala przy otwartym oknie, przez co z podworza wpadaly do pracowni podmuchy cieplego wiatru, a na ksiazke o ogrodnictwie, do ktorej zerkala, padaly promienie slonca.Po drugiej stronie jej biurka stalo okragle lustro. Odbijal sie w nim obraz Molly oraz jej reka, pieczolowicie malujaca platki rozy cienkim sobolowym pedzelkiem. Na kazdym palcu Molly tkwil srebrny pierscionek; nawet na kciuku. Jej paznokcie pomalowane byly na metaliczny blekitny kolor.
Miala na sobie takze efektowny staromodny naszyjnik, wlasciwie bardziej podobny do bransoletki z wisiorkami niz do naszyjnika. Zwisaly z niego dzwoneczki, maskotki i gwiazdki, ozdobione kamieniami polszlachetnymi. Kiedy Molly malowala, naszyjnik migotal, blyszczal i czasami podzwanial.
-Napijesz sie jeszcze wina? - zapytala Sissy.
-Poprosze tylko o pol kieliszka. Kiedy wypije za duzo, zawsze kreci mi sie w glowie.
Sissy wrocila po chwili do pracowni z oszronionym kieliszkiem zinfandela i postawila go na parapecie.
-To jest piekne. - Wskazala glowa na roze.
Molly zamoczyla pedzelek w sloiku po galaretce owocowej, teraz pelnym metnej wody.
-Nazywa sie "Pan Lincoln" - powiedziala. - Ma wspanialy zapach. Szkoda, ze nie moge uprawiac ich w moim ogrodzie. Jednak wszystkie kwiaty, ktore probuje wyhodowac, niszczeja od jakiejs zarazy albo pozeraja je gasienice.
-Widzisz, byc ogrodnikiem to jest tak, jakby byc pielegniarka - stwierdzila Sissy. - Twoje rosliny sa twoimi pacjentami. Jesli chcesz, zeby byly szczesliwe, potrzebuja bezustannej opieki. Popatrz, ja na przyklad spiewam moim kwiatom.
-Spiewasz do nich?
-A dlaczego nie? Moje pnace roze uwielbiaja Schody do nieba. Problem jedynie w tym, ze kiedy dochodze do ostatniego wersetu, nie moge zlapac tchu.
-Nie powinnas tyle palic.
Do pracowni przydreptal Pan Boots, czarny labrador Sissy. Rozowy jezyk zwisal mu z boku pyska.
-Hej, Panie, chyba chcialbys pojsc na spacer, co? - zapytala Sissy, targajac go za uszy. - Coz, na razie jest na to za goraco, ale usiadziemy sobie w cieniu gdzies na zewnatrz.
-Dolacze do was, jak tylko to skoncze - powiedziala Molly. - Ostateczny termin dostarczenia ilustracji uplywa w piatek. Duszek Fifi w Krainie Kwiatow, taki tytul bedzie nosila ksiazka. Powinnas przeczytac tekst. Albo nie, jesli nie chcesz sie porzygac. "Duszek Fifi podskakiwal i tanczyl wokol roz. Mial dzwoneczki na palcach raczek i nozek".
-Wszyscy swieci, miejcie litosc nad nami.
W dniu, w ktorym Trevor po raz pierwszy przywiozl tutaj Molly, ona i Sissy zostaly najlepszymi przyjaciolkami. Mimo ze roznica wieku miedzy nimi wynosila okolo trzydziestu lat, mialy wiele wspolnych cech: byly spektakularnymi balaganiarami, ubieraly sie jak cyganki, uwielbialy pic wino, przepowiadac przyszlosc i sluchac hipisowskiej muzyki dzieci kwiatow z lat szescdziesiatych. Hey, Mr Tambourine Man, czesto spiewaly chorem, starajac sie przekrzyczec jedna druga.
Polaczyla ich tak ciepla wiez, ze potrafily przesiadywac razem w jednym pokoju, nie odzywajac sie do siebie dlugimi godzinami, a jedynie wymieniajac krotkie usmiechy, jakby dzielily pomiedzy soba sekret, ktorego za zadne skarby nie zdradza nikomu, nawet Trevorowi.
Juz w szkole podstawowej Trevor narzekal, ze Sissy wyglada i zachowuje sie jak wrozka z wedrownej trupy. Miala zawsze rozwiane wlosy, wielkie kolczyki i czarna suknie w pstrokate kwiaty. Molly takze byla takim swobodnym duchem i Sissy byla przekonana, ze Trevor uwielbia ja miedzy innymi dlatego, iz jest rownie niekonwencjonalna jak jego matka.
Molly przypominala Sissy mloda Mie Farrow z czasow, gdy grala w Dziecku Rosemary, gdyz miala wlosy jak drobne brazowe ogniki, twarz w ksztalcie serca - z niewiarygodnie wielkimi brazowymi oczami - oraz piersi jak jablka. Jej kipiace energia cialo podtrzymywaly chudziutkie nogi i Sissy czasami odnosila wrazenie, ze ona sama wygladala tak, kiedy byla w jej wieku, a bylo to wtedy, gdy The Platters wypuscili na rynek Only You, a jej ojciec odwozil ja po lekcjach w szkole sredniej nowym jasnoniebieskim edselem.
Sissy wyszla na zewnatrz, na wybrukowane czerwonymi ceglami male tylne podworko, na ktorym staly terakotowe donice. Niebo bylo lekko zamglone, lecz bezchmurne, a wilgotnosc powietrza wynosila znacznie powyzej osiemdziesieciu procent. Usiadla w cieniu winorosli, przed malym stolikiem ogrodowym z kutego zelaza, i polozyla na nim paczke marlboro oraz karty DeVane. Pan Boots ulozyl sie na ziemi u jej stop, ciezko dyszac.
Przez otwarte okno zobaczyla w okraglym lustrze odbicie Molly i pomachala do niej reka z papierosem. Dym uniosl sie ku niebu pomiedzy liscmi winorosli.
Sissy zaczela rozkladac karty DeVane. Byly duze, znacznie wieksze od kart tarota, powyginane na rogach, ale wciaz jaskrawokolorowe. Wyprodukowano je we Francji, w osiemnastym wieku i chociaz nazywano je "kartami milosci", znajdowalo sie na nich takze mnostwo tajemniczych znakow, zawoalowanych zlych przepowiedni i omenow, zapowiadajacych zblizajace sie nieszczescia.
Karty DeVane mogly rownie dobrze przepowiedziec, ze mloda dziewczyna spotka wysokiego, przystojnego nieznajomego i zdecyduje sie na slub jeszcze przed koncem roku, jak i to, ze samochod wiozacy ja do slubu dachuje na drodze prowadzacej do kosciola, a ona sama ujdzie z zyciem z tego incydentu, ale bedzie polamana i z poparzeniami trzeciego stopnia.
Tego popoludnia Sissy chciala zapytac kart, czy nadszedl juz czas powrotu do Connecticut. W koncu przebywala juz w Cincinnati od siedmiu tygodni i zaczynala podejrzewac, ze Trevor jest juz mocno zirytowany jej przedluzajacym sie pobytem tutaj.
Ulozyla karty w tradycyjny Krzyz Lotarynski. Nastepnie wylozyla na srodku Karte Przepowiedni, ktora symbolizowala ja sama. Karta nazywala sie La Sybille des Salons, inaczej mowiac, Przepowiadaczka z Salonu, i widniala na niej stara kobieta w czerwonym plaszczu i okularach w zlotej oprawie. Sissy potrafila ukladac przepowiednie juz od jedenastego roku zycia i potrafila tlumaczyc przyszlosc ze wszystkiego, od lisci herbaty po krysztalowe kule. Nigdy sama sobie nie zadawala pytania, co jest zrodlem tej umiejetnosci. Widzenie z wyprzedzeniem tego, co wydarzy sie najblizszego poranka, bylo dla niej rownie naturalne jak pamiec o tym, co wydarzylo sie poprzedniego dnia nad ranem.
Pierwsza karta, ktora odkryla, nazywala sie Les Amis de la Table i przedstawiala czterech ludzi siedzacych przy stole jadalnym, zastawionym pieczonymi bazantami, pieczenia wolowa i duzym lososiem, udekorowanym majonezem i plasterkami ogorka. Kazdy z siedzacych przy stole dysponowal przynajmniej siedmioma roznymi sztuccami. Dla Sissy byl to jasny znak, ze tutaj, gdzie teraz przebywa, bedzie mile widzianym gosciem jeszcze przynajmniej przez kolejny tydzien.
Sliczna mloda kobieta siedzaca u szczytu stolu trzymala w rece owoc granatu i smiala sie. Smial sie rowniez mezczyzna siedzacy obok niej. Owoc granatu symbolizuje czystosc i milosc - jako jedyny owoc, ktorego nie tykaja robaki, ale jest takze symbolem krwi, ze wzgledu na kolor swojego soku.
Mloda kobieta i mlody mezczyzna sprawiali wrazenie beztroskich, jednak blisko przy nich siedziala takze starsza kobieta, a na jej twarzy malowal sie wyraz glebokiego zmartwienia. Lewa dlon przyciskala do policzka i ze zmarszczonym czolem patrzyla na czwartego biesiadnika, jakby sie go bala. Nie mozna bylo jednak dostrzec jego twarzy, poniewaz mial na sobie szary plaszcz z wysokim kolnierzem, ktory nie zakrywal jedynie czubka jego nosa. Plaszcz przypominal troche habit mnicha.
Przed tym czwartym czlowiekiem stal lsniacy polmisek. W polmisku odbijala sie twarz mezczyzny, odbicie bylo jednak tak znieksztalcone, ze Sissy nie byla w stanie okreslic, jak wlasciwie ten mezczyzna wyglada.
Oto wiec czworo towarzyszy jadlo wieczorny posilek, jeden sposrod nich byl jednak bardzo tajemniczy, a jego obecnosc bez watpienia niepokoila jednego z pozostalej trojki biesiadnikow. W obrazie tym tkwil jeszcze jeden dziwny element: z kandelabru nad stolem zwisala czerwona roza, zawieszona kwiatem w dol.
Sissy odkryla nastepna karte. Ukazala sie La Blanchisseuse, Praczka. Karta przedstawiala mloda kobiete w bialym kapturku wyciagajaca z drewnianej balii biala suknie lub koszule nocna. Mloda kobieta miala zamkniete oczy. Albo byla bardzo zmeczona, albo bezwiednie o czyms marzyla, albo po prostu nie chciala patrzec na okropnosci swojej pracy, balia bowiem po brzegi wypelniona byla krwia. Koszula nocna takze byla niemal cala skapana we krwi.
Wysoko pod sufitem znajdowalo sie male okienko i do srodka zagladal przez nie jakis mezczyzna. Najprawdopodobniej stal na drabinie. Mial uwazne spojrzenie i czerwona twarz, niemal tak czerwona jak krew w drewnianym kuble. Rame okna oplataly czerwone roze.
Sissy bardzo dlugo wpatrywala sie w karty. Pan Boots zdal sobie sprawe, ze cos ja zaniepokoilo, poniewaz podniosl glowe i jeknal zalosnie z glebi gardla.
-Co o tym myslisz, Panie Boots? - zapytala go Sissy, pokazujac mu karte. - Bo dla mnie to wyglada tak, jakby ktos mial wkrotce odniesc powazne rany, a ktos inny bedzie probowal prac dowody.
Pan Boots warknal, tylko jeden raz. Sissy powoli polozyla karte z praczka na stoliku i siegnela po nastepna. Byla jeszcze dziwniejsza. Nazywala sie Le Sculpteur i przedstawiala mlodego rzezbiarza w pracowni. Rzezbiarz byl szczuply, mial dlugie wlosy i sprawial dziwne wrazenie, ze jest obojnakiem. Z powodzeniem mogla to byc dziewczyna w chlopiecym ubraniu.
Rzezbiarz wykuwal w bloku marmuru figure nagiego mezczyzny. Postac wznosila do gory obie rece, jakby sie komus poddawala albo prosila o zrozumienie. Rece mialy czerwony kolor, jakby broczyly krwia.
Na suficie pracowni wyryte byly kwiaty rozy.
-Ktos odniesie ciezkie rany, a ktos inny bedzie zacieral slady. Ale wyglada mi na to, ze jakas trzecia osoba stworzy obraz, ktory wskaze na prawdziwego sprawce nieszczescia. A wiec... Kto sposrod znanych nam osob moglby to zrobic, Panie Boots?
Sissy zebrala karty i juz miala zabrac je do domu, zeby pokazac Molly, kiedy katem oka dostrzegla niewyrazna jaskrawoczerwona plame. Odwrocila sie i w jednej z donic zobaczyla wysoka szkarlatna roze. Jej platki przypominaly tulipany. Po lodydze wedrowala biedronka.
Powoli podeszla do kwiatu, zdjela okulary i przyjrzala mu sie z bliska. Byla calkowicie pewna, ze przedtem go tu nie bylo.
Powachala kwiat, jednak nie mial zadnego zapachu.
-Molly! - zawolala, za pierwszym razem jednak za cicho, dlatego powtorzyla: - Molly!
-Jestem w kuchni - odkrzyknela jej Molly. - Przygotowuje swieza wode do malowania.
-Zostaw wode i chodz tutaj, szybko!
Molly ukazala sie na werandzie.
-O co ci chodzi? Ja naprawde musze dokonczyc te ilustracje.
-Myslalam, ze nie mozesz uprawiac roz - powiedziala Sissy.
-Nie moge. Przeciez ci mowilam. Jesli chodzi o prace ogrodowe, jestem aniolem smierci.
-A wiec co to jest?
Molly wyszla boso do ogrodu. Z niedowierzaniem popatrzyla na roze, po czym rozesmiala sie i powiedziala:
-Oszalalas, Sissy. Wlozylas te roze tutaj, zebym wyszla na idiotke.
Sissy potrzasnela przeczaco glowa.
-Popatrz tylko, Molly. To jest przeciez ta sama roza, ktora wlasnie malujesz. Identyczna jest nawet ta biedronka.
Molly delikatnie ujela kwiat za lodyge i lekko pociagnela.
-Masz racje - powiedziala. Jej duze oczy zrobily sie jeszcze wieksze. - Wyrasta z ziemi. I to jest dokladnie ta sama roza. Dokladnie. Sissy, to jest niesamowite! Ona ma na platkach kwiatu nawet slady po pociagnieciu pedzlem.
-To niemozliwe - stwierdzila Sissy. Znowu powachala roze. - Ale widocznie musi byc mozliwe. Przeciez widze te roze i nawet czuje jej zapach.
-Musimy ja pokazac komus jeszcze - zasugerowala Molly. - Moze mialysmy cos w salatce.
-W salatce? Na przyklad co?
-Nie wiem. Bielun albo cos takiego. Byc moze, jak to powiedziec, mamy halucynacje.
-W jaki sposob bielun mogl sie dostac do naszej salatki? Przeciez widzialam, jak ja przygotowujesz. Nie bylo w niej nic oprocz rokietty, mlodej cebuli, plasterkow buraka i ugotowanych na twardo jajek.
-Ale przeciez ta roza nie moze naprawde istniec. Ja jej nie posadzilam, ja ja namalowalam!
-Moze to jest cud? - zapytala Sissy.
-Sama w to nie wierzysz, prawda?
-Jesli to nie jest cud, to co to moze byc innego? Moze to znak od Boga?
-Dlaczego niby Bog mialby przekazywac nam wlasnie taki znak? Jesli to Jego sprawka, co chce nam przez to powiedziec? Ze nie mamy uprawiac roz? Ze wolno nam je wylacznie malowac?
-Moze to jest cos wiecej niz znak? - zapytala Sissy. - Moze to ostrzezenie? - Uniosla do gory karty DeVane. - Wlasnie przepowiadalam moja najblizsza przyszlosc. Popatrz tylko na to: przy stole siedza cztery osoby, jedna z nich wyglada tak, jakby stanowila zagrozenie dla pozostalych trzech. A teraz to: praczka, wyzymajaca zakrwawiona koszule. I znowu: rzezbiarz rzezbi mezczyzne, ktory ma krew na rekach.
-Nie rozumiem. Co to wlasciwie ma znaczyc?
-Mysle, ze chodzi tutaj o cos, co nam sie przydarzy, albo o cos, w co sie wkrotce nieswiadomie wplaczemy. Ktos odniesie powazne rany, a moze nawet zostanie zabity.
-Ale nie zadna z nas?
-Mam ogromna nadzieje, ze nie. Ale ten rzezbiarz... Mysle, ze on przedstawia ciebie. Niezaleznie od tego, kto bedzie odpowiedzialny za to zranienie lub morderstwo, to ciebie policja poprosi, zebys naszkicowala jego portret.
Molly potrzasnela glowa.
-Daj spokoj, Sissy, juz od miesiecy policja nie prosila mnie o zadne rysunki. Ostatni szkic wykonalam chyba w lutym, kiedy zgwalcono te nauczycielke w Summie Country Day School. Policja kryminalna preferuje dzisiaj komputery.
-Ale to wszystko jest przeciez w kartach, Molly. A karty nie maja zadnego powodu, zeby klamac.
-Wiesz co, byc moze powinnas jeszcze powrozyc z lisci herbaty, zeby miec pewnosc. Karty pewnie nie klamia, ale przeciez mogly sie pomylic, prawda?
-Molly, na wszystkich tych kartach sa roze i one takze cos znacza, chociaz nie wiem co. A poza tym, co tutaj mamy, co tutaj rosnie, na naszych oczach?
Molly wygladala na zdezorientowana i zaniepokojona.
-Posluchaj - powiedziala. - Nie wiem, co o tym myslec. Najlepiej zrobie, jak wroce do srodka i dokoncze malowanie. A ty moze sprobuj jeszcze raz z kartami, dobrze? Moze tym razem powiedza ci cos zupelnie innego? Cos mniej... rozumiesz, brrrr!
Sissy wzruszyla ramionami.
-Dobrze, moge sprobowac. Ale zapewniam cie, ze znowu pokaza sie te same karty albo inne, ale beda one znaczyly to samo. Zawsze tak sie dzieje. To jest rownie jasne jak to, ze po nocy nastepuje dzien.
Molly wyciagnela reke w strone kwiatka i przez moment Sissy myslala, ze zamierza go zerwac. Ta jednak zawahala sie i cofnela dlon, jakby zerwanie kwiatu moglo uczynic go bardziej realnym.
-W sumie moge ja tutaj zostawic - powiedziala. - Prawdopodobnie to jest jedyna roza, ktora wyrosla i kiedykolwiek wyrosnie w moim ogrodzie.
Poslala Sissy krotki, niepewny usmiech i wrocila do domu. Sissy odwrocila sie w kierunku winorosli.
-No, Panie Lincoln sprawdzmy, czy przyszlosc moze sie nam jednak ukazac troche bardziej rozowo. Albo troche mniej.
Wygladzila sukienke na udach, zamierzajac usiasc, lecz nagle Molly znow ukazala sie w drzwiach.
-Sissy? - Jej glos byl bezbarwny jak zimna woda.
-Co sie stalo, Molly?
-Chodz, sama zobacz.
Sissy podazyla za nia do pracowni. Na biurku lezal podrecznik dla ogrodnikow, otwarty na rozy odmiany "Pan Lincoln". Wciaz stalo na nim takze okragle lustro oraz pudelko z farbami. Jednak kartka papieru rysunkowego, na ktorym jeszcze przed chwila malowala roze, byla zupelnie pusta.
Sissy wyjrzala przez okno. Na zewnatrz, w jaskrawych promieniach slonca, lekko chwiala sie szkarlatna roza. Po jej lodydze wciaz pelzla biedronka. Sissy spojrzala na Molly.
-Namaluj cos jeszcze - powiedziala. - Jeszcze jedna roze. Albo moze ptaka. Cokolwiek.
Czerwona winda
Jimmy jeszcze raz nacisnal guzik przywolujacy winde i powiedzial:-Do diabla, co oni robia tam na gorze? Wystygnie mi bagietka.
-Jakis glupol pewnie zostawil otwarte drzwi - zauwazyl Newton. - Zawsze tak robia, kiedy przenosza swoje meble z pietra na pietro. Nic ich nie obchodzi, ze ktos inny chce szybko wrocic do biura.
Jimmy nacisnal przycisk i przytrzymal na nim palec, jednak wskaznik polozenia windy nadal pokazywal, ze kabina stoi na pietnastym pietrze. Przy drzwiach kabiny zgromadzilo sie juz pieciu czy szesciu urzednikow z pojemnikami zawierajacymi lunch na wynos lub ze styropianowymi kubkami z kawa. Pojawil sie tez kurier z firmy Skyline, bezustannie pociagajacy nosem, dzierzacy pod pacha wielka papierowa torbe, ktora mocno pachniala cynamonowym chili.
-Cholera jasna, to sie staje nie do zniesienia - mruknal ksiegowy w koszuli z krotkim rekawem, starajacy sie utrzymac na neseserze trzy kartony pizzy La Rosa i trzy pojemniki z zupa. - Czy ktos chcialby sie przebiec tam na gore i sprawdzic, co sie dzieje?
Jimmy polozyl dlon na piersi i powiedzial ze swiszczacym oddechem.
-Przykro mi, stary, ale mam astme. Pietnascie pieter by mnie zabilo. Newton, stary, a moze ty tam pobiegniesz? Zaopiekuje sie twoim hamburgerem.
Przy windzie pojawilo sie trzech kolejnych urzednikow, a kazdy mial ze soba porcje lunchu na wynos.
-Cholerna winda znowu nie dziala - wyjasnil im ksiegowy w koszuli z krotkim rekawem, jakby to jeszcze nie bylo oczywiste.
W Giley Building, stojacym w centrum Cincinnati, znajdowaly sie trzy windy, jednak przez wiekszosc czasu dzialala tylko jedna z nich i nawet jesli dzialala, jej drzwi zawsze zamykaly sie samoczynnie z takim impetem, ze Jimmy obawial sie, iz nigdy juz sie nie otworza, a on sam utkwi w windzie jak w pulapce.
Giley Building powstal w niecale jedenascie miesiecy, podczas Wielkiego Kryzysu - wybudowalo go kilkuset robotnikow marzacych wowczas o jakiejkolwiek pracy. Ponad trzy lata wczesniej budynek przeznaczono do wyburzenia, ale miejscowi konserwatorzy przeprowadzili skuteczna walke w obronie jego fasady w stylu charakterystycznym dla architektury wloskiej, wykonanej z brazowych cegiel, oraz jego ponurego holu z brazowego marmuru, ozdobionego plaskorzezbami przedstawiajacymi historie Cincinnati, na przyklad przyplyniecie pierwszego statku rzecznego, zbudowanie pierwszego mostu na filarach ponad rzeka Ohio czy wreszcie otwarcie pierwszej fabryki mydla przez firme Procter Gamble.
Obecnie budynek zajety byl mniej wiecej w dwoch trzecich. Wiele pieter bylo opustoszalych. Na korytarzach odbijalo sie echo, walaly sie przewrocone krzesla i tablice informacyjne, wciaz pelne przypietych do nich zoltych karteczek.
-Szlag by to trafil - westchnal Newton.
Podal jednak Jimmy'emu pudelko z hamburgerem White Castle i ruszyl w kierunku klatki schodowej. W tej samej chwili, w ktorej zlapal za klamke prowadzacych na nia drzwi, rozleglo sie ciche "bang" i na wskazniku polozenia windy zaczely sie zmieniac cyferki. Najpierw ulozyly sie w liczbe 14, potem szybko w 12.
-Alleluja! - zawolal ksiegowy. Pozostali urzednicy zdobyli sie tylko na cyniczny rechot.
Newton wrocil po swojego hamburgera.
-Zamierzam zmienic prace, czlowieku - powiedzial. - Chcialbym pracowac w budynku, w ktorym windy bezawaryjnie jezdza w dol i do gory, w ktorym naprawde dziala klimatyzacja i w ktorym polowy biur nie zajmuja duchy.
Przypomnial sobie, jak slyszal ludzi spacerujacych pozno wieczorem po pustych pietrach, glosy, zwielokrotniane przez echo, i dzwonki telefonow, ktorych nikt nie odbieral.
-Stary, chyba oszalales - odparl Jimmy. - Przeciez doskonale wiesz, ze nie ma czegos takiego jak duchy.
-Naprawde? A jak myslisz, dokad udaja sie ludzie po smierci?
-Donikad. Kiedy ktos umrze, to jest tak, jakby wylaczono jakies swiatelko, ktorego juz nikt nigdy nie wlaczy z powrotem. I powiem ci jeszcze, ze gdyby nawet po smierci ludzie dokads sie udawali, z cala pewnoscia nie przychodziliby do jakichs tam biur.
-A juz na pewno nie ja - wtracil sie ksiegowy. - Kiedy ja umre, pojde sobie do Vegas.
Wskaznik polozenia windy przez caly czas podzwanial, a tymczasem ta sunela coraz nizej, az wreszcie dotarla do holu. Urzednicy zbili sie przed jej drzwiami w ciasnym kregu, czekajac, az sie otworza.
I kiedy to sie wreszcie stalo, wszyscy odruchowo postapili krok do przodu. Natychmiast jednak cofneli sie o krok, poniewaz postac w windzie niespodziewanie osunela sie na podloge.
-Jezu! - zawolal Jimmy.
-O moj Boze - wyjakala kobieta za jego plecami.
Na srodku windy lezala twarza do podlogi mloda kobieta, a pod jej cialem spoczywal jeszcze mezczyzna w srednim wieku. Lezal na boku, plecami zwrocony do drzwi. Kobieta ubrana byla w kremowy kostium, a mezczyzna mial na sobie jasnoniebieska sportowa marynarke, ale ich ubrania pokrywala krew. Zreszta byla nia zbryzgana cala kabina windy, od podlogi az po sufit. Na lustrach widac bylo mnostwo krwawych odciskow dloni.
Najbardziej przerazajace bylo jednak to, ze z prawego ramienia mlodej kobiety wystawal wielki noz kuchenny.
Ksiegowy bez chwili wahania odlozyl na bok neseser z ulozonymi na nim kartonami z pizza i pojemnikami z zupa.
-Dzwoncie pod dziewiecset jedenascie! - zawolal. Wszedl do windy i przylozyl dwa palce do tetnicy szyjnej mlodej kobiety. - Ona zyje! Pomozcie mi.
Jimmy oddal pudelko z lunchem Newtonowi i takze wszedl do windy. Jej podloga byla tak sliska od krwi, ze stracil rownowage i niemal sie przewrocil.
-Niech mi pan powie, co mam robic - poprosil ksiegowego.
-Wyniesmy ja stad, tylko delikatnie. Polozmy ja na podlodze, na boku. Czy ktos juz dzwonil na dziewiecset jedenascie? Potrzebne nam sa koce, przescieradla, cokolwiek, co pomoze podtrzymac cieplote jej ciala. I trzeba sprawdzic, gdzie zostala ugodzona nozem. Jezeli ma uszkodzone arterie, musimy zalozyc opatrunek uciskowy.
-Nie powinnismy wyciagnac noza? - zapytal Jimmy.
-Nie, niech lepiej zostanie, gdzie jest. Wyciagna go ratownicy. Wiele osob ugodzonych nozem umiera dlatego, ze ktos niefachowo wyjmuje noz z rany.
Ksiegowy i Jimmy wspolnie wyciagneli kobiete z windy i ulozyli ja na podlodze. Uklekla przy niej jakas niemloda sekretarka o matczynym wygladzie, po czym rozpiela jej kamizelke i bluzke, probujac znalezc rany od noza.
-A co z nim? - zapytal Jimmy.
Ksiegowy jedynie popatrzyl na mezczyzne w windzie i potrzasnal glowa.
-Wyglada na to, ze otrzymal cios prosto w serce. A takze kilka ciosow w pluca.
-Niewiarygodne - odezwal sie Newton. - Cholernie niewiarygodna sprawa.
Niespodziewanie odezwala sie sekretarka.
-Mysle, ze ta mloda dama miala sporo szczescia. Ma niegrozne rany na plecach i na dloniach. Zapewne ciezko walczyla o zycie.
Jimmy uklakl obok kobiety. Jej oczy koloru orzechow laskowych byly otwarte, chociaz zdawaly sie niczego nie widziec. Miala okolo dwudziestu pieciu lat, jasnobrazowe wlosy zwiazane w dlugi konski ogon, teraz pozlepiany krzepnaca krwia. Na jej czole i prawym policzku widnialy krwawe odciski palcow.
-Nic pani nie jest? - zapytal ja Jimmy.
Mloda kobieta nie odpowiedziala mu, widac bylo jednak, ze oddycha, a jej wargi nieznacznie sie poruszyly.
-Wszystko bedzie dobrze - kontynuowal Jimmy. - Obiecuje, wyjdzie pani z tego.
Zgromadzeni przed winda uslyszeli syreny radiowozow i ambulansow docierajace z zewnatrz i po chwili hol budynku zalaly refleksy czerwonego i niebieskiego swiatla.
Jimmy wstal. Podszedl do niego ksiegowy w koszuli z krotkimi rekawami i powiedzial:
-Dobra robota, synu. Dziekuje.
-Co pan mowi, przeciez ja nic nie zrobilem. To glownie pan jej udzielil pierwszej pomocy.
-Widzisz, sluzylem kiedys w Marines. W Iraku. Mozesz mi wierzyc, mam doswiadczenie, widzialem mnostwo ludzi z ranami na calym ciele.
-Cholera jasna! - zawolal Newton. - Ten, kto na nich napadl, wciaz jest w tym budynku, prawda? Przeciez nie zszedl po schodach! A jesli nie, to nie ma zadnej innej mozliwosci, zeby sie wydostal na zewnatrz.
-Chyba ze wyskoczyl z pietnastego pietra - powiedzial ksiegowy ponuro.
Ogrod rzeczy niewytlumaczalnych
Kiedy detektyw Kunzel zadzwonil do drzwi, byl juz wieczor i wiekszosc ogrodu skrywal mrok. Sissy i Molly nadal siedzialy pod pnaczami winorosli. Popijaly wino i wpatrywaly sie w ogrod z mieszanina trwogi i niedowierzania, ale rowniez z uwielbieniem, poniewaz w tym, co sie wydarzylo, bylo tak wiele magii.W trakcie popoludnia Molly namalowala jeszcze piec roz w roznych kolorach, od maslanej zolci po najciemniejsza purpure. Namalowala takze czerwona malwe, slonecznik i biala stokrotke. A teraz te kwiaty kwitly w ogrodzie, chylac sie w podmuchach slabego wiatru, rownie prawdziwe, jak gdyby rosly tutaj od momentu zasiania albo posadzenia.
-Jak myslisz, jak to sie dzieje? - zapytala Molly. - Czy to jest jakis miraz? Czy to jest optyczna iluzja, mimo ze przeciez mozemy tych kwiatow dotknac?
Sissy wydmuchnela dym z papierosa.
-Jesli o mnie chodzi, kochanie, uwazam, ze o wiele wazniejsza jest odpowiedz, dlaczego tak sie dzieje niz jak. Takie rzeczy nigdy nie zdarzaja sie bez powodu. A przynajmniej ja nie widzialam czegos takiego w calym moim dlugim i pelnym doswiadczen zyciu.
Byly swiadkami cudu. Po tym, jak Molly namalowala roze, cofnely sie od stolu i obie patrzyly, jak kwiat stopniowo znika z papieru, jakby papier szybko blaknal w padajacych na niego promieniach slonca. Jednoczesnie wypatrywaly przez okno i widzialy, jak ta sama roza materializuje sie w jednej z donic, poczatkowo mala i slaba, ale z kazda chwila coraz mocniejsza. W koncu byla juz na tyle duza, aby mozna ja bylo zerwac albo powachac. Jej kolce naprawde kluly, przebijaly skore i sprawialy, ze pojawiala sie na niej krew.
Tak samo bylo z kazdym nastepnym kwiatem i z chrzaszczem. Molly nie chciala namalowac ptaka w obawie, ze powstanie twor anatomicznie niepoprawny i nie bedzie mogl latac.
Sissy jeszcze raz rozlozyla karty DeVane i poprosila je, zeby dokladniej wyjasnily cud. Tym razem jednak karty okazaly sie niezwykle enigmatyczne i trudne do interpretowania. Kiedy zachowywaly sie w taki sposob, Sissy zawsze narzekala, ze mamrocza.
Ostatnia karta byla La Sourde-Muette, Gluchoniema. Przedstawiala mloda kobiete, przyodziana jedynie w przepaske na biodrach spleciona z rozowych roz. Jeden palec trzymala na ustach, a dlon drugiej reki zwinela przy prawym uchu, jakby wysilala sie, zeby cos uslyszec. Stala nad brzegiem ciemnego jeziora, po ktorym plywaly trzy nieme labedzie. Druga strona jeziora porosnieta byla rzedem drzew, wsrod ktorych skrywal sie nagi mezczyzna. Jego skora byla bardzo biala, jakby z marmuru, obie rece mial jednak szkarlatne.
-Na Boga, co tam robi ten mezczyzna? - zapytala ja Molly.
-Nie wiem. Byc moze ta karta oznacza, ze nie powinnysmy zadawac zbyt wielu pytan. Przynajmniej na razie. Labedzie sa symbolem cierpliwosci, ale takze symbolem tragicznej smierci. I popatrz na te postac, niczym posag w pracowni rzezbiarza. No i jeszcze wiecej roz. To wszystko jest bardzo dziwne.
-Myslalam, ze karty powinny wyjasniac sprawy, a nie komplikowac je jeszcze bardziej.
-Nie zawsze tak jest - odparla Sissy. - Od czasu do czasu mawiaja, ze nie moga niczego powiedziec. Zwykle znaczy to, ze czeka na ciebie szesc albo siedem roznych mozliwych drog przyszlosci, a karty nie sa w stanie zdecydowac, ktora z tych drog przyszlosci pojdziesz.
-Ale ja myslalam, ze cale moje zycie zostalo dokladnie zapisane i zaplanowane, od chwili, w ktorej sie urodzilam. Rozumiesz, jak karma.
-Och, nie. Calkowicie sie mylisz. Zawsze masz jakis wybor! Zdarzaja sie jednak w zyciu decydujace momenty, kiedy cala przyszlosc moze zmienic pojedyncze przypadkowe wydarzenie. Na przyklad zaspisz na autobus albo akurat pada deszcz, twoja torba na zakupy calkowicie przemokla i pekla i pewien niezwykle atrakcyjny nieznajomy pomaga ci pozbierac zakupy z chodnika. Przypomnij tylko sobie, jak spotkalas Trevora w Chidlaw Gallery. Poszedl tam tylko po to, zeby zmienic im sume ubezpieczenia.
Molly pokiwala glowa i usmiechnela sie.
-Po pierwszej rozmowie z nim pomyslalam: "Jaki przystojny facet, a mimo to nadety nudziarz". Ale potem popatrzyl na ktorys z moich obrazow i powiedzial: "To nadzwyczajne, jakby zaraz mialo ozyc", a przeciez nawet nie wiedzial, ze ja to namalowalam.
-No wlasnie - przytaknela Sissy. - W takich momentach karty zdaja sie czekac na to, aby jeszcze jeden element ukladanki wskoczyl na wlasciwe miejsce, i dopiero wtedy sa gotowe powiedziec, co ci sie wkrotce przydarzy. - Dopila wino i dodala: - Karty DeVane to jednak nie tylko przepowiadanie przyszlosci. One sa jak klucz do wszystkich niewytlumaczalnych zdarzen, jakie dzieja sie w zyciu. Dlaczego sie rodzimy? Po co tutaj jestesmy? Ta rudowlosa kobieta, ktora widzialam w ubieglym tygodniu w Fountain Square... dlaczego ona placze? Dlaczego Frank umarl tak mlodo i zostawil mnie sama na tak dlugo?
-Jak to sie dzieje, ze maluje roze, ktore pozniej rosna zywe w moim ogrodzie?
Sissy wziela do reki pusty kieliszek.
-Ha! Chcialabym ci na to odpowiedziec. Ale moze moglabys namalowac dla nas jeszcze jedna butelke zinfandela?
Zadzwonil dzwonek przy drzwiach.
-Chyba nikogo sie nie spodziewasz, prawda? - zapytala Sissy.
-To prawdopodobnie Sheila, chce mi zwrocic forme do pieczenia. Nie rozumiem, dlaczego jej sobie nie zatrzyma. Jesli chodzi o wypieki, jestem jeszcze gorsza od ciebie.
-Moja droga, nie ma nikogo, kto bylby gorszy ode mnie w pieczeniu ciast. Kiedykolwiek sie do tego zabieralam, w moim domu omal nie dochodzilo do pozaru.
Molly weszla do domu. Sissy wziela do reki kolejnego papierosa, jednak Pan Boots przechylil leb z dezaprobata, co sprawilo, ze wsunela papierosa z powrotem do paczki.
-I ty mi mowisz, ze nie chowa sie w tobie duch Franka - odezwala sie do psa. Pochylila sie do przodu tak mocno, ze jej twarz znalazla sie niemal przy pysku psa, i powiedziala: - Jesli tam jestes, Frank, obiecuje ci, ze z tym skoncze. Zaczne nawet zuc gume antynikotynowa.
Molly wrocila do ogrodu w towarzystwie dwoch mezczyzn. Jeden z nich mial szerokie ramiona i byl niski, krepy, z wlosami ostrzyzonymi na jeza i oczami osadzonymi blisko siebie jak porzeczki w ciescie. Ubrany byl w bezowa marynarke, stanowczo zbyt na niego ciasna w klatce piersiowej, oraz w zielona koszule, ktora robila wrazenie, jakby nierowno pozapinano jej guziki. Jego wielki brzuch zwisal ponad paskiem spodni.
Za nim stanal chudy osobnik o celowo zmierzwionych wlosach i twarzy przystojnego gryzonia. Sprawial wrazenie wiecznie zniecierpliwionego. Ubrany byl w czarna markowa koszule, w ktorej kieszeni na piersiach trzymal drogie okulary przeciwsloneczne.
Molly podprowadzila dwoch mezczyzn do altany.
-Sissy, to jest detektyw Mike Kunzel, a to detektyw... Przepraszam, jak brzmi panskie nazwisko?
-Bellman, Freddie Bellman.
-Przylapaliscie mnie na rozmowie z moim zmarlym mezem - powiedziala Sissy. - Sadzicie panowie pewnie, ze postradalam zmysly.
Detektyw Kunzel popatrzyl na Pana Bootsa i odparl:
-Alez skad, prosze pani. Mialem kiedys suke labradora o najgorszym charakterze, jaki mozna sobie wyobrazic, i bylem w stu procentach przekonany, ze posiadl ja duch mojej zmarlej tesciowej, swiec panie nad jej dusza.
-Jak sie masz, Mike? - zapytala Molly. - Jak sie ma Betty? Wciaz spiewa w zespole Footlighters?
-Betty ma sie doskonale, dziekuje. Wlasnie otrzymala role Milly w Siedmiu narzeczonych dla siedmiu braci. A Goin' Courtin' utkwilo mi w glowie na dlugie tygodnie.
-Jezu... Mnie tez... - zaczal Bellman, ale zaraz przywolal na twarz krotki, krzywy usmiech, zeby pokazac, ze nie zamierzal nikogo obrazic.
-Co wiec moge dla ciebie zrobic, Mike? - zapytala Molly. - Napijecie sie czegos, panowie? Moze lemoniady? Albo soku porzeczkowego? A moze po malym piwku?
-Gdybym nie byl na sluzbie, Crayola, z wielka przyjemnoscia wypilbym kufel piwa, zimnego jak lod. Jednakze musze podziekowac. Przyjechalem poprosic, zeby pojechala pani ze mna do Szpitala Uniwersyteckiego i wykonala rysunek pewnej osoby.
Molly natychmiast popatrzyla na Sissy, a wyraz jej twarzy mowil wszystko: "Moj Boze, twoja karta z rzezbiarzem to przewidziala, zaledwie kilka godzin temu. Zaraz jednak spojrzala ponownie na detektywa Kunzela i powiedziala:
-Myslalam, ze w tych czasach jestescie juz calkowicie skomputeryzowani.
-Prawie calkowicie. Ale porucznik Booker pomyslal, ze pani bedzie najlepsza do tej konkretnej roboty, ze wzgledu na to, jak pani potrafi zadawac pytania swiadkom. Mamy mloda kobiete, ktora dzis w porze lunchu zostala zaatakowana w Giley Building. Jakis szaleniec z nozem dopadl ja w windzie i zadal jej trzy ciosy nozem w plecy. Przezyla atak, jednak w windzie byl z nia jeszcze jeden facet, ktory nie mial juz tyle szczescia. Kobieta jest zszokowana, bardzo zestresowana, a tymczasem w windach w Giley Building nie ma kamer przemyslowych i dlatego tylko na podstawie jej zeznania mozemy odtworzyc wyglad napastnika. Chcemy to zrobic jak najszybciej. To dlatego porucznikowi Bookerowi zalezy na kims, kto potrafi rysowac i wlasciwie stawiac pytania. Rzecz jasna, tylko pani przyszla mu do glowy, nikt inny.
-Milo to slyszec. Z przyjemnoscia pomoge. Mam z wami zaraz jechac?
-Zawieziemy pania, jezeli pani pozwoli. Po drodze przedstawie pani wszystkie ponure szczegoly.
-Czy ktos jeszcze widzial zabojce? - zapytala Sissy.
-Nie, prosze pani. Ta mloda kobieta to jedyny naoczny swiadek. Przeszukalismy budynek od dolu do gory, wszystkie dwadziescia trzy pietra, i wciaz nie mamy pewnosci, w jaki sposob udalo sie mu uciec. Jednak w tym budynku pracuje siedemset siedemdziesiat piec osob, wiec raczej nie mial trudnosci, zeby zniknac w tlumie.
-On albo ona - poprawila go Sissy.
-Tak, oczywiscie. Nie mamy jednak raczej do czynienia z atakiem, do jakiego zdolna bylaby kobieta.
-Pewnie nie, jesli waszej mlodej kobiety i zmarlego mezczyzny nie laczyl romans i nie zaatakowala ich zazdrosna zona.
-Nie brak pani wyobrazni - stwierdzil detektyw Kunzel. - Na razie jednak najlepiej trzymajmy sie sprawdzonych faktow.
-Czasami fakty potrafia oszukiwac - zaprzeczyla mu Sissy. - Potrzebuje pan raczej spojrzenia wewnetrznego.
-Moja tesciowa przepowiada przyszlosc - wyjasnila Molly. - Jest bardzo dobra... praktycznie potrafilaby przepowiedziec, co wybierze pan jutro na deser.
Detektyw Kunzel staral sie sprawic wrazenie, iz bardzo mu to zaimponowalo.
-O kurcze. Taki talent moglibysmy wykorzystac. Pozwoli pani, ze sie z nia skontaktuje, jesli ta sprawa zabrnie w swego rodzaju martwy punkt? Albo jezeli bede potrzebowal pewniaka na derby Kentucky?
-Staje sie pan sarkastyczny, detektywie. Ale niech sie pan nie martwi, jestem do tego przyzwyczajona. Moj zmarly maz byl detektywem w Policji Stanowej stanu Connecticut i takze odnosil sie sceptycznie do kwestii przepowiadania przyszlosci. Bede jednak niezwykle szczesliwa, jesli zechce pan skorzystac z mojej pomocy. Jesli wypowie pan takie proste slowko, "prosze".
-Prosze?
Sissy doskonale sobie zdawala sprawe, ze takie "prosze?" jest wlasciwym tylko dla ludzi z Cincinnati zapytaniem "slucham?" albo "nie zrozumialem", jednak udala, ze tego nie wie.
-No - odezwala sie. - Nareszcie przeszlo to panu przez gardlo.
W tym momencie na podworku pojawil sie Trevor, trzymajac za reke Victorie. Pierwsza i jedyna wnuczka Sissy miala obecnie dziewiec lat. Byla bardzo szczupla, miala - jak jej matka - wielkie brazowe oczy oraz dlugie ciemne wlosy, splecione w warkocze. Ubrana byla w rozowa koszulke bez rekawow, biale krotkie spodenki i olsniewajaco rozowe adidasy.
Trevor byl bardzo podobny do swojego zmarlego ojca. Mial falujace czarne wlosy i niebieskie oczy, chociaz jego twarz byla bardziej okragla i nie tak ostro wyrzezbiona jak twarz Franka, no i Trevor nie odziedziczyl po Franku zdolnosci do blyskawicznego przywolywania na nia zarazliwego usmiechu. Poza tym nie przejawial zadnych sklonnosci, by wstapic, sladem ojca, w szeregi policji. Byl od niego bardziej powsciagliwy i ostrozny, wolal starannie kalkulowac ryzyko, niz je podejmowac. Mial na sobie niebieska koszule w krate i starannie uprasowane spodnie khaki.
-Hej, Mike! - zawolal. - Co tutaj robisz, stary?
Detektyw Kunzel przybil z nim piatke.
-Czesc, Trevor. Przepraszam cie, ale wpadlismy, zeby pozyczyc na godzine lub dwie twoja utalentowana zone.
-Co sie stalo? Ktos zaginal?
-Zabojstwo. Zasztyletowano kogos dzis rano w Giley Building. Mamy jedna ofiare smiertelna i jedna ciezko ranna.
-Slyszalem o tym, kiedy jechalem, zeby odebrac Victorie z lekcji. Chryste.
-Wiecie co? Zabiore Victorie do domu i dam jej cos do picia - powiedziala Sissy. - Jak przebiegla lekcja tanca, Victorio?
-Bylo okropnie! Przez caly czas obracalam sie w zla strone.
Sissy wziela ja za reke i zaprowadzila do kuchni.
-Ja takze tak tanczylam na poczatku. Bez przerwy obracalam sie w zla strone. W gruncie rzeczy spedzilam w ten sposob cale zycie.
Victoria usiadla przy duzym sosnowym stole i Sissy nalala jej do szklanki mleka o smaku truskawkowym.
-Zjesz cos slodkiego?
-Nie wolno mi przed kolacja.
-Twoja mama musi dzis wieczorem troche popracowac dla policji, mysle wiec, ze wszyscy pojdziemy na kolacje do miasta, a jesli nie je sie kolacji w domu, mozna zjesc wczesniej cos slodkiego, zeby miec sily na czekanie, zanim kelner przyniesie to, co sie zamowilo. Co powiesz na wypad do Blue Ash Chili i na taka wielka kanapke z kurczakiem i serem?
Oczy Victorii rozszerzyly sie.
-Naprawde?
-No jasne. Najwyzszy czas, zebysmy zjadly cos niezdrowego.
Sissy wlasnie szla do pokoju dziewczynki, zeby przyniesc jej ubranie, kiedy Victoria odezwala sie:
-Babciu... Upuscilam jedna z twoich kart.
Sissy popatrzyla na ziemie. Jedna z kart DeVane wysunela sie z talii, jednak zamiast upasc plasko, utkwila pod katem prostym w szparze pomiedzy deskami podlogowymi.
-Co za przypadek, prawda? Jestem pewna, ze juz nigdy bym tego nie powtorzyla.
Sissy wahala sie przez chwile, po czym wyjela karte ze szpary i popatrzyla na nia przez szkla okularow.
Une Jeune Filie Tombante, Upadajaca Mloda Kobieta. Na karcie widniala dziewczyna w zoltej sukience wpadajaca do studni. Rece miala uniesione, jakby ktos trzymal ja za nie, i puscil, a na jej twarzy wymalowane bylo skrajne przerazenie. Ponad nia jakis mezczyzna w przekrzywionym berecie usmiechal sie, patrzac, jak dziewczyna leci w dol. Rzucal za nia roze, jakby jej upadek stanowil swego rodzaju przedstawienie. Pod dziewczyna, do polowy zanurzony w najciemniejszych czelusciach studni, widoczny byl czarny potwor. Wypatrywal ku niej wyczekujaco. Mial obnazone kly i szpony gotowe, zeby rozerwac jej suknie.
Sissy patrzyla na karte ze zmarszczonym czolem. Kilkakrotnie postukala nia w stolik. Przeciez jestes tylko karta, pomyslala. Nie staraj sie mnie przechytrzyc.
-Babciu? - zapytala Victoria.
-O co chodzi, kochanie?
-Co sie stalo, babciu? Chyba to nie byla straszna karta, co?
-Oczywiscie, ze nie. Wlasciwie to byla sympatyczna karta. Z mala dziewczynka, wskakujaca do jakiejs wody. Coz, byc moze znaczyla, ze mama i tata zabiora cie na wakacje.
Sissy jednak podejrzewala, ze karta jest kolejnym ostrzezeniem, szczegolnie dlatego, ze przyciagnela jej uwage w taki niecodzienny sposob. Jakim cudem karta mogla spasc na podloge w taki niezwykly sposob i w niej po prostu utkwic? Bez watpienia bylo to ostrzezenie, ze gdzies bardzo blisko znajduje sie ktos krwawy i gwaltowny i ze objawi sie raczej predzej niz pozniej. Dziewczyna wpadajaca do studni. Czarny potwor czekajacy, zeby rozerwac ja na strzepy.
-Tato obiecal, ze nas zabierze do Disney Worldu - powiedziala Victoria z kawalkiem domowego ciasta w buzi.
-To by bylo wspaniale, prawda? - Sissy usmiechnela sie.
Polozyla dlon na glowie Victorii. Une Jeune Filie Tombante. Swiat dna studni byl zupelnie innym swiatem, takim, w ktorym potwory mogly oddychac, w ktorym jednak ludzie toneli. Karty mowily, ze cokolwiek sie zbliza, nadchodzi z zupelnie innego i dziwnego miejsca - miejsca refleksow i cieni, gdzie wszystko jest na opak, gdzie w pustych pokojach do pozna w nocy rozlegaja sie podniesione glosy.
Do domu weszla Molly. Kunzel, Bellman i Trevor weszli za nia.
-Do zobaczenia, Sissy - powiedziala Molly. Z oparcia jednego z krzesel zdjela zielony szydelkowy sweter i wlozyla go. - Nie wiem, jak dlugo mnie nie bedzie. Zapewne przez dwie lub trzy godziny, to zalezy. Zajmiesz sie moja dwojka, prawda?
-Och, oczywiscie - zapewnila ja Sissy. - Zajme sie nimi jak nalezy, badz spokojna. Nakarmie, przeczytam bajke na dobranoc i przypilnuje, zeby umyli zeby, zanim poloza sie spac.
-Ha! - zawolal z rozbawieniem detektyw Kunzel.
-Mamo - jeknal Trevor w protescie. - Na milosc boska, dalabys spokoj.
Czerwona Maska
Jane Becker umieszczono w separatce niedaleko Oddzialu Chirurgii Urazowej. Kiedy Molly szla korytarzem, jedno ze swiatel fluorescencyjnych mrugalo, przez co odniosla wrazenie, ze znajduje sie wsrod dekoracji do jednego z tych nieznosnych japonskich horrorow, na przyklad The Ring.Na krzesle przy drzwiach siedzial umundurowany policjant, czytajac "Cosmopolitan".
-Niczego innego nie bylo pod reka - wyjasnil, kiedy Molly usmiechnela sie na ten widok.
-Kiedy przyjde tu nastepnym razem, przyniose panu "Penthouse'a" - odparla.
Sciany separatki pomalowane byly w neutralnym kolorze magnolii, a na scianie wisial oprawiony plakat z "Bluegrass Country". Zaluzje byly zaciagniete, przez szpary Molly dostrzegala jednak poblyskujace swiatla Bethesda Avenue.
W lozku, wsparta wysoko na poduszkach, lezala mloda kobieta o kreconych, brazowych wlosach. Mimo ze byla bardzo blada, Molly zauwazyla, ze jej twarz jest jedna z takich, ktore naleza do "slodziutkich trzpiotek". Jej zadarty maly nosek, niczym cynamonem, obsypany byl piegami. Jej oczy mialy kolor jasnozielony, a ladnie wykrojone usta byly bardzo rozowe. Jednak jej lewy policzek byl napuchniety i przeciety czerwona szrama, a na lewej brwi miala zalozone szwy chirurgiczne. Obie dlonie dziewczyny byla owiniete bialym muslinowym bandazem. Pod rozowa kwiecista szpitalna pidzama Molly dostrzegla opatrunek usztywniajacy.
Kiedy Molly weszla do sali, poteznej postury czarnoskora pielegniarka akurat sprawdzala dzialanie kroplowki.
-Pani jest ta malarka? - zapytala.
-Tak.
-Prosze - powiedziala pielegniarka i przystawila fotel do lozka dziewczyny. - Tylko niech jej pani za bardzo nie zmeczy. Wciaz ma zbyt niskie cisnienie krwi, a to znaczy, ze nadal jest w szoku.
-Nic mi juz nie bedzie, naprawde - odezwala sie mloda kobieta glosnym szeptem, ktory zupelnie do niej nie pasowal.
-Czyzby? Z mojego doswiadczenia wynika, ze ci, ktorzy mowia, ze nic im juz nie bedzie, najszybciej umieraja.
Molly oparla o krzeslo oprawny w skore szkicownik, po czym zawiesila na oparciu torbe z olowkami i kredkami pastelowymi.
-Jestem Molly... Molly Sawyer - powiedziala i usmiechnela sie. - Nie moge ci podac reki, ale... Czesc.
-Czesc - odpowiedziala mloda kobieta. - Jane Becker. O maly wlos swietej pamieci Jane Becker.
-Masz pewnosc, ze jestes na to gotowa? - zapytala Molly. - Policja potrzebuje podobizny jak najszybciej, ale moge przyjsc jutro rano.
Jane Becker zdecydowanie potrzasnela lokami.
-On zabil tego biednego mezczyzne na moich oczach, bez zadnego powodu. Dzgal go nozem i dzgal, i dzgal, a potem rzucil sie z tym nozem na mnie. Wlasciwie dlaczego? Przeciez nawet go nie znalam i ten mezczyzna tez go chyba nie znal.
-Coz, policja nie dotarla jeszcze do zadnej przyczyny, dla ktorej mialby zaatakowac ktorekolwiek z was - powiedziala Molly. - Mezczyzna, ktory zginal, byl posrednikiem w handlu nieruchomosciami. George Woods, tak sie nazywal. Pracowal w Ohio Relocations, na dziewietnastym pietrze. Mial czterdziesci jeden lat, zone i dwie coreczki w wieku siedmiu i pieciu lat.
-Tak mi przykro. - W oczach Jane Becker pojawily sie lzy. - Jakos trudniej to teraz zniesc, znajac jego nazwisko, prawda? To juz nie jest po prostu martwy mezczyzna, ale George Woods.
-Prawda - przytaknela Molly. Wyszarpnela z pudelka na nocnym stoliku papierowa chusteczke i podala ja dziewczynie. - Ale czyz nie motywuje nas to jeszcze bardziej do odnalezienia faceta, ktory go zamordowal? Pomysl o rodzinie George'a Woodsa. Pomysl o jego dziewczynkach. Nie zobaczy, jak one dorastaja, a one przeciez nie beda go pamietac. Ale nalezy sie im przynajmniej sprawiedliwosc, prawda?
Jane Becker pokiwala glowa.
-Pomoge ci, obiecuje. Potrafie dokladnie opisac twarz tego czlowieka. Tak jakby byl w tym pokoju.
Wyciagnela zabandazowana reke ku Molly, tak jakby zabojca stal obok niej i mogla naprawde go dotknac. Molly usiadla i polozyla szkicownik na kolanach.
-Jane, zanim zaczniesz mi opisywac mezczyzne, ktory cie zaatakowal, chcialabym sie czegos o tobie dowiedziec.
Jane Becker zamrugala.
-O mnie? Jestem zwykla sekretarka w kancelarii prawniczej; wsiadlam do windy i jakis psychol zaczal mnie dzgac nozem, to wszystko.
-Wiem. Chcialabym jednak zobaczyc tego mezczyzne twoimi oczami. Rozni ludzie widza rozne rzeczy na zupelnie inne sposoby, szczegolnie kiedy znajduja sie w powaznym stresie. Jesli na przyklad pojdziesz do sadu i wysluchasz zeznan pieciorga naocznych swiadkow, nie zechcesz uwierzyc, ze wszyscy opisuja to samo przestepstwo. Sprawcy byli Latynosami. Sprawcy byli czarni. Sprawcami byli biali mezczyzni w czarnych kapturach. Jezdzili niebieskim buickiem albo szarym oldsmobile'em, albo srebrna honda accord. Mieli pistolety, mieli noze, mieli kije baseballowe. Pobiegli na wschod, odjechali na zachod.
-Jasne. Rozumiem. Ale nie wiem, co mialabym ci powiedziec.
-Zacznijmy od tego, ile masz lat.
-W kwietniu skonczylam dwadziescia piec. Jestem spod znaku Barana, chociaz nigdy sie nie zachowuje jak typowy Baran. To znaczy, nie jestem osoba asertywna.
-Jestes sama? Chwila ciszy.
-Tak, jestem sama.
-Mieszkasz sama?
-Przez jakis czas mieszkalam, prawie osiemnascie miesiecy. Ale w pazdzierniku zeszlego roku wprowadzilam sie z powrotem do domu, do mamy i taty. Och, i do mojego wstretnego mlodszego brata Kevina.
-A gdzie jest ten dom?
-W Lakeside Park. Przezylam tam cale zycie. Chodzilam do Villa Madonna Academy, a potem do Thomasa More'a.
Ciche, konserwatywne sasiedztwo, pomyslala Molly, niezbyt zamozne, glownie z tradycyjnymi domami.
-Co sprawilo, ze wrocilas do rodzicow?
-Mialam mieszkanie przy Elm Street, w centrum miasta. Lubilam je, ale bylo dla mnie stanowczo za drogie.
-Rozumiem... Lubisz muzyke?
-Och, jasne. Uwielbiam Imogen Heap. Have You Got It In You? I Tori Amos.
-Lubisz czytac?
-Tak. Kocham Danielle Steel. I The Lovely Bones. To jest ostatnia ksiazka, jaka przeczytalam.
-A co z zyciem towarzyskim? Spotykasz sie z kims?
-Czasami wychodze gdzies z chlopakami. Ale zwykle w wiekszej grupie znajomych z biura, rozumie pani. Nie mam nikogo specjalnego, przynajmniej nie w tej chwili.
-A w ogole mialas kiedys kogos specjalnego?
Jane Becker niespodziewanie zaczela kaszlec. Po dlugim ataku siegnela wreszcie po szklanke z woda. Kiedy wypila i troche sie uspokoila, powiedziala:
-Nie rozumiem pytania. To znaczy, co to ma wspolnego z napadem na mnie?
-Jane, chodzi tylko o tlo. Twoja odpowiedz pozwoli mi wyobrazic sobie mezczyzne, ktory na ciebie napadl, takiego, jakim ty go widzialas. Postrzegalas go swoimi emocjami i tym, kim jestes, rownie mocno jak swoimi oczami.
-Czy nie moge ci go po prostu opisac?
-Przepraszam - powiedziala Molly. - Nie chcialam cie urazic. Jasne, przystapmy od razu do rzeczy i moze uda nam sie ozywic tego czlowieka.
Wyciagnela pierwsza kartke ze szkicownika i siegnela po kredke w kolorze sepii.
-Co uderzylo cie w nim najbardziej. To znaczy, gdybys miala opisac go w trzech slowach, co bys powiedziala?
-Jego twarz. Mial jasnoczerwona twarz. Byla tak czerwona, ze wlasciwie szkarlatna. Jakby sie brzydko opalil albo czesto pil alkohol. A oczy mial jak szczeliny, zreszta usta takze. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze nosi czerwona maske.
-A sadzisz, ze mogl miec maske?
-Och, nie. To byla jego prawdziwa twarz. Ale byla taka czerwona...
-Czy wyczulas w jego oddechu alkohol?
-Nie. Ale mial zapach... zapach jakiegos zepsucia i wypalenia. Jak zapach plonacych wlosow.
-Dobrze. Mial czerwona twarz i oczy jak szparki. Czy bylabys w stanie odgadnac, jakiego byl pochodzenia etnicznego? Moze wygladal na kogos ze Wschodu? Albo na rdzennego Amerykanina?
Olowek Molly juz pracowal i z kartki zaczely spogladac oczy bez twarzy, tak jakby wylanialy sie z innego wymiaru.
-Nie wiem, kim byl. Wygladal po prostu niebezpiecznie, to wszystko. Czy widzialas kiedys takich ludzi? Sa spieci, gotowi do ataku, jak bul teriery, rozumiesz?
-Rozumiem. Jakiego byl wzrostu?
-Mial przynajmniej szesc stop. Moze szesc stop i jeszcze dwa cale. A moze jeszcze troche wiecej?
-Jak byl zbudowany?
-Byl potezny, mial bardzo szerokie ramiona. I gruba szyje. No i to, w jaki sposob stal. Nawet to bylo przerazajace. Pochylal sie ku mnie w taki sposob, jakby probowal zerwac sie ze smyczy.
-Jak opisalabys ksztalt jego twarzy? Byla owalna, okragla, a moze kwadratowa?