Graham Masterton Czerwona maska The Painted Man Przeklad Piotr Kus Dla Wiescki z najgoretsza miloscia, jak zawsze oraz dlaGrazyny i Tomasza Szponderow z podziekowaniami Cud rozy Cud wydarzyl sie wczesnym wtorkowym popoludniem. Byl to najmniejszy z mozliwych cudow i wydawal sie cudem szczesliwym. Byl jednak pierwszym sposrod wielu cudow, ktore, w miare jak uplywal dzien, stawaly sie coraz mroczniejsze i bardziej przerazajace - a cuda te byly jak posagi, ktore odwracaja glowy, i wanny do kapieli, ktore wypelniaja sie krwia, i martwi ludzie, ktorzy krocza ulicami. Trzy ostrzezenia Byl drugi tydzien maja. Molly malowala szkarlatna roze, po ktorej lodydze pelznie biedronka. Do jej pracowni weszla Sissy i przez kilka minut sie jej przygladala. Molly siedziala przy otwartym oknie, przez co z podworza wpadaly do pracowni podmuchy cieplego wiatru, a na ksiazke o ogrodnictwie, do ktorej zerkala, padaly promienie slonca.Po drugiej stronie jej biurka stalo okragle lustro. Odbijal sie w nim obraz Molly oraz jej reka, pieczolowicie malujaca platki rozy cienkim sobolowym pedzelkiem. Na kazdym palcu Molly tkwil srebrny pierscionek; nawet na kciuku. Jej paznokcie pomalowane byly na metaliczny blekitny kolor. Miala na sobie takze efektowny staromodny naszyjnik, wlasciwie bardziej podobny do bransoletki z wisiorkami niz do naszyjnika. Zwisaly z niego dzwoneczki, maskotki i gwiazdki, ozdobione kamieniami polszlachetnymi. Kiedy Molly malowala, naszyjnik migotal, blyszczal i czasami podzwanial. -Napijesz sie jeszcze wina? - zapytala Sissy. -Poprosze tylko o pol kieliszka. Kiedy wypije za duzo, zawsze kreci mi sie w glowie. Sissy wrocila po chwili do pracowni z oszronionym kieliszkiem zinfandela i postawila go na parapecie. -To jest piekne. - Wskazala glowa na roze. Molly zamoczyla pedzelek w sloiku po galaretce owocowej, teraz pelnym metnej wody. -Nazywa sie "Pan Lincoln" - powiedziala. - Ma wspanialy zapach. Szkoda, ze nie moge uprawiac ich w moim ogrodzie. Jednak wszystkie kwiaty, ktore probuje wyhodowac, niszczeja od jakiejs zarazy albo pozeraja je gasienice. -Widzisz, byc ogrodnikiem to jest tak, jakby byc pielegniarka - stwierdzila Sissy. - Twoje rosliny sa twoimi pacjentami. Jesli chcesz, zeby byly szczesliwe, potrzebuja bezustannej opieki. Popatrz, ja na przyklad spiewam moim kwiatom. -Spiewasz do nich? -A dlaczego nie? Moje pnace roze uwielbiaja Schody do nieba. Problem jedynie w tym, ze kiedy dochodze do ostatniego wersetu, nie moge zlapac tchu. -Nie powinnas tyle palic. Do pracowni przydreptal Pan Boots, czarny labrador Sissy. Rozowy jezyk zwisal mu z boku pyska. -Hej, Panie, chyba chcialbys pojsc na spacer, co? - zapytala Sissy, targajac go za uszy. - Coz, na razie jest na to za goraco, ale usiadziemy sobie w cieniu gdzies na zewnatrz. -Dolacze do was, jak tylko to skoncze - powiedziala Molly. - Ostateczny termin dostarczenia ilustracji uplywa w piatek. Duszek Fifi w Krainie Kwiatow, taki tytul bedzie nosila ksiazka. Powinnas przeczytac tekst. Albo nie, jesli nie chcesz sie porzygac. "Duszek Fifi podskakiwal i tanczyl wokol roz. Mial dzwoneczki na palcach raczek i nozek". -Wszyscy swieci, miejcie litosc nad nami. W dniu, w ktorym Trevor po raz pierwszy przywiozl tutaj Molly, ona i Sissy zostaly najlepszymi przyjaciolkami. Mimo ze roznica wieku miedzy nimi wynosila okolo trzydziestu lat, mialy wiele wspolnych cech: byly spektakularnymi balaganiarami, ubieraly sie jak cyganki, uwielbialy pic wino, przepowiadac przyszlosc i sluchac hipisowskiej muzyki dzieci kwiatow z lat szescdziesiatych. Hey, Mr Tambourine Man, czesto spiewaly chorem, starajac sie przekrzyczec jedna druga. Polaczyla ich tak ciepla wiez, ze potrafily przesiadywac razem w jednym pokoju, nie odzywajac sie do siebie dlugimi godzinami, a jedynie wymieniajac krotkie usmiechy, jakby dzielily pomiedzy soba sekret, ktorego za zadne skarby nie zdradza nikomu, nawet Trevorowi. Juz w szkole podstawowej Trevor narzekal, ze Sissy wyglada i zachowuje sie jak wrozka z wedrownej trupy. Miala zawsze rozwiane wlosy, wielkie kolczyki i czarna suknie w pstrokate kwiaty. Molly takze byla takim swobodnym duchem i Sissy byla przekonana, ze Trevor uwielbia ja miedzy innymi dlatego, iz jest rownie niekonwencjonalna jak jego matka. Molly przypominala Sissy mloda Mie Farrow z czasow, gdy grala w Dziecku Rosemary, gdyz miala wlosy jak drobne brazowe ogniki, twarz w ksztalcie serca - z niewiarygodnie wielkimi brazowymi oczami - oraz piersi jak jablka. Jej kipiace energia cialo podtrzymywaly chudziutkie nogi i Sissy czasami odnosila wrazenie, ze ona sama wygladala tak, kiedy byla w jej wieku, a bylo to wtedy, gdy The Platters wypuscili na rynek Only You, a jej ojciec odwozil ja po lekcjach w szkole sredniej nowym jasnoniebieskim edselem. Sissy wyszla na zewnatrz, na wybrukowane czerwonymi ceglami male tylne podworko, na ktorym staly terakotowe donice. Niebo bylo lekko zamglone, lecz bezchmurne, a wilgotnosc powietrza wynosila znacznie powyzej osiemdziesieciu procent. Usiadla w cieniu winorosli, przed malym stolikiem ogrodowym z kutego zelaza, i polozyla na nim paczke marlboro oraz karty DeVane. Pan Boots ulozyl sie na ziemi u jej stop, ciezko dyszac. Przez otwarte okno zobaczyla w okraglym lustrze odbicie Molly i pomachala do niej reka z papierosem. Dym uniosl sie ku niebu pomiedzy liscmi winorosli. Sissy zaczela rozkladac karty DeVane. Byly duze, znacznie wieksze od kart tarota, powyginane na rogach, ale wciaz jaskrawokolorowe. Wyprodukowano je we Francji, w osiemnastym wieku i chociaz nazywano je "kartami milosci", znajdowalo sie na nich takze mnostwo tajemniczych znakow, zawoalowanych zlych przepowiedni i omenow, zapowiadajacych zblizajace sie nieszczescia. Karty DeVane mogly rownie dobrze przepowiedziec, ze mloda dziewczyna spotka wysokiego, przystojnego nieznajomego i zdecyduje sie na slub jeszcze przed koncem roku, jak i to, ze samochod wiozacy ja do slubu dachuje na drodze prowadzacej do kosciola, a ona sama ujdzie z zyciem z tego incydentu, ale bedzie polamana i z poparzeniami trzeciego stopnia. Tego popoludnia Sissy chciala zapytac kart, czy nadszedl juz czas powrotu do Connecticut. W koncu przebywala juz w Cincinnati od siedmiu tygodni i zaczynala podejrzewac, ze Trevor jest juz mocno zirytowany jej przedluzajacym sie pobytem tutaj. Ulozyla karty w tradycyjny Krzyz Lotarynski. Nastepnie wylozyla na srodku Karte Przepowiedni, ktora symbolizowala ja sama. Karta nazywala sie La Sybille des Salons, inaczej mowiac, Przepowiadaczka z Salonu, i widniala na niej stara kobieta w czerwonym plaszczu i okularach w zlotej oprawie. Sissy potrafila ukladac przepowiednie juz od jedenastego roku zycia i potrafila tlumaczyc przyszlosc ze wszystkiego, od lisci herbaty po krysztalowe kule. Nigdy sama sobie nie zadawala pytania, co jest zrodlem tej umiejetnosci. Widzenie z wyprzedzeniem tego, co wydarzy sie najblizszego poranka, bylo dla niej rownie naturalne jak pamiec o tym, co wydarzylo sie poprzedniego dnia nad ranem. Pierwsza karta, ktora odkryla, nazywala sie Les Amis de la Table i przedstawiala czterech ludzi siedzacych przy stole jadalnym, zastawionym pieczonymi bazantami, pieczenia wolowa i duzym lososiem, udekorowanym majonezem i plasterkami ogorka. Kazdy z siedzacych przy stole dysponowal przynajmniej siedmioma roznymi sztuccami. Dla Sissy byl to jasny znak, ze tutaj, gdzie teraz przebywa, bedzie mile widzianym gosciem jeszcze przynajmniej przez kolejny tydzien. Sliczna mloda kobieta siedzaca u szczytu stolu trzymala w rece owoc granatu i smiala sie. Smial sie rowniez mezczyzna siedzacy obok niej. Owoc granatu symbolizuje czystosc i milosc - jako jedyny owoc, ktorego nie tykaja robaki, ale jest takze symbolem krwi, ze wzgledu na kolor swojego soku. Mloda kobieta i mlody mezczyzna sprawiali wrazenie beztroskich, jednak blisko przy nich siedziala takze starsza kobieta, a na jej twarzy malowal sie wyraz glebokiego zmartwienia. Lewa dlon przyciskala do policzka i ze zmarszczonym czolem patrzyla na czwartego biesiadnika, jakby sie go bala. Nie mozna bylo jednak dostrzec jego twarzy, poniewaz mial na sobie szary plaszcz z wysokim kolnierzem, ktory nie zakrywal jedynie czubka jego nosa. Plaszcz przypominal troche habit mnicha. Przed tym czwartym czlowiekiem stal lsniacy polmisek. W polmisku odbijala sie twarz mezczyzny, odbicie bylo jednak tak znieksztalcone, ze Sissy nie byla w stanie okreslic, jak wlasciwie ten mezczyzna wyglada. Oto wiec czworo towarzyszy jadlo wieczorny posilek, jeden sposrod nich byl jednak bardzo tajemniczy, a jego obecnosc bez watpienia niepokoila jednego z pozostalej trojki biesiadnikow. W obrazie tym tkwil jeszcze jeden dziwny element: z kandelabru nad stolem zwisala czerwona roza, zawieszona kwiatem w dol. Sissy odkryla nastepna karte. Ukazala sie La Blanchisseuse, Praczka. Karta przedstawiala mloda kobiete w bialym kapturku wyciagajaca z drewnianej balii biala suknie lub koszule nocna. Mloda kobieta miala zamkniete oczy. Albo byla bardzo zmeczona, albo bezwiednie o czyms marzyla, albo po prostu nie chciala patrzec na okropnosci swojej pracy, balia bowiem po brzegi wypelniona byla krwia. Koszula nocna takze byla niemal cala skapana we krwi. Wysoko pod sufitem znajdowalo sie male okienko i do srodka zagladal przez nie jakis mezczyzna. Najprawdopodobniej stal na drabinie. Mial uwazne spojrzenie i czerwona twarz, niemal tak czerwona jak krew w drewnianym kuble. Rame okna oplataly czerwone roze. Sissy bardzo dlugo wpatrywala sie w karty. Pan Boots zdal sobie sprawe, ze cos ja zaniepokoilo, poniewaz podniosl glowe i jeknal zalosnie z glebi gardla. -Co o tym myslisz, Panie Boots? - zapytala go Sissy, pokazujac mu karte. - Bo dla mnie to wyglada tak, jakby ktos mial wkrotce odniesc powazne rany, a ktos inny bedzie probowal prac dowody. Pan Boots warknal, tylko jeden raz. Sissy powoli polozyla karte z praczka na stoliku i siegnela po nastepna. Byla jeszcze dziwniejsza. Nazywala sie Le Sculpteur i przedstawiala mlodego rzezbiarza w pracowni. Rzezbiarz byl szczuply, mial dlugie wlosy i sprawial dziwne wrazenie, ze jest obojnakiem. Z powodzeniem mogla to byc dziewczyna w chlopiecym ubraniu. Rzezbiarz wykuwal w bloku marmuru figure nagiego mezczyzny. Postac wznosila do gory obie rece, jakby sie komus poddawala albo prosila o zrozumienie. Rece mialy czerwony kolor, jakby broczyly krwia. Na suficie pracowni wyryte byly kwiaty rozy. -Ktos odniesie ciezkie rany, a ktos inny bedzie zacieral slady. Ale wyglada mi na to, ze jakas trzecia osoba stworzy obraz, ktory wskaze na prawdziwego sprawce nieszczescia. A wiec... Kto sposrod znanych nam osob moglby to zrobic, Panie Boots? Sissy zebrala karty i juz miala zabrac je do domu, zeby pokazac Molly, kiedy katem oka dostrzegla niewyrazna jaskrawoczerwona plame. Odwrocila sie i w jednej z donic zobaczyla wysoka szkarlatna roze. Jej platki przypominaly tulipany. Po lodydze wedrowala biedronka. Powoli podeszla do kwiatu, zdjela okulary i przyjrzala mu sie z bliska. Byla calkowicie pewna, ze przedtem go tu nie bylo. Powachala kwiat, jednak nie mial zadnego zapachu. -Molly! - zawolala, za pierwszym razem jednak za cicho, dlatego powtorzyla: - Molly! -Jestem w kuchni - odkrzyknela jej Molly. - Przygotowuje swieza wode do malowania. -Zostaw wode i chodz tutaj, szybko! Molly ukazala sie na werandzie. -O co ci chodzi? Ja naprawde musze dokonczyc te ilustracje. -Myslalam, ze nie mozesz uprawiac roz - powiedziala Sissy. -Nie moge. Przeciez ci mowilam. Jesli chodzi o prace ogrodowe, jestem aniolem smierci. -A wiec co to jest? Molly wyszla boso do ogrodu. Z niedowierzaniem popatrzyla na roze, po czym rozesmiala sie i powiedziala: -Oszalalas, Sissy. Wlozylas te roze tutaj, zebym wyszla na idiotke. Sissy potrzasnela przeczaco glowa. -Popatrz tylko, Molly. To jest przeciez ta sama roza, ktora wlasnie malujesz. Identyczna jest nawet ta biedronka. Molly delikatnie ujela kwiat za lodyge i lekko pociagnela. -Masz racje - powiedziala. Jej duze oczy zrobily sie jeszcze wieksze. - Wyrasta z ziemi. I to jest dokladnie ta sama roza. Dokladnie. Sissy, to jest niesamowite! Ona ma na platkach kwiatu nawet slady po pociagnieciu pedzlem. -To niemozliwe - stwierdzila Sissy. Znowu powachala roze. - Ale widocznie musi byc mozliwe. Przeciez widze te roze i nawet czuje jej zapach. -Musimy ja pokazac komus jeszcze - zasugerowala Molly. - Moze mialysmy cos w salatce. -W salatce? Na przyklad co? -Nie wiem. Bielun albo cos takiego. Byc moze, jak to powiedziec, mamy halucynacje. -W jaki sposob bielun mogl sie dostac do naszej salatki? Przeciez widzialam, jak ja przygotowujesz. Nie bylo w niej nic oprocz rokietty, mlodej cebuli, plasterkow buraka i ugotowanych na twardo jajek. -Ale przeciez ta roza nie moze naprawde istniec. Ja jej nie posadzilam, ja ja namalowalam! -Moze to jest cud? - zapytala Sissy. -Sama w to nie wierzysz, prawda? -Jesli to nie jest cud, to co to moze byc innego? Moze to znak od Boga? -Dlaczego niby Bog mialby przekazywac nam wlasnie taki znak? Jesli to Jego sprawka, co chce nam przez to powiedziec? Ze nie mamy uprawiac roz? Ze wolno nam je wylacznie malowac? -Moze to jest cos wiecej niz znak? - zapytala Sissy. - Moze to ostrzezenie? - Uniosla do gory karty DeVane. - Wlasnie przepowiadalam moja najblizsza przyszlosc. Popatrz tylko na to: przy stole siedza cztery osoby, jedna z nich wyglada tak, jakby stanowila zagrozenie dla pozostalych trzech. A teraz to: praczka, wyzymajaca zakrwawiona koszule. I znowu: rzezbiarz rzezbi mezczyzne, ktory ma krew na rekach. -Nie rozumiem. Co to wlasciwie ma znaczyc? -Mysle, ze chodzi tutaj o cos, co nam sie przydarzy, albo o cos, w co sie wkrotce nieswiadomie wplaczemy. Ktos odniesie powazne rany, a moze nawet zostanie zabity. -Ale nie zadna z nas? -Mam ogromna nadzieje, ze nie. Ale ten rzezbiarz... Mysle, ze on przedstawia ciebie. Niezaleznie od tego, kto bedzie odpowiedzialny za to zranienie lub morderstwo, to ciebie policja poprosi, zebys naszkicowala jego portret. Molly potrzasnela glowa. -Daj spokoj, Sissy, juz od miesiecy policja nie prosila mnie o zadne rysunki. Ostatni szkic wykonalam chyba w lutym, kiedy zgwalcono te nauczycielke w Summie Country Day School. Policja kryminalna preferuje dzisiaj komputery. -Ale to wszystko jest przeciez w kartach, Molly. A karty nie maja zadnego powodu, zeby klamac. -Wiesz co, byc moze powinnas jeszcze powrozyc z lisci herbaty, zeby miec pewnosc. Karty pewnie nie klamia, ale przeciez mogly sie pomylic, prawda? -Molly, na wszystkich tych kartach sa roze i one takze cos znacza, chociaz nie wiem co. A poza tym, co tutaj mamy, co tutaj rosnie, na naszych oczach? Molly wygladala na zdezorientowana i zaniepokojona. -Posluchaj - powiedziala. - Nie wiem, co o tym myslec. Najlepiej zrobie, jak wroce do srodka i dokoncze malowanie. A ty moze sprobuj jeszcze raz z kartami, dobrze? Moze tym razem powiedza ci cos zupelnie innego? Cos mniej... rozumiesz, brrrr! Sissy wzruszyla ramionami. -Dobrze, moge sprobowac. Ale zapewniam cie, ze znowu pokaza sie te same karty albo inne, ale beda one znaczyly to samo. Zawsze tak sie dzieje. To jest rownie jasne jak to, ze po nocy nastepuje dzien. Molly wyciagnela reke w strone kwiatka i przez moment Sissy myslala, ze zamierza go zerwac. Ta jednak zawahala sie i cofnela dlon, jakby zerwanie kwiatu moglo uczynic go bardziej realnym. -W sumie moge ja tutaj zostawic - powiedziala. - Prawdopodobnie to jest jedyna roza, ktora wyrosla i kiedykolwiek wyrosnie w moim ogrodzie. Poslala Sissy krotki, niepewny usmiech i wrocila do domu. Sissy odwrocila sie w kierunku winorosli. -No, Panie Lincoln sprawdzmy, czy przyszlosc moze sie nam jednak ukazac troche bardziej rozowo. Albo troche mniej. Wygladzila sukienke na udach, zamierzajac usiasc, lecz nagle Molly znow ukazala sie w drzwiach. -Sissy? - Jej glos byl bezbarwny jak zimna woda. -Co sie stalo, Molly? -Chodz, sama zobacz. Sissy podazyla za nia do pracowni. Na biurku lezal podrecznik dla ogrodnikow, otwarty na rozy odmiany "Pan Lincoln". Wciaz stalo na nim takze okragle lustro oraz pudelko z farbami. Jednak kartka papieru rysunkowego, na ktorym jeszcze przed chwila malowala roze, byla zupelnie pusta. Sissy wyjrzala przez okno. Na zewnatrz, w jaskrawych promieniach slonca, lekko chwiala sie szkarlatna roza. Po jej lodydze wciaz pelzla biedronka. Sissy spojrzala na Molly. -Namaluj cos jeszcze - powiedziala. - Jeszcze jedna roze. Albo moze ptaka. Cokolwiek. Czerwona winda Jimmy jeszcze raz nacisnal guzik przywolujacy winde i powiedzial:-Do diabla, co oni robia tam na gorze? Wystygnie mi bagietka. -Jakis glupol pewnie zostawil otwarte drzwi - zauwazyl Newton. - Zawsze tak robia, kiedy przenosza swoje meble z pietra na pietro. Nic ich nie obchodzi, ze ktos inny chce szybko wrocic do biura. Jimmy nacisnal przycisk i przytrzymal na nim palec, jednak wskaznik polozenia windy nadal pokazywal, ze kabina stoi na pietnastym pietrze. Przy drzwiach kabiny zgromadzilo sie juz pieciu czy szesciu urzednikow z pojemnikami zawierajacymi lunch na wynos lub ze styropianowymi kubkami z kawa. Pojawil sie tez kurier z firmy Skyline, bezustannie pociagajacy nosem, dzierzacy pod pacha wielka papierowa torbe, ktora mocno pachniala cynamonowym chili. -Cholera jasna, to sie staje nie do zniesienia - mruknal ksiegowy w koszuli z krotkim rekawem, starajacy sie utrzymac na neseserze trzy kartony pizzy La Rosa i trzy pojemniki z zupa. - Czy ktos chcialby sie przebiec tam na gore i sprawdzic, co sie dzieje? Jimmy polozyl dlon na piersi i powiedzial ze swiszczacym oddechem. -Przykro mi, stary, ale mam astme. Pietnascie pieter by mnie zabilo. Newton, stary, a moze ty tam pobiegniesz? Zaopiekuje sie twoim hamburgerem. Przy windzie pojawilo sie trzech kolejnych urzednikow, a kazdy mial ze soba porcje lunchu na wynos. -Cholerna winda znowu nie dziala - wyjasnil im ksiegowy w koszuli z krotkim rekawem, jakby to jeszcze nie bylo oczywiste. W Giley Building, stojacym w centrum Cincinnati, znajdowaly sie trzy windy, jednak przez wiekszosc czasu dzialala tylko jedna z nich i nawet jesli dzialala, jej drzwi zawsze zamykaly sie samoczynnie z takim impetem, ze Jimmy obawial sie, iz nigdy juz sie nie otworza, a on sam utkwi w windzie jak w pulapce. Giley Building powstal w niecale jedenascie miesiecy, podczas Wielkiego Kryzysu - wybudowalo go kilkuset robotnikow marzacych wowczas o jakiejkolwiek pracy. Ponad trzy lata wczesniej budynek przeznaczono do wyburzenia, ale miejscowi konserwatorzy przeprowadzili skuteczna walke w obronie jego fasady w stylu charakterystycznym dla architektury wloskiej, wykonanej z brazowych cegiel, oraz jego ponurego holu z brazowego marmuru, ozdobionego plaskorzezbami przedstawiajacymi historie Cincinnati, na przyklad przyplyniecie pierwszego statku rzecznego, zbudowanie pierwszego mostu na filarach ponad rzeka Ohio czy wreszcie otwarcie pierwszej fabryki mydla przez firme Procter Gamble. Obecnie budynek zajety byl mniej wiecej w dwoch trzecich. Wiele pieter bylo opustoszalych. Na korytarzach odbijalo sie echo, walaly sie przewrocone krzesla i tablice informacyjne, wciaz pelne przypietych do nich zoltych karteczek. -Szlag by to trafil - westchnal Newton. Podal jednak Jimmy'emu pudelko z hamburgerem White Castle i ruszyl w kierunku klatki schodowej. W tej samej chwili, w ktorej zlapal za klamke prowadzacych na nia drzwi, rozleglo sie ciche "bang" i na wskazniku polozenia windy zaczely sie zmieniac cyferki. Najpierw ulozyly sie w liczbe 14, potem szybko w 12. -Alleluja! - zawolal ksiegowy. Pozostali urzednicy zdobyli sie tylko na cyniczny rechot. Newton wrocil po swojego hamburgera. -Zamierzam zmienic prace, czlowieku - powiedzial. - Chcialbym pracowac w budynku, w ktorym windy bezawaryjnie jezdza w dol i do gory, w ktorym naprawde dziala klimatyzacja i w ktorym polowy biur nie zajmuja duchy. Przypomnial sobie, jak slyszal ludzi spacerujacych pozno wieczorem po pustych pietrach, glosy, zwielokrotniane przez echo, i dzwonki telefonow, ktorych nikt nie odbieral. -Stary, chyba oszalales - odparl Jimmy. - Przeciez doskonale wiesz, ze nie ma czegos takiego jak duchy. -Naprawde? A jak myslisz, dokad udaja sie ludzie po smierci? -Donikad. Kiedy ktos umrze, to jest tak, jakby wylaczono jakies swiatelko, ktorego juz nikt nigdy nie wlaczy z powrotem. I powiem ci jeszcze, ze gdyby nawet po smierci ludzie dokads sie udawali, z cala pewnoscia nie przychodziliby do jakichs tam biur. -A juz na pewno nie ja - wtracil sie ksiegowy. - Kiedy ja umre, pojde sobie do Vegas. Wskaznik polozenia windy przez caly czas podzwanial, a tymczasem ta sunela coraz nizej, az wreszcie dotarla do holu. Urzednicy zbili sie przed jej drzwiami w ciasnym kregu, czekajac, az sie otworza. I kiedy to sie wreszcie stalo, wszyscy odruchowo postapili krok do przodu. Natychmiast jednak cofneli sie o krok, poniewaz postac w windzie niespodziewanie osunela sie na podloge. -Jezu! - zawolal Jimmy. -O moj Boze - wyjakala kobieta za jego plecami. Na srodku windy lezala twarza do podlogi mloda kobieta, a pod jej cialem spoczywal jeszcze mezczyzna w srednim wieku. Lezal na boku, plecami zwrocony do drzwi. Kobieta ubrana byla w kremowy kostium, a mezczyzna mial na sobie jasnoniebieska sportowa marynarke, ale ich ubrania pokrywala krew. Zreszta byla nia zbryzgana cala kabina windy, od podlogi az po sufit. Na lustrach widac bylo mnostwo krwawych odciskow dloni. Najbardziej przerazajace bylo jednak to, ze z prawego ramienia mlodej kobiety wystawal wielki noz kuchenny. Ksiegowy bez chwili wahania odlozyl na bok neseser z ulozonymi na nim kartonami z pizza i pojemnikami z zupa. -Dzwoncie pod dziewiecset jedenascie! - zawolal. Wszedl do windy i przylozyl dwa palce do tetnicy szyjnej mlodej kobiety. - Ona zyje! Pomozcie mi. Jimmy oddal pudelko z lunchem Newtonowi i takze wszedl do windy. Jej podloga byla tak sliska od krwi, ze stracil rownowage i niemal sie przewrocil. -Niech mi pan powie, co mam robic - poprosil ksiegowego. -Wyniesmy ja stad, tylko delikatnie. Polozmy ja na podlodze, na boku. Czy ktos juz dzwonil na dziewiecset jedenascie? Potrzebne nam sa koce, przescieradla, cokolwiek, co pomoze podtrzymac cieplote jej ciala. I trzeba sprawdzic, gdzie zostala ugodzona nozem. Jezeli ma uszkodzone arterie, musimy zalozyc opatrunek uciskowy. -Nie powinnismy wyciagnac noza? - zapytal Jimmy. -Nie, niech lepiej zostanie, gdzie jest. Wyciagna go ratownicy. Wiele osob ugodzonych nozem umiera dlatego, ze ktos niefachowo wyjmuje noz z rany. Ksiegowy i Jimmy wspolnie wyciagneli kobiete z windy i ulozyli ja na podlodze. Uklekla przy niej jakas niemloda sekretarka o matczynym wygladzie, po czym rozpiela jej kamizelke i bluzke, probujac znalezc rany od noza. -A co z nim? - zapytal Jimmy. Ksiegowy jedynie popatrzyl na mezczyzne w windzie i potrzasnal glowa. -Wyglada na to, ze otrzymal cios prosto w serce. A takze kilka ciosow w pluca. -Niewiarygodne - odezwal sie Newton. - Cholernie niewiarygodna sprawa. Niespodziewanie odezwala sie sekretarka. -Mysle, ze ta mloda dama miala sporo szczescia. Ma niegrozne rany na plecach i na dloniach. Zapewne ciezko walczyla o zycie. Jimmy uklakl obok kobiety. Jej oczy koloru orzechow laskowych byly otwarte, chociaz zdawaly sie niczego nie widziec. Miala okolo dwudziestu pieciu lat, jasnobrazowe wlosy zwiazane w dlugi konski ogon, teraz pozlepiany krzepnaca krwia. Na jej czole i prawym policzku widnialy krwawe odciski palcow. -Nic pani nie jest? - zapytal ja Jimmy. Mloda kobieta nie odpowiedziala mu, widac bylo jednak, ze oddycha, a jej wargi nieznacznie sie poruszyly. -Wszystko bedzie dobrze - kontynuowal Jimmy. - Obiecuje, wyjdzie pani z tego. Zgromadzeni przed winda uslyszeli syreny radiowozow i ambulansow docierajace z zewnatrz i po chwili hol budynku zalaly refleksy czerwonego i niebieskiego swiatla. Jimmy wstal. Podszedl do niego ksiegowy w koszuli z krotkimi rekawami i powiedzial: -Dobra robota, synu. Dziekuje. -Co pan mowi, przeciez ja nic nie zrobilem. To glownie pan jej udzielil pierwszej pomocy. -Widzisz, sluzylem kiedys w Marines. W Iraku. Mozesz mi wierzyc, mam doswiadczenie, widzialem mnostwo ludzi z ranami na calym ciele. -Cholera jasna! - zawolal Newton. - Ten, kto na nich napadl, wciaz jest w tym budynku, prawda? Przeciez nie zszedl po schodach! A jesli nie, to nie ma zadnej innej mozliwosci, zeby sie wydostal na zewnatrz. -Chyba ze wyskoczyl z pietnastego pietra - powiedzial ksiegowy ponuro. Ogrod rzeczy niewytlumaczalnych Kiedy detektyw Kunzel zadzwonil do drzwi, byl juz wieczor i wiekszosc ogrodu skrywal mrok. Sissy i Molly nadal siedzialy pod pnaczami winorosli. Popijaly wino i wpatrywaly sie w ogrod z mieszanina trwogi i niedowierzania, ale rowniez z uwielbieniem, poniewaz w tym, co sie wydarzylo, bylo tak wiele magii.W trakcie popoludnia Molly namalowala jeszcze piec roz w roznych kolorach, od maslanej zolci po najciemniejsza purpure. Namalowala takze czerwona malwe, slonecznik i biala stokrotke. A teraz te kwiaty kwitly w ogrodzie, chylac sie w podmuchach slabego wiatru, rownie prawdziwe, jak gdyby rosly tutaj od momentu zasiania albo posadzenia. -Jak myslisz, jak to sie dzieje? - zapytala Molly. - Czy to jest jakis miraz? Czy to jest optyczna iluzja, mimo ze przeciez mozemy tych kwiatow dotknac? Sissy wydmuchnela dym z papierosa. -Jesli o mnie chodzi, kochanie, uwazam, ze o wiele wazniejsza jest odpowiedz, dlaczego tak sie dzieje niz jak. Takie rzeczy nigdy nie zdarzaja sie bez powodu. A przynajmniej ja nie widzialam czegos takiego w calym moim dlugim i pelnym doswiadczen zyciu. Byly swiadkami cudu. Po tym, jak Molly namalowala roze, cofnely sie od stolu i obie patrzyly, jak kwiat stopniowo znika z papieru, jakby papier szybko blaknal w padajacych na niego promieniach slonca. Jednoczesnie wypatrywaly przez okno i widzialy, jak ta sama roza materializuje sie w jednej z donic, poczatkowo mala i slaba, ale z kazda chwila coraz mocniejsza. W koncu byla juz na tyle duza, aby mozna ja bylo zerwac albo powachac. Jej kolce naprawde kluly, przebijaly skore i sprawialy, ze pojawiala sie na niej krew. Tak samo bylo z kazdym nastepnym kwiatem i z chrzaszczem. Molly nie chciala namalowac ptaka w obawie, ze powstanie twor anatomicznie niepoprawny i nie bedzie mogl latac. Sissy jeszcze raz rozlozyla karty DeVane i poprosila je, zeby dokladniej wyjasnily cud. Tym razem jednak karty okazaly sie niezwykle enigmatyczne i trudne do interpretowania. Kiedy zachowywaly sie w taki sposob, Sissy zawsze narzekala, ze mamrocza. Ostatnia karta byla La Sourde-Muette, Gluchoniema. Przedstawiala mloda kobiete, przyodziana jedynie w przepaske na biodrach spleciona z rozowych roz. Jeden palec trzymala na ustach, a dlon drugiej reki zwinela przy prawym uchu, jakby wysilala sie, zeby cos uslyszec. Stala nad brzegiem ciemnego jeziora, po ktorym plywaly trzy nieme labedzie. Druga strona jeziora porosnieta byla rzedem drzew, wsrod ktorych skrywal sie nagi mezczyzna. Jego skora byla bardzo biala, jakby z marmuru, obie rece mial jednak szkarlatne. -Na Boga, co tam robi ten mezczyzna? - zapytala ja Molly. -Nie wiem. Byc moze ta karta oznacza, ze nie powinnysmy zadawac zbyt wielu pytan. Przynajmniej na razie. Labedzie sa symbolem cierpliwosci, ale takze symbolem tragicznej smierci. I popatrz na te postac, niczym posag w pracowni rzezbiarza. No i jeszcze wiecej roz. To wszystko jest bardzo dziwne. -Myslalam, ze karty powinny wyjasniac sprawy, a nie komplikowac je jeszcze bardziej. -Nie zawsze tak jest - odparla Sissy. - Od czasu do czasu mawiaja, ze nie moga niczego powiedziec. Zwykle znaczy to, ze czeka na ciebie szesc albo siedem roznych mozliwych drog przyszlosci, a karty nie sa w stanie zdecydowac, ktora z tych drog przyszlosci pojdziesz. -Ale ja myslalam, ze cale moje zycie zostalo dokladnie zapisane i zaplanowane, od chwili, w ktorej sie urodzilam. Rozumiesz, jak karma. -Och, nie. Calkowicie sie mylisz. Zawsze masz jakis wybor! Zdarzaja sie jednak w zyciu decydujace momenty, kiedy cala przyszlosc moze zmienic pojedyncze przypadkowe wydarzenie. Na przyklad zaspisz na autobus albo akurat pada deszcz, twoja torba na zakupy calkowicie przemokla i pekla i pewien niezwykle atrakcyjny nieznajomy pomaga ci pozbierac zakupy z chodnika. Przypomnij tylko sobie, jak spotkalas Trevora w Chidlaw Gallery. Poszedl tam tylko po to, zeby zmienic im sume ubezpieczenia. Molly pokiwala glowa i usmiechnela sie. -Po pierwszej rozmowie z nim pomyslalam: "Jaki przystojny facet, a mimo to nadety nudziarz". Ale potem popatrzyl na ktorys z moich obrazow i powiedzial: "To nadzwyczajne, jakby zaraz mialo ozyc", a przeciez nawet nie wiedzial, ze ja to namalowalam. -No wlasnie - przytaknela Sissy. - W takich momentach karty zdaja sie czekac na to, aby jeszcze jeden element ukladanki wskoczyl na wlasciwe miejsce, i dopiero wtedy sa gotowe powiedziec, co ci sie wkrotce przydarzy. - Dopila wino i dodala: - Karty DeVane to jednak nie tylko przepowiadanie przyszlosci. One sa jak klucz do wszystkich niewytlumaczalnych zdarzen, jakie dzieja sie w zyciu. Dlaczego sie rodzimy? Po co tutaj jestesmy? Ta rudowlosa kobieta, ktora widzialam w ubieglym tygodniu w Fountain Square... dlaczego ona placze? Dlaczego Frank umarl tak mlodo i zostawil mnie sama na tak dlugo? -Jak to sie dzieje, ze maluje roze, ktore pozniej rosna zywe w moim ogrodzie? Sissy wziela do reki pusty kieliszek. -Ha! Chcialabym ci na to odpowiedziec. Ale moze moglabys namalowac dla nas jeszcze jedna butelke zinfandela? Zadzwonil dzwonek przy drzwiach. -Chyba nikogo sie nie spodziewasz, prawda? - zapytala Sissy. -To prawdopodobnie Sheila, chce mi zwrocic forme do pieczenia. Nie rozumiem, dlaczego jej sobie nie zatrzyma. Jesli chodzi o wypieki, jestem jeszcze gorsza od ciebie. -Moja droga, nie ma nikogo, kto bylby gorszy ode mnie w pieczeniu ciast. Kiedykolwiek sie do tego zabieralam, w moim domu omal nie dochodzilo do pozaru. Molly weszla do domu. Sissy wziela do reki kolejnego papierosa, jednak Pan Boots przechylil leb z dezaprobata, co sprawilo, ze wsunela papierosa z powrotem do paczki. -I ty mi mowisz, ze nie chowa sie w tobie duch Franka - odezwala sie do psa. Pochylila sie do przodu tak mocno, ze jej twarz znalazla sie niemal przy pysku psa, i powiedziala: - Jesli tam jestes, Frank, obiecuje ci, ze z tym skoncze. Zaczne nawet zuc gume antynikotynowa. Molly wrocila do ogrodu w towarzystwie dwoch mezczyzn. Jeden z nich mial szerokie ramiona i byl niski, krepy, z wlosami ostrzyzonymi na jeza i oczami osadzonymi blisko siebie jak porzeczki w ciescie. Ubrany byl w bezowa marynarke, stanowczo zbyt na niego ciasna w klatce piersiowej, oraz w zielona koszule, ktora robila wrazenie, jakby nierowno pozapinano jej guziki. Jego wielki brzuch zwisal ponad paskiem spodni. Za nim stanal chudy osobnik o celowo zmierzwionych wlosach i twarzy przystojnego gryzonia. Sprawial wrazenie wiecznie zniecierpliwionego. Ubrany byl w czarna markowa koszule, w ktorej kieszeni na piersiach trzymal drogie okulary przeciwsloneczne. Molly podprowadzila dwoch mezczyzn do altany. -Sissy, to jest detektyw Mike Kunzel, a to detektyw... Przepraszam, jak brzmi panskie nazwisko? -Bellman, Freddie Bellman. -Przylapaliscie mnie na rozmowie z moim zmarlym mezem - powiedziala Sissy. - Sadzicie panowie pewnie, ze postradalam zmysly. Detektyw Kunzel popatrzyl na Pana Bootsa i odparl: -Alez skad, prosze pani. Mialem kiedys suke labradora o najgorszym charakterze, jaki mozna sobie wyobrazic, i bylem w stu procentach przekonany, ze posiadl ja duch mojej zmarlej tesciowej, swiec panie nad jej dusza. -Jak sie masz, Mike? - zapytala Molly. - Jak sie ma Betty? Wciaz spiewa w zespole Footlighters? -Betty ma sie doskonale, dziekuje. Wlasnie otrzymala role Milly w Siedmiu narzeczonych dla siedmiu braci. A Goin' Courtin' utkwilo mi w glowie na dlugie tygodnie. -Jezu... Mnie tez... - zaczal Bellman, ale zaraz przywolal na twarz krotki, krzywy usmiech, zeby pokazac, ze nie zamierzal nikogo obrazic. -Co wiec moge dla ciebie zrobic, Mike? - zapytala Molly. - Napijecie sie czegos, panowie? Moze lemoniady? Albo soku porzeczkowego? A moze po malym piwku? -Gdybym nie byl na sluzbie, Crayola, z wielka przyjemnoscia wypilbym kufel piwa, zimnego jak lod. Jednakze musze podziekowac. Przyjechalem poprosic, zeby pojechala pani ze mna do Szpitala Uniwersyteckiego i wykonala rysunek pewnej osoby. Molly natychmiast popatrzyla na Sissy, a wyraz jej twarzy mowil wszystko: "Moj Boze, twoja karta z rzezbiarzem to przewidziala, zaledwie kilka godzin temu. Zaraz jednak spojrzala ponownie na detektywa Kunzela i powiedziala: -Myslalam, ze w tych czasach jestescie juz calkowicie skomputeryzowani. -Prawie calkowicie. Ale porucznik Booker pomyslal, ze pani bedzie najlepsza do tej konkretnej roboty, ze wzgledu na to, jak pani potrafi zadawac pytania swiadkom. Mamy mloda kobiete, ktora dzis w porze lunchu zostala zaatakowana w Giley Building. Jakis szaleniec z nozem dopadl ja w windzie i zadal jej trzy ciosy nozem w plecy. Przezyla atak, jednak w windzie byl z nia jeszcze jeden facet, ktory nie mial juz tyle szczescia. Kobieta jest zszokowana, bardzo zestresowana, a tymczasem w windach w Giley Building nie ma kamer przemyslowych i dlatego tylko na podstawie jej zeznania mozemy odtworzyc wyglad napastnika. Chcemy to zrobic jak najszybciej. To dlatego porucznikowi Bookerowi zalezy na kims, kto potrafi rysowac i wlasciwie stawiac pytania. Rzecz jasna, tylko pani przyszla mu do glowy, nikt inny. -Milo to slyszec. Z przyjemnoscia pomoge. Mam z wami zaraz jechac? -Zawieziemy pania, jezeli pani pozwoli. Po drodze przedstawie pani wszystkie ponure szczegoly. -Czy ktos jeszcze widzial zabojce? - zapytala Sissy. -Nie, prosze pani. Ta mloda kobieta to jedyny naoczny swiadek. Przeszukalismy budynek od dolu do gory, wszystkie dwadziescia trzy pietra, i wciaz nie mamy pewnosci, w jaki sposob udalo sie mu uciec. Jednak w tym budynku pracuje siedemset siedemdziesiat piec osob, wiec raczej nie mial trudnosci, zeby zniknac w tlumie. -On albo ona - poprawila go Sissy. -Tak, oczywiscie. Nie mamy jednak raczej do czynienia z atakiem, do jakiego zdolna bylaby kobieta. -Pewnie nie, jesli waszej mlodej kobiety i zmarlego mezczyzny nie laczyl romans i nie zaatakowala ich zazdrosna zona. -Nie brak pani wyobrazni - stwierdzil detektyw Kunzel. - Na razie jednak najlepiej trzymajmy sie sprawdzonych faktow. -Czasami fakty potrafia oszukiwac - zaprzeczyla mu Sissy. - Potrzebuje pan raczej spojrzenia wewnetrznego. -Moja tesciowa przepowiada przyszlosc - wyjasnila Molly. - Jest bardzo dobra... praktycznie potrafilaby przepowiedziec, co wybierze pan jutro na deser. Detektyw Kunzel staral sie sprawic wrazenie, iz bardzo mu to zaimponowalo. -O kurcze. Taki talent moglibysmy wykorzystac. Pozwoli pani, ze sie z nia skontaktuje, jesli ta sprawa zabrnie w swego rodzaju martwy punkt? Albo jezeli bede potrzebowal pewniaka na derby Kentucky? -Staje sie pan sarkastyczny, detektywie. Ale niech sie pan nie martwi, jestem do tego przyzwyczajona. Moj zmarly maz byl detektywem w Policji Stanowej stanu Connecticut i takze odnosil sie sceptycznie do kwestii przepowiadania przyszlosci. Bede jednak niezwykle szczesliwa, jesli zechce pan skorzystac z mojej pomocy. Jesli wypowie pan takie proste slowko, "prosze". -Prosze? Sissy doskonale sobie zdawala sprawe, ze takie "prosze?" jest wlasciwym tylko dla ludzi z Cincinnati zapytaniem "slucham?" albo "nie zrozumialem", jednak udala, ze tego nie wie. -No - odezwala sie. - Nareszcie przeszlo to panu przez gardlo. W tym momencie na podworku pojawil sie Trevor, trzymajac za reke Victorie. Pierwsza i jedyna wnuczka Sissy miala obecnie dziewiec lat. Byla bardzo szczupla, miala - jak jej matka - wielkie brazowe oczy oraz dlugie ciemne wlosy, splecione w warkocze. Ubrana byla w rozowa koszulke bez rekawow, biale krotkie spodenki i olsniewajaco rozowe adidasy. Trevor byl bardzo podobny do swojego zmarlego ojca. Mial falujace czarne wlosy i niebieskie oczy, chociaz jego twarz byla bardziej okragla i nie tak ostro wyrzezbiona jak twarz Franka, no i Trevor nie odziedziczyl po Franku zdolnosci do blyskawicznego przywolywania na nia zarazliwego usmiechu. Poza tym nie przejawial zadnych sklonnosci, by wstapic, sladem ojca, w szeregi policji. Byl od niego bardziej powsciagliwy i ostrozny, wolal starannie kalkulowac ryzyko, niz je podejmowac. Mial na sobie niebieska koszule w krate i starannie uprasowane spodnie khaki. -Hej, Mike! - zawolal. - Co tutaj robisz, stary? Detektyw Kunzel przybil z nim piatke. -Czesc, Trevor. Przepraszam cie, ale wpadlismy, zeby pozyczyc na godzine lub dwie twoja utalentowana zone. -Co sie stalo? Ktos zaginal? -Zabojstwo. Zasztyletowano kogos dzis rano w Giley Building. Mamy jedna ofiare smiertelna i jedna ciezko ranna. -Slyszalem o tym, kiedy jechalem, zeby odebrac Victorie z lekcji. Chryste. -Wiecie co? Zabiore Victorie do domu i dam jej cos do picia - powiedziala Sissy. - Jak przebiegla lekcja tanca, Victorio? -Bylo okropnie! Przez caly czas obracalam sie w zla strone. Sissy wziela ja za reke i zaprowadzila do kuchni. -Ja takze tak tanczylam na poczatku. Bez przerwy obracalam sie w zla strone. W gruncie rzeczy spedzilam w ten sposob cale zycie. Victoria usiadla przy duzym sosnowym stole i Sissy nalala jej do szklanki mleka o smaku truskawkowym. -Zjesz cos slodkiego? -Nie wolno mi przed kolacja. -Twoja mama musi dzis wieczorem troche popracowac dla policji, mysle wiec, ze wszyscy pojdziemy na kolacje do miasta, a jesli nie je sie kolacji w domu, mozna zjesc wczesniej cos slodkiego, zeby miec sily na czekanie, zanim kelner przyniesie to, co sie zamowilo. Co powiesz na wypad do Blue Ash Chili i na taka wielka kanapke z kurczakiem i serem? Oczy Victorii rozszerzyly sie. -Naprawde? -No jasne. Najwyzszy czas, zebysmy zjadly cos niezdrowego. Sissy wlasnie szla do pokoju dziewczynki, zeby przyniesc jej ubranie, kiedy Victoria odezwala sie: -Babciu... Upuscilam jedna z twoich kart. Sissy popatrzyla na ziemie. Jedna z kart DeVane wysunela sie z talii, jednak zamiast upasc plasko, utkwila pod katem prostym w szparze pomiedzy deskami podlogowymi. -Co za przypadek, prawda? Jestem pewna, ze juz nigdy bym tego nie powtorzyla. Sissy wahala sie przez chwile, po czym wyjela karte ze szpary i popatrzyla na nia przez szkla okularow. Une Jeune Filie Tombante, Upadajaca Mloda Kobieta. Na karcie widniala dziewczyna w zoltej sukience wpadajaca do studni. Rece miala uniesione, jakby ktos trzymal ja za nie, i puscil, a na jej twarzy wymalowane bylo skrajne przerazenie. Ponad nia jakis mezczyzna w przekrzywionym berecie usmiechal sie, patrzac, jak dziewczyna leci w dol. Rzucal za nia roze, jakby jej upadek stanowil swego rodzaju przedstawienie. Pod dziewczyna, do polowy zanurzony w najciemniejszych czelusciach studni, widoczny byl czarny potwor. Wypatrywal ku niej wyczekujaco. Mial obnazone kly i szpony gotowe, zeby rozerwac jej suknie. Sissy patrzyla na karte ze zmarszczonym czolem. Kilkakrotnie postukala nia w stolik. Przeciez jestes tylko karta, pomyslala. Nie staraj sie mnie przechytrzyc. -Babciu? - zapytala Victoria. -O co chodzi, kochanie? -Co sie stalo, babciu? Chyba to nie byla straszna karta, co? -Oczywiscie, ze nie. Wlasciwie to byla sympatyczna karta. Z mala dziewczynka, wskakujaca do jakiejs wody. Coz, byc moze znaczyla, ze mama i tata zabiora cie na wakacje. Sissy jednak podejrzewala, ze karta jest kolejnym ostrzezeniem, szczegolnie dlatego, ze przyciagnela jej uwage w taki niecodzienny sposob. Jakim cudem karta mogla spasc na podloge w taki niezwykly sposob i w niej po prostu utkwic? Bez watpienia bylo to ostrzezenie, ze gdzies bardzo blisko znajduje sie ktos krwawy i gwaltowny i ze objawi sie raczej predzej niz pozniej. Dziewczyna wpadajaca do studni. Czarny potwor czekajacy, zeby rozerwac ja na strzepy. -Tato obiecal, ze nas zabierze do Disney Worldu - powiedziala Victoria z kawalkiem domowego ciasta w buzi. -To by bylo wspaniale, prawda? - Sissy usmiechnela sie. Polozyla dlon na glowie Victorii. Une Jeune Filie Tombante. Swiat dna studni byl zupelnie innym swiatem, takim, w ktorym potwory mogly oddychac, w ktorym jednak ludzie toneli. Karty mowily, ze cokolwiek sie zbliza, nadchodzi z zupelnie innego i dziwnego miejsca - miejsca refleksow i cieni, gdzie wszystko jest na opak, gdzie w pustych pokojach do pozna w nocy rozlegaja sie podniesione glosy. Do domu weszla Molly. Kunzel, Bellman i Trevor weszli za nia. -Do zobaczenia, Sissy - powiedziala Molly. Z oparcia jednego z krzesel zdjela zielony szydelkowy sweter i wlozyla go. - Nie wiem, jak dlugo mnie nie bedzie. Zapewne przez dwie lub trzy godziny, to zalezy. Zajmiesz sie moja dwojka, prawda? -Och, oczywiscie - zapewnila ja Sissy. - Zajme sie nimi jak nalezy, badz spokojna. Nakarmie, przeczytam bajke na dobranoc i przypilnuje, zeby umyli zeby, zanim poloza sie spac. -Ha! - zawolal z rozbawieniem detektyw Kunzel. -Mamo - jeknal Trevor w protescie. - Na milosc boska, dalabys spokoj. Czerwona Maska Jane Becker umieszczono w separatce niedaleko Oddzialu Chirurgii Urazowej. Kiedy Molly szla korytarzem, jedno ze swiatel fluorescencyjnych mrugalo, przez co odniosla wrazenie, ze znajduje sie wsrod dekoracji do jednego z tych nieznosnych japonskich horrorow, na przyklad The Ring.Na krzesle przy drzwiach siedzial umundurowany policjant, czytajac "Cosmopolitan". -Niczego innego nie bylo pod reka - wyjasnil, kiedy Molly usmiechnela sie na ten widok. -Kiedy przyjde tu nastepnym razem, przyniose panu "Penthouse'a" - odparla. Sciany separatki pomalowane byly w neutralnym kolorze magnolii, a na scianie wisial oprawiony plakat z "Bluegrass Country". Zaluzje byly zaciagniete, przez szpary Molly dostrzegala jednak poblyskujace swiatla Bethesda Avenue. W lozku, wsparta wysoko na poduszkach, lezala mloda kobieta o kreconych, brazowych wlosach. Mimo ze byla bardzo blada, Molly zauwazyla, ze jej twarz jest jedna z takich, ktore naleza do "slodziutkich trzpiotek". Jej zadarty maly nosek, niczym cynamonem, obsypany byl piegami. Jej oczy mialy kolor jasnozielony, a ladnie wykrojone usta byly bardzo rozowe. Jednak jej lewy policzek byl napuchniety i przeciety czerwona szrama, a na lewej brwi miala zalozone szwy chirurgiczne. Obie dlonie dziewczyny byla owiniete bialym muslinowym bandazem. Pod rozowa kwiecista szpitalna pidzama Molly dostrzegla opatrunek usztywniajacy. Kiedy Molly weszla do sali, poteznej postury czarnoskora pielegniarka akurat sprawdzala dzialanie kroplowki. -Pani jest ta malarka? - zapytala. -Tak. -Prosze - powiedziala pielegniarka i przystawila fotel do lozka dziewczyny. - Tylko niech jej pani za bardzo nie zmeczy. Wciaz ma zbyt niskie cisnienie krwi, a to znaczy, ze nadal jest w szoku. -Nic mi juz nie bedzie, naprawde - odezwala sie mloda kobieta glosnym szeptem, ktory zupelnie do niej nie pasowal. -Czyzby? Z mojego doswiadczenia wynika, ze ci, ktorzy mowia, ze nic im juz nie bedzie, najszybciej umieraja. Molly oparla o krzeslo oprawny w skore szkicownik, po czym zawiesila na oparciu torbe z olowkami i kredkami pastelowymi. -Jestem Molly... Molly Sawyer - powiedziala i usmiechnela sie. - Nie moge ci podac reki, ale... Czesc. -Czesc - odpowiedziala mloda kobieta. - Jane Becker. O maly wlos swietej pamieci Jane Becker. -Masz pewnosc, ze jestes na to gotowa? - zapytala Molly. - Policja potrzebuje podobizny jak najszybciej, ale moge przyjsc jutro rano. Jane Becker zdecydowanie potrzasnela lokami. -On zabil tego biednego mezczyzne na moich oczach, bez zadnego powodu. Dzgal go nozem i dzgal, i dzgal, a potem rzucil sie z tym nozem na mnie. Wlasciwie dlaczego? Przeciez nawet go nie znalam i ten mezczyzna tez go chyba nie znal. -Coz, policja nie dotarla jeszcze do zadnej przyczyny, dla ktorej mialby zaatakowac ktorekolwiek z was - powiedziala Molly. - Mezczyzna, ktory zginal, byl posrednikiem w handlu nieruchomosciami. George Woods, tak sie nazywal. Pracowal w Ohio Relocations, na dziewietnastym pietrze. Mial czterdziesci jeden lat, zone i dwie coreczki w wieku siedmiu i pieciu lat. -Tak mi przykro. - W oczach Jane Becker pojawily sie lzy. - Jakos trudniej to teraz zniesc, znajac jego nazwisko, prawda? To juz nie jest po prostu martwy mezczyzna, ale George Woods. -Prawda - przytaknela Molly. Wyszarpnela z pudelka na nocnym stoliku papierowa chusteczke i podala ja dziewczynie. - Ale czyz nie motywuje nas to jeszcze bardziej do odnalezienia faceta, ktory go zamordowal? Pomysl o rodzinie George'a Woodsa. Pomysl o jego dziewczynkach. Nie zobaczy, jak one dorastaja, a one przeciez nie beda go pamietac. Ale nalezy sie im przynajmniej sprawiedliwosc, prawda? Jane Becker pokiwala glowa. -Pomoge ci, obiecuje. Potrafie dokladnie opisac twarz tego czlowieka. Tak jakby byl w tym pokoju. Wyciagnela zabandazowana reke ku Molly, tak jakby zabojca stal obok niej i mogla naprawde go dotknac. Molly usiadla i polozyla szkicownik na kolanach. -Jane, zanim zaczniesz mi opisywac mezczyzne, ktory cie zaatakowal, chcialabym sie czegos o tobie dowiedziec. Jane Becker zamrugala. -O mnie? Jestem zwykla sekretarka w kancelarii prawniczej; wsiadlam do windy i jakis psychol zaczal mnie dzgac nozem, to wszystko. -Wiem. Chcialabym jednak zobaczyc tego mezczyzne twoimi oczami. Rozni ludzie widza rozne rzeczy na zupelnie inne sposoby, szczegolnie kiedy znajduja sie w powaznym stresie. Jesli na przyklad pojdziesz do sadu i wysluchasz zeznan pieciorga naocznych swiadkow, nie zechcesz uwierzyc, ze wszyscy opisuja to samo przestepstwo. Sprawcy byli Latynosami. Sprawcy byli czarni. Sprawcami byli biali mezczyzni w czarnych kapturach. Jezdzili niebieskim buickiem albo szarym oldsmobile'em, albo srebrna honda accord. Mieli pistolety, mieli noze, mieli kije baseballowe. Pobiegli na wschod, odjechali na zachod. -Jasne. Rozumiem. Ale nie wiem, co mialabym ci powiedziec. -Zacznijmy od tego, ile masz lat. -W kwietniu skonczylam dwadziescia piec. Jestem spod znaku Barana, chociaz nigdy sie nie zachowuje jak typowy Baran. To znaczy, nie jestem osoba asertywna. -Jestes sama? Chwila ciszy. -Tak, jestem sama. -Mieszkasz sama? -Przez jakis czas mieszkalam, prawie osiemnascie miesiecy. Ale w pazdzierniku zeszlego roku wprowadzilam sie z powrotem do domu, do mamy i taty. Och, i do mojego wstretnego mlodszego brata Kevina. -A gdzie jest ten dom? -W Lakeside Park. Przezylam tam cale zycie. Chodzilam do Villa Madonna Academy, a potem do Thomasa More'a. Ciche, konserwatywne sasiedztwo, pomyslala Molly, niezbyt zamozne, glownie z tradycyjnymi domami. -Co sprawilo, ze wrocilas do rodzicow? -Mialam mieszkanie przy Elm Street, w centrum miasta. Lubilam je, ale bylo dla mnie stanowczo za drogie. -Rozumiem... Lubisz muzyke? -Och, jasne. Uwielbiam Imogen Heap. Have You Got It In You? I Tori Amos. -Lubisz czytac? -Tak. Kocham Danielle Steel. I The Lovely Bones. To jest ostatnia ksiazka, jaka przeczytalam. -A co z zyciem towarzyskim? Spotykasz sie z kims? -Czasami wychodze gdzies z chlopakami. Ale zwykle w wiekszej grupie znajomych z biura, rozumie pani. Nie mam nikogo specjalnego, przynajmniej nie w tej chwili. -A w ogole mialas kiedys kogos specjalnego? Jane Becker niespodziewanie zaczela kaszlec. Po dlugim ataku siegnela wreszcie po szklanke z woda. Kiedy wypila i troche sie uspokoila, powiedziala: -Nie rozumiem pytania. To znaczy, co to ma wspolnego z napadem na mnie? -Jane, chodzi tylko o tlo. Twoja odpowiedz pozwoli mi wyobrazic sobie mezczyzne, ktory na ciebie napadl, takiego, jakim ty go widzialas. Postrzegalas go swoimi emocjami i tym, kim jestes, rownie mocno jak swoimi oczami. -Czy nie moge ci go po prostu opisac? -Przepraszam - powiedziala Molly. - Nie chcialam cie urazic. Jasne, przystapmy od razu do rzeczy i moze uda nam sie ozywic tego czlowieka. Wyciagnela pierwsza kartke ze szkicownika i siegnela po kredke w kolorze sepii. -Co uderzylo cie w nim najbardziej. To znaczy, gdybys miala opisac go w trzech slowach, co bys powiedziala? -Jego twarz. Mial jasnoczerwona twarz. Byla tak czerwona, ze wlasciwie szkarlatna. Jakby sie brzydko opalil albo czesto pil alkohol. A oczy mial jak szczeliny, zreszta usta takze. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze nosi czerwona maske. -A sadzisz, ze mogl miec maske? -Och, nie. To byla jego prawdziwa twarz. Ale byla taka czerwona... -Czy wyczulas w jego oddechu alkohol? -Nie. Ale mial zapach... zapach jakiegos zepsucia i wypalenia. Jak zapach plonacych wlosow. -Dobrze. Mial czerwona twarz i oczy jak szparki. Czy bylabys w stanie odgadnac, jakiego byl pochodzenia etnicznego? Moze wygladal na kogos ze Wschodu? Albo na rdzennego Amerykanina? Olowek Molly juz pracowal i z kartki zaczely spogladac oczy bez twarzy, tak jakby wylanialy sie z innego wymiaru. -Nie wiem, kim byl. Wygladal po prostu niebezpiecznie, to wszystko. Czy widzialas kiedys takich ludzi? Sa spieci, gotowi do ataku, jak bul teriery, rozumiesz? -Rozumiem. Jakiego byl wzrostu? -Mial przynajmniej szesc stop. Moze szesc stop i jeszcze dwa cale. A moze jeszcze troche wiecej? -Jak byl zbudowany? -Byl potezny, mial bardzo szerokie ramiona. I gruba szyje. No i to, w jaki sposob stal. Nawet to bylo przerazajace. Pochylal sie ku mnie w taki sposob, jakby probowal zerwac sie ze smyczy. -Jak opisalabys ksztalt jego twarzy? Byla owalna, okragla, a moze kwadratowa? -Kwadratowa. Zdecydowanie kwadratowa. A czolo mial szerokie, plaskie. -Jego nos? Jane Becker zamknela oczy. Molly czekala w milczeniu, z kredka nad szkicownikiem. Wiedziala juz, ze Jane Becker potrafi sobie wyobrazic twarz swojego napastnika tak wyraznie, jakby w tej chwili stal tuz przy niej, i nie chciala przerywac tej intensywnej wizualizacji. Zalowala tylko, ze nie moze jej z nia dzielic. -Jane? - przynaglila ja po chwili. - Jego nos? Czy to byl nos dlugi czy zadarty? A moze prosty? To naprawde wazne. Przypomnij sobie, jak karykaturzysci rysuja ludzi; zawsze wyolbrzymiaja ich nosy. Jane Becker znowu otworzyla oczy. -Nie chce sie pomylic. Kiedy on dzgal tego biednego mezczyzne, bylam jakby w innym swiecie. A nie chcialabym, zeby policja aresztowala niewlasciwego czlowieka. -Jane, zostaw to mnie. Ja jestem rysownikiem policyjnym i to moim zadaniem jest sporzadzenie wlasciwego portretu. Jane Becker jeszcze przez chwile sie wahala, po czym powiedziala: -Dobrze. Jego nos byl spiczasty i dostrzeglam na nim jakby brodawke. Mial bardzo wysokie kosci policzkowe. I masywny podbrodek z dolkiem. To pamietam. Naprawde gleboki dolek. Olowek cicho przesuwal sie po kartce, a tymczasem Molly cieniowala, wypelniala i krystalizowala twarz czlowieka. Przestepca powoli materializowal sie przed jej oczyma, jakby sie zblizal ku niej przez gesta biala mgle. -Jakie mial wlosy? - zapytala. -Rudawe... Rudawe, ale przechodzace w siwe. I bardzo krotko sciete. Niemal na jeza. Molly wyciagnela pudelko kredek pastelowych. Znow przez kilka chwil szkicowala i cieniowala. Czerwona twarz, z odcieniami zieleni i blekitu dla podkreslenia glebi i ksztaltow. -Nie widzialas, jakiego koloru mial oczy? -Jak juz mowilam, to byly tylko waskie szparki. Moge sobie jedynie wyobrazic, ze byly czarne. Po chwili Molly odwrocila i uniosla szkicownik, zeby Jane Becker mogla zobaczyc to, co w mysl jej wskazowek narysowala. Jane Becker zakryla oczy zabandazowana dlonia. -O moj Boze - wyszeptala. - Moj Boze, to przeciez prawie on. -Jestes pewna? Jane Becker popatrzyla na szkic uwazniej. -Moze kosci policzkowe sa za ostre. Jego policzki byly jakby pelniejsze, nie takie zapadniete. I mial gesciejsze rzesy. Pamietam jego rzesy, bo byly szczeciniaste i rownie rude jak wlosy. Molly rozjasnila cienie pod policzkami, po czym zmienila twarz na pelniejsza i bardziej okragla. Szybko narysowala rowniez bardziej geste rzesy. -To jest to - powiedziala Jane Becker. - To jest mezczyzna, ktory dzgal mnie nozem. Wprost nie moge uwierzyc, ze to zrobilas. -Sluchalam jedynie tego, co mowisz - odparla Molly. - Powiedzialas mi, jak on wygladal, i oto go masz. Powiedzialas mi tez, ze jestes sekretarka w kancelarii prawniczej i mieszkasz z rodzicami w Lakeside Park, co bylo bardzo wazne. Nie powiedziala, ze narysowala podejrzanego jako osobnika znacznie mniej agresywnego, niz opisala go Jane Becker. Podejrzewala, ze Jane Becker, mimo swojej urody, ma pewne problemy w relacjach z mezczyznami. Zapewne niezbyt powazne - pewnie nie chodzilo o nic wiecej niz brak zaufania albo zniechecenie po ostatnim nieudanym zwiazku. Jednak osobiste uprzedzenia swiadkow mogly znacznie wplywac na ich opisy przestepcow. Czarnoskorzy podejrzani bywali czesto opisywani przez bialych jako znacznie ciemniejsi i budzacy wieksza groze, niz okazywali sie w rzeczywistosci, po aresztowaniu. "Niebezpieczny" wyglad nie mial wplywu na dlugosc nosa ani na ulozenie uszu, ani na kolor wlosow podejrzanego. Molly zamknela szkicownik i zapakowala olowki i kredki. -Dziekuje, Jane. Bylas bardzo dzielna i bardzo mi pomoglas. -Co bedzie sie dzialo dalej? - zapytala Jane Becker. -Teraz wroce na policje, zeby dokonczyc ten szkic, po czym zostanie on opublikowany w prasie i w telewizji. Powinni go pokazac juz dzisiaj w wieczornych wiadomosciach, a jutro rano bedzie w gazetach. -Myslisz, ze go zlapiecie? Nie znioslabym mysli, ze cos takiego mogloby spotkac jeszcze kogos innego. Molly ponownie otworzyla szkicownik i popatrzyla na twarz mezczyzny, ktory napadl na Jane Becker. -Jezeli ten szkic jest tak dokladny, jak twierdzisz, to owszem, jestem zupelnie pewna, ze go zlapiemy. -Moge cie jeszcze o cos spytac? -Oczywiscie. -Skad masz taki fantastyczny naszyjnik? Nie moge od niego oderwac oczu. Molly lekko uniosla naszyjnik. -Nadzwyczajny, prawda? Kupilam go na pchlim targu w Kellog. Nie sadze, zeby byl cos wart, ale zakochalam sie w nim od pierwszego wejrzenia. Jest tu doslownie wszystko, prawda? Slonca, ksiezyce, nawet male zwierzeta. Wyszedlszy z pokoju Jane Becker, Molly pokazala szkic policjantowi, ktory siedzial przed drzwiami. -To ten mezczyzna... Mowie panu na wypadek, gdyby tu przyszedl i chcial dokonczyc dziela. -Wyglada jak sobowtor mojego wuja Hermana - powiedzial policjant. - Chetnie bym go oddal w pani rece jako podejrzanego. Polowanie na morderce Kiedy Molly wrocila do domu w Blue Ash, Sissy i Trevor siedzieli na podworku (wiec Sissy mogla palic). -Jestes glodna? - zapytala Sissy. - W lodowce jest troche humusu*.-Nie, dzieki, jedynie sie napije. Padam ze zmeczenia. -Jak poszlo, kochanie? - zapytal Trevor, nalewajac jej wino do kieliszka. -Bylo smutno, jak zwykle. Smutno, strasznie i beznadziejnie. -Jak to sie stalo? Molly usiadla. -Dziewczyna wyszla z biura po lunch na wynos, to wszystko. Wsiadla do windy na dwudziestym pierwszym pietrze. Na dziewietnastym pietrze dosiadl sie ten mezczyzna z biura posrednictwa w handlu nieruchomosciami. Na nastepnym pietrze do windy wsiadl przestepca. Gdy dojechali do pietnastego, przestepca zablokowal winde i zaatakowal. Dzgnal mezczyzne dwadziescia osiem razy nozem, uderzajac po calym ciele, takze w twarz. Nastepnie rzucil sie na dziewczyne. Walczyla z nim, probowala uciec, otworzyc drzwi windy, ale wtedy otrzymala trzy pchniecia w plecy. Zmagajac sie z drzwiami, musiala je odblokowac, bo winda ruszyla w dol. W pewnym momencie napastnik znowu ja zatrzymal i uciekl. -Jezu, ilu szalencow chodzi po swiecie - powiedzial Trevor. - Jesli nie mozna czuc sie bezpiecznie nawet w windzie w zatloczonym budynku biurowym... -Jak sie czuje dziewczyna? - zapytala Sissy. - Chodzi mi o to, w jakim jest stanie po tym, co przeszla. -Nadal jest w szoku, jednak nie ma az tak wielkiego urazu, jak poczatkowo sadzilam. Niektore ofiary podobnych napasci nie sa w stanie wydobyc z siebie sensownego slowa przez wiele tygodni. Czasami w ogole traca mowe. -Czy ona znala czlowieka, ktory ja napadl? -Hmm... Opisala go bardzo dokladnie i nie wyglada mi on na faceta, ktorego chcialoby sie znac, uwierzcie mi. Byl wysoki, dobrze zbudowany, ale tak naprawde wrazenie wywarla na niej jego twarz. Mowi, ze byla bardzo czerwona, niemal jakby napastnik mial czerwona maske. Sissy siegnela po lezace na stole karty DeVane. Przekladala je, dopoki nie znalazla La Blanchisseuse, Praczki. Podala karte Trevorowi i powiedziala: -Tak jak przepowiedzialy karty. Mezczyzna o czerwonej twarzy, wysoko na drabinie. Oczywiscie kiedy te karty wydrukowano, nikt nie mial pojecia, ze zostana wynalezione windy. Mloda kobieta i wanna pelna krwi. Inaczej mowiac, krwawa kapiel. -To zwykly przypadek, mamo, zbieg okolicznosci. Zawsze interpretujesz wszystko po swojemu i wmawiasz sobie nieistniejace rzeczy. -Na pewno nie. Nie tym razem. Kolejna karta przepowiedziala, ze ktos narysuje podobizne mezczyzny z zakrwawionymi rekami, a jak myslisz, co Molly robila tego wieczoru? -Czy on naprawde mial az tak czerwona twarz? - zapytal Trevor. -Tak wlasnie opisala go dziewczyna. -A moze on po prostu byl pomalowany? Rozumiesz, moze chcial wygladac jak demon albo jak Darth Maul z Gwiezdnych wojen, zeby jeszcze bardziej straszyc ludzi? Molly wzruszyla ramionami. -Byc moze. Ale nie musial przeciez malowac twarzy, zeby przestraszyc te dziewczyne. Byla juz dosc wystraszona. Byla zupelnie pewna, ze za chwile umrze. -A co o wszystkim sadzi policja? - zapytal Trevor. -Na razie nie maja wyrobionej opinii. Sprawdzaja kontakty zamordowanego mezczyzny, na wypadek gdyby ten maniak, Czerwona Maska, jak o nim mowia, znal go i mial z nim jakies zatargi. Facet byl posrednikiem w handlu nieruchomosciami, wiec to mozliwe. Technicy dokladnie ogladaja miejsce zbrodni, a poza tym zadaja ludziom pracujacym w budynku mnostwo pytan. Raczej jednak niewiele osiagna, przynajmniej dzisiaj wieczorem. -Zobaczymy cie w telewizji? -Mnie nie. Ale moj rysunek owszem. Prawde mowiac, jest juz w Internecie. Nadlatuja cykady Ponad podworkiem unosil sie ksiezyc w trzeciej kwadrze. Byl tak pomaranczowy, ze niemal szkarlatny. Chociaz byla juz prawie dziesiata wieczorem, powietrze wciaz bylo geste i cieple. Sissy popatrzyla w niebo i zapytala:-Czujecie, jak cos wibruje w powietrzu? -O Boze, mam nadzieje, ze nie - powiedziala Molly. - Przynajmniej jeszcze nie teraz. -Zamknij dzisiaj okno w sypialni, mamo - ostrzegl Trevor. - Naprawde, zrob to bardzo dokladnie. -To przeciez tylko owady - powiedziala Sissy. -Oczywiscie, ze to tylko owady. Nie gryza ludzi i w ogole nie czynia zadnej krzywdy. Ale jeszcze nigdy nie bylas w Cincinnati w porze cykad. Pojawiaja sie miliardami, lataja i sa po prostu wszedzie. Jak myslisz, dlaczego zakrylam basem i rozwiesilam gaze nad drzewami brzoskwiniowymi? -Nigdy mi nie mowilas, ze sa az takim utrapieniem. -Probowalam zachowywac sie po stoicku, mamo; w koncu mam tutaj prace i nie moge przeniesc sie w inne miejsce. Ale one wpadaja we wlosy, zatykaja szyby wentylacyjne, rozbryzguja sie na szybie samochodu, kiedy jade do pracy. To dlatego w porze cykad nigdy nie robimy piknikow na otwartym powietrzu. Potrafia bombardowac z lotu nurkowego salatke ziemniaczana. A najgorszy jest halas - mowila Molly. - Powoduja go samce, ktore probuja znalezc partnerke. Piszcza i piszcza bez konca. Chyba wiedza, ze zyja tylko szesc tygodni. -Nie mozna sie ich pozbyc? -Mozna, ale w tym celu trzeba by przekopac cale Cincinnati do glebokosci dziewieciu cali, bo wlasnie na tej glebokosci zimuja ich larwy. Niestety, jedynym rozwiazaniem jest tolerowanie ich i rozdeptywanie tylu, ile tylko sie da. Albo wyjazd na wakacje w czasie, kiedy one tutaj sa. Wiekszosc ludzi sobie z nich zartuje. Sa tacy, co je smaza i zjadaja z orzechami wodnymi. -Chyba zemdlalabym na taki widok. Wzieli kieliszki z winem i weszli do domu. Trevor starannie zamknal drzwi. -Tak przy okazji, mamo, jesli znajdziesz w lozku kilka cykad, nie panikuj. Zainteresowanie seksualne okazuja jedynie samicom wlasnego gatunku. -Nie swintusz przy matce - napomniala go Sissy i lekko klepnela w ramie. Trevor wlaczyl telewizor plazmowy w salonie i nastawil kanal 5, WLWT. -Ci faceci sa zawsze dobrzy, jesli chodzi o crime-du-jour - skomentowal. Musieli przeczekac reklamy produktow finansowych, porady, jak przebudowac dom, zeby w koncu wygladal jak plan do krecenia sitcomu, ale doczekali sie wreszcie. Na ekranie pojawilo sie dwoch spikerow z powaznymi twarzami. Za ich plecami wyswietlono rysunek Molly przedstawiajacy mezczyzne o czerwonej twarzy. Napis na ekranie glosil: MORDERCA W CZERWONEJ MASCE. -Policja z Cincinnati nadal poszukuje napastnika z nozem, ktory zasztyletowal na smierc czterdziestojednoletniego posrednika w handlu nieruchomosciami oraz ciezko zranil dwudziestopiecioletnia sekretarke z kancelarii prawniczej. Do brutalnego ataku doszlo w windzie na pietnastym pietrze Giley Building przy Race Street. Kiedy winda dotarla na parter i otworzyly sie jej drzwi, oczom urzednikow ukazalo sie cos, co jeden z nich okreslil slowem "rzeznia". Nastapily chaotyczne wywiady z Jimmym i Newtonem, ksiegowym oraz z innymi swiadkami. W tle przez caly czas blyskaly koguty radiowozow policyjnych. -Kurcze, drzwi sie otworzyly i, moj Boze, zobaczylem krew! Oczywiscie, zaraz sprawdzilem, czy ten mezczyzna daje znaki zycia, ale... Nie widzialem, zeby ktokolwiek opuszczal budynek, nikogo podejrzanego, nikogo... Byl spokojnym, ciezko pracujacym czlowiekiem, ktory kochal swoja rodzine... Tragedia... Z ramienia policji oswiadczenie wyglosil podpulkownik James L. Whalen, szef wydzialu kryminalnego. Mial snieznobiale wlosy, opalona na braz twarz i mowil monotonnym glosem, stosujac nieslychanie dlugie przerwy. -Mimo ogromnych wysilkow trzydziestu funkcjonariuszy wydzialu kryminalnego oraz przewodnikow z psami, ktorzy w ciagu kilku minut pojawili sie na miejscu zbrodni, wciaz nie natrafiono na slad sprawcy. Nie znalezlismy tez swiadkow, ktorzy widzieliby, jak sprawca wchodzi do Giley Building lub go opuszcza. Do tej pory nie mamy zadnych istotnych sladow, ktore pozwolilyby wskazac, kto popelnil ten ohydny czyn lub jakie byly jego motywy. Mloda kobieta, ktora zostala powaznie poraniona przez napastnika, udzielila jednak pewnych wskazowek. Pomogla rysownikowi policyjnemu wykonac bardzo dobry portret pamieciowy napastnika. Trevor odwrocil sie i poslal Sissy spojrzenie, ktore nie do konca zrozumiala. Sprawial jednak wrazenie rozczarowanego lub wstrzasnietego. Podpulkownik Whalen wskazal na rysunek Czerwonej Maski. -Podejrzanego okreslilismy kryptonimem "Czerwona Maska", chociazby po to, zeby ludziom, ktorzy go kiedys widzieli albo go jeszcze spotkaja, latwiej bylo to spotkanie zapamietac. Jego twarz jest bardzo zaczerwieniona, prawdopodobnie opalona, o bardzo waskich oczach. Wszyscy w milczeniu patrzyli, jak wizerunek Czerwonej Maski stopniowo powieksza sie na ekranie. Pan Boots zawyl i schowal sie za kanapa. -Ktokolwiek napotka tego mezczyzne, niech nie probuje go lapac ani nawet sie do niego zblizyc. Przestepca jest w najwyzszym stopniu niebezpieczny. Trzeba zachowywac sie dyskretnie, tak aby sie nie zorientowal, ze zostal rozpoznany. Nalezy jak najszybciej poinformowac policje i nie ryzykowac zadnych heroicznych czynow, nawet posiadajac przy sobie bron. Jeszcze nie wiemy, jaki jest stan psychiczny mordercy i jak dziala. Nie wiemy tez, jaka moze poslugiwac sie bronia. Sissy wbila wzrok w Czerwona Maske na ekranie. W swoim rysunku Molly celowo stonowala poczucie zagrozenia, jakie wywolal u Jane Becker widok Czerwonej Maski. W koncu mezczyzna byl prawdziwym zabojca, a nie jakims lobuzem z komiksu. Z jego oczu nadal jednak spogladala smierc, jakby nie kryla sie w nich ludzka istota. Nie bylo w nich blasku, wspolczucia, zadnego ludzkiego uczucia. Cienkie wargi byly lekko wykrzywione w lewo, jakby swiadomosc, ze wystepuje w telewizji, wywolywala w nim zdziwienie. -Przerazajacy, nie sadzicie? - zapytala Molly. -Oczywiscie - zgodzila sie Sissy. - Ale... Sama nie wiem. Mam takie dziwaczne uczucie, ze znam te twarz, ze kiedys juz ja gdzies widzialam. -Nie wiem, jakim sposobem - odezwal sie Trevor. - Przeciez nigdy wczesniej nie bylas w Cincinnati. -Coz, mam juz swoje lata, Trevor. Wiele w zyciu podrozowalam i widzialam wiele interesujacych rzeczy. Molly poszla do kuchni, zeby dokonczyc zmywanie. Trevor obejrzal sie, zeby sie upewnic, ze zona go nie slyszy, po czym powiedzial: -Mamo... Musze z toba porozmawiac o tym wrozeniu z kart. -Chcesz, zebym i tobie powrozyla? Z przyjemnoscia. -Nie, dziekuje. - Urwal i kilkakrotnie zamrugal, tak jak wtedy, kiedy byl chlopcem i chcial poprosic o kieszonkowe. - Chodzi o to, ze uwazam, ze twoje karty naprawde przyprawiaja o gesia skorke. -Trevor, kochany, one tylko nam mowia, co jest czym. Albo co bedzie czym. -Nie interesuje mnie to, mamo. Przyprawiaja o gesia skorke, a to jest moj dom i szczerze mowiac, nie podoba mi sie, kiedy wrozysz z nich tutaj. -Och, przepraszam. Nie zdawalam sobie sprawy. -Naprawde dostaje przy nich gesiej skorki. I zawsze tak bylo, szczegolnie kiedy bylem maly. Strach mnie oblatywal, kiedy tylko na nie spogladalem. Grabarze, klauni, dziwaczni ludzie maszerujacy przez las. Przerazajace stworzenia w sterczacych kapturach, odcinajace siekierami wlasne palce. Oto twoje karty. -Powinienes byl powiedziec mi to wczesniej. Nigdy przeciez nie chcialam cie denerwowac. -Jezu, mamo, niejeden raz dawalem ci to do zrozumienia. Nie chcialem, zeby Molly angazowala sie we wspolprace z policja, szczegolnie po tym, co sie stalo z tata. Bez przerwy sie boje, ze jakis bandyta zechce sie na niej mscic. Ale ta sprawa z Czerwona Maska... Sissy ujela dlon Trevora. Mimo ze miala juz ponad siedemdziesiat lat, jej oczy byly rownie bystre jak jego. Popatrzyla na syna z ogromna miloscia. -Kochanie, tego nie sprawily karty. To sie musialo zdarzyc tak czy inaczej. -Byc moze. A moze nie. Czy kiedykolwiek przyszlo ci do glowy, ze twoje karty nie przepowiadaja po prostu przyszlosci, lecz w gruncie rzeczy ja zmieniaja? Dobrze, byc moze ten typ, Czerwona Maska, i tak zadzgalby tych ludzi. Ale dlaczego policja musiala prosic wlasnie Molly o wykonanie jego portretu? -Nikomu nie zdradzili jej nazwiska, Trevor. -Nie. Ale przeciez nie trzeba Sherlocka Holmesa, zeby odszukac jedynego rysownika policyjnego w promieniu trzech stanow, ktory nadal uzywa jedynie olowka i kredek pastelowych. Zaledwie we wrzesniu w ubieglym roku byl o niej artykul w "Enquirerze". Sissy odwrocila reke Trevora i zaczela delikatnie sunac koncem palca po liniach na jego dloni. Trevor spojrzal na to, zdal sobie sprawe, co robi jego matka, i szybko wyrwal jej reke. -No nie! Chyba nie zamierzasz teraz jeszcze czytac mi z reki! Nie ma mowy! I nie zycze sobie, zebys przepowiadala przyszlosc Molly, a juz szczegolnie Victorii! Przyszlosc musi byc niespodzianka, mamo. Gdybysmy wszyscy wiedzieli, co sie ma wydarzyc... To nienaturalne. -Absolutnie sie z toba nie zgadzam. To jest najbardziej naturalna rzecz na swiecie. Mysle, ze wszyscy moglibysmy poznawac przyszlosc, nawet ty moglbys ja poznawac, gdybysmy tylko zyli w wiekszym zwiazku ze wszystkim, co nas otacza. -Cholera jasna, przeciez co niedziele chodzimy do kosciola. Sissy rozlozyla szeroko rece. -Nie mowie o kosciele. Mowie o czasie, o przeznaczeniu i o sposobie, w jaki boze dni i ludzkie decyzje przeplataja sie i mijaja ze soba jak wskazowki na zegarze. Problem polega na tym, ze zbyt mocno koncentrujemy sie na malych rzeczach. Nie ma juz w nas wiary. Zatracilismy poczucie cudow i wlasciwie na nic nie reagujemy. -Jasne. Ale na co niby nie reagujemy? -Na ostrzezenia, ktore sa nam dawane, kochanie. Kiedy ma sie wydarzyc cos naprawde okropnego, powinnismy byc zdolni do odczuwania, ze takie zdarzenie sie zbliza, jakbysmy nasluchiwali pociagu ekspresowego nadjezdzajacego z oddali. Przeciez szyny zaczynaja dzwieczec, kiedy pociag jest jeszcze bardzo daleko, prawda? - Sissy zacisnela koscista dlon w piesc i uniosla ja do gory. - Nawet powietrze staje sie gestsze. -Co ty mowisz, mamo? - zapytal Trevor. - Twierdzisz, ze przydarzy nam sie cos zlego? -Modlmy sie, zeby tak sie nie stalo. Ale jesli juz to ma sie zdarzyc, najlepiej byloby sie dobrze przygotowac. Olbrzym Sissy uszanowala tej nocy zyczenie Trevora i zostawila karty DeVane nietkniete na nocnym stoliku, chociaz kusilo ja, zeby po raz kolejny odczytac przepowiednie. W kosciach czula, ze poruszaja sie pod nia kola swiata i ze w ciagu kilku nastepnych dni dojdzie do zmian, a cienie poruszac sie beda w opozycji do slonca.Ubrala sie w dluga biala plocienna koszule nocna i usiadla przed toaletka. Wyciagnela szpilki i grzebyki i starannie wyszczotkowala wlosy. Przez ulamek sekundy, w swietle rozowej lampki nocnej, widziala siebie taka, jaka byla, kiedy poslubila Franka i siedziala przed swoja toaletka w Connecticut, szczotkujac wlosy przed pierwsza noca, ktora mieli spedzic razem. Wciaz miala takie jak wtedy szerokie szare oczy i delikatne kosci policzkowe oraz afektowany wyglad osoby jakby nie z tego swiata, ktory sprawial, ze Frank mowil na nia "syrena". Wciaz jestem twoja syrena, Frank. Dziewczyna, w ktorej sie zakochales, nadal zyje na tym swiecie. Jestem ta sama dziewczyna, ktora biegala boso po wydmach w Hyannis tego lipcowego popoludnia tak dawno temu. Pochylila glowe lekko w lewo i swiatlo lampy nagle ja zdradzilo. Zobaczyla zmarszczki dookola oczu i wokol ust, i skore na szyi, ktora wygladala jak pognieciona serwetka. Piski mew nagle ucichly, zamarl cieply wiatr od oceanu i oto znowu siedziala w dusznym pokoju goscinnym w domu Trevora - teraz zupelnie sama, coraz starsza z kazda mijajaca noca. Do drzwi zapukala Molly. -Sissy? Potrzebujesz czegos? Moze masz ochote na szklanke cieplego mleka? - zapytala. -Wystarczy, jak mi przyniesiesz wehikul czasu. Popatrz tylko na mnie. Ani sie obejrze, jak skoncze siedemdziesiat dwa lata. Jak to sie stalo? Przeciez ja sie nie czuje na siedemdziesiat dwa. Molly zamknela drzwi i usiadla na skraju lozka. -Poza tym nie zachowujesz sie jak siedemdziesieciodwulatka, dzieki Bogu. -Wieczorem rozmawialam z Trevorem. Nie chce, zebym przepowiadala przyszlosc, kiedy jestem w jego domu. Mowi, ze dostaje od tego gesiej skorki. -Nie musisz rezygnowac z wrozenia ze wzgledu na Trevora. Wiesz, jaki on jest. Jesli czegos nie mozna zwazyc, zmierzyc albo obliczyc, wtedy to cos dla niego nie istnieje. Tymczasem on zyje z tego, ze odgaduje przyszlosc, tak jak ty. Roznica polega jedynie na tym, ze on chce wiedziec, co sie nie wydarzy. -Trevor sie boi, ze Czerwona Maska dowie sie, ze to ty narysowalas jego podobizne, i bedzie chcial cie dopasc. -To raczej malo prawdopodobne. Cos takiego wydarzylo sie w przeszlosci tylko jeden raz. Jakis facet, ktory molestowal dzieci, zagrozil, ze obleje mnie kwasem. Mysle jednak, ze w tym wypadku obralam najlepszy z mozliwych sposob obrony. Narysowalam portret, ktory jest ogromnie podobny do sprawcy, dzieki czemu bardzo szybko zostanie zlapany. Sissy zwiazala wlosy szara jedwabna szarfa. -Powiedzialas Trevorowi o kwiatach? Molly odwrocila glowe. Milczala. -Pytalam, czy... -Nie, nie powiedzialam. Jeszcze nie. -A zamierzasz to zrobic? -Nie wiem. Prawde mowiac, mam wobec nich mieszane uczucia. A co ty sadzisz? -One sa cudem, Molly! W jakis sposob dokonalas cudu! A on jest twoim mezem! Nie sadzisz, ze powinien wiedziec? Molly zaczela sie bawic naszyjnikiem, ktory poblyskiwal w swietle lampy. Jednym z ulubionych wisiorkow Molly byl drobny zloty egipski krokodyl z czerwonymi granatami zamiast oczu. -Myslalam o tym, zeby mu powiedziec, naprawde. Gdyby sam je zauwazyl, z pewnoscia bym to zrobila. Ale w pewnej chwili nawet stanal przed tymi pieknie wyrosnietymi rozami, stokrotkami, dzwonkami, ale nie zauwazyl ich. -Coz, Trevor jest taki sam jak wiekszosc mezczyzn. Widza tylko to, co chca widziec. -To nie tylko o to chodzi - powiedziala Molly. - Kocham go, poniewaz jest taki rozsadny i pragmatyczny... Chyba nie chce, zeby zaczal wierzyc w cuda. -Dobrze, jasne. Skoro uwazasz, ze tak jest najlepiej, prosze bardzo. Twoja stara, pomarszczona tesciowa daleka jest od wtracania sie w sprawy swojej pieknej synowej. Molly objela ja i cmoknela w prawe ucho. -Nie jestes wcale pomarszczona, nie jestes wcale taka stara, jak ci sie wydaje, a poza tym zawsze licze sie z twoim zdaniem. Naprawde. Po tych slowach obie zaczely spiewac A Hard Rain's A-Gonna Fall, z kazda chwila rowniej i glosniej. Na koniec prawie krzyczaly. -...i tak ciezko... i tak ciezko... i tak ciezko!!! W drzwiach do sypialni stanal Trevor. -Na milosc boska, kobiety! Wydajecie odglosy jak dwa zarzynane skunksy! * * * Sissy snilo sie, ze jest bardzo mloda, ma mniej wiecej szesc, siedem lat, i siedzi na tylnym siedzeniu wielkiej limuzyny z brazowa skorzana tapicerka. W pewnej chwili uklekla i zaczela obserwowac krajobraz przesuwajacy sie za szybami. Krajobraz rowniez byl brazowy i bardzo plaski; skladaly sie na niego bezkresne mile pol kukurydzianych, rozciagajacych sie az po horyzont. Chmury byly dziwnie wydluzone. Wygladaly, jakby ktos rozciagal na niebie ciemnobrazowe cukierki toffi.Nie mogla dostrzec, kto siedzi za kierownica limuzyny. Kierowca mial na glowie jasny kapelusz panama z brazowym otokiem. Na palcu prawej reki nosil sygnet, ktory od czasu do czasu poblyskiwal. Skrzyl sie rowniez brylantowy symbol znajdujacy sie na srodku kierownicy. Sissy rozpoznala go i nagle zrozumiala, co to za samochod i kto nim kieruje. Znajdowala sie w hudsonie hornecie z roku 1954, nalezacym do jej wuja Henry'ego. Daleko w tle gralo radio samochodowe, rytm byl nieregularny, slowa poprzekrecane. Widziales mnie przez otwarte drzwi... Czego szukales, patrzac przez te drzwi... -Wujek Henry - powiedziala. Jej glos brzmial inaczej i byl bardzo niewyrazny. Wujek Henry nie odwrocil sie, ale powiedzial: -Juz niedaleko, Sissy. Siedemdziesiat mil, nie wiecej. -Gdzie jestesmy? - zapytala Sissy. -Na zachod od wschodu i na wschod od zachodu. Niemal w tym samym momencie mineli znak informujacy, ze wjezdzaja do Borrowsville, zamieszkanego przez 789 osob. -Czy to odpowiedz? Czy to jest milosc? Czy to odpowiedz anielska? Jechali i jechali, a po bokach wciaz ciagnely sie brazowe pola, mila za mila! Chmury rozciagaly sie w najbardziej fantastyczne wydluzone ksztalty, a potem pekaly i odfruwaly w sina dal. Nie podoba mi sie ten sen, pomyslala Sissy. Wydarzy sie w nim cos zlego. Mineli kolejna tablice. Opuszczali Borrowsville. Zaledwie po kilku minutach Sissy zobaczyla z przodu przy szosie jakis wysoki ksztalt. W pierwszej chwili pomyslala, ze to jest wieza cisnien. Ale w miare jak samochod sie do niej zblizal i mruzac oczy, widziala ja coraz wyrazniej, zaczynala sobie zdawac sprawe, ze przy drodze stoi czlowiek. Wydawalo sie to niemozliwe, bo musial byc olbrzymem. Mial co najmniej trzydziesci stop wzrostu. -Wujku Henry. -Slucham, Sissy? -Tam stoi olbrzym. Nie odpowiedzial. -Wujku Henry, boje sie olbrzymow. Wujek wciaz milczal. Sissy, coraz bardziej przestraszona, pociagnela za rekaw jego sportowej marynarki. -Boje sie olbrzymow! Nie chce, zebysmy go mijali! Prosze, wujku Henry! Czy nie mozemy zawrocic? Wujek Henry powoli odwrocil glowe. Sissy odniosla wrazenie, ze potrafi to zrobic, nie poruszajac reszta ciala. Z przerazeniem popatrzyla na jego twarz. Przeciez to nie byl wujek Henry - a przynajmniej nie taki wujek Henry, jakiego pamietala, w okularach ze zlotymi oprawkami i z wasikiem na podobienstwo Teddy'ego Roosevelta. Ten "wujek Henry" mial jasnoczerwona twarz, niczym emaliowana maska, z waskimi szparkami na oczy i troche szersza czarna szpara na usta. Mial kanciaste policzki i wielki podbrodek z gleboka szrama na srodku, jakby ktos go w tym miejscu uderzyl siekiera. -Nie mozemy teraz zawrocic, Sissy - powiedzial takim samym gardlowym glosem, jakim spiewano piosenki docierajace z radia. - Teraz jest juz za pozno. Sissy ogarnal wielki chlod. Zlapala za klamke i sprobowala otworzyc tylne drzwi, byly jednak zablokowane. -Nie mozemy zawrocic, Sissy. Tego, co sie stalo, juz nie cofniemy. A od teraz to sie bedzie powtarzac bez konca. Dla przekletych nie ma spoczynku, Sissy. Sissy jeszcze raz z calej sily szarpnela klamka i w tej samej chwili od samochodu odpadly cale drzwi. Potoczyly sie razem z nia przez pola, blyskajac wsrod lanow kukurydzy, podskakujac i oddalajac sie coraz bardziej od samochodu. Sissy wyladowala na plecach w jakiejs bruzdzie i drzwi z brzekiem upadly na nia. Z trudem wydostala sie spod nich, kopiac i uderzajac w nie piastkami. Popatrzywszy z gory, stwierdzila, ze to wcale nie sa drzwi od samochodu. Bylo to cos ciezkiego, ale milego w dotyku i jakby puszystego. Byla to jej koldra w kratke, a ona sama lezala w lozku w domu Trevora i Molly. Usiadla i zaczela kaszlec. Bylo bardzo ciemno i uslyszala, ze za oknami pada deszcz. Zegar przy lozku wskazywal godzine druga jedenascie nad ranem. -Ty glupia stara krowo - zganila sama siebie. Siegnela do wlacznika nocnej lampki i zapalila ja. Nie zobaczyla zadnych pol kukurydzianych, zadnych porozciaganych, chudych chmur, zadnych olbrzymow. Otaczala ja tylko sypialnia, udekorowana perkalem, z grafikami Currier Ives na scianach. Moze Trevor ma racje? - pomyslala. Moze doszukuje sie dodatkowych znaczen tam, gdzie ich nie ma? Polknela pigulke na serce i popila ja trzema duzymi lykami wody. Szklanke przykryla juz wczesniej niewielka przykrywka, ozdobiona paciorkami. Pierwszej nocy po przyjezdzie obudzila sie i razem z woda polknela utopiona w niej cme. Opadla z powrotem na poduszke i wrocila myslami do swojego snu. Moze stanowil cos wiecej niz tylko wspomnienie? Kiedys, gdy miala siedem lat, odwiedzila wujka Henry'ego i ciocie Mattie na ich farmie w Iowa, ale juz nie pamietala drogi na farme. Pamietala jednak spotkanie z matka na Penn Station, kiedy wracala do domu, zatem przynajmniej czesc podrozy musiala odbyc pociagiem. Ale dlaczego przysnilo jej sie to akurat dzisiaj? I dlaczego wujek Henry wygladal jak Czerwona Maska? I co mial znaczyc ten olbrzym? Nawet teraz, na jawie, kiedy rozmyslala o olbrzymie, wydawal sie jej przerazajacy. Popatrzyla na karty DeVane, ale... Nie, przeciez obiecala Trevorowi, ze do nich nie zajrzy, a wiec nie zajrzy. Wylaczyla swiatlo i lezala w ciemnosci przez ponad godzine, probujac wyrzucic z glowy piosenke, ktora w jej snie dobiegala z radia samochodowego. Zaraza Molly odciagnela zaslone i powiedziala:-Dzien dobry, Sissy! Mamy gosci! Sissy usiadla na lozku i zamrugala. Molly postawila na nocnym stoliku szklanke z sokiem pomaranczowym, po czym ucalowala ja w glowe. -Kto przyjechal? -Cykady! Bylam niemal pewna, ze sie zjawia, kiedy w nocy zaczelo padac. Spojrz tylko na te dzika jablon! Sissy wygramolila sie z lozka i podeszla do okna. Widziala przez nie kwietnik biegnacy po lewej stronie podworza. Ziemia dookola starej dzikiej jabloni pokryta byla niezliczonymi malymi kominkami z blota, a kora i nizsze galezie drzewa byly oblepione setkami lsniacych zoltych nimf cykad. Cykady siedzialy nawet na rozach i liliach, ktore namalowala Molly. -Moj Boze! Jak ich duzo! Trevor zapukal i wszedl do pokoju. Zaciagal wlasnie zolty krawat; byl juz gotowy, zeby wyjechac do pracy. -Entomolodzy nazywaja je "nasyceniem drapieznikow". Wszyscy zjadaja cykady: ptaki, nietoperze, koty, a nawet ludzie. "Post" w zeszlym tygodniu podal nawet przepis na cykady smazone z warzywami. Przetrwanie gatunku cykady jest mozliwe tylko poprzez wydawanie bardzo licznego potomstwa. Sa ich doslownie miliony. -Mowiles chyba, ze potrafia latac? - zapytala Sissy. -Och, oczywiscie, ze lataja. Ze skory, w jakiej je teraz widzisz, potrafia uwolnic sie w okamgnieniu i blyskawicznie przemieniaja sie w dorosle cykady ze skrzydlami i czerwonymi oczami. Pozostana na tym drzewie mniej wiecej przez tydzien, dopoki nie wyschna i nie wzmocni sie ich skora. Wtedy zaczniesz je znajdowac doslownie wszedzie, az bedziesz naprawde miala ich serdecznie dosc. Nie da sie nawet grac w tenisa, zeby nie zlapac kilku z nich pomiedzy oczka rakiety; i to za kazdym machnieciem. * * * Trevor wyjechal do pracy. Zabral Victorie, zeby wysadzic ja przed Sycamore Community School. Chociaz cykady jeszcze nie lataly, Sissy postanowila zjesc sniadanie w domu, w kuchni. Molly przygotowala jej kilka nalesnikow z maki gryczanej, polanych syropem z dzikiej rozy.-Mialam dzis w nocy przedziwny sen - powiedziala Sissy, skonczywszy jesc. - Snilam, ze jade przez Iowa z wujkiem Henrym, ale zaraz sie okazalo, ze to wcale nie jest wujek Henry. To byl ten facet, Czerwona Maska. -Zartujesz! -Nie. To byl naprawde on, taki, jak go narysowalas. I rozmawial ze mna. Powiedzial, ze tego, co sie stalo, juz nie mozna cofnac i trzeba to bedzie robic jeszcze wiele razy. -Ale... Sissy... ja tez o nim snilam! Sissy miala dziwne uczucie, ze slonce nagle zachodzi i natychmiast wschodzi z powrotem, a zegar pomknal cale piec minut do przodu w czasie, z ktorego uplywu w ogole sobie nie zdawala sprawy. -Czy on moze prowadzil samochod? Tylko mi nie mow, ze prowadzil. -Nie. Stal na srodku podworza, w deszczu, i caly byl pokryty cykadami. Niemal byl w nie ubrany, jak w plaszcz. -Czy cos mowil? -No nie. Po prostu stal i sie nie ruszal. Ale ten sen byl taki realny. Kiedy sie obudzilam, musialam podejsc do okna, zeby sprawdzic, czy go przypadkiem nie ma na zewnatrz. -Nalejesz mi jeszcze kawy? - zapytala Sissy. - Bedziesz miala cos przeciwko temu, ze zapale papierosa? -Nie, skadze. Mozesz palic. Sissy usiadla na obitym materialem krzesle przy oknie, zeby wydmuchiwac dym na zewnatrz. Molly podala jej kubek swiezej kawy, po czym usiadla obok niej. -Wiem, co chcesz powiedziec - odezwala sie po chwili. -A wiec ty takze potrafisz czytac w myslach? -Nie, ale tym razem tak sie sklada, ze sie z toba zgadzam. Tym bardziej ze obie mialysmy podobny sen. -Obiecalam Trevorowi, ze nie bede tego robila. -Wiem. Ale Trevora nie ma, a to, czego Trevor nie widzi, nie bedzie go bolalo. To, o czym nie wiemy, nie moze nas zranic. Sissy zgasila papierosa w niebieskiej ceramicznej popielniczce. -Dobrze - powiedziala. - Ale bardzo cie prosze, nie mow Trevorowi. Nie chce, zeby sobie pomyslal, ze go nie szanuje. Poszla do sypialni i po chwili przyniosla karty DeVane. Potem obie usiadly przy stole w kuchni i Sissy rozlozyla je wedlug Krzyza Lotarynskiego. Miala przepowiedziec przyszlosc Molly, zatem jako Karte Przepowiedni wybrala La Fleuriste, Kwiaciarke. Karta przedstawiala mloda kobiete z obnazonym biustem, w przezroczystej sukience z podwyzszona talia i w obszernym czepku, zawiazanym pod broda, ozdobionym wzorami w kwiaty, jablka i kiscie winogron. Spacerowala pomiedzy dwoma rzedami czerwonych chryzantem, podlewajac je woda z lsniacej zlotej konewki. W tle jakis mlody mezczyzna w zolto-niebieskim stroju blazna pchal taczke. Molly przyjrzala sie uwaznie i dostrzegla, ze taczka wyladowana jest fragmentami ludzkich zwlok - zakrwawionymi rekami, nogami i tulowiami. W oddali, na wzgorzu, widziala cmentarne krzyze i pomniki. Mlody mezczyzna mial na glowie spiczasty kapelusz, a moze to tylko jego wlosy zostaly postawione na sztorc? Lecz kiedy znowu uwazniej przyjrzala sie karcie... Molly zdala sobie sprawe, ze to nie jest ani kapelusz, ani jego wlosy. Mlodzieniec mial wbitych na sztorc w glowe dziesiec lub jedenascie wielkich kuchennych nozy. Na skraju ogrodu, za chryzantemami, staly rzedy uli. Pracowali przy nich zakonnicy. Ich twarze zakrywaly muslinowe siatki przypiete do kapeluszy w ksztalcie dzwonow. -Poloz dlon na swojej karcie i zadaj jej konkretne pytanie. Nie mow mi, co to za pytanie. Odpowie ci na nie karta, a nie ja - powiedziala Sissy. Kiedy skonczyla, wyciagnela z talii trzy karty i ulozyla je przed Molly w ksztalcie wachlarza, zakryte, tak aby Molly mogla na odwrocie kazdej z nich zobaczyc La Lune, Ksiezyc. Lekko dotknela kazdej karty, jednej po drugiej. Po niemal minucie milczenia Molly zapytala: -No i co? Sissy popatrzyla na nia. W soczewkach jej okularow odbilo sie swiatlo sloneczne i przez chwile mozna bylo odnosic wrazenie, ze jest niewidoma. -Jestes pewna, ze chcesz uslyszec, co mowia karty? -A dlaczego nie? Co sie stalo? Chyba nikt nie umrze, co? -Nie wiem. Karty sa bardzo wymijajace. Moze to, o czym mowia, sie wydarzy, a moze nie. Kiedy zachowuja sie w taki sposob, czuje sie bardzo nieswojo. -Mimo wszystko powiedz mi, Sissy. W koncu to sa tylko karty. Sissy wziela do reki La Fleuriste. -Widze pewne ostrzezenia. Nie do konca rozumiem, czego dotycza. Jednak popatrz na swoja karte przepowiedni. Oto piekna mloda kobieta, ktora przywraca kwiaty do zycia. To jestes ty. Ale w tym ogrodzie jest takze bol i smierc - pocwiartowane ciala, wywozone z cmentarza. -A ten mlody czlowiek z nozami w glowie? Co on oznacza? -To Le Pitre, Klaun. Reprezentuje smiech, szczescie i przyjazn. Jednak ktos dzgnal go w glowe. Niezaleznie od tego, kim jest Klaun, za jego posrednictwem napastnik chce szerzyc pomiedzy ludzmi strach i podejrzenia, chce sprawic, zeby ludzie tracili do siebie zaufanie. Ten ktos chce zabijac radosc i zabawe. -A ci ludzie przy ulach? -Nie ma najmniejszej watpliwosci, co oznaczaja. Karty nie sa gotowe, zeby nam powiedziec, co sie wydarzy. Jednak sa calkowicie pewne, kiedy nastapia te wydarzenia. Ule wskazuja chmare owadow, a przeciez wystarczy, ze wyjrzysz przez okno, zeby zobaczyc, co sie dzieje na dworze. Cokolwiek wiec sie stanie, nastapi to bardzo szybko, byc moze nawet dzisiaj. Molly skinela w kierunku trzech kart rozlozonych w ksztalcie wachlarza. -A te karty? Co one mowia? Sissy odwrocila karte lezaca po lewej stronie. -Ta mowi, dlaczego twoja przyszlosc skieruje sie w takim kierunku, w jakim sie skieruje. Okresla cos, co juz zrobilas, czego wiec juz nie mozna zmienic, od czego nie ma odwrotu. -Le Porte-Bonheur, Amulet? Karta przedstawiala mlodego czlowieka maszerujacego przez las. Niosl dlugi pastoral, na ktorego czubku znajdowalo sie oko z kamienia szlachetnego. Po obu stronach sciezki poskrecane korzenie drzew przemienily sie w weze i staly wyprostowane, jakby za chwile mialy zaatakowac. -To symbolizuje twoja zdolnosc do ozywiania przedmiotow za pomoca rysunkow. Karty zdaja sie uwazac, ze za te zdolnosc jest odpowiedzialny talizman, podobny do tego na pastorale. -Przeciez ja nie mam niczego takiego - powiedziala Molly. Nagle polozyla dlon na naszyjniku i dodala: - To znaczy mam. Ale to nie jest nic specjalnego. Zaplacilam za to jedynie piecdziesiat piec dolarow i dorzucili mi do tego jeszcze pare strasowych spinek do wlosow. -Kiedy to kupilas? -Dwa tygodnie temu, na pchlim targu. Bylo tam zreszta mnostwo podobnych wspanialosci. Widzialam na przyklad czarujacy miedziany ekran kominkowy z wymalowanymi na nim duszkami. O malo go nie kupilam. -Czy dowiedzialas sie, skad pochodzi ten naszyjnik? Bo ja nigdy czegos takiego nie widzialam. Molly uniosla naszyjnik do oczu i popatrzyla na niego uwaznie. -Ja takze. Sprawia wrazenie, jakby babcia kobiety, ktora mi go sprzedala, zlozyla go w calosc, kawalek po kawalku. Popatrz na te drobna twarzyczke, wyrzezbiona w kosci sloniowej. I na te jaszczurke. Sa nieslychane. -Byc moze naszyjnik nosi w sobie jakis rodzaj mocy - zauwazyla Sissy. Wyciagnela prawa reke i pokazala Molly ametystowy pierscionek, ktory miala na srodkowym palcu. - Podarowala mi to matka i zawsze bylam przekonana, ze pomaga mi odgadywac, czy ludzie, z ktorymi rozmawiam, mowia mi prawde. Kiedy klamia, kamien staje sie ciemniejszy. Czasami zmienia kolor z purpurowego na czarny. Musisz wiedziec, ze takze czlowiek potrafi byc amuletem. Twoje kwiaty ozywaly tylko w mojej obecnosci, zauwazylas to? Takie zjawiska moze wywolywac nasza naturalna chemia. Nasze sily witalne, my razem, ty i ja. Nasza charyzma. -Czego dotycza pozostale karty? - zapytala Molly. Sissy odwrocila karte po prawej stronie. -Le Marionettiste, Lalkarz. To jest to, co przyniesie dzisiejszy dzien. Karta przedstawiala mlodego, niedbale ubranego mezczyzne w trojkatnym kapeluszu, siedzacego na drewnianej laweczce. Trzymal w rekach sznureczki dwoch tanczacych marionetek: baletnicy ze strusim piorem we wlosach i zolnierza o krzaczastych wasach, w jaskrawoniebieskiej kurtce mundurowej. Pokoj, w ktorym bawil sie marionetkami, byl bardzo ponury, oswietlony tylko jedna slaba latarnia. Tuz za mlodziencem czail sie w cieniu mezczyzna w pelerynie z czarnym kapturem. Rece mial skrzyzowane na piersiach, a w kazdej z nich trzymal wielki noz rzeznicki. -W ogole tego nie rozumiem - powiedziala Molly. -Ja takze nie jestem pewna - przyznala Sissy. - Mysle, ze to jest jedna z takich przepowiedni, ktorych nie rozumiemy, dopoki sie do konca nie spelnia. -Czy ten mezczyzna zamierza zasztyletowac lalkarza? -Pamietaj, ze te karty powstaly ponad dwiescie lat temu. Lalkarz moze przedstawiac kogokolwiek, na przyklad instruktora aerobiku albo szefa wielkiej firmy. Nawet polityka. Kazdego, kto jest w stanie kontrolowac zycie innych ludzi. -Rozumiem. A ostatnia karta? Sissy miala juz takie wyczucie, ze wiedziala, co pokaze ostatnia karta, i nie miala najmniejszej ochoty jej odkrywac. Moglaby powiedziec Molly jakies proste klamstewko, ale watpila, czy Molly jej uwierzy. Zreszta, jaki mialoby to cel? Przeciez rozlozyla karty po to, zeby sie dowiedziec, co wkrotce sie wydarzy. Im wiecej obie sie dowiedza, tym lepiej beda do tego przygotowane. Poza tym, gdyby sklamala, ametyst w pierscionku jej matki pociemnialby. Zawsze byla zreszta przekonana, ze karty zdaja sobie sprawe z tego, jak sluszna jest ich interpretacja. Istniala mozliwosc, ze gdy zechce skorzystac z nich po raz kolejny, beda milczec i nie udziela jej juz zadnych wskazowek na temat przyszlosci. Pozostana jedynie kolorowymi, niezrozumialymi rysunkami. Odwrocila karte. Byla cala szkarlatna, bez zadnej ilustracji. La Carte Ecarlate, Szkarlatna Karta. -Co to znaczy? - zapytala Molly. -W wiekszosci wypadkow wszechogarniajaca wscieklosc. Wiesz, mowi sie, ze komus robi sie czerwono przed oczyma. Ale ta karta moze takze oznaczac krew. Mnostwo krwi. Tak wiele krwi, ze prawie mozna by sie w niej utopic. Molly siedziala, wpatrujac sie w karte, ale jej nie dotknela. -Wiesz, jakie bylo moje pytanie? - zapytala. -Nie musisz mi mowic, jesli nie chcesz, szczegolnie jesli karty juz udzielily ci odpowiedzi. -Zapytalam, czy Czerwona Maska jeszcze kogos zamorduje. Siedemnaste pietro Nastepny poranek byl jasny, lecz mglisty i bardzo wilgotny. Jimmy przyjechal do Giley Building niemal godzine wczesniej niz zwykle - bylo jeszcze tak wczesnie, ze pan Kraussman, portier, musial otworzyc mu drzwi. Pan Kraussman byl lysym osobnikiem barylkowatego ksztaltu z walkami tluszczu na szyi. Mial na sobie zielona koszule w tak krzykliwa krate, ze niemal oslepiala. Wyciagnal z ust tlusta kanapke i zawolal:-Jimmy! Ach du Lieber Gott! Gdybys przyszedl do pracy jeszcze wczesniej, zobaczylbys siebie samego, jak wychodzisz poprzedniego wieczoru. Jimmy wprowadzil do holu swoj srebrny rower gorski. -Dzieki, panie Kraussman. Musze dokonczyc te glupia animacje. Probowalem wczoraj wieczorem, ale juz nad nia zasypialem. -A co teraz animujesz? Tylko mi nie mow, ze znow tworzysz jakies spiewajace pieluszki. - Pan Kraussman wyprzedzil Jimmy'ego, pobrzekujac kluczami. - Spiewajace pieluszki! Powiem wam cos, moje dzieci, pieluszki nigdy nie spiewaja, ale za to z pewnoscia smierdza. Ha, ha, ha! Rozesmial sie glosno z wlasnego dowcipu, a potem mocno pociagnal nosem, jakby koniecznie chcial wylowic z powietrza jakis zapach. -Tym razem to beda butelki z napojami gazowanymi - powiedzial Jimmy, wstawiajac rower do komorki na srodki czystosci. Po chwili rower zajmowal bezpieczne miejsce wsrod mopow, szczotek i wiader. - Butelki, ktore tancza w rytm muzyki country and western. -Slucham? -Butelki z napojami gazowanymi, panie Kraussman, tanczace w rytm country and western. Mamy o jedenastej ostateczna prezentacje, co znaczy, ze pozostalo mi trzy i pol godziny na dokonczenie roboty, ktora normalnie zajmuje piec godzin. -Tragedia - westchnal pan Kraussman. - Pomyslec tylko, ze taki wielki artysta jak ty dla chleba zajmuje sie butelkami, ktore tancza country and western. -Panie Kraussman, ja nie jestem Leonardo da Vinci. Jestem animatorem i tyle. -Hej, przeciez mi nie powiesz, ze ten portret, ktory namalowales mojemu malemu Freddiemu, nie jest wspanialym dzielem. Wisi u mnie w salonie i jestem z niego dumny jak cholera. -Coz, ciesze sie, ze sie panu podoba. Ten panski Freddie to naprawde urocze dziecko. Jimmy nie wspomnial, ze kiedy malowal Freddiego, z lewej dziurki od nosa wisial mu wielki smark i az go korcilo, zeby uwiecznic to na portrecie. Jimmy podszedl do wind. Drzwi do tej, w ktorej napadnieto George'a Woodsa i Jane Becker, wciaz byly zalepione zolta policyjna tasma, a na drzwiach sasiedniej windy wisiala kartka NIECZYNNA. Trzecia winda jednak dzialala. Jimmy nacisnal przycisk i czekal. Tymczasem Kraussman stal nieprzyjemnie blisko za jego plecami, usmiechal sie bez zadnego powodu i nadal pociagal nosem. Jak wielu przybyszow znad Renu, znalazlszy sie w Cincinnati, mial problemy z zatokami. -Hej, a moze namalujesz rowniez moja zone, co? -Jasne, jesli tylko znajde czas - odpowiedzial Jimmy. Tylko w myslach dodal: i odpowiednio duza kartke papieru. Winda zjechala na parter i Jimmy wsiadl. -Moze na nasze rubinowe gody? Dwunastego sierpnia - zdazyl zasugerowac Kraussman, zanim zatrzasnely sie drzwi. W ostatniej chwili dorzucil jeszcze. - Nie za darmo! Zaplace ci pare dolarow! Kiedy winda ruszyla w gore, Jimmy oparl sie o sciane wylozona lustrami i zamknal oczy. Czul sie kompletnie wykonczony. Juz od szesciu tygodni pracowal nad animacja zurawinowej wody sodowej Sea Island, siedem dni w tygodniu, a juz kilkakrotnie wstawal od komputera dopiero o drugiej nad ranem. Jednak to zamowienie mialo zasadnicze znaczenie dla firmy, w ktorej pracowal, Anteater Animation, i wiedzial, ze jesli dobrze wykona te robote, zostanie sowicie wynagrodzony. Byc moze nawet bedzie mogl zabrac swoja dziewczyne Devon do Disney Worldu. Jimmy byl chudy i drobny. Mial krecone czarne wlosy, bardzo blada twarz i zakrzywiony nos. Brakowalo mu dwoch miesiecy do dwudziestych dziewiatych urodzin. Devon mowila, ze przypomina jej czaple. Nic sobie z tego nie robil, poniewaz Devon byla rownie chuda jak on, jesli ttie chudsza, i chociaz byla ladna, ona rowniez miala lekko haczykowaty nos. Tego poranka Jimmy mial na sobie czapeczke Cincinnati Reds (zalozona tylem do przodu) oraz biala koszulke z czerwonym napisem 2007 Cornhole Champions, wydrukowanym na plecach, i wyswiechtane czerwone spodnie. Na nogach mial wielkie srebrne buty sportowe firmy Nike o symbolu "TN8". Winda zatrzymala sie ze zgrzytem i Jimmy otworzyl oczy. Juz mial wysiasc, kiedy zdal sobie sprawe, ze dotarl jedynie do siedemnastego pietra. Nieoswietlony korytarz wylozony byl niebieskim dywanem. Walalo sie na nim mnostwo pogniecionych papierow. Po symbolu firmy, ktora zajmowala kiedys to pietro, pozostaly jedynie dwie dziury w scianie naprzeciwko windy. Jimmy wytknal glowe z kabiny, zeby zobaczyc, czy moze ktos na nia czeka. Korytarz byl jednak pusty i na pietrze panowala cisza, jesli nie liczyc odglosu wody kapiacej nieregularnie ciezkimi kroplami z jakiegos kranu. Nacisnal guzik w kabinie, chcac jechac na dwudzieste trzecie pietro. Drzwi windy zaczely sie zamykac, lecz nagle znow sie rozsunely, z trzaskiem, ktory sprawil, ze Jimmy'emu przebiegly ciarki po plecach. Uslyszal zgrzyt mechanizmu napedowego i kabina zadrzala, jakby cos blokowalo jej ruch. Poczul smrod przegrzanego oleju i przypalonego kurzu. Szybko wyszedl z windy i znalazl sie na korytarzu. W zyciu widzial juz wiele filmow, w ktorych windy opadaly bezwladnie az do piwnicy, zazwyczaj pelne rozwrzeszczanych ludzi, i wiedzial, ze w momencie uderzenia w ziemie, nogi pasazerow windy lamia sie jak zapalki. Tymczasem drzwi windy niemal natychmiast sie zatrzasnely. Nacisnal przycisk przy drzwiach, ale ponownie juz sie nie otworzyly. Uslyszal natomiast jek mechanizmu swiadczacy, ze kabina kontynuuje jazde w gore. Niestety, bez niego. -Cholera jasna - powiedzial. Nacisnal przycisk jeszcze kilkakrotnie, ale winda nie reagowala. Odczekal, az dojechala do dwudziestego piatego pietra, lecz nawet wowczas nie byl w stanie sciagnac jej na dol. -Cholera jasna. Co za pieprzone gowno. Nie mial wyboru. Musial ruszyc na gore schodami, Mial tylko nadzieje, ze drzwi na klatke schodowa nie beda zamkniete na klucz w obawie przed dzikimi lokatorami. Ruszyl korytarzem w kierunku miejsca, gdzie kiedys znajdowala sie recepcja. Pietro bylo podzielone na niemal sto malych kantorkow z wbudowanymi biurkami. W niektorych wciaz wisialy przylepione do scian karteczki z notatkami, jakies wykresy i grafiki, ilustrujace poziom sprzedazy. Gdzieniegdzie wisialy nawet rodzinne fotografie. Przedstawialy usmiechnietych mlodziencow, dzieci w brodzikach czy ukochane psy. Jimmy, z torba obijajaca mu sie o uda, ruszyl pomiedzy kantorkami. Jedna reke uniosl na wysokosc oczu, poniewaz poranne slonce odbijalo sie od szyb budynkow, stojacych po przeciwnej stronie Race Street, i oslepialo go. Zaczal kaszlec, jak zawsze, kiedy sie denerwowal. Dotarl do podwojnych drzwi, ktore prowadzily na klatke schodowa. Pociagnal za klamke, jednak, tak jak sie obawial, drzwi byly zamkniete na klucz. -Cholera. Wyjrzal przez zbrojona drutem szybe w drzwiach i zobaczyl schody. Gwaltownie szarpnal za klamke. Sprobowal wywazyc je ramieniem, po czym kopnal je z calej sily. Drzwi byly jednak twarde, debowe, zabezpieczone solidnym zamkiem; zrozumial, ze na otwarcie ich nie ma zadnej szansy. Wyciagnal z kieszeni telefon komorkowy. Brak zasiegu. Do ciezkiej cholery! Coz, moze tylko przy schodach nie ma zasiegu? Szybko podszedl do okna. Popatrzyl w dol i dostrzegl na ulicach poranny ruch samochodow, a na chodnikach urzednikow spieszacych do pracy. Z tej wysokosci wygladali na drobinki, ale przynajmniej nie tkwili jak on w pulapce na siedemnastym pietrze, niczym mucha w sloiku z dzemem. Znowu sprobowal skorzystac z telefonu komorkowego, jednak aparat wykazywal brak zasiegu. Zaczal chodzic po biurze, jednak w zadnym punkcie nie mogl zlapac zasiegu. Wszedl nawet do jednego z kantorkow, podniosl sluchawke z ktoregos aparatu na biurku, Jednak - oczywiscie - w sluchawce nie bylo sygnalu. Uznal, ze musi wracac do windy. Moze kiedy zacznie uderzac w drzwi, uslyszy go na dole pan Kraussman? Jednak kiedy znajdowal sie w polowie drogi, z lewej strony dobiegl go krotki, glosny trzask. Zatrzymal sie i zaczal nasluchiwac. Po chwili uslyszal ten sam dzwiek ponownie. Trrrttt! Jakby wydawala go jakas wielka cykada. Jimmy z trudem lapal juz oddech i nie byl w stanie powstrzymac sie przed kaslaniem. Trrrttt! Tym razem trzask dobiegl z prawej strony, Jimmy obrocil sie dwa razy wokol wlasnej osi, jednak w poblizu nikogo nie bylo; a przynajmniej nie byl w stanie nikogo zauwazyc. Trrrttt! Trrrttt! Trrrttt-trrrttt-trrrttt! Jimmy odwrocil sie znowu i nagle wyrwalo mu sie: -Jezu Chryste! Zaledwie dwadziescia stop od niego w jednym z kantorkow stal mezczyzna. Jimmy widzial go jedynie od piersi do czubka glowy, lecz mimo to zauwazyl, ze mezczyzna jest dobrze zbudowany. Z powodu promieni slonecznych, ktore wpadaly przez okno znajdujace sie za mezczyzna, Jimmy nie byl w stanie zobaczyc jego twarzy. -Hej! - wyrzezil z trudem. - Czlowieku, wystraszyles mnie jak jasna cholera! Mezczyzna nie poruszyl sie ani nic nie powiedzial. Jimmy wskazal palcem za siebie, w kierunku korytarza. -Ta glupia winda. Dusilem i dusilem na guzik w scianie, ale nie chciala zjechac. A drzwi na klatke schodowa sa zamkniete na klucz. Mezczyzna nadal milczal i nadal sie nie ruszal. -Jak sie tutaj dostales, stary? - zapytal go Jimmy. - Jest tu jeszcze jakies inne wyjscie? Jeszcze jedna klatka schodowa czy cos takiego? Cisza. -Dalej, stary, ja naprawde musze sie stad wydostac! Mam mnostwo roboty do skonczenia... To dlatego przyszedlem tak wczesnie. Jimmy znowu zakaszlal, raz i drugi, i zaraz przesta: nad swoim kaszlem panowac. Zaczal nerwowo szukac w torbie inhalatora. Kiedy go znalazl, rozpylil sobie w ustach dwie dawki salbutamolu, po czym zamknal oczy i policzyl do pieciu. Kiedy je otworzyl, mezczyzny nie bylo. Rozejrzal sie lzawiacymi oczyma, za wszelka cene starajac sie zdusic kaszel. -Prosze pana! Prosze pana! Jest pan tam jeszcze. Przez chwile trwala cisza i nagle w odleglym koncu biura znowu rozlegl sie znajomy trzask. Trrrttt! -Przepraszam, ale ja naprawde musze sie stad wydostac. Moge stracic prace, jesli zaraz nie znajde sie w biurze. To nie mialo sensu. Facet albo byl jakims pomylencem, albo byl gluchoniemy, albo byl jednym sposrod tych bezdomnych ludzi z ulicy, ktorzy rozmawiaja tylko z podobnymi sobie. Jimmy ruszyl korytarzem, od czasu do czasu zerkajac za siebie, aby sie upewnic, ze tamten nie idzie za nim. Moze winda juz dzialala? Zreszta nawet jesli nie, Jimmy zamierzal narobic tyle halasu, zeby zwrocic na siebie uwage pana Kraussmana. Dotarl do drzwi windy. Wskaznik nad nimi wciaz pokazywal, ze kabina znajduje sie na dwudziestym piatym pietrze. Nacisnal przycisk wzywajacy winde i przytrzymal na nim palec. Prosze, Boze, zjedz na dol i zabierz mnie stad, pomyslal blagalnie. W pierwszej chwili nie sie nie wydarzylo. Oderwal palec od przycisku i po chwili nadusil go jeszcze raz. Jeszcze przez sekunde nic sie nie dzialo, lecz nagle Jimmy uslyszal jek mechanizmu windy i wskaznik zaczal pokazywac, ze kabina ruszyla w dol. Jimmy zakaszlal i znow wciagnal lek przez inhalator. Wskaznik pokazal, ze winda znajduje sie na dwudziestym trzecim, potem na dwudziestym drugim pietrze. -Tak szybko stad pryskasz? - uslyszal za soba ochryply glos. Popatrzyl w bok i niemal stracil rownowage. Mezczyzna stal mniej niz piec stop od niego. Byl jeszcze potezniejszy, niz sie wydawalo, kiedy stal w kantorku, i wygladal o wiele bardziej przerazajaco. Najgrozniejszy byl "nim sposob, w jaki stal; lekko pochylony do przodu, jakby mial sie rzucic do ataku, z glowa gleboko wcisnieta w ramiona i z ramionami skrzyzowanymi na piersiach. Mial na sobie czerwona koszule, ale jego twarz byla jeszcze bardziej czerwona niz koszula. Skora na niej byla mocno naciagnieta, niczym na masce, z waskimi otworami na oczy i rownie waskim otworem na usta. Byla dziwnie zamazana. Jimmy odnosil wrazenie, ze spoglada na nia przez brudna szybe. Otworzyl usta, lecz zaraz je zamknal. Niemal mu sie wyrwalo: "To ty, prawda? Czerwona Maska? To ty jestes facetem, ktory zaatakowal tych ludzi w windzie?" Slowa jednak uwiezly mu w gardle i zdolal tylko zakaszlec. Wskaznik polozenia windy wydawal sygnaly, ktore swiadczyly, ze kabina ciagle jest w ruchu. Jimmy popatrzyl na niego i stwierdzil, ze dotarla juz do dziewietnastego pietra. -Czy ja cie przerazam? - zapytal mezczyzna o czerwonej twarzy. - Nie wiem dlaczego, ale sprawiasz wrazenie, jakbys byl smiertelnie przerazony. -Ja... - zaczal Jimmy. - Ja chce sie tylko stad wydostac, nic wiecej. - Slyszal swoj glos, ale nie byl w stanie go rozpoznac. Brzmial jak glos przestraszonego dwunastolatka. - Mam jeszcze do wykonania mnostwo pracy, rozumie pan? Cala te animacje. Jesli nie skoncze na czas... -Animacje, powiadasz? Ozywiasz martwe rzeczy? Jimmy pokiwal glowa. Winda zadzwonila, zatrzymujac sie na osiemnastym pietrze. -Kiedy juz cos ozywisz, nie ma od tego odwrotu, prawda? Co zostalo raz stworzone, to juz zostalo stworzone, nieodwolalnie. To jest tak samo jak z dzinami wyskakujacymi z lampy. Albo z kotami uwalnianymi z workow. -Przepraszam - rzucil Jimmy drzacym glosem. - Nie jestem pewien, czy pana rozumiem. Ale zdaje sie, ze winda w koncu postanowila zadzialac, i musze sie pozegnac. Spotkanie z panem bylo bardzo interesujace. Ale teraz, sam pan rozumie, hasta luego. Winda znowu zadzwonila i ku wielkiej uldze Jimmy'ego drzwi do kabiny niemal bezszelestnie rozsunely sie tuz za nim. -Co zostalo zrobione, to zostalo zrobione, synu - powiedzial mezczyzna o czerwonej twarzy. Jeszcze mocniej pochylil sie do przodu, mimo ze jego stopy ani drgnely. - A kiedy juz raz cos zrobiono, trzeba to bedzie powtarzac bez konca. Nie ma wytchnienia dla przekletych, tak chyba sie mowi, prawda? Nie ma takze pokoju dla niewinnych. Jimmy zaczal tylem wchodzic do windy. -Naprawde nie wiem, jak sie mowi, prosze pana. Ale to bardzo pouczajace stwierdzenie. Ciesze sie, ze pana spotkalem. Do zobaczenia. Znalazlszy sie w windzie, nacisnal przycisk holu i drzwi zaczely sie zasuwac. Tylko nie zaklinujcie sie tym razem, prosze. Po prostu sie zamknijcie i pozwolcie mi w koncu znalezc sie w moim biurze. Drzwi zamknely sie. Winda ruszyla w dol. Jimmy nigdy dotad nie odmawial modlitw dziekczynnych, jednak tym razem to uczynil. Dobry Boze, dzieki Ci za to, ze przyciagnales te winde i ocaliles mi dupe. Juz nigdy, przenigdy nie bede watpil w Twoje istnienie. Wejde po dwustu trzydziestu pieciu stopniach kosciola Niepokalanej na Mount Adams i na kazdym z nich powiem: "Dziekuje Ci, Panie". Zblizyl sie do lustra na scianie i przyjrzal swojemu odbiciu. Pomyslal, ze wyglada stosunkowo normalnie, mimo stanu skrajnego przerazenia, w jakim sie znajdowal jeszcze przed chwila. Musial teraz postanowic, co robic dalej. Powinien zadzwonic na policje i powiedziec, ze Czerwona Maska kryje sie na siedemnastym pietrze. Ale co potem? Mialby wrocic do swoich tanczacych butelek z napojami gazowanymi, jakby nic sie nie stalo? Winda zadzwonila i zatrzymala sie na szesnastym pietrze. Drzwi rozsunely sie, ukazujac kolejny opuszczony hol recepcyjny, z logo "Kings Communications, spolka z ograniczona odpowiedzialnoscia", wymalowanym na scianie. Panowal tu wiekszy mrok niz pietro wyzej, poniewaz wszystkie kotary na oknach byly zasuniete. Na korytarzu pod scianami ustawione byly siegajace sufitu sterty drewnianych krzesel, wstawionych jedno w drugie. -Na milosc boska, ruszaj - powiedzial Jimmy i znowu nacisnal przycisk holu. Drzwi zaczely sie zamykac, ale w tym samym czasie Jimmy uslyszal taki odglos, jakby ktos biegl. Znowu nacisnal przycisk, jednak bylo juz za pozno. Mezczyzna o czerwonej twarzy pospiesznie wcisnal sie do windy przez szpare w drzwiach. W uniesionych rekach trzymal trojkatne noze rzeznickie. Jimmy uskoczyl w bok i podniosl ramie, zeby sie nim oslonic. Mezczyzna o czerwonej twarzy zaatakowal go jednak z nieslychana, wrecz niepowstrzymana furia. Dzgnal go w lokiec, potem w przedramie, a potem drugim nozem rozoral mu policzek. Ku swemu zaskoczeniu Jimmy wcale nie czul bolu. Czul jedynie uderzenia i sprobowal wyrwac noze z rak napastnika. Ten jednak dzgal go i dzgal, a ostrza dziurawily palce Jimmy'ego i jego dlon. Krew z jego ran zaczela tryskac na wszystkie strony. Po chwili napastnik pozrywal sciegna na przegubach jego rak i dlonie Jimmy'ego opadly bezradnie niczym czerwone gumowe rekawice. Mezczyzna atakowal dalej - w czolo, w nos, a po chwili odkroil mu fragment policzka. Nastepnie dzgnal go rownoczesnie w oboje oczu, przez co w jednej chwili calkowicie go oslepil. Jimmy padl na podloge windy. Slyszal teraz tylko szum wlasnej krwi w uszach i slabe odglosy uderzen. Nie czul zadnego bolu, tylko lekki dyskomfort, kiedy rozrywala sie jego skora, i okropne zimno w zoladku. -Gdzie ja jestem? - wyszeptal zakrwawionymi ustami. -W piekle, synu. Tam, gdzie jest twoje miejsce - odpowiedzial mu glos, ktory rozlegl sie tuz przy jego uchu. Znaki i cuda Uslyszaly o tym w telewizji, kiedy Sissy przygotowywala lunch: szwajcarski ser, kanapki z ciabaty i podluzne pomidory.Marcia LaBelle z WLWT mowila: -W kabinie windy w Giley Building, w centrum Cincinnati, zasztyletowany zostal dwudziestoosmioletni mezczyzna. Jego smierc nastapila zaledwie w dwadziescia cztery godziny po podobnym napadzie, w ktorego wyniku zginal mezczyzna, a mloda kobieta odniosla powazne rany. -Molly! Slyszalas? - zawolala Sissy. Wziela do reki pilota i wzmocnila dzwiek. -Rzeczniczka policji powiedziala, ze jest jeszcze zbyt wczesnie, aby stwierdzic, czy ta zbrodnia popelniona zostala przez tego samego napastnika. Przyznala jednak, ze oba ataki laczy "kilka istotnych podobienstw". Nazwisko ofiary nie zostanie podane do publicznej wiadomosci, dopoki o jego smierci nie zostana poinformowani najblizsi krewni, jednak zgodnie z informacja, jaka uzyskal Kanal piaty, ofiara morderstwa jest animator, ktory pracowal dla Anteater Animations, firmy z branzy grafiki komputerowej, mieszczacej sie na dwudziestym trzecim pietrze Giley Building. Molly stanela w progu z pedzlem malarskim w rece. -O Boze! Znam pare malarzy, ktora pracuje dla Anteater. Klausa i Sheile. Mam nadzieje, ze to nie Klaus jest ofiara. Musze do nich zadzwonic. Marcia LaBelle kontynuowala: -W zwiazku z wczorajszym napadem nadal poszukiwany jest ten czlowiek. - Na ekranie pojawil sie rysunek Molly. - Policja nadala mu pseudonim "Czerwona Maska", ze wzgledu na jego rumiana, opalona, a byc moze po prostu pomalowana twarz. Policja ostrzega wszystkie osoby, ktore go zobacza, aby sie do niego nie zblizaly, lecz natychmiast zadzwonily pod numer alarmowy. Mezczyzna ten niemal na pewno jest uzbrojony i skrajnie niebezpieczny. Sissy usiadla na jednym z kuchennych taboretow. Nagle zrobilo jej sie goraco. Czula wielki niepokoj i rozterke. -Czy Marcia powiedziala "animator"? -Tak - odparla Molly. Wziela do reki sluchawke bezprzewodowa i pospiesznie wystukala numer Anteater Animations. -Animator, rozumiesz? Posluchaj tylko. Co pokazaly karty? Lalkarza. Kogos, kto ozywia martwe figury. -Zajete - powiedziala Molly i nadusila przycisk ponownego wybierania numeru. - Ciagle zajete. -Dlaczego nie zazadalam od kart wiecej informacji? - narzekala Sissy. - Nawet nie wiesz, jak bardzo czuje sie winna. -Sissy, przeciez nie bylas w stanie dokladnie przepowiedziec, kto zostanie zabity, prawda? Nie moglas przewidziec ani kto to bedzie, ani gdzie, ani kiedy. -Nieprawda! Gdybym tylko naciskala na karty, prawdopodobnie dotarloby do mnie, ze atak nastapi w tym samym miejscu, w ktorym mialo miejsce wczorajsze morderstwo. Poznalabym takze pore dnia. Odkrylam przeciez Szkarlatna Karte, prawda? Wiedzialam wiec, ze na jednym zabojstwie sie nie skonczy, i wiedzialam, ze kolejne nastapi bardzo szybko. Przeciez moglam ostrzec policje. Moglam ocalic zycie tego mlodego czlowieka! -Sissy, na milosc boska, nie mozesz brac na siebie winy za to zabojstwo. -Moge i robie to! Zostalam obdarzona darem przewidywania przyszlosci i powinnam z tego daru korzystac w sposob odpowiedzialny i madry, chociazby po to, zeby chronic niewinnych ludzi przed zlem, jesli sie zorientuje, ze cos im grozi. -Jasne. Ale co chcesz teraz zrobic? -Zamierzam znowu powrozyc z kart, a jesli one mnie ostrzega i powiedza, ze bedzie jeszcze wiecej zabojstw, zadzwonie do tego twojego znajomego policjanta. -Do Mike'a Kunzela? Prawde mowiac, Sissy, bardzo watpie, czy Mike ci uwierzy. Wiesz, jakim on jest sceptykiem. -Tak dlugo, jak dlugo istnieje szansa, aby ocalic chociaz jedna niewinna istote, sceptycyzm tego czlowieka w najmniejszym stopniu mnie nie interesuje. -Coz, rob to, co uwazasz, ze powinnas. Cholera jasna, telefon jest zajety. Moze wciaz mam jego numer do domu? W czasie gdy Molly probowala sie polaczyc z Klausem, Sissy poszla do sypialni i po chwili wrocila z kartami. Szybko sprzatnela ze stolu i owinela kanapki folia. Ani ona, ani Molly nie mialy w tej chwili apetytu. Tymczasem Molly polaczyla sie w koncu z dziewczyna Klausa, Anita. Kiedy skonczyla rozmowe, wygladala na spokojniejsza. -To nie byl Klaus, tylko inny mlody chlopak, niejaki Jimmy Molton. Anita nic wiecej nie wie. Wyglada na to, ze ten Jimmy byl pierwsza osoba, ktora przyszla tego ranka do pracy, ten kto go zabil, musial wiec kryc sie w budynku przez cala noc i czekac na niego w srodku. Sissy rozkladala Krzyz Lotarynski. Odwrocila La Blanchisseuse, Praczke z balia ociekajaca krwia. Nastepnie od' kryla L'Avertissement, Ostrzezenie. Karta przedstawiala grupe elegancko ubranych ludzi - mezczyzn, kobiety i dzieci - zblizajacych sie do drewnianego mostu. Na srodku tego mostu stal mezczyzna w lachmanach, z potarganymi wlosami, z reka uniesiona do gory, jakby ostrzegal cale towarzystwo, by pod zadnym pozorem nie wchodzilo na most. Jego barierki oplecione byly jakby czerwonymi pnacymi sie rozami, kiedy jednak Sissy zdjela okulary i przyjrzala sie im uwazniej, zdala sobie sprawe, ze to wcale nie sa roze, lecz poodcinane ludzkie rece roznej wielkosci - niektore bardzo duze, a niektore male i drobne. Wszystkie byly czerwone od krwi. W tle, na wzgorzu, ustawione byly dwa krzyze w ksztalcie litery "X". Do krzyzy przybici byli dwaj mezczyzni. Ostatnia karta okazala sie Le Ciche-Cache, Zabawa w Chowanego. Przedstawiala grupe mysliwych idacych z latarniami przez debowy las. Mieli takze psy. Wszystkie deby mialy jednak znieksztalcone ludzkie twarze, a ich galezie ukladaly sie w ksztalt wzniesionych ramion z rozczapierzonymi pajakowatymi palcami. Jedno z drzew wygladalo tak, jakby zaraz mialo chwycic od tylu niczego sie niespodziewajacego mysliwego. Z wielu galezi zwisaly ludzkie nogi, jakby juz wczesniej dziesiatki mysliwych zostaly przez drzewa oderwane od ziemi i zlinczowane. Molly pochylila sie nad ramieniem Sissy. -Pokazesz to wiec Mike'owi Kunzelowi? I co mu powiesz? -Powiem mu, ze zabojca jeszcze nie skonczyl dziela i wedlug tych kart, jeszcze przez dlugi czas nie zamierza konczyc. Zamierza natomiast bezustannie zabijac. Powiem mu rowniez, ze poszukujac zabojcy, on sam i jego ludzie musza byc bardzo ostrozni. Widzisz te karte Ciche-Cache? Oznacza, ze mysliwi sami stana sie zwierzyna. Zanim odnajda Czerwona Maske, poniosa mnostwo strat. Jesli w ogole go znajda. -No coz, probuj - powiedziala Molly. - Ja jednak twierdze, ze Mike Kunzel jest jednym z tych ludzi, ktorzy nie uwierza, ze woda jest goraca, zanim nie wetkna reki we Wrzatek. -W tych kartach jest tak wiele szczegolowych informacji... godziny, daty. Na tym obrazku jest nawet zegar sloneczny, wskazujacy kwadrans po dziesiatej. A na drogowskazie siedzi piec srok. Oznaczaja piaty miesiac roku, maj. -Sissy, ja wierze, ze potrafisz przewidywac przyszlosc. Problem polega jednak na tym, i to wlasnie chce ci uswiadomic, ze musisz do swoich przepowiedni przekonac Mike'a. A do tego nie wystarczy kilka kart. -Spisze wszystko, co sie da, a potem poprosze cie, zebys mnie zawiozla na policje. -Sissy... -Zgina ludzie, Molly! Beda mordowani! I ja jestem jedyna osoba, ktora moze tym morderstwom zapobiec! Musze wiec przynajmniej sprobowac, do jasnej cholery! -Dobrze - zgodzila sie Molly. - Ale udziele ci kilku rad. Staraj sie mowic o swoich przypuszczeniach jak najprosciej. Nie mow Mike'owi, ze piec srok oznacza maj. I nie wspominaj o zadnej magii. * * * Na dokladne przestudiowanie kart Sissy poswiecila ponad godzine. Odnotowala kazdy, nawet najdrobniejszy niuans, jak na przyklad odlegle zamki w tle i unoszace sie nad nimi klucze gawronow, dwuglowe koty czy chlopi spiacy pod wozami z sianem. Nie byla w stanie wszystkich tych detali zinterpretowac i zaczela odnosic wrazenie, ze karty celowo staraja sie wprowadzic ja w stan frustracji.Usiadla na parapecie i wyjrzala na podworko. Nimfy cykad zaczely juz liniec. Ich skorupy pekaly i wylanialy sie z nich czerwone oczy, czarne ciala i skrzydla. Popekane skorupki spadaly na ziemie, przez co ziemia pod drzewem zasmiecona byla setkami cienkich lupin. Molly wziela do reki kieliszek z winem. -Jak ci idzie? - zapytala. Sissy uniosla notatnik. Napisala w nim jedynie: Czerwona Maska: Przewidywane wzory zachowania. Te trzy slowa podkreslila siedem razy. -To wszystko? -Nie jestem w stanie zrobic nic wiecej, Molly. Nic, co by podlegalo prawom logiki. Wiem, co mowia mi karty - poniewaz to wiem. Ale nie jestem w stanie nikomu tego wyjasnic. Dlaczego niby piec srok ma oznaczac miesiac maj? No bo tak, i juz. Nie potrafie ci powiedziec dlaczego. Molly usiadla obok niej. -Jasne. Ale mimo ze nie potrafisz nikomu wyjasnic, skad wiesz, co teraz zrobi Czerwona Maska, przeciez jednak wiesz. Jakie sa wiec jego zamiary? -Chce zabic jeszcze z tuzin ludzi. Tego jestem pewna. Juz sie rozsmakowal w zabijaniu. Widzisz te karte? Widzisz tego czlowieka w tle, opychajacego sie flakami? Wziawszy pod uwage to, co mowia karty, jestem mocno zdziwiona, ze Czerwona Maska zabil dzisiaj tylko jedna osobe. On uwielbia dzgac ludzi nozem. Delektuje sie krwia, bliskim fizycznym kontaktem z ofiarami i wladza, jaka ma nad nimi. I z jakiegos powodu jest bardzo agresywny, msciwy i zadufany w sobie. Wierzy, ze wszystkie morderstwa sa calkowicie usprawiedliwione. Karty mowia mi cos jeszcze. Czerwona Maska chce byc rozpoznawalny. Chce uzyskac zla slawe. Chce, zeby wszyscy w miescie sie go bali. Mysle, ze niedlugo skontaktuje sie z policja albo z dziennikarzami i zacznie miotac grozby. Popatrz na tego mezczyzne wykrzykujacego cos ze szczytu wiezy. -A te roze? Te roze sa naprawde makabryczne, prawda? Te, ktore przypominaja rece polane krwia? Sissy wyciagnela papierosa i zapalila go. -Co do tych roz jeszcze nie jestem pewna. Ale ukazuja sie praktycznie na kazdej karcie, prawda? Musza wiec miec znaczenie. Mam wrazenie, ze karty koniecznie chca mi powiedziec, iz umyka mi cos bardzo oczywistego, ale za nic w swiecie nie jestem w stanie dociec, co to takiego. * * * Zaterkotal telefon. Molly podniosla sluchawke.-Dom Sawyerow, slucham. -Molly? Tu Mike Kunzel. -Mike? Chyba czytales w moich myslach. Wlasnie mialam do ciebie zadzwonic. -Naprawde? Rozumiem, ze slyszalas juz o kolejnym Morderstwie w Giley Building? -Tak, tak, slyszalam. To straszne. Ten zasztyletowany mlody czlowiek, Jimmy Molton, pracowal z jednym z moich przyjaciol w studio animacji. -Coz, to byla cholernie brutalna zbrodnia. Jeszcze nie widzialem ofiary tak strasznie pociachanej nozem. -Myslisz, ze szukamy tego samego sprawcy? -Nie mamy jeszcze ekspertyzy, ale osobiscie jestem o tym w dziewiecdziesieciu dziewieciu procentach przekonany. -Moja tesciowa tez tak uwaza. -Twoja tesciowa? - Chwila ciszy. - Mowisz o tesciowej, ktora przepowiada przyszlosc? -Tak, o niej. -Coz, to mnie uspokaja, bo jest dodatkowa wskazowka, ze przyjelismy wlasciwy kierunek. -Mike... Ona wrozyla z kart i jest przekonana, ze wie, jaki bedzie nastepny ruch Czerwonej Maski. Zapewne moglaby tez pomoc ci w odnalezieniu zabojcy. -Molly, z calym szacunkiem. Ja w tej sprawie szukam dowodow, a nie domyslow. -Ale ja nie mowie o domyslach. Sissy wcale nie snuje domyslow. Ona czyta karty i interpretuje to, co one mowia jej o przyszlosci. Dowiedziala sie z nich wiele o Czerwonej Masce, o stanie jego umyslu... Coz, powiedzialam Sissy, ze prawdopodobnie w to nie uwierzysz. Czy jednak nie sadzisz, ze warto by bylo chociaz posluchac, co ona ma do powiedzenia? Jej wcale nie chodzi o to, zeby marnowac twoj cenny czas, mozesz byc tego pewien. -Zdajesz sobie sprawe, co powiedza media, kiedy sie dowiedza, ze rozmawialem z wrozka? Wroce do kierowania ruchem drogowym, zanim sie spostrzezesz. -Dziennikarze o niczym sie nie dowiedza. Mike, nie masz nic do stracenia. Detektyw przez chwile milczal. -Dobrze, Molly - powiedzial wreszcie. - I tak cie potrzebuje, wiec mozesz przyjechac do mnie z tesciowa. Mamy swiadka, ktory twierdzi, ze przez krotka chwile widzial sprawce. Chcialbym, zebys naszkicowala jeszcze jeden portrecik. -Jestes nadal w Giley Building? -Tak. Zaraz wysylam po was radiowoz. Molly odlozyla sluchawke. -Dzieki, ze sie za mna wstawilas - powiedziala Sissy. - Bylas wielka. -Juz ci mowilam. Wierze w ciebie. Zawsze wierzylam. Ale nie moge zagwarantowac, ze wywrzesz wrazenie na Mike'u. -Daj mi chwile. Moje wlosy sa w takim nieladzie... -Wszystko z nimi w porzadku. -Jak mozesz tak mowic? Moje wlosy sa zawsze w nieladzie. Sissy stanela przed lustrem przy drzwiach, starajac sie na nowo poupinac spinki i grzebienie, ktore podtrzymywaly jej postrzepiony, asymetryczny kok. -Bardzo sie boje tej calej Czerwonej Maski - powiedziala do swojego odbicia. -A czego tu sie bac? - zapytala Molly. - Masz tylko opowiedziec Mike'owi Kunzelowi o tym, co widzialas w kartach. Tylko od niego zalezy, czy w to uwierzy, a pewnie nie uwierzy. -A jesli ten zbrodniarz sie dowie, co zrobilam? Juz sie chyba przekonalas, jaki jest msciwy i okrutny? -A w jaki sposob mialby sie niby dowiedziec? Mike Kunzel nikomu nie powie, ze z nim rozmawialas, tego mozesz byc pewna. Mozesz tez byc pewna, ze nie zrobi tego nikt inny. -Nie wiem. Cos w tej Czerwonej Masce zaczyna mnie bardzo mocno niepokoic. Tym razem karty zachowuja sie inaczej niz zwykle. Zazwyczaj potrafie z nich odczytac, z jakimi ludzmi mam do czynienia. Potrafie wyczuc, czy mam do czynienia bardziej z artystami czy bardziej z realistami. Z ludzmi pewnymi siebie czy niesmialymi. Czasami potrafie nawet okreslic, z jakich rodzin pochodza, czy maja braci albo siostry. Ale Czerwona Maska... nie mam zadnej podpowiedzi. Tylko pustke. Ciemnosc. Nic poza zloscia, zadza zemsty i tym straszliwym pragnieniem krwi. -Sissy, oni go zlapia. Na tym polega ich praca. Zlapia go i zamkna, i prawdopodobnie dadza mu smiertelny zastrzyk. Sissy ujela dlonie synowej i mocno je uscisnela. -Przepraszam cie. Po prostu widze te wszystkie znaki i ostrzezenia i zwykle wyczytuje z nich zbyt wiele. Masz absolutna racje. Zadzwonil dzwonek do drzwi. -To chyba po nas - powiedziala Molly. - I pamietaj, zadnych srok. Czerwona tajemnica Policjant w mundurze zaprowadzil je do holu, gdzie detektywi Kunzel i Bellman rozmawiali z technikami, ktorzy zbadali miejsce zbrodni. Jeden z nich byl czarnoskory i mial siwe wlosy, przez co wygladal jak kuzyn Morgana Freemana, z lekka nadwaga. Drugi, blondyn w okularach, byl chudy jak patyczak.-Molly, dziekuje, ze przyjechalas - powital ja detektyw Kunzel. - Aha, i dziekuje, ze zabralas ze soba tesciowa. -Cala przyjemnosc po mojej stronie - powiedziala Sissy. - Zrobie wszystko, co w mojej mocy, zeby panu pomoc. Kunzel poprowadzil Molly do pomieszczenia portiera. Wbudowane bylo w lukowata sciane po prawej stronie holu, a jego okna wychodzily prosto na drzwi do wind. Pan Kraussman siedzial przy swoim biurku, zarzuconym rachunkami i gazetami, na ktorych lezala niedojedzona kanapka czesciowo owinieta w pognieciony papier. Na scianie przed biurkiem wisialy fotografie zony pana Kraussmana, jego dzieci, sznaucera i samego Kraussmana stojacego przy wielkim pomniku Paula Bunyana i jego Blekitnego Byka gdzies na polach stanu Wisconsin. -Molly, to jest pan Herbert Kraussman. Jest tu portierem. Panie Kraussman, to jest pani Molly Sawyer, nasz policyjny rysownik. Pan Kraussman wstal, wytarl dlon w przod koszuli i wyciagnal reke do Molly. -Bedzie tak jak w telewizji? Ja pani powiem, jak ten facet wygladal, a pani go narysuje? -Dokladnie tak, panie Kraussman. -Sam nie wiem, co moglbym pani powiedziec. Jak juz mowilem obecnemu tutaj detektywowi, widzialem go tylko przez mgnienie oka. Mgnienie oka! I juz go nie bylo. -Coz, moze jednak zaskoczy pan samego siebie - powiedziala Molly. - Umysl ludzki jest jak aparat fotograficzny. Teraz moze sie panu zdawac, ze nie widzial pan zbyt wiele, gdy tak naprawde widzial pan wszystko bardzo wyraznie. Musi pan jedynie przywolac fotografie przed oczy umyslu i mi ja opisac. Pozwoli pan, ze usiade? -Och, przepraszam... Pan Kraussman zdjal z drewnianego krzesla stojacego przed biurkiem niebieskie plastikowe pudelko ze scierkami do kurzu i jakimis srodkami chemicznymi w sprayu. Molly usiadla i polozyla na kolanach szkicownik. -Nie bedziemy przeszkadzac - powiedzial detektyw Kunzel i zwrocil sie niepewnie do Sissy: - A my tymczasem moglibysmy troche podyskutowac o przyszlosci, prawda? Wyszli do holu. Drzwi do trzeciej windy byl szeroko otwarte i zablokowane, co pozwolilo Sissy dostrzec, ze cale wnetrze, od podlogi po sufit, jest poplamione krwia. Na podlodze kabiny kleczal kuzyn Morgana Freemana i robil zdjecia. Przy kazdym blysku lampy winda zdawala sie jakby podskakiwac. Jego chudy jasnowlosy partner rozpylal na lustrach proszek, w poszukiwaniu odciskow palcow, a kolejny technik, obdarzony sumiastymi wasami, mierzyl laserem hol. Wokol prowizorycznego stolu zgromadzilo sie jakies pol tuzina policjantow. Wszyscy, a wsrod nich detektyw Bellman, ogladali plany architektoniczne Giley Building. -Uwaza pan, ze zabojca wciaz tutaj jest? - zapytala Sissy. -Jestem tego prawie pewien. Kiedy w pewnej chwili drzwi windy sie otworzyly, pan Kraussman zobaczyl, jak podejrzany wystawil przez nie glowe. Jak jednak powiedzial, trwalo to tylko ulamek sekundy. Drzwi zaraz zamknely sie ponownie i winda pojechala do gory. Zatrzymana sie na siedemnastym pietrze, gdzie ja znalezlismy, ze zwlokami ofiary w srodku. Oczywiscie po zabojcy nie bylo juz sladu. Przez caly czas otwarte bylo tylko jedno wejscie o budynku. Z tylu znajduja sie wyjscie ewakuacyjne oraz drzwi sluzbowe dla dostawcow i tym podobnych, jednak nad ranem byly one zamkniete na klucz i dodatkowo zabezpieczone lancuchem, a z kolei wyjscia ewakuacyjne sa na stale zaplombowane i trzeba zlamac plombe, zeby je otworzyc. Logiczny wniosek jest wiec taki, ze podejrzany wciaz ukrywa sie gdzies w budynku, w zwiazku z czym przeszukujemy pietro po pietrze. To bardzo skomplikowany stary budynek, ze strychem, pomieszczeniami magazynowymi, zabudowanymi szafami i wnekami, mamy jednak siedemdziesieciu siedmiu funkcjonariuszy i dwoch przewodnikow z psami, zatem jesli zabojca jest w srodku, z pewnoscia go znajdziemy. Sissy uniosla glowe. Hol rozbrzmiewal rozmowami i odglosami krokow na posadzce, trzaskami fleszy. Ktos nawet uderzal w cos mlotkiem. -Mike! Mike, chodz tutaj, dobrze? - wolal detektyw Bellman. Jakis inny policjant mowil glosno do radionadajnika: -Stan, trace zasieg. Stan, w ogole cie nie slysze. Jednak Sissy zamknela oczy i pozwolila dzialac wyostrzonym zmyslom; bylo to tak, jakby ona sama spala, a jej duch uniosl sie na lsniacym zlotym lancuchu ponad zyrandolem w stylu art deco, wysadzanym sztucznymi brylantami, potem przez kasetonowy sufit i zaczal przeszukiwac budynek pietro po pietrze. Poczula obecnosc policjantow przeszukujacych poszczegolne biura, nawet widziala blyski ich latarek. Poczula ciezkie dyszenie psow; oba psy, o wiele bardziej wrazliwe niz ich przewodnicy, zatrzymaly sie i odwrocily lby z bezgranicznym zdumieniem, czujac mijajaca je niezidentyfikowana i niewidoczna istote. Dotarla az do dwudziestego piatego pietra, a potem na poddasze, gdzie znajdowaly sie zbiorniki z woda i system napedowy windy. Mogla wzniesc sie wyzej, przez dach w ksztalcie korony, i popatrzec z gory na cale Cincinnati, ze stojacymi tuz nad woda budynkami biurowymi, ogromnym parkiem i szerokim zakolem rzeki Ohio, poprzecinanej mostami, opatulonej lekka mgla. Opadla jednak z powrotem do holu i powoli otworzyla oczy. Kunzel przerwal rozmowe z Bellmanem. -Co sie z pania dzieje, pani Sawyer? - zapytal. - Odnosze wrazenie, ze przez dluzsza chwile pani medytowala. -Jego tu nie ma - powiedziala Sissy z naciskiem. -Slucham? -Czerwonej Maski. Jego tutaj nie ma. Gdyby byl, wyczulabym. -Z calym szacunkiem, prosze pani - wtracil sie detektyw Bellman - ale nie mial zadnej mozliwosci, zeby sie wydostac z budynku. On musi tutaj byc. -Niewazne, co pan mowi. Jego tu nie ma. -Wlasciwie dlaczego jest pani tego tak pewna? - zapytal detektyw Kunzel. -Detektywie, od urodzenia mam pewien dar, szczegolne umiejetnosci, ktore, chociaz trudno jest mi wyjasnic je innym ludziom, sa dla mnie tak naturalne jak dla innych wzrok, sluch i wech. Jego tutaj juz nie ma. Poszedl sobie. Nie wyczulam go nigdzie w tym budynku. -Hmm... Mimo wszystko musimy dokonczyc przeszukanie. W najgorszym wypadku dowiemy sie, w jaki sposob udalo mu sie niespostrzezenie wydostac z budynku. -Znowu zabije - ostrzegla Sissy. - Nabral na to apetytu. Nastepnym razem zabije jednoczesnie troje albo czworo ludzi. A moze jeszcze wiecej. Detektyw Kunzel i detektyw Bellman wymienili znaczace spojrzenia. -I wyczytala to pani z kart? - zapytal Kunzel. - A moze tym razem skorzystala pani z krysztalowej kuli? -Moze pan sobie ze mnie drwic - powiedziala Sissy. - A krysztalowe kule doskonale sie nadaja do przewidywania przyszlosci. Potrafia widziec bardzo daleko, o wiele dalej niz karty i liscie herbaty. -A jaki jest jego motyw? - wtracil sie detektyw Bellman. Detektyw Kunzel potrzasnal glowa z taka irytacja, ze zatrzesly sie jego obwisle policzki, Bellman jednak kontynuowal: -Daj spokoj, Mike... Pani Sawyer zadala sobie przeciez wiele trudu, zeby do nas dotrzec i opowiedziec o swoich przewidywaniach. Chcialbym jej wysluchac. Moja babcia tez wrozyla mi z reki. -Racja! Komu sa potrzebne odciski palcow, DNA czy zeznania swiadkow? Moze od razu zapelnijmy caly komisariat tabliczkami ouija*? - zaproponowal z sarkazmem detektyw Kunzel.Sissy bynajmniej nie peszyla ich rozmowa. Frank byl rowniez, tak jak ci dwaj, przez cale zycie sceptyczny wobec jej zdolnosci parapsychicznych, nawet wtedy, kiedy zaprowadzila go do kierowcy, ktory zbiegl z miejsca wypadku i ukrywal sie w nieczynnej pralni w New Canaan, albo wtedy, gdy ostrzegla go o strzelaninie z ofiarami smiertelnymi, jeszcze zanim do tej strzelaniny doszlo. Skoro zatem detektyw Kunzel nie chcial jej wierzyc, mial do tego prawo. Byla jednak pewna, ze Czerwonej Maski nie ma w Giley Building. I byla tego pewna tak samo jak tego, ze zamierza on popelnic kolejne morderstwa. -Powiedzialam juz Molly... bylam bardzo zdziwiona, kiedy sie dowiedzialam, ze dzisiaj zabil tylko jedna osobe. Karty mowia, ze bardzo szybko ponowi ataki. A jesli chodzi o motyw, on msci sie za cos, co odbiera jako wielka niesprawiedliwosc. Jest przekonany, ze zostal wykorzystany i skrzywdzony. Wierzy, ze strach i cierpienie, ktoremu zostal poddany, upowaznia go do karania wszystkich i kazdego, nawet ludzi, ktorzy osobiscie nie mieli nic wspolnego z niesprawiedliwoscia, jakiej zaznal. -Ma pani jakies przypuszczenia, dokad uciekl? - zapytal detektyw Bellman. - Wiem, ze wrozki potrafia czasami widziec oczyma podejrzanych i identyfikowac miejsca, w ktorych sie znajduja. Widzialem taki film. Wrozka uslyszala bicie dzwonow i wkrotce podejrzanego znaleziono w kosciele. -Freddie, to byl tylko film - powiedzial detektyw Kunzel z przesadna grzecznoscia. - I wcale nie chodzilo o dzwony, ale o gwizd lokomotyw, a podejrzany ukrywal sie w stodole. -To byly dzwony. -Szczerze mowiac, gowno mnie to obchodzi, mogla to byc nawet orkiestra symfoniczna z Cincinnati. To byla fikcja, a teraz mamy do czynienia z realna sprawa. Obecna tu pani Sawyer nie moze miec najmniejszego pojecia, dokad uciekl Czerwona Maska. -Tak, ma pan racje - odezwala sie Sissy. - Nie wiem. Widzi pan... Nigdy dotad nie mialam do czynienia z kims takim. Czuje jego zlosc. Czuje jego potrzebe zemsty. Ale nie czuje jego samego, ani troche. Nie potrafie nawet w najmniejszym stopniu okreslic jego osobowosci. Detektyw Kunzel polozyl dlon na ramieniu Sissy. -Dziekuje, ze stara sie pani nam pomoc, mimo wszystko. Pragnalbym, zeby wiecej dobrych ludzi z Cincinnati staralo sie nam pomoc w lapaniu przestepcow tak bardzo jak pani. -Jeszcze jedno, detektywie. -Jestem Mike, prosze mi mowic po imieniu. -Czerwona Maska pragnie zdobyc slawe, zla slawe. Prawdopodobnie juz widzial sie w wiadomosciach telewizyjnych i w gazetach. Zapewne osobiscie zechce sie z panem skontaktowac. Zacznie pana uprzedzac o swoich planach. Bedzie chcial ustanowic w miescie wlasne rzady. -Moge tylko powiedziec, ze zna moj numer. W tym momencie z kantorka pana Kraussmana wyszla Molly, trzymajac w rece szkicownik. Bez slowa rozlozyla go i pokazala swoj rysunek. Detektyw Bellman az gwizdnal. -Ten sam facet. Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby dwie rozne prace policyjnego rysownika byly do siebie tak podobne. Rysunek przedstawial mezczyzne o czerwonej twarzy, ze sterczacymi wlosami na glowie i skosnym czolem, wygladajacego przez waska szpare pomiedzy rozsunietymi drzwiami windy. Mial ostre kosci policzkowe i duzy podbrodek z glebokim dolkiem. Jedyna roznica pomiedzy tym rysunkiem a rysunkiem, ktory Molly sporzadzila na podstawie opisu Jane Becker, polegala na tym, ze tutaj oczy mezczyzny zdawaly sie triumfalnie lsnic. -Doskonale - powiedzial Kunzel. - Dobra robota, Molly. Wezmiemy to na komisariat i zaraz rozeslemy do mediow. Szurajac nogami, podszedl do nich siwowlosy Murzyn w niebieskim fartuchu. -Tym razem mamy jakies odciski butow, detektywie. -Jakiego rozmiaru, mniej wiecej? -Mniej wiecej dziesiatka. Bardzo szeroka stopa. Jednak na podeszwach, nie ma zadnych wzorow, zupelnie nic. Nawet pekniec. -Byle jaki odcisk jest lepszy niz zaden - stwierdzil detektyw Bellman. - Przy pierwszym morderstwie na podlodze bylo mnostwo krwi, a mimo to sprawca nie pozostawil zadnego sladu. -Nie zgadzam sie - powiedzial kuzyn Morgana Freemana. - Byc moze zostawil slady, tylko my nie potrafilismy ich odczytac. Polowa ludzi z biur w tym budynku czlapala po calej windzie, a potem jeszcze polowa wydzialu zabojstw. Kiedy wreszcie stamtad powylazili, odciskow na podlodze bylo tyle, co w sali tanecznej po wielkiej zabawie. -Bernard czesto sie wscieka, kiedy podejrzewa, ze ktos mu zapaskudzil miejsce zbrodni - wyjasnil Bellman. -Pojedziesz ze mna na komisariat czy wolisz wrocic do domu? - Molly zapytala tesciowa. - Mysle, ze to nie potrwa dluzej niz godzine. -Pojade do domu - odparla Sissy. - O wpol do czwartej wraca Victoria, pamietasz? Dam jej mleko i ciasteczka. -Tym sie moze zajac Trevor. Nie potrafi gotowac, ale podgrzac mleko i dodac do niego kilka herbatnikow jeszcze umie. -Mimo wszystko wole wrocic do domu - powiedziala Sissy i pomyslala: Chociazby po to, zeby miec pewnosc, ze mala jest bezpieczna. Wciaz nie rozumiala znaczenia wizerunku plywajacej w oceanie dziewczynki w bialej koszuli nocnej i pozbawionej glowy ryby, wykrwawiajacej sie do wody. Wlasnie z tego powodu byla bardzo niespokojna. -Jestesmy tutaj - wyszeptal ktos, prosto do jej prawego ucha. Umieranie w mroku -Co? - zapytala, odwracajac sie.Nie dostrzegla jednak nikogo nieznajomego. -Slucham pania? - zdziwil sie Kunzel. -Uslyszalam jakis slaby szept. Mysle, ze to byl glos kobiety. Powiedziala: "Jestesmy tutaj". -Moze to echo. Niech pani pojedzie z tym funkcjonariuszem. - Detektyw wskazal na jednego z policjantow. - On sie pania zaopiekuje. Nie zostawiaj nas. Jestesmy tutaj. Sissy uniosla do gory reke i powiedziala: -Cicho! Znowu ja uslyszalam. Powiedziala: "Nie zostawiaj nas". Detektyw Kunzel rozejrzal sie dookola. -Tutaj nie ma zadnej kobiety, pani Sawyer. Chyba zawodzi pania sluch. Sissy jednak wyraznie wyczuwala juz obecnosc kobiety. Niemal czula na szyi jej oddech. Kobieta miala czarna skore, byla w srednim wieku i nosila okulary z brudnymi szklami. Jej imie zaczynalo sie na "M" albo na "N". I z pewnoscia znajdowala sie w poblizu. Sissy zaczela sie obracac, wciaz z uniesiona reka, nasluchujac. Nie zostawiaj nas. Zlituj sie, nie zostawiaj nas. -Sissy, co sie stalo? - zapytala Molly. - Dobrze sie czujesz? -Ona jest bardzo blisko - powiedziala Sissy jakby nieobecnym glosem. - Probuje mi powiedziec, gdzie sie znajduje. Rozlegl sie glosny, suchy trzask. To dwaj technicy skladali statywy, na ktorych ustawiono reflektory oswietlajace miejsce morderstwa. -Ciii... - wysyczala Sissy. Detektyw Bellman zareagowal natychmiast. -Hej, ludzie! Uciszcie sie. Potrzebujemy chwili absolutnego spokoju. Jestesmy tutaj - wyszeptala kobieta. -Gdzie? - nalegala Sissy. Prosze, nie zostawiaj nas. Jest ciemno, zimno, niczego nie widze. Henry i Lindy juz nie zyja albo sa bardzo blisko smierci. -Jak masz na imie, kochanie? - zapytala Sissy. Detektyw Kunzel popatrzyl na Molly i uniosl lewa brew. Mary. Mary Clay. -Mary, zostan tam, gdzie teraz jestes, poniewaz cie slysze i zamierzam cie znalezc. -Mary? - zdziwil sie detektyw Kunzel. - Do diabla, kto to jest? -Jaka jest ostatnia rzecz, ktora pamietasz, Mary? Skonczylismy sprzatanie na dwudziestym drugim pietrze. Czekalismy, zeby pojechac na gore do pana Radcliffe'a. Drzwi sie otworzyly. Nie wiedzialem, ze ten tez pracuje, mowil Henry. -Winda... Mowisz o windzie? Detektyw Kunzel popatrzyl na Molly. -Czy ona czesto tak rozmawia sama ze soba? - zapytal. Molly zareagowala jednak w sposob, jakiego nie oczekiwal. -Ciii... Juz ja kiedys widzialam w takiej sytuacji. Z kimkolwiek teraz rozmawia, ta osoba ja slyszy, a ona slyszy te osobe, nawet jesli my nie mamy takiej mozliwosci. Ona to nazywa rozmowa astralna. -Taka, jaka prowadzila Patricia Arquette w Medium! Chodzi o rozmawianie z martwymi ludzmi albo takimi, ktorzy nigdy nie istnieli? -Tak, chodzi o cos w tym rodzaju. Sissy przestala krazyc po holu i zatrzymala sie na srodku. -Jestes blisko, Mary, czuje twoja obecnosc. Lindy powiedziala, ze chyba juz dziala. A wiec weszlismy i drzwi sie zamknely. -I co bylo potem, Mary? Winda strasznie zadrzala i wszyscy sie mocno przestraszylismy. Trzesac sie, ruszyla. Ale nie pojechala do gory, jak chcielismy, tylko w dol. Znow zadrzala i stanela. Dlaczego stanela? Chyba nie zostalismy uwiezieni? Nie wytrzymam w takim zamknieciu. Odczuwam klaustrofobie nawet w zatloczonym kosciele. Wtedy zawsze wychodze na zewnatrz i oddycham swiezym powietrzem. Mary gwaltownie oddychala, a w jej glosie nabrzmiala panika. Drzwi sie otworzyly. Na ktorym pietrze bylismy1? Nie wiem. Ale nie mielismy zadnej szansy, zeby sprawdzic, bo on wpadl do srodka jak szalony i zaczal dzgac nas dwoma wielkimi nozami. Henry padl na kolana i krew zaczela tryskac z jego szyi, a Lindy opadla do tylu i wtedy on zaczal dzgac takze mnie. Czulam, jak noze wbijaja sie w moje ramiona i dlonie, a potem zapadla ciemnosc. Sissy znowu zamknela oczy. Czula, ze Mary jest ciezko ranna i ze umiera. To dlatego mogla ja slyszec. Duch juz ja opuszczal. Wylatywal z materialnego ciala ku niezmierzonej swiatlosci. -Mary? - zapytala. - Mary, czy mnie slyszysz? Prosze, odszukaj nas - powiedziala Mary. - Nie pozwol mi umrzec w ciemnosci. Moje dzieci. Moja mama. Sissy powoli podeszla do srodkowej windy, tej, na ktorej drzwiach wisiala tabliczka z napisem "nieczynne". Nacisnela obiema dlonmi na drzwi, wziela gleboki oddech, po chwili drugi. Za kazdym razem przez dluzsza chwile przetrzymywala powietrze w plucach. Uslyszala czyjs glos: Mary? Mary, czy to ty? Byl to glos innej kobiety, starszej od Mary. Nie odwracajac sie, Sissy zawolala: -Mike! Detektyw Kunzel pospieszyl ku niej i nacisnal przycisk przywolujacy winde. Drzwi nie otworzyly sie i zawolal: -Kraussman! Hej, Kraussman! Niech mi ktos zawola tego cholernego portiera! Pan Kraussman wybiegl ze swojego kantorka, mrugajac oczami. -Prosze otworzyc drzwi tej windy, i to natychmiast! -Oczywiscie, juz otwieram. Mam klucz. Wrocil do kantorka i zaraz przybiegl z pekiem glosno pobrzekujacych kluczy. Uklakl przed drzwiami. Przekrecil w zamku wlasciwy klucz i szarpnal drzwi, zeby je otworzyc, ale te ani drgnely. -Poczekajcie, wezme lom. Pobiegl do kantorka i znowu wrocil, tym razem z lomem i lyzka do opon. Wreczyl klucz najlepiej zbudowanemu sposrod umundurowanych policjantow i obaj, cal po calu, zaczeli rozsuwac drzwi windy. Te powoli poddawaly sie ich wysilkom, wydajac przy tym dziwne dzwieki, jakby jeczaly z bolu. Do kabiny zaczelo sie przedostawac swiatlo z holu. Sciany byly czerwone od krwi. Na podlodze klebily sie trzy ciala - dwoch kobiet i mezczyzny. Wszyscy troje mieli na sobie zakrwawione jasnoniebieskie fartuchy. Wygladali tak, jakby niespodziewanie zaatakowal ich jakis uwielbiajacy happeningi malarz, ktory wylal na nich kubel czerwonej farby. -Gott in Himmel - wycharczal pan Kraussman. - To sprzatacze. -Ratownicy! - wrzasnal Kunzel. - Ratownicy, szybko! Pan Kraussman zachwial sie i padl plecami na sciane, jakby go ktos popchnal. -Myslalem, ze skonczyli robote kilka godzin temu. Zazwyczaj koncza o drugiej nad ranem. Myslalem, ze juz dawno poszli do domu, przysiegam. -Spokojnie, spokojnie - powiedzial Bellman. - To nie pana wina. Kunzel pochylil sie i przylozyl palce do tetnic szyjnych wszystkich ofiar po kolei. -To jest Mary - powiedziala Sissy, starajac sie zapanowac nad drzeniem glosu. - Ta w srodku, w okularach. Czy jeszcze zyje? Detektyw Kunzel po raz drugi sprawdzil puls Mary i po chwili potrzasnal glowa. -Wszyscy sa martwi, cala trojka. Bardzo mi przykro. -Wiecie, co powiedziala mi Mary przed smiercia? Ze nie chce umierac w ciemnosciach. Molly objela Sissy ramieniem i uscisnela ja wspolczujaco. -Ale przynajmniej ich znalazlas - powiedziala. Detektyw Kunzel wyprostowal sie. -Nie wiem, jak pani to zrobila, pani Sawyer, ale musze przyznac, ze jestem pod wrazeniem. -Gdybym tylko uslyszala ja wczesniej. -Biorac pod uwage jej rany, pani Sawyer, raczej nie sadze, by mogla przezyc, nawet gdyby znaleziono ja znacznie wczesniej. Detektyw Bellman byl wyraznie zdenerwowany. Nadymal policzki i nerwowo uderzal stopa o podloge. -Ten facet to kompletny maniak. Jeszcze nie widzialem, zeby ktos zadal nozem az tyle ran. Nigdy. -A to byli tacy mili, sympatyczni ludzie - wyjakal jCraussman. - Zawsze usmiechnieci. Zawsze mieli czas, zeby troche pozartowac. Komu oni przeszkadzali? -W jednej sprawie miala pani racje - powiedzial do Sissy detektyw Kunzel. - Tym razem Czerwona Maska zabil wiecej osob. Molly... Bardzo cie prosze, jak najszybciej zawiez swoj szkic na komisariat. Im szybciej go opublikujemy, tym lepiej. Musimy przy skrzynie drania, zanim zaatakuje nastepna ofiare. -Zaluje, ze nie potrafie wyczuc, dokad sie udal - odezwala sie Sissy. - Probuje, probuje i probuje, ale bez skutku. -Daj spokoj, Sissy. Jestes w szoku. Tak jak i my wszyscy - stwierdzila Molly. - Niech policjanci zawioza cie teraz do domu. Napijesz sie dobrej herbaty i od razu poczujesz sie lepiej. Sissy pokiwala glowa. Byla sfrustrowana i zdenerwowana jak nigdy. Zazwyczaj czula, dokad udala sie konkretna osoba, poniewaz kazdy pozostawial za soba pewna fale psychiczna: na przyklad drzenie powietrza czy zalamanie swiatla. Bylo to mniej wiecej tak, jakby pozostawiali odciski stop albo zapach. Czasami, kiedy szukana osoba byla rozzloszczona lub wzburzona, drzenie powietrza utrzymywalo sie jeszcze przez wiele godzin. Jednak Czerwona Maska zniknal bez sladu, jakby w jednej chwili wyszedl z tego swiata i zamknal za soba drzwi. Nie pozostawil za soba zadnych emocji, zadnego obrazu, zadnego zalamania swiatla. Nawet najslabszego echa. Glos braku rozsadku Sissy i Molly mialy wlasnie przejsc przez drzwi obrotowe prowadzace na ulice, kiedy zaczeli sie przez nie przepychac ratownicy medyczni, wiec kobiety pospiesznie sie wycofaly. W tym samym momencie melodyjka Hang On Sloopy zadzwonil telefon komorkowy Kunzela.-Kunzel - przedstawil sie detektyw. - Kto? - rzucil po chwili. I po kolejnej chwili: - Kto mowi? - Nagle uniosl do gory reke i zawolal: - Molly! Pani Sawyer! Zaczekajcie chwileczke! Obie niechetnie sie odwrocily i zawrocily. Ratownicy kleczeli juz przy zwlokach w windzie, po raz kolejny sprawdzajac, czy ktoras z ofiar nie daje jednak znaku zycia. Sissy odwrocila wzrok, gdy jej spojrzenie padlo na lezace na podlodze brudne, zakrwawione okulary nalezace do Mary. Tymczasem detektyw przelaczyl telefon na glosne mowienie. Rozlegl sie z niego jakis skrzypiacy glos: -...juz za pozno i tyle... -To on - wyszeptal Kunzel. Sissy milczala, zblizyla sie jednak do telefonu, zeby lepiej slyszec glos. -Co sie stalo, to sie stalo i sie nie odstanie, chocby nie wiadomo co. Ale to sie musi dziac jeszcze wiele razy, dopoki zlo nie zostanie wynagrodzone, dopoki nie zostana splacone dlugi i dopoki sprawiedliwosci nie stanie sie zadosc. Nie ma odpoczynku dla przekletych, detektywie. Ani dla winnych. -Czego chcesz? - zapytal detektyw Kunzel. - Gdybysmy wiedzieli, czego wlasciwie chcesz, moglibysmy zawrzec jakis kompromis. -Jesli w gre wchodzi sprawiedliwosc, nie ma miejsca na kompromisy. Mozna tylko odbierac swoje naleznosci dopoty, dopoki nie zostana splacone, dopoki nie zapanuje sprawiedliwosc. -A co, twoim zdaniem, jestesmy ci winni? Jestem przekonany, ze moglibysmy znalezc sprawiedliwe rozwiazanie, gdybysmy tylko wiedzieli, do kogo i o co masz zal. -Wie pan, co stracilem, detektywie? Stracilem szczescie. Stracilem wszystko, co uczynilo mnie tym, kim bylem. Stracilem zaufanie do siebie, stracilem moja tozsamosc. Stracilem siebie! -Co chcesz przez to powiedziec? Ze odebrales zycie pieciu niewinnym osobom tylko dlatego, ze twoje ego zostalo zranione? Wybacz, ale w moich, uszach wcale to nie brzmi jak wyrownywanie rachunkow. -Tak uwazasz? Poczekaj. Do jutra jeszcze wiecej niewinnych uda sie na spotkanie ze Stworca. A pojutrze jeszcze wiecej. To bedzie masakra, detektywie. Powinienes ostrzec przed nia mieszkancow tego miasta. Musisz im powiedziec, ze Czerwona Maska jest zdecydowany, zeby wyegzekwowac sprawiedliwosc, i ze zaden z nich nie jest bezpieczny. -Czerwona Maska? Wlasnie taki nadalismy ci pseudonim. Moze powiesz mi jednak, jak sie naprawde nazywasz? -Czerwona Maska brzmi doskonale. To wystarczy. Tak wlasnie postanowiliscie mnie nazwac. Bo ja naprawde jestem Czerwona Maska. -A jak brzmi twoje prawdziwe imie? Przeciez nie moge przez caly czas zwracac sie do ciebie: "Czerwona Masko", prawda? -Mozesz sie do mnie zwracac i nazywac mnie tak, jak sobie zyczysz. Jest mi to obojetne. Mozesz mnie nazywac Morderca z Windy albo Maniakiem z Nozem Rzeznickim, albo Szkarlatnym Koszmarem. Mozesz nazywac mnie Nagla Smiercia na Dwoch Nogach, jezeli tak ci sie podoba. A ja powiem ci tylko, ze ludzie w Cincinnati powinni zostac ostrzezeni przed tym, co zamierzam z nimi zrobic. -Posluchaj mnie... - zaczal detektyw Kunzel, jednak w glosniku rozlegl sie tylko krotki trzask, a potem sygnal swiadczacy, ze polaczenie zostalo przerwane. Detektyw nie dawal jednak za wygrana. - Hej, jestes tam jeszcze? Czerwona Masko? Jestes tam jeszcze? -Mysle, ze powiedzial wszystko, co chcial - odezwala sie Sissy. - Przynajmniej na razie. Detektyw Kunzel odchrzaknal. -O ile pamietam, sugerowala pani, ze on do mnie zadzwoni, prawda? Jak pani to odgadla? -Ja niczego nie odgadywalam, Mike. Ja wiedzialam. Karty to przepowiedzialy. -Jak sadze, karty raczej nie objawily pani adresu jego zamieszkania? Przepraszam, nie zamierzalem byc sarkastyczny. -Wlasciwie nie musisz przepraszac. Karty czesto mi mowia z duzym przyblizeniem, gdzie przebywaja konkretni ludzie. Okreslaja okolice, a przynajmniej ogolna lokalizacje, nawet jesli nie podaja ulicy. Ale w przypadku Czerwonej Maski nie mowia po prostu nic. Nawet tego, z ktorego brzegu rzeki pochodzi. Nie wyjasniaja tez motywow jego postepowania. Owszem, mowia mi, co zamierza zrobic. Ale nie podsunely mi nawet najdrobniejszej wskazowki, dlaczego robi to, co robi. Detektyw Kunzel zwrocil sie do otaczajacych ich oficerow: -Czy ktorys z was wylapal cos istotnego z tej rozmowy? Jego akcent? Jakas charakterystyczna maniere? Cokolwiek? -Dla mnie brzmial jak ktos miejscowy - odparl detektyw Bellman. - Ale jak na seryjnego zabojce facet za bardzo sprawia wrazenie skrzywdzonego maminsynka. I ta cala opowiesc o utraconym szczesciu. "Stracilem siebie". To calkiem jak opowiesc z czasopisma dla kobiet. -Jest wyksztalcony - odezwal sie jeden z umundurowanych policjantow. - Probuje mowic krotko i cwanie, ale przyjme kazdy zaklad, ze ukonczyl przynajmniej college. Zwroccie uwage na slowa, jakich uzywa. Poza tym ani razu nie zaklal. -Wiek? -Trudno powiedziec, mysle jednak, ze jest mlodszy, niz probuje nam zasugerowac. Ma okolo dwudziestu pieciu lat, byc moze troche wiecej. Wysila sie, zeby jego glos brzmial szorstko. -To mi sie wcale nie podoba - stwierdzil detektyw Kunzel. - Wole szalonych psycholi niz wyksztalconych odmiencow. Pamietacie zabojce z Lincolnem? Nigdy go nie zlapalismy. Najbardziej przebiegly seryjny morderca, z jakim mielismy kiedykolwiek do czynienia. -Kim on byl? - zapytala Sissy. -Zwykla papuga. Byl historycznym seryjnym morderca, ktory swoje zbrodnie wzorowal na innych. Odcial glowy trzem kobietom, nasladujac morderstwo dziewczyny o nazwisku Pearl Bryan w tysiac osiemset dziewiecdziesiatym szostym roku, najbardziej makabryczna zbrodnie w Cincinnati. Glowy Pearl Bryan nigdy nie znaleziono. Glow kobiet, zabitych przez naszego zabojce, takze nie znalezlismy. Jest taka tradycja, ze kiedy ludzie odwiedzaja grob Pearl Bryan, rzucaja na niego jednocentowke, twarza Lincolna do gory, aby biedna Pearl miala glowe, kiedy nadejdzie dzien Sadu Ostatecznego. Zabojca z Lincolnem zawsze zostawial taka monete na miejscu odcietych glow. Taki sobie intelektualny zarcik, prawda? -Gdybysmy tylko mogli sie dowiedziec, dlaczego Czerwona Maska jest taki rozzalony - powiedziala Sissy. -Kto to moze wiedziec? - westchnal detektyw Kunzel. - Niech pani tylko pomysli o Columbine. Albo o strzelaninie w Virginia Tech. Nie bylo pytan o motywy. Sprawcy byli po prostu awanturnikami z wielkimi gnatami w rekach, i to wszystko. -Mysle, ze bede musiala zadac pytania jednej z jego ofiar. -Slucham? Zdaje sie, ze poza jedna dziewczyna, jak jej tam, Jane Becker, wszystkie jego ofiary sa martwe. A Jane Becker powiedziala nam wszystko, co wiedziala, i raczej nie bylo tego zbyt wiele. -Moze pozostale ofiary widzialy wiecej? Oczy detektywa Kunzela zwezily sie. -O czym pani wlasciwie mowi? -O czyms, co ty zapewne bys nazwal seansem spirytystycznym. Umiem rozmawiac z ludzmi, ktorzy opuscili ten swiat, Mike, szczegolnie jesli odczuwaja pilna potrzebe wyjasnienia, co sie z nimi stalo. A wielu z nich wlasnie taka potrzebe odczuwa. -Rozumiem. Coz, moze pani sprobowac. Oficjalnie jednak nie wolno mi wplatywac wydzialu zabojstw w podobne historie. Sissy przekrzywila glowe na bok. -Wcale sie tego nie spodziewam. Ale jestem zadowolona, ze nie objawiasz juz tak wielkiego sceptycyzmu, jak jeszcze niedawno. -Hej, chyba pani nie przypuszcza, ze zostalem wyznawca tych nadprzyrodzonych metod prowadzenia poszukiwan? Wciaz uwazam, ze nie mozemy znac przyszlosci, dopoki sie ona nie wydarzy, i wciaz uwazam, ze kiedy czlowiek jest martwy, to jest po prostu martwy. Po tym jednak, co pani zrobila dzisiaj... Powiedzmy, ze moj umysl troche sie otworzyl. Moze rzeczywiscie potrafi pani widziec to, czego nie widza inni ludzie. Moze rzeczywiscie potrafi pani przewidziec to, co przyniesie kolejny dzien. -Kto byl pierwsza ofiara Czerwonej Maski? - zapytala Sissy. -George Woods, posrednik w handlu nieruchomosciami - odpowiedziala Molly za policjanta. -Ma pan jego adres? -Jasne - odparl Kunzel. Wyciagnal z kieszeni marynarki notes, poslinil palec i zaczal przerzucac kartki. - Jest - powiedzial po chwili. - Avondale Riddle Road numer 1445. Mam takze numer telefonu. Jego adres nie jest tajny, podawaly go gazety, a numer telefonu jest w ksiazce telefonicznej, niech pani jednak nie mowi wdowie, ze otrzymala pani te informacje ode mnie, dobrze? -Bede bardzo dyskretna - zapewnila go Sissy. - Byc moze pani Woods nie zgodzi sie na seans, ale raczej tego nie przewiduje. Przez wszystkie lata bardzo rzadko natrafialam w takich sytuacjach na odmowy. Wiekszosc ludzi gotowa jest uczynic wszystko, zeby choc raz jeszcze uslyszec swoich najblizszych. Detektyw Kunzel popatrzyl na Molly. -Czy twoja tesciowa naprawde jest w stanie to zrobic? No, a gdybym ja chcial porozmawiac z moim ojcem? -Zawsze mi mowiles, ze nienawidziles ojca - powiedzial detektyw Bellman. - Zawsze go okreslales takim slowem, ktorego nie uzyje ze wzgledu na nasze szacowne towarzystwo. -Tak, to prawda. Zle o nim mowilem. Ale nigdy nie zdobylem sie na to, zeby mu moja pogarde wykrzyczec prosto w twarz. Dalbym wiele, zeby to jeszcze zrobic. Trzej mezczyzni i dwie kobiety z biura koronera przedefilowali przez hol, pchajac trzy wozki, na ktorych za chwile mialy spoczac zwloki, wciaz znajdujace sie w windzie. Sissy wziela do reki srebrny krzyz, wysadzany perlami, ktory zawsze nosila na szyi. -Zegnaj, Mary - powiedziala. - Spoczywaj w pokoju. Prosze cie, wybacz mi, ze pozwolilam ci umrzec w ciemnosci. Magiczny ogrod Sissy i Molly pocalowaly sie na schodach Giley Building. Przed budynkiem stalo mnostwo samochodow policyjnych, ambulansow i furgonetek nalezacych do stacji telewizyjnych. Tloczyly sie tez liczne zastepy ciekawskich. Podniecenie tlumu bylo takie, jakby w kazdej chwili przed budynek miala podjechac limuzyna ze slawna gwiazda filmowa.-Oto kwiat tego miasta - powiedziala Molly z niesmakiem. - Sissy, do zobaczenia. Opiekuj sie Victoria. I Trevorem. Chociaz wiem, ze przeciez troszczylas sie o niego przez cale zycie. Molly wsiadla do jednego z samochodow policyjnych, ktory mial ja zawiezc do komisariatu przy Ezzard Charles Drive. Na Sissy natomiast czekal poteznie zbudowany funkcjonariusz o kreconych siwych wlosach. Pomogl jej zejsc po schodach i wsiasc do radiowozu, ktorym miala wrocic do Blue Ash. Rozsiadla sie wygodnie na tylnej kanapie. Wnetrze samochodu mocno bylo czuc hamburgerami. -Przepraszam za ten zapach, droga pani - odezwal sie funkcjonariusz. - Ale przez szesc godzin nie mialem czasu niczego zjesc. Nawet slodkiego batonika. Kiedy tylko samochod ruszyl, policjant otworzyl zolte pudelko ze styropianu, wydobyl z niego wielkiego hamburgera i odgryzl wielki kes. -Przepraszam pania, ale widzi pani, co ten moj kapitan sobie mysli? Ze chce glodowac tak jak miliony w Afryce? Zawsze powtarzam, ze aby funkcjonowac, trzeba jesc. Nikt nie jest w stanie pracowac z pustym zoladkiem. -Coz, ma pan racje - odparla Sissy. W skupieniu patrzyla przez okno, probujac wyczuc bicie serca wiozacego ja policjanta. Bum. Przerwa. Bum, bum. Przerwa. Zablokowane arterie. Czula je. Czula tez bol, sciskajacy jego lewe ramie, jakby za chwile mial doznac ataku serca. -Kupilem to u Zipa - mowil policjant. - Najlepsze cholerne hamburgery w Cincinnati. -Mimo wszystko - odezwala sie Sissy - powinien pan uwazac, co pan je i w jaki sposob. -Droga pani, chcialbym miec taki luksus. Gdyby tak bylo, nie jadalbym hamburgerow w radiowozie. Siedzialbym elegancko przy stole, z serwetka zatknieta za kolnierzyk i jadalbym steki z ziemniakami puree i mnostwem gestego sosu, swiezy chleb oraz ciasto jagodowe i lody na deser. -Jak sie pan nazywa? -Chce pani wiedziec, jak sie nazywam? Jestem Gerald. Gerald Clyde. Mam czterdziesci jeden lat i jestem dumnym ojcem trzech malych dziewczynek. -Chcesz byc swiadkiem, jak twoje dziewczynki dorastaja, Gerald? -Slucham? -W krotkim czasie mozesz powaznie zapasc na zdrowiu - ostrzegla Sissy. - Musisz troche zwolnic tempo i pojsc do swojego lekarza na badania. Policjant popatrzyl uwaznie na jej odbicie we wstecznym lusterku. -Droga pani, jestem tylko przepracowany, to wszystko. Moze mam troche nadwagi. A poza tym jestem zdrowy jak byk, na dwiescie procent. Moglbym teraz zatrzymac samochod i wykonac na chodniku dziesiec pompek na jednej rece. -Przepraszam pana za moje uwagi - powiedziala Sissy. - To chyba jednak nie moja sprawa. Chodzi o to, ze miewam bardzo silne przeczucia co do losow innych ludzi. -Naprawde? -Naprawde. Ale niech pan nie zwraca na to uwagi. Jestem po prostu troche zwariowana stara kobieta, to wszystko. Policjant z kazda chwila zul hamburgera coraz wolniej. -I ma pani przeczucie co do mojej osoby? - zapytal. - Na przyklad jakie? -Bardzo pana prosze, nie powinnam byla w ogole sie odzywac. Jestem zmeczona, to wszystko. Widok tych zamordowanych ludzi... -Wiem. Nic milego. Policjant jechal przez kilka minut w milczeniu, po czyE1 znowu zapytal: -Ma pani przeczucie, ze cos zlego sie ze mna dzieje? Ze niby jestem chory, czy co? -Nie, naprawde. Bardzo prosze, niech pan o tym zapomni. Zatrzymali sie na skrzyzowaniu Madison Road i Dana Avenue. Policjant odwrocil glowe. Przez ulamek sekundy jego twarz byla strasznie zmieniona. W oczodolach widac bylo jedynie bialka, niczym pilki bilardowe, biale mial takze wargi, jakby napil sie wybielacza. Po chwili odezwal sie. -Niech mi pani wierzy, potrafie o siebie dbac. Niech sie wiec pani o mnie nie martwi. Jadam mnostwo owocow. Pije jogurt. I codziennie biegam, przynajmniej przez pietnascie minut. Jego twarz znowu wygladala normalnie. Mial czerwone policzki, niebieskie oczy i usmiechal sie. Zanim swiatla sygnalizacji zmienily sie na zielone, ugryzl kolejny potezny kes hamburgera. * * * Kiedy wrocila do Blue Ash, Trevor i Victoria byli juz w domu. Victoria ogladala w salonie School of Rock, a Trevor na podworku zamiatal suche wylinki po cykadach. Drzewa i krzaki wciaz byly pokryte setkami lsniacych owadow, powoli schnacych w popoludniowym sloncu. Pan Boots wybiegl na spotkanie Sissy, cicho powarkujac. Z entuzjazmem polizal jej dlon.-Jak bylo? - zapytal Trevor. -Zle. Strasznie. On wcale nie zabil tylko tego jednego mlodego czlowieka. Zamordowal rowniez troje sprzataczy biurowych. -Molly juz mi o tym powiedziala przez telefon. Powiedziala mi tez, ze slyszalas jego glos. Sissy pokiwala glowa. -To takie straszne. Ten zabojca jakby chcial mscic sie n kazdym i na wszystkich. A ja ciagle nie moge zrozumiec, z jakiego powodu. -Daj spokoj, mamo. Nie powinnas sie tym az tak przejmowac. Przeciez zlapanie go to nie twoj obowiazek. -Ale jesli moge pomoc, Trevor... -Mamo, gliniarze wiedza, co robia. Dopadna zabojce predzej czy pozniej i wcale nie beda do tego potrzebowac kart, z ktorych przepowiada sie przyszlosc, ani seansow spirytystycznych. -Aha, rozumiem. Molly powiedziala ci o seansie? -Oczywiscie, ze mi powiedziala. Ale ty masz siedemdziesiat jeden lat i nie moge cie powstrzymac, prawda? I to niezaleznie od tego, co mysle o tych twoich rozmowach z umarlakami. Sissy bardzo delikatnie polozyla dlon na jego ramieniu. -Jestes taki jak ojciec. Nie chcial wierzyc w duchy nawet wtedy, kiedy dotarlam do jego siostry Joan, a ona mi powiedziala, gdzie ukryla swoj pamietnik. Trevor zmiotl na kawalek kartonu ostatnie skory cykad i suche liscie, po czym wrzucil je do pojemnika na smieci. -Hej, widzialas to? - zapytal Sissy i wskazal na roze, malwy i stokrotki. - Sa piekne, prawda? Nie wiem dlaczego, ale dotychczas ich nie zauwazalem. -Sa cudowne. -Pomyslalem, ze dobrze byloby je sciac, zanim cykady wyssa z nich cale zycie. -Dlaczego nie? Wstawie je do wazonu. Trevor wyciagnal z kieszeni scyzoryk i ucial kazda z roz u podstawy lodygi. -Cudownie pachna, nie uwazasz, mamo? Przypominaja mi odmiane New Milford. Pamietasz te roze, ktore hodowal tato wokol altany. -Tak - powiedziala Sissy. - Pamietam. Przez chwile odnosila wrazenie, ze widzi Franka, stojacego przed pnaczami winorosli, ale to byla tylko gra promieni slonecznych i cienia. Weszli do domu, do kuchni. Sissy otworzyla szafke przy zlewie i znalazla waski szklany wazon. Do kuchni weszla tez Victoria i zaczela obserwowac, jak babcia ustawia roze w wazonie i przeplata je paprociami. -Jak bylo dzisiaj w szkole? - zapytala Sissy. -W porzadku. -Po prostu w porzadku? -Bylam zmeczona. Na geografii prawie zasnelam, jednak pan Pulaski stanal nade mna i glosno klasnal, zebym nie spala. -Dlaczego bylas zmeczona? Zle spalas w nocy? Po tej wielkiej porcji spaghetti, ktora zjadlas wieczorem, myslalam, ze bedziesz spala jak susel. -Spalam dlugo, ale mialam zle sny. -Zle sny? O czym? -Snilo mi sie, ze goni mnie olbrzym. Sissy postawila wazon z rozami na kredensie. -Olbrzym? Jak wygladal? Wujku Henry, ja sie boje olbrzymow. Wujku Henry, czy mozemy zawrocic? -Nie widzialam. Bylo zbyt ciemno. Poza tym bieglam co sil w nogach, zeby przed nim uciec. -A wiec olbrzym cie nie dogonil, prawda? -Nie dogonil. Obudzilam sie i szybko sobie powiedzialam: takie olbrzymy nie istnieja. I od razu poczulam sie lepiej. Ale potem znowu zasnelam i snilo mi sie, ze spadam do wielkiej czarnej dziury, jak Alicja z Krainy Czarow. -Co za straszne sny! Nie dziwie sie, ze jestes po nich zmeczona. -Moze powinnam dzisiaj polknac kilka tabletek valium, zanim pojde do lozka? -Kilka tabletek valium? To chyba nie jest najlepszy pomysl. Ale dostaniesz ode mnie przed snem kubek cieplego slodkiego mleka. Zadzwonil telefon. Trevor podniosl sluchawke, ale zaraz podal ja Sissy. -To Mike Kunzel. Do ciebie. -Mike? -Witam jeszcze raz, pani Sawyer. Pomyslalem, ze bedzie pani chciala to wiedziec. Miala pani racje. Przeszukalismy Giley Building od dachu po piwnice. Kazde biuro, kazdy zakamarek. Sprawdzilismy nawet zsypy na smieci. I nigdzie nie natrafilismy na najmniejszy nawet slad po Czerwonej Masce. Nie mamy takze odciskow palcow, a odciski butow sa calkowicie bezuzyteczne. -A czy zdolales dojsc do tego, w jaki sposob sie wydostal na zewnatrz? -Moim zdaniem wyszedl sobie po prostu glownymi drzwiami, kiedy dozorca telefonowal na policje. Doskonale wiem, ze spanikowani ludzie nie zauwazaja wielu rzeczy. -Co chcesz teraz robic? -Pozostalo niewiele do zrobienia. Musimy go po prostu szukac i apelowac do ludzi, zeby mieli oczy szeroko otwarte. Przy okazji, Molly wyjechala jakies pietnascie minut temu. Ta dziewczyna naprawde wspaniale rysuje. -Tak, to prawda - powiedziala Sissy, wpatrujac sie w wazon z rozami. - Nawet lepiej, niz sadzisz. Po chwili skonczyla rozmowe. -No i co? - zapytal Trevor. -Nic. Molly powinna wkrotce wrocic. Chcesz, zebym ci zrobila kolacje? Co powiesz na smazonego kurczaka z salatka i frytkami? -Nie, nie. Nie jestem glodny. Jadlem lunch z pewnym facetem z Brukseli w Nick Tony. Euro Investments... Szukaja punktu zaczepienia tutaj, w Stanach. -Trevor... -Tak? Chciala mu powiedziec, jak wiele dla niej znaczy, jak wiele znacza dla niej Molly i Victoria, jednak z jakiegos powodu nie byla w stanie znalezc wlasciwych slow. Zawsze byla czula i opiekuncza, jednak nie przypuszczala, by Trevor akurat teraz docenil jej matczyne uczucia. W koncu byl juz powaznym, doroslym mezczyzna. Cokolwiek dzialo sie z jego rodzina to wlasnie on byl teraz za nia odpowiedzialny. -Tylko mi nie mow, ze jestem jak ojciec - powiedzial. - Zawsze to powtarzasz, ale ojciec byl ojcem, a ja jestem mna. Ojciec byl czlowiekiem, ktory czesto ryzykowal. A ja zawsze wszelkie ryzyko dlugo kalkuluje. -Chcialam ci tylko powiedziec, ze jestem z ciebie dumna. Czy to jest az takie przestepstwo? Przytulil ja mocno do siebie, przez co zdala sobie sprawe, jaka jest delikatna i koscista. -Nie, to nie jest przestepstwo. -Olbrzymy musza byc prawdziwe, nie sadzisz, tato? - odezwala sie nagle Victoria. - Jesli nie sa prawdziwe, kto je wymyslil i dlaczego wszyscy wierza w ich istnienie? -Gdybym znal odpowiedz na to pytanie, kochanie - odparl Trevor - bylbym bardzo bogatym czlowiekiem. * * * Mniej wiecej po dziesieciu minutach przyjechala Molly. Byla blada i zrezygnowana. Przelozyla pasek torby przez glowe i powiesila ja na oparciu kuchennego krzesla.-Boze, jestem totalnie padnieta. Rysowanie tej Czerwonej Maski... Sama nie wiem, z jakiegos powodu, wysysa za mnie wszystkie sily. -Coz, nieprzyjemny facet, prawda? - zauwazyla Sissy. - Nie da sie spokojnie o nim myslec, a co dopiero go rysowac. -Wlasnie. Ale to nie wszystko. Przez caly czas odnosilam wrazenie, jakby patrzyl na mnie z mojego szkicu i pytal: "No dalej, dalej, zobaczymy, ile zycia jestes w stanie tchnac we mnie". -Moze napijesz sie wina? - zapytala Sissy. -Nie. Chyba najpierw wezme prysznic. Czuje sie taka jakas nieczysta, jakby ten facet mnie zbrukal. -To tylko rysunek, kochanie - powiedzial Trevor. - Nie powinnas brac tej pracy tak bardzo do siebie. -Wiem, ale kiedy go rysowalam, myslalam tylko: "No, w porzadku, juz go mam, juz koncze". Ale po chwili czulam, ze musze troche wzmocnic rzesy, pogrubic wlosy, a potem zmienic wyraz oczu. Kiedy skonczylam, wygladal znacznie mlodziej niz na poczatku, i jakby byl z siebie zadowolony. No i zadowolony takze ze mnie. Sissy ujela jej dlon. -Daj spokoj, kochanie. To, co dzisiaj widzialysmy, ci wszyscy martwi ludzie, bylo naprawde traumatycznym przezyciem. I w pewnym sensie, kiedy rysowalas ich zabojce, to bylo tak, jakbys stala twarza w twarz z czlowiekiem, ktory ma na sumieniu ludzka krew, prawda? -Chyba tak. Tak wlasnie sie czulam. Trevor objal ja i mocno uscisnal. -Od tej pory bedziesz rysowala tylko dobre wrozki, dobrze? -Dobrze - usmiechnela sie Molly. Po chwili dodala: - Victoria, odrobilas juz lekcje? -Tak! To byla fajna zabawa. Zadanie domowe dotyczylo cykad, a ja kocham cykady. -Ciesze sie, ze chociaz ktos je kocha. Juz zaczynaja latac. Kiedy policjant odwozil mnie do domu, co chwile jakas rozbijala sie o szybe samochodu. Victoria jednym tchem wyrzucila z siebie: -Cykady zyja pod ziemia przez siedemnascie lat, zywiac sie sokami z korzeni drzew. Potem draza tunele, zeby wyjsc na powierzchnie i sie rozmnazac. Maja bardzo twarda zolta skore. Cykady rodzaju meskiego wydaja okrzyki godowe, napinajac miesnie brzucha. Odglosy, jakie wydaja, osiagaja glosnosc nawet stu decybeli. -A cykady rodzaju zenskiego? - zapytala Sissy. -Nie wydaja zadnych dzwiekow. -Widzicie? - zapytal Trevor. - Gatunek doskonaly. -Po dokonaniu aktu reprodukcji cykady meskie natychmiast gina. -Zgadzam sie - powiedziala Molly. - Gatunek doskonaly. Odwrocila sie, chcac wyjsc z kuchni, i w tym momencie zobaczyla na kredensie wazon z rozami. Poslala Sissy szybkie, lekko zdziwione spojrzenie i zapytala: -Scielas te roze? -To Trevor - odparla Sissy spokojnym glosem. - Sa sliczne, prawda? I pachna zupelnie tak, jakby nie pochodzily z tego swiata. -Dziwne jest jednak to - zauwazyl Trevor - ze dotychczas nie zauwazylem, ze tu rosna. -Naprawde? - zapytala Molly. - Nie wiem, jak mogles ich nie dostrzec. -Ja takze nigdy ich nie widzialam - powiedziala Victoria. Molly wziela wazon do reki i lekko poglaskala platki roz. Nastepnie wciagnela ich zapach. Sissy widziala, ze jest niezadowolona. Te roze byly przeciez cudem, stworzonym przez olowek i akwarele, a nie zwykla dekoracja na stol. Sissy popatrzyla na nia z ukosa. Cuda to cuda, droga Molly. Gdybysmy wiedzieli, skad sie biora, nie bylyby cudami. Bylyby jedynie sztuczkami. Dziwny chor Tej nocy Sissy znow snila, ze podrozuje przez Iowa w samochodzie marki Hudson Hornet, nalezacym do wuja Henry'ego. Radio gralo w tle te sama dziwna, nierowna muzyke, a za szybami auta krajobraz przesuwal sie jak plyta na talerzu gramofonu.-Wujku Henry - odezwala sie. Wujek Henry jednak nie odwracal glowy. Po prostu prowadzil samochod, uderzajac obraczka slubna o kierownice w takt muzyki. Widzialem wczoraj cie... Gdy stalas przy scianie... Myslalem, ze to ty... Ale to nie ty... Chmury mialy kolor sepii, jakby pochodzily z jakiejs starej fotografii. Sissy widziala na wschodnim horyzoncie ponura ciemnosc, cien, ktory unosil sie coraz wyzej, jak chmara szaranczy. Szaranczy albo cykad. Bylem zupelnie pewien, Ze rozpoznalem twoja twarz, Lecz kiedy glowe odwrocilas, Nie zobaczylem nic... Tylko pustke. Mniej wiecej pol mili przed samochodem dostrzegla wielka postac stojaca przy drodze. Jej kontury wyraznie odcinaly sie na bladym tle gasnacego dnia. Postac musiala miec dobre trzydziesci stop wysokosci. Sissy uklekla na siedzeniu i z calej sily uderzyla wujka w ramie. -Wujku Henry, tam jest olbrzym. Ja sie boje olbrzymow! Wujek Henry nie odpowiadal. -Wujku Henry, prosze! Czy mozemy zawrocic? Owady zaczely uderzac w przednia szybe samochodu, pozostawiajac na niej brazowozolte plamy i polamane fragmenty skrzydel, ktore jednak natychmiast odpadaly. -Wujku Henry! W koncu odwrocil glowe. Nie byl to jednak wujek Henry, lecz Czerwona Maska z triumfalnie blyszczacymi oczyma. -Nie ma spokoju dla przekletych, dziecko! Ani litosci dla niewinnych. Co sie stalo, juz sie stalo i sie nie odstanie. Owady coraz mocniej uderzaly w szybe, az w koncu dzwieki tych uderzen zaczely przypominac odglosy gradobicia. "Wujek Henry" nadal prowadzil samochod, jednak nie odwrocil glowy, zeby widziec, co sie dzieje za przednia szyba. Wciaz patrzyl i szczerzyl zeby do Sissy, jakby zachecal ja, zeby go powstrzymala. Sissy wydala przenikliwy wrzask. Z kazda chwila krzyczala coraz glosniej, ale "Wujek Henry" zaczal krzyczec rownie glosno, az wreszcie Sissy ogluchla. Piosenka docierajaca z radia zamilkla, a wnetrze samochodu wypelnilo sie dziwacznymi trzaskami. Otworzyla oczy. Juz nie krzyczala, nie bylo tez "Wujka Henry'ego", jedynie trzaski nie ustawaly. Przerywaly je odglosy, ktore przypominaly dzwieki nurkujacych samolotow. -Moj Boze - powiedziala sama do siebie. - Cykady. Niepewnie wydostala sie spod poscieli i odsunela kotary na oknach. Musiala oslonic oczy przed jaskrawym porannym sloncem. Na podworzu tloczyly sie tysiace cykad. Byly to meskie osobniki, wydajace okrzyki godowe. Wiekszosc oblepiala drzewa i krzewy, jednak mnostwo latalo w powietrzu. Niektore uderzaly w szybe, tak jak w Sissy snie. Do jej pokoju weszla Molly. Miala na sobie rozowa koszule nocna i rozowa chustke na glowie. -Widze, ze mialas juz budzenie - powiedziala z usmiechem. -Nigdy nie przypuszczalam, ze one moga byc tak cholernie glosne. Nie potrafie sobie wyobrazic, jak ty to wytrzymujesz. -Na szczescie to sie zdarza raz na siedemnascie lat. Opowiadamy sobie nawet dowcipy na ten temat. Dwie cykady siedza przy barze i w pewnej chwili jedna mowi do drugiej: "Jesli nie bedziemy mialy dzis szczescia, siedemnascie lat mamy zmarnowane". -Moze zaparze kawe? - zaproponowala Sissy. - Moge tez usmazyc jajka. Wczoraj wieczorem nic nie jedlismy, prawda? -Oczywiscie, wspaniale. Przeszly do kuchni. Pan Boots wciaz spal w swoim koszu. Zdawalo sie, ze chor cykad wcale mu nie przeszkadza. Tymczasem owady oblepialy juz ramy okien. Jeszcze wczoraj Trevor oslonil sklejka i zabezpieczyl kilkoma warstwami tasmy izolacyjnej otwor wentylacyjny nad kuchenka. Zakleil tasma takze dziurki do kluczy i zastawil kartonami wywietrzniki w drzwiach. Molly otworzyla lodowke. Wyciagnela z niej karton soku z zurawiny i granatow, po czym nalala wszystkim do szklanek. Juz miala wypic, kiedy niespodziewanie zapytala: -Co zrobilas z rozami? Sissy odwrocila sie i popatrzyla na kredens. Wazon wciaz tam stal, jednak teraz byly w nim tylko paprocie. Potrzasnela glowa i powiedziala: -W ogole ich nie dotykalam. -Ani ja. Moze zabrala je Victoria? Troche teraz wariuje na punkcie pan mlodych i wspanialych slubow. Zaloze sie, ze zrobila z nich bukiet dla Barbie. Sissy zaczela przygotowywac ekspres do kawy. -Nadal nie chcesz powiedziec Trevorowi, skad sie wziely te roze? -Nic dobrego by z tego nie wyniknelo. -Ale tez pewnie nic zlego. -Och, daj spokoj, Sissy. Przeciez znasz Trevora. Musi czuc, ze ma kontrole nad wszystkim. To dlatego tak nie lubi wrozenia z kart. Nie maja nic wspolnego z logika i Trevor zupelnie nie rozumie, jak to dziala. Gdybym mu powiedziala, ze stworzylam prawdziwe kwiaty, po prostu je malujac, nastroszylby sie. Zaczalby patrzec na mnie jak Qa kogos, kogo po tylu latach malzenstwa jeszcze do konca nie zna, a nie chce, zeby sie tak czul. Sissy wlaczyla ekspres do kawy. -Mysle, ze zignoruje te robale i wyjde na papierosa. -Coz, sa ohydne i halasliwe, ale nie zrobia ci krzywdy. Tylko uwazaj, zeby zaden nie wpadl ci we wlosy. -Mam uwazac? A moze osiagna to, co nigdy sie nie udalo Frankowi i Trevorowi: zmusza mnie do rzucenia palenia. Opatulona w zielony jedwabny szlafrok, w adidasach Trevora na nogach - na wypadek gdyby nadepnela na cykade - Sissy wyszla na zewnatrz. Pan Boots podreptal tuz za nia. Na podworzu dzwieki wydawane przez samce byly glosniejsze i wyzsze, a odglosy przypominajace nurkujace samoloty jeszcze bardziej dziwaczne. Brzmialo to tak, jakby ktos gral na pile. Szybko zrzucila kilka owadow z reki, ale jeden z nich mocno przylgnal do niej drobnymi pazurkami i wpatrzyl sie w nia szkarlatnymi, szeroko rozstawionymi oczami. -Moj Boze, popatrz tylko na siebie - powiedziala do cykady Sissy. - Musialas sie chyba zywic sokami z korzeni jakiegos chorego drzewa. Zapalila papierosa i wydmuchnela dym na cykade. Ta natychmiast odfrunela, przelatujac zaledwie o cal od nosa Pana Bootsa. Pies klapnal pyskiem, ale tylko dlatego, ze intruz kompletnie go zaskoczyl. Kiedys sprobowal zjesc ose i od tego czasu wszystko, co przed nim latalo, brzeczalo albo swiergotalo, traktowal z najwyzsza ostroznoscia. Suche trzaski nie ustawaly i Sissy sila rzeczy powrocila myslami do swojego snu. Bardzo rzadko miewala sny, ktore sie powtarzaly, i nawet kiedy juz cos takiego sie stalo, to przerwa miedzy podobnymi snami trwala cale miesiace, a nawet lata. Musiala przyjac, ze tym razem miala do czynienia z czyms wiecej niz tylko zwykly sen; bylo to raczej ostrzezenie albo omen, ktory podsuwala jej podswiadomosc albo czyjs duch. Olbrzym stojacy przy drodze mogl byc rodzajem symbolu. Ale co mial symbolizowac? I dlaczego wydawal sie taki przerazajacy? Przeleciala przed nia, jak szarancza we snie, chmara cykad. W tym momencie ujrzala donice, do ktorej zmierzaly cykady. Wyrastalo z nich piec roz wznoszacych glowki ku porannemu sloncu, razem z malwami i stokrotkami. Byly swieze, nietkniete, jakby Trevor nigdy ich nie scinal. Sissy poczula w glowie jakby lekkie uklucie. Coz, to nie mogly byc prawdziwe roze. To musialo byc cos zupelnie innego. Fatamorgana? Halucynacja? Nie byla w stanie tego zrozumiec. -Molly! - zawolala. - Chodz tutaj. Do diabla, co o tym sadzisz? * * * Molly wpatrywala sie w roze przez dluga chwile.-Nie wiem. Jak to sie moglo stac? - Zacisnela palce na jednej z lodyg i pociagnela za nia. - Jest mocno zakorzeniona, tak jak na poczatku. Sissy odwrocila glowe i zmarszczyla czolo. -Czy kiedy je malowalas, wyobrazalas je sobie wlasnie tutaj, w tej konkretnej donicy? -Tak. Dokladnie. Nawet te pierwsza roze, ktora malowalam dla Duszka Fifi. -Moze one musza tutaj wracac, poniewaz ta donica jest jedynym miejscem, w jakim moga istniec? -Nie wiem, co masz na mysli. -Szczerze mowiac, ja takze. Sprobujmy jednak czegos. Zetnijmy je jeszcze raz i zobaczmy, czy powroca w to miejsce po raz drugi. Molly wahala sie. -Moze po prostu powinnysmy je zostawic samym sobie? Cala ta historia przyprawia mnie o gesia skorke. -Molly, pomysl tylko, co przepowiedzialy karty. Przemoc i rozlew krwi. Mozesz w to byc w jakis sposob wplatana. Rzezbiarz, malarz, kreator podobienstw: to prawie na pewno jestes ty. -Byc moze Trevor mial racje. Moze nie powinnam byla rysowac wizerunku Czerwonej Maski? -Sama nie wiem. Nadal jednak uwazam, ze roze sa kluczem do wszystkiego. Jesli zrozumiemy, w jaki sposob i dlaczego zaczely zyc, byc moze ocalimy cie przed niebezpieczenstwem. Pan Boots zaczal scigac cykady. Skakal na nie, kiedy wznosily sie do lotu, jednak bardzo uwazal, zeby zadna nie wpadla mu do pyska. -Dobrze - powiedziala Molly. - Przyniose jakies nozyce. Kiedy Molly scinala roze, Sissy w milczeniu palila papierosa. Zaniosly kwiaty z powrotem do domu i umiescily w wazonie tak jak poprzednio. Trevor wszedl do kuchni, akurat kiedy stawialy wazon na kredensie. Czarne wlosy mial potargane i ziewal. -Pierwsza okazja, zebym mogl pospac sobie kilka godzin dluzej, i co? Za oknami wyspiewuje mi dziesiec tysiecy napalonych cykad. -Twoja mama zaraz usmazy jajecznice. Zjesz troche? -Dla mnie najpierw kawa. Czarna. Musze rozruszac serce na dzien dobry. Czas zabijania Chrissie Wells wygramolila sie z taksowki i zahaczyla paskiem torebki o klamke w drzwiczkach. Kiedy starala sie ja odczepic, upuscila na ziemie telefon komorkowy i plik papierow, ktore trzymala pod pacha. Poranny wiatr natychmiast porozrzucal je po calym chodniku.Kiedy wreszcie zdolala odhaczyc torebke i podniesc telefon, pospiesznie pozbierala z chodnika porozrzucane kartki, pochylajac sie gwaltownie jak ptak dziobiacy ziarno. W pewnym momencie pekl szew na plecach jej czerwonej bawelnianej sukni. Taksowkarz czekal na nia z wyrazem twarzy, ktory przypominal swietego Sebastiana meczennika, przebijanego na wylot setka strzal. Chrissie zaczela gmerac w torebce, az wreszcie wydobyla z niej banknot dwudziestodolarowy, przypadkowo wyrzucajac na podloge i przednie siedzenie taksowki kilkanascie drobnych monet. Taksowkarz wydal jej dziesiatke i powiedzial: -Niech sie pani nie klopocze napiwkiem. Pozbieram go sobie pozniej z podlogi. Chrissie, jak zwykle, byla spozniona. Zawsze bywala spozniona, niezaleznie od tego, na jak wczesna godzine nastawiala budzik. Odnosila wrazenie, ze jest zupelnie niezsynchronizowana z cala reszta planety. Spozniala sie na kazdy autobus i na kazde umowione spotkanie. Nigdy nie zdazyla jeszcze na czas na zaden koncert i zawsze musiala czekac w holu na przerwe. Zawsze sie spieszyla, zawsze byla spocona, zawsze brakowalo jej tchu i wciaz nigdzie nie mogla zdazyc. Podbiegla po schodach do glownego wejscia Giley Building, jednak przy drzwiach zatrzymalo ja dwoch policjantow. -Dzien dobry pani. Poprosimy o jakis dokument, jesli to nie sprawi klopotu. -Dokument? -Na przyklad prawo jazdy. Cokolwiek. Chrissie otworzyla torebke i znowu upuscila wszystkie papiery. Jeden z policjantow pochylil sie i pospiesznie je pozbieral. Chrissie przetrzasnela torebke i w koncu znalazla karte Biblioteki Publicznej Cincinnati. -Dobrze, to wystarczy - powiedzial jeden z policjantow. - I tak nie wyglada pani na seryjnego morderce. -Jeszcze go nie znalezliscie? Rano nie mialam czasu, zeby sprawdzic w wiadomosciach. -Jeszcze nie, prosze pani. Ale go znajdziemy. Moze byc pani tego zupelnie pewna. Chrissie weszla do srodka przez drzwi obrotowe. Wszystkie trzy windy juz dzialaly, a drzwi tej po lewej stronie byly otwarte. Zawolala: -Prosze poczekac! Poczekac! - I pobiegla przez hol w ich kierunku, glosno stukajac obcasami. Kiedy jednak dotarla do windy, tloczylo sie w niej ponad dziesiec osob i praktycznie nie bylo juz miejsca. Tym bardziej ze ci, ktorzy zdazyli wsiasc do kabiny, patrzyli na Chrissie zlowrogo, jakby chcieli powiedziec: tylko sie nie waz tu wciskac. Po chwili drzwi windy sie zamknely i ludzie znikneli. Chrissie nacisnela przycisk, wzywajac kolejna winde. Kiedy to uczynila, dolaczylo do niej kolejnych piecioro urzednikow, byly to sekretarki i mlodsi pracownicy biurowi. Dwie osoby trzymaly w rekach papierowe kubki z cappuccino, a jedna - papierowa torbe, z ktorej dobiegal ostry zapach goracego pastrami. -Wcale mi sie to nie podoba - powiedzial jeden z dwoch urzednikow trzymajacych kubki z kawa. -Niby co ci sie nie podoba, na milosc boska? - zapytal go kolega. -Dobrze wiesz. - Facet z cappuccino skinal glowa w kierunku drzwi windy i wykonal reka ruch, jakby kogos dzgal nozem. -Och, dalbys spokoj. Gliniarze przeciez dokladnie przeszukali caly budynek, od gory do dolu. Ten facet prawdopodobnie jest juz dawno poza granicami naszego stanu. Ku swemu przerazeniu Chrissie zobaczyla, jak przez obrotowe drzwi wchodzi jej szefowa, Elaine Vickers, ciemnowlosa, szczupla, w czarnym zakiecie, cholernie pamietliwa baba. W tej chwili Chrissie powinna sie juz znajdowac w pokoju konferencyjnym, z rozlozonymi starannie dokumentami i probnymi wydrukami calego katalogu na najblizszy sezon. A na stole powinien stac termos z herbata ziolowa i talerzyki z ulubionymi cienkimi ciasteczkami migdalowymi Elaine. Kilkakrotnie jeszcze nacisnela przycisk wzywajacy winde. Wskaznik jej ruchu pokazal czwarte, trzecie, potem drugie pietro i zatrzymal sie. Boze, pospiesz sie, blagala w duchu Stworce Chrissie. Katem oka zobaczyla, ze Elaine zatrzymala sie na srodku holu i rozmawia z jakimis dwiema kobietami. Gdyby winda sie teraz zjawila, moglaby na nia nie zdazyc; Chrissie wpadlaby pierwsza do pokoju konferencyjnego i mialaby jeszcze kilkanascie sekund na przygotowanie wszystkiego. Drzwi windy otworzyly sie. W srodku znajdowalo sie dwoch technikow z ekipy konserwatorskiej, a miedzy nimi na wozku lezaly czesci jakiegos silnika elektrycznego. Jeden z technikow chwycil drzwi, zeby sie nie zamknely, a drugi zaczal powoli i nieporadnie manewrowac wozkiem, zeby wywiezc silnik z kabiny. Boze, prosze, pospieszcie sie. Elaine skonczyla juz rozmowe i szla w kierunku wind swoim zwyklym krokiem, nogi w szpilkach stawiajac w jednej linii, tak jak to podpatrzyla u modelek na wybiegach. Technicy wreszcie zdolali wydostac wozek z windy i Chrissie natychmiast weszla do srodka, a za nia jeszcze piec osob. Elaine miala do windy jeszcze tylko kilka krokow. -Dwudzieste pierwsze poprosze - powiedziala Chrissie do mezczyzny z brazowa papierowa torba. Elaine uniosla reke i mezczyzna z brazowa torba przytrzymal palec na przycisku uniemozliwiajacym zamkniecie sie drzwi. Chrissie wbila wzrok w jego kark i pomyslala: Umrzesz za to, sukinsynu. Umrzesz i pojdziesz do piekla. -Poprosze dwudzieste pierwsze - powiedziala Elaine i weszla do windy. Drzwi zamknely sie i winda ruszyla do gory. Chrissie wcisnela sie w kat kabiny, starajac sie ukryc przed szefowa za plecami facetow, ktorzy trzymali kubki z kawa. Jednak po chwili zorientowala sie, ze Elaine doskonale ja widzi w jednym z luster. Reaguj pozytywnie, pomyslala. Tylko nie okaz, ze sie boisz. Gleboko odetchnela i wysunela sie zza facetow z cappuccino. -Dzien dobry, Elaine. Szkarlatne wargi wydely sie i wygladaly jak paki trujacej rozy. Jedna brew kobiety wygiela sie w ostry luk. -Ale korki byly dzis w miescie, prawda? Udalo ci sie dojechac bez problemow? - zapytala ja Chrissie, bardzo sie starajac, aby jej pytanie zabrzmialo jak najswobodniej. - Most I-75 to byl dzisiaj koszmar. Moja taksowka utknela w miejscu na cale dwadziescia piec minut. -Mieszkam w Mount Adams, jesli pamietasz - odparla Elaine. - Nie przejezdzam przez mosty. -Ach, rzeczywiscie. Mieszkasz wiec niedaleko Vidala Sassoona. I jego zony. -Ile czasu potrzebujesz, zeby przygotowac prezentacje? - zapytala Elaine. -Najwyzej pietnascie minut. Mam ciekawe projekty. Rozpinane swetry. I trzy fantastyczne nowe kolory. Elaine odwrocila sie, zeby zmierzyc Chrissie wzrokiem. Ani razu nie mrugnela powiekami. Bardzo cicho, tak aby nikt inny w windzie nie slyszal, odezwala sie: -Tak dalej byc nie moze, Chrissie. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. -Elaine... -Ciagle sie spozniasz, nie przychodzisz na czas na spotkania, a co za tym idzie, nie szanujesz ludzi, z ktorymi pracujesz. My ciebie szanujemy. Dlaczego ty nie szanujesz nas? Usta Chrissie otworzyly sie i zamknely. -Wszystkiemu winien jest czas - powiedziala po chwili. - Sama nie wiem, jak to sie dzieje. Cokolwiek bym zrobila, czas zachowuje sie tak, jakby byl moim wrogiem. -Czas jest twoim wrogiem? - zdziwila sie Elaine. -Zegar przeskakuje, kiedy na niego nie patrze. Jest wpol do czwartej. Po pieciu minutach patrze na zegar ponownie, a tu prawie piata. Jestem pewna, ze moj zegarek chodzi o wiele szybciej niz wszystkie inne. Elaine juz miala cos odpowiedziec, ale winda stanela i drzwi sie otworzyly. Korytarz za nimi wydawal sie ciemny i opuszczony. -Czternaste pietro, wysiada ktos? - zapytal mezczyzna z papierowa torba. -Ja chce na dziewietnaste - odparl wysoki czarnoskory. -Tutaj i tak niczego nie ma - zauwazyl jeden z mezczyzn. - Kiedys bylo tu Atlas Carriers, ale sie przeniesli. Mezczyzna z papierowa torba nacisnal guzik dziewietnastego pietra. Drzwi sie zamknely i winda ruszyla. Jednak na zadanym pietrze w ogole sie nie zatrzymala. -Hej, powiedzialem dziewietnaste! - zaprotestowal czarnoskory. -Przeciez wdusilem. Powinna byla sie zatrzymac. Czarnoskory przepchnal sie w kierunku panelu z przyciskami i nadusil wlasciwy guzik. Winda jednak jednostajnie jechala do gory: dwudzieste drugie, dwudzieste trzecie, dwudzieste czwarte pietro i wreszcie dotarla do dwudziestego piatego, gdzie sie zatrzymala. Drzwi jednak ani drgnely. -Cholerny budynek - westchnal jeden z mezczyzn z kawa. - Powinnismy podac wlascicieli do sadu, wiecie? Zapewne zdazyli juz naruszyc wszelkie mozliwe przepisy bezpieczenstwa. -Trzeba uzyc telefonu alarmowego - powiedziala Elaine. Czarnoskory otworzyl mala skrzyneczke i wyciagnal z niej czerwona sluchawke telefonu. Podsunal ja Elaine przed nos. Drut byl odciety. Jeden z mezczyzn podal kubek z kawa koledze i wyciagnal telefon komorkowy. -Ci cholerni wlasciciele. Kiedy postawie ich przed sadem, zbankrutuja, mozecie mi wierzyc. Oskarze ich o wszystko. O zaniedbanie, bezprawne uwiezienie w windzie i o wszystko, co mi jeszcze przyjdzie na mysl. Wystukal na telefonie jakis numer i przylozyl sluchawke do ucha. -Cholera, nie ma sygnalu. Ktos z was ma sygnal w telefonie? Nagle wszyscy wyciagneli telefony komorkowe, jednak zaraz okazalo sie, ze znajduja sie poza zasiegiem sieci. -Czy to nie sa jakies czary? Przeciez bedziemy tu teraz tkwili, dopoki ktos sie nie zorientuje, ze nie ma nas w pracy. A znajac moja sekretarke, w moim przypadku to potrwa do lunchu. -A nie mozna jakos wylamac tych drzwi? - zapytala Elaine. -Niby czym? -Moze chociaz zaczniemy walic w nie piesciami i krzyczec. Ktos przeciez z pewnoscia nas uslyszy. -Racja. Walmy piesciami w drzwi i krzyczmy. Wysoki czarnoskory zacisnal piesci i zaczal uderzac w drzwi. -Pomocy! - wrzasnal. - Jestesmy uwiezieni w windzie! Pomocy! Pozostali do niego dolaczyli, troche skrepowani tym, ze wydaja dzwieki w najrozniejszych tonacjach. -Chryste - powiedzial mezczyzna z torba. - Brzmimy jak zgraja przerazonych kurczakow. -Cicho - zazadal czarnoskory, unoszac reke. Umilkli i zaczeli nasluchiwac, jednak za drzwiami windy nic sie nie dzialo. Slychac bylo jedynie zawodzenie wiatru w pustym korytarzu i smutne, slabe pobrzekiwanie kabli, utrzymujacych kabine windy. Dodatkowym odglosem bylo odlegle echo zamykajacych sie i otwierajacych drzwi innych wind. -Dobra, probujemy jeszcze raz. Zaczal walic w drzwi z jeszcze wieksza zaciekloscia. -Pomocy! Jestesmy uwiezieni w windzie! Pomocy! Po chwili znowu nasluchiwali, czekajac na jakies reakcje, jednak nie bylo zadnej. -To jest nieslychane - warknela Elaine, ale w jej glosie bylo wiecej strachu niz zlosci. W tym samym momencie winda gwaltownie zadrzala, opadla dwie lub trzy stopy w dol i znowu sie zatrzymala. Wszyscy krzykneli z przerazeniem, a jedna z sekretarek wybuchla placzem. -Wypusccie mnie stad! Wypusccie mnie. Ja musze stad wyjsc! -Wszystko jest pod kontrola - zapewnil ja czarnoskory. - Wszystkie windy maja hamulce bezpieczenstwa. Zadna z nich nie moze spasc az do piwnicy. -Coz, uspokoiles mnie - powiedzial jeden z mezczyzn z cappuccino. Winda znowu zadrzala, opadla w dol o kolejne dwie stopy, zatrzymala sie i opadla jeszcze raz. Z kazdym spadkiem ludzie w windzie wydawali z siebie przerazliwe wrzaski. Chrissie chcialo sie sikac, jeszcze zanim wysiadla z taksowki przed Giley Building, i teraz sie zmoczyla; jedynie troszeczke, jednak to wystarczylo, by spotegowac jej strach i poczucie, ze nie panuje nad swoim losem. -Musimy krzyczec z calych sil, bez przerwy - powiedziala Elaine. W odpowiedzi czarnoskory wrzasnal: -Niech nas ktos uwolni! Niech nas ktos uwolni! Jednoczesnie zaczal walic w drzwi obiema piesciami. Udalo mu sie osiagnac jedynie tyle, ze twardy metal, z ktorego zrobione byly drzwi, lekko sie wgniotl. Winda znowu opadla przynajmniej pietnascie stop w dol, po czym zatrzymala sie gwaltownie, tak ze wszyscy w kabinie stracili rownowage. Goraca kawa rozprysnela sie dokola. Zanim zdolali odzyskac rownowage, winda znowu troche opadla i sie zatrzymala. Po chwili wszystko sie powtorzylo. Uwiezieni mogli tylko ukleknac na podlodze, opierajac sie na rekach i kolanach, podczas gdy winda krotkimi zrywami opadala coraz bardziej w dol. Czasami zaledwie kilka cali, a czasami az kilkanascie stop naraz. Kiedy dotarli do dziewiatego pietra, nikt w kabinie juz nie jeczal, nikt nie krzyczal, nikt nie blagal o pomoc. Przerazeni pasazerowie kleczeli na podlodze i modlili sie w duchu, aby winda nie dotarla zbyt szybko do parteru i aby nikomu nie stala sie zadna krzywda. Mineli osme, siodme i szoste pietro. Minawszy piate, spadli az do trzeciego pietra. Tam winda zatrzymala sie gwaltownie. Chrissie z impetem rzucilo na mlodego urzednika, tak ze trafila czolem prosto w jego szczeke. Jego krew zalala oczy dziewczyny; przez moment niczego nie widziala. Tymczasem winda nie zamierzala stawac. Skokami dotarla na pierwsze pietro i wtedy zaczela niemal pelzac w dol, cal po calu, straszliwie drzac. Kiedy znalazla sie w piwnicy i wreszcie stanela, uwiezieni w niej ludzie niemal tego nie zauwazyli, tak powolny byl jej ruch. -Stoimy - powiedzial po chwili czarnoskory. - Dzieki Bogu, w koncu sie zatrzymalismy. Wszyscy wstali. Jeden z urzednikow nacisnal przycisk, chcac otworzyc kabine, jednak drzwi ani drgnely. -Teraz powinnismy krzyczec - stwierdzil czarnoskory. - Stad nas z pewnoscia ktos uslyszy. -Na pomoc! - krzyknela sekretarka. - Na pomoc! Wypusccie nas stad! I wtedy, zupelnie niespodziewanie, drzwi windy sie otworzyly. Nastapila sekunda pelnej napiecia ciszy i nagle jakas czerwona sylwetka wpadla do kabiny z dwoma rzeznickimi nozami w rekach, po czym natychmiast zaczela zadawac przerazonym ludziom chaotyczne, gwaltowne ciosy. Cofali sie, wrzeszczac ze wszystkich sil, zaslaniajac sie ramionami. Zapanowalo istne pandemonium. Napastnik jednak nie mial litosci dla nikogo, zadawal ciosy dopoty, dopoki krew nie zaplamila calej kabiny. Byla doslownie wszedzie i tryskala z otwartych ran niczym ciemnoczerwony ulewny deszcz. Krwawa kapiel Niemal dokladnie w tym samym czasie w centrum handlowym Four Days na Fountain Sauare West Marshall Willis i jego narzeczona Dawn Priennik pochylali sie nad lada wystawowa w sklepie jubilerskim Newmana, probujac wybrac slubne obraczki.Marshall optowal za bardzo szeroka z fasetami w ksztalcie diamentow, odbijajacymi swiatlo, ale Dawn wolala wezsza z przeplatajacych sie paskow zoltego i bialego zlota. -Nie ma prawa, ktore nakazywaloby, zeby panstwo mlodzi nosili identyczne obraczki - powiedzial sprzedawca. Jego lysa czaszka lsnila w swietle punktowych lampek, umieszczonych w podwieszonym suficie. - Poza tym, chcialbym zauwazyc, ze jest pan obdarzony duzymi palcami. Bardzo duzymi, jesli porownac je z palcami pani. Marshall nie tylko palce mial bardzo duze. Wlasciwie wszystko w nim bylo wielkie. Mial szesc stop i trzy cale wzrostu, ogromna kanciasta glowe, ktora wygladala, jakby ktos pospiesznie wyciosal ja z twardego drewna, szeroka szyje i klatke piersiowa jak u bizona. Dawn natomiast byla bardzo drobna. Miala zaledwie piec stop i dwa cale wzrostu, dlugie, lsniace, kasztanowe wlosy i okragla, sliczna buzie jak lalka. Jej dlugie czarne rzesy trzepotaly jak kolibry, szczegolnie kiedy byla czyms podekscytowana. Najbardziej jednak uwage przykuwaly jej piersi, napierajace na kamizelke, jakby w kazdej chwili chcialy ja rozerwac. W kwietniu Marshall zaplacil za operacje powiekszenia jej piersi i byl to jego prezent urodzinowy dla ukochanej. Matka Dawn, zdegustowana tym, stwierdzila, ze ten prezent Marshall kupil raczej sobie niz narzeczonej. -Ja jednak chcialbym, zebysmy mieli identyczne obraczki - powiedzial Marshall. - Kiedy dwoje ludzi nosi identyczne obraczki, to znaczy, ze calkowicie naleza do siebie nawzajem. -Ale my przeciez wiemy, ze calkowicie do siebie nalezymy. Dlaczego jeszcze musimy udowadniac to wszystkim dookola? Marshall powoli potrzasnal glowa. W tej chwili ukazywal swoja ciemna strone bezwzglednego posiadacza. Podarowal Dawn powiekszone piersi, ale kiedy tylko widzial, ze jakis inny mezczyzna wodzi za nia wzrokiem, natychmiast gotow byl do awantury. -Gapisz sie na moja dziewczyne? No to sie jeszcze raz dobrze przyjrzyj, frajerze, bo to jest ostatnia osoba na ziemi, jaka widza twoje oczy. A gdy Dawn, nie daj Boze, usmiechnela sie do kogos innego, dostawala w twarz natychmiast po powrocie do domu i byla oskarzana, ze zachowuje sie Jak dziwka spod latarni". Oczywiscie pozniej Marshall zawsze ja przepraszal, kupowal kwiaty i tak dalej. Ale sytuacja sie powtarzala. -Moze powinnismy najpierw pojsc na kawe i jeszcze sie zastanowic? - zasugerowala Dawn. Widziala, ze Marshall wpada w swoj okropny nastroj, ktory charakteryzowal sie tym, ze wszystkim dookola zarzucal prawdziwe albo urojone winy. "Zobacz, co zrobilas", krzyczal na Dawn, przewrociwszy telewizor albo rzuciwszy o sciane talerzem z kolacja, albo zlapawszy dziewczyne za ramie tak mocno, ze miala krwawe siniaki. Matka Dawn twierdzila, ze jej corka jest chyba szalona, skoro decyduje sie wychodzic za niego za maz. Byl brutalem. Gorzej, byl infantylnym brutalem. Dawn jednak go kochala i tylko ona jedna wiedziala, jaki potrafi byc delikatny i troskliwy. Bywal infantylny i naiwny, owszem. Ale chociazby z tego powodu jeszcze bardziej chciala go chronic przed calym swiatem. To nie byla jego wina, ze caly swiat tak czesto i z taka moca stawal przeciwko niemu. Wyszli ze sklepu jubilerskiego i poszli przez loggie w kierunku wind. Centrum handlowe Four Days mialo dopiero osiemnascie miesiecy. Bylo wylozone marmurami, lsnilo i pachnialo damskimi perfumami, skora oraz aromatem swiezo zaparzonej kawy. Glowne atrium mialo piec pieter wysokosci, a wienczyl je dach z czysciutkiego szkla, dzieki czemu obiekt zalany byl naturalnym swiatlem i wszystko dookola lsnilo. Cztery pietra pod stopami Dawn i Marshalla znajdowala sie fontanna z nierdzewnego metalu, przedstawiajaca Orleans, pierwszy statek parowy, ktory przyplynal rzeka Ohio do Cincinnati w 1811 roku. Na zewnetrznej scianie budynku poruszaly sie cztery przeszklone windy, zapewniajac swoim uzytkownikom przyprawiajacy o zawrot glowy widok na Race Street i Seventh Street. Z najwyzszego pietra widac bylo nawet rzeke, blyszczaca teraz w porannym sloncu, oraz miasto Covington w stanie Kentucky, na przeciwleglym brzegu. Gdy drzwi najblizszej windy otworzyly sie, Marshall i Dawn weszli do srodka. Dawn natychmiast podeszla do barierki i zaczela spogladac na ruch uliczny w dole. -Popatrz! - zawolala do narzeczonego. - Te samochody wygladaja jak zabawki! -Naprawde? - zapytal Marshall. Nigdy nie lubil duzych wysokosci, stal wiec daleko za plecami Dawn. Przez kilka sekund mieli winde wylacznie dla siebie, jednak tuz przed zamknieciem drzwi do srodka wpadla grupka rozwrzeszczanych nastolatkow. Smieli sie, zartowali i robili sobie glupie dowcipy. Jeden z chlopcow mial blada piegowata twarz i czapke baseballowa Cincinnati Reds z dlugim daszkiem, zalozona tylem do przodu. Niespodziewanie wyciagnal z kieszeni rozowy damski pasek do ponczoch i zaczal nim wymachiwac w powietrzu. Do paska byly jeszcze przyczepione metki. -Hej, zobaczcie, co podwedzilem! -Och, Mikey! - pisnela jedna z dziewczat. - Wlozysz go? Pokazesz nam, jak w nim wygladasz? Jeden z chlopcow objal go ramieniem i powiedzial: -Nigdy nam nie mowiles, ze jestes transwestyta, Mikey. Gdybym wiedzial, kupilbym ci na urodziny koronkowy stanik zamiast tej koszulki. -Odpieprz sie, Tyler, to jest prezent dla Lindy. -Och, jasne, dla Lindy. Jestem pewien, ze juz jej sie znudzilo, ze nosisz jej majtki, musiales wiec jej kupic cos, co normalnie kupujesz dla siebie! -Uspokojcie sie, chlopcy - wtracil sie Marshall. - Tutaj jest dama. Chlopak w czapce baseballowej Cincinnati Reds odwrocil glowe, rozdziawil usta i zamrugal powiekami. -Dama? Gdzie? Gdzie? Nie widze tu zadnej damy. Marshall zlapal go za przod bluzy i niemal uniosl go z podlogi. -Nie zartuj sobie ze mnie, gnojku. Ta dama jest moja narzeczona, jasne? Odnos sie do niej z szacunkiem. Inni nastolatkowie, bynajmniej nie wystraszeni, zaczeli drwic. -Slyszales gnojku? Ta dama to jego narzeczona. Marshall odwrocil sie i stanal twarza do nich, wciaz zaciskajac dlon na bluzie chlopaka. -Szukacie klopotow, glupie fiuty? Tego wam potrzeba? Mozecie mi wierzyc, ja nie zartuje. -Oooooo - zawyli chlopcy. -Daj spokoj, Marshall, zostaw tego dzieciaka - powiedziala Dawn. - On nic nie zrobil. -Tak, Marshall - odezwal sie chlopak w czapce baseballowej. - Zostaw dzieciaka w spokoju. Kim ty, do cholery, jestes, Marshall? Straznikiem Teksasu? Marshall pchnal chlopaka tak mocno, ze ten stracil rownowage i padl na przeciwna sciane kabiny. -Psychol! - wrzasnal jeden z chlopcow. Marshall pchnal rowniez jego, po czym natychmiast naparl na pozostalych chlopakow i dziewczyne. Ta padla na przeszklona sciane, bolesnie tlukac sobie ramie. -Marshall! - zawolala Dawn i z calej sily pociagnela go do tylu. - Marshall, zostaw ich w spokoju! Chlopak w czapeczce Cincinnati Reds wycelowal w Marshalla palcem i krzyknal lamiacym sie glosem: -Wlasnie, czlowieku, zostaw nas w spokoju. Ale i tak zatelefonuje do zoo i powiem, zeby wsadzili cie tam, gdzie jest twoje miejsce. Do klatki z pieprzonymi gorylami! Marshall znowu zacisnal dlon na bluzie chlopaka i mocno nim potrzasnal. W tej samej chwili winda dotarla do trzeciego pietra i drzwi sie otworzyly. Na zewnatrz czekala spora gromada klientow centrum, glownie rodzice z dzieciakami, ktore trzymaly baloniki. Kiedy zobaczyli Marshalla i chlopaka probujacego sie wyrwac z jego uscisku, wszyscy zrobili krok do tylu. Jeden z chlopakow w windzie krzyknal: -Spieprzaj stad, czlowieku! -Zawolajcie policje! - wrzasnela dziewczyna piskliwym glosem. - Niech ktos zawola policje! Ten czlowiek oszalal! Zanim jednak ktokolwiek zdolal zareagowac, przez tlum klientow przepchnal sie poteznie zbudowany mezczyzna w czarnym garniturze, wszedl do windy i nacisnal guzik pierwszego pietra. Jakas zgrabna mloda kobieta z tlenionymi wlosami chciala wejsc zaraz za nim, ale ten ja tylko odepchnal wyciagnieta reka. -Hej, ty! - zawolala, jednak drzwi windy zaraz sie zamknely i winda ruszyla w dol. Mezczyzna popatrzyl na Marshalla, potem na Dawn i wreszcie po kolei uwaznie zmierzyl badawczym wzrokiem wszystkich mlodych ludzi, jakby chcial sprawdzic, jakie stanowia zagrozenie. Jego twarz byla tak czerwona, jakby ja mocno opalil albo pomalowal. Mial szczeciniaste rude wlosy, a jego oczy i usta wygladaly jak waskie otwory wyciete w japonskiej masce. Byl nizszy od Marshalla i nie tak poteznie zbudowany, jednak otaczala go niemal namacalna aura nienawisci. Marshall puscil chlopaka i ostroznie zrobil krok do tylu, jednoczesnie podnoszac rece w gescie poddania. -Mielismy tu male nieporozumienie, prosze pana. Nic szczegolnego. -On mnie napadl! - powiedzial pryszczaty chlopak. - Chcial mnie zabic! Mezczyzna popatrzyl na Marshalla, nie zmieniajac wyrazu twarzy. -A pan jest... Kim pan jest? - zapytal go Marshall. - Ochroniarzem, czy kims takim? -Ochroniarzem? - powtorzyl mezczyzna chrapliwym, niewyraznym glosem. - Nie masz takiego szczescia. -A wiec kim? Te dzieciaki urazily moja narzeczona i postanowilem dac im nauczke, nic wiecej. Poza tym one cos ukradly ze sklepu. Nie wierzy mi pan? Niech pan im kaze oproznic kieszenie. -Myslisz, ze mnie to obchodzi? Jeden z nastolatkow znow wskazal Marshalla palcem i powiedzial: -Ten facet to wariat. Zaatakowal nas zupelnie bez powodu! Marshall byl zdezorientowany. -Nic nie rozumiem, prosze pana. Nie jest pan ochroniarzem, wiec kim pan jest, do diabla? -Nie uwierzylbys, gdybym ci powiedzial. Dawn przylgnela do ramienia Marshalla i za nic w swiece nie zamierzala go puscic. Nagle zdala sobie sprawe, ze twarz mezczyzny, ktory wszedl do windy, juz widziala, w wiadomosciach telewizyjnych. -Marshall! - wyjakala. - Marshall, to on! Ale Marshall jej nie sluchal. Zbyt juz byl zajety starciem z nieznanym mezczyzna. -Co? Nie zartuj ze mnie, koles. Co ty sobie, do diabla, wyobrazasz? -Ten facet to Czerwona Maska - wysyczala Dawn do ucha narzeczonego, jednak on nadal nie zwracal na nia uwagi. -Chcesz sie dowiedziec, co sobie wyobrazam? - Mezczyzna o czerwonej twarzy szeroko wyszczerzyl zeby. - Wciaz to samo. Wciaz to samo. Oto, co sobie wyobrazam. -Niby co, do jasnej cholery? -Powinien pan go zamknac - odezwala sie dziewczyna. - Powinien pan go zamknac i wyrzucic klucz! -Hej, co sie stalo, to sie stalo - przerwal jej mezczyzna o czerwonej twarzy. - Ale to nie znaczy, ze nie mozemy za to zadac kary, prawda? Jak sobie poscielesz, tak sie wyspisz. Nie ma spokoju dla przekletych. Przenigdy. Ani wybaczenia dla niewinnych. -O czym ty, koles, do diabla, mowisz? - napieral Marshall. -Prosze... Nie chcemy zadnych klopotow - odezwala sie Dawn. - Nikt z nas. Wysiadzmy wszyscy z windy i zapomnijmy o tym incydencie, co pan na to? -Co ja na to? - powtorzyl mezczyzna o czerwonej twarzy. - Co ja na to? Powiem ci, co ja na to. Nadszedl czas na odrobine naturalnej sprawiedliwosci. Nadszedl czas, a dzisiejszy dzien jest dniem wyrownywania starych rachunkow. Zgadzasz sie ze mna? -Nie wiem, o co panu chodzi - powiedziala Dawn. - Przykro mi, ale nie rozumiem pana. Jaka sprawiedliwosc? Jakie rachunki? Przeciez my nawet pana nie znamy! Winda zatrzymala sie z ostrym zgrzytem, pomiedzy czwartym a trzecim pietrem. -Hej! - zawolal Marshall. - Chcialbym wysiasc, i tyle! -Czlowieku, daj nam spokoj - powiedzial chlopak w czapce Cincinnati Reds. - Skoro ten pan chce o wszystkim zapomniec, niech juz tak bedzie, dobrze? Wypusc nas stad. -Przykro mi, moi drodzy - odparl mezczyzna o czerwonej twarzy. - To juz koniec przejazdzki. Przynajmniej dla was. Zlozyl rece na piersiach, po czym lewa siegnal pod prawa pole marynarki, a prawa pod lewa. W tym momencie czas jakby sie zatrzymal i wydawalo sie, ze nawet wszelkie dzwieki zawisly w powietrzu. Marshallowi przyszlo do glowy, ze facet zaraz wydobedzie z kieszeni rewolwery, jak rewolwerowiec ze starych westernow. Tymczasem przy akompaniamencie ostrego szczeku metalu mezczyzna wyciagnal z plaszcza dwa wielkie noze o trojkatnych ostrzach i uniosl je nad glowe. -Daj spokoj, czlowieku - powiedzial Marshall. - To juz przestalo byc zabawne, rozumiesz? Z jedna reka wysoko uniesiona postapil krok w kierunku mezczyzny. -Marshall, nie! - krzyknela Dawn. - To jest Czerwona Maska! Bylo juz jednak za pozno. Kiedy Marshall lekko odwrocil glowe ku narzeczonej, mezczyzna o czerwonej twarzy dziabnal go nozem w sam srodek uniesionej dloni. Niemal w tym samym momencie, bez wahania, drugim nozem trafil w jego ramie. -O kurcze! Jezu Chryste! - zaczely wolac dzieciaki. Dziewczyna wydala z siebie przenikliwy pisk, tak wysoki, ze niemal na granicy ludzkiej slyszalnosci. Dawn jeszcze mocniej przylgnela do ramienia Marshalla i odezwala sie: -Marshall... Marshall... Po chwili jej twarz byla cala zbryzgana krwia. Mezczyzna o czerwonej twarzy zaczal dzgac Marshalla gdzie popadnie. Celowal nozem w jego dlonie, rece, ramiona. Przy kazdym pchnieciu Marshall wydawal jakis nieartykulowany dzwiek, jednak mimo powaznych ran zaatakowal mezczyzne i jak futbolista objal go wpol w biodrach. Jednak napastnika nic nie bylo w stanie powstrzymac. Pchnal Marshalla w szyje, niedaleko kregu szczytowego, i nagle rozlegl sie wyrazny trzask, dowodzacy, ze rozerwany zostal rdzen kregowy. Marshall padl ciezko na podloga a mezczyzna o czerwonej twarzy odwrocil sie w kierunku pozostalych osob stojacych w windzie. W obu rekach wciaz groznie sciskal noze. Mlodzi ludzie oszaleli z przerazenia. Zaczeli uderzac piesciami w drzwi i wspinac sie na porecze, zamontowane na scianach. Dawn cofnela sie jak najdalej od napastnika, drzac ze strachu. Plecami przylgnela do przeszklonej sciany. Tymczasem mezczyzna przeszedl nad cialem Marshalla i zblizyl sie do niej ze wzniesionymi nozami. -Nie rob mi krzywdy - powiedziala blagalnie. -Co? Nie uslyszalem cie, kochanie. Ci gowniarze dookola zbyt glosno wrzeszcza. -Prosze, nie rob mi krzywdy. Przyjechalam tu tylko po to, zeby wybrac slubna obraczke. Chlopak w czapce baseballowej sprobowal zajsc napastnika od tylu, jednak ten szybko sie odwrocil i pchnal go jednym z nozy. -Gdzies sie wybierasz, dzieciaku? Zdaje sie, ze probowales na mnie skoczyc, co? -Nie! Nie, skadze. My wszyscy chcemy tylko stad wyjsc, prosze pana. Nie chcemy umierac! -Nikt nie chce umierac, dzieciaku. Nikt, nigdy. Ale skoro juz przyszedles na swiat, obojetnie w jaki sposob, smierc jest w koncu twoim jedynym przeznaczeniem, prawda? Nic dziwnego, ze ludzie wciaz modla sie do Boga o dlugie zycie. -Prosze, niech mi pan nie robi krzywdy - jeczala Dawn. Po jej policzkach ciekly lzy, rozmazujac na twarzy dziewczyny czarny tusz z rzes. - Przysiegam, ze nikt z nas nie bedzie zeznawal przeciwko panu. Przysiegam. Powiem, ze to wszystko, co sie stalo, to z winy Marshalla. On pana sprowokowal. On na pana napadl. On taki byl, wiecznie na kogos wsciekly i z czegos niezadowolony. Ciagle z kims zadzieral. Mezczyzna o czerwonej twarzy jakby sie nad czyms zastanawial, chociaz szparki jego oczu niczego nie zdradzaly. -Ile masz lat? - zapytal wreszcie Dawn. Musial podniesc glos, zeby go uslyszala wsrod pojekiwan i szlochow mlodych ludzi. -Osiemnascie i pol - odparla Dawn. Zdolala wydobyc na twarz slaby, krzywy usmiech. Miala nadzieje, ze mezczyzna, dowiedziawszy sie, jaka jest mloda, daruje jej zycie. -Osiemnascie i pol - powtorzyl mezczyzna. Po chwili wrzasnal: - Lzesz! W tym samym momencie pchnal ja oboma nozami w klatke piersiowa. Implanty popekaly, a noz, ktory napastnik trzymal w prawej rece, przebil jej serce. Przez chwile Dawn wpatrywala sie w niego, jakby nie potrafila zrozumiec, co sie stalo. Tymczasem mezczyzna o czerwonej twarzy wyrwal noze z jej ciala i pozwolil zwlokom opasc na podloge windy. * * * Ned Jennings robil fotografie na Siodmej Ulicy. W pewnej chwili podniosl glowe i zobaczyl, ze szklana kabina zewnetrznej windy centrum handlowego jest cala czerwona.Ned byl studentem sztuk plastycznych na Xavier University. Mial krecone wlosy, okulary w grubych oprawach, a ubrany byl w plowa sztruksowa marynarke. Kompletowal studium fotograficzne architektury art deco centrum Cincinnati. Tego dnia sfotografowal juz Union Terminal, Lazarus Building i kilka innych budynkow biurowych, a teraz wlasnie zastanawial sie, czy na swoich fotografiach powinien uwiecznic takze centrum handlowe Four Days. Wlasciwie wszystko wskazywalo na to, ze powinien, poniewaz architekci pieknie ozdobili jego fronton ceglami w stylu art deco, jakby oddajac czesc dniom architektonicznej glorii tego miasta. Popatrzyl wiec do gory i zobaczyl, ze jedna ze szklanych zewnetrznych wind Four Days utknela pomiedzy pietrami. Ale nie tylko to go zdziwilo. Szklane sciany windy byly cale czerwone, jakby ktos w wielkim pospiechu je pomalowal. Mial juz kontynuowac marsz, kiedy przez czerwien sciany windy przebila sie biel ludzkiej dloni, mocno przycisnietej do szkla. Przez szybe dala sie rowniez dostrzec polowa ludzkiej twarzy. Wygladala jak twarz mlodej dziewczyny i mimo ze Ned nie mogl jej slyszec, szeroko otwarte usta zdawaly sie krzyczec. Widzial ja zaledwie przez dwie albo trzy sekundy, po czym twarz zniknela. Na szkle pozostal jedynie rozmazany odcisk dloni i prawego policzka. Ned zawahal sie. Nie byl w stanie zrozumiec tego, co przed chwila zobaczyl. Wandale? Jakis chwyt reklamowy? Ale kto niszczylby szklana winde w srodku dnia? A jesli chodzilo w tym wypadku o jakas reklame, to co niby mozna w taki sposob reklamowac? Gdyby nie zobaczyl dloni i twarzy dziewczyny, pewnie przeszedlby nad tym obojetnie. Nie uczynil tego jednak. Wszedl do centrum handlowego i podszedl do ochroniarzy, ktorzy stali przy fontannie Orleans, wesolo rozmawiajac z trzema mlodymi kobietami. -Mysle, ze cos dziwnego dzieje sie w jednej z waszych wind - powiedzial. Ochroniarz przylozyl zwinieta dlon do ucha i zapytal go: -Co myslisz? Centrum rozbrzmiewalo echem muzyki z glosnikow, stukotem butow setek klientow i glosnym szumem wody w fontannie. -Wyglada na to, ze ktos maluje sciany windy czerwona farba. Mysle tez, ze w windzie jest uwieziona dziewczyna. I ma jakies klopoty. -Czerwona farba? Jaka czerwona farba? -Nie wiem. To przynajmniej wyglada jak czerwona farba. -Jasne. O ktora winde chodzi? Ochroniarz podszedl do rzedu drzwi. Ned niemal deptal mu po pietach. Przy drzwiach po prawej stronie zgromadzila sie juz mala grupa ludzi i kiedy ochroniarz stanal przy nich, jakis starszy mezczyzna w bermudach powiedzial: -Nie dziala. Wyglada, jakby utknela pomiedzy pietrami. Do drzwi zblizyl sie takze drugi ochroniarz. Nacisnal przycisk przy drzwiach. Wywolal jedynie jakis chrobot i nic wiecej. -Najlepiej zawolaj Wally'ego - powiedzial do kumpla. -A moze powinniscie zatelefonowac po policje? - zasugerowal Ned. - Nie widzialem dokladnie, co sie dzieje w srodku, ale ta dziewczyna naprawde wygladala na przerazona. -George, wyjdz na zewnatrz i popatrz na te kabine. -W pierwszej chwili pomyslalem, ze to moze jakas akcja reklamowa - powiedzial Ned do ochroniarza. -Aha. Nikt mi niczego takiego nie zglaszal, a skoro nikt mi nie zglaszal, to znaczy, ze nie ma zadnej akcji reklamowej. Jeden z ochroniarzy wyszedl na ulice, ale niemal rownoczesnie winda zaczela zjezdzac w dol. Na wskazniku pokazaly sie po kolei oznaczenia trzeciego, drugiego i pierwszego pietra. Po chwili winda zjechala na parter. -George! Wszystko w porzadku! Juz dziala. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu na otwarcie drzwi, ale tymczasem winda zjechala na poziom P1, czyli na podziemny parking. Ochroniarz jednak znowu nacisnal przycisk i wskaznik zaczal pokazywac, ze winda wraca na gore. Kabina stanela na dluzsza chwile, po czym jej drzwi otworzyly sie. Cale wnetrze skapane bylo w tepym karmazynowym kolorze. Kabina przypominala szesciokatna kaplice z czerwonymi witrazami w oknach. Ochroniarz zrobil krok do przodu, po czym przystanal i powiedzial slabym glosem: -Swieta Matko Boska. Na podlodze windy lezaly martwe ciala. Ich rece i nogi byly splatane, dlatego niemal niemozliwe bylo natychmiastowe okreslenie, ile osob zostalo zamordowanych. Ich liczbe mozna by bylo wywnioskowac, jedynie liczac twarze. Wszystkie byly blade i powazne, jak twarze sredniowiecznych swietych. Za lustrem Krotko po jedenastej przed poludniem nad Cincinnati nadciagnal z poludniowego zachodu ciezki calun szarobrunatnych chmur, przesuwajacych sie bardzo nisko nad ziemia, i zaczal padac cieply deszcz.-Przynajmniej nie lataja robale - powiedziala Molly. Prowadzila samochod droga I-71, kierujac sie ku zjazdowi w Avondale. Kiedy jednak wlaczyla wycieraczki, na przedniej szybie samochodu i tak bylo ich dosc, by ich resztki smarowaly ja polkolami na brazowo i zolto. -Bardzo bym chciala strzasnac z siebie to uczucie - powiedziala Sissy. -Jakie uczucie? -Sama nie wiem. Nie nazwalabym tego przeczuciem. Bardziej mi przypomina zabawe w "co nieprawidlowego jest na tym obrazku?" Jakbym miala przed oczami cos, co zupelnie nie pasuje do calosci, ale jednoczesnie nie potrafila wyroznic tego w skomplikowanym tle. Molly miala na glowie czarna jedwabna chustke, przewiazana tak, jak wiazali je dawni piraci. Zwisaly z niej przyczepione na lancuszkach male srebrne monety. Sissy pomyslala, ze jej synowa bardziej niz kiedykolwiek wyglada teraz jak Mia Farrow. Ona sama ubrana byla w szkarlatna sukienke z dlugimi rekawami w duze czerwone chryzantemy. W uszach miala dlugie kolczyki, ktore Frank zawsze nazywal jej "zyrandolami". -Tylko mi nie mow, ze przed wyjazdem znowu czytalas karty. -Chcialam uaktualnic moja wiedze. -Dobrze. No i co? -Ciagle mowia to samo. Ostrzezenia, gra w chowanego. No i ta krwawa karta, wciaz sie pokasuje. -Zadnych nowych wskazowek? Sissy potrzasnela przeczaco glowa. -Nigdy nie sadzilam, ze karty moga byc tak pomocne i tajemnicze zarazem. Zachowuja sie tak, jakby ktos do mnie mowil: "Pod zadnym pozorem nie wychodz jutro z domu, bo tego pozalujesz". Jednoczesnie ten ktos nie ma zamiaru oswiecic mnie, dlaczego wlasciwie nie mam wychodzic. Zjechaly z I-71 i ruszyly w kierunku Riddle Road. Deszcz padal coraz mocniej. Nad jezdnia unosila sie mgielka z ciezkich kropel wody. Wycieraczki pracowaly intensywnie, jednak niemal nie nadazaly ze zbieraniem deszczu. Kiedy dotarly do domu Woodsow, deszcz jednak niespodziewanie przestal padac i gdy Molly parkowala samochod na podjezdzie, slonce przebijalo juz przez chmury i skrzylo wsrod lisci cedrow, otaczajacych dom ze wszystkich stron. Avondale bylo spokojna miescina w starym stylu, a dom przy Riddle Road numer 1445 byl solidnym budynkiem w starym stylu. Mial dwa pietra i dluga werande biegnaca wzdluz calego frontu. Molly i Sissy podeszly po kilku schodach do drzwi wejsciowych. Pomalowane byly na kolor ciemnej purpury, a na ich srodku przymocowana byla mosiezna kolatka w ksztalcie rozesmianej twarzy - klauna albo po prostu figlarza. Molly zapukala i drzwi otworzyly sie niemal natychmiast. Powitala je chuda kobieta, sprawiajaca wrazenie bardzo nerwowej. Jasne wlosy miala spiete w kok, a na sobie miala czarna sukienke z krotkimi rekawami. Tuz obok niej stanela mala dziewczynka z pluszowym czarnym krolikiem w raczce. -Pani Woods? - zapytala Sissy, usmiechajac sie. - Jestem Sissy Sawyer. A to moja synowa, Molly. -Zapraszam do srodka - odparla pani Woods. - I prosze mowic mi po imieniu. Jestem Darlene. Poprowadzila kobiety do duzego salonu, ktorego umeblowanie stanowily dwie stylowe sofy i cztery krzesla z wygietymi oparciami. Patrzac od drzwi, po lewej stronie pokoju w sciane wbudowany byl ladny kominek ze zlobkowanymi kolumnami i wiszacym nad nim szerokim lustrem o zloconych ramach. Po lewej stronie stal kredens z ciemnego mahoniu. Na jego polkach za szyba lsnily dziewietnastowieczne srebra - dzbanki, kandelabry i zdobione kufle z przykrywkami. Pomiedzy sofami stala niska lawa ze szklanym blatem. Lezaly na niej kolorowe czasopisma i krysztalowe przyciski do papieru. Zdobilo ja kilka brazowych figurek skaczacych koni. Ale uwage Sissy przykul maly postument, ustawiony pod oknem. Przykryty byl czarnym aksamitem i stala na nim fotografia w srebrnej ramie, przedstawiajaca usmiechnietego mezczyzne o lagodnych rysach twarzy, z kosmykiem brazowych wlosow opadajacym na czolo. Wokol fotografii ulozone byly muszelki morskie, wielokolorowe swieczki i szklane paciorki. Byly wyrazem holdu, jaki corki skladaly swojemu zamordowanemu ojcu. -Naprawde nie wiem, w czym moge wam pomoc - powiedziala Darlene. -Jestem pewna, ze nam pomozesz - stwierdzila Sissy. - A poza tym my mozemy pomoc tobie. Rozejrzala sie po salonie, starajac sie wyczuc obecnosc zmarlego George'a Woodsa. Nie bylo to latwe, poniewaz wyczuwala rownoczesnie setki ludzi, ktorzy mieszkali tutaj od czasu, kiedy dom zostal zbudowany. Niemal slyszala glosy, smiechy i spiewy, ktore rozlegaly sie tu przez te wszystkie lata, obserwowala urodziny, sluby, obchody Bozego Narodzenia i Swieta Dziekczynienia. Czula tez spokoj, jaki ogarnial to miejsce po ich smierci. -Amando. - Darlene zwrocila sie do dziewczynki. - Zabierz Floppy'ego na gore do swojego pokoju, dobrze? Musze chwile porozmawiac z tymi paniami. -Moge wziac sobie ciasteczko? - zapytala Amanda. -Oczywiscie, kochanie. Ale tylko jedno. -A czy Floppy tez moze zabrac ciasteczko? Darlene potrzasnela przeczaco glowa. -Podzielisz sie z nim swoim. Wkrotce przeciez bedzie lunch. - Kiedy Amanda wyszla, Darlene powiedziala: - Prosze, usiadzcie. Musze powiedziec, ze wasz telefon troche mnie wyprowadzil z rownowagi. Same rozumiecie, ta sugestia, ze mozemy porozmawiac z George'em... -Nie jestem oszustka, Darlene - powiedziala Sissy. - Przeprowadzam seanse spirytystyczne od dawna, od czasu, kiedy odkrylam, ze potrafie sie kontaktowac z ludzmi, ktorzy zeszli z tego swiata. Nigdy nie zadalam za to pieniedzy ani zadnego innego wynagrodzenia. I nigdy nie zazadam. -Powiedzialas, ze ty i... Molly, tak? Powiedzialas, ze wspolpracujecie z policja z Cincinnati? -Jestem rysownikiem policyjnym - wyjasnila jej Molly. - Gdy dojdzie do przestepstwa, rozmawiam ze swiadkami, a potem probuje rysowac twarze osob podejrzanych o popelnienie tego przestepstwa. -Rozumiem. - Darlene pokiwala glowa. - Widzialam takich ludzi w Policyjnych zagadkach Nowego Jorku. Ale dlaczego musisz rozmawiac z George'em? -Swiadkiem smierci George'a byla tylko jedna osoba, mloda dziewczyna, ktora takze zostala wielokrotnie ugodzona nozem, dlatego do szpitala dotarla w duzym szoku. Ale Czerwona Maska zaatakowal ponownie, a przynajmniej jestesmy przekonani, ze kolejna zbrodnia to takze jego dzielo. I znow mamy tylko jednego swiadka, ale ten swiadek wczesniej widzial w telewizji moj rysunek, wykonany po pierwszym napadzie, jego pamiec moze wiec byc obarczona ta wizja. Swiadkowie czesto staraja sie byc bardzo pomocni, ale czasami bywaja za bardzo pomocni, jesli rozumiesz, co mam na mysli. Staraja sie powiedziec policyjnemu rysownikowi to, co zdaje im sie, ze ten chce uslyszec, a nie dokladnie to, co widzieli w rzeczywistosci. -Im wiecej swiadkow opowie o swoich, spostrzezeniach, tym dokladniejszy bedzie portret, ktory sporzadzi Molly - powiedziala Sissy. - Dlatego wlasnie musimy nawiazac kontakt z George'em. -Czy to naprawde jest mozliwe? - zapytala Darlene. - Moja matka chodzila czasem do medium, zeby porozmawiac ze swoja starsza siostra. Mowila mi potem, ze prowadzila z nia dlugie rozmowy, nie moge jednak stwierdzic, ze calkowicie jej wierzylam. Uwazalam, ze jej opowiesci to jedynie projekcje poboznych zyczen. Sissy ujela dlon Darlene i uspokajajaco ja uscisnela. -To jest mozliwe, oczywiscie. Pozwol mi jednak na pewne zastrzezenie: jesli sie boisz, ze nasz seans moze cie w jakikolwiek sposob wyprowadzic z rownowagi, Molly i ja po prostu wstaniemy, pojdziemy sobie i nigdy juz nas wiecej nie zobaczysz. -Czy bede w stanie go uslyszec? Sissy pokiwala glowa. -To jest bardziej niz prawdopodobne. Musisz jednak zdac sobie sprawe, ze nie wszyscy, ktorzy zeszli z tego swiata, chca rozmawiac z ludzmi, ktorzy na nim pozostali- Czesto obawiaja sie takiej rozmowy, pragna zaoszczedzic bliskim dodatkowego bolu. Seans nie jest takze dla nich latwym doswiadczeniem. Niechetnie ogladaja to, co nieodwolalnie utracili, opuszczajac nasz swiat, nielatwo jest im rozmawiac z najblizszymi, ktorych juz nigdy nie beda mogli dotknac czy usciskac. Darlene popatrzyla na fotografie zmarlego meza, ustalona na podwyzszeniu przy oknie. -Dobrze - powiedziala po dlugiej chwili. - Co bedziemy robic? Wyciagac przed siebie rece, czy cos w tym rodzaju? -Mozesz wyciagnac rece, jesli uwazasz, ze to ci pomoze w koncentracji - odparla Sissy. - Ale to nie jest konieczne. Jesli George tutaj jest, jesli jest w stanie i chce z nami rozmawiac, bedzie rozmawial. Musisz jedynie przywolac go w myslach takiego, jakim go najlepiej pamietasz. Sprobuj sobie przypomniec, jak wygladal. Sprobuj sobie przypomniec, co czulas, kiedy go dotykalas. Wyobraz sobie, ze on nadal z toba jest. Wyobraz sobie, ze George zyje. Sissy otworzyla torbe z wzorzystego materialu i wyciagnela z niej cztery male woreczki, ktore ulozyla przed soba na szklanej lawie. -Krwawnik, jaskolcze ziele, cykoria i mieta - wyjasnila. - Nie wiem, czy dzialaja czy tez nie, ale mowi sie, ze pomagaja tym, ktorzy odeszli, znalezc powrotna droge. Wyciagnela takze czerwona swieczke w malym okraglym kamiennym swieczniku i zapalila zapalniczka. Swieczka zaczela wydawac mocny, przeslodzony zapach podobny do gnijacych brzoskwin. -Teraz myslisz o George'u, prawda? - zapytala Sissy. Darlene kiwnela potakujaco glowa. -Zamknij oczy, jesli dzieki temu bedzie ci latwiej. Sprobuj sobie wyobrazac, ze on tutaj jest, ze stoi w tym pokoju i cie obserwuje. Darlene zamknela oczy. Przez krotka chwile milczala. Jej dlonie, zacisniete w piesci, najdobitniej swiadczyly, ze mocno sie koncentruje. -George - wyszeptala. - George, gdzie jestes, kochanie? Przyjdz i porozmawiaj z nami. Sissy zaraz do niej dolaczyla. -George, musimy zadac ci kilka pytan. Przyjdz do nas, George. Jest tutaj Darlene, czeka na ciebie. W ciszy minela niemal minuta. -Prosze cie, George - znowu odezwala sie Darlene. - Bardzo za toba tesknie. Dziewczynki tesknia za toba. Musze ci powiedziec, ze nadal cie kocham i zawsze bede cie kochala. Musza uslyszec od ciebie, ze ty takze wciaz mnie kochasz. Sissy nagle zobaczyla jakies zalamanie w powietrzu, tuz przed kominkiem. Popatrzyla znaczaco na Molly i wskazala jej na punkt zalamania. Molly takze to zobaczyla. Wygladalo to tak, jakby zlobkowana kolumna po jednej stronie kominka powoli falowala, jakby znajdowala sie pod lustrem wody. Lustro nad kominkiem zaczelo przybierac ciemna barwe. Sissy dotknela ramienia Darlene i powiedziala: -Popatrz. Odbicie salonu w lustrze zaczelo sie zmieniac. Im ciemniejsza stawala sie powierzchnia zwierciadla, tym wyrazniejsza byla na niej blada twarz mezczyzny. Mezczyzna wypatrywal przed siebie niewidzacym wzrokiem, niczym czlowiek uchwycony na bardzo starej fotografii. Jego oczy byly rozmazane, a rysy twarzy niewyrazne, jednak Darlene natychmiast zerwala sie na rowne nogi. Wyciagnela reke w kierunku lustra, a jej oczy wypelnily sie lzami. -George! To jest George! O moj Boze, jak to zrobilas? George! Sissy wstala rowniez. Molly popatrzyla na nia z niepokojem, jednak ta powiedziala do synowej: -Nic sie nie boj. To jest tylko jego wizerunek. Uzywa pamieci lustra... impresji, ktore pozostawil na jego srebrnej tafli, kiedy zyl. Mimo wszystko czula obecnosc George'a tak silnie, jakby w tej chwili stal tuz przed nia, mimo ze jego osobowosc byla zaklocona, znieksztalcona, a on sam nadal znajdowal sie w stanie szoku. Podeszla do lustra i skoncentrowala sie na uspokajaniu przybysza z zaswiatow. Spokojnie, George, spokojnie. Trzymaj sie, wszystko bedzie dobrze. -George, czy mnie slyszysz? - zapytala glosno w pewnej chwili. - Nazywam sie Sissy Sawyer. Jestem przyjaciolka Darlene. Glowa George'a lekko sie poruszyla, jego usta drgnely, lecz Sissy uslyszala jedynie odlegly, zduszony dzwiek, jak glos z odleglego glosnika w wietrzny dzien. -George, musze ci zadac kilka pytan w sprawie twojego morderstwa. Kolejne zduszone dzwieki... A potem niespodziewanie w pokoju rozleglo sie bardzo wyraznie slowo: "Przepraszam". Sissy polozyla dlon na ramieniu Darlene, ktora juz otwarcie plakala. Wierzchem dloni musiala wytrzec nos. -George? Slyszysz mnie, George? - zapytala Sissy. W tej chwili nie liczylo sie juz, jak bardzo wzruszona jest Darlene. Nie mogla pozwolic, zeby George teraz sie oddalil. Musiala z nim porozmawiac, poniewaz gdyby zniknal, moglaby stracic mozliwosc przywolania go w przyszlosci. Jak wielu przed nim, George moglby uznac kontakt z minionym zyciem za tak bolesny, ze juz nigdy nie zechcialby go powtorzyc. -George, kochanie - powiedziala Darlene. - Tak bardzo za toba tesknie. -...takze tesknie... i za Kitty... i za Amanda... -Och, George. -Co sie stalo, George? - Sissy przerwala malzonkom. - Czy pamietasz czlowieka, ktory cie zadzgal? Wizerunek George'a nagle zadrzal, ale po chwili powrocil, wyrazniejszy niz do tej pory. -...to bylo takie... nagle... ja nie... -Mezczyzna, ktory cie zaatakowal, George. Czy mozesz mi powiedziec, jak wygladal? -...dzgal mnie i dzgal... ale to dziwne... ja tego nie czulem... niczego nie czulem... Teraz Molly wstala. -George, mam na imie Molly. George patrzyl na nia, jakby mu sie zdawalo, ze powinien ja znac. -Jestem malarka, George. Policyjnym rysownikiem. Jesli mi powiesz, jak on wygladal, narysuje go i pomoge policji go zlapac. -...zaraz zaczal mnie dzgac... -Byl bialy? A moze czarnoskory? W co byl ubrany? -...nie widzialem wyraznie... widzialem tylko ten noz... -George, posluchaj mnie - nalegala Molly. - Byl wyzszy od ciebie? Opisz, jak byl zbudowany. George popatrzyl czule na Darlene. Na jego twarzy malowal sie wyraz bolu i bezkresnego zalu. -Tak mi przykro, Darlene... czy kiedykolwiek mi wybaczysz? -George, to nie byla twoja wina. O nic cie nie obwiniam. -...gdybym tylko nie... -To nie byla twoja wina, George. Skad mogles wiedziec, ze on wejdzie do tej windy za toba? -...ale... ona... Wizerunek George'a w lustrze zadrzal. -Nie! - krzyknela Darlene. - Nie, George, nie odchodz! - Podbiegla do kominka, po czym przycisnela dlonie i czolo do lustra. - Nie! - lkala. Jej wlasne odbicie w zwierciadle stawalo sie coraz wyrazniejsze i jasniejsze. Powoli w lustrze zaczynal sie ukazywac salon za jej plecami. - Prosze cie, George, musimy jeszcze porozmawiac. George! Sissy podeszla do niej i delikatnie objela ja ramieniem. -On odszedl, Darlene. Przynajmniej na jakis czas. Dla tych, ktorzy odeszli, rozmowa z nami jest tak samo bolesna, jak dla nas rozmowa z nimi. Ale on nigdy nie bedzie daleko od ciebie, nigdy. Bedzie blisko ciebie, dopoki ty bedziesz o nim myslec, dopoki bedziesz pamietac, jaki byl, jak mocno cie kochal, obiecuje ci. Darlene, zrozpaczona, odwrocila sie od lustra. Odbicie jej reki, jak dloni ducha, przez chwile widoczne bylo na szkle, ale po chwili zniknelo, podobnie jak George. -Nie musial mnie przepraszac - powiedziala. - Dlaczego mnie przepraszal? -Coz, ci, ktorzy nas zostawiaja, czesto maja z tego powodu wyrzuty sumienia, przepraszaja rodzine, ze pozostawili ja sama. I czasami rodziny maja do zmarlych pretensje o ich smierc, a przeciez oni sa niewinni. Darlene wyciagnela chusteczke z ozdobnego pudelka na lawie i wytarla oczy. -Myslisz, ze bede mogla jeszcze kiedys z nim porozmawiac? -Mam nadzieje, ze tak. Tym bardziej ze jest taki skruszony. Daj mu jednak troche czasu. Jesli chcesz, moglabym wrocic mniej wiecej za tydzien i sprobowac nawiazac z nim kontakt jeszcze raz. Darlene skinela glowa. -Tak, chce. A teraz co powiecie na drinka? Moze to mnie uspokoi. -Dla mnie na alkohol jest troche za wczesnie. Ale mysle, ze filizanka kawy dobrze mi zrobi. Darlene poszla do kuchni, pozostawiajac Sissy i Molly stojace przed lustrem. -To niewiarygodne - powiedziala Molly. - Naprawde sprawilas, ze sie ukazal... Jeszcze nigdy w zyciu tak sie nie balam. -On bardzo chcial sie nam pokazac, dlatego poszlo mi tak latwo. Bardzo chcial. Odczuwal potrzebe, by przeprosic Darlene. -Gdyby popelnil samobojstwo, moze bym to zrozumiala. Ale zeby przepraszac zone za to, ze zginelo sie z reki mordercy? -Tak, oczywiscie, masz racje - powiedziala Sissy. Wyciagnela przed siebie reke z ametystem, ktory kiedys nalezal do jej matki. Kamien blyszczal, jednak byl teraz zupelnie czarny. - Nasz przyjaciel w lustrze klamal. -Klamal? W ktorym momencie? Poza tym, powiedzial przeciez bardzo malo. -Coz, pomyslmy przez chwile. Po pierwsze, powiedzial, ze morderstwo przebieglo bardzo szybko. Po drugie, powiedzial, ze nie czul zadnego bolu. I po trzecie, powiedzial, ze nie mial zadnej szansy, zeby zobaczyc twarz zabojcy. Molly zmarszczyla czolo. -Przeciez Jane Becker tez powiedziala, ze wszystko wydarzylo sie bardzo szybko. I ona tez mowila, ze nie czula zadnego bolu; dopadl ja dopiero pozniej. I widziala Czerwona Maske bardzo wyraznie. -Zatem moze George takze widzial jego twarz, ale z jakiegos, sobie tylko znanego powodu nie chce sie do tego przyznac. Moze to wcale nie byl taki przypadkowy atak faceta z nozami? Moze Czerwona Maska zabil George'a, bo chcial zabic wlasnie jego? -Ale jesli to prawda... Dlaczego zabil rowniez tego artyste i troje sprzataczy? Sissy wsunela woreczki z ziolami z powrotem do torby i zdmuchnela swieczke. -Nie mam pojecia - przyznala. - I chyba karty tez tego nie wiedza. Mamy do czynienia z kims naprawde dziwnym. Dzieje sie cos, co wykracza poza moje dotychczasowe doswiadczenia. Do salonu wrocila Darlene. Niosla tace z trzema filizankami do kawy. Kiedy postawila tace na lawie, Sissy zauwazyla, ze jedna z filizanek zawiera juz spora ilosc bursztynowego plynu. Nie mogla jednak miec o to do Darlene pretensji. Ona sama przez dlugie miesiace po tym jak Frank zostal zamordowany, siegala po butelke Jacka Daniel'sa, kiedy jej samotnosc stawala sie nie do zniesienia. -Jeszcze sie trzese - powiedziala Darlene, nalawszy do filizanek aromatycznej czarnej kawy. -George zapewne takze wciaz drzy - odparla Sissy. - Smierc wcale nie odbiera zmarlemu uczuc ani emocji. Smierc nie sprawia, ze przestajemy kochac, nienawidzic czy odczuwac przyjemnosc. -Uwazasz, ze on wciaz mnie kocha, tak samo jak ja jego? -Uwazam, ze gorzko zaluje, iz cie opuscil. Sissy upila lyk kawy. Trzymajac filizanke przy ustach, zauwazyla, ze Darlene bez przerwy wpatruje sie w lustro, jakby podswiadomie sie spodziewala, ze George jeszcze raz sie w nim ukaze. Sissy bardzo pragnela, zeby tak sie stalo. Tak wiele pytan chciala mu zadac. W szczegolnosci chcialaby sie dowiedziec, z jakiego powodu ma w sobie tak wielkie poczucie winy. Za co wlasciwie chciales przeprosic zone, George? Czerwona Maska i wielka panika Wracajac do domu, zatrzymaly sie w Rookwood Pavilion w Norwood, zeby Molly mogla dokupic w "Art of Gola, specjalnym sklepie dla artystow, kredki i farby, a w Stein Marcie powloczki na poduszki, zdobione purpurowymi koralikami. Nastepnie zafundowaly sobie lody truskawkowe i przeszly przez cale centrum handlowe, ogladajac wystawy sklepow.-Na czym wiec stoimy? - zapytala Molly w pewnej chwili. -Jeszcze nie jestem pewna - przyznala Sissy. - Mysle jednak, ze George powiedzial cos waznego. Albo raczej klamal w jakiejs bardzo waznej sprawie. -Sissy, on nie zyje. Dlaczego mialby klamac? W jakim celu? -Ludzie klamia zwykle dlatego, ze zrobili cos, czego sie wstydza. -Ale przeciez nikt sie nie moze wstydzic tego, ze zostal zamordowany. -Tak, ale dlaczego George zostal zamordowany? Ogladaly akurat letnie sukienki w T. J. Maxx, kiedy zadzwonil telefon komorkowy Molly. -Tak - powiedziala do sluchawki. Po chwili powtorzyla - Tak. - I zaraz dodala - Och, Boze, tylko nie znowu. -Co sie stalo? - zapytala Sissy. -Czerwona Maska. W windzie w Giley Building zabil kolejne siedem osob. Ale wiele wskazuje na to, ze pojawil sie morderca, ktory probuje go nasladowac. W windzie centrum handlowego Four Days zasztyletowano jedenascie osob, niemal w tym samym czasie. -Zatem sa az dwie Czerwone Maski? - zdziwila sie Sissy. - To straszne. Jakim cudem moze ich byc dwoch? -Mike Kunzel mowi, ze ma swiadkow. Przezyly trzy osoby: jedna w Giley Building i dwie w centrum handlowym. Chce, zebym pojechala do szpitala i porozmawiala z nimi. Twierdzi, ze wszyscy opisali napastnika jako mezczyzne o czerwonej twarzy, z dwoma nozami. -To jest po prostu straszne. Nic dziwnego, ze moje karty przepowiedzialy tak duzo krwi. -Chcesz jechac ze mna? - zapytala Molly. - Moze jesli siadziesz przy mnie, kiedy bede konstruowala kolejny Portret, przyjdzie ci cos waznego do glowy? -Jasne, oczywiscie. Jade z toba. Wrocily do samochodu Molly. Niebo bylo juz bezchmurne, smiecilo jaskrawe slonce, jednak nad ziemia wciaz unosila sie lekka mgla. Na drzewach otaczajacych parking cykaly tysiace cykad. Wyjechaly z parkingu, rozbryzgujac wode z kaluz, i skierowaly sie ku Allison Street. Molly wlaczyla radio. Stacja 700 AM nadawala wlasnie rozmowe z podpulkownikiem Whalenem, szefem biura sledczego. Glos podpulkownika swiadczyl, ze jest on do glebi wstrzasniety. -Jest o wiele za wczesnie, by mowic o tym, kogo wlasciwie poszukujemy. Owszem, mozemy miec do czynienia z nasladowca. Ale z drugiej strony w gre wchodzi mozliwosc, ze istnieje organizacja, ktora posluguje sie dwoma terrorystami, a moze nawet jest ich wiecej. Ktokolwiek zabija i jakikolwiek przyswieca mu cel, z cala pewnoscia dazy tez do tego, zeby wywolac w naszym miescie jak najwieksza panike i dezorganizacje. -Jakich rad moglby pan jednak udzielic mieszkancom Cincinnati? - pytal reporter. - Jakie nadzwyczajne srodki bezpieczenstwa powinni przedsiewziac? -Przede wszystkim powinnismy miec oczy szeroko otwarte. Musimy tez pamietac, jak ci mezczyzni wygladaja, i bardzo uwaznie sie przygladac wszystkim, zanim wsiadziemy do windy. -Ale skoro nie mozemy czuc sie bezpieczni w przeszklonej windzie wielkiego centrum handlowego, ktorej wnetrze doskonale jest widoczne z zatloczonej ulicy, to gdzie wlasciwie jestesmy bezpieczni? -W obecnej chwili radzilbym wszystkim mieszkancom Cincinnati, zeby zachowywali podwyzszona czujnosc niezaleznie od tego, gdzie sie znajduja i co robia. Jezdzac winda, spacerujac w parku, robiac zakupy, nawet przebywajac w domu. Do tej pory, owszem, ci mezczyzni atakowali ludzi jedynie w windach. Nie mamy jednak zadnej gwarancji, ze nie zmienia tego zwyczaju, i nie mamy pojecia, kiedy i gdzie zamierzaja znowu uderzyc, jezeli w ogole maja jeszcze takie zamiary, bo tego w tej chwili tez nie wiemy' -A zatem nie jest pan w stanie nawet odgadnac, jakie sa ich motywy? -Jeszcze nie. Jest bardzo prawdopodobne, ze sprawcy morderstw maja jakis plan, ktory uklada sie wylacznie dla nich w sensowna calosc. W ubieglym roku, jesli pan pamieta, James Kellman zastrzelil w autobusie dwoje niewinnych dzieci tylko dlatego, ze podejrzewal je, iz sie smieja z jego mysli. Na razie musze stwierdzic jednoznacznie, ze nie mamy pojecia, dlaczego zbrodniarze zaatakowali tych ludzi. W imieniu policji moge jedynie wyrazic ich bliskim nasze serdeczne wspolczucie. * * * Chrissie przezyla. Elaine otrzymala ciosy w twarz, oboma nozami naraz, i padla na plecy, porywajac za soba Chrissie i nakrywajac ja wlasnym cialem. Chrissie otrzymala trzy dzgniecia w lewe ramie i jedno w lewa noge, ponad kolanem, lecz mimo ze ostry noz przebil jej miesien tak gleboko, ze dotarl az do kosci, o cwierc cala ominal tetnice udowa.W tej chwili byla zupelnie oszolomiona silnymi srodkami uspokajajacymi. Wodzila wzrokiem po sali szpitalnej, jakby wciaz sie bala, ze napastnik pojawi sie znowu. Molly ja uspokajala. -Jestes juz bezpieczna, Chrissie. Jego juz nie ma i nigdy nie wroci. Obiecuje ci. -Tak sie balam. On ciagle krzyczal: "Przekleci, przekleci!" Koniecznie chcial zabic nas wszystkich. -Wiem. Dlatego wlasnie chce, zebys mi powiedziala, jak wygladal. -Jego twarz. Jego twarz byla taka czerwona. Tak jakby ktos go spalil. Molly uniosla jedna z kredek. -Czy to byl ten odcien czerwieni? - zapytala. -Nie. Ciemniejszy. Molly wziela do reki nastepna kredke. -Moze taki? Chrissie pokiwala glowa. -Tak, to byla dokladnie taka czerwien. I jego oczy... Mozna bylo odniesc wrazenie, ze on w ogole nie ma oczu. Sissy siedziala po drugiej stronie szpitalnego lozka. Czula strach Chrissie, tak mocny, ze niemal namacalny. Jednak, co dziwne, nie wyczuwala Czerwonej Maski, tylko Pustke. Odnosila wrazenie, ze Chrissie opisuje raczej postac z koszmarnego snu niz rzeczywiscie istniejaca osobe. Zazwyczaj kiedy rozmawiala z przestraszonymi lub pobitymi kobietami, potrafila wyczuc odlegla obecnosc osoby bedacej zrodlem strachu. Bandyci lub okrutni mezowie zyli w swiadomosci swoich ofiar, posiadali je niczym zle duchy. Tymczasem opisujac Czerwona Maske, Chrissie nie przywolywala zupelnie nikogo. Ciemnosc. Chlod. Ani zywej duszy. Przysunela krzeslo blizej lozka i delikatnie ujela Chrissie za reke. -Moge? - zapytala. -Oczywiscie - odparla Chrissie. Sissy odwrocila jej reke i popatrzyla na dlon. Miala dluga, podwojna linie zycia, co oznaczalo nadzwyczajna odpornosc na wszelkie negatywne wydarzenia w zyciu. Powinna dozyc poznego wieku, mimo czyhajacych na nia po drodze niebezpieczenstw, widocznych na dloni. Pierwszym z nich prawdopodobnie byl atak nozownika, ktory wlasnie przezyla. Kolejne zalamania na linii zycia przepowiadaly, ze za kilkanascie lat przezyje wypadek, zagrazajacy zyciu. Wypadek, a moze powazna chorobe. Jej linia Wenus byla popekana, co oznaczalo, ze ma w sobie wiele czulosci i potrzebe pomagania innych ludziom. Jednak linia Apolla byla krotka i zlamana, co znaczylo, ze jest marzycielka, ktorej brakuje zdolnosci do koncentracji i ktora z niczym nie potrafi zdazyc na czas. Ale jej linia losu byla bardzo niezwykla. Ukladala sie w skomplikowany wzor; Sissy widziala podobny tylko raz, u kobiety, ktora twierdzila, ze przemowila do niej statua w ogrodach w Darien w stanie Connecticut i ostrzegla ja, ze jej corka wkrotce umrze. Wzor swiadczyl, ze Chrissie widziala niezwykle silny fenomen psychiczny - cos, czego wiekszosc ludzi nie jest w stanie zobaczyc nawet wtedy, gdyby zyli sto razy. Czyli cud. Molly szybko szkicowala twarz napastnika. Jego glowa byla troche wezsza niz na dwoch poprzednich portretach, a policzki bardziej wyraziste, jednak nie mozna bylo miec watpliwosci, ze chodzi o tego samego czlowieka. Kiedy skonczyla, uniosla szkicownik i odwrocila go, aby Chrissie mogla zobaczyc efekt jej pracy. Dziewczyna spojrzala na portret i natychmiast odwrocila glowe. -To on. Prosze, nie chce wiecej na to patrzec. On dokladnie tak wygladal. Sissy, trzymajac dlon Chrissie, odezwala sie: -Nic sie nie martw. Juz nigdy wiecej go nie zobaczysz. Twoja dlon mowi, ze bedziesz jeszcze w zyciu szczesliwa, zdrowa i przezyjesz wiele dlugich lat. Aha i... urodzisz przynajmniej piecioro dzieci. Chrissie otworzyla usta z niedowierzaniem. -Piatka dzieci! Ale ja przeciez nie jestem zamezna! Nie mam nawet chlopaka! -Bedziesz miala. Widzisz wzgorek Wenus, o tutaj, tuz u podstawy kciuka? Jest bardzo wysoki i okragly, a to znaczy, ze czeka cie zycie pelne goracej milosci i udane malzenstwo. No i piatka dzieci; jeden palec oznacza jedno dziecko. Molly wstala. -Moja tesciowa nigdy sie nie myli, mozesz mi wierzyc. Madame Blavatsky to przy niej amatorka. -Dziekuje - powiedziala Chrissie. - Mam nadzieje, ze szybko zlapiecie tego psychola. Sissy i Molly popatrzyly na siebie. Dziewczynie widocznie nie powiedziano, ze tego ranka w miescie, niemal rownoczesnie, doszlo do dwoch napadow i sprawca obu jest mezczyzna o czerwonej twarzy. -Zlapiemy go - zapewnila ja Molly. - A ty musisz stopniowo dochodzic do siebie. Kobiety juz mialy wyjsc, kiedy Chrissie odezwala sie niespodziewanie: -Aha, pamietam jeszcze cos. Ten mezczyzna... Brakowalo mu kawalka ucha. Molly stanela w miejscu. -Brakowalo mu kawalka ucha? Nie rozumiem. -Widzialam jego prawe ucho. W malzowinie usznej brakowalo mu jakby malego trojkatnego fragmentu. -Mozesz mi to pokazac na rysunku? -Jasne. Molly zakryla wieksza czesc twarzy mezczyzny, a tymczasem zaznaczyla na uchu Czerwonej Maski znak w ksztalcie litery "V". -Bardzo dobrze - powiedziala Molly. - To bardzo wazny szczegol. Z pewnoscia pomoze policji. Chrissie popatrzyla na Sissy. -Jestes pewna, ze juz nigdy w zyciu go nie zobacze? - zapytala. -Absolutnie - odparla Sissy. - Daje ci moje slowo. * * * Zdolaly tez porozmawiac z jednym z chlopakow, ktorzy zostali zaatakowani w szklanej windzie centrum handlowego Four Days. Siedemnastolatek mial na imie Ben, byl chudy i pryszczaty, a czarne wlosy na glowie, ostrzyzone na jeza, sterczaly mu jak szczotka.Kiedy mezczyzna o czerwonej twarzy zaatakowal, Ben przykucnal w kacie windy i zaslonil twarz rekami. Ostrze noza przedarlo sie przez jego dlonie siedem razy i policzek mial rozerwany do kosci, ale mial tez szczescie: noze ominely jego oczy. -Widzi pani, on wygladal tak, jakby ktos pomalowal mu twarz na czerwono. Jesli chce pani wiedziec, to przestraszyl mnie na smierc. Ten facet mowil mu, zeby sie odczepil i w ogole, ale on tylko wyciagnal te noze i nikt nie mial zadnej szansy. -Byl wysoki, niski czy sredniego wzrostu? -Byl jakis taki nieokreslony. -A jego twarz? Mial twarz kwadratowa, podluzna czy owalna? -Wygladal jak Hulk. Gdyby Hulk byl czerwony, a nie zielony, wygladalby dokladnie tak jak ten facet. -Zauwazyles cos szczegolnego na jego uszach? -Uszach? Ani mi bylo w glowie patrzec na jego pieprzone uszy, prosze mi wybaczyc. -Zrobilbys cos dla mnie, Ben? - zapytala Sissy. -Jasne, wszystko. Sissy otworzyla torebke i wyciagnela z niej karty DeVane. Ben obserwowal zdumiony, jak szuka ktorejs z nich. Wreszcie znalazla L'Apprenti, Praktykanta, ktora wyciagnela jako Karte Przepowiedni Bena. Przedstawiala mlodego mezczyzne w dlugim skorzanym fartuchu pilujacego drewno w warsztacie stolarza. Za plecami mlodzienca trzy okratowane okna wychodzily na ogrod. Za kazdym oknem stala naga dziewczyna z warkoczami. Brunetka zakrywala oczy, blondynka uszy, a ruda usta, niczym trzy madre malpy. Odzwierciedlaly brak doswiadczenia zyciowego mlodego czlowieka. Polozyla te karte na lozku, po czym pozostale podala Benowi. -Wybierz z talii cztery karty. Ktorekolwiek. Ben popatrzyl niepewnie na pielegniarke o azjatyckich rysach twarzy, ktora wlasnie uzupelniala jego karte pacjenta. Ta tylko wzruszyla ramionami, jakby chciala powiedziec: "Rob, co chcesz, ja nie mam nic przeciwko temu. Mala przepowiednia jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodzila". Wybral cztery karty, ktore Sissy nastepnie polozyla przy czterech bokach Karty Przepowiedni. -To juz jest za toba - powiedziala, wskazujac na karte ponizej Praktykanta. - Poklociles sie z dziewczyna, na ktorej naprawde ci zalezalo. Ben popatrzyl na nia z niedowierzaniem. -Skad pani to wie? Rozmawiala pani z moimi starymi? Sissy tylko sie usmiechnela i potrzasnela przeczaco glowa. -A zatem to prawda? - zapytala. -W weekend zerwalem z moja dziewczyna. Wlasciwie przez caly czas tylko sie klocilismy. -Jasne - powiedziala Sissy i wskazala na karte po lewej stronie. - A to jest twoje pragnienie. Karta, Le Violiniste, przedstawiala mlodego czlowieka w zielonej aksamitnej marynarce, grajacego na skrzypcach przed widownia skladajaca sie z najrozniejszych zwierzat - psow, koz, lam oraz lampartow. Wszystkie zwierzeta poubierane byly w bardzo wytworne ludzkie stroje. -Chcesz byc muzykiem - stwierdzila Sissy. - Gitarzysta rockowym, jesli poprawnie odgaduje. A z dziewczyna klociles sie dlatego, ze byla zazdrosna o wszystkie inne, ktore cie podziwialy, kiedy grales. -To nie do wiary - jeknal Ben. Sissy skierowala uwage na karte po prawej stronie, Le Marcheur. Widnial na niej chudy mezczyzna w trojkatnym kapeluszu maszerujacy blotnista polna droga. Padal deszcz, a mezczyzna byl w towarzystwie przemoknietego czarnego psa. -A to jest twoja przyszlosc, Ben. Sukcesy nie przyjda ci latwo. Bedziesz musial przejsc bardzo dluga droge, zanim osiagniesz to, co chcesz. Po drodze napotkasz wiele przeciwnosci, czasami bedziesz przybity i sfrustrowany. Ale w koncu ci sie uda. Widzisz ten przeswit pomiedzy chmurami? Pewnego dnia, kiedy sie tego bedziesz najmniej spodziewal, i dla ciebie zaswieci slonce. Ben milczal, ale po chwili wskazal na ostatnia karte. -A ta, co ona znaczy? -To jest Le Temoin, Swiadek. To jestes ty i dzisiejsze zdarzenie. -Nie pojmuje. Karta przedstawiala mezczyzne w peruce z krotkimi kitkami i w dlugiej sukience, patrzacego na obraz. Jedna reke mial uniesiona, zeby oslonic oczy przed promieniami slonca. Tymczasem rama, mimo ze byla bardzo bogato rzezbiona w zakretasy i kiscie winogron, byla po prostu pusta. Sissy wziela karte do reki i uwaznie ja obejrzala. -Ja tez nie rozumiem tej karty. -Pozwol, ze ja ja obejrze - poprosila Molly. Sissy podala jej karte. -To jest mezczyzna, ktory patrzy po prostu na nic. -Zgadza sie - przytaknela Sissy. - Ale najwyrazniej tego czegos sie boi, mimo ze tam nic nie ma. Rysujac nic Przed sala, w ktorej lezal Ben, natknely sie na detektywa Bellmana, rozmawiajacego wlasnie z ladna umundurowana policjantka o jasnych wlosach. Detektyw Bellman sprawial wrazenie bardzo zmeczonego. Jego zwykle potargane wlosy byly w jeszcze wiekszym nieladzie niz zazwyczaj, a krawat mial poluzniony i przekrzywiony.-Czesc, Molly. Masz juz kolejne rysunki? - zapytal. Molly otworzyla szkicownik i pokazala policjantowi dwa rysunki, ktore niedawno wykonala. Detektyw Bellman porownal je i powiedzial: -Wyglada na to, ze mamy dwie Czerwone Maski, prawda? -Jest pan absolutnie pewien, ze jeden czlowiek nie bylby w stanie dokonac obu tych napadow? - spytala Sissy. -W zadnym wypadku. Do morderstwa w Giley Building doszlo mniej wiecej pietnascie po dziewiatej. W Four Days wszystko sie zaczelo o dziewiatej osiemnascie. Nawet Spiderman nie bylby w stanie przemiescic sie z Giley Building do Four Days tak szybko. -W tym wszystkim jest cos bardzo dziwnego - stwierdzila Sissy. - Widzialam kiedys w telewizji program o seryjnych zabojcach. Czasami miewaja wielbicieli i nasladowcow, ktorzy sa nimi zafascynowani i popelniaja kolejne morderstwa na ich sposob, prawda? Zachowuja sie, jakby oddawali im czesc. Ale jesli te dwa ataki wydarzyly sie mniej wiecej w tym samym czasie, to nie moze byc przypadek, prawda? Jesli istnieja dwie Czerwone Maski, to musialy to wymyslic razem. -Doszlismy do niemal identycznych wnioskow - powiedzial detektyw Bellman. - Te zabojstwa to nie przypadek. Zostaly zaplanowane i przeprowadzone z premedytacja. - Popatrzyl na zegarek. - Zabierzmy te szkice na komende. Dokonczy je pani i przekazemy je dziennikarzom. Podwiezc panie? * * * Godzine pozniej w jasno oswietlonym pokoju na czwartym pietrze komendy miejskiej policji w Cincinnati Sissy stala przy oknie, popijajac z plastikowego kubka slaba herbate cytrynowa, a Molly konczyla kolorowanie i cieniowanie portretow Czerwonych Masek.-Popatrz, jaki mamy piekny dzien - powiedziala Sissy, wygladajac na Ezzard Charles Driver i patrzac na blyszczace samochody przesuwajace sie po asfalcie. - Nikomu by nawet nie przyszlo do glowy, ze w miescie wydarzylo sie cos strasznego. Przynajmniej nie dzisiaj. To przeciez jeden z tych najpiekniejszych bozych dni. -Zle rzeczy zawsze sie dzieja w piekne dni. Bylam juz na wielu pogrzebach i nigdy wtedy nie padalo, jak to zwykle bywa w telewizji - odparla Molly. - W czasie pogrzebow zawsze swieci slonce, a ja wtedy spogladam na trumne i mysle sobie, przepraszam, wlasnie zmarly czlowieku, dlaczego nie stoisz tu wsrod nas i nie podziwiasz tej przepieknej pogody? Ale pewnie przezylabym szok, gdyby ktoregos dnia ktos mi z trumny odpowiedzial. Otworzyly sie drzwi i wszedl detektyw Kunzel. Sprawial wrazenie jeszcze bardziej zmeczonego niz Bellman. Pola koszuli wysunela mu sie spod paska spodni, a na policzkach mial szczecine, ktora swiadczyla, ze dzisiaj rano sie nie ogolil. -Hej, Molly - przywital sie. - Jak rysunki? -Czesc, Mike - odparla Molly, rozmazujac kciukiem cynobrowa pastelowa kredke na policzkach Czerwonej Maski. - Moglbys dac mi jeszcze piec minut? Musze dac tutaj jeszcze troche glebi. -Jasne, Molly, masz jeszcze czas. Biuletyn informacyjny publikujemy dopiero kwadrans po pierwszej. Padl na krzeslo obok Sissy i przesunal dlonia po scietych na jeza wlosach. -A co slychac u pani, pani Sawyer? Ma pani jakies pomysly? W tej chwili gotow jestem przyjac kazda pomoc. -Naprawde? Nawet pomoc z zaswiatow? -Nic mnie to nie obchodzi, przyjme nawet pomoc z Indianoplace, jesli tylko bedzie w niej jakis wiarygodny slad. -Indianoplace? -Chodzi o Indianapolis - wyjasnila Molly. - Tam nikt niczego nie wie o niczym. Przynajmniej tak twierdza mieszkancy Cincinnati. Detektyw Kunzel pociagnal nosem i po chwili wydmuchal go w jednorazowa chusteczke. -Cholerne zatoki - powiedzial z westchnieniem. Po chwili dodal: - Chcecie, panie, zebym byl z wami zupelnie szczery? Nie mam zielonego pojecia, czy mamy do czynienia z dwoma sprawcami, ktorzy wygladaja tak samo i dzialaja wedlug jakiegos z gory ukartowanego planu, czy tez z przypadkowa zbieznoscia, a moze nawet z facetem, ktory potrafi przebywac w dwoch miejscach jednoczesnie. -Naprawde nie mam zadnych sugestii - stwierdzila Sissy. - Przynajmniej takich, ktore mialyby sens. -Niech pani sprobuje. -Coz, jesli spojrzec wstecz i siegnac ku wczesnym dniom amerykanskiego spirytualizmu, ku czasom Ojcow Pielgrzymow, mozemy dotrzec do kilku zanotowanych przypadkow istnienia ludzi, ktorzy potrafili przebywac w dwoch miejscach jednoczesnie. Ale oni byli tylko wizjami, wyobrazeniami, wie pan? Straszyli ludzi, oczywiscie, ale nikomu nie uczynili zadnej krzywdy i nigdy nie spowodowali zadnego zla. Tym bardziej nie byli sklonni nikogo atakowac nozami. W ogole nie sadze, aby duchy byly do tego zdolne. -Oczywiscie, mowiac o pomocy z zaswiatow, jedynie zartowalem, pani Sawyer. W gre musza wchodzic dwaj rozni ludzie, prawda? -Nie jestem pewna. To znaczy, prawdopodobnie tak. -A motyw? Ma pani w tej sprawie jakies nieziemskie przypuszczenia? -Mysle, ze Czerwona Maska mogl rozpoczynac napasci z jakims swoim logicznym motywem, ale teraz juz go nie ma. Odnosze wrazenie, ze on po prostu msci sie na wszystkich i na kazdym. Jest zly na ludzi po prostu za to, ze zyja. I najwyrazniej znalazl wspolnika, ktory ma podobne odczucia. Detektyw Kunzel uniosl brwi. -A ma pani jakies przeczucie, dlaczego tak jest? -Raczej nie. Nie przychodzi mi do glowy nic sensownego. -Karty nic pani nie mowia? Sissy potrzasnela przeczaco glowa. -Zazwyczaj karty sa bardzo konkretne. Ale nie tym razem, nie w kwestii Czerwonej Maski. Moglabym sprobowac jakichs innych form przepowiadania przyszlosci, wrozby z fusow kawy albo patyczkow. -Dobrze... Jesli bedzie pani czegos potrzebowala, prosze mowic. Kunzel wstal. W tym samym momencie zagral jego telefon i detektyw zaczal przetrzasac kieszenie marynarki, zeby go odnalezc. -Kunzel - powiedzial wreszcie. I niemal natychmiast zakryl dlonia mikrofon. - Czerwona Maska. Przelaczyl telefon na tryb glosnomowiacy, aby Sissy i Molly mogly slyszec cala rozmowe. To byla ta sama osoba ktora slyszaly poprzednio, ten sam chrapliwy i niewyrazny glos, z wyraznym akcentem z Cincinnati. Zabojca bez watpienia byl bardziej z siebie zadowolony niz poprzednio. -No i jak sie pan teraz czuje, detektywie? Moze jest pan troche zaniepokojony? -Zaniepokojony? Nie jestem zaniepokojony, ty chory draniu! Ty i twoj kumpel stanowicie pare sadystycznych durniow. Ale zlapiemy was, nie miejcie co do tego watpliwosci, i obaj otrzymacie to, na co zaslugujecie. Po milej, odpowiednio duzej dawce chlorku potasu. Prosto do zyly. Nastapila chwila ciszy. Po chwili znowu rozlegl sie glos Czerwonej Maski. -Moj kumpel? O czym ty mowisz, detektywie? Ja juz od dawna nie mam zadnych kumpli. Takie mialem zycie. Stracilem wszystko, w tym samego siebie. -Skoro nie masz kumpli, to kto zadzgal dzis rano tych wszystkich niewinnych ludzi w Four Days? -To bylem ja, detektywie. To ja, Kat ze Szklanej Windy. -No jasne. A kto zabil ludzi w Giley Building? -Takze ja. Krwawy rzeznik z piwnicy. -Nie ma mowy. Nie mogles sam dokonac obu zbrodni. To jest po prostu niemozliwe. -To pan powiedzial, detektywie. Detektyw Kunzel wzial gleboki oddech, po czym powiedzial z naciskiem: -Posluchaj mnie, ty, jakkolwiek sam siebie nazywasz. Czego chcesz, zebys przestal zabijac? -Aha! Naprawde chcesz wiedziec? -Oczywiscie, ze chce wiedziec. Jesli masz jakies zale, jezeli jest to cos, o czym mozemy porozmawiac, dlaczego nie mielibysmy sprobowac? Juz ci to mowilem, prawda? Masz jakis problem? Jestem gotow cie wysluchac. -Tego cie nauczyli na lekcjach negocjacji? Kazali ci logicznie rozmawiac z przestepcami i wyciagac do nich galazke oliwna? -Chcialbym, zebys przestal mordowac niewinnych ludzi, to wszystko. -Oczywiscie, przestane, detektywie. Obiecuje ci. -Jasne. Kiedy? -Kiedy ulice Cincinnati zaleje powodz krwi. Kiedy na cmentarzach nie bedzie juz miejsca na nowe ciala, a piece krematoriow tak zapchaja sie ludzkimi prochami, ze pogasna ich plomienie. Wtedy przestane. Byc moze. Po tych slowach w telefonie rozlegl sie trzask; to Czerwona Maska gwaltownie przerwal polaczenie. -Cholera jasna - mruknal detektyw. Popatrzyl na Sissy i dodal: - Przepraszam, pani Sawyer. Nie zamierzalem urazic pani uszu. -Nic sie nie stalo, detektywie. Na pana miejscu powiedzialabym pewnie cos znacznie gorszego. -On sie przyznaje do obu dzisiejszych atakow. Ale przeciez nie mogl byc w dwoch miejscach jednoczesnie. -Rzeczywiscie, nie mogl - przyznala Sissy. - Ale z drugiej strony uwazam, ze podal nam bardzo istotna wskazowke. -Naprawde? Jaka? Sissy nie odpowiedziala, bo w tym momencie znowu zadzwonil telefon detektywa Kunzela. -Tak, prosze pana - powiedzial. - Natychmiast, prosze pana. Tak jest. Wstal. -Kapitan chce mnie natychmiast widziec, spotkam sie wiec z pania pozniej. Molly, jak najszybciej dokoncz rysunki. I... pani Sawyer, niech pani przygotuje dla mnie swoje teorie, obojetnie czy okaza sie niedorzeczne czy racjonalne, dobrze? Wyszedl i zamknal za soba drzwi. Kiedy tylko zniknal na korytarzu, Sissy odezwala sie do synowej: -Gdzie masz oryginaly? -Co takiego? -Gdzie sa oryginaly twoich szkicow? Gdzie je trzymasz? Molly wskazala na szara stalowa szafe pod sciana pokoju. -Tam. A dlaczego? -Pokaz mi drugi rysunek Czerwonej Maski. Ten, ktory sporzadzilas, kiedy zginal Jimmy Molton i tych troje nieszczesnych sprzataczy. Molly podeszla do szafy i wyciagnela trzecia szuflade od dolu. Wyciagnela z niej zolta biurowa teczke opatrzona napisem Rysunek Czerwonej Maski/Kraussman i data jego wykonania. -Prosze - powiedziala i podala teczke tesciowej. Sissy otworzyla ja. Zawierala tylko pusta biala kartke grubego papieru. -Och! - zawolala Molly. - Prawdopodobnie dziennikarze sobie go pozyczyli, zeby zrobic dodatkowe kopie, i zapomnieli oddac. Zawsze sa tacy. Moze wlozyli rysunek do niewlasciwej teczki? Wyciagnela kolejna, w ktorej trzymala rysunek Czerwonej Maski, wykonany z kolei na podstawie opisu Jane Becker. Otworzyla takze i te teczke. Rowniez ona zawierala podobna biala kartke. -Tylko mi nie mow, ze dziennikarze pozyczyli takze ten rysunek. Molly uwaznie przyjrzala sie kartce. -Nie - powiedziala. - To jest ten sam papier, na ktorym rysowalam Czerwona Maske. Popatrz, w prawym dolnym rogu sa moje inicjaly, MS. I na tym rysunku na podstawie spostrzezen Kraussmana tez. Tyle ze nigdzie nie ma rysunku. Pustka. Sissy przycisnela palce do czola i na chwile zamknela oczy. -Tak samo jak z rozami - powiedziala powoli. - Dokladnie tak samo. -Co? Otworzyla oczy. -Namalowalas roze, ale one zniknely z papieru i jednoczesnie zaczely rosnac na podworzu. -Chyba nie twierdzisz, ze kiedy rysowalam Czerwona Maske... -Stalo sie to samo. Jestem tego pewna. Rysowalas go, a twoje rysunki ozywaly. -Sissy, przeciez to niemozliwe. To sie po prostu nie moglo stac. -Przeciez stalo sie z rozami, prawda? A inne kwiaty, ktore malowalas? A pamietasz te biedronke? Ona takze ozyla - Czerwona Maske narysowalas dwukrotnie, prawda? Wiec teraz mamy trzy Czerwone Maski, oryginal, ktory zamordowal George'a Woodsa, i dwie dodatkowe kopie, ktore wykonalas. I to dlatego zabojca mogl zabic ludzi w centrum handlowym Four Days w tym samym czasie, w ktorym zabijal w Giley Building. -Nie moge w to uwierzyc. Przeciez to jakis koszmar. -To nie jest zaden koszmar, kochanie, tylko fakt. Moze to brzmi nieprawdopodobnie, ale jest jedynym sensownym wyjasnieniem tego, co sie dzieje. -Ale gdzie on jest? Albo "oni", skoro jest ich az trzech. -Nie wiem, gdzie jest teraz prawdziwa Czerwona Maska. Ale przypuszczam, ze przynajmniej jeden osobnik z twoich rysunkow ukrywa sie gdzies w Giley Building. -Przeciez policja przeszukala caly budynek, i to z psami, prawda? I ty takze probowalas go tam znalezc. -Wiem. Ale skoro on jest tylko rysunkiem, nie posiada duszy, ktora moglabym wyczuc, ani ludzkiego zapachu, ktory potrafilyby zwietrzyc psy. Wziela do reki szkicownik Molly. Rysunek Czerwonej Maski popatrzyl na nia martwymi oczami. -Nie potrafilam go wyczuc takze wtedy, kiedy rozmawialam z ta nieszczesna Chrissie. Czulam jedynie zimno i pustke. Nic wiecej. A co sie stalo, kiedy poprosilam Bena, zeby wyciagnal karte? Wybral z talii pusta rame do obrazu. -A co z tymi dwoma nowymi rysunkami? - zapytala Molly. - Jezeli wydarzy sie to samo... -Musisz je zniszczyc. Spal je. Nie mozemy sobie pozwolic na to, zeby po miescie biegalo piec Czerwonych Masek. To by doprowadzilo do masakry. -Ale co powiem Mike'owi Kunzelowi? Przeciez on chce za dwadziescia minut przekazac te rysunki do gazet! -Powiedz mu, ze nie bylas z nich zadowolona. Powiedz, ze rozlalas na nie kawe, cokolwiek. Zawsze moze dac dziennikarzom ten pierwszy rysunek. W koncu i tak chodzi o tego samego czlowieka. Molly zawahala sie. Po chwili wydarla ze szkicownika ostatnie dwa rysunki Czerwonej Maski i zgniotla je. Przytrzymala papier nad stalowym koszem na smieci, a Sissy natychmiast podpalila kartki zapalniczka. Molly wrzucila plonace rysunki do kosza. Obie przez chwile obserwowaly, jak papier zamienia sie pod wplywem plomieni w czarny popiol. -Mam nadzieje, ze nie popelniamy bledu - powiedziala Molly. -Lepiej byc nadmiernie ostroznym, niz pozniej bardzo mocno czegos zalowac - odparla Sissy. - A o tym, czy mamy racje, przekonamy sie, kiedy zaczniemy szukac pozostalych Czerwonych Masek. -Slucham? My mamy ich szukac? -Policjanci szukaja tej pierwszej Czerwonej Maski, prawda? Tego prawdziwego mordercy. Lecz przeciez nie beda poszukiwac dwoch ozywionych rysunkow! A nawet jesli, przeciez nie zdolaja aresztowac dwoch mezczyzn, ktorzy w rzeczywistosci nie istnieja. -Sama nie wiem, Sissy. Poza tym, jak mamy sie do tego zabrac? No a co zrobimy, kiedy znajdziemy te rysunki? -Juz ci mowilam, to jest tak jak z rozami. - Sissy otworzyla torebke i wyciagnela talie kart DeVane. - Te roze sa kluczem do wszystkiego. Od samego poczatku. -Nic nie rozumiem. -Sa na kazdej karcie, jaka odwrocilam, odkad namalowalas te pierwsza. Stanowia jakby kod. Jesli zrozumiemy, co mowia nam karty, wowczas, jak sadze, bedziemy wiedzialy, jak odszukac Czerwona Maske. Albo Czerwone Maski w liczbie mnogiej. -Sissy... Mysle, ze nie powinnysmy nawet rozwazac tego, zeby go szukac. Szczerze mowiac, to jest dla nas zbyt niebezpieczne. -Jesli my nie zaczniemy szukac, to kto? Poza tym, kto nam uwierzy, gdy wszem i wobec oznajmimy, do jakich doszlysmy wnioskow? Wyobrazasz sobie twarz Mike'a Kunzela, kiedy mu powiemy, ze ma szukac dwoch ozywionych rysunkow? Detektyw Kunzel wszedl do pokoju, jakby zostal slowami Sissy wywolany. Przezuwal resztki hamburgera. -No i co? Rysunki gotowe? - zapytal. Nagle zakaszlal i zaczal machac reka. - Do diabla, co wy tu sobie urzadzilyscie? Ognisko w budynku? -Przepraszamy - powiedziala Sissy. - To byl tylko drobny wypadek. Zakapturzony gosc Jechaly do Blue Ash w chmurze cykad. Rozbijaly sie o przednia szybe samochodu niczym szarancza w snie Sissy. Zeby widziec droge przed maska, Molly przez caly czas musiala uzywac spryskiwacza do przedniej szyby i wycieraczek.-Te robaki sa juz mocno podniecone - narzekala. I przez to gina. -Coz, seks to sprawa zycia i smierci, nawet u owadow. -Szczegolnie u owadow. Nawet te, ktore nie zabija sie o szyby mojego samochodu i zdolaja przygruchac sobie pary, i tak umra, kiedy tylko wypelnia swoje obowiazki reproduktorow. Gdy dojechaly do domu, odkryly, ze rowniez podworko pelne jest cykad. Molly zlapala stara rakiete do squasha i zaczela je rozganiac. Pan Boots staral sie jej pomoc, podskakujac i warczac. Roze wciaz lsnily w sloncu, mimo ze byly prawie calkowicie oblepione cykadami. Sissy zapalila marlboro i patrzyla na nie przez dluga chwile, wypuszczajac nozdrzami dym. -Mysle, ze to jest cud - powiedziala. -Tak - zgodzila sie Molly. - Ale sa przez to jeszcze bardziej przerazajace. Linia pomiedzy cudem a koszmarem jest bardzo cienka, nie sadzisz? W pewnym sensie te roze sa prawdziwe, pomyslala Sissy. Ich kolce potrafia przebijac ludzkie palce i sprawic, ze beda krwawily, tak jak noze Czerwonej Maski potrafia ciac cialo ludzkie. A mimo to przeciez nie istnieja. Nie moga. Powstaly z niczego, po prostu z olowkow, kredek i farb. Moze sa jak duchy albo wizerunki zmarlych ludzi, ukazujace sie podczas seansow spirytystycznych? Ale duchy mozna poddac egzorcyzmom, a wizerunki zmarlych ludzi mozna odsylac z powrotem do swiata cieni. Zatem te roze mozna by odeslac z powrotem do dwuwymiarowego swiata papieru, do ktorego tak naprawde naleza. A skoro mozna tam odeslac roze, zapewne mozna odeslac z powrotem rowniez zyjace rysunki Czerwonej Maski. Sissy byla juz teraz prawie pewna, ze karty DeVane wlasnie to przez caly czas chca jej powiedziec. Ich przepowiednie byly straszne i dziwne, ale jesli razem z Molly potrafila odkryc sekret roz, moze rowniez bedzie mogla zmienic przyszlosc? Moze mozna polozyc kres temu zabijaniu? Moze dwie Czerwone Maski, ktore popelnily morderstwa dzisiejszego poranka, bedzie mozna na powrot umiescic w szkicowniku, w ktorym powstaly, ich podobizny beda mogly zostac podarte i spalone, a ich prochy porozrzucane raz na zawsze. -Jest goraco - powiedziala Molly. - Wejde do domu i sie przebiore. Wypijesz kieliszek wina? -Dlaczego nie? Zwilze troche moje stare gardlo. Sissy usiadla pod winorosla. Trevor wycial roze, one jednak jakims sposobem znowu odrodzily sie w donicy. Ucial je, lecz one byly przeciez tylko wizjami, wyobrazeniami, a nie prawdziwymi kwiatami, a wizje naleza do miejsca, w ktorym stworzyl je ich kreator, tak jak duchy zmarlych naleza do zaswiatow. Roze stworzyla Molly, zatem tylko Molly mogla spowodowac, by trwale i na zawsze zniknely. Pan Boots wydal gleboki skowyt z glebi gardla. Bylo mu goraco, byl zmeczony i cykady zaczynaly go denerwowac. Sissy podrapala go za uszami i powiedziala: -Niech sie pan nie przejmuje, prosze pana. Wkrotce ich juz nie bedzie. Molly wyszla z domu w obcislej rozowej koszulce i w bialych spodniach. W rekach trzymala kieliszki schlodzonego zinfandela. -No i co, udalo ci sie juz znalezc klucz do zagadki? -Jeszcze nie. Ale zaczynam dochodzic do wniosku, ze to ty powinnas sciac te roze. Ty osobiscie, poniewaz ty je namalowalas. Uwazam tez, ze ucinajac je, powinnas uzyc raczej noza, ktory wczesniej namalujesz, niz takiego, ktory po prostu przyniesiesz z kuchni. -Mam uzywac namalowanego noza? -Trevor uzyl prawdziwego noza, jednak prawdziwe noze egzystuja tyko w naszym swiecie, a nie ma ich w tym namalowanym. Mogl sobie wyobrazac, ze roze sa sciete, przez tak dlugi czas, przez jaki poswiecal im calkowita uwage. Ale kiedy tylko zainteresowal sie czyms innym, iluzja sie skonczyla i roze powrocily tutaj, do tej donicy, takie, jakie je namalowalas. -Wiesz co? Chyba na razie nie rozumiem, o czym, do diabla, mowisz. Poslucham cie jednak i mimo wszystko postaram sie zrozumiec. -To proste. Gdyby jakis artysta namalowal nas obie, jak sobie siedzimy na podworku, a potem poprzebijal swoj obraz nozem, nic by nam sie nie stalo, ani na naszym swiecie, ani na obrazie, prawda? Ale gdyby ten sam artysta narysowal, ze ty atakujesz mnie nozem i ja krwawie, wowczas moj wizerunek mialby rany, nawet gdyby mnie samej nic sie nie stalo. Zgadza sie? Molly potrzasnela glowa. -Czasami, Sissy, bardzo, bardzo mocno mnie wyprzedzasz w rozumowaniu, wiesz o tym? -Przeciez to nie jest wcale trudne do zrozumienia. Pomysl tylko o Portrecie Doriana Graya. Prawdziwy Dorian Gray pozostal mlody i przystojny, prawda? A tymczasem jego portret starzal sie i brzydl. Istnieja dwie rozne rzeczywistosci - rzeczywistosc realna i rzeczywistosc obrazow. Wiem, ze Portret Doriana Graya to tylko opowiesc, ale Oscar Wilde podobno oparl ja na slynnym wydarzeniu, do ktorego doszlo w Paryzu w dziewietnastym wieku. Pewien kardynal w tajemnicy pozadal pieknej prostytutki, kazal wiec namalowac jej portret, a potem go poblogoslawil. Pozostala piekna i bez skazy przez ponad trzydziesci lat, az do smierci. Ale kiedy znaleziono jej portret, ukryty na strychu jej domu, wygladal podobno tak ohydnie, ze ludzie, ktorzy popatrzyli na niego, wymiotowali. Istnieja takze inne opowiesci o ludziach zamknietych w obrazach i wcale nie uwazam ich wszystkich za nonsensowne. Jesli wejdziesz do Whitney Museum w Stamford tu, w Connecticut, natrafisz na wielki obraz rodziny kolonialistow odmawiajacej modlitwe. Sama zreszta juz widzialam ten obraz. Zostal namalowany w tysiac siedemset osiemdziesiatym piatym roku, ale na obrazie u szczytu stolu siedzi mezczyzna ubrany w marynarke i majacy na rece zegarek z lat czterdziestych dwudziestego wieku. Obraz badaly dziesiatki ekspertow, ale nie ma watpliwosci co do wieku marynarki i zegarka. Mezczyzna z zegarkiem zostal namalowany w tym samym czasie co wszystkie inne osoby na obrazie. -Dobrze, juz dobrze - powiedziala Molly, chociaz ton jej glosu swiadczyl, ze wcale nie zostala przekonana. - Mysle, ze to, co mowisz, mimo wszystko ma jakis szalony sens. Postaram sie namalowac noz. Weszly z powrotem do domu. Molly wyciagnela z drewnianego bloku, ustawionego na kuchennym stole, jeden z nozy do stekow, poszla do pracowni i przypiela do deski czysta kartke. Sissy stanela obok niej i patrzyla, jak synowa najpierw szkicuje noz, a potem koloruje go farbkami wodnymi. Kiedy skonczyla, obie obserwowaly dzielo przez ponad dziesiec minut. Jednak noz nie zniknal z kartki nawet wtedy, kiedy wyschla farba. -Moze stracilam ten magiczny dotyk? - zapytala Molly. - Moze to dziala tylko w przypadku zywych rzeczy, a nie przedmiotow nieozywionych? Sissy rozejrzala sie po pracowni. -Co sie tutaj ostatnio zmienilo? -Nic sie nie zmienilo. Zupelnie nic. -Czy to sa te same farby, ktorych uzywalas poprzednio? -Te same farby, te same pedzle. Ten sam papier. -Nie wiem, nie wiem, w czym jest rzecz. Albo wiem. Nie masz naszyjnika. -Rzeczywiscie, nie mam. Zdjelam go, kiedy sie przebieralam. -Ostatnim razem mialas na sobie naszyjnik. Mialas go takze wtedy, kiedy przygotowywalas rysunki Czerwonej Maski. Karty ukazywaly cie z talizmanem, pamietasz? Z czyms, co sprawia, ze twoje rysunki ozywaja. Zaloz go i sprobuj jeszcze raz namalowac ten noz. Molly poszla do sypialni i po chwili wrocila z naszyjnikiem. Kiedy trzymala go w dloni wygladal na tani, nieciekawy. Ale kiedy Sissy zapiela go jej na szyi, nagle rozblysnal. -Mowilam, ze on posiada moc, pamietasz? A ty bez watpienia jestes osoba, ktora go ozywia. Molly zaczela po raz drugi szkicowac i malowac noz. Obserwujac ja, Sissy odczuwala ogromna potrzebe zapalenia kolejnego papierosa, nie chciala jednak palic w domu, mimo ze Molly nie robila jej z tego powodu wyrzutow. Papierosy mogl wyczuc Trevor, nawet po wielu godzinach, podobnie zreszta jak kiedys Frank. Czekaly. Cicho szumiala klimatyzacja, a cykady za oknem bez ustanku i niezmordowanie cykaly. Minelo piec minut, a noz pozostawal na papierze i nie zanosilo sie na to, zeby mial zaczac blednac. -Moze masz racje i to jednak nie dziala z martwymi przedmiotami. -Nie... Popatrz! Noz do stekow zaczal znikac z papieru dokladnie wtedy, kiedy mijala siodma minuta jego istnienia. Po osmiu minutach na papierze nie pozostalo juz po nim nic poza slabym cieniem. Po dziewiatej nie bylo nawet cienia i papier byl pusty. Sissy dotknela kartki opuszkami palcow. Nie poczula niczego, nawet chropowatosci, ktora powinna pozostac po nozu. Papier byl zupelnie pusty, tak jak niedawno papier po Czerwonej Masce. Noza nie bylo. Nie bylo nawet wspomnienia po nim. Obie kobiety wyszly z domu. Na podworzu roilo sie od cykad, lsniacych w sloncu wczesnego popoludnia, jednak natychmiast porazil ich oczy inny blask. Blask noza do stekow, lezacego na stole. -Zrobilas to - powiedziala Sissy. -To zrobil naszyjnik, a nie ja. -Jestem pewna, ze to wasze wspolne dzielo, twoje i naszyjnika. Podobnie jak pierscien mojej matki nie ciemnieje bez powodu, tak samo naszyjnik nie dziala, kiedy ty go nie masz na szyi. Jestes artystka. Jestes nadzwyczajna artystka i naszyjnik doskonale o tym wie. Molly siegnela reka po noz. Przesunela palcem po jego ostrzu i powiedziala: -Kurcze, dokladnie jak prawdziwy. -Coz, zobaczmy, jak mu pojdzie ciecie roz. Molly uklekla na jedno kolano i sciela roze mozliwie najnizej przy ziemi. Powachala je, a potem podala Sissy, aby uczynila to samo. Kwiaty mialy pelny, zmyslowy zapach, mimo ze przeciez nalezaly do innego swiata. Molly zaniosla roze do pracowni i polozyla je na stole. -Zobaczmy, co stanie sie teraz - powiedziala Sissy. - Jesli pozostana sciete, bedziemy wiedzialy, ze mozemy fizycznie wplywac na namalowane rzeczy, mimo ze one naprawde nie istnieja. -Tak jak Czerwona Maska, to chcesz powiedziec? -Miejmy nadzieje, ze tak. * * * Jeszcze tego samego popoludnia, gdy Molly przygotowywala mieso w ciescie z jarzynami, Sissy znow wiele czasu spedzila nad kartami DeVane, probujac odszyfrowac symbolike roz.Od czasu do czasu spogladala na kwiaty, ciagle lezace na biurku Molly, jednak nic nie wskazywalo na to, by chcialy ponownie zamienic sie w obraz, i ciagle pachnialy tak samo intensywnie jak w chwili, kiedy byly scinane. Zapach przypomnial Sissy dzien, w ktorym poslubila Franka. Pierwszej nocy Frank wprost zasypal ich malzenskie loze dziesiatkami roz, szkarlatnych i bialych. Molly pozyczyla wczesniej z biblioteki cztery ksiazki na temat roz; wykorzystywala je do pomocy przy rysowaniu ilustracji do Duszka Fifi w Krainie Kwiatow. "Roze sa symbolem piekna i milosci - glosila The Illustrated Rose - ale z drugiej strony sa smutnym przypomnieniem, ze piekno i milosc zawsze umieraja". "Roze sa tez symbolem wielkiej tajemnicy. Istnieje przypowiesc, ze Kupidyn podarowal roze Harpokratesowi, bogowi milczenia. Chcial go w ten sposob przekupic, by ten nie ujawnial rozwiazlosci seksualnej bogini Wenus. W starozytnym Rzymie i Grecji gospodarz, ktory zawiesil nad stolem roze kwiatem w dol, mial prawo sie spodziewac, ze goscie zgromadzeni przy tym stole utrzymaja tresc swoich dyskusji i rozmow w tajemnicy. Stad wzial sie termin sub rosa". Sissy zmarszczyla czolo. Roza, zawieszona nad stolem, kwiatem do gory? Szybko wybrala z kart DeVane Les Amis de la Table, pierwsza karte, ktora odwrocila po tym, jak Molly namalowala roze, ktore ozyly. Karta przedstawiala cztery osoby siedzace przy wystawnym obiedzie - dwoch mlodych mezczyzn, starsza kobiete i tajemnicza postac o twarzy ukrytej pod szarym kapturem. A nad ich glowami wisiala, kwiatem w dol, roza, przywiazana wstazka do kandelabru. W przeciwienstwie do niektorych innych kart, Les Amis de la Table nie zawierala, poza tytulem, zadnych napisow, zatem wizerunek rozy mogl znaczyc tylko jedno. Sam rysunek musial zawierac sekret. Ale jaki? Ulozyla karty na dwoch kupkach na stole i potasowala je. Kiedy wyjela z talii karte po raz kolejny, natrafila na te sama, Les Amis de la Table. Sprobowala ponownie; tym razem jeszcze staranniej potasowala karty. I znowu wyciagnela Les Amis de la Table. Jeszcze wielokrotnie ponawiala probe i za kazdym razem wyciagala te sama karte. Przyniosla karty do kuchni, gdzie Molly szatkowala marchewke. -Widzisz te karte? - zapytala. - Kiedy pierwszy raz ja wyciagnelam, pomyslalam, ze oznacza, iz zapraszasz mnie, bym spedzila u ciebie jeszcze jeden tydzien. -No i tu jestes - zauwazyla Molly. -Tak, ale ta sama przekleta karta wyszla mi teraz cztery razy z rzedu. Tasuje karty, wyciagam jedna i zawsze jest to ta sama. Karty powtarzaja sie w taki sposob zawsze wtedy, kiedy chca mi powiedziec, ze cos przeoczylam. Tak, jakby wolaly: Halo, poczekaj, glupia! -Co wiec moglas przeoczyc? -Nie jestem pewna. Ale odwrocona roza znaczy, ze gdzies w kartach znajduje sie ukryty sekret. Molly popatrzyla na karte i wzruszyla ramionami. -Nie widze tu zadnego sekretu. Chyba ze... poczekaj, przeciez na rysunku nie widac twarzy tego zakapturzonego faceta, prawda? Nie mozna wiec powiedziec, dlaczego ta stara kobieta wyglada na bardzo nim zmartwiona. -Moze chodzi wlasnie o to? A moze to jest ktos slawny? Albo ktos, kto byl slawny w osiemnastym wieku? Jakis artysta? Moze polityk? A moze jakis swiety? Byc moze, gdybysmy wiedzialy, kto to jest, zaczelybysmy rozumiec, w jaki sposob cofnac okrutnych mordercow z powrotem na rysunki. Molly spojrzala na karte jeszcze uwazniej. -Popatrz, odbicie jego twarzy mozna chyba zobaczyc takze w tej pokrywce, nie sadzisz? -Tak, ale jest bardzo rozmazana. Wlasciwie widac tylko nos. -Och, to latwo poprawic. Molly wziela do reki chochle z suszarki zawieszonej nad plyta pieca i niemal przylozyla ja do karty. W krzywiznie chochli ukazala sie wowczas twarz zakapturzonego mezczyzny, co prawda odwrocona, jednak jego rysy wydawaly sie prawie normalne. Odwrocila karte na stole i teraz twarz znalazla sie w prawidlowym polozeniu. -Moj Boze - powiedziala Sissy. Poczula, ze podloga usuwa sie jej spod stop. Dlugo patrzyla z niedowierzaniem na twarz zakapturzonego mezczyzny, az wreszcie spojrzala na Molly. - To niemozliwe. Molly potrzasnela glowa. -To on, prawda? - odezwala sie. - Ale jak to sie stalo? Czolo zakapturzonego mezczyzny bylo troche zbyt duze, a policzki zbyt male, Sissy rozpoznala go jednak od razu. Twarz na karcie Les Amis de la Table, wykonanej niemal dwiescie piecdziesiat lat temu i odbijajacej sie teraz w chochli, nalezala do jej zmarlego meza, Franka. Rysunek z pamieci Podjely jeszcze jedna probe, tym razem uzywajac lsniacej srebrnej patery, ktora Trevor wygral w sierpniu na turnieju golfowym o puchar Blue Ash. Dzieki niej odbicie twarzy mezczyzny bylo wieksze.-To jest Frank, prawda? - zapytala Sissy. Jej serce bilo tak szybko, ze az odczuwala bol. - Nie tylko wyglada jak on. To jest po prostu on. Ma nawet te szrame w ksztalcie rombu na policzku. Mial ja od czasu, kiedy jakis wariat rzucil w niego srubokretem. -Ale ja calkowicie nie rozumiem, jakim cudem to moze byc on? - powiedziala Molly. -A dlaczego ludzkie twarze ukazuja sie na szybach albo na kawalkach chleba? Kiedys nawet na banknocie dziesieciodolarowym komus ukazala sie twarz Chrystusa, zastepujac Alexandra Hamiltona. Molly otoczyla ja ramieniem i uspokajajaco uscisnela. -Chyba nie jestes zla, co? -Jestem. Troche. Bardzo. Mam ochote plakac, ale chyba nie potrafie. -Moze sie jeszcze napijemy? -Nie, ja mam dosyc. Musze tylko przez chwile spokojnie posiedziec. -Przynajmniej karty zaczynaja ci udzielac jakichs odpowiedzi. -Tak, chyba tak. Ale te odpowiedzi wcale mi sie nie podobaja. -A wlasciwie co chca ci powiedziec? Sissy usiadla na skraju kanapy. Wyciagnela paczke marlboro, jednak nie zapalila papierosa. -Prawdziwa policja zlapie prawdziwa Czerwona Maske, prawda? On musi miec jakis adres, ktory beda potrafili wysledzic, i DNA, ktore porowna sie ze sladami z miejsca zbrodni. Ale kiedy o tym dluzej mysle... Wlasciwie jaki gliniarz bedzie w stanie zlapac pare namalowanych Czerwonych Masek? -Chyba nie sugerujesz tego, co mysle, ze wlasnie sugerujesz? Sissy, mam nadzieje, ze nie mowisz powaznie? -Nie? A jak myslisz, co innego pokazala nam ta karta? Oto prosze, czworo ludzi siedzi przy stole. Ten mlody to Trevor. Ta dziewczyna to ty. Starsza kobieta to ja. I popatrz tylko na jej twarz. W pierwszej chwili myslalam, ze jest zmartwiona, albo przestraszona, ale nic z tego. Ona wymawia slowo "prosze". Popatrz, w jaki sposob przyciska lewa dlon do policzka. "Prosze, blagam cie, pomoz mi". -Sissy, nie moge! -Dlaczego nie? Zrobilas to z rozami i z rysunkami policyjnymi. Mam mnostwo fotografii, z ktorych moglabys korzystac przy malowaniu. -Sissy, ile lat mial Frank, kiedy zostal zamordowany? -Czterdziesci siedem. Dlaczego? -Czterdziesci siedem. Co sie wiec stanie, kiedy go namaluje, on ozyje i bedzie mial tylko czterdziesci siedem lat, a ty az siedemdziesiat jeden? Rozumiesz? Jak sobie z tym dasz rade? Jak bedziesz z nim rozmawiac, dodatkowo pamietajac, ze on przeciez nie zyje? A Trevor? Jak on na to zareaguje? A Victoria? Sissy gleboko westchnela. Wiedziala, ze to, o czym mysli, jest gleboko nienaturalne i ze prawdopodobnie sie myli. Nie wierzyla juz w Boga. Kiedy zamordowano Franka, przestala chodzic do kosciola. Wierzyla jednak w moce nadprzyrodzone i w porzadek moralny. Wydawalo jej sie, ze przywolanie Franka z powrotem do zycia musi sie rownac stawianiu czola Bogu, jesli istnieje. Pomyslala o wszystkich tych nieprawdopodobnych historiach, na przyklad o tej, w ktorej zrozpaczony ojciec przywrocil zycie straszliwie poranionemu synowi. Zawsze uwazala, ze pakt z diablem to zbyt wysoka cena za tymczasowe dobro. Jednak w literaturze bylo pelno przykladow takich paktow. Czy cos podobnego moglo sie jednak zdarzyc w prawdziwym zyciu? -Szczerze mowiac, nie wiem, jak sobie z tym poradze - przyznala. - Ajak sadzisz, jak zareaguje Frank, kiedy mnie zobaczy? Zreszta na razie wcale nie jestesmy pewne, czy dasz sobie rade z tym rysunkiem, prawda? -Sissy... -Musimy sprobowac, Molly. Karty sa w tej chwili pewne przynajmniej jednego: wkrotce nastapi masakra. Jak myslisz, czy pozniej bedziemy mogly sobie spojrzec w oczy, jesli nie uczynimy niczego, zeby ja powstrzymac? -To jest zbyt przerazajace. Sissy wyciagnela reke i dotknela jej dloni. -Daj spokoj, Molly. Frank nigdy sie nie bal. Byl twardym facetem i bardzo dobrym gliniarzem. Zawsze postepowal uczciwie, byl uprzejmy i mial nadzwyczajne poczucie humoru. -Tak, ale on nie zyje, Sissy. Zmarl ponad dwadziescia lat temu, a my przeciez rozmawiamy o tym, zeby go przywrocic do zycia. To wlasnie mnie przeraza. Sissy przez chwile nic nie mowila, jednak popatrzyla na reke Molly, jakby w niej tkwila odpowiedz na wszystkie nurtujace ja pytania. Wreszcie odezwala sie cicho: -Czy przynajmniej sprobujesz? -Musze zapytac Trevora. W koncu Frank byl jego ojcem. Byc moze bedzie po prostu chcial, zeby go zostawic w spokoju. -Nie mozesz pozwolic, zeby zgineli nastepni niewinni ludzie, Molly. Wiem, ze nie ozywilas swoich rysunkow specjalnie, dla kaprysu. Morderstwa nie zostaly popelnione z twojej winy. Musisz jednak przyjac do wiadomosci fakt, ze jestes jedyna osoba, ktora moze zniszczyc tych mordercow i polozyc wszystkiemu kres. Molly wstala i podeszla do okna. -Mysle, ze najpierw musze sie dowiedziec czegos wiecej na temat tego naszyjnika. Nie chce ozywiac wiecej zadnych rysunkow, dopoki sie nie dowiem, jakie beda tego konsekwencje. Przykro mi, Sissy, ale sie boje. Az cierpnie mi skora na mysl, jakie jeszcze kolejne nieszczescie moglabym spowodowac. -Pamietasz, kto ci sprzedal ten naszyjnik? -Otrzymalam od tej kobiety bilet wizytowy. Powiedziala, ze prowadzi maly sklep z antykami niedaleko klubu podmiejskiego. Molly weszla do pracowni, zeby poszukac torebki. Niemal natychmiast rozlegl sie jej glos: -Sissy! Chodz tutaj, szybko! Sissy poszla za nia. -Co sie stalo? -Nic. Zupelnie nic. Ale popatrz. Wskazala na deske do rysowania. Roze zniknely. Przynajmniej "prawdziwe roze". Ale na kartkach papieru, na ktorych je polozyla, znowu widnialy jako kolorowe obrazy. -Cholera jasna. Sissy wziela do reki obraz czerwonej rozy i powachala go. Pachniala jedynie tektura. -Mozemy to zrobic - powiedziala. - Jestem pewna, ze mozemy to zrobic. -Ale ja sie boje, Sissy. -Oczywiscie. Wiem, ze sie boisz. Musimy zatem dowiedziec sie czegos wiecej na temat twojego naszyjnika. Molly przez chwile szperala w torebce. -Mam - powiedziala wreszcie. - O, tutaj. Dorothy Carven, Persimmon Antiaues, Madison Road. Zadzwonimy do niej? W tej chwili obie z Sissy uslyszaly, jak otwieraja sie drzwi do domu i Trevor krzyczy z progu: -Czesc, Molly! Czesc, mamo! Wrocilismy! * * * Persimmon Antiques okazalo sie wymyslnym, drogim sklepem z antykami. W oknie wystawowym stalo tylko jedno bardzo drogie krzeslo. Podloge przykrywal gruby brazowy dywan. Kiedy Sissy i Molly otworzyly drzwi, ich wejscie obwiescil dzwiek dzwoneczka.-To miejsce ma klase - przyznala Sissy. W sklepie znajdowalo sie mniej niz tuzin mebli na sprzedaz: dwa szezlongi, para recznie rzezbionych foteli, dwa sekretarzyki i zlocone biurko. Na jednym z sekretarzykow staly osiemnastowieczne figurki pasterzy i pasterek, a na drugim misnienska zastawa stolowa. Na scianach wisialy obrazy olejne, glownie pejzaze i widoki rzeki Ohio. Z zaplecza wyszla kobieta z ustami pelnymi jedzenia. Byla wysoka, mniej wiecej w wieku piecdziesieciu lat, na nosie miala okulary bez oprawy. Miala tez bujne siwe wlosy. Ubrana byla w purpurowy jedwabny kostium. Na jej rekach pobrzekiwalo przynajmniej dwadziescia zlotych bransoletek. -Moge paniom w czyms pomoc? - zapytala i natychmiast przylozyla palce do ust. - Przepraszam. Wlasnie kupilam sernik z truskawkami i nie moglam sie doczekac, kiedy wroce do domu i bede go mogla sprobowac. A probowaly panie biszkoptow z wisniami i bita smietana? Sa wprost wspaniale, mowie paniom, niebo w gebie. -Pani Carven? - zapytala Molly. - Pewnie mnie pani nie pamieta, ale na pchlim targu kupilam od pani ten naszyjnik. - Pokazala go na wyciagnietej dloni. Kobieta popatrzyla na naszyjnik przez szkla okularow, wreszcie wyciagnela po niego reke i podniosla go. -Pamietam, oczywiscie, ze pamietam. Jest niezwykly, prawda? Mimo ze sa to tylko szkielka, robi niesamowite wrazenie. Drugiego takiego nigdy nie widzialam. -Czy ma pani jakies informacje o jego pochodzeniu? - zapytala Sissy. -O pochodzeniu? On chyba nie ma zadnego pochodzenia. Po prostu, to jest jakas tania ozdoba. Czasem znajdowalam takie bibeloty, sprzatajac domy. Tutaj bym czegos takiego nie sprzedala, od czasu do czasu sprzedaje wiec na pchlim targu, zeby przynajmniej znac ceny podobnych rzeczy. -A wiec nic pani o nim nie wie? Skad pochodzi albo kto dawno temu kolekcjonowal podobne rzeczy? -Coz, ten naszyjnik akurat kupilam od pewnej starszej kobiety w Hyde Parku. Zmarl jej maz i chciala sie wszystkiego po nim pozbyc. Byl wlascicielem kilku pieknych obrazow, o ile pamietam, oraz wspanialego stojacego zegara. Ale mial tez mnostwo smieci. Cale kartony starych gazet, programow teatralnych, guzikow i monet. Mysle, ze byl jednym z takich ludzi, ktorzy nigdy niczego nie wyrzucaja. -Zna pani nazwisko tej kobiety? -A moge wiedziec, kto o to pyta? -Och, pisze wlasnie ksiazke o klejnotach i zwiazanych z nimi przesadach - sklamala Sissy. - Wie pani, chodzi o bransolety z breloczkami, szczesliwe kamienie i tego rodzaju rzeczy. A, jak pani powiedziala, ten naszyjnik jest bardzo niezwykly, prawda? Jestem pewna, ze nosi w sobie jakas historie. Pani Carven podeszla do zloconego biurka, otworzyla najwyzsza szuflade i wyciagnela z niej ksiege, oprawna w skore. Poslinila palec i zaczela ja kartkowac. Po krotkiej chwili natrafila na stronice, ktorej szukala. -Prosze bardzo, mam. Pani Edwina Branson, Observatory Road numer 1556. Jesli pani sobie zyczy, mam takze numer telefonu. * * * Edwina Branson byla juz dobrze po osiemdziesiatce. Miala siwiutenkie wlosy, byla drobna i przygarbiona. Nosila sie jednak elegancko. Przywitala gosci w ladnej kremowej bluzeczce z perla wpieta w kolnierzyk i w zielonej plociennej spodnicy. Bez watpienia potrafila o siebie dbac.Mieszkala w mieszkaniu na parterze, ktorego okna wychodzily na maly ogrodek. Jej rudy kot spal na ceglanym parapecie za oknem. Mieszkanie bylo wyposazone wylacznie w nowe meble. Stala w nim ladna bezowa kanapa, dwa bezowe krzesla i maly stoliczek z debowym blatem. Sciany zdobily wylacznie fotografie dzieci i wnukow pani Branson. -Jesli macie, panie, ochote, poczestuje was mrozona herbata - powiedziala. -Dziekujemy - odparla Sissy. - Nie chcemy pani zabierac zbyt wiele czasu. -Alez ja uwielbiam przyjmowac gosci. W moim wieku nie ma sie wielu przyjaciol, bo przewaznie nie zyja. A dzieci sa zbyt zajete, zeby czesto skladac mi wizyty. - Popatrzyla na Molly i dodala: - Bardzo do pani pasuje ten naszyjnik, moja droga. Mialam go na sobie chyba tylko raz. Nie lubilam go. Dla mnie jest zbyt ekstrawagancki. -Nie nalezal wiec do pani od poczatku? - zapytala ja Sissy. Edwina Branson pokrecila przeczaco glowa. -Nie. Podarowal mi go moj zmarly maz, Felix. Przywiozl go z Francji po drugiej wojnie swiatowej. Widzi pani, wykladalam historie Europy w Miami University w Oxfordzie i Felix uznal, ze ten naszyjnik mnie zainteresuje. -Wie pani cos o nim? Do kogo nalezal wczesniej? -Felix powiedzial mi, ze otrzymal ten naszyjnik od pewnej kobiety w Paryzu, w zamian za czekolade. Coz, mam nadzieje, ze to byla prawda. Ta kobieta okreslila podarunek jako "naszyjnik szczescia". Zaden z jego kamieni nie jest wiele wart, jednak podobno kazdy z nich nalezal wczesniej do jakiejs slawnej osoby. -Na przyklad? -Ta kobieta nie znala wszystkich nazwisk. Jednak kamien z malym krokodylkiem prawdopodobnie nalezal do Aleksandra Dumasa, autora Trzech muszkieterow. Podobno przypinal ten kamien do lancuszka od zegarka. Z kolei te wisiorki przywiozl z Diabelskiej Wyspy Alfred Dreyfus, po ulaskawieniu. Ta obraczka z malym czerwonym kamieniem nalezala do samego Vincenta van Gogha. -A wiec to z pewnoscia jest warte fortune? -Niekoniecznie. Zaden z kamieni nie jest szczegolnie cenny, a poza tym nie ma zadnego niezbitego dowodu na ich pochodzenie. Felix i ja przeprowadzilismy troche badan, jednak nie udalo nam sie potwierdzic zadnej z legend. Nie dotarlismy do zadnych certyfikatow, do zadnych listow. Zadnych dowodow kupna-sprzedazy. Mielismy tylko slowa Francuzki, ktora bardzo pragnela zjesc czekolade. - Pani Branson przez chwile milczala, po czym dodala: - Obecnie juz sie nie interesuje historia tak jak dawniej. Historia to nic przyjemnego. Jedynie odbiera nam tych, ktorych kochalismy. -Mowi pani, ze obraczka prawdopodobnie nalezala do Vincenta van Gogha? Edwina Branson podniosla naszyjnik, trzymajac go za obraczke. Zacisnela ja pomiedzy palcem wskazujacym a kciukiem. -To jest mosiadz, a ten kamien to tylko granat. Ale jezeli to jest naprawde obraczka van Gogha, musi sie za nia kryc bardzo interesujaca historia. Wiecie, panie, ze van Gogh sie zastrzelil, prawda? Molly pokiwala glowa. -Uczylam sie o nim w szkole plastycznej. -Ja, niestety, widzialam jedynie film z Kirkiem Douglasem - wyznala Sissy. -Coz, pewnego dnia Vincent van Gogh wyszedl w pole i strzelil sobie z rewolweru w piers. Nie umarl jednak od razu. Zdolal dotrzec do gospody, w ktorej mieszkal, i tam dogorywal na lozku jeszcze przez dwa dni, zanim zszedl z tego swiata. Dotarlam do tej historii w Internecie. Natrafilam nawet na list, ktory malarz zdazyl napisac do swojego brata Thea. Najwyrazniej nie majac pieniedzy, Vincent dal te obraczke pokojowce z gospody, dziewczynie, ktora sie nim opiekowala, kiedy umieral. Vincent powiedzial jej, ze cokolwiek sie stanie, nie powinna dawac tej obraczki zadnemu innemu artyscie, poniewaz zawiera ona w sobie szalenstwo. Powiedzial cos jak "je suis deux personnes", czyli ze Jestem dwoma osobami: dobra i zla, a obraczka byla w stanie je rozdzielac i pozwalac zlej stronie mojej osobowosci opuszczac mnie na dlugi czas". Mial rozdwojona osobowosc, prawda? Przypuszczam, ze w ten sposob opisal, co w zwiazku z tym czul. Zabawne, ale wedlug Thea miejscowy rolnik widzial, jak Vincent stal przed sztalugami na krotko przed samobojstwem. Kilka sekund pozniej widzial go po raz drugi, kawalek dalej, z rewolwerem w rece. Mowil, ze "byl to jakby inny Vincent, podazajacy za tym pierwszym, zamierzajacy go zastrzelic". Sissy poslala Molly znaczace spojrzenie, uniosla jednak palec do ust, nakazujac jej milczec. Edwina Branson chwycila kolejny amulet, drobna cytrynowa broszke, ze zwisajaca z niej pojedyncza perla. -Opowiem wam jeszcze historie, ktora kryje sie za tym przedmiotem. Broszka nalezala do Marii Curie. Otrzymala ja od swojego pierwszego chlopaka, krotko przed wyjazdem z Warszawy do Paryza. Chlopak mial nadzieje, ze dzieki niej Maria sie opamieta, pozostanie w Polsce i wyjdzie za niego za maz. Pomyslcie tylko, jaki inny bylby swiat, gdyby Maria Curie rzeczywiscie pozostala wtedy w Warszawie! Zadnej radioaktywnosci! No, ale z drugiej strony, nie moglibysmy sie przeswietlac. -Nawet jesli ten naszyjnik nie jest autentyczny - powiedziala Sissy - stanowi wspaniala kanwe do dlugich rozmow. Jestem zaskoczona, ze nie chciala go pani sobie zatrzymac. Edwina Branson odlozyla naszyjnik. -Nie, nie chcialam. I nie chce was do niego zrazac, ale nigdy go nie lubilam. To dlatego mialam go na sobie tylko raz. Czulam sie wtedy tak, jakby zwisali mi z szyi martwi ludzie. Trevor mowi "nie" -Nie - powiedzial Trevor. - Absolutnie sie na to nie zgadzam. Juz sama mysl o tym jest szalona.-Ale to moze byc jedyny sposob - nalegala Sissy. -Czy ty slyszysz sama siebie? Chcesz ozywic mojego ojca? Nawet przez sekunde nie wierze, ze jestes w stanie to zrobic. -Pokazalysmy ci roze. -W porzadku, pokazalyscie mi roze. Ale co to jest za dowod? Przeciez moglyscie wyrzucic prawdziwe roze i namalowac nowe. -Ale tego nie zrobilysmy. Trevor zaslonil rekami uszy, zeby pokazac matce, iz nie ma zamiaru sluchac jej oblednych teorii ani przez chwile dluzej. -Nie obchodzi mnie, czy to sa te same roze. Chcecie, zebym uwierzyl, ze dwa rysunki Molly niespodziewanie ozyly i zaczely mordowac ludzi? Rysunki nie rania, mamo. To potrafia tylko ludzie. -Te rysunki sa wlasnie ludzmi. Ale i sa jednoczesnie rysunkami. Wlasnie dlatego potrzebujemy twojego ojca. Zeby ich dopadl. -Zwariowalas - powtorzyl Trevor ze zloscia. - Gdzie jest twoj szacunek dla zmarlego? Rozumiesz, ze same takie rozmowy sa niemoralne? -Jaka to roznica, skoro nie pozwalasz nam wykonac tego rysunku? -Ogromna roznica, mamo. Zobacz. Trevor zdjal z polki fotografie swojego ojca, oprawiona w srebrna ramke. Frank byl mezczyzna o powaznej, koscistej twarzy. Na policzku mial szrame w ksztalcie rombu. -Oto moj ojciec, mezczyzna, o ktorym rozmawiamy. Moj ojciec i twoj maz. Mezczyzna, ktory nas kochal, ktory sie nami opiekowal i zginal na sluzbie. To nie jest jakis superbohater z komiksu. -Wiem, Trevor. Pomysl jednak o tych wszystkich niewinnych ludziach, ktorzy juz zostali zamordowani. Uwazasz, ze twoj ojciec zgodzilby sie na te zbrodnie, gdyby uwazal, ze jest w stanie je zatrzymac? -Mamo, sluchaj, co mowie. Tato nie zyje. On nic nie wie o Czerwonej Masce i nigdy sie nie dowie. Lezy na Morningside Cemetery przy Squash Hollow Road i tam pozostanie. W pokoju. Na wieki wiekow, amen. Nie niepokojony. I nie bedzie scigal po calym Cincinnati portretu jakiegos mordercy. Sissy wziela gleboki oddech. Victoria poszla do swojego pokoju, niby po to, zeby odrobic zadanie domowe, jednak po chwili dobiegl jej smiech i wesoly glos. Rozmawiala ze swoja przyjaciolka Alyson. Molly skonczyla wycierac talerze po obiedzie. Milczala. Trevor byl jej mezem i Trevor byl jedynym synem Franka Sawyera, skoro wiec nie zyczyl sobie, zeby podjela probe doprowadzenia do jego zmartwychwstania, nic nie mogla na to poradzic. -Te Czerwone Maski zabija jeszcze wiele osob. Wiesz o tym? - zapytala Sissy. -Tak twierdza twoje karty. -Tak. Do tej pory mialy absolutna racje. -Do tej pory wprowadzaly totalne zamieszanie. A jesli sadzisz, ze pozwole ci ozywic ojca tylko dlatego, ze wyobrazasz sobie, ze zobaczylas jego twarz w tej cholernej misce... -Nie wierzysz, ze to mozliwe? -To nie jest mozliwe! Do diabla, niby jak mogloby byc? Ale juz samo myslenie o tym jest wystarczajacym swietokradztwem. Sissy usiadla na skraju kanapy. -Rozumiem, ze to jest twoje ostatnie slowo? Telewizor przez caly czas byl wlaczony, jednak glos mial maksymalnie przyciszony. Minela godzina jedenasta i wiadomosci WKRC pokazywaly wlasnie centrum Cincinnati. Dziennikarze zadawali pytania zatroskanym przechodniom - Sissy wziela do reki pilota i uslyszala, jak reporterka Kit Andrews mowi: -...unikac wind we wszystkich budynkach biurowych i najwiekszych centrach handlowych. Po chwili na ekranie ukazal sie pulkownik Thomas H. Streicher, szef policji w Cincinnati. -Nie moge zaprzeczyc, ze centrum miasta zaczyna ogarniac fala paniki. Ostatniego popoludnia centrum wygladalo jak miasto duchow. Pracownicy mieszczacych sie tutaj instytucji natychmiast po pracy wyjezdzali do domow i praktycznie nikt nie robil zakupow. Niemniej jednak pragne zapewnic z cala moca, ze moi funkcjonariusze bez wytchnienia scigaja sprawcow morderstw, przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Jestem pewien nie tylko tego, ze wkrotce sprawcy zostana schwytani, ale rowniez tego, ze do momentu ich schwytania policja jest w stanie skutecznie chronic wszystkich mieszkancow Cincinnati. Prosze jednak, badzcie czujni i ostrozni, ale zyjcie swoim zwyklym zyciem. Czerwone Maski pragna wywolac w nas strach i dezorientacje. Nie mozemy jednak na to pozwolic. -No i prosze - westchnela Sissy. - Oto czlowiek, ktory stoi na strazy bezpieczenstwa miasta. Ludzie, wychodzcie na ulice i pozwolcie, zeby maniacy o czerwonych twarzach dzgali was nozami. -Jestes cyniczna, mamo. Jak zawsze. -Wcale nie jestem cyniczna, Trevor. Jestem realistka. -Realistka? To slowo absolutnie nie pasuje do kobiety, ktora chce przywrocic do zycia swojego zmarlego meza poprzez namalowanie jego portretu. Sissy siegnela po cukierek lezacy na stole, odwinela go z papierka i wsunela do ust. Nie ufala sobie. Obawiala sie, ze jesli sie odezwie, powie cos niegrzecznego. Wolala zatem milczec. * * * Tej nocy snila, ze znajduje sie gdzies na poludniu Francji i jest gorace popoludnie. Niebo mialo piekny blekitny kolor, a na polach falowaly zolte lany zboz. W powietrzu unosil sie odglos swierszczy cykajacych w zywoplotach i skrzeczenie wron krazacych wysoko na niebie.Szla sucha droga z wyzlobionymi koleinami, wzdluz dlugiego kamiennego muru. Na koncu muru znajdowala sie debowa brama, zlozona z dwoch skrzydel. Przed brama stal jakis mezczyzna, zwrocony do niej plecami. Mial bujna ruda czupryne i ubrany byl w czerwona koszule w krate. Zdawalo sie, ze nie moze sobie poradzic z rozlozeniem jakiegos skomplikowanego drewnianego lezaka. -Monsieur - odezwala sie. - Czy moge panu w czyms pomoc? Mezczyzna rozlozyl jednak lezak i postawil go przed brama. Odwrocil sie i wtedy zobaczyla, ze to jest Czerwona Maska. Jego oczy lsnily jak srebrne kulki, a czolo bylo wilgotne od potu. -Co sie stalo, to sie nie odstanie - powiedzial. - Co jest namalowane, to jest namalowane. -Nie moze pan uciec - odparla. - Niewazne, dokad pan pojdzie, ktos pana znajdzie. Moge to panu obiecac. Czerwona Maska wydawal sie rozbawiony. -Nawet jesli mnie znajdziesz, dziecko, co bedziesz mogla mi zrobic? Je suis deux personnes. Z tymi slowami odwrocil sie i odszedl. Przeszedl przez brame z polkolistym sklepieniem i zniknal w sadzie, ktory sie za nia znajdowal. Doszedl do rogu zrujnowanej kamiennej stodoly i zniknal. Sissy czekala, ale wcale nie miala ochoty pojsc za nim. W koncu miala przeciez dopiero siedem lat. Juz miala kontynuowac spacer, gdy zobaczyla tego samego czlowieka maszerujacego ku niej szybkim krokiem z drugiej strony. W kazdej rece trzymal trojkatny rzeznicki noz. Sissy cofnela sie, przestraszona, i pozwolila, zeby ja minal. Kiedy doszedl do bramy, zatrzymal sie i popatrzyl na Sissy takim wzrokiem, jakby ja widzial po raz pierwszy w zyciu. -Na co tu czekasz, dziecko? Nie ma sensu czekac. Co sie stalo, to sie stalo, mozemy teraz tylko chciec jeszcze wiecej. Nie ma spoczynku dla przekletych. Nie ma sprawiedliwosci dla niewinnych. Je suis un fou, qui crois, qu'il est moi-meme. Jestem szalencem, ktory wierzy, ze jest mna. Z tymi slowami przeszedl przez brame do sadu i zniknal za stara kamienna stodola. Sissy poczula, ze ogarnia ja zimny strach, i pobiegla przed siebie, byle tylko jak najszybciej znalezc sie daleko od bramy. Tymczasem niebo przed nia poszarzalo. Pojawily sie tez blyskawice. Topole wzdluz drogi zaczely szumiec i groznie sie giac. Nagle na horyzoncie Sissy dostrzegla sylwetke olbrzyma. Stal przy drodze, tak jakby na nia czekal. Zatrzymala sie, z trudem lapiac oddech. Nie wiedziala, co robic. Nie chciala wracac do bramy, bo nie chciala znowu natknac sie na rudowlosego mezczyzne z nozami. Byla jednak zbyt przestraszona widokiem olbrzyma, by zrobic chociazby jeden krok naprzod. Zastanawiala sie, czy nie pobiec przez pola. Tymczasem niebo bylo coraz ciemniejsze, z kazda chwila wzmagal sie wiatr. Na polu po lewej stronie Sissy dostrzegla kilka kamieni nagrobnych. Niektore z nich byly pochylone pod dziwnym katem. Frank, pomyslala. Frank moze mnie uratowac. Niewazne, ze jest martwy. Tylko on moze mnie uratowac. * * * Molly postawila przy niej na nocnym stoliku szklanke swiezo wycisnietego soku grejpfrutowego i podeszla do okien, zeby odciagnac zaslony. Poranek byl ponury. Na niebie wisialy ciezkie, szare chmury. Po szybach okiennych wciaz pelzaly cykady.-Wyglada, jakby mialo padac - powiedziala Molly. Sissy usiadla na lozku. -Rozmawialas jeszcze raz z Trevorem? - zapytala. -Probowalam, Sissy, mowie szczerze, jednak to nie mialo sensu. Przeciez on nigdy nie bral na serio twoich zdolnosci parapsychicznych, prawda? Poza tym, kiedy Trevor cos postanowi, nikt i nic nie jest go w stanie odwiesc od raz podjetej decyzji. Upor to jego drugie ja. -Znowu snila mi sie Czerwona Maska - powiedziala Sissy. - A wlasciwie to byl sen o van Goghu. O dwoch van Goghach. Jeden scigal drugiego, z nozami. -To chyba wplyw tego naszyjnika, prawda? Sissy upila lyk soku grejpfrutowego i otarla usta. -Mowiac dokladniej, kochanie, uwazam, ze bardziej chodzi o te obraczke. Van Gogh namalowal mnostwo autoportretow i zaloze sie, ze kazdy autoportret, ktory malowal, majac na palcu te obraczke, ozywal. Molly wzruszyla ramionami. -To i tak nie ma juz znaczenia. Nie namaluje juz ani jednego obrazu, majac na szyi ten dziwny naszyjnik. Sissy nic nie odpowiedziala. Przez chwile myslala jedynie o przechylonych kamieniach nagrobnych na polu i o burzowych chmurach na niebie. A potem pomyslala o Franku, lezacym w trumnie w calkowitej ciemnosci. Niemal fizycznie czula, jak bardzo go potrzebuje. -Czy jestem samolubna? - zapytala w pewnej chwili swoja synowa. -Nie rozumiem - odparla Molly. -Czy chce to zrobic, zeby ocalic ludzi, czy tez chce to zrobic dla siebie? -To jest akademickie pytanie, Sissy. Przeciez to sie i tak nie wydarzy. Wielki wodz Trevor juz postanowil. -Nawet jesli bede cie blagac? -Sissy, nie. Trevor i ja nigdy sie nawzajem nie oklamujemy. Zadne z nas nie robi niczego poza plecami drugiego. Poza tym potrafie zrozumiec, co on czuje. Nawet jesli namaluje Franka, a on nie ozyje, bedzie to rownie zly postepek, jakby Frank mial jednak ozyc. Sissy pomyslala o Mary, sprzataczce, ktora umarla w windzie pograzona w ciemnosci. Wspomnienie jej smierci znow wywolalo w niej poczucie winy. Gdyby Mary przed smiercia mogla chociaz zobaczyc swiatlo dzienne... Poza tym Sissy doskonale wiedziala, co Frank by o tym sadzil. Zawsze byl bezinteresowny. Tego popoludnia, kiedy zostal zabity, podjal akcje, zupelnie nie dbajac o wlasne bezpieczenstwo. Ale, oczywiscie, wtedy byla to jego decyzja, a nie jej. Moze Trevor ma racje? Jak mogla wskrzesic Franka, nie wiedzac nawet, czy bedzie zadowolony ze swego zmartwychwstania, czy moze bedzie mial do niej o to pretensje, a moze bedzie strasznie zly? Moze umarli wola pozostac umarli i przez cala wiecznosc spoczywac w pokoju? -Pojedziemy gdzies dzisiaj razem na lunch? - zaproponowala Molly. -A Trevor i Victoria? -Trevor obiecal, ze zabierze ja dzisiaj do miasta, zeby jej kupic jakies wystrzalowe dzinsy. -Wystrzalowe dzinsy? Przeciez ona ma dopiero dziewiec lat! -I uwazasz, ze z tego powodu nie chce sie modnie ubierac? Ma juz nawet i-Poda; kupilismy go jej za zwyciestwo w konkursie ortograficznym. -Hmm... Rozumiem. Nie jestem jednak pewna, czy Trevor powinien ja zabierac do centrum miasta. -Mnie tez to sie wydalo nie najlepszym pomyslem. Ale Trevor powiedzial, ze na wszelki wypadek nie beda wsiadac do zadnych wind. Poza tym Trevor nie wierzy, ze Czerwona Maska sprobuje jeszcze raz kogos zaatakowac. Zbyt wielu gliniarzy kreci sie po miescie. -Moze nie ta prawdziwa Czerwona Maska. Ale co z pozostalymi dwiema? -Ja tez go o to zapytalam. On jednak w nie nie wierzy. To znaczy, wierzy w nie, ale uwaza, ze sa to po prostu dwaj faceci o twarzach pomalowanych na czerwono. Nie sadzi, by to byly moje ozywione obrazy. - Molly na chwile umilkla i zaraz dodala: - On cie kocha, Sissy. Wiem o tym. Ale uwaza, ze sie zbyt szybko starzejesz, a ja nie wiem, jak mu uzmyslowic, ze to wcale nie jest prawda. -Uwaza, ze robie sie dziecinna? -W ten sposob sie nie wyrazil. -A wiec jak sie wyrazil, dokladnie? -Chyba uzyl slowa "zbzikowana". -Juz ja mu dam zbzikowana. Juz ja mu pokaze, gdzie raki zimuja. Taka bede zbzikowana, ze on to sobie dobrze zapamieta. -Daj spokoj, Sissy. Przeciez wiesz, jaki jest Trevor. Pragmatyczny. -Chyba tak. Mam nadzieje, ze jest rowniez ostrozny. Moze byc sobie pragmatyczny, ale dla mnie jest bezcenny. Podobnie jak Victoria. -A wiec co z naszym lunchem? -Jedziemy, a jakze. Masz na mysli jakies konkretne miejsce? -Wielka smazalnie kurczakow, Through The Garden. Smazone kurczaki, podawane w jamajskiej polewie. Sissy nie potrafila powstrzymac usmiechu. -Doskonale wiesz, ze nie opre sie takiej pokusie. Krew w pasazu -Dobrze - powiedzial Trevor. - Przeliteruj jeszcze "powylamywany".-Och, tato! Nie przepytuj mnie przez caly dzien. Dosc mam tego w szkole! -Jeszcze tylko to jedno slowo. Jesli je poprawnie przeliterujesz, zrobisz na mnie wielkie wrazenie. Trevor i Victoria szli pasazem zawieszonym na wysokosci drugiego pietra, z doskonalym widokiem na Fountain Square. Po drugiej stronie placu znajdowala sie fontanna Tylera Davidsona, zwienczona figura kobiety o wysokosci dziewieciu stop. Z jej rozlozonych rak splywaly kaskady wody. Mimo ze padal deszcz, plac, jak w kazda sobote, powinien byc zatloczony. Dzisiaj jednak byl niemal wymarly. Klienci przemykali chylkiem po lsniacej ceglanej posadzce, jakby pragneli znajdowac sie w tej chwili gdziekolwiek, tylko nie tutaj. Biale samochody policyjne ustawione byly na czterech rogach placu, a umundurowani policjanci stali przy drzwiach niemal kazdego sklepu. Trevor widzial rano w wiadomosciach telewizyjnych, ze do pomocy miejscowej policji wezwano dwudziestu jeden agentow FBI. Wsrod nich znajdowali sie eksperci od seryjnych zabojstw i aktow terroru oraz specjalisci od profili psychologicznych. -P-o-w-y-l-a-m-y-w-a-n-y - przeliterowala Victoria z triumfem. -Hej, doskonale! Za to, jak juz kupimy dzinsy, pojdziemy do kawiarni i kupie ci wielki koktajl czekoladowy. Slyszalem, ze te koktajle doskonale wplywaja na linie. Przeszli nad Fifth Street i nadal szli nadziemnym pasazem w kierunku centrum handlowego Tower Place. Mostek, ktory przebiegal nad Race Street i wpadal w Saks Fifth Avenue, byl ze wszystkich stron otoczony szklem. Teraz na szkle blyszczaly kropelki deszczu. Musieli isc do Saksa, poniewaz byl to jedyny sklep w calym Cincinnati, w ktorym sprzedawano dzinsy marki Seven for all Mankind dla dzieci. Nowiutenkie egzemplarze wygladaly na wielokrotnie prane i noszone juz przez kogos przez wiele lat, ale takich wlasnie dzinsow zazyczyla sobie Victoria. Popatrz tylko, w jakim stanie sa te spodnie - powiedzial Trevor niechetnie, kiedy znalezli sie w sklepie w odpowiednim dziale. - Przeciez sa kompletnie znoszone. Victoria, to sa szmaty! Gorsze niz w sklepie dla ubogich. -Tato, wlasnie o to chodzi. Co myslisz o tych? Czy nie sa najlepsze? -Aniolku, one przeciez maja wielka trojkatna dziure na pupie. A poza tym kosztuja szescdziesiat piec dolcow. -Dziure moge sama zaszyc. Tato, prosze. One mi sie od razu spodobaly. Trevor podszedl do sprzedawczyni, bladej dziewczyny w bluzeczce od Marca Jacobsa i w dzinsach marki Rock, mocno przetartych na kolanach. Usmiechnal sie do niej porozumiewawczo, jakby chcial powiedziec: Coz, dzieci. Co ja moge na to poradzic? Dziewczyna poslala mu jednak chlodne spojrzenie, ktore mialo znaczyc: Przeciez jestes tylko facetem w srednim wieku i nosisz brazowy sportowy plaszcz. Coz wiec mozesz wiedziec o gustach dzieci? -Gotowka czy karta? - zapytala glosno. -Czy otrzymam znizke za te dziure? -Chce pan znizke za dziure? - znow zapytala dziewczyna, tym razem z wielkim niedowierzaniem. -Przeciez moge zapytac, nie? - Trevor wsadzil palec do dziury i uniosl na nim spodnie. - Przeciez nie moge pozwolic, zeby moja dziewiecioletnia corka pokazywala zadek wszystkim dookola. -Tato! - zaprotestowala Victoria. -Zapytam szefa - powiedziala sprzedawczyni. Na koncu jezyka miala slowo "dupku", jednak go nie wypowiedziala. Dziesiec minut pozniej wychodzili ze sklepu z wystrzalowymi dzinsami. -Tato, czasami potrafisz narobic wstydu - stwierdzila Victoria. Dotarli niemal do mostka nad Race Street, prowadzacego do Tower Mail, kiedy Trevor uslyszal, ze za ich plecami ktos bardzo szybko biegnie. Nagle, zupelnie bez ostrzezenia, pomiedzy niego a Victorie wpadl mocno zbudowany mezczyzna, niemal przewracajac dziewczynke na ziemie. -Hej, niech pan uwaza! - zawolal Trevor. Mezczyzna jednak nadal biegl w kierunku mostka. Kiedy do niego dotarl, nagle sie zatrzymal. Przez mostek przechodzilo przynajmniej ze dwadziescia osob, wsrod nich kilkoro dzieci w roznym wieku. Trevor widzial dokladnie wszystko, co potem nastapilo, jednak nie mogl uwierzyc, ze to sie dzieje naprawde. Z drugiej strony mostka pojawil sie kolejny mocno zbudowany mezczyzna. Trevor dostrzegl, ze ubrany jest w czarna marynarke i w czerwona koszule, a wlosy ma krotko sciete na jeza. Jednak to wyglad jego twarzy najmocniej zaalarmowal Trevora. Miala szkarlatny kolor, czarne oczy przypominajace waskie otwory i waska czarna szpare zamiast ust. Drugi mezczyzna skrzyzowal rece na piersiach, a gdy je wyprostowal, trzymal w nich dwa wielkie noze, ktory wyciagnal z kieszeni marynarki. Pierwszy mezczyzna uczynil to samo. Ostrza wydaly przeciagly metaliczny odglos i zalsnily zlowieszczo, kiedy mezczyzni wzniesli je ponad glowy. Jakas kobieta dwukrotnie krzyknela, a ktorys z mezczyzn zawolal: -Co jest, do diabla? Co? Dwaj mezczyzni z nozami ruszyli naprzeciwko siebie, wykonujac w powietrzu gesty, jakby zadawali ciosy. Mostek mial okolo stu metrow dlugosci. Zostali na nim uwiezieni klienci centrow handlowych i ich dzieci. Niektorzy zaczeli uderzac piesciami w przeszklone sciany, starajac sie zwrocic na siebie uwage kierowcow samochodow, przejezdzajacych ponizej. Inni krzyczeli z przerazeniem w glosie, jeszcze inni zaczeli tulic sie do siebie. Nie mieli zadnej szansy, zeby uciec. Dwaj mezczyzni zaatakowali ich z dwoch stron mostka, i to z taka furia, ze Trevor po chwili zobaczyl latajace w powietrzu poodcinane palce. Nagle wszedzie byla krew, kapala i tryskala z rozrywanych tetnic gestym deszczem na szyby i na posadzke. Ludzie padali na kolana, oslaniali rekami glowy, dwaj napastnicy dzgali ich jednak bezlitosnie i bezustannie. Ostre noze rozrywaly ich ramiona, robily dziury w ich szyjach, plecach i glowach. Nikt juz nie krzyczal. Niektorzy tylko skamleli i skowyczelli jak zwierzeta. A noze przez caly czas blyszczaly w powietrzu i slychac bylo odglosy gwaltownego zadawania ciosow. Trevor szarpnal Victorie za rekaw i mocno przyciagnal ja do siebie. Oboje szybko wbiegli do jakiegos sklepu i dali nura pomiedzy letnie plaszcze i zakiety. -Oni ich zabijaja, tato - wyszeptala dziewczynka. - Wszystkich tych biednych ludzi. Oni ich zabijaja! Trevor zaczal szukac po kieszeniach telefonu komorkowego. -Ciii - syknal. - Nie ruszaj sie. Zachowuj sie najciszej, jak potrafisz. -Ale oni ich zabijaja! - zaprotestowala Victoria. Sprobowala usiasc, jednak Trevor pociagnal ja na podloge, jeszcze glebiej pomiedzy plaszcze. -Co teraz zrobimy? - znowu odezwala sie Victoria. - Co zrobimy, jesli oni zaczna nas szukac? Trevor wystukal numer telefonu alarmowego. -Policja? Znowu ktos zaatakowal ludzi nozami. Wlasnie trwa napad. Tak, wlasnie w tej chwili. W pasazu nad Race Street, pomiedzy Saksem a centrum handlowym Tower Place. Przyslijcie tu kogos jak najszybciej! -Moze mi pan podac swoje nazwisko? - zapytal dyzurny policji. Trevor zatrzasnal klapke telefonu i przykucnal. -Jestes gotowa do ucieczki? - zapytal Victorie. Dziewczynka, prawie cala ukryta pod jakims rozowym plaszczem w kwiaty, pokiwala glowa. -No to uciekamy. Wezwanie Molly podala Victorii polowe silnej tabletki na uspokojenie i polozyla ja do lozka. Trevor wybral zamiast srodka uspokajajacego pol szklanki Jacka Daniels'a, a Sissy zdecydowala sie na to samo.-Nie moglem uwierzyc oczom - powiedzial Trevor, zasiadlszy wygodnie w fotelu w salonie. - To wszystko wygladalo tak, jakbym ogladal horror w telewizji. Wszedzie bylo tyle krwi. Wiedzieli juz z wiadomosci telewizyjnych, ze w oszklonym pasazu ponad Race Street smiertelnie rannych zostalo siedemnascie osob, mezczyzn, kobiet i dzieci. Napad trwal niecale trzy i pol minuty, tymczasem na cialach ofiar naliczono az trzysta dwadziescia cztery rany. Dwaj mezczyzni, ktorzy dokonali napadu, odpowiadali opisowi Czerwonej Maski, albo raczej opisom dwoch sposrod trzech Czerwonych Masek. Swiadkowie z obu stron mostka widzieli, jak napastnicy biegna przez pasaz na krotko przed atakiem, jednak nikt nie widzial, w jaki sposob opuscili miejsce zbrodni. -Usilnie apelujemy do wszystkich osob, ktore mogly widziec, jak ci dwaj mezczyzni opuszczaja miejsce zbrodni - mowil w telewizji porucznik Kenneth Moynihan z wydzialu zabojstw. - Do tej pory nie mamy zadnej informacji i nie rozumiemy, w jaki sposob zdolali uciec, niezauwazeni przez nikogo. Nie wiemy, czy przebiegli przez centrum handlowe, czy przez ktorys ze sklepow, czy moze kontynuowali ucieczke pasazem. Mogli uciec samochodem z parkingu pod Fountain Square, jednak rowniez tam nie zauwazono nikogo, kto odpowiadalby ich opisowi. Trevor wylaczyl dzwiek w telewizorze. -Masz jakis pomysl? - zapytal matke. -Tak - odparla. - Ale czy naprawde chcesz, zebym ci powiedziala, jaki to pomysl? -Mamo, tak jak teraz i tutaj widze ciebie, widzialem dzisiaj dwie Czerwone Maski. Widzialem tych facetow na wlasne oczy i widzialem, co zrobili. Moj Boze, gdybym nie zadal znizki w tym sklepie z dzinsami, pewnie i ja, i Victoria takze znalezlibysmy sie na tym mostku pomiedzy dwoma mordercami. -Dziekuje losowi, ze cie oszczedzil. -Powiedz mi jednak, jak sadzisz, w jaki sposob oni uciekli? Sissy upila odrobine whiskey. -Widziales wczoraj wieczorem te roze. W jednej chwili mialy trzy wymiary i byly prawdziwe. W nastepnej pozostaly im tylko dwa wymiary i byly jedynie rysunkiem. I co to niby ma znaczyc? -Roze to roze. Roze nie maja mozgu i w zadnym momencie zadnej mozliwosci wyboru. Roze nie potrafia podejmowac decyzji. Ale ludzie potrafia. Zaczynam przypuszczac, ze te dwie Czerwone Maski maja zdolnosc wybierania, kiedy chca funkcjonowac realnie, a kiedy chca byc tylko rysunkami. Czlowieka mozna wysledzic, za to rysunek mozna ukryc wszedzie - na scianie albo na kawalku papieru - i po prostu poczekac na moment, kiedy znowu oplaci sie zostac trojwymiarowym czlowiekiem. -Trudno mi to wszystko ogarnac - stwierdzil Trevor. - Uwazam jednak, ze cala ta historia musi miec jakies inne wyjasnienie. -Na przyklad jakie? -Moze mamy do czynienia z jakas sztuczka prestidigitatorska? Slyszalas chyba o Harrym Houdinim? Przeciez potrafil znikac, rozplywac sie w powietrzu, prawda? A z pewnoscia nie byl rysunkiem. Sissy polozyla dlon na jego ramieniu. -Wszystko jest w kartach, Trevor. Karty pokazuja rysunek, ktory ozywa. Tak jak te morderstwa z dzisiejszego przedpoludnia. Karty je przepowiedzialy, ale ja nie rozumialam, co one chca mi powiedziec. Popatrzyla na karte L'Avertissement i wreczyla ja synowi. -Popatrz tylko. Most i czlowiek, ktory ostrzega innych, zeby na niego nie wchodzili. Czerwone roze owiniete wokol barierek... Ale przeciez tak naprawde to wcale nie sa roze, to sa ludzkie rece, skapane we krwi. Jest ich dokladnie siedemnascie, jesli postarasz sie je policzyc. Rece doroslych i rece dzieci. Jedna reka odpowiada kazdej osobie, ktora zostala dzisiaj zamordowana. -To moze byc przypadek - powiedzial Trevor. -Moze byc, owszem. Ale przypadkiem nie jest tych piec srok, ktore oznaczaja piaty miesiac roku, i te dwa krzyze na wzgorzu. Krzyze w ksztalcie litery "X". Jaka mamy dzis date? Dwudziesty maja. Rzymskie liczby, dwie nasze litery "X", oznaczaja dwadziescia. Poza tym popatrz na tych mezczyzn przybitych do krzyza. Obaj maja rude wlosy i czerwone twarze. Trevor dopil whiskey i odstawil szklanke. -Napijesz sie jeszcze? - zapytala go Molly. -Chetnie bym sie napil, ale musze zachowac trzezwy umysl, zeby to wszystko ogarnac. -Jakakolwiek decyzje podejmiesz, kochanie, wiesz, ze ja uszanuje - powiedziala Molly. -Wiem. Ale chyba nie mam wyboru, prawda? Po tym, co widzialem, po tej masakrze, ktorej bylem swiadkiem, nie mam wyboru. -Zgadzasz sie wiec, zebysmy to zrobily? - zapytala Sissy. -Pod jednym warunkiem. Ze tato naprawde bedzie chcial nam pomoc. Jesli go za bardzo zdenerwujecie albo jesli w ogole cokolwiek pojdzie zle, natychmiast wyslecie go z powrotem tam, gdzie jest jego miejsce, i to bedzie koniec. I zostawimy go tam na zawsze w swietym spokoju. -Oczywiscie - powiedziala Sissy. Teraz, kiedy Trevor zgodzil sie na probe ozywienia Franka, Sissy byla troche mniej pewna siebie i nie emanowal juz z niej taki wielki entuzjazm jak na poczatku. Fantazjowanie i marzenia to jedno, a zmierzenie sie z rzeczywistoscia to calkiem co innego... -Chyba musze zapalic. -Tacie wcale sie nie spodoba, kiedy sie dowie, ze nadal palisz. -Chyba masz racje. Nic mi po papierosie. - Sissy zawahala sie i po chwili dodala: - Cholera jasna, a wlasnie ze musze zapalic. Wyszla na podworze, gdzie cykady cykaly jeszcze halasliwiej niz dotad. Zapalila papierosa i gleboko wciagnela dym w pluca. Minelo prawie dwadziescia piec lat od dnia, w ktorym mlodzi policjanci staneli na progu jej domu z kapeluszami w rekach i jakajac sie, powiedzieli jej, ze Frank zostal zabity. Zareagowala jedynie krotkim "O moj Boze". Nie rozplakala sie. Nie plakala nawet na pogrzebie. Po raz pierwszy zalkala po smierci Franka zupelnie niespodziewanie. Siedziala wtedy z przyjaciolka w Aurora's Cafe, pila kawe i sluchala piosenki Pretty Woman, plynacej z glosnika szafy grajacej. Frank czesto spiewal jej wlasnie te piosenke; nie mial zbyt dobrego glosu, ale zawsze z trudem przychodzily mu wszelkie komplementy, dlatego pozwalal, zeby to Roy Orbison prawil je Sissy w jego imieniu. Teraz zaspiewala sobie po cichu: -Pretty woman... walking down the street... Na podworko wyszla Molly. Pod pacha trzymala gruby album z fotografiami, oprawny w skore. -Znalazlam mnostwo fotografii, z ktorych bede mogla skorzystac. Oczywiscie, jezeli wciaz tego chcesz. -Ciagle nie moge uwierzyc, ze nie dostrzeglam w kartach ostrzezenia - powiedziala Sissy. - Dwudziestego maja, pietnascie po dziesiatej, na mostku. Wszystko bylo w kartach, gdybym to tylko poprawnie odczytala. Moglabym ocalic zycie tych wszystkich ludzi. -Sissy, przeciez ty przepowiadasz przyszlosc. Rozmawiasz z martwymi ludzmi, ktorzy ukazuja sie w lustrach. Jestes najbardziej niesamowitym medium, jakie znam. Ale nie jestes nieomylna. Nikt z nas nie jest nieomylny. Sissy odwrocila sie twarza do niej. -Kiedys bylam. Kiedys bylam nieomylna. Ale... coz... Moze Trevor ma racje? Moze trace moj dar? Moze po prostu dziwaczeje? Molly wczesniej zaznaczyla odpowiednia strone w albumie i teraz go na niej otworzyla. Z kolorowej fotografii popatrzyla na nie usmiechnieta twarz Franka, stojacego na brzegu oceanu w Hyannis. Sissy sama zrobila to zdjecie, zaledwie dwa tygodnie przed jego smiercia. Wlosy Franka rozwiewal wiatr od oceanu. Mial niebieskie oczy. Sissy prawie juz zapomniala, jak jej sie kiedys podobaly. -Tak, to jest dobre zdjecie. Bardzo mi sie podoba. -Nie namaluje go jednak na plazy. Namaluje go, jak stoi tutaj. -Jasne. Najlepiej gdyby pojawil sie przed sciana porosnieta winorosla. Co ty na to? -Moge go namalowac gdziekolwiek. Nawet jak stoi w salonie, jesli chcesz. -Wiem. Ale kiedy sie zmaterializuje, jesli to w ogole nastapi, nie powinnismy wszyscy w tym uczestniczyc. Niech to bedzie cos bardzo osobistego. Molly pokiwala glowa. Rozumiala, co Sissy ma na mysli. Nawet nie potrafila sobie wyobrazic, co Frank bedzie czul w momencie niespodziewanego zmartwychwstania, kiedy zeskoczy z obrazu, jednak wyobrazala sobie, ze bedzie to dla niego chwila trudna i doniosla, zarowno fizycznie, jak i emocjonalnie. -Co powiesz Victorii? - zapytala Sissy, kiedy wrocily do domu. -Nie wiem. W koncu jeszcze nic nie zrobilysmy, prawda? A jak zrobimy... Coz, pewnie po prostu powiem jej prawde. -"Victorio, to jest twoj dziadek, ktory umarl na dlugo, zanim sie urodzilas. Powiedz mu dzien dobry". Czy tak? -Sissy, jestes cyniczna. -Wcale nie. Jesli chcesz wiedziec, jestem rozdygotana. Po prostu staram sie nad soba zapanowac. * * * Molly siedziala przy biurku, a Sissy tuz obok niej. Trevor przechadzal sie nerwowo od okna do sciany. Co jakis czas nerwowo chrzakal, jakby czekal w kolejce na rozmowe w sprawie nowej pracy.Majac przed soba fotografie Franka w Hyannis oraz trzy mniejsze zdjecia, przedstawiajace jego prawy i lewy profil, a takze cala sylwetke od kolan, Molly zaczela szkicowac. Oczywiscie nigdy w zyciu nie widziala Franka, jednak Trevor tyle jej o nim naopowiadal, ze odnosila wrazenie, jakby znala go bardzo dobrze. Doskonale wiedziala, ze do zycia podchodzil rzeczowo i mial ironiczne poczucie humoru. Ale wiedziala tez, ze z zapalem pomagal innym ludziom, szczegolnie tym najbardziej nieszczesliwym i bezradnym - nie zawsze ofiarom przestepstw, czasami tez przestepcom. Frank Sawyer przez dlugi czas robil wszystko, co lezalo w jego mocy, zeby pomoc dziewietnastoletniemu narkomanowi o nazwisku Laurence Stepney w powrocie do normalnego zycia. Ale pewnego dnia okolo poludnia zobaczyl, jak Stepney z jakims innym mlodym chlopakiem probuja sie wlamac do samochodu na parkingu przed supermarketem Big Bear, niedaleko Norfolk. Podszedl do Stepneya i zapytal go, co sobie wlasciwie wyobraza. Mlodzieniec bez wahania wyszarpnal zza paska potezny rewolwer kaliber trzydziesci osiem i strzelil Frankowi prosto w twarz. -Doskonale - powiedziala Sissy, kiedy Molly zaczela szkicowac policzki Franka. - Naprawde potrafisz uchwycic podobienstwo. Ale kiedy przejdziesz do oczu... Wiesz, zawsze odnosilam wrazenie, ze Frank patrzy daleko przed siebie, jakby skupial wzrok gdzies za moimi plecami, przynajmniej wtedy, kiedy ze mna rozmawial. Ktoras z moich przyjaciolek powiedziala mi, ze w czasie rozmowy z nim czula sie przezroczysta, tak jakby Frank spogladal przez nia na wylot. Trevor podszedl do nich, popatrzyl ponad ramieniem Molly na szkicownik i powrocil do nerwowego spaceru. -To sie nie uda, wiecie? - odezwal sie po chwili. - To sie po prostu nie moze udac. -Trevor, nawet jesli nam sie nie uda, przynajmniej bedziemy mieli przepiekny portret twojego ojca - odparla Sissy. - Widzisz wiec powod do narzekan? -Caly ten pomysl jest szalony. A ja jestem szalony dlatego, ze sie na niego zgodzilem. -Trevor, ja bardzo lubie, kiedy okazujesz troche szalenstwa. Przez cale zycie jestes zbyt powazny. Byles powazny nawet wtedy, kiedy jeszcze siusiales do nocnika. -Na milosc boska, mamo! -Czy wiesz, dlaczego twoj ojciec sie ze mna ozenil? Kiedys mi powiedzial: "Sissy, jestes najbardziej irracjonalna osoba, jaka spotkalem w zyciu. Jestes kompletnie szalona, a tego wlasnie potrzeba w moim zyciu. Chociaz odrobiny szalenstwa". -Zaluje, ze ani odrobiny tego szalenstwa po tobie nie odziedziczylem. -Tak myslisz? A moim zdaniem odziedziczyles. Uwazam, ze jestes bardziej podobny do mnie, niz chcialbys przyznac. Molly wypelniala teraz cienie pod policzkami Franka i linie wokol jego ust. Sissy pomyslala, ze naprawde jest znakomita malarka. Jej portrety bynajmniej nie przypominaly fotografii. Mialy w sobie o wiele wiecej. Portretowanym osobom dodawaly charakteru, jakby wpajaly w nie zycie, dawaly im dusze. Kiedy Molly namalowala usta Franka, Sissy odniosla wrazenie, ze dawno zmarly maz zaraz sie do niej odezwie. W miare jak praca nad portretem dobiegala konca, Trevor spacerowal coraz wolniej, az wreszcie stanal za zona i z fascynacja oraz tlumionym bolem spogladal na niezyjacego ojca. -Okay - powiedziala w koncu Molly. Uniosla portret troche wyzej, zeby mogli mu sie lepiej przyjrzec. - Teraz pozostaje nam tylko czekac i patrzec, co sie wydarzy. -Proponuje, zebysmy zostawili go w samotnosci - zasugerowala Sissy. - Usiadzmy gdzies spokojnie, napijmy sie i niech kazde z nas pomodli sie do Boga, w ktorego wierzy. Molly starannie umyla pedzelek i wsunela go do sloika po dzemie. Zanim wstala, przesunela dlonia po naszyjniku. Natrafila dlonia na mosiezna obraczke z granatem i mocno zacisnela na niej srodkowy palec i kciuk. -Modlisz sie do Vincenta van Gogha? - zapytala ja Sissy. -Prosze o jego blogoslawienstwo - odparla Molly. - Jesli ktokolwiek mial pojecie, czym jest szalenstwo, strach i rozczarowanie, tym kims byl wlasnie on. Wyszli z pracowni i wrocili do salonu. Trevor napelnil szklanki doskonala whiskey, po czym wszyscy troje usiedli. Spogladali po sobie, jakby przed chwila wspolnie uczynili cos, co powinno powodowac u nich poczucie winy. -Zapalisz, mamo? - zapytal Trevor. Sissy popatrzyla na niego z niedowierzaniem. -Chyba nie pytales powaznie? -Do diabla, jak najpowazniej. Zapalisz? -Coz, dzieki, ze pytasz, jednak wkrotce wraca twoj ojciec, a przeciez wiesz, co on sadzil o paleniu papierosow. Siedzieli w ciszy jeszcze przez piec minut. Nagle zaterkotal telefon. Bylo to tak niespodziewane, ze Sissy az podskoczyla. Molly podniosla sluchawke: -Mieszkanie Sawyerow. Och, Mike, to ty? Jak sie masz? Wiem, to straszne. Victoria naprawde jest w nie najlepszym stanie. Coz, Trevor takze. Wiem. - Zakryla dlonia mikrofon. - To Mike Kunzel. Pyta, czy moge wykonac dla niego jeszcze jeden portret pamieciowy. -W tym naszyjniku nie mozesz. -Oczywiscie. Nie bede nawet musiala jechac do miasta. Trevor widzial mordercow najlepiej ze wszystkich swiadkow. Moge wiec malowac tutaj. - Odslonila mikrofon. - Jasne, Mike. Moge to zrobic. Daj mi godzine, a wysle ci ten portret poczta elektroniczna. - Urwala na chwile. - Tak... Tak, oczywiscie. - Podala sluchawke Sissy. - Chcialby zamienic slowko takze z toba. -Ze mna? Sissy wziela sluchawke do reki. -Pani Sawyer? - uslyszala glos detektywa Kunzela. - Dzien dobry. Co u pani slychac? -Coz, wszyscy jestesmy mocno wzburzeni. -Kiedy ostatnim razem Czerwona Maska zadzwonil na moj telefon komorkowy, powiedziala pani, ze dal nam przez to wskazowke. Nie powiedziala pani jednak, co to za wskazowka. -Rzeczywiscie, nie powiedzialam i w sumie sie teraz z tego ciesze. Nie sadze bowiem, aby pan wtedy uwierzyl w moje slowa. -Niech pani sprobuje teraz, pani Sawyer. Nigdy nic nie wiadomo. Jestem uwazany za najwiekszego pragmatyka w wydziale zabojstw, jednak czasami nawet pragmatycy chwytaja sie, jak tonacy brzytwy, roznych dziwnych sposobow na wybrniecie z trudnej sytuacji. Dzisiaj po poludniu urzadzilismy trzy zasadzki, poszukujac mezczyzn o czerwonych twarzach - jedna w Betts-Longworth i dwie w Oper-the-Rhine. Jednak po akcji jedyne czerwone twarze nalezaly tylko do nas. Sissy starannie dobrala nastepne slowa. -Pozwoli pan, detektywie, ze wyraze sie w sposob nastepujacy. Slyszal pan kiedykolwiek o doppelgangerach, dokladnych kopiach swoich wlasnych postaci? -Prosze mowic dalej. -Mysle, ze dwie Czerwone Maski, mordercy z Giley Building i z centrum handlowego Four Days, oraz dwie Czerwone Maski, ktore zamordowaly dzisiaj tych ludzi w pasazu, moga byc swego rodzaju doppelgangerami. -Nie rozumiem pani. Chodzi o identycznych blizniakow? -W pewnym sensie. Jednak identyczne blizniaki to dwie odrebne osoby. A tutaj mamy dwukrotnosc tej samej osoby. Jak dwie kopie tego samego obrazu. Nastapila dluga cisza. Wreszcie detektyw Kunzel odezwal sie: -Przykro mi, pani Sawyer, ale mnie pani zaskoczyla. Naprawde, nic z tego nie rozumiem. -To, czy pan rozumie czy nie, nie ma zadnego znaczenia, detektywie. Najwazniejsze, zeby policja dzialala teraz bardzo ostroznie. Kiedy bedzie pan wysylal swoich ludzi na dalsze poszukiwania Czerwonych Masek, niech im pan powie, zeby mieli oczy szeroko otwarte i dookola glowy. Moje karty udzielily mi bardzo silnego ostrzezenia: mysliwi moga sie zamienic w zwierzyne. -Coz... Jestem jeszcze bardziej zdezorientowany niz minute temu - powiedzial Kunzel. - Jednak bede pamietal o pani slowach. Powiem moim ludziom, zeby szukali jednego faceta, ktory moze byc dwoma facetami. -Moze w ogole nie byc czlowiekiem - zauwazyla Sissy. Znowu dluga cisza. -Pozostanmy na razie przy pani doppelgangerach - odezwal sie detektyw Kunzel. - Ale jesli pani bedzie miala jeszcze jakies inne teorie... Sissy przerwala polaczenie i oddala sluchawke Molly. -Mam bardzo zle przeczucia - powiedziala. Pan Boots, spiacy dotad na dywanie obok kanapy, niespodziewanie podniosl glowe i wydal przenikliwy skowyt. -Widzisz? Pan Boots czuje to samo. Portret Franka Wybila jedenasta. Molly byla zbyt zmeczona, zeby czuwac, dlatego poszla spac. ("Ale jesli cos sie wydarzy, musicie mnie obudzic!")Po kolejnych dwudziestu minutach Trevor takze udal sie do sypialni. W salonie pozostala jedynie Sissy i Pan Boots. W ciszy sluchac bylo tylko spiew cykad za oknem i miarowe tykanie sciennego zegara. Sissy poszla do pracowni Molly, zeby zobaczyc, czy portret Franka wciaz jest na miejscu. Popatrzyla na niego ze smutkiem i dotknela palcami jego ust, jakby sie spodziewala, ze znow je poczuje na sobie, tak jak pewnego jesiennego dnia, kiedy biegali po parku zasypanym zoltymi liscmi i Frank w pewnej chwili powiedzial do niej: "Tak latwo jest sie w tobie zakochac. I tak latwo byc w tobie zakochanym". -Frank - wyszeptala. Wrocila do salonu i usiadla na kanapie. Zaczela drapac spiacego Pana Bootsa za uszami. Co mu sie snilo? Na pewno nie olbrzymy, tego byla pewna. Ani mezczyzni o czerwonych twarzach, z nozami rzeznickimi i z waskimi szparkami zamiast oczu. Zasnela i zaczela chrapac, nie zdajac sobie z tego sprawy. Snila, ze idzie przez wielki parking i slyszy zwielokrotnione przez echo odglosy rozmow, krzykow i opon piszczacych na betonie. Nie miala pojecia, jak sie wydostac z parkingu. -Miejcie oczy szeroko otwarte i dookola glowy! - krzyknela, jednak jej glos byl slaby i zduszony. Nie byla pewna, czy ktos ja slyszy. - Jest ich dwoch! Miejcie oczy szeroko otwarte i dookola glowy! Obudzila sie nagle. Salon byl ciemny, jednak lampka na biurku w pracowni ciagle sie palila. Pan Boots wzdrygnal sie przez sen. Zegar na scianie wskazywal dziesiec po drugiej. Niezdarnie wstala z kanapy i poszla do kuchni. Nalala sobie zimnej wody mineralnej z lodowki i wypila ja jednym haustem. Odstawiwszy szklanke, przez chwile z trudem lapala oddech. Na podworzu bylo ciemno, mimo ze niebo na horyzoncie bylo pomaranczowe od swiatel niedalekiego miasta. Sissy otworzyla drzwi i stanela na progu, wsluchujac sie w dzwieki nocy. Kiedy jej oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci, zobaczyla pod sciana winorosli jakas sylwetke. Byl to mezczyzna, siedzacy bez ruchu na laweczce. Powoli podniosla dlon do ust i ugryzla sie w palec, czesciowo ze strachu, a czesciowo po to, aby sie upewnic, ze naprawde juz nie spi. Jeszcze nigdy czegos takiego nie czula: mieszaniny euforii i strachu. Nie wiedziala, czy powinna zawolac Trevora i Molly czy tez wrocic do kuchni i zamknac za soba drzwi. Czy moze stanac twarza w twarz z nieznajomym mezczyzna. Jednak to on odezwal sie pierwszy. -Przepraszam - zagadnal. - Gdzie ja wlasciwie jestem? Mozna bylo odniesc wrazenie, ze zasnal podczas dlugiej podrozy pociagiem i wlasnie sie obudzil. Sissy podeszla do niego. Jego twarz ukryta byla w mroku, jednak natychmiast rozpoznala fale siwych wlosow. -Frank... - odezwala sie. - Frank, czy to ty? -Gdzie ja jestem? Do diabla ciezkiego, zupelnie nie wiem, jak sie tutaj znalazlem. Czy to jest sen? Sissy usiadla obok niego. Teraz juz widziala, ze to naprawde jest Frank. Mial te sama pociagla, kanciasta twarz. Szrame w ksztalcie rombu na policzku. Nawet pachnial jak Frank, woda po goleniu Bossa, ktora mu podarowala na Boze Narodzenie dwadziescia cztery lata temu. -To nie jest sen, Frank. Zawolalismy cie z powrotem. -Zawolaliscie mnie z powrotem? Skad? -Nielatwo to wyjasnic. Ale to jest dom Trevora w Cincinnati. -Dom Trevora? Co to znaczy? Chcesz powiedziec, ze Trevor nie mieszka juz z nami? -Trevor jest juz doroslym mezczyzna, Frank. Ma zone i dziewiecioletnia corke. -Trevor? To przeciez niemozliwe. On ma dopiero jedenascie lat. -Nie bylo cie z nami, Frank. Od dwudziestu czterech lat. -Co ty mowisz? Co to znaczy, ze mnie nie bylo? A gdzie wlasciwie bylem? Sissy polozyla dlon na jego dloni, lecz on niemal natychmiast cofnal reke. -Slyszales o ludziach, ktorzy zapadli w spiaczke? - zapytala Sissy. - Z toba stalo sie cos podobnego. -Bylem nieprzytomny? Przez dwadziescia cztery lata? Chyba sie nie spodziewasz, ze w to uwierze? -To prawda, Frank. Zaprowadze cie do domu, zebys zobaczyl Trevora. Wtedy mi uwierzysz. Frank milczal przez prawie pol minuty. Cykady bezustannie cykaly, a cisze nocy na chwile zaklocil odglos odleglej syreny samochodu policyjnego. -Kim wiec ty jestes? - zapytal Frank w koncu. - Jestem pewien, ze rozpoznaje twoj glos. -Wiele rzeczy sie zmienilo. Takze ja sie zmienilam. -Sissy? -Tak, to ja - powiedziala. Byla bliska lez. - Juz nie calkiem taka Sissy, jaka mnie pamietasz, ale wciaz ta sama. Frank wstal i swiatlo z kuchennego okna oswietlilo jego twarz. Sissy wprost nie mogla uwierzyc, ze wyglada tak mlodo. Kiedy mial czterdziesci siedem lat, a ona czterdziesci piec, uwazala, ze oboje zaczynaja objawiac pierwsze oznaki zblizajacej sie starosci. -Pozwol - powiedzial i wyciagnal do niej reke. Sissy przyjela ja, a Frank pomogl jej wstac na nogi. - Twoje wlosy - wyszeptal. - Kochanie, co sie stalo z twoimi wlosami? Weszla w smuge swiatla padajacego z okna. -Nie tylko z moimi wlosami, Frank. Bardzo lagodnie dotknal jej policzka. W jego oczach lsnily lzy. -Nie rozumiem - powiedzial. - Czyzbym naprawde tak dlugo pozbawiony byl swiadomosci? Ujela go za przegub dloni i pocalowala opuszki jego palcow. -Przepraszam cie. Nie powinnam byla wzywac cie tu z powrotem, prawda? -Ale ja nadal nic nie rozumiem. W jaki sposob stracilem swiadomosc? Dlaczego nie jestem w szpitalu albo w podobnym miejscu? Powiedzialas, ze to trwalo dwadziescia cztery lata? Frank z zaciekawieniem rozejrzal sie po podworzu, troche dluzej patrzyl na zbite gromady cykad. -To jednak jest sen, prawda? To sie nie moze dziac naprawde. Ale jest przeciez tak cholernie realistyczne. -Moze wejdziesz do domu? - zaproponowala Sissy. - Wtedy ci wszystko wyjasnie. Frank popatrzyl jej w oczy. -O moj Boze - powiedzial. - To jednak nie jest sen, Prawda? Zle wspomnienia Frank szedl za Sissy do kuchni jak czlowiek ze wstrzasnieniem mozgu. Rozejrzal sie dookola, zatrzymujac wzrok dluzej na kwiecistych czerwono-zoltych zaslonach oraz zdobiacych sciany dekoracyjnych talerzach i kubkach. Uwaznie przyjrzal sie fotografiom rodzinnym wiszacym obok lodowki.-To jest...? - zapytal, wskazujac na fotografie Trevora. Sissy pokiwala glowa. -Tak. Bardzo podobny do ciebie, nie sadzisz? -A to jest jego zona? I corka? -Molly i Victoria. Molly jest malarka. Popatrz na te wszystkie kwiaty. To ona je namalowala. Takze ten pejzaz. Rozpoznajesz go? To jest New Milford Green. Namalowala go, kiedy przyjechali do mnie z Trevorem ostatniej jesieni. Frank wysunal krzeslo spod kuchennego stolu i usiadl. -Trudno mi sie z tym oswoic, Sissy. Z tym, jak wygladasz, no po prostu ze wszystkim. Ale wciaz jestes urocza, jak zawsze. Chyba jednak przegapilem wiele lat. Jak to sie moglo stac? Sissy usiadla naprzeciwko niego i chwycila jego dlonie. -To cudowne, ze znowu ciebie mam. Nie masz pojecia, jak strasznie za toba tesknilam. -Jest tutaj Trevor? Nie powiesz mu, ze wrocilem? -Oczywiscie, ze mu powiem. Jest jednak cos, o czym powinienes sie dowiedziec najpierw. Bedzie to dla ciebie bardzo trudne do zrozumienia i jesli sie na mnie rozzloscisz, wcale sie nie zdziwie. -Znalazlas sobie kogos innego? O to chodzi? Po dwudziestu czterech latach, kochanie, przeciez nie bede mogl cie za to winic. -Spotykalam sie z roznymi mezczyznami, owszem. Mialam wielu przyjaciol. Niektorzy byli bardzo dobrzy. Ale z nikim sie nie zwiazalam na powaznie. I nie spotkalam nikogo, kto moglby mi ciebie zastapic. -Dlaczego wiec mialbym byc zly? Sissy znowu wstala i podeszla do zlewu. Zdjela ze sciany male lusterko w ramce z ceramicznych pelargonii. Podala je Frankowi i powiedziala: -Popatrz na siebie, Frank. I powiedz mi, co widzisz? Frank popatrzyl w lustro i zmarszczyl czolo. Nastepnie kilkakrotnie dotknal palcami roznych czesci swojej twarzy. -Nie wygladam staro, prawda? - powiedzial. - Nie wygladam tak staro jak ty. Jak to mozliwe? -Powiedzmy, ze ostatnie dwadziescia cztery lata cie po prostu ominely, Frank. -Ominely mnie? Na milosc boska, co to znaczy? -Pamietasz chlopaka o nazwisku Laurence Stepney? -Jasne, ze pamietam. Prawdziwe utrapienie, ale jesli go wyprostuje, naprawde moze daleko zajsc. Ale... zaraz, zaraz. Skoro minely dwadziescia cztery lata, Laurence musi miec teraz okolo czterdziestki? -Pamietasz, jak chcial ukrasc samochod z parkingu przed supermarketem Big Bear? Frank przez chwile sie zastanawial. Wreszcie powoli pokiwal glowa. -Tak jakby... On i jeszcze jeden gowniarz. Nazywal sie Thomas Cusack. -Probowales go powstrzymac, Frank. Pamietasz? Oczy Franka, ktore zawsze sprawialy wrazenie, jakby byly skupione na czyms bardzo odleglym, teraz skupily sie na czyms oddalonym jeszcze bardziej. Na przeszlosci. Wyciagnal przed siebie reke, jakby chcial polozyc dlon na czyims ramieniu. -Tak, tak. Pamietam. Powiedzialem: "W ten sposob nie skrzywdzisz mnie, Laurence, ale samego siebie. I swoich rodzicow". -I co sie pozniej stalo? Frank opuscil reke i popatrzyl na Sissy ze zdumieniem. -Nie wiem. Mowie szczerze, nie wiem. Co sie stalo? -Laurence Stepney zastrzelil cie, Frank. Strzelil do ciebie bez ostrzezenia z bliskiej odleglosci. Frank popatrzyl na swoja koszule, jakby sie spodziewal, ze zobaczy na niej krew. -I to z tego powodu zapadlem w spiaczke? -Nie, Frank. - Sissy urwala na moment. Nastepne slowa przyszly jej z ogromnym trudem. - On cie zabil. * * * Frank siedzial w calkowitym milczeniu, a Sissy tymczasem opowiadala mu wszystko o rozach, obraczce i Czerwonej Masce oraz o tym, co przepowiedzialy karty DeVane.-Dlatego zawolalismy cie z powrotem, Frank. To jest jedyny sposob, jaki mi przyszedl do glowy, zeby ocalic mnostwo ludzi przed smiercia z rak tych mordercow. Jednak zgodzilismy sie z Trevorem, ze jesli nie bedziesz chcial nam pomoc, jesli zechcesz nadal spoczywac w spokoju, uszanujemy twoja wole i pozwolimy ci powrocic tam, gdzie jest twoje miejsce. Frank uniosl reke i popatrzyl na swoja dlon. -Mowisz mi wiec, ze jestem martwy i to jest reka martwego czlowieka? -Frank Sawyer, za ktorego wyszlam, prawdziwy Frank Sawyer, nie zyje, owszem, a jego szczatki spoczywaja na Morningside Cemetery w New Milford. Ale ty jestes podobizna Franka Sawyera. Masz jego wspomnienia, jego charakter i, mam nadzieje, posiadasz tez jego umiejetnosci w dziedzinie scigania przestepcow. -Jestem obrazem? -Zostales wskrzeszony jako obraz. Nie wiemy dokladnie, jak to sie odbywa, uwazamy jednak, ze pewna mosiezna obraczka znajdujaca sie w naszyjniku Molly ma moc ozywiania obrazow, ktore ona maluje. Frank wstal. Dotknal wlosow Sissy i owinal siwy kosmyk wokol palca. -Fryzura porozwiewana jak zawsze - powiedzial. - Nie znalem innej kobiety, ktora nosilaby wlosy w takim nieladzie. -Kochalam cie, Frank. Bardzo cie kochalam. Kiedy cie zamordowano, to bylo tak, jakby rownoczesnie zamordowano i mnie. -Ale jak ja moge byc obrazem? - Frank przesunal palcem po brwi Sissy, dotknal jej policzka, a potem ust. - Czy obraz moze chodzic, rozmawiac i owijac sobie wokol palca twoje wlosy? -Nie wiem. Po prostu nie wiem. Ale znam wiele opowiesci o tym, jak ozywaja obrazy i rysunki. -To jest szalone - powiedzial Frank i potrzasnal glowa. - Zawsze uwazalem cie za szalona, prawda? I tak bardzo cie kocham za to szalenstwo. -Zostaniesz i pomozesz nam? - zapytala Sissy. - Czy moze jednak chcesz wrocic? -Umarlem. A teraz zyje znowu. Byc moze jestem jedynie obrazem, ale przeciez czuje sie soba. Jak wiec sadzisz? -Obudze Trevora i Molly, dobrze? Sissy odwrocila sie w kierunku korytarza, ktory prowadzil do ich sypialni, jednak wcale nie musiala ich budzic. Trevor i Molly stali w drzwiach, wpatrujac sie we Franka jak dzieci, ktore wlasnie zobaczyly Swietego Mikolaja z workiem prezentow. -Tato - odezwal sie Trevor ochryplym glosem. - Tato, nie moge uwierzyc! Postapil krok do przodu. Przez krotka chwile wpatrywali sie w siebie - dawno utracony ojciec i dorosly syn. Po chwili padli sobie w ramiona i przylgneli do siebie tak mocno, jakby juz nigdy nie chcieli sie od siebie oderwac. -To jest cud - powiedzial Trevor. - To sie naprawde stalo. Cud! Sissy popatrzyla na Molly i usmiechnela sie. Zona Trevora ocierala lzy rekawem nocnej koszuli. -Wykonalas wspaniala robote, Molly. Podarowalas mi Franka, dokladnie takiego, jakim go pamietam. Molly trzymala w rece naszyjnik. Teraz podniosla go do oczu. -Popatrz - powiedziala. - Zobaczylam, jak blyszczy na moim nocnym stoliku, i od razu wiedzialam, ze cos musialo sie stac. Kamien w obraczce van Gogha lsnil tak jasno, jakby mial w srodku czerwona zaroweczke. -To dziala jak twoj pierscien, Sissy - rzekla Molly. - Tyle ze twoj pierscien ciemnieje, kiedy ludzie klamia. -Tak - odparla Sissy. Odebrala od niej naszyjnik i przytrzymala go przed twarza Franka. Obraczka teraz zalsnila w jego oczach, dwiema blizniaczymi czerwonymi gwiazdkami. - Czuje, ze zyjesz - powiedziala do niego. - I popatrz, im blizej ciebie, tym jasniejszy blask. -Moze sie czegos napijemy, zeby uczcic to spotkanie? - zaproponowal Trevor. -Przeciez jest trzecia nad ranem. -No i co z tego? Trzymam w lodowce butelke cuvee napa, jesli ktos reflektuje. A mamy chyba co uczcic, prawda? - Trevor zawahal sie i popatrzyl na Franka. - Tato? Wypijesz z nami, prawda? To znaczy, mam nadzieje, ze mozesz pic? Frank wzruszyl ramionami. -O ile mi wiadomo, to owszem. Czuje sie wystarczajaco prawdziwy, zeby pic, i chyba taki jestem, co? Uwazam, ze moge rowniez jesc. Sissy, nadal przyrzadzasz zapiekanki z peklowana wolowina? * * * Siedzieli w salonie tak dlugo, az wreszcie na dworze zaczelo switac. Mimo ze Sissy wiedziala, ze "Frank" siedzacy przed nia wcale nie jest tym Frankiem, ktorego pochowala, radosc, jaka jej dawalo ogladanie go i siedzenie obok niego na kanapie, byla tak wielka, ze jej twarzy nie opuszczal usmiech.Zasmucilo ja dopiero wspolne odbicie ich twarzy w lustrze, a to dlatego, ze Frank byl na tym odbiciu o wiele mlodszy od niej. Dwadziescia cztery lata wyzlobily linie wokol jej oczu i ust, a na szyi musiala juz nosic jedwabna chuste albo duzy naszyjnik, zeby ukryc zmarszczki. -No i co teraz? - zapytal Frank. - Jak mam znalezc te dwie Czerwone Maski? -Mysle, ze najlepiej zaczac poszukiwania w Giley Building - powiedziala Sissy. - To tam Czerwona Maska napadl po raz pierwszy. Juz ci mowilam, ze nie potrafilam wyczuc zabojcy, a policyjne psy tropiace nie zlapaly zapachu. Ale to po tym ataku Molly narysowala jego pierwszy portret i uwazam za bardzo prawdopodobne, ze on ukrywa sie wlasnie gdzies w budynku. -A jak ich znajdziemy, co dalej? -Wymierzymy sprawiedliwosc. Nie ma sensu ich aresztowac i wsadzac do wiezienia. Po prostu by znikneli. Musimy ich zniszczyc. To proste. Frank dopil wino musujace. -Bardzo dobre - powiedzial. - Jeszcze nigdy nie pilem czegos takiego. Kto by pomyslal dwadziescia cztery lata temu, ze mlody Trevor bedzie edukowal ojca w zakresie wysublimowanych smakow. -Zaczne od sprawdzenia, czy potrafisz wyczuc, gdzie ukrywaja sie te Czerwone Maski. W koncu ty tez jestes obrazem, tak jak oni, i mozesz podazac za nimi do miejsc, do ktorych nikt inny nie bedzie w stanie sie dostac. -Nie potrafie wrozyc jak ty, Sissy. W poprzednim zyciu nigdy nie potrafilem zrozumiec, skad wiedzialas, ze ktos wkrotce zlozy nam wizyte, nawet godzine wczesniej. Albo skad wiedzialas, ze w niedlugim czasie wydarzy sie cos zlego. -Rozumiem cie, kochanie. Jednak ty zawsze miales intuicje i talent do tropienia zlych ludzi, prawda? A moim zdaniem wkrotce sie przekonasz, ze po smierci nabyles jeszcze dodatkowe zdolnosci. Frank odwrocil glowe. -Cos slysze - powiedzial. - Slysze to, odkad sie tutaj pojawilem. Wstal i podszedl do obrazu Molly przedstawiajacego New Milford Green, z kolonialnymi domami, szerokimi werandami i zoltymi liscmi na trawie. Uniosl dlon i wskazujac na obraz, powiedzial: -Czuje wiatr, Sissy. Slysze przejezdzajace samochody i rozmawiajacych ludzi. Odwrocil sie do niej, ale zaraz sie zachwial i ugiely sie pod nim kolana. Zlapal za oparcie jednego z kuchennych krzesel, jednak upadl na podloge, a krzeslo przewrocilo sie na niego. -Frank! - zawolala Sissy i uklekla obok niego. - Frank, nic ci nie jest? Frank popatrzyl na nia. Zrenice jego oczu byly bardzo male, jakby wpatrywal sie w jaskrawe swiatlo. -Juz wszystko dobrze, chyba juz dobrze. Zabawne... Przez sekunde nie wiedzialem, gdzie jestem. Sissy ujela go za reke, uniosla ja ku swoim ustom i pocalowala obraczke slubna na jego palcu. -Gdziekolwiek jestes, Frank, zawsze bedziesz ze mna. Zawsze. Zabawa w chowanego Detektyw Kunzel siedzial przy kontuarze baru w Hathaway's, restauracji utrzymanej w stylu lat piecdziesiatych. W najlepsze zajadal na sniadanie jajecznice. Kelnerka miala wlasnie go zapytac, czy zyczy sobie dodatkowa porcje masla jablkowego, kiedy zadzwonil jego telefon komorkowy.-Kunzel - powiedzial do sluchawki. -Zycze smacznego, detektywie. - W telefonie rozlegl sie chrapliwy szept Czerwonej Maski. - To moze byc twoje ostatnie sniadanie, jesli nie bedziesz ostrozny. Ostatni posilek potepionego detektywa. -Czego chcesz, ty morderco, ty smieciu?! - zawolal detektyw Kunzel tak gwaltownie, ze starszy mezczyzna, siedzacy niedaleko niego, az sie poderwal z barowego stolka. -Nie chodzi wcale o to, czego ja chce. Przeciez i tak wszystko dostaje, prawda? A pragne w koncu tylko zemsty, nazywajac rzecz po imieniu. Nie,, detektywie, teraz porozmawiamy o tym, czego ty chcesz. -Mow dalej - powiedzial detektyw Kunzel i odlozyl widelec na talerz. Nagle stracil caly apetyt. -Chcesz mnie, prawda? Chcesz mnie widziec zakutego w kajdanki i zamknietego w celi, a potem postawionego przed sadem i skazanego na smierc. Chcesz zobaczyc mnie w Mansfield, prawda? W Mansfield, z igla w ramieniu. -Dobrze to ujales. Nie zakladam jednak naiwnie, ze sie poddasz i sam sie zglosisz na policje. -Oczywiscie. Przeciez nie jestem glupcem. Ale sprawiedliwosc to sprawiedliwosc, detektywie. Zawsze trzeba dac jej szanse i dlatego ja tobie daje szanse na uchwycenie mojego tropu. -A niby dlaczego? - zapytal detektyw Kunzel. Machnal reka na kelnerke, ktora do niego podeszla, i powiedzial: - Nie, dziekuje. -Moze jestem znudzony? A moze oprocz zemsty szukam takze dreszczyku emocji w zmaganiach z toba? Moze zabijanie tych wszystkich niewinnych ludzi jest zbyt latwe? Przeciez to jest prawie tak, jakbym strzelal do ryb w beczce. -Wiec tego wlasnie chcesz? -Mozesz nie przyjac mojej oferty, detektywie. Ale bedziesz mial tylko jedna szanse. Potem znowu sie zaczna masakry. Nie ma spoczynku dla przekletych, pamietaj. Ani litosci dla niewinnych. -Jasne, panie Masko - powiedzial detektyw Kunzel. - Jaka jest wlasciwie twoja propozycja? -Znajdziesz mnie dokladnie w poludnie na wielopoziomowym parkingu przy Giley Building. Wez ze soba mnostwo policjantow, by udzielili ci wsparcia, bo bedziesz go potrzebowal. Wypowiedziawszy te slowa, Czerwona Maska rozlaczyl sie. A detektyw Kunzel natychmiast wystukal na telefonie numer porucznika Bookera w komendzie miejskiej. * * * Zatrzymali samochod po drugiej stronie ulicy przed Giley Building i wyszli na chodnik. Mimo ze dochodzilo juz poludnie, ulica byla skryta w cieniu, a powietrze zdawalo sie nienaturalnie chlodne.-Nie mogl wybrac bardziej ponurego miejsca, nie sadzisz? - zapytal detektyw Bellman, patrzac w gore, na osmiopietrowy parking. Parking zbudowany zostal pod koniec lat piecdziesiatych i przewidziany byl do zburzenia natychmiast, kiedy opustoszeje Giley Building. Jego budulec stanowil szary beton, obecnie brzydki, pokruszony, z licznymi ciemnymi zaciekami na scianach. Boki kazdego pietra byly otwarte, jednak zabezpieczono je, zardzewiala juz teraz, stalowa siatka. Trzy samochody policyjne parkowaly juz na Race Street, a kolejnych dwanascie mialo przyjechac w ciagu kilku minut, z wylaczonymi swiatlami i syrenami. Policja szczelnie otoczyla kordonem kwartal skladajacy sie az z szesciu przecznic, pomiedzy Elm i Vine Street oraz od Siodmej Ulicy na poludnie az do Trzeciej. -Nadjezdza kawaleria - powiedzial detektyw Kunzel, ujrzawszy dwie furgonetki z oddzialami antyterrorystycznymi, wyjezdzajace zza rogu. Bezposrednio za nimi podazaly srebrne, lsniace samochody osobowe, wiozace agentow FBI. Z polnocnego wschodu dobiegal odglos rotorow policyjnego helikoptera. Na jego pokladzie znajdowali sie dwaj strzelcy wyborowi, ale zaloga maszyny miala rozkaz trzymac sie w znacznej odleglosci od centrum wydarzen tak dlugo, dopoki Czerwona Maska nie znajdzie sie na plaskim dachu wielopoziomowego parkingu. Do detektywow podeszli dwaj agenci FBI. Jeden z nich byl wysoki i mial szerokie ramiona oraz sterczacy podbrodek. Jego zaczesane do tylu czarne wlosy przywodzily na mysl Jacka Lorda z pierwszych odcinkow Hawaii Five-O. Drugi agent byl czarnoskory i mial glowe ogolona na zero oraz skoczny chod czlowieka, ktory wstaje codziennie o piatej rano i poddaje sie morderczemu treningowi biegowemu. -Agent Morrison, agent Greene. - Detektyw Kunzel przedstawil ich Bellmanowi. Agent specjalny Morrison popatrzyl na parking. -Co wiec tu sie wlasciwie dzieje, detektywie? Porucznik Booker powiedzial nam, ze ten narwaniec wyznaczyl panu tutaj spotkanie. -Zgadza sie. Powiedzial mniej wiecej tyle, ze juz sie znudzil zabijaniem bezbronnych ludzi i szuka nowych wrazen. -Mowi pan tak, jakby jednak chodzilo tylko o jednego sprawce. -Wiem. Ale jestem pewien, ze przez caly czas wydzwania do mnie ten sam czlowiek. I stanowczo twierdzi, ze nie ma zadnego wspolnika. Agent specjalny Morrison popatrzyl na agenta specjalnego Greene'a. -No i co, uwierzylbys? Przez tyle lat mam do czynienia ze schizofrenikami, ktorzy calkiem powaznie uwazaja, ze sa dwoma roznymi osobami. Po raz pierwszy trafiam na dwoch roznych ludzi wmawiajacych policji, ze istnieje tylko jeden. -Moze mamy do czynienia z blizniakami? - zasugerowal agent specjalny Greene. - Czasami tacy ludzie potrafia doskonale zsynchronizowac swoje ruchy. Sam rozumiesz, jeden z nich wali mlotkiem we wlasny kciuk, a drugi w tym samym momencie wola "o kurwa!" Detektyw Kunzel wydmuchal nos. -Niezaleznie od tego, jaka jest prawda, ci faceci nie kieruja sie logika, najwyrazniej nie maja motywow i wlasciwie wszystko wskazuje na to, ze zabijaja ludzi po prostu dla zabawy. Pamietajcie jednak, co powiedzialem, kiedy wprowadzalem was w sprawe: abstrahujac od tego, ile istnieje tych Czerwonych Masek, wszyscy ci faceci potrafia zjawiac sie i znikac niezauwazeni i nie maja zadnych skrupulow, bez litosci atakuja, kogo popadnie. -Jasne, detektywie. Dzieki. Miejmy nadzieje, ze dokonczymy te sprawe za pana. Dwa oddzialy antyterrorystow, kazdy zlozony z dziesieciu funkcjonariuszy, opuscily furgonetki i zebraly sie przed sciana parkingu. Wejscie do srodka bylo niskie, zwienczone betonowym lukiem, na ktorym widnial napis G LEY BI D G PAK ING. Tuz za sciana ustawiona byla bialo-czerwona budka, w ktorej zwykle siedzial dozorca i pobieral oplaty. Za budka betonowa rampa skrecala w lewo. Jej nawierzchnia az lsnila od wielu lat bezustannego uzywania. -Dlaczego mam takie cholernie zle przeczucie? - zapytal glosno detektyw Bellman, kiedy jeden z oddzialow antyterrorystow ruszyl rampa do gory. Gumowe podeszwy butow, w ktore wyposazeni byli funkcjonariusze, az zapiszczaly na wyslizganym asfalcie. Drugi oddzial rozdzielil sie i ruszyl w prawo: czterech ludzi w kierunku wind, a szesciu w kierunku schodow. -Zaczynasz gadac jak pani Sawyer - zauwazyl detektyw Kunzel. - Na kazdym kroku weszysz jakies irracjonalne problemy. Zapewniam cie, ze cala te dzialalnosc Czerwonej Maski da sie logicznie wytlumaczyc, niezaleznie od tego, czy morderca jest jeden, czy tez jest ich dwoch. - Wciaz jednak przychodzily mu na mysl ostatnie slowa Sissy: "Prosze uwazac, bo mysliwi moga skonczyc jako zwierzyna". Oddzialy antyterrorystow dotarly do pierwszego poziomu parkingu. Jeden z funkcjonariuszy podszedl do zardzewialej siatki i krzyknal: -Pierwsze pietro puste! Uslyszawszy te slowa, dwaj agenci FBI natychmiast wyjeli spod marynarek pistolety i weszli na parking. Skierowali sie rampa na pierwsze pietro. -My tez wejdziemy? - zapytal detektyw Bellman. -Nie ma potrzeby, przynajmniej na razie. Ci faceci znaja sie na swojej robocie. -Poziom drugi czysty! - uslyszeli z radiotelefonu detektywa Bellmana. Poczekali kilka minut, po czym uslyszeli znowu: -Poziom trzeci czysty. -Czerwonej Maski raczej tam nie ma - powiedzial detektyw Bellman. - Prawdopodobnie obserwuje nas z jakiegos biurowca po drugiej stronie ulicy i smieje sie do lez. -Winda... Zepsula sie winda - dobiegl z radiotelefonu inny glos. Po chwili kontynuowal: - Jestesmy unieruchomieni pomiedzy szostym a siodmym poziomem. -Cholera jasna - zaklal detektyw Kunzel. Cisza w radiotelefonie zdawala sie trwac wiecznosc. Wreszcie urzadzenie ozylo. -Potrzebujemy technika, zeby nas stad wydostal. Sami probowalismy juz wszystkiego. Przycisk bezpieczenstwa chyba jest odlaczony. Ktos pocial prawie wszystkie cholerne druty. - Kolejna cisza, po czym glos rozlegl sie znowu. - Drzwi sa zakleszczone. Nie mozemy ich otworzyc. Jestesmy tu uwiezieni. -On tutaj jest, Freddie! - warknal detektyw Kunzel. - Czerwona Maska gdzies tutaj jest! Za mna! Przebiegli przez ulice i skierowali sie na parking. Jednak zanim wbiegli do srodka, zadzwonil telefon detektywa Kunzela. -Tu Kunzel. Czy to ty? -Czekam na ciebie, detektywie. Mimo wszystko myslalem, ze do ostatniej rozgrywki staniemy tylko my dwaj - ty i ja. -Stane z toba twarza w twarz, kiedy zechcesz. Powiedz mi tylko, gdzie jestes? -Przykro mi, detektywie. Sam bedziesz musial mnie znalezc. W samo poludnie. Taki tytul nosil pewien film, prawda? Kunzel i Bellman wbiegli na parking. Smierdzialo tu olejem, kurzem i starym betonem; nieludzkie zapachy. Jednak najbardziej zaskakujaca byla absolutna cisza, jaka tu panowala. Slychac bylo tylko kapanie wody z jakiejs rynny i szelest gazety, ktora podmuchy wiatru gnaly po parkingu. -Ktoredy? - zapytal detektyw Bellman. Stal na ugietych nogach, trzymajac przed soba automatycznego SIG-Sauera. -Nie wiem. Wbiegnijmy na razie na drugi poziom i sprawdzmy, co sie dzieje. Ostroznie ruszyli rampa do gory. Zatrzymali sie dopiero na drugim poziomie. Stal tu tylko samochod, trzynastoletni buick kombi, pokryty gruba warstwa kurzu. -Moze powinnismy isc schodami? -Nie wiem, czlowieku. I w ogole mi sie to nie podoba. Dlaczego tu jest tak cicho? Przeciez w calym budynku przebywa niby dwudziestu antyterrorystow, a pusto tu jak w jakims pieprzonym kosciele. Detektyw Kunzel pociagnal nosem. -Moze juz namierzyli Czerwona Maske i teraz siedza cicho, bo nie chca zdradzic swojej pozycji? -Naprawde w to wierzysz? -Nie wiem, w co wierzyc. Jednak niczego sie nie dowiemy, dopoki nie wejdziemy na sama gore i sie nie rozejrzymy, prawda? Podeszli do drzwi, ktore prowadzily na klatke schodowa. Kiedy detektyw Kunzel je otworzyl, uslyszeli krzyki i odglosy szamotaniny dobiegajace z jednego z wyzszych pieter. Potem rozlegl sie przeciagly wrzask. Detektywi popatrzyli w gore, pomiedzy filarami z ciemnego betonu, a potem po sobie. -Jezu Chryste - jeknal Kunzel. Slyszal juz w zyciu ludzkie krzyki: osob postrzelonych, ugodzonych nozem, plonacych zywcem i takich, ktorym lamano rece i na ktorych plonela benzyna. Ale takiego krzyku, jak przed chwila, nie slyszal jeszcze nigdy w zyciu. Poczatkowo byl to przenikliwy falset przerazonego czlowieka blagajacego o litosc, ktory niemal natychmiast przeszedl w agonalne wycie. Po chwili wycie nagle sie urwalo. Kunzel odpial od paska radiotelefon. -Kontrola? Tu Kunzel. Do cholery, co sie dzieje? Jestesmy w budynku i slyszymy wrzaski, ktore dobiegaja z wyzszych poziomow. Radio zatrzeszczalo i po chwili dalo sie uslyszec: -...sygnal... nie... natychmiast wycofac... -Kontrola? Zle cie slysze! Co tam sie dzieje? -...widze kto... Radio znowu zaskrzeczalo i zamilklo. Kunzel potrzasnal nim, ze zloscia trzasnal je otwarta dlonia, ale juz nie zadzialalo. -Cholerne chinskie gowno. Sprobuj swojego - powiedzial do Bellmana. Bellman sprobowal uruchomic swoje radio. Wlaczyl je, kilkakrotnie energicznie nim potrzasal, przez kilkanascie sekund uwaznie wsluchiwal sie w glosnik, ale po chwili zrezygnowany jedynie potrzasnal glowa. -Chyba slyszalem, jak ktos krzyczy, ale to bylo zupelnie niezrozumiale. -Cos sie musialo spieprzyc w akcji - powiedzial Kunzel. - Powinnismy biec na gore. -Naprawde uwazasz, ze to dobry pomysl? Przeciez tam sa antyterrorysci i dwoch ludzi z FBI. Myslisz, ze sobie nie poradza z takim psycholem jak Czerwona Maska albo nawet z dwoma psycholami? -A moze jest ich trzech? - odparl Kunzel. - Zreszta niewazne, niczego sie nie dowiemy, jesli sami tego nie sprawdzimy. Mimo to poczul, ze nagle ogarnia go strach. Oddzialy antyterrorystyczne z Cincinnati sa doskonale wyszkolone i maja opinie jednych z najlepszych w kraju. Uzbrojone sa w karabiny Colt, automatyczne pistolety marki Glock oraz strzelby, ktore strzelaja gazem lzawiacym. Dysponuja takze granatami oszalamiajacymi i paralizatorami, przenoszacymi prad o napieciu piecdziesieciu tysiecy woltow. Tymczasem Kunzel do tej chwili nie uslyszal przez radio komunikatu, by kogos aresztowali. Nikt ani razu nie strzelil, dowodca akcji nie przekazal zadnej informacji. Jedynym sygnalem, ze cos sie dzieje, byl zapierajacy dech w piersiach wrzask, po ktorym panowala juz tylko cisza. -Moze powinnismy wezwac wiecej wsparcia? - zapytal Bellman. Kunzel znowu wlaczyl radio. Podobnie jak przed chwila Bellman, odniosl wrazenie, ze slyszy ciche, odlegle glosy, slabe jak bzyczenie muchy. Tak jakby ktos szeptal do mikrofonu, jednak slow nie sposob bylo zrozumiec. -Kontrola - powtorzyl do mikrofonu. - Kontrola, slyszysz mnie? Kontrola? Na jego wezwania nikt nie zareagowal. -Czlowieku, po prostu nie mozemy tu zlapac sygnalu - stwierdzil detektyw Bellman. - Te mury maja pewnie po szesc stop grubosci. -Pewnie masz racje. - Detektyw Kunzel znowu popatrzyl w gore. - Wrocmy na zewnatrz. Znajdowali sie mniej niz w polowie rampy na pierwsze pietro, kiedy uslyszeli kolejny wrzask, rownie przerazliwy jak poprzednio i jeszcze wyzszy, jak finalowe tony najwazniejszej arii w jakiejs okropnej operze. Wrzask rozbrzmial wsrod betonu zwielokrotnionym echem, a zakonczyl go grzmot, ktory brzmial raczej jak trzasniecie drzwiami niz jak strzal z broni palnej. Detektyw Kunzel wyciagnal bron i zawrocil biegiem do gory. Jego brzuch podskakiwal pod brazowa koszula w krate. Bellman niechetnie pobiegl za nim. Kiedy znalezli sie przy koncu rampy, detektyw Kunzel krzyknal: -Tu policja! Policja! Detektywi Kunzel i Bellman! Na Boga, co tam sie dzieje? Panowie! Niech sie odezwie dowodca antyterrorystow! Slyszycie mnie? Sierzancie Rookwood! Kenneth! Agencie specjalny Morrison! Nikt mu nie odpowiedzial. Przez chwile slyszal jakis dziwny odglos, jakby drapanie, a potem znowu zapanowala absolutna cisza. -Jezu - mruknal Kunzel i pobiegl w kierunku schodow. -Mike! To nie jest dobry pomysl! - zawolal za nim Bellman. Kunzel otworzyl drzwi na klatke schodowa. Ciezko dyszal, a na czolo wystapily mu krople potu. -Przeciez cos zlego dzieje sie z naszymi ludzmi, Freddie. Jak myslisz, co w tej sytuacji powinienem robic? -Daj spokoj, Mike. Jezeli Czerwona Maska zabil antyterrorystow i tych dwoch agentow FBI, dlaczego i my mielibysmy isc na pozarcie? -Taka juz nasza praca, Freddie. Musimy bronic ludzi, ktorzy sa w niebezpieczenstwie. "Chronic i sluzyc", juz nie pamietasz? -Pamietam, oczywiscie, ale przeciez nikt nie kazal nam popelniac samobojstwa. Kto pierwszy powiedzial mi, zebym nigdy nie pakowal sie bez wsparcia w sytuacje, w ktorej moglbym zginac? -Wiec co wedlug ciebie mamy zrobic, Freddie? Wrocic na ulice i wolac o dodatkowe wsparcie, gdy tymczasem tutaj gina nasi ludzie? -Na milosc boska, Mike! Przeciez nawet nie wiesz na pewno, czy gina! Nie masz zadnego pojecia, co sie dzieje na gorze! -A jak to brzmi, Freddie? Ludzie tak wrzeszcza tylko w obliczu smierci. Nie mow, ze nie pamietasz tego mlodego chlopaka na Walnut Street, tego, ktorego zmiazdzyl autobus. Biegne na gore i nie mozesz nic zrobic, zeby mnie przed tym powstrzymac. A jesli jeszcze cos powiesz, i tak cie nie poslucham. Po tych slowach zlapal za barierke i ruszyl po schodach do gory. Detektyw Bellman jeszcze przez chwile sie wahal, po czym krzyknal: -Biegne po wsparcie, dobrze? -Dobrze, dobrze! Rob, do cholery, co ci sie podoba! Ludzka padlina Detektyw Kunzel dotarl na nastepny poziom parkingu i kopniakiem otworzyl drzwi. Przez chwile nasluchiwal i czekal. Nic sie nie dzialo. Zadnego odglosu, poza kapaniem wody i cichym szumem dobiegajacym z klatki schodowej, jakby cala konstrukcja byla starym czlowiekiem dogorywajacym na raka i wydajacym z siebie ostatnie tchnienia.Wysunal glowe przez prog. Szybko spojrzal w lewo i w prawo. Odbezpieczony i gotowy do strzalu pistolet trzymal w obu rekach. -Czerwona Masko! - krzyknal gluchym glosem. Wciaz nic. -Agencie specjalny Morrison! Agencie specjalny Greene! Czekal i czekal, ale nie otrzymal zadnej odpowiedzi. Ciezko dyszac, zaczal pospiesznie wchodzic po schodach na kolejny poziom parkingu. Jego buty szuraly na betonie, przypominajac odglos jadacego pociagu. Zalowal, ze zjadl obfite sniadanie. Czul ucisk w piersiach, a w uszach slyszal szum wlasnej krwi. Pozostalo mu do przejscia jeszcze jedno pietro, kiedy uslyszal kolejny krzyk, pelen udreki. Zatrzymal sie, nasluchujac. Z trudem lapal oddech. Mimo ze konstrukcja budynku niemal nie pozwalala okreslic, z jakiego kierunku docieral krzyk, czul, ze jego zrodlo znajduje sie gdzies bardzo blisko. Boze, ocal tego czlowieka, ktokolwiek to jest. I mnie rowniez ocal. Rozmyslal tak, bo wiedzial, ze nie moze sie juz zatrzymac. Moglby, co prawda, zaczekac teraz na klatce schodowej, az Bellman sprowadzi posilki, ale gdyby tak postapil i pozniej przekonal sie, ze kontynuujac akcje, ocalilby kogos od smierci, do konca zycia nie moglby spojrzec sobie w oczy w lustrze. Kontynuowal wspinaczke. -Ide, ty draniu - powtarzal. - Nadchodze, draniu. Nadchodze... ty... draniu. Dotarl do nastepnego poziomu. Wyciagnal z kieszeni wielka czerwona chusteczke. Starl nia pot z czola, wytarl rece i rekojesc pistoletu. Przezegnal sie, mimo ze przeciez nie byl katolikiem. Pomyslal, ze to na wszelki wypadek. Otworzyl drzwi i wszedl, stapajac po betonie na ugietych nogach niczym instruktor walca. Machnal pistoletem na lewo, na prawo, i znowu na lewo, w kazdej chwili gotow do oddania strzalu. W pierwszej chwili pomyslal, ze takze to pietro jest opustoszale. Nie bylo ani jednego samochodu, a na wszystkich miejscach postojowych po prawej stronie walaly sie puste kartony i rulony jakiegos strasznie zniszczonego zielonego dywanu przeznaczonego na schody. Odczekal kilka sekund i wreszcie powoli ruszyl. Minawszy klatke schodowa, skierowal sie na glowny plac do parkowania, nadal stapajac ostroznie, wciaz z pistoletem wymierzonym przed siebie i gotowym do strzalu. Kiedy wyjrzal za rog, zamarl, a tresc zoladka podskoczyla mu do gardla, jakby nagle stanal na krawedzi jakiegos wysokiego budynku. Z rur pod sufitem zwisaly poszarpane ciala czlonkow oddzialu antyterrorystycznego - wszystkich dziesieciu - oraz dwoch agentow FBI. Ich glowy w jakis sposob zostaly wcisniete w waskie przestrzenie pomiedzy rurami a betonowym sufitem, po czym reszta ich cial zostala doslownie porozrywana na strzepy. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze kazdy z funkcjonariuszy otrzymal przynajmniej sto ciosow nozem. Kunzel znowu sprobowal uruchomic radiotelefon, jednak slychac bylo tylko trzaski. Powoli znow ruszyl po betonie, na ugietych nogach, wysoko trzymajac pistolet gotowy do strzalu. Patrzyl na kazde zwloki, ktore mijal, jednak nie chcial przygladac sie im zbyt dokladnie. Niektore byly potwornie okaleczone; z rozprutych brzuchow wyplynely wnetrznosci i lsniacymi petlami zwisaly pomiedzy udami nieszczesnikow. Wiekszosc cial wciaz krwawila. Odniosl wrazenie, jakby przechodzil przez spizarnie jakiegos strasznego miesozernego potwora. Znowu sie przezegnal, jednak tym razem bardziej proszac o boska ochr?' ne, jesli cos takiego istnialo, niz z szacunku dla zmarlych -Czerwona Masko! - zawolal. Chcial, zeby jego glos zabrzmial groznie, jednak to, co wydobywal z gardla, bylo jedynie piskliwym krzykiem. - Czerwona Masko! Gdzie sie chowasz, ty sadystyczny lotrze? Musial lekko skrecic, zeby ominac wiszace zwloki agentow specjalnych Morrisona i Greene'a. Twarz Morrisona byla tak strasznie okaleczona, ze rozpoznal agenta tylko po ciemnym garniturze i starannie wypastowanych butach. -Czerwona Masko! Wylaz i pokaz sie! A moze jestes cholernym tchorzem? Przeszedl przez plac do parkowania i skierowal kroki ku windzie. -Czerwona Masko! Chciales mnie zobaczyc, prawda? Wiec oto jestem! Kiedy skrecil za rog, az podskoczyl z przerazenia i niemal strzelil. Na bialej otynkowanej scianie, dokladnie naprzeciwko siebie, zobaczyl naturalnej wielkosci rysunek Czerwonej Maski. Zabojca w obu rekach trzymal ociekajace krwia noze rzeznickie. Jego twarz byla szkarlatna i usmiechal sie triumfujaco. Detektyw Kunzel wykonal zwrot na piecie, spodziewajac sie, ze prawdziwy napastnik zaatakuje go z tylu, jednak za jego plecami nikogo nie bylo. Podszedl wiec do rysunku na scianie, z mieszanina konsternacji i strachu. Kto to, do diabla, namalowal, i dlaczego? Rysunek byl wykonany tak starannie, ze sylwetka Czerwonej Maski wygladala na nim jak zywy czlowiek. -Czerwona Masko! - krzyknal jeszcze raz. -Szukasz mnie? - uslyszal niespodziewanie za plecami ochryply glos. Znowu sie odwrocil. Czerwona Maska stal zaledwie kilka stop od niego, ubrany w czerwona koszule i czarny garnitur. Jego twarz byla jeszcze bardziej czerwona, niz Kunzel mogl to sobie wyobrazic, i strasznie blyszczala. Oczy mordercy byly jedynie waskimi czarnymi otworami, jakby je ktos wyzlobil w twarzy ostrym nozem. Mimo ze byl bardzo blisko, jego sylwetka zdawala sie falowac, jakby znajdowala sie pod tafla niespokojnej wody, albo za warstwa goracego powietrza. Kunzel odchrzaknal, po czym powiedzial: -Wyciagnij noze z kieszeni, bardzo powoli, a potem pchnij je po ziemi w moim kierunku. Czerwona Maska uniosl obie rece do gory, z rozczapierzonymi palcami, niczym prestidigitator. -Nie mam zadnego noza, detektywie. Czyzbys nie widzial? -Odchyl poly marynarki. Spokojnie i powoli. Czerwona Maska wykonal polecenie. Detektyw Kundel nie dostrzegl zadnego noza. -W porzadku... Teraz poloz sie na betonie. Plasko, twarza w dol. Rozloz szeroko rece i nogi. -Co to, to nie, detektywie. Przyszedlem tutaj, zeby z toba porozmawiac, a nie sie poddawac. Rozejrzyj sie dookola. Jeszcze nie skonczylem mojej pracy. Do tego jest jeszcze daleko. -Licze do trzech i masz pocalowac beton. Jesli dolicze do trzech, a ty tego nie zrobisz, zastrzele cie, przysiegam. -Jesli to zrobisz, nie dowiesz sie przeciez, w jaki sposob zdolalem zrobic siekane mieso z twoich kumpli. Popatrz tylko na nich, detektywie. Dwunastu mezczyzn, jeszcze niedawno pelnych zycia. Wszyscy byli bardzo odwazni. Nawet bohaterscy. I uzbrojeni po zeby. W jaki sposob jeden czlowiek zdolal powywieszac ich pod sufitem, niczym poltusze wolowe? Jeden czlowiek przeciwko nim wszystkim. Jesli znasz odpowiedz na to pytanie, detektywie, mozesz sie nie wahac i natychmiast mnie zastrzelic. Ale jesli jej nie znasz, lepiej posluchaj, co ci mam do powiedzenia, i to posluchaj bardzo uwaznie. -Jeden - powiedzial Kunzel ostrzegawczym tonem. - Dwa. -Nie zastrzelisz mnie, detektywie, a to z tego powodu, ze jestes przekonany, iz moich postaci jest wiecej, przynajmniej dwie, a moze jeszcze wiecej. Nie uwierzysz, nawet jesli ci przysiegne, ze tak nie jest, prawda? No bo jesli jest nas wiecej, dwoch, trzech, a moze pieciu? Jesli teraz mnie zastrzelisz, skad sie dowiesz, czy oni istnieja naprawde, gdzie teraz sa i co zamierzaja? -Trzy - powiedzial detektyw Kunzel. - Koniec. Czerwona Maska podniosl obie rece wysoko do gory - nie byl to jednak gest poddania, lecz raczej irytacji. -Detektywie, nie masz zielonego pojecia, przeciwko czemu stajesz. Absolutnie zadnego pojecia. Pozwol, ze ci cos powiem: cokolwiek teraz zrobisz, czy nacisniesz spust czy nie, ulice Cincinnati i tak splyna krwia, a ludzie beda w niej broczyc po kostki. I nie masz absolutnie zadnej mozliwosci, zeby temu zapobiec. Cholera, absolutnie zadnej. Kunzel zawahal sie. Wiedzial, ze Czerwona Maska ma racje. Gdyby go w tej chwili zastrzelil, bez odpowiedzi pozostaloby zbyt wiele zasadniczych pytan, a zgineloby zapewne jeszcze wiecej niewinnych ludzi. -Wiec co chcesz mi powiedziec? - zapytal. -Staram sie oddac ci przysluge, detektywie. Nigdy mnie nie dopadniesz, nigdy mnie nie dotkniesz, chociazbys nie wiadomo jak bardzo sie staral. Wiec przestan marnowac swoj czas i cenne srodki. Przestan narazac swoich ludzi na pewna zgube. Czy wiesz, ile kosztuje wyszkolenie funkcjonariusza policji? I popatrz, co z tych funkcjonariuszy zostalo! Martwe mieso, co do sztuki! - Postapil kilka krokow w kierunku Kunzela. Jego glos przeszedl w szept. - Pewnego dnia moge poczuc, ze sprawiedliwosci stalo sie zadosc i ze moja zadza zemsty zostala zaspokojona. Dobre slowo, co? "Zaspokojona". Ale ten dzien jeszcze nie nadszedl. Mowie ci to z przykroscia, to nie nastapi ani dzis, ani jutro. Zalatw go! - rozlegl sie glos w glowie detektywa Kunzela. Ale w tym samym momencie uslyszal za soba dziwaczny dzwiek, jakby ktos przedzieral na pol wielka plachte papieru. Odwrocil sie, niemal tracac przy tym rownowage, ale uczynil to w pore, by zobaczyc, jak rysunek Czerwonej Maski zstepuje ze sciany. Wygladalo to tak, jakby Czerwona Maska wszedl na parking przez jakies niewidzialne drzwi. Obie jego rece uniesione byly wysoko do gory i detektyw Kunzel dostrzegl w nich blysk ostrzy upstrzonych rdzawymi plamami krwi. Strzelil. Huk wystrzalu na parkingu byl ogluszajacy. Od scian poodpadaly kawalki cegiel, a kula odbila sie od jednej z nich z ponurym swistem. Znowu strzelil, z bardzo bliska, i tym razem trafil Czerwona Maske w sama klatke piersiowa. Odwrocil sie w kierunku pierwszej Czerwonej Maski i krzyknal: -Na ziemie! Natychmiast! Tamten jednak tylko sie do niego usmiechnal i pozostal w miejscu. Tymczasem drugi osobnik zaszedl go od tylu i dzgnal nozem, najpierw w ramie, a nastepnie w glowe, tuz za uchem. Kunzel poczul, jak ostrze wbija mu sie w czaszke. Uniosl reke, zeby sie bronic przed ciosami, jednak Czerwona Maska pchnal go jednym nozem w lokiec, a drugim w tyl reki, w ktorej trzymal pistolet. Detektyw poczul, jak ciepla krew tryska mu na twarz. Sprobowal strzelic jeszcze raz, ale noz, ktory dzgnal go w lokiec, pozrywal tez sciegna. Jego palce rozwarly sie i pistolet polecial na ziemie. Napastnik uderzal raz za razem, Kunzel jednak ignorowal ciosy i nawet gdy przebijaly mu dlonie, zdolal odepchnac od siebie Czerwona Maske. Pierwsza Czerwona Maska robil uniki, lecz blokowal mu swobode ruchow. -Chcesz nas opuscic, detektywie? Tak szybko? Przeciez dopiero zaczynamy sie dobrze bawic! Otrzymal kolejne uderzenie z tylu - jedno w ramie, a drugie pomiedzy zebra. Upadl na kolana, jednak zanim druga Czerwona Maska zdolal mu zadac kolejny cios, wykonal nagly unik i mimo ogromnego bolu, w konwulsjach skrajnej wscieklosci, podniosl sie z ziemi. Zderzyl sie z pierwsza Czerwona Maska i odepchnal go na bok. Nastepnie ruszyl biegiem przez parking, kluczac pomiedzy zwisajacymi z sufitu zwlokami i betonowymi filarami. Juz od lat nie biegl tak szybko, jednak byl zdecydowany, ze ani nie pozwoli sie zasztyletowac na smierc, ani powiesic pod sufitem. Slyszal wlasny ciezki oddech, tak jakby pochodzil on od kogos biegnacego tuz za nim. Widzial krople krwi padajace na beton tuz przed nim, przy kazdym jego kroku. Matka nie urodzila mnie po to, zebym zginal w taki sposob. A ojciec nie zabieral mnie na mecze baseballowe po to, zebym tak skonczyl. Przeciez nie poszedlem do akademii policyjnej, zeby w ten sposob umrzec. Chce wyzionac ducha we wlasnym lozku, otoczony przez rodzine, kiedy przez zaslony na oknach beda jeszcze przeswitywaly ostatnie promienie wieczornego slonca. Dotarl do drzwi prowadzacych na schody i otworzyl je szarpnieciem. Obejrzal sie do tylu i zobaczyl, ze druga Czerwona Maska juz go nie sciga, lecz stoi pomiedzy wiszacymi zwlokami dwoch antyterrorystow, mniej wiecej w odleglosci trzydziestu jardow od niego, i jedynie na niego patrzy, z nozami wzniesionymi do gory. Jego twarz lsnila w jasnym sloncu jak czerwona lampka ostrzegawcza. Przeszedl przez prog, ale tam czekal juz na niego Czerwona Maska numer jeden. On takze trzymal w obu rekach zakrwawione noze. Bez wahania wbil je w brzuch detektywa i wykonal dwa poprzeczne ciecia. Pierwsze pobieglo w dol z lewej strony na prawa, a drugie, rowniez w dol, z prawej na lewa. Detektyw Kunzel poczul tak ogromny bol, ze jego cialo zaczelo drzec bez kontroli. Ale wciaz zdawalo mu sie, ze to wszystko jest niemozliwe, ze taki bol w ogole nie ma prawa istniec. Wbil spojrzenie w Czerwona Maske i sprobowal cos powiedziec, ale z jego ust poplynela jedynie spieniona krew. -Takiego sportu mi bylo potrzeba - wyszeptal Czerwona Maska. - Zabawa i zemsta, dwie przyjemnosci w jednym. I wciaz nierozwiazana zagadka. Jestem tylko jeden? A moze w dwoch postaciach? A moze w zadnej? Moze jestem oboma jednoczesnie? To smutne, ze juz nigdy sie tego nie dowiesz, detektywie. Cofnal sie i schowal noze pod marynarka. Detektyw Kunzel, chwiejac sie, zdolal sie oprzec o sciane. Stal przez chwile i z trudem lowil powietrze. Nastepnie upadl na bok i potoczyl sie w dol po dwudziestu dwoch schodach. Caly we krwi, zatrzymal sie dopiero na polpietrze. Jeszcze nie byl martwy. Widzial nad glowa swiatelka, wmontowane w sufit. Slyszal ludzkie glosy i tupot zblizajacych sie krokow. Pomyslal o matce. Wyobrazil ja sobie stojaca przy oknie w kuchni. Usmiechala sie do niego i mowila cos, co docieralo do niego bardzo niewyraznie. Brzmialo to mniej wiecej jak liebling... -Mama? - wycharczal. - Mamo, czy to ty? Uslyszal ogromny huk, ktory dobiegl z parkingu, nie dowiedzial sie juz jednak, ze to byl odglos windy, ktora spadla do piwnicy razem z pozostalymi ludzmi z oddzialu antyterrorystycznego. Swit bardzo zlego dnia Sissy otworzyla oczy. Lezala na rozowo- zielonej koldrze, calkowicie ubrana, jedynie bez butow. Obok niej lezal Frank, przykryty, i wciaz spal.Wyciagnela reke i dotknela jego wlosow, jedynie po to, zeby sie upewnic, ze jest prawdziwy. Swiadomosc tego cudu znow sprawila, ze jej oczy wypelnily sie lzami. Jeszcze przez wiele minut glaskala go po ramieniu i dotykala jego ucha. Uniosla lekko glowe i popatrzyla na budzik, ktory stal na nocnym stoliku. Bylo prawie wpol do dwunastej. Po tym, jak Frank upadl, Sissy nalegala, zeby sie polozyl i odpoczal. Mogl sobie nie byc Frankiem, a tylko jego wizerunkiem, lecz nadal go kochala i nadal chciala sie nim opiekowac. Rozleglo sie ciche pukanie i zaraz otworzyly sie drzwi. Stanal w nich Trevor, a tuz za nim pojawila sie Molly. -Jak on sie czuje? - zapytal Trevor. -Chyba dobrze. Spi. -Powiedzielismy Victorii. -Jak to przyjela? -Wyglada na to, ze calkiem dobrze. Ale wiesz, jakie bywaja dzieci. Wszystko uwazaja za mozliwe, dopoki sie nie przekonaja ponad wszelka watpliwosc, ze cos jest jednak niemozliwe. Mysle, ze Victoria jeszcze wierzy w duchy. No i pamietaj, co powiedziala o olbrzymach. -Ona moze miec racje - powiedziala Sissy. Uniosla sie na lokciu. - Sama zaczynam wierzyc w olbrzymy. Nie potrafie sie od nich uwolnic, wciaz je widze w snach. A wlasciwie snie tylko o jednym, konkretnym olbrzymie. -Uwazasz, ze ten sen cos znaczy? - zapytala Moll. Sissy popatrzyla na Franka i nie potrafila powstrzymac usmiechu. -Nie wiem. Prawdopodobnie nie. Moze ja po prostu potrzebuje wiary w magie? Frank poruszyl sie, otworzyl oczy i, ujrzawszy Sissy, zmarszczyl czolo. -Frank? Dzien dobry. Jak sie czujesz? Frank zamrugal powiekami i usiadl. -Dobrze, chyba dobrze. Jak dlugo spalem? -Jestes glodny? - zapytala Molly. -Jasne. Tak. Sa nalesniki? W tym momencie do sypialni niesmialo weszla Victoria i zlapala swoja mame za reke. Miala na sobie dzinsy i haftowana bluzeczke. Stanela i popatrzyla na Franka z powaznym wyrazem twarzy. -Victorio - powiedzial Trevor. - To jest twoj dziadek. Powiesz mu "czesc"? Frank usmiechnal sie do niej. -Czesc, Victorio. Milo mi cie poznac. Jestes sliczna dziewczynka. Tak jak twoja mama. -Mama mowi, ze cie namalowala. -Rzeczywiscie. Dlatego tu jestem. Mysle, ze mozna to okreslic jako cud. -Nie jestes taki stary jak babcia. -Nie, nie jestem, poniewaz tak wlasnie wygladalem, kiedy widziano mnie po raz ostatni zywego. Victoria podeszla troche blizej. -Wygladasz jak prawdziwy. -I czuje sie prawdziwy. Nawet czuje, ze jestem glodny. Frank wyciagnal do Victorii reke. Dziewczynka zawahala sie, ale po chwili dotknela jej. Popatrzyla dziadkowi prosto w oczy, jakby szukala w nich jakiegos znaku, ze jego obecnosc to tylko sztuczka albo przywidzenie. -Uwazasz, ze Bog znowu zrobil cie prawdziwym? - zapytala. -Bog? Nie wiem, kochanie. Moge tylko powiedziec, ze jestem Mu bardzo wdzieczny. Nawet jesli nie bede mogl zostac z wami bardzo dlugo, przynajmniej mam okazje zobaczyc moja wnuczke, syna i twoja mame. No i przede wszystkim znowu moge porozmawiac z moja zona. * * * Sissy siedziala obok niego w kuchni, a tymczasem Frank zajadal nalesniki z syropem i smazone jajka. Wypil juz dwa kubki czarnej kawy. Victoria usiadla naprzeciwko niego i przez caly czas sie w niego wpatrywala, z widoczna fascynacja.-Nie gap sie tak, Victorio - napomniala ja Molly. -Niech patrzy, ile chce - powiedzial Frank. - Przeciez nie co dzien mama ozywia zmarlego dziadka, prawda? Jestem pewien, ze wszyscy ludzie w Betanii robili wielkie oczy, kiedy Jezus przywrocil do zycia Lazarza. - Odlozyl wreszcie noz i widelec. - Jeslibyscie mnie zapytali, powiedzialbym wam, ze wszyscy jestesmy jednoczesnie tym czym jestesmy naprawde, i tym, w jaki sposob sobie samych siebie wyobrazamy. Slyszalem o posagach, ktore placza i poruszaja glowa, a przeciez z czego takie posagi sa zrobione? Z kamienia, brazu albo gipsu, oczywiscie, ale to jeszcze nie wszystko, prawda? Ich budulcem jest takze ludzka wyobraznia. Taki posag jest rowniez tym, na co wyglada - tak jak ja. -Ciesze sie, ze ozyles - powiedziala Victoria. Frank wyciagnal reke ponad stolem i zmierzwil jej wlosy. * * * Po sniadaniu wszyscy wyszli na podworze. Powietrze bylo bardzo wilgotne. Niebo bylo zamglone, a cykady cykaly jeszcze glosniej niz dotad, jakby obecnosc Franka nie wiadomo dlaczego wprowadzila je w stan zaniepokojenia.-Male domowe zwierzatka, co? - powiedzial Frank, zdejmujac jedna z cykad z rekawa. Pan Boots wydawal sie zdumiony obecnoscia Franka. Kiedy ten chcial go poklepac po grzbiecie, pies natychmiast uciekl ze skulonym ogonem, jednak nie przestal sie w niego wpatrywac. Stanal pod plotem z przechylonym lbem i co chwile wydawal z glebi gardla cichy skowyt. Molly wykorzystala zwiniety egzemplarz "Enquirera", zeby strzasnac cykady z laweczki pod winogronami. Z kolei Sissy wyciagnela skads pudelko papierosow. -Musimy zdecydowac, jak dopadniemy Czerwona Maske - powiedziala. -Ty nadal palisz? - zdziwil sie Frank. -Przepraszam. Mialam zamiar rzucic po... - Chciala powiedziec "po twoim pogrzebie", ale ugryzla sie w jezyk. - Probowalam rzucic juz kilka razy, ale to nie jest latwe, szczegolnie jesli mieszka sie samemu. Papierosy mnie uspokajaja. -Coz, chyba nie mam prawa mowic ci, co powinnas robic - stwierdzil Frank. - Musisz jednak myslec o swoim zdrowiu. In dluzej bedziesz zyla, tym wiecej czasu Victoria bedzie mogla spedzac ze swoja babcia. -Powinnismy po poludniu pojechac do Giley Building i przeszukac go od gory do dolu. - Sissy zmienila temat. - Moze ja go nie znajde, Frank, ale zaloze sie o wszystko, co zechcesz, ze tobie sie to uda. -Myslisz, ze policja nam na to pozwoli? - zapytal Trevor. - Po ostatnim napadzie caly budynek zostal ewakuowany i, o ile mi wiadomo, do tej pory policja nie pozwolila nikomu do niego wrocic. -Zadzwonie do Mike'a Kunzela. Jestem pewna, ze zaczynam go do siebie przekonywac. Powiem mu, ze musze sprawdzic, czy w budynku nie wystepuja jakies nowe rezonanse psychiczne. -Rezonanse psychiczne? -Kiedy ktos opusci budynek, pozostawia za soba swoiste echo. Moga to byc ostatnie wypowiedziane slowa. W wiekszosci wypadkow jednak ludzie pozostawiaja swoje emocje, szczegolnie jesli sie czegos bali, byli na cos zli lub bardzo zdenerwowani. Czasami takie rezonanse utrzymuja sie przez cale dni, tygodnie albo jeszcze dluzej. Czy mowi ci cos slowo "widmo"? Trevor przycisnal dlon do czola, jakby zaczynala mu dokuczac migrena, jednak nic nie powiedzial. -Chodzi mi po glowie jedna rzecz - odezwal sie Frank. - Powiedzialas, ze George Woods najprawdopodobniej w jakiejs sprawie klamal, ale nie wiesz w jakiej. George Woods zostal zabity jako pierwszy, prawda? Razem z nim ofiara napadu byla dziewczyna... Jak sie nazywala? -Jane Becker. -Wlasnie, Jane Becker. Nie wyglada mi jednak, by Czerwona Maska chcial ja skrzywdzic. Zostala ranna chyba dlatego, ze probowala powstrzymac go przed zamordowaniem George'a Woodsa. W koncu nie byly to zbyt powazne obrazenia, prawda? Coz, uwazam, ze poczatkowo Czerwonej Masce chodzilo tylko o George'a Woodsa. Uwazam tez, ze Czerwona Maska mial bardzo powazny powod, zeby go zabic, chociaz tego powodu teraz nie znamy. Mogla to byc zemsta, jasne. Ale zemsta za co? -Moze byla to zemsta za cos, co chcial ukryc przed zona? - zasugerowal Trevor. Sissy wyciagnela z wlosow jedna ze spinek i po chwili staranniej wsunela ja w kok. -Naprawde nie wiem, jaki mogl byc jego motyw. Problem w tym, ze George Woods nie chcial go zdradzic, a nie jestem pewna, czy potrafie wywolac jego ducha po raz drugi. Na pewno on sam bedzie sie przed tym wzbranial. Mysle, ze moglabym wylozyc mu karty; to by nam moze cos powiedzialo. I tak mialam zamiar sie nimi zajac, zeby sie dowiedziec, jak znalezc Czerwona Maske. -Ty i te twoje przeklete karty, Sissy. -Wiem, Frank, ze nigdy im nie wierzyles. Ale nawet jesli przemawiaja zagadkami, w koncu i tak okazuje sie, ze maja racje. A mnie uspokajaja, tak jak papierosy. Przynajmniej zawsze wiem, co sie bedzie dookola mnie dzialo. -Z takimi zabojcami jak Czerwona Maska mialem juz do czynienia kilka razy - powiedzial Frank. - Kiedy zabijaja po raz pierwszy, czynia to z bardzo konkretnego powodu, glownie z nienawisci albo dlatego, ze czuja sie oszukani albo zniewazeni, albo nie dosc szanowani w stosunku do swoich oczekiwan. Calkiem powaznie poszukuja sprawiedliwosci. Ale kiedy juz sie przekonaja, jak ekscytujace jest zabicie drugiej ludzkiej istoty, jakie to daje poczucie wladzy... Sissy zaczela szybko rozkladac karty. Papieros wystawal jej z ust, jedno oko zamknela przed gryzacym dymem. -Hmm... - mruknela, skonczywszy. - Widze troche zmian. Jednak wiele kart pojawilo sie ponownie. Nie ma L'Avertissement, Ostrzezenia, pewnie dlatego, ze ten atak w pasazu jest juz kwestia przeszlosci. Nie ma tez karty Ciche-Cache, czyli Zabawy w Chowanego. -Czy to dobry czy zly znak? -Mam nadzieje, ze dobry. Przepowiadala, ze kazdy policjant, ktory zacznie szukac Czerwonej Maski, zostanie zmasakrowany, a karty, dzieki Bogu, nie mowia, ze to sie juz stalo. Odwrocila przedostatnia karte. Byla to znow Karta Krwi, cala czerwona. -A to co znaczy? -Niestety, znaczy, ze zabojstwa jeszcze sie nie skonczyly. Ale to nie jest karta ostatnia, a to sugeruje, ze wciaz istnieje jakis sposob na ich zatrzymanie. Sissy odwrocila ostatnia karte. W calej swojej karierze wrozki wylozyla i odwrocila ja dotychczas tylko jeden raz, kiedy na Wzgorzach Litchfield, tuz przy granicy z Massachusetts, zaginela czteroletnia dziewczynka. Na sugestie Sissy policjanci z psami tropiacymi zaczeli jej szukac w najglebszych zakamarkach legendarnej groty Colebrook. Po trzech dniach dziewczynke znaleziono, wycienczona i glodna, ale zywa. Karta nazywala sie Le Flambeau de la Vertu, Pochodnia Prawosci. Przedstawiala mezczyzne w ciemnoniebieskiej pelerynie, spacerujacego w jakims zacienionym miejscu, ktore moglo byc zarowno grota, jak i puszcza albo tunelem. Wysoko nad glowa trzymal plonaca pochodnie, ktora pozwalala mu znajdowac droge, ale prowadzil go tez wielki czarny pies mysliwski, albo pies swietego Huberta, jak go nazywali Francuzi. Pies mial na szyi obroze ze splecionych roz. -To jest to - powiedziala Sissy. - To wlasnie musimy zrobic, zeby znalezc Czerwone Maski. -Mamy wyjsc na spacer z psem? -To jest pies tropiacy. Zeby znalezc Czerwone Maski, potrzebujemy psa tropiacego i pochodni, zeby je podpalic. -Podpalic? -Oczywiscie. Przeciez to sa rysunki, obrazy. Bardzo latwo sie pala. -Tak jak ja - powiedzial Frank. -Chyba tak, kochanie. Mimo to jestem szczesliwa, ze mam cie przy sobie. -Gdzie my znajdziemy psa mysliwskiego? - zapytal Trevor. - Pan Boots raczej nie wchodzi w gre. Niedawno rzucilem mu kij, a on wrocil do mnie z jakas stara detka rowerowa. -Nie myslalam o Panu Bootsie. Potrzebujemy specjalnego psa tropiciela; Molly moze go po prostu namalowac. -Co? Chwileczke, mamo! - zawolal Trevor. - Juz raz postapilas wbrew naturze, przywolujac do zycia ojca... Teraz chcesz stworzyc jeszcze psa? -Nie mamy innego wyjscia. Czerwona Maska nie ma przeciez zapachu, ktory moglby podchwycic prawdziwy pies. Pomysl tylko, co sie stalo dzis rano, kiedy twoj ojciec patrzyl na obraz Litchfield Green. Slyszal i czul, co sie na nim dzieje; namalowany pies bedzie mial te same umiejetnosci. -Moj Boze - jeknal Trevor. Sissy zdusila wypalonego papierosa. -Molly, potrafisz to zrobic? - zapytala. Molly popatrzyla na Trevora i uscisnela jego dlon. -Pozwol mi to zrobic, kochanie. Przeciez juz tak daleko zabrnelismy. A teraz chodzi tylko o psa. -Na milosc boska! A moze namalujesz jeszcze kilka koni, co? Bedziesz mogla jezdzic wierzchem do miasta. -Trevor - powiedziala Sissy powaznym tonem. - Zginelo juz ponad czterdziesci osob i jesli niczego nie zrobimy, zginie jeszcze znacznie wiecej. Trevor juz mial jej odpowiedziec, kiedy zadzwonil jego telefon komorkowy. Wyjal go z kieszeni koszuli. -Trevor Sawyer. - Przez chwile sluchal, potakiwal, po czym podal telefon Sissy. - To do ciebie, mamo. Dzwoni detektyw Bellman. Chyba stalo sie cos bardzo, bardzo zlego. Polowanie na Maske Przed bariera policyjna na Siodmej Ulicy zatrzymal ich poteznie zbudowany czarnoskory policjant z drogowki. Powiedzial, ze maja skrecic w lewo w Vine, a pozniej w prawo w Szosta Ulice. Zaparkowali przed Giley Building. Na schodach czekal juz na nich zniecierpliwiony detektyw Bellman.Mimo ze na dworze wciaz bylo cieplo i wilgotno, niebo mialo niebieskoszary kolor, a na jego poludniowo-zachodniej stronie pojawialy sie jezyki blyskawic. Troche dalej na Race Street stalo w rzedzie przynajmniej dziesiec ambulansow, poblyskujac swiatlami na dachach, oraz samochody osobowe i furgonetki z biura koronera. Detektyw Bellman otworzyl od zewnatrz drzwi po stronie pasazerow i pomogl Sissy wysiasc. -Bylam zszokowana, kiedy mi pan powiedzial o detektywie Kunzelu - powiedziala natychmiast. - Tej smierci nie przewidzialam. -Wszyscy jestesmy wstrzasnieci - odparl detektyw Bellman. - Mike Kunzel, jak by to powiedziec, wydawal sie czlowiekiem odpornym na wszystko. Na kule, na ciosy noza, nawet na smierc. -Ma pan jakichs swiadkow? Detektyw Bellman potrzasnal przeczaco glowa. -Jak juz pani mowilem przez telefon, powiedzial nam, ze zadzwonil do niego Czerwona Maska i zaprosil go wlasnie tutaj, w samo poludnie. I powiedzial mu w dodatku, ze moze ze soba zabrac tylu dodatkowych ludzi, ilu mu sie tylko podoba. Bezczelnosc, prawda? -Ile ofiar? - zapytala Molly. -Dwadziescia trzy, lacznie z Mikiem. Dwanascie osob zasztyletowanych na trzecim poziomie parkingu oraz szesciu zasztyletowanych na schodach pomiedzy piatym a szostym poziomem. Prosze mi wierzyc, zostali wrecz zmasakrowani. Kolejnych czterech naszych ludzi ponioslo smierc, kiedy winda z duzej wysokosci spadla do piwnicy. W tej chwili Frank obszedl samochod i skinieniem glowy przywital sie z Bellmanem. -Detektywie, to jest moj mlodszy brat, Frank - przedstawila go Sissy. -Milo mi cie poznac - powiedzial detektyw Bellman. - Rozumiem, ze jestes z policji stanu Connecticut? Frank pokazal mu odznake identyfikacyjna z symbolem orla o rozpostartych skrzydlach, ktora wczesniej narysowala Molly. -Tak jest, detektywie. Ciesze sie, ze bede mial okazje wam pomoc. Bellman wskazal na wielopoziomowy parking. -W tej chwili przeszukuje go ponad siedemdziesieciu funkcjonariuszy, od dachu po piwnice. Na razie nie natrafili na zaden slad sprawcy. Nie dysponujemy nawet odciskami butow. -A czy ktos widzial, jak opuszczal parking, kiedy juz bylo po wszystkim? -Nie. Na tylach parkingu biegnie waska alejka, jednak przez caly czas ja obserwowalismy. Poza tym nie ma zadnego bezposredniego przejscia z parkingu do samego Giley Building. Istnialo polaczenie na wysokosci trzeciego pietra, jednak ze wzgledow bezpieczenstwa zostalo zdemontowane mniej wiecej trzy lata temu. -A co z Giley Building? Przeszukaliscie go jeszcze raz? -Detektyw Bellman potrzasnal przeczaco glowa. -Od ostatniego napadu stoi zamkniety i pilnie strzezony. Nie ma mowy, zeby sprawca mogl stamtad wyjsc na parking i potem wrocic. -Co powiedzial porucznik na moja prosbe, zebym to ja mogla wejsc do srodka i przeszukac budynek? - zapytala Sissy. -Powiedzial, ze moze pani wejsc i szukac dodatkowych sladow. Pod warunkiem, ze nikt sie nie dowie, jakiego rodzaju slady mamy na mysli. Szczegolnie chodzi o to, zeby informacje o tym nie przedostaly sie do dziennikarzy. -Niech sie pan nie martwi. Slowa "rezonans psychiczny" w zadnym wypadku nie opuszcza moich ust. -Zdaje sie, ze przekonala pani Mike'a o tym, ze w tej sprawie mamy do czynienia ze zjawiskami parapsychicznymi, prawda? To sie stalo chyba wtedy, kiedy uslyszala pani te sprzataczke wolajaca z windy. -A pana przekonalam? -Mnie? Nie, ja nie wierze w zjawiska paranormalne. Ale rownoczesnie nie uwazam, ze nie powinno sie sprobowac tylko dlatego, ze ja w to nie wierze. W koncu nie jestem Bogiem, prawda? Poza tym odnosze wrazenie, ze porucznikowi Bookerowi zalezy, zeby sprobowac pani metod. Kiedy pracowal w Shaker Heights, dawno temu, uzyl medium, zeby odnalezc zaginione dziecko. Kobieta znalazla to dziecko po niecalych dwoch godzinach. Co prawda byly to juz tylko zwloki. Trevor podszedl do bagaznika swojej furgonetki i otworzyl go. -Chodz, stary - powiedzial, a z bagaznika natychmiast wyskoczyl wielki owczarek niemiecki ze sterczacymi uszami. Trevor przypial psu smycz. -Mozemy wziac z nami Szeryfa? - zapytala Sissy. - To doskonaly pies tropiacy. -Jasne - odparl detektyw Bellman. - Oczywiscie. To jest nawet dobry pomysl. Weszli po schodach do glownych drzwi Giley Building pilnowanych przez dwoch policjantow z karabinami. Jeden z nich podniosl zolta tasme policyjna i otworzyl kluczem obrotowe drzwi. -Funkcjonariusz bedzie wam towarzyszyl, na wypadek gdybyscie mieli jakies problemy. Jezeli uslyszycie albo zobaczycie cokolwiek podejrzanego, nie strugajcie bohaterow, dobrze? Od razu uciekajcie, i to szybko. -Rozmawiales juz z Betty? - zapytala Bellmana Molly. Detektyw pokiwal glowa. -Bylem u niej kilka godzin temu i powiedzialem, ze Mike'a juz nie ma wsrod nas. Zareagowala milczeniem. Mysle, ze w tej chwili jest w takim stanie jak reszta z nas. Nie wierzymy, ze juz nigdy nie wejdzie do komisariatu i nie zagwizdze tej swojej cholernej Goin' Courtin'. -To takie smutne. Byl wspanialym czlowiekiem. -A mowilem mu. Mowilem mu, ze nie powinien wchodzic sam na ten parking. Juz wtedy wiedzielismy, ze potrzebujemy powaznego wsparcia. Mike przeciez zawsze pierwszy mowil, ze nie nalezy w pojedynke ladowac sie na niesprawdzony teren. A mnie dzisiaj nie posluchal. Pobiegl tymi schodami jak wsciekly byk. Wtedy po raz ostatni widzialem go zywego. Jakby chcial okazac im swoje wspolczucie, Szeryf podszedl do Molly i detektywa Bellmana, po czym wydobyl z gardla jeden krotki, ale ostry warkot. Byl pieknym psem, mial inteligentne brazowe oczy i dluga, czarno-brazowa siersc. Zreszta nie mial wyboru, musial byc ladny: malujac go, Molly korzystala z trzech kolorowych fotografii najlepszego psa tropiacego w Cincinnati, Fritza. W ramach ostroznosci, podczas oczekiwania na pojawienie sie Szeryfa, Pan Boots zamkniety zostal w komorce, na wypadek gdyby nowo przybyly pies wywolal jego zazdrosc. Ostatnia rzecza, na ktora wszyscy mieli obecnie ochote, bylo rozdzielanie walczacych psow. Jednak mimo to, kiedy Szeryf zmaterializowal sie na podworku i zaczal prychac na cykady, z komorki zaczelo dobiegac urywane wycie Pana Bootsa. Dzialo sie cos dziwnego i madry pies doskonale o tym wiedzial. Detektyw Bellman poklepal Szeryfa po lbie. -Dobry pies. Idz i wywachaj mi tych lotrow, ktorzy zabili mojego partnera, dobrze? Jak to zrobisz, dostaniesz ode mnie tyle kosci, ile tylko zapragniesz, obiecuje ci. Do konca zycia bede ci dostarczal tyle kosci, ile tylko zechcesz. Funkcjonariusz Gillow jako pierwszy pchnal obrotowe drzwi. Byl niskim, przysadzistym mlodym czlowiekiem o rudych wlosach scietych na jeza i wylupiastych niebieskich oczach. Mial wojowniczy wyraz twarzy, nie opuszczajacy go ani na chwile, jakby w kazdej chwili byl gotow zmierzyc sie z kims, kto mu wejdzie w droge albo co najmniej niewlasciwie sie zachowa. Staneli na srodku holu. Bylo tu mroczno i cicho. Jedyne dzwieki wydawaly ich buty, stukajace o wypolerowana marmurowa posadzke oraz slizgajace sie na niej lapy Szeryfa. -Gdzie pani chce zaczac? - zapytal Gillow. Sissy otworzyla torebke i wyciagnela z niej kawalek czerwonego bawelnianego materialu. Byl to rekaw koszuli Czerwonej Maski, a raczej - mowiac dokladniej - replika tego rekawa. Molly namalowala ten rekaw (razem z odznaka policji stanu Connecticut dla Franka) na podstawie opisu, ktory otrzymala od pana Kraussmana. -"Mial czerwona koszule, tak czerwona, jakby ja juz wczesniej moczyl we krwi..." Pochylila sie i przytrzymala rekaw przed nosem Szeryfa. Pies wciagnal powietrze, warknal i potrzasnal lbem. -Najwyrazniej tego nie lubi - zauwazyl Frank. Po chwili Sissy odezwala sie bardzo cicho: -Najwazniejsze, ze juz chwycil trop. Gdyby to byl prawdziwy pies, nic by z tego nie wyszlo. Szeryf warczal teraz bez chwili przerwy. Szarpnal gwaltownie smycz i pobiegl w kierunku wind. -Wyglada na to, ze chce jechac do gory - powiedzial Frank. - Co pan na to, panie policjancie? Gillow odpial od paska radiotelefon i powiedzial do mikrofonu: -Charlie, wsiadamy do windy. Odezwe sie natychmiast, kiedy zatrzymamy sie na jakims pietrze. Nacisnal przycisk wzywajacy srodkowa winde. Po chwili jej drzwi otworzyly sie z drzeniem i wszyscy wsiedli do srodka. Sissy przyjrzala sie sobie w lustrze. Pomyslala, ze wyglada na calkiem spokojna, jesli wziac pod uwage sytuacje. Ale gdy po nacisnieciu guzika zamknely sie drzwi i winda zaczela piac sie w gore, odniosla wrazenie, ze widzi w lustrze otaczajace ja cienie. Cienie Mary Clay, sprzataczki, ktora zmarla po ciemku w tej windzie, i jej dwojga wspolpracownikow. Jestesmy tutaj. Pomoz nam. Jestesmy tutaj. Nie pozwol nam umrzec w ciemnosci. Mijali pietro za pietrem. Na kazdym Gillow otwieral drzwi, aby Szeryf mogl przez chwile poweszyc. -Zaczynam sadzic, ze ten kundel po prostu lubi jezdzic winda - powiedzial Trevor, kiedy zatrzymali sie na szesnastym pietrze. Drzwi otworzyly sie, Szeryf wciagnal nosem powietrze z holu recepcyjnego, lecz nawet nie drgnal. -Do gory - zarzadzila Sissy. Podczas jazdy na siedemnaste pietro Szeryf niespodziewanie zrobil sie niespokojny. Zaczal chodzic wzdluz scian windy, uderzajac o nie ogonem. -Co jest, piesku? - zapytal Frank. - Czujesz cos? Moze Czerwona Maske? Staneli na siedemnastym pietrze. Szeryf zaczal podskakiwac i drapac pazurami w drzwi kabiny. Policjant wyciagnal pistolet i dopiero wtedy zdecydowal sie nacisnac przycisk otwierajacy rozsuwane drzwi. -Trzymajcie sie za moimi plecami - poinstruowal pozostalych. - Jesli natrafimy na jakiekolwiek klopoty, natychmiast uciekamy. Trzeszczac i drzac, winda sie otworzyla. Gdyby Frank nie trzymal Szeryfa na smyczy, pies natychmiast ruszylby przed siebie i pewnie zniknal w korytarzu, zanim ktokolwiek by go powstrzymal. Dzieki Frankowi nic takiego nie nastapilo, pies jedynie mocno szarpnal. Kiedy obroza zaczela go dusic, zakrztusil sie i zaskomlil. Frank musial uzywac wszystkich swoich sil, zeby go utrzymac na uwiezi. -Chwileczke, piesku, co takiego poczules? Szeryf znowu szarpnal i pociagnal Franka korytarzem do glownego pomieszczenia biurowego, wylozonego powycieranym dywanem i podzielonego na boksy przejrzystymi sciankami. -Spokojnie, piesku, tylko spokojnie. -Jak myslicie, co on poczul? - zapytal Trevor. -Slad, na pewno slad - odparla Sissy. - Tutaj pewnie Czerwona Maska chowal sie wczesniej. Niestety, prawdziwe psy policyjne go nie wyczuly. No i ja takze. Uniosla wysoko glowe i na chwile zamknela oczy. Nie czula obecnosci Czerwonej Maski w tym miejscu, nawet teraz. Nie czula niczego, poza ledwo slyszalnym echem, jakie pozostalo po ludziach, ktorzy pracowali w tym biurze, zanim je zamknieto. Slyszala cichutkie glosy dzieci z rodzinnych fotografii. Jeszcze cichsze smiechy z fotografii wakacyjnych. Podskakiwanie pilki plazowej na betonowej sciezce. Byly to jednak odglosy bardzo dawne i bardzo odlegle. -Tutaj! Tutaj chyba cos jest! - zawolal Frank. Szeryf dopadl do szafy na materialy biurowe. Jak opetany, zaczal warczec i drapac w jej pomalowane farba drzwi. Gillow wystapil kilka krokow, trzymajac przed soba bron. -W porzadku, prosze pana. Byc moze cos mamy. Zachowajmy nadzwyczajna ostroznosc, dobrze? Przez chwile wszyscy milczeli. -On ma racje, Frank - powiedziala wreszcie Sissy. - Badz bardzo ostrozny. Moze to nic powaznego, moze rozjuszyl go tylko slaby zapach. Ale nigdy nic nie wiadomo. Frank powoli wyciagnal reke i zlapal za klamke. Okazalo sie, ze szafa jest zamknieta na klucz. Szeryf jednak wciaz ja drapal i piszczal. Bylo oczywiste, ze nie przestanie, zanim szafa nie zostanie otwarta. Z jednego z biurek policjant wzial noz do otwierania listow. Wsunal pistolet do kabury i przykleknal przed drzwiami, po czym wsunal noz do zamka. -Klucza na pewno nie ma od wewnatrz - powiedzial po chwili. - A wiec nikt sie w niej raczej nie zamknal chyba ze specjalnie wyciagnal klucz. Wyprostowal sie i poteznie kopnal w szafe. Bylo to tak nagle i niespodziewane, ze nawet Szeryf podskoczyl. Drzwi pekly, jednak nadal nie bylo widac, co znajduje sie w srodku. Gillow kopnal w nie po raz drugi i tym razem cale wpadly do srodka, opierajac sie na stercie kartonow z materialami pismienniczymi. Szeryf skoczyl do przodu tak gwaltownie, ze Frank wypuscil z dloni smycz. Pies rzucil sie w strone szafy, warczac z wsciekloscia. -Szeryf! - krzyknal Frank. Nikt nie byl przygotowany na to, co nastapilo w tym momencie. Pudelka niespodziewanie sie posypaly i w pewnej chwili rozlegl sie glosny trzask, jakby cos ciezkiego spadlo z duzej wysokosci. Nagle rozlegl sie nieopisany chrapliwy wrzask, ktory bardziej pasowal do poteznej bestii niz do istoty ludzkiej. Gillow momentalnie znowu siegnal po pistolet i jednoczesnie zaczal przez radio nawolywac o wsparcie. -Siedemnaste pietro! Siedemnaste pietro! Newman! Bitner! Ruszcie dupy, i to natychmiast! Przyskrzynilismy drania! Rozlegl sie kolejny wrzask i w tym momencie Czerwona Maska wyskoczyl z szafy, jakby eksplodowal. Wokol niego wirowaly kartki bialego papieru do pisania z porozrywanych paczek. Zlapal Szeryfa za kark i uniosl go wysoko nad podloge. Palcami tak mocno wpil sie w jego szyje, ze psu az oczy wyszly na wierzch, a jego oddech zamienil sie w krotkie urywane piski. Czerwona Maska mial szkarlatna twarz, byl poteznie zbudowany i buchal wsciekloscia. Wolna reka zaczal dzgac psa wielkim trojkatnym nozem kuchennym. Po chwili piers i brzuch zwierzaka pokryla krew, ktora zaczela kapac na podloge. -Pusc tego psa albo strzelam! - zawolal Gillow. - Powiedzialem, rzuc... Frank sprobowal podejsc do przodu, jednak Czerwona Maska zamierzyl sie na niego nozem i go powstrzymal. -Ostatnie ostrzezenie! - zawolal Gillow, ale juz nie czekal i natychmiast strzelil. Napastnik zachwial sie. Wygladalo to tak, jakby stracilo ostrosc odbicie widoczne w stawie, do ktorego wrzucono kamien. Poza tym jednak strzal jakby nie zrobil na nim zadnego wrazenia. Znowu krzyknal i zaczal wymachiwac psem z boku na bok. Szeryf piszczal z bolu, a Czerwona Maska rozkolysal go jeszcze mocniej, po czym z calej sily rzucil nim w plastikowe przepierzenie. Pies natychmiast wyzional ducha, a na przezroczystym plastiku pozostaly jedynie strugi jego krwi, splywajacej na podloge. -Nie ruszaj sie! - zawolal Gillow. - Zaloz rece za glowa i ukleknij na podlodze. Czerwona Maska trzymal jeden noz w prawej rece, a teraz powoli, z zuchwala mina wyciagnal drugi noz zza poly marynarki. Zamiast oczu mial czarne szparki, a jego usta byly jedynie gleboka czarna czeluscia. -Myslalem, ze bedziecie mieli troche wiecej rozumu - powiedzial i popatrzyl po kolei po wszystkich, ktorzy go otaczali. -Mowilem, natychmiast klekaj na podloge, gnoju! - znowu krzyknal Gillow. - Jestes gluchy czy co? -Och, slysze cie doskonale, mozesz byc tego pewien - odparl Czerwona Maska. - Slysze cie rownie dobrze jak cykady. Jestes glosny, rownie irytujacy, ale o wiele obrzydliwszy od nich. -Licze do trzech - ostrzegl Gillow. Mierzyl z pistoletu dokladnie w klatke piersiowa zloczyncy. Czerwona Maska zaczal sie powoli zblizac do swoich przeciwnikow. -Na twoim miejscu nie podchodzilbym do nas, przyjacielu - powiedzial Frank. -Przyjacielu? Nie jestem waszym przyjacielem. Jednak znam jedna z tych osob. - Popatrzyl na Molly i dodal: - Znam ciebie, kochanie, wiesz? Ciebie i twoje kredki. -Co on bredzi? - zdziwil sie Gillow. -Twoje kredki, moja droga, takie mile w dotyku, pieszczace moja skore, jakby to byl czubek twojego jezyka. Kolorujesz mnie nimi starannie, doprowadzajac moj wizerunek do doskonalosci. I znam twoje olowki... Uwielbiam, jak cieniuja moja twarz, szybko, sprawnie, jak nadaja mi ksztalt, sile... Zostalas obdarzona cudownym darem. Umiesz wywolywac zycie z niczego, z absolutnej bieli. Na pietro dotarl odglos szybko jadacej windy. W kazdej chwili nalezalo sie spodziewac wsparcia. Czerwona Maska powoli opadl na kolana, chociaz wciaz trzymal nad glowa dwa noze. Gillow zblizyl sie do niego, celujac mu teraz prosto w twarz. Czerwona Maska wciaz wpatrywal sie w Molly. -Nadalas mi osobowosc. Dalas mi wszystko. Powinienem ci byc wdzieczny, prawda? Ale nie jestem, dobrze o tym wiesz. Narysowalas mnie tylko po to, zebym zostal schwytany, osadzony i skazany na smierc. Nic dziwnego, ze nie wierze w ludzka dobroc, co? -Rzuc noze! - zazadal Gillow. Na twarzy byl niemal tak samo purpurowy jak Czerwona Maska i obficie sie pocil. Ale morderca nie spuszczal wzroku z Molly. -Jednak to, w jaki sposob przywolalas mnie do zycia... To bylo takie zmyslowe. Zobaczylem cie, kiedy tylko narysowalas moje oczy. Juz wtedy pragnalem zemsty. Urodzilem sie tylko dla niej. Nagle odwrocil glowe i patrzyl teraz na Gillowa. -Nie ruszaj sie! - krzyknal policjant, ale Czerwona Maska zerwal sie na rowne nogi, jakby byl eksplodujacym czerwono-czarnym wulkanem. W jego rekach groznie blyszczaly noze. Gillow strzelil dwa razy. Sissy pochylila glowe i zakryla uszy rekami. Byla pewna, ze policjant trafil Czerwona Maske, jednak kule nie zrobily na nim zadnego wrazenia. Z materialu jego marynarki oderwaly sie na plecach jedynie dwa czarne krazki. Trevor sprobowal obejsc Czerwona Maske i skoczyc mu na plecy. -Trevor! Nie! - krzyknela Molly, ale bylo za pozno. Czerwona Maska najpierw wbil mu w brzuch swoj prawy lokiec, a potem zdzielil go lewa piescia w twarz i Trevor padl na podloge. Po tej akcji, bez chwili wahania, Czerwona Maska zaatakowal nozami Gillowa i wbil mu je najpierw w ramiona, potem w klatke piersiowa, a nastepnie w szyje. Gillow zachwial sie, cofnal. Podniosl rece, chcac chronic twarz, jednak nagly atak byl tak skuteczny, ze zadna obrona na nic sie juz nie zdala. Policjant runal plecami na oparcie stojacego za nim krzesla, a wtedy napastnik doslownie zwalil sie na niego. Jego noze pracowaly jak lopaty zniwiarki, doslownie rozrywaly mundur nieszczesnego czlowieka na strzepy. Teraz na Czerwona Maske rzucil sie Frank. Zgieta reka zlapal go za szyje i wbil mu kolano w plecy. -Zejdz ze mnie! Zlaz ze mnie, natychmiast! Bo cie potne na strzepy! - ryknal Czerwona Maska. -Naprawde, sukinsynu? Tylko sprobuj! Frank jeszcze mocniej pociagnal za glowe Czerwonej Maski, zlapal go za przegub prawej reki i powoli zaczal uderzac nia w blat biurka. -Zlaz ze mnie. Wyrwe ci za to wnetrznosci, slyszysz? Chcesz zobaczyc wlasne flaki? Pokaze ci je, ty cioto, i to w technikolorze! Zlaz ze mnie! Frank trzasnal jego przegubem o krawedz biurka i noz wypadl z jego dloni na podloge. Nastepnie Frank obrocil przeciwnikiem i z kolei zlapal za jego lewa reke, przyszpilajac ja do blatu. Przez chwile sie silowali, patrzac sobie prosto w twarze. W pewnej chwili Czerwona Maska wydal niespodziewany okrzyk triumfu. -Cholera jasna, jestes taki sam jak ja! Widze to w twoich oczach! Widze to w twojej twarzy! Ty kawalku gowna! Jestes namalowany, tak samo jak ja! -Frank! - krzyknela Sissy, juz na dobre bojac sie o niego, niemal pewna, ze Czerwona Maska go pokona. Jednoczesnie w duchu blagala go o wybaczenie za to, ze tak samolubnie spowodowala przywrocenie go z powrotem do zycia. Na tak krotko. Frank i Czerwona Maska ciagle walczyli, a tymczasem Trevor i Molly odciagneli na bok Gillowa. Mial mnostwo ran klutych, a jego mundur byl postrzepiony i przesiakniety krwia. Drzal na calym ciele, jednak nadal byl przytomny. Odpial od paska zakrwawiony radiotelefon i podal go Trevorowi. -Wywolaj ich. Zapytaj, dlaczego, do cholery, tak sie guzdrza. Trevor wzial do reki urzadzenie i wlaczyl mikrofon. -Halo! Halo! Tutaj Trevor Sawyer i funkcjonariusz Gillow, jestesmy na siedemnastym pietrze. Mamy powazne klopoty. Funkcjonariusz Gillow jest bardzo ciezko ranny. Pospieszcie sie... -...cholerna winda utknela miedzy pietrami. Musimy isc po schodach. -Na milosc boska, pospieszcie sie! I przyslijcie ratownikow z noszami! Natychmiast! Frank i Czerwona Maska wciaz walczyli. Pokrzykiwali, charczeli i okladali sie nawzajem ciosami. Kulali sie po podlodze, zderzali z biurkami i krzeslami. Czerwona Maska wciaz mial noz; staral sie dosiegnac nim twarzy Franka. Celowal w oczy. Trzykrotnie dzgnal Franka w czolo i raz w mostek nosa, ale Frank walczyl tak zaciekle, ze nie udalo mu sie go oslepic. -Uderz go krzeslem - powiedziala Sissy do Trevora. Jednak zanim Trevor podniosl krzeslo i stanal nad walczacymi mezczyznami, ci kilkakrotnie sie przekulneli. Ich walka byla tak dynamiczna, ze Trevor obawial sie zadac cios, zeby zamiast Czerwonej Maski nie trafic krzeslem ojca. Czerwona Maska zacharczal i znowu sprobowal dosiegnac do twarzy Franka. Frank jednak przyszpilil jego reke do dywanu i zadal mu piescia potezny cios w glowe. Nastepnie uniosl sie troche i nacisnal prawym kolanem na dlon trzymajaca noz. Jednoczesnie reka bil Czerwona Maske po glowie. Tamten teraz juz tylko wil sie pod nim i wrzeszczal w bezsilnej wscieklosci. -Sissy! - zawolal Frank. - Sissy, zapalniczka! -Co? Usta Czerwonej Maski nadal byly tylko waska czarna dziura. Syknal bezsilnie i mozna bylo odniesc wrazenie, ze ulatuje z niego para, ktora osiagnela niebezpieczne cisnienie. Czerwona Maska rozpaczliwie usilowal zlapac Franka za reke, ten jednak stopniowo przyblizal zapalniczke do jego twarzy. Jego glos byl juz o oktawe nizszy niz na poczatku walki. -Nie osmielisz sie - charczal. -Tak uwazasz? -Kim ty wlasciwie jestes, jakims meczennikiem w slusznej sprawie? Jesli ja splone, ty tez sploniesz. Myslisz, ze ktos z tych ludzi jest tego wart? -Nisko sie cenisz. -Zostalem stworzony. Wyskoczylem z bieli. Tak samo jak ty. Obaj bylismy jak badacze Arktyki, zagubieni w sniegu, a pewnego dnia po prostu sie pojawilismy na swiecie. Czerwona Maska zakaszlal. Byl to pierwszy znak tego, ze walka z Frankiem kosztowala go wiele wysilku. -Nie pozbedziesz sie tak po prostu swojego zycia, przeciez nie jestes az taki glupi. Chcesz to zrobic tylko po to, zeby mnie ukarac? Frank pstryknal zapalniczka i pojawil sie na niej wysoki niebieski plomien. -Frank! - krzyknela Molly. - Frank! Uwazaj! Pamietaj, ze jestes tylko... Jednak Frank stopniowo przejmowal kontrole nad sytuacja i plomien wkrotce dotarl do policzka Czerwonej Maski. Ten wrzasnal, wierzgnal nogami i usilowal sie podniesc, jednak Frank zdolal utrzymac plomien przy jego twarzy. Czerwona skora zaczela sie marszczyc jak celofan i Sissy uslyszala, jak trzeszczy pod wplywem ognia. -Zabierz to ode mnie! Zabierz to ode mnie! Czerwona Maska zdolal wyrwac lewe ramie i natychmiast zaczal dzgac nozem ramiona i boki Franka. Przez caly czas wrzeszczal. Ale w koncu jego twarz zajely plomienie, ktore szybko buchnely wysoko i przeniosly sie na jego ramiona i cale rece. -Frank! - krzyknela Sissy. - O moj Boze, Frank! Plomienie ogarnely i jego. Zapalily mu sie wlosy, a w ciagu kilku sekund ogien przerzucil sie mu na plecy, jakby chcial go szybko ubrac w plomienny kaftan. Przez caly czas Frank i Czerwona Maska zmagali sie ze soba, co chwile wydajac przerazajace okrzyki, jednoczesnie pelne bolu i nienawisci. Po podlodze krazyla wielka pomaranczowa kula, w ktora wkrotce zamienily sie ich ciala. Wreszcie uderzyli w srodkowy filar podtrzymujacy sufit i znieruchomieli. Ogien byl tak gwaltowny, ze Sissy musiala oslonic twarz ramieniem, zeby uniknac poparzenia. Wkrotce nastapila glosna eksplozja i nagle cale biuro wypelnilo sie bialym popiolem, ktory zaczal krazyc w powietrzu. Unosily go mocne podmuchy cieplego powietrza, ktore nie wiadomo skad przedostaly sie do biura. Wreszcie nastapila chwila, gdy Sissy, Molly i Trevor staneli bez ruchu wsrod powoli opadajacego na podloge popiolu. Jego widok przypomnial Sissy pierwsze swieta Bozego Narodzenia po tragicznej smierci Franka. Spedzala je zupelnie sama. Kiedy wyszla na podworze, padal snieg. Byl tak samo bialy jak ten popiol. -Zrobiles to dla mnie, Frank - wyszeptala. Jej oczy wypelnily lzy, ktorych nie byla w stanie powstrzymac, mimo ze bardzo tego pragnela. Roze sa czerwone Trevor kleczal nad Gillowem. Policjant charczal i kaszlal, jednak wciaz zyl. Obok niego uklekla takze Sissy i chwycila go za reke, lepka od krwi.-Jak panu na imie, policjancie? -Herbert, prosze pani, ale wszyscy wolaja na mnie Duke. -Wyzdrowiejesz, Duke. Jestem wrozka i czuje to. Dojdziesz do siebie, obiecuje ci. -Nie musi mnie pani oklamywac. -Nie musze i nie klamie. Jednak kiedy wylizesz sie z ran, odejdziesz z policji i zalozysz wlasny biznes. Piekarnie albo restauracje. Ozenisz sie i bedziesz mial przynajmniej piatke dzieci, same dziewczynki. Gillow zamrugal. Jego twarz upstrzona byla platkami bialego popiolu. -Piec dziewczynek? - zapytal z niedowierzaniem. Jednoczesnie w jego ustach pojawily sie babelki krwi. - Niech mi pani po prostu pozwoli umrzec. Podeszla do nich Molly. -Biedny Szeryf jest martwy. Sissy wstala i uscisnela jej reke. -Szeryf byl bardzo dzielny. Ale pamietaj, ze to tylko papier i farby - powiedziala. Nie musiala dodawac, ze rowniez Czerwona Maska i Frank skladali sie jedynie z farby i papieru. Ich prochy wciaz opadaly na dywan. -Tylko Szeryf mogl wyczuc zapach Czerwonej Maski - dodala. - A tylko Frank mogl go spalic. Sama widzialas, ile razy ten policjant do niego strzelal i nie wyrzadzilo mu to zadnej szkody. -Przeciez musimy odszukac jeszcze jedna Czerwona Maske - przypomniala jej Molly. - A policja nadal nie moze wpasc na trop prawdziwej Czerwonej Maski. -Coz, schwytanie tej prawdziwej to ich sprawa - powiedziala Sissy. - My mozemy szukac tylko tych namalowanych. Obie kobiety w tej samej chwili uslyszaly stukot butow, dobiegajacy z klatki schodowej, i czyjes krzyki: -Rozwalaj framuge! Rozwalaj framuge! -Slyszysz to, Duke? - zapytala Sissy. - Twoi koledzy juz biegna po ciebie. Zaraz sie toba zajma. Od drzwi dotarl odglos poteznego uderzenia i natychmiast puscily zamki. Trevor podszedl do Sissy i polozyl jej dlon na ramieniu. -Jak my im to wyjasnimy, mamo? -Mozemy tylko powiedziec cala prawde. Ale czy nam uwierza czy tez nie, to juz ich sprawa. -Chce ci tylko powiedziec, ze... To wszystko, co opowiadalem o twoich wrozbach... Sissy poklepala go po dloni. -Nie musisz nic mowic. Bywa, ze i ja sama z trudem akceptuje pewne rzeczy, a przeciez czasami rozmawiam z ludzmi, ktorzy juz umarli. To bylo jak sen, prawda. Wskrzeszenie twojego ojca i w ogole. I mnie chwilami sie wydawalo, ze zaraz sie obudze sama w lozku, daleko stad, w Connecticut. Pomiedzy boksy gwaltownie wbieglo z pol tuzina policjantow i dwoch mlodych ratownikow medycznych. Ratownicy natychmiast zajeli sie Gillowem, a dwoch policjantow podeszlo do Sissy, Molly i Trevora. Jeden z nich mial potezny brzuch i sumiaste wasy. Drugi mial okragla twarz, czerwone policzki i sprawial wrazenie, ze jest o wiele za mlody, zeby byc policjantem. -Co sie tutaj, do diabla, wydarzylo? - zapytal policjant z sumiastym wasem. Sissy zaczela mowic pierwsza. -Szukalismy dowodow w zwiazku z popelnionymi przestepstwami. -Szukaliscie tutaj dowodow w zwiazku z popelnionymi przestepstwami? -Wlasnie. Doszlismy do wniosku, ze w tym biurze unosza sie zapachy zwiazane z niedawnymi morderstwami, ale w pewnym momencie pojawil sie podejrzany i bez ostrzezenia zaatakowal funkcjonariusza Gillowa. -Pani tez szukala dowodow w zwiazku z popelnionymi przestepstwami? - powtorzyl policjant z sumiastym wasem. - Pani? -Niezupelnie ja, przynajmniej nie ja sama. Rowniez moj syn i moja synowa. -Porucznik Booker i detektyw Bellman wyrazili na to zgode - wtracila sie Molly. - Jestem policyjnym rysownikiem, a moja tesciowa... ma nadzwyczajne umiejetnosci w dziedzinie gromadzenia dowodow sadowych. Policjant popatrzyl na nia bardzo uwaznie. Byla ubrana w niebieska cyganska bluzke i obcisle dzinsy. Nastepnie zmierzyl wzrokiem Sissy - kobiete po siedemdziesiatce o rozwianych bialych wlosach, ze srebrnymi bransoletami na rekach, ubrana w czarno-srebrna suknie ozdobiona ksiezycami i gwiazdami. -Nadzwyczajne umiejetnosci w dziedzinie gromadzenia dowodow? - zdziwil sie. - Juz to widze. -Mielismy ze soba psa tropiacego - wyjasnil Trevor. - Weszyl za Czerwona Maska az do tej szafy. Kiedy funkcjonariusz Gillow wylamal jej drzwi, rozpetalo sie pieklo. -To byl tamten pies? Trevor pokiwal glowa. -Czerwona Maska zasztyletowal go na smierc, a potem rzucil sie na policjanta. Zachowywal sie jak szaleniec. Wariat. Policjant rozejrzal sie po pomieszczeniu, zasypanym przez popiol. -I gdzie on teraz jest? - zapytal. - Ta cala Czerwona Maska? -Zniknal - odparla Sissy. -Jasne. Ktoredy uciekl? -Nie wiem dokladnie. Sam pan rozumie, panowalo tu ogromne zamieszanie. Szaleniec z nozami, krzyki i tak dalej. Odnioslam wrazenie, ze rozplynal sie w powietrzu. -A pan widzial, dokad on uciekl? - Policjant z sumiastym wasem zapytal Trevora, jakby ten byl jego ostatnia nadzieja na przytomna odpowiedz. -Hmm... Nie. Wlasciwie nie. -A skad wzial sie ten popiol? Co tu sie spalilo? -Papier. Po prostu papier sie zapalil. -Mowi pan, ze papier? A jak to sie stalo? -Prosze pana - odezwala sie Sissy. - Czy jest z panem detektyw Bellman? -Detektyw Bellman jechal do gory winda i ugrzazl pomiedzy pietrami. Nasi specjalisci oceniaja, ze ponowne uruchomienie windy zabierze co najmniej pol godziny. -Koniecznie musze z nim porozmawiac. On doskonale zrozumie, co sie tutaj stalo. Policjant wsunal notes do kieszeni na piersi. -Dobrze, prosze pani. Prosze bardzo, niech pani sobie czeka na Bellmana, jesli chce pani jemu zlozyc zeznanie, tylko prosze nam nie przeszkadzac. Ale prosze sie nigdzie nie oddalac. Zaczeka pani na niego w budynku, dobrze? -Oczywiscie. Pozostane w holu. Policjant z wasem i jego partner o czerwonych policzkach zaczeli badac slady po ogniu na dywanie. Jedno z przypalen mialo ksztalt mezczyzny z rekami rozrzuconymi na boki. -Dasz rade zejsc po schodach, mamo? - zapytal Trevor. - To przeciez az siedemnascie pieter. Sissy zabrala ze stolu torebke. Jednoczesnie uniosla wysoko glowe i zmarszczyla czolo. -Mamo, mozemy poczekac, az naprawia windy. -W rzeczy samej, kochanie, najpierw chcialabym pojsc na gore. -Na gore? Do diabla, po co? -Jesli dobrze pamietam, George Woods pracowal na dziewietnastym pietrze, prawda, Molly? -Tak. Byl posrednikiem w handlu nieruchomosciami. Pracowal w Ohio Relocations. -Chcialabym tam pojsc i sie rozejrzec. -Nie rozumiem. -Ja tez chyba wszystkiego do konca nie rozumiem. Po prostu czuje dziwne mrowienie wzdluz kregoslupa. W czasie seansu spirytystycznego George Woods celowo sklamal. Dlaczego? -Ale... -Ci, ktorzy naleza juz do innego swiata, bardzo rzadko klamia, nawet jesli moga poprzez klamstwo oszczedzic swoim najblizszym troche bolu. Powiedzialam o tym Frankowi i on rowniez byl ciekaw, dlaczego George Woods klamal. Kiedy Sissy, Molly i Trevor ruszyli w strone klatki schodowej, wasaty policjant zawolal: -Da pani sobie rade po tych schodach? -Nie jestem inwalidka, prosze pana. Codziennie przemierzam pieszo po dziesiec mil i wypalam czterdziesci papierosow, do samego filtra. -Nie ma to jak zdrowy tryb zycia, prosze pani. Zanim wstapili na schody, Trevor powiedzial do matki: -Posluchaj, musze pojechac do biura, zeby odwalic jeszcze troche papierkowej roboty. Dolacze do was pozniej, dobrze? Wroce do domu taksowka. -Inaczej mowiac, nie chcesz miec nic wspolnego z tym, co bede teraz robic, tak? - zapytala go Sissy, patrzac mu w twarz. - No, ale skoro masz inne obowiazki, coz... Trevor uniosl do gory obie rece. -Mamo, jesli chodzi o wrozbiarskie sledztwo, od biedy moge je zniesc. Ale jesli chodzi o poszukiwanie seryjnych mordercow... Coz, chyba wolalbym nic na ten temat nie wiedziec. Szczegolnie ze bedziesz chciala myszkowac w czyims prywatnym biurze. Musze raczej skupic sie na mojej pracy. Sissy uderzyla sie otwarta dlonia w czolo, tak mocno, ze zadzwonil maly dzwoneczek na jej palcu wskazujacym. -Przepraszam, Trevor. Gdzies odezwal sie we mnie taki cichy glosik, ktory kaze mi pojsc do gory. -Tak, mamo. Wierze ci. Chcialbym tylko, zebys nie zrobila niczego glupiego. Nie chce, zebys w podeszlym wieku skonczyla w wiezieniu dla kobiet. Molly, przypilnuj mame, zeby odpowiednio sie zachowywala. Nastepnie Trevor pocalowal matke w oba policzki, a potem ucalowal tez Molly. Wreszcie ruszyl schodami w dol. Sissy i Molly szybko sie rozejrzaly, zeby sprawdzic, czy nikt na nie nie patrzy, po czym poszly na gore. -Jezu milosierny. - Pokonanie jednego pietra kosztowalo Sissy wiecej wysilku, niz przypuszczala. Kiedy znalazly sie na osiemnastym pietrze, oparla sie o barierke, chcac troche uspokoic oddech. - Co sie ze mna stalo, Molly? Przeciez jeszcze niedawno biegalam po schodach jak kozica. -Przykro mi to mowic, ale czterdziesci sztuk marlboro dziennie musialo na ciebie wplynac. -Nie wierze. Po prostu teraz buduja bardziej strome schody niz w czasach, kiedy bylam dziewczynka. -Przeciez Giley Building postawiono w tysiac dziewiecset trzydziestym pierwszym. Wtedy cie jeszcze nie bylo na swiecie. -Och, nie dziel wlosa na czworo. Powoli weszly na dziewietnaste pietro. Sissy pchnela drzwi prowadzace do Ohio Relocations. Ku jej zaskoczeniu nie byly zamkniete na klucz. -No prosze, to jest nam jak najbardziej na reke - powiedziala Sissy i popatrzyla w kierunku biur. - A juz myslalam, ze bede musiala uzyc moich nadzwyczajnych umiejetnosci. -Potrafisz otwierac drzwi zamkniete na klucz? -Nauczyl mnie tego pewien bardzo przystojny zlodziej. Zreszta nauczyl mnie jeszcze wielu innych rzeczy. Jak sie okazuje, jedynym niezbednym narzedziem do otwierania wszelkich drzwi jest przede wszystkim odpowiednia spinka do wlosow. -Ludzie pewnie w panice opuscili te biura zaraz po ostatnim napadzie. I zapomnieli porzadnie je zamknac. Po chwili znalazly sie w biurach Ohio Relocations. Przestrzen, wynajmowana przez firme, podzielona byla na przeszklone boksy niemal identycznie jak na siedemnastym pietrze. Roznice polegaly na tym, ze plastikowe sciany byly wyzsze, a krzesla i biurka znacznie ladniejsze i nowoczesniejsze. Dywany mialy ciemnopurpurowy kolor. Na scianie widnial tez purpurowy napis: OHIO RELOCATIONS - MOVING OHIO i rysunek cyrkowego silacza unoszacego nad glowa potezny kasztanowiec. -Sissy? - zapytala Molly. - Dobrze sie czujesz? -Troche brakuje mi oddechu. Ale poza tym czuje sie zdrowa jak kon. -Przeciez wiesz, co mam na mysli. Chodzi mi o Franka. Sissy odwrocila wzrok. -Przeciez to nie byl prawdziwy Frank, dobrze o tym wiesz. -Byl wystarczajaco realny, by znow cie uszczesliwic. -Tak. Ale przeciez wiedzialam, ze to nie moze trwac. A poza tym popatrz, jaka roznica wieku nas dzielila. -Czerwona Maska numer dwa nadal istnieje. -No i co? -To, ze pewnie bedziemy potrzebowaly jeszcze jednego Franka. I jeszcze jednego Szeryfa. Sissy przylozyla dlon do ust i trzymala ja tam przez dluzszy czas. -Skoro tak twierdzisz... - powiedziala w koncu. -Tak, ale co potem? -Potem? -Co bedzie, jesli tym razem Frank przetrwa? -Chyba masz mnostwo gumek do mazania, prawda? -Nie jestem pewna, czy mowisz powaznie. -Ani ja - przytaknela Sissy. - Ale bedziemy sie nad tym zastanawialy dopiero wtedy, kiedy problem stanie sie realny, dobrze? Molly zajrzala do jednego z boksow. -Wlasciwie co spodziewasz sie tutaj znalezc? - zapytala. -Nie wiem. Moze sprawdzmy sekretariat. -Chyba nie masz jakiegos przeczucia, co? -Mam, ale sama dokladnie nie wiem, co to za przeczucie. Uwazam, ze w czasie seansu spirytystycznego Georgie Woods bardzo chcial cos ukryc. To bylo cos, czego sie wstydzil. Zazwyczaj martwi ludzie wyznaja bez oporow wszystko, co ich dotyczy. Pragna rozwiac wszystkie niejasnosci. Ale George Woods cos ukrywal i zaloze sie, ze odpowiedz na pytanie, co to bylo, ma jakis zwiazek z jego zyciem w tym biurze. Bo przeciez nie mial zadnego innego zycia. Bywal jedynie w domu i w biurze. Ruszyly korytarzem, az natrafily na drzwi z matowego szkla, do ktorych przymocowana byla tabliczka ze zlotym napisem: FRANCES DELGADO, ASYSTENTKA PREZESA. Sissy weszla do biura i zaczela sie rozgladac. Zobaczyla biurko, komputer osobisty, przesuszona juke w doniczce. Poza tym w pomieszczeniu stal regal z polkami na ksiazki, jednak miescily sie na nich jedynie akta i fotografie w ramkach, przedstawiajace rodzine pani Delgado. Sissy wziela do reki jedna z fotografii i popatrzyla na nia z bliska przez dwuogniskowe okulary. -Boze wszechmogacy. Przeciez oni wygladaja jak orangutany. Molly podeszla do szarej zamykanej szafy z napisem "Akta personalne OR", szafa byla jednak zamknieta. Sissy otworzyla szuflady w biurku. Asystentka prezesa byla bardzo uporzadkowana osoba, jednak szuflady nie zawieraly nic poza starannie ulozonymi markerami, roznej wielkosci spinaczami do papieru, starannie ulozonymi w kartonikach, i plytami do komputerow, oznaczonymi kolejnymi literami alfabetu. Zamykajac szuflady, Sissy zauwazyla kartonowe pudelko zastepujace nozke pod bocznym stolikiem, na ktorym stala juka. Noga wypchnela pudelko spod stolika, zeby sie nie schylac, podniosla je i polozyla na biurku pani Delgado. Na wierzchu ktos napisal grubym mazakiem "G. Woods, biurko". W srodku znalazla glownie smieci. Pelne pudelko zapalek z Jeff Ruby's Steakhouse and Neon's. Egzemplarz broszury Jak wygrywac na wyscigach konnych, z pozadzieranymi rogami. Mala niebieska latarke bez bateryjek. Instrukcje obslugi drukarki HP. Cazki do paznokci. Kilka zepsutych dlugopisow. Drewniana indianska glowe, kiepsko wyrzezbiona, z napisem Quamus na podstawie. Znalazla takze sterte starych paragonow za rozne zakupy. Paragony za benzyne, za lekarstwa i za drinki z baru w Japp's and the Crowne Plaza. I piec paragonow, kazdy potwierdzajacy zakup tuzina roz. Wyciagnela z pudelka paragony z kwiaciarni. Od razu zrozumiala, ze to wlasnie one na nia dzialaly. Kluly ja wrecz, niemal jak prawdziwe roze. Jak roze, ktore ukazywaly sie na kazdej karcie DeVane, ktora ostatnio wykladala z talii. Znowu roze. Wszystkie roze zakupiono w kwiaciarni Jones the Florist na Fountain Square. Dostarczano je co wtorek, przez piec tygodni, dla pani Jane Becker do sekretariatu kancelarii prawniczej Taft, Clecamp Evans, mieszczacej sie na dwudziestym pierwszym pietrze Giley Building w Cincinnati. -Widzisz to? - zapytala Sissy. - Myslalam, ze Jane Becker powiedziala ci, ze wcale nie znala George'a Woodsa. -Bo tak mi powiedziala. Nazywala go "biednym nieszczesnym czlowiekiem". -Naprawde? Coz, ten "biedny czlowiek" posylal jej co tydzien tuzin roz. Koszt jednej przesylki wynosil piecdziesiat trzy dolary, lacznie z dostawa. Trwalo to od drugiego tygodnia marca do trzeciego tygodnia kwietnia. -Myslisz, ze mieli romans? - zapytala Molly, patrzac na paragony ponad ramieniem tesciowej. - To by nam wyjasnialo, dlaczego George Woods tak bardzo przepraszal zone, prawda? -Tak. Jednak nie rozumiem, dlaczego Jane Becker zalezalo, zeby wszyscy odnosili wrazenie, iz w ogole nie znala George'a Woodsa. Przeciez gdyby jakis mezczyzna przesylal mi przez piec tygodni w regularnych odstepach bukiet roz, jasne, ze chcialabym sie dowiedziec, kto to taki. -Na kazdym zamowieniu byla identyczna wiadomosc - wskazala Molly. - Popatrz: "Zapamietaj Vernon Manor, gdzie spelnily sie nasze marzenia". Musiala wiec wiedziec, kim on jest. -Chyba musimy z nia porozmawiac - powiedziala Sissy. - Jestem zupelnie pewna, ze opowiedziala nam tylko polowe calej historii. Skoro romansowala z George'em Woodsem, Czerwona Maska mialby motyw, zeby na nia napasc, nie sadzisz? Wcale nie zaatakowal jej przypadkowo i tylko dlatego, ze znalazla sie w windzie w niewlasciwym czasie. To byl napad z premedytacja. On chcial zranic wlasnie ja. Byc moze nawet zamierzal ja zabic. Sissy wsunela paragony z kwiaciarni do torebki i razem z Molly wyszla z biura Frances Delgado. Kiedy zaczely dlugie, uciazliwe schodzenie w dol po schodach, Molly odezwala sie: -Czerwona Maska mogl byc jednym z chlopakow Jane Becker... albo facetem z jakas obsesja na jej tle, zazdrosnikiem, ktory nie mogl zniesc, gdy krecil sie przy niej jakis inny mezczyzna. -Albo krewnym pani Woods - zasugerowala Sissy. - Bratem lub kuzynem, ktory chcial ukarac parke za romans na boku. Istnieje wiec duze prawdopodobienstwo, ze Jane Becker wie, kto to jest. -Dlaczego wiec klamala? -Tego wlasnie musimy sie dowiedziec. Sissy zatrzymala sie na czternastym pietrze i przycisnela dlon do piersi. -Chcesz przez chwile odpoczac? - zapytala Molly. -Nie. Chcialabym jak najszybciej wyjsc z tego budynku. Pamietaj, ze gdzies tutaj krazy jeszcze druga Czerwona Maska. Kontynuowaly schodzenie. Na dziewiatym pietrze Sissy powiedziala: -Pamietaj, nawet jesli sie dowiemy, kim jest druga Czerwona Maska, nie powstrzymamy go przed dalszym zabijaniem. Musimy go wytropic i przy skrzynie... Tak samo jak tego dzisiaj. -Chcesz, zebym jeszcze raz wskrzesila Franka? Sissy popatrzyla synowej prosto w twarz. Jej oczy blyszczaly. -A jak myslisz? Rozmowa z detektywem Bellmanem Po prawie godzinie spedzonej w windzie detektyw Bellman byl spocony i wsciekly. Siedzial na jakims krzesle biurowym z poluznionym krawatem i popijal wode mineralna prosto z butelki. Biala koszula kleila mu sie do plecow.Sissy szybko opowiedziala mu dokladnie, co sie zdarzylo na siedemnastym pietrze. Powiedziala mu prawde o Franku, o tym, kim byl naprawde, i w jaki sposob Molly stworzyla Szeryfa. Opisala, jak Czerwona Maska wypadl z szafy i dzgal nozami funkcjonariusza Gillowa. Powiedziala mu tez, jak Frank i Czerwona Maska sploneli na popiol, na jej oczach. Detektyw Bellman sluchal jej bardzo uwaznie. Nie robil notatek. Kiedy Sissy skonczyla, powiedzial ponuro: -I niby co ja mam napisac w raporcie? -Nie wiem - odparla Sissy. - To zalezy od tego, czy pan mi wierzy czy nie. -Nic od tego nie zalezy. To jest szalenstwo. Gdybym o tym napisal, moj porucznik odebralby mi sprawe i natychmiast wyslalby mnie na przymusowe leczenie do szpitala dla psychicznie chorych. To jest opowiesc rodem z Alicji w Krainie Czarow. Ot, zabawa kartami, ozywianie rysunkow i tak dalej. -A jak pan mysli, skad Lewis Carroll wzial pomysl na te ksiazke? Przeciez korzystal z wzorcow odnotowanych juz wczesniej w wielu kulturach. Juz bardzo dawno mawiano o portretach, ktore wychodza z ram, czy poruszajacych sie rzezbach. Detektyw Bellman wypil jeszcze lyk wody i wytarl usta wierzchem dloni. -W kulturze policji miasta Cincinnati, prosze pani, cos takiego nie zostanie jednak odnotowane. To pozostanie naszym malym sekretem. Capiche? Oko w oko z olbrzymem Wieczorem przygnebieni zasiedli do kolacji. Molly byla zbyt zmeczona i rozkojarzona, zeby gotowac, Trevor pojechal wiec do Blue Ash Chili i przywiozl trzy porcje chili z czterema skladnikami oraz jedna porcje z piecioma skladnikami - specjalnie dla Sissy, ktora uwazala, ze chili bez fasoli to nie jest chili. Zreszta dlugo powatpiewala takze, ze chili mozna jesc ze spaghetti.-Kto to widzial jadac chili ze spaghetti? - pytala. - Przeciez to wbrew wszelkim prawom boskim. -Przyzwyczaisz sie, zobaczysz - mowil Trevor. - Pewnego dnia, kiedy wrocisz do New Milford, pomyslisz sobie: musze zjesc chili z piecioma skladnikami, tak jak w Cincinnati, czyli wielka porcje chili, sera, cebuli i fasoli, ze sterta spaghetti na wierzchu, i to natychmiast! -Czy dziadek nie przyjdzie na kolacje? - zapytala Victoria. Sissy popatrzyla na Molly. Skoro mieli wskrzesic Franka jeszcze raz, zeby scigal druga Czerwona Maske, nie mozna bylo dziecku po prostu powiedziec, ze "dziadek wyjechal". Jeszcze nie teraz. -Dziadek ma pilne sprawy do zalatwienia - powiedziala. - Pewnie wroci do nas jutro. -I zamieszka z nami tak jak ty, babciu? -Musisz zrozumiec, ze to nie jest twoj prawdziwy dziadek. On jest jakby wizerunkiem twojego dziadka, tyle ze wizerunkiem, ktory potrafi chodzic i mowic. -Wiem - odparla Victoria. - Ale to niewazne. Przeciez i tak jest moim dziadkiem, prawda? I przeciez moze odebrac mnie ze szkoly, patrzec, jak sie bawie, i w ogole? -Victorio, kochanie. - Sissy ujela dziewczynke za reke. - Nie wiem, czy dziadek bedzie mogl dlugo mieszkac razem z nami. -Powiem mu, ze musi tu zostac na zawsze. Sissy przez dluzsza chwile powaznie sie nad tym zastanawiala, ale wreszcie powiedziala: -Jasne. To mi wyglada na calkiem dobry plan. Kiedy wnuczka o cos poprosi, zaden dziadek nigdy jej tego nie odmowi, prawda? Sissy zdolala przelknac tylko kilka lyzek chili. Starala sie tego nie okazac, ale widok plonacego Franka bardzo nia wstrzasnal. Od czasu do czasu lekko drzala, mimo ze wieczor byl cieply, i czula w sercu te sama beznadzieje, zimna jak stal, ktora ogarnela ja dwadziescia cztery lata temu, kiedy do jej drzwi zapukali policjanci z ponura wiadomoscia. Pomyslala, ze namowienie Molly, by wskrzesila Franka, bylo szalenstwem. A przeciez wkrotce to szalenstwo mialo sie powtorzyc. -Nie jestes glodna, mamo? - zapytal ja Trevor. - Nic sie nie martw, Pan Boots uwielbia chili z fasola. -Chyba nie dasz tego Panu Bootsowi? - zaprotestowala Victoria. - Po takim jedzeniu zawsze puszcza baki. -Wiesz co, to wcale nie Pan Boots - powiedziala Molly. - To twoj tata tak robi. Ale zawsze zwala wine na Pana Bootsa, a przeciez biedny pies nie moze powiedziec, ze to nie on. Kiedy zaczela zbierac ze stolu talerze po kolacji, zadzwonil telefon. Molly podniosla sluchawke. -Mieszkanie Sawyerow. - Chwile sluchala ze zmarszczonym czolem, a potem zapytala: - A kto mowi? Trevor wstal od stolu. -Co sie stalo, kochanie? Lepiej daj mi sluchawke. Molly zakryla dlonia mikrofon i popatrzyla na meza rozszerzonymi oczami. -To jest chyba Czerwona Maska. -Daj mi sluchawke! -Nie, poczekaj! - zaprotestowala Sissy. - To moze byc cos waznego! Przelacz rozmowe na glosnik i posluchajmy, co on ma do powiedzenia. Victorio, moglabys cos dla mnie zrobic? Zabierz Pana Bootsa na podworze i wysyp mu to chili do miski. -Ale... -Victorio, nie powinnas sluchac tej rozmowy, rozumiesz? Badz wiec dobra dziewczynka i nakarm Pana Bootsa na podworku. Tymczasem Molly kontynuowala rozmowe z Czerwona Maska. -Skad masz moj numer telefonu? Przez chwile sluchala odpowiedzi. -Rozumiem... Poczekala, az Victoria wyszla z kuchni, i przelaczyla rozmowe na zewnetrzny glosnik. -Zdaje sie, ze chcesz mnie wytropic, co, Molly? - charczal Czerwona Maska. - Stworzylas mnie i wyobrazasz sobie, ze przysluguje ci boskie prawo do wytropienia mnie i unicestwienia? -Jestes seryjnym morderca - odparla Molly. - Czegoz innego wiec sie po mnie spodziewasz? -Spodziewam sie, ze przyjmiesz odpowiedzialnosc za swoje wlasne dzielo, Molly. Czy to moja wina, ze kieruje mna zadza zemsty? Musze wyegzekwowac sprawiedliwosc, Molly. Pragnienie zemsty jest w mojej krwi albo w tym, co plynie w zylach, kiedy jest sie tylko papierem oraz sladem po olowku. -Nie sadzisz, ze dosc juz tej sprawiedliwosci? Po prostu przestan zabijac, okaz ludziom milosierdzie. -Nie moge, Molly. Nie tak zostalem narysowany. Jeszcze niedawno myslalem, ze bede mogl przestac, ale teraz wiem, ze nie moge. Dzisiaj mnie zabilas, spalilas. A jednak niczego wtedy nie poczulem. I to mnie wcale nie oczyscilo. Nie poczulem sie wyzwolony. Po tym splonieciu odnalazlem za to w sobie jeszcze wieksze pragnienie zemsty. Mam ochote zabic jeszcze wiecej ludzi, cale mnostwo, setki! Chcialbym, aby ich krew lala sie jak cieply letni deszcz. -Musisz z tym skonczyc - powiedziala Molly. - Jesli sie nie powstrzymasz, wtedy ja skoncze z toba, przysiegam. - Zapadla cisza. Slychac bylo jedynie urywany, swiszczacy oddech Czerwonej Maski, niemal do zludzenia przypominajacy cykanie pojedynczej cykady. W koncu odezwal sie: -Przeceniasz sie, Molly, skladajac taka obietnice. Skoro jednak przysiegasz, ze bedziesz mnie scigala, to ja, na Boga, przysiegam, ze rowniez bede scigal ciebie. -Odloz sluchawke! - syknal Trevor. Sissy uniosla jednak reke, nakazujac mu, zeby nie przeszkadzal. Chciala uslyszec wszystko, co Czerwona Maska mial do powiedzenia. -Uwazaj na siebie - mowil chrapliwy glos. - Boj sie kazdego cienia na scianie. I pilnuj swoich najblizszych. Kiedy zostalem stworzony, to twoja twarz zobaczylem jako pierwsza, Molly. Dlatego mozesz byc pewna, ze moja twarz bedzie ostatnia, jaka ty zobaczysz w zyciu. Trevor zlapal za sluchawke i warknal: -Sluchaj mnie, ty skur... W telefonie rozlegl sie jednak krotki trzask i Czerwona Maska przerwal polaczenie. -No, to sie doczekalem! Doczekalem sie! - zawolal Trevor. - On smie grozic mojej rodzinie. Ale nic z tego. Jutro z samego rana ruszamy na poszukiwanie tego psychola! Zlapiemy go i spalimy tak samo jak dzisiaj! -Musze sie czegos napic - powiedziala Sissy. - I nie tylko. Musze zapalic. Wyszla do ogrodu. Victoria wciaz siedziala na kuchennych schodach, patrzac, jak Pan Boots wyjada z miski porcje chili. -Widzisz, babciu? Pan Boots bardzo lubi spaghetti. Sissy zapalila marlboro. -Pan Boots lubi wszystko z wyjatkiem tunczyka. Usiadla obok Victorii i wypuscila dym w cieple wieczorne powietrze. -Dlaczego palisz papierosy, babciu? To jest naprawde bardzo niebezpieczne dla zdrowia. -Wiem. Jestem glupiutka. Probowalam juz rzucic palenie tyle razy, ze juz nie potrafie zliczyc. I wiesz co, za kazdym razem, kiedy zapalam papierosa, slysze glos twojego dziadka: "Dlaczego nie rzucisz palenia, Sissy?" I wtedy sobie mysle, ze lepiej go slyszec, jak to mowi, niz nie moc go sluchac w ogole. -Kocham go - powiedziala Victoria. -Tak. Ja rowniez. W tym momencie Pan Boots skonczyl jesc i podszedl do nich, oblizujac pysk. Tracil mokrym nosem Victorie, ta jednak zawolala: -Odejdz ode mnie! Odejdz! Te dzinsy byly dzisiaj wyprane. Trevor wyjrzal przez okno. -Czy cos sie stalo? - zapytal. Sissy usmiechnela sie. -Nic, z czym nie poradzilaby sobie wilgotna sciereczka. * * * Sissy otworzyla oczy. Byl juz jasny dzien. Jej policzek niemal przykleil sie do skorzanego siedzenia w hudsonie hornecie wujka Henry'ego. Lezala jeszcze przez chwile, nasluchujac monotonnego szumu silnika. Czula, jak zawieszenie auta podskakuje i opada na nierownej drodze.Nie mogla sobie przypomniec, co wlasciwie tutaj robi. Przeciez juz tak dawno nie odwiedzala wuja Henry'ego i cioci Mattie, ze nawet nie byla pewna, czy oni wciaz zyja. Ale najwidoczniej zyli, bo przeciez siedziala w samochodzie wuja Henry'ego i to wuj Henry siedzial za kierownica. Po chwili sie wyprostowala. Jasne, przed soba miala tyl glowy wuja Henry'ego. Widziala z boku jego opalony, piegowaty policzek. Na glowie mial swoj slomkowy kapelusz, z otokiem z wezowej skory, a na koszuli wyraznie odcinaly sie jego czerwone szelki. Wyjrzala przez okno. Preria sprawiala ponure wrazenie i zdawala sie ciagnac bez konca. W oddali Sissy dostrzegla zabudowania jakiejs farmy i pomalowana na bialo stodole. Niebo bylo zakryte ciezkimi, brazowymi chmurami. Ale... Moze to nie byly chmury, lecz chmary cykad?. Z radia dobiegaly dzwieki dziwnej piosenki. Miala niezrozumialy, nieregularny rytm, jakby ktos puszczal ja od konca do poczatku. Widzialam cie w ogrodzie... Widzialam, jak odwracasz sie... Widzialam, jak sie smiejesz, i zapytalam cie... Lecz gdy sie smiales, wiem, ze lgales... -Gdzie jestesmy, wujku Henry? - Jej glos zabrzmial, jakby mowila przez tekturowa tube. -Na zachod od wschodu i na wschod od zachodu. -Tak, ale dokad jedziemy? -Nie pamietasz? Jest pora burzowa. Musimy jechac przed siebie, zeby uciec przed burza, nie wiesz? Sissy usiadla na srodku tylnego siedzenia i popatrzyla przez przednia szybe. Niebo z kazda chwila coraz bardziej ciemnialo, mimo ze zegar w samochodzie wskazywal dopiero godzine druga. W powietrzu czuc bylo zapach deszczu. Mineli znak obwieszczajacy, ze wjezdzaja do Borrowsville. W tym samym momencie Sissy wylowila wzrokiem wielka sylwetke mezczyzny stojacego na poboczu drogi. Byl jeszcze daleko, ale mimo to byl dobrze widoczny, wiec musial byc naprawde ogromny. Nieswiadomie zadrzala, jak to sie jej czasami zdarzalo w czasie snu, tym razem jednak drgnela z przerazenia. -Czy mozemy zawrocic? Ja nie lubie olbrzymow. -Nie tym razem, Sissy. -Co to znaczy? -Przeciez wiesz, co to znaczy. Tym razem musimy mu sie przyjrzec uwazniej. Nie mozesz juz tego dluzej odwlekac, niezaleznie od tego, jak bardzo sie boisz. -Ale to jest olbrzym, a ja nie lubie olbrzymow. Prosze cie, zawroc. Prosze... -Nie tym razem, Sissy. Byli coraz blizej. Sissy byla tak przerazona, ze jej oddech stal sie krotki i urywany. W miare jak olbrzym rosl w ich oczach, wujek Henry jechal coraz wolniej. Wreszcie pozwolil hornetowi toczyc sie na jalowym biegu. W koncu samochod stanal. Od stopy olbrzyma dzielilo ich mniej wiecej trzydziesci stop. -No, Sissy. Popatrz na niego uwaznie. -Wujku, ja sie go strasznie boje. -Musisz to zrobic. Nie ma innego wyjscia. Znalazlas sie tutaj z bardzo konkretnego powodu, Sissy Sawyer, i dobrze o tym wiesz. Musisz wiec opanowac swoj strach, mloda damo, i zrobic to, co konieczne. Wuj Henry zaciagnal hamulec reczny i wysiadl z auta. Obszedl pojazd, podszedl do drzwiczek po stronie Sissy i otworzyl je. Jego obszerne, luzne spodnie furkotaly w podmuchach cieplego wiatru z poludniowego zachodu. -Chodz, Sissy. On ci nie zrobi nic zlego. Niechetnie, niepewnie, Sissy wziela wujka za reke i wyszla z samochodu na droge. Ziarenko piasku wpadlo jej do oka i musiala szybko zamrugac, zeby sie go pozbyc. Wuj Henry poprowadzil ja poboczem drogi przecinajacej prerie, ktora byla porosnieta przede wszystkim purpurowa koniczyna. Preriowe rosliny pochylaly sie ku ziemi, smagane silnym wiatrem. Dotarli do stop olbrzyma. W pierwszej chwili Sissy nie chciala podniesc na niego wzroku. Jego stopy byly czarne, czarne byly jego spodnie, doslownie caly byl czarny, jakby pomalowany czarna farba. -Podnies glowe, Sissy. Musisz. Popatrz mu prosto w twarz. -Wujku, prosze cie, nie chce, za bardzo sie boje. Co bedzie, jezeli on mnie rozpozna i zacznie mnie scigac w snach? -On jest z drewna, Sissy. Nie moze cie scigac. -Jestes pewien? -Calkowicie. Jestem tego pewien tak samo jak tego, ze stoje tu obok ciebie. Powoli, bardzo powoli, Sissy podniosla glowe. Olbrzym mial na sobie czarna marynarke, a pod nia ciemnoczerwona koszule. Rece trzymal zlozone na piersiach, a w kazdej rece mial wielki, lsniacy, trojkatny noz rzeznicki. Zobaczywszy jego twarz, Sissy zamarla. Twarz olbrzyma byla pomalowana na czerwono i miala dwa waskie wyciecia na oczy oraz jedno szersze wyciecie na usta. -Czerwona Maska - wyszeptala. - Moj Boze, to jest Czerwona Maska. Wujek Henry potrzasal glowa, usmiechal sie i mowil cos do Sissy, jednak silny wiatr sprawial, ze nie rozumiala znaczenia jego slow. -Nie slysze cie. Nic nie rozumiem. Wujek ujal ja pod ramie i wskazal na stojacy blisko wielki budynek o scianach z lsniacego aluminium. Przed budynkiem stalo wiele ciezarowek i furgonetek. Ogromny symbol na dachu obwieszczal, ze wielki budynek nalezy do hurtowni miesa w Borrowsville. -To jest reklama i nic wiecej. Nigdy i nigdzie nie bedzie cie scigac. Niespodziewanie uslyszala chrapliwy glos: -Ufasz wujkowi Henry'emu, co? Ale wujek Henry umarl wiele lat temu. Co on moze wiedziec o rzeczywistosci? Poczekaj tylko, az krew zacznie tryskac niczym cieply letni deszcz. Rozlegl sie gluchy grzmot i deszcz rzeczywiscie zaczal padac. Najpierw spadlo tylko kilka wielkich srebrzystych kropli, potem deszcz przybral na sile, az wreszcie rozszalala sie gwaltowna burza. Uciekaj, Sissy. Uciekaj! Oblicze strachu -Obudz sie, Sissy - powiedziala Molly. - Ktos chce sie z toba zobaczyc.Otworzyla oczy. Byl wczesny ranek i do jej sypialni wpadaly jaskrawe promienie slonca. Molly stala obok jej lozka, a w rece trzymala wielka szklanke swiezo wycisnietego soku grejpfrutowego. -Co? Kto chce sie ze mna zobaczyc? Czy nie moze poczekac, az sie troche ogarne? -Och, nie przejmuj sie. Ten ktos z pewnoscia juz niejeden raz widzial cie w koszuli nocnej. Sissy usiadla i siegnela po okulary lezace na nocnym stoliku. Kiedy je zalozyla, do pokoju wszedl Frank, ubrany w niebieska koszule w paski i spodnie w kolorze khaki. Podszedl prosto do niej, chwycil jej dlonie i pocalowal ja. -Moj Boze, Frank. Nie wierze. -Nie moglam spac - wyjasnila Molly. - Zamiast przewracac sie z boku na bok, pomyslalam, ze moge zrobic cos pozytecznego, no i... Znowu przywrocilam go do zycia. -Och, Frank. Sissy przytulila go i odwzajemnila pocalunek. Przez kilka chwil, milych jak marzenie, nie pamietala, ze ma do czynienia tylko z podobizna Franka, a ona sama jest az o dwadziescia cztery lata starsza od niego. Dotykal jej jak Frank, pachnial jak Frank i tak bardzo pragnela, zeby byl przy niej, zywy i prawdziwy, ze az poczula w sobie ogien. -Sissy - powiedzial Frank. - Wcale sie nie zmienilas. -Moje wlosy sa siwe, Frank. Mam zmarszczki. I popatrz na moje rece. Frank obdarzyl ja slabym i smutnym usmiechem. -Nie to mialem na mysli. A przeciez i tak lepiej miec zmarszczki, niz byc martwym, prawda? -Pamietasz, co sie wydarzylo wczoraj? - zapytala Sissy. -Oczywiscie, ze pamietam. Moge sobie byc obrazem, ale moja krotkookresowa pamiec jest w porzadku. -Czy kiedy sie paliles... To bolalo? -Niczego nie czulem. Pewnie byloby inaczej, gdybym byl prawdziwym czlowiekiem. Ale znalem w zyciu ludzi, ktorzy ploneli zywcem i takze niczego nie czuli. Kiedy splona koncowki nerwow, potem nie ma juz bolu. Czlowiek spokojnie sie pali, jakby byl z drewna. -Skoro wspomniales o drewnie... W nocy mialam sen o drewnianym czlowieku. To byl Czerwona Maska, jestem pewna. -Nie rozumiem. Czerwona Maska z drewna? Sissy pokiwala glowa. -Nigdy nie widziales tych olbrzymich figur przy drogach? Na przyklad Paula Bunyana albo Muffler Manow? Kiedy bylam dzieckiem, jezdzilam w odwiedziny do wujka Henry'ego i cioci Mattie na ich farme w Iowa i przy drodze do Webster stala potezna figura mezczyzny, ubranego na czarno, z dwoma nozami rzeznickimi w rekach. Przerazal mnie tak bardzo, ze kiedy obok niego przejezdzalismy, zawsze mocno zaciskalam powieki i nawet nie chcialam o nim myslec. Ale zaczal mi sie snic od czasu, kiedy Molly wykonala szkic Czerwonej Maski. We snie widzialam go na horyzoncie, jednak zawsze za bardzo sie balam, zeby popatrzec na jego twarz. Do dzisiejszej nocy. -No i co? Czy to na pewno byl Czerwona Maska? -Bez watpienia. On jest przydrozna reklama jakiejs hurtowni miesa w Borrowsville. -Poczekaj, Sissy - odezwala sie Molly. - Dlaczego ktos mialby sie ukrywac pod postacia przydroznej figury z Iowa? Chce na siebie zwrocic uwage, czy co? Sama nie wiem. To jest tak cholernie niejasne... -Przy drogach jest mnostwo takich olbrzymich figur - powiedzial Frank. - To sa indianscy bohaterowie, kowboje, rozne dziwadla albo dziewczeta w kostiumach kapielowych. A w New Milford mamy na przyklad wysoka na trzydziesci stop slomiana kukle. -Wiem. Dlaczego zatem wybral sylwetke reklamujaca jakas hurtownie miesa z Iowa? Sissy zsunela z siebie koldre. -Mysle, ze jak najszybciej musimy porozmawiac z Jane Becker. Mam zle przeczucia. -Pojade do niej z toba - powiedzial Frank. - I zabierzemy Szeryfa. Sissy popatrzyla na Molly. -Chyba tego nie zrobilas? -Oczywiscie, ze zrobilam. Mialam pracowita noc, kiedy ty snilas o przerazajacych olbrzymach. Sissy wyszla z lozka i podeszla do okna. Na podworku Pan Boots i Szeryf razem polowali na cykady. -Od razu sie zaprzyjaznili - powiedziala Molly. - Moim zdaniem Pan Boots jakos rozumie, ze Szeryf wcale nie zamierza zajac jego miejsca. -Tak myslisz? - zapytala Sissy. - A moim zdaniem Pan Boots jest po prostu dosc inteligentny, zeby nie wdawac sie w walke z o polowe mlodszym od siebie owczarkiem niemieckim. -Ubierz sie, Sissy - powiedzial Frank. - Ja tymczasem wypije kawe, zanim wystygnie, i dokoncze pekanowe ciasteczka w polewie czekoladowej, ktore twardnieja z kazda chwila. Kiedy Frank wyszedl do kuchni, Sissy zapytala. -Czy Victoria juz go widziala? -Nie. Wyszla do szkoly, zanim sie... rematerializowal, czy jak to nazwiemy. -Bedzie zachwycona. -Wiem. Ale nie jestem pewna, czy tego chce. Przeciez to nie moze dlugo trwac, prawda? Przeciez Frank jest jedynie obrazem, wizerunkiem, a nie realnie istniejaca, zywa postacia. -W dotyku jest bardzo realny. Molly popatrzyla ostro na Sissy. -On przeciez jest dla ciebie za mlody. Niczego sobie nie wyobrazaj. -Na milosc boska, Molly! Przeciez to moj maz! * * * Pod dom Beckerow w Lakeside Park podjechali kilka minut przed poludniem. Dzien byl goracy i sloneczny. Po niebie plynela tylko jedna samotna chmurka. Dom byl duzy, pietrowy, zbudowany w stylu kolonialnym z cegly o rozowym odcieniu. Otaczal go ogrod o powierzchni mniej wiecej trzech czwartych akra, porosniety glownie sucha trawa. Cykanie cykad bylo tu glosniejsze niz w Blue Ash.-Miejmy nadzieje, ze dziewczyna jest w domu - powiedzial Frank. Na podjezdzie staly dwa samochody: czarny jeep cherokee i czerwona honda civic. Do tylnej szyby hondy przylepiona byla naklejka z napisem Glaring Anomalies. -Glaring Anomalies? - zdziwil sie Frank. -To taki zespol rockowy - wyjasnila mu Molly. - Niestety, powstal ladnych kilka lat po twoim odejsciu. Staneli przed drzwiami i Sissy zadzwonila. Bardzo dlugo czekali, ale wreszcie w drzwiach stanela Jane Becker, ubrana w o wiele na nia za duza koszulke, z plamami po keczupie na piersiach. Miala bardzo blada twarz, a jej krecone kasztanowe wlosy byly zwiazane z tylu jasnozielona nylonowa wstazka. -Tak? - zamrugala powiekami. -Czesc, Jane - powiedziala Molly. - Pamietasz mnie? Jane Becker przez chwile patrzyla na nia ze zmarszczonym czolem, ale zaraz odezwala sie: -Och, tak. Oczywiscie. Pani szkicowala tego... Ale co panstwo tutaj robicie? -Chcialam jeszcze raz z toba porozmawiac. Chyba widzialas w telewizji, ze policja jeszcze nie zlapala tej Czerwonej Maski. Dlatego przyszlo mi do glowy, ze moglabys opowiedziec mi o nim cos jeszcze. Cos, co zapamietalas, a co umknelo twojej uwagi, kiedy rozmawialysmy po raz pierwszy. Bylas w koncu pod wplywem szoku, no i w ogole. -Coz... chyba nie... Jane Becker popatrzyla ponad glowami niespodziewanych gosci na trawnik, jakby sie spodziewala, ze z krzakow zaraz wyskoczy Czerwona Maska. -Moglibysmy na chwile wejsc? Nie sprawimy ci klopotow? To jest Sissy, moja tesciowa, a to detektyw Frank Sawyer. Frank blysnal przed jej oczyma odznaka. Zrobil to tak szybko, ze nie zdazyla zobaczyc, ze jest to odznaka policji stanu Connecticut, a nie Cincinnati. -Naprawde nie wiem, co jeszcze moglabym dodac. Wizerunek, ktory pani narysowala... To byl dokladnie on. Dokladnie. Mimo ze najwyrazniej nie miala ochoty rozmawiac z niespodziewanymi goscmi, Jane, bez slowa zaproszenia, szerzej otworzyla drzwi, by mogli wejsc do holu, po czym poprowadzila ich do salonu. Dom byl czysty, starannie urzadzony. Na podlogach lezaly dywany w kolorze lososiowym, a kanapy i krzesla mialy bladozolte obicia. Nad kominkiem wisial amatorski obraz olejny przedstawiajacy kamienny mostek, pod ktorym plynal nieprawdopodobnie niebieski strumien. Kominek zdobily jeszcze lsniace mosiezne glowy psow, byl on jednak sztuczny, a samo palenisko - elektryczne. -Jest pani absolutnie pewna, ze nie widziala Czerwonej Maski nigdy wczesniej, to znaczy przed atakiem w windzie? Jane Becker usiadla na krzesle przy kominku. -Nigdy. To byl ktos dla mnie zupelnie obcy. -I nie ma pani pojecia, dlaczego chcial zabic pana Woodsa? -Nie mam pojecia. Sissy poczula w palcach mrowienie. Uniosla reke i zobaczyla, ze ametyst w pierscionku jej matki stal sie o kilka odcieni ciemniejszy. Prawdopodobnie wiec Jane Becker klamala. Ale w jakiej sprawie? W gre wchodzily dwie mozliwosci: klamala, ze nie zna Czerwonej Maski lub ze nie wie, dlaczego zamordowal George'a Woodsa. Jednak to mrowienie wywolywal nie tylko pierscionek matki. Czula je, kiedy bardzo blisko znajdowal sie silny albo znaczacy obiekt. Na przyklad kiedy ktorys z jej klientow przynosil do niej szal zmarlej ukochanej osoby albo chociazby pare jej rekawiczek, zeby ulatwic nawiazanie kontaktu z kims zza grobu. Odczuwala je, kiedy wchodzila do jakiegos pomieszczenia i jej wzrok padal na fotografie kogos niedawno zmarlego. Zawsze wiedziala, kiedy czlowiek ze zdjecia nie zyje, nie trzeba jej bylo tego mowic. -...moze jednak - ciagnela Molly - przypomnisz sobie cos z nim zwiazanego. Cos szczegolnego w zwiazku z jego fryzura, karnacja skory, czymkolwiek. Mial blizny? Zauwazylas jakies blizny? Blizny i rany moga byc wazna wskazowka, poniewaz moga byc wynikiem kontuzji sportowych albo wypadkow przy pracy. Sissy powoli obracala sie, probujac dociec, co jest zrodlem mrowienia w palcach. Frank zlapal ja za reke i zapytal: -Sissy, dobrze sie czujesz? -Tak. Doskonale. To tylko... -Nie pamietam nic wiecej poza tym, co juz pani powiedzialam - upierala sie Jane Becker. - Moze i mial jakas blizne, ale ja tego naprawde nie pamietam. Niech pani wezmie pod uwage, ze walczylam wtedy o zycie. -Czy moglabym skorzystac z lazienki? - zapytala niespodziewanie Sissy. -Oczywiscie. Prosze pojsc korytarzem, drugie drzwi na prawo. -Dziekuje. Sissy wyszla z salonu. Idac korytarzem, uniosla prawa reke i przymruzyla powieki, zeby sie lepiej koncentrowac. To tutaj, Sissy. Odpowiedz znajduje sie wlasnie tutaj. W jednym z tych pokoi. Minela jadalnie. Nie bylo w niej nic poza lsniacym debowym stolem i osmioma debowymi krzeslami. W powietrzu nie unosil sie zaden zapach, jakby z pokoju korzystano bardzo rzadko. Dotarla do lazienki. Kiedy nacisnela na klamke, nagle poczula mrowienie w karku. Dopiero w tej chwili spostrzegla, ze naprzeciwko jadalni znajduje sie jeszcze jeden pokoj, a jego drzwi sa niedomkniete. Zawahala sie. Przez chwile stala nieruchomo, nasluchujac. Podeszla do drzwi i uchylila je troche mocniej. Byl to gabinet. Znajdowalo sie tu biurko z komputerem, a pod scianami ustawione byly polki z mnostwem ksiazek. Ten, kto uzywal tego gabinetu, nie byl specjalnie porzadna osoba; na biurku stal pusty kubek po kawie, lezaly porozrzucane dlugopisy i plyty kompaktowe oraz poprzedzierane wydruki transakcji dokonanych kartami kredytowymi. Na obudowie monitora komputerowego poprzylepiane byly dookola ekranu notatki na niewielkich zoltych karteczkach. "Fryzj. 8!!!" "Tel. Ken. B. w spr. ubezp..." "Reklamacja!!!" Na scianie po lewej stronie, patrzac od strony biurka, wisiala korkowa tablica. Ktos gesto poprzypinal do niej pocztowki, podkladki pod kufle, jadlospisy restauracji prowadzacych sprzedaz na wynos oraz rodzinne fotografie. Sissy powoli do niej podeszla i teraz niemal slyszala swoje mrowienie, a czula je w sobie tak, jak sie czuje musowanie wody sodowej w szklance. Niemal na srodku korkowej tablicy, czesciowo zakryta listem dziekczynnym z jakiejs lokalnej fundacji dobroczynnej pomagajacej dzieciom, znajdowala sie pocztowka przedstawiajaca ogromna postac o czerwonej twarzy, ktora trzymala w rekach trojkatne noze. Podpis pod pocztowka glosil, ze przedstawia Mlodego Rzeznika z Borrowsville w stanie Iowa. Sissy zdjela pocztowke z tablicy i odwrocila ja. Na odwrocie przeczytala informacje: "Mlody Rzeznik byl reklama hurtowni miesa w Borrowsville w stanie Iowa. Inaczej niz wiekszosc podobnych wielkich figur przydroznych nie zostal wykonany z wlokna szklanego, ale wyrzezbiony z jednego pnia debu przez miejscowego rzezbiarza Deana S. Ferndale'a II. Mlody Rzeznik mial 32 stopy i 7 cali wysokosci i wazyl mniej wiecej 6300 kilogramow. W 1974 roku zostal powaznie uszkodzony przez uderzenie pioruna i usuniety ze swojego miejsca". Ktos napisal tez na pocztowce wiadomosc: "Pozdrowienia dla Ricka i calej rodziny! Buziaki z ponurej Iowy! Lonnie mowi, ze tez tak bede wygladal, jesli bede sie zbyt dlugo wylegiwal na sloncu! Do zobaczenia pietnastego. Sciskam, Dave M." Pocztowke wyslano dwunastego maja 1993 roku, a wiec Jane Becker mogla ja po raz pierwszy zobaczyc, kiedy byla bardzo mala. Na tyle mala, zeby sie jej przestraszyc. Sissy wrocila do salonu. Jane Becker wciaz odpowiadala na pytania Molly i Franka. -Przykro mi, nic wiecej nie pamietam. Te wszystkie morderstwa sa straszne, okropne. Zaluje, ale nie przychodzi mi do glowy nic, co mogloby pomoc w zlapaniu tego czlowieka. Sissy rzucila na stolik pocztowke, tuz przed Jane. -Kogo on ci przypomina? - zapytala. -Zaraz, pani to zabrala z pokoju mojego ojca! -To, skad to zabralam, moja droga, teraz nie jest wazne. Wazne jest to, kogo ci to przypomina. Frank wzial do reki pocztowke i przeczytal jej opis. -Mlody Rzeznik. To on pania zaatakowal? -Mial czerwona twarz, identyczna. Albo mial krew na twarzy. Nie wiem. Musialo mi sie cos pomylic. Molly takze popatrzyla na kartke. -Jane, przeciez to jest on, do ostatniego szczegolu, zgodnie z opisem, jaki mi podalas. Nie dziwie sie, ze powiedzialas, ze jego oczy i usta wygladaly jak szparki. Bo to sa szparki, wyrzezbione dlutem. Sissy usiadla obok dziewczyny. -Jane, powiedz mi, jak on naprawde wygladal? Ten czlowiek, ktory cie zaatakowal. Kto to byl? Oczy Jane Becker wypelnily sie lzami. -Nie wiem! Nie pamietam! W ogole go nie widzialam! -Co? - zawolala Molly. - Przeciez bylas wszystkiego zupelnie pewna. -Wiem. Ale kiedy kazala mi go pani opisac, nie chcialam pani rozczarowac, i tyle! Po prostu opisalam najbardziej przerazajaca postac, jaka widzialam w zyciu. -Opisalas wiec Molly osobe, ktora nie istnieje? Jane Becker, placzac, pokiwala glowa. -Myslalam, ze nikomu nie zrobie przez to krzywdy. Przeciez on nie jest prawdziwy, a wiec policja go nigdy nie znajdzie, no i nic zlego sie nie stanie. -Ale... Jane, skoro Czerwona Maska faktycznie nie istnieje, kto popelnia te wszystkie morderstwa? -Nie wiem. Naprawde nie wiem. Mysle, ze jacys szalency postanowili sie do niego upodobnic. Przeciez slyszeliscie o mordercach nasladujacych innych mordercow, prawda? To jest okropne. Naprawde okropne. Ale to przeciez nie moja wina! -Niezupelnie - powiedziala Sissy. - Kiedy Molly narysowala podobizne tej Czerwonej Maski, stalo sie cos dziwnego. Mozna by to okreslic jako cud. -O czym pani mowi? -Mozesz w to uwierzyc albo nie, Jane. Wszystko zalezy od ciebie. Rysunek Czerwonej Maski, ktory Molly wykonala na podstawie twojego opisu, ozyl. Czerwona Maska nie istnial, zanim oskarzylas go o to, ze cie zaatakowal w windzie, ale potem niespodziewanie zaczal istniec. Ozyl. Jane Becker popatrzyla na Sissy z niedowierzaniem. -Slucham? Ozyl? Och, niech pani da spokoj. To jakis zart, prawda? Skierowala spojrzenie na Molly, jakby przynajmniej po niej spodziewala sie zdrowego rozsadku. Sissy wstala. -Tak jak ci powiedzialam, nie musisz w to wierzyc. Ale morderca narysowany na podstawie twojego opisu po prostu ozyl i to on popelnil nastepne zbrodnie. Kiedy jeden ze swiadkow opisal zabojce, Molly wykonala kolejny szkic i ten szkic takze ozyl. Wtedy na wolnosci byly juz dwie Czerwone Maski, ktore maja na sumieniu kolejne dwa zbrodnicze ataki. -To prawda, Jane - powiedziala Molly. - Wiem, ze to brzmi calkowicie niewiarygodnie, ale widzialam to na wlasne oczy. Wczoraj unicestwilismy jedna Czerwona Maske, udalo nam sie go podpalic, wciaz jednak drugi osobnik pozostaje na wolnosci. -Wiemy teraz przynajmniej, ze nigdy nie bylo tej "prawdziwej" Czerwonej Maski, czlowieka z krwi i kosci - zauwazyla Sissy. - Pierwowzorem Czerwonej Maski jest Mlody Rzeznik, ktory prawdopodobnie trzydziesci piec lat temu posluzyl za podpalke do ognia, po tym, jak trzasnal w niego piorun. Jane Becker wytarla nos. -Nie wierze w to wszystko - powiedziala. - Uwazam, ze powariowaliscie. -Przykro mi, Jane, ale to prawda - odparla Sissy. - Teraz potrzebujemy twojej pomocy, zeby skonczyc z Czerwona Maska raz na zawsze. -A co ja moge zrobic? -Mozesz stanac z nim twarza w twarz, tylko tyle. Mozesz stanac przed nim, pokazac mu te pocztowke i powiedziec mu, ze go wrobilas w zabojstwo. On zyje, poniewaz wierzy, ze zyje. Zyje, poniewaz jest przekonany, ze jest wizerunkiem prawdziwej postaci. Trzeba mu powiedziec, ze nigdy nie istnial naprawde, ze byl tylko drewnianym posagiem i niczym wiecej i ze nawet ten drewniany posag juz od dawna nie istnieje. -Co?! - zawolala Jane Becker. - Naprawde uwazacie, ze po prostu podejde do jakiegos szalonego mordercy i powiem mu, ze go wymyslilam? Jestescie bardziej nienormalni, niz myslalam! -Jestes jedyna osoba, ktora moze to zrobic - powiedziala Sissy. Teraz wstala Jane Becker. -Wiecie co? Najlepiej bedzie, jesli juz sobie stad pojdziecie. -Jane - odezwala sie Molly. - Musisz pojsc z nami! Jesli tego nie zrobisz, zginie jeszcze mnostwo ludzi. -Jesli natychmiast stad nie wyjdziecie, zawolam policje. -To ja jestem policja - przypomnial jej Frank. -W takim razie zadzwonie do panskiego przelozonego, do kogokolwiek, i powiem, ze mnie pan molestuje. Ruszyla w kierunku aparatu telefonicznego, ale Frank wyciagnal reke, zeby ja zatrzymac. -Naprawde potrzebujemy pani pomocy, pani Becker. Wiem, ze to wszystko brzmi dziwacznie i niewiarygodnie, bo mowimy o rysunkach, ktore ozywaja, i obrazach, ktore popelniaja zbrodnie. Ale dla tego, co sie dzieje w miescie, nie ma zadnego innego wyjasnienia. Jest to wyjasnienie jedyne i prawdziwe. Jest tak prawdziwe jak to, ze stoje przed pania. -Wychodzicie czy nie? - zapytala Jane Becker. Frank nie ruszyl sie z miejsca. -Pozwoli pani, ze ja o cos zapytam. Skoro George'a Woodsa nie zabil Czerwona Maska, to kto to zrobil? -Nie wiem. Mowilam to juz setki razy. -Nie, nie mowila pani. Wskazywala pani na Czerwona Maske jako na zabojce, a teraz przyznala pani, ze Czerwona Maska nie istnieje. Kto wiec zabil George'a Woodsa? -Nie wiem. Jakis mezczyzna. Nie potrafie go opisac. -Sprobujmy go sobie wyobrazic. Mezczyzna przecietnej budowy, przecietnego wzrostu, bez zadnych cech szczegolnych. -Dokladnie. Wszedl do windy i zaatakowal. -Mowila pani, ze wczesniej nie znala George'a Woodsa, prawda? -Tak jest. Nigdy wczesniej nie widzialam go na oczy. Sissy powoli siegnela do torebki i wyciagnela jeden z paragonow z kwiaciarni Jones the Florist. -Tuzin roz, tydzien po tygodniu, przez piec tygodni. Jane Becker sprobowala jej wyrwac paragon, jednak Sissy zdazyla cofnac reke. -To jest moja prywatna sprawa, ty wredna suko! - zawolala Jane Becker. - Nic ci do tego! -Myli sie pani - powiedzial Frank. - Tym bardziej ze z pani powodu zginelo tak wiele osob. Co sie wydarzylo pomiedzy pania a George'em Woodsem, pani Becker? Mieliscie romans i cos sie w nim przestalo ukladac? Co sie stalo? -Romans? - Jane Becker az sie zatrzesla. Kiedy Molly rozmawiala z nia w szpitalu, odniosla wrazenie, ze dziewczyna jest az nazbyt spokojna i lagodna, zwazywszy na to, co sie jej przytrafilo. Nie palala zadza zemsty wobec napastnika. Teraz jednak byla agresywna, nie panowala nad slowami, a jej oczy iskrzyly niepohamowana zloscia. -Nie mielismy zadnego romansu! -Rozumiem. Moze to byla po prostu tylko krotka szalona przygoda? "Zapamietaj Vernon Manor, gdzie spelnily sie nasze marzenia". -Jego marzenia, ale moj koszmar. -Jak mam to rozumiec? Jane Becker musiala kilkakrotnie gleboko odetchnac, zeby sie uspokoic. -To bylo takie weekendowe seminarium. Uczestniczyli w nim posrednicy w handlu nieruchomosciami i prawnicy. Rozmawialismy o prawie wlasnosci, depozytach i takich tam. George Woods przyuwazyl mnie natychmiast po przyjezdzie i nie odstepowal mnie ani na krok. -I co pani zrobila? -Mowilam mu, zeby sie odczepil, ale nie chcial mnie sluchac. - Jane Becker umilkla. Teraz jej zlosc ustapila miejsca rozzaleniu. Dwie lzy powoli potoczyly sie po policzkach. - Powiedzialam mu, zeby sie odczepil, jednak chyba mi cos dosypal do drinka. Moze rohypnol? Ale nigdy sie do tego nie przyznal. Nic z tego nie pamietam, ale zaciagnal mnie na gore do swojego pokoju i zgwalcil. - Ciezko westchnela i kontynuowala. - Zgwalcil mnie, wykorzystal na wszystkie mozliwe sposoby. Kiedy sie obudzilam, cala posciel byla we krwi. A on wciaz przy mnie byl, uwierzycie? Siedzial na skraju lozka z drinkiem w rece i usmiechal sie do mnie jak kot nad miska mleka... Wsadzil we mnie nawet butelke po wodce, uwierzycie? Sissy polozyla jej dlon na ramieniu. -Usiadz - powiedziala lagodnie. Jane przez chwile mrugala, jakby nie zrozumiala jej slow, lecz w koncu usiadla na kanapie. Sissy zajela miejsce obok niej. -A wiec nie bylo zadnej Czerwonej Maski ani zadnego mezczyzny przecietnego wzrostu i przecietnej budowy? - zapytala. -Nie - wyszeptala Jane Becker. -Jak to zrobilas? Przeciez zdolalas zadac sobie calkiem glebokie pchniecia w plecy. -Widzialam to kiedys w jakims programie telewizyjnym. W nowoczesnej windzie na pewno by mi sie to nie udalo, ale windy w Giley Building sa stare i rozklekotane. -Zasztyletowalas wiec George'a Woodsa, a potem wsunelas noz pomiedzy rozsuwane drzwi i kilkakrotnie dzgnelas sama siebie, napierajac na niego plecami, tak? A kiedy winda zjechala do holu, noz po prostu wypadl spomiedzy drzwi i nikt sie nie domyslal, ze to ty jestes morderczynia. Mam racje? Jane Becker pokiwala glowa. -Bylam tak podekscytowana, ze te dzgniecia nawet mnie nie bolaly. W pewnym sensie to mi sie nawet podobalo. To bylo tak, jakbym karala sama siebie. Nie za zabicie George'a Woodsa, za to nie zaslugiwalam na kare. Zabicie George'a bylo kara za jego przestepstwo. Ja zaslugiwalam na kare za to, ze pozwolilam George'owi, zeby zrobil ze mna te wszystkie odrazajace rzeczy. -To nie byla twoja wina - powiedziala Sissy. - Przeciez nie moglas go powstrzymac. Oszolomil cie narkotykiem. -Nie, bylam glupia. Powinnam byla od samego poczatku zdac sobie sprawe, jaki on jest. Pozwolilam, zeby zrujnowal mi zycie, zeby okradl mnie z calej mojej osobowosci. Popatrzcie tylko na mnie. Teraz jestem nikim. Nikim! Sissy znowu wstala i podeszla do Molly oraz Franka. -Wiecie, kogo mi ona przypomina? Czerwona Maske. Ona mowi dokladnie tak jak Czerwona Maska. Czerwona Maska to ktos taki jak ona. Ktos, kto wprowadza w czyn zadze zemsty, jaka nosi w sobie Jane Becker. Dziewczyna wytarla nos. -Co teraz bedzie? - zapytala. - Aresztuje mnie pan? -Niekoniecznie - odparl Frank. - Moze zawrzemy jakis uklad? Jesli pomoze nam pani w poszukiwaniu Czerwonej Maski, byc moze wszyscy zapadniemy na amnezje i juz nigdy sobie nie przypomnimy o pani porachunkach z George'em Woodsem. -Mowi pan powaznie? Naprawde moglibyscie to zrobic? Frank polozyl dlon na jej ramieniu. -Pani Becker, bylaby pani zaskoczona, gdyby sie pani dowiedziala, co ja jeszcze potrafie. Moge zrobic wszystko, co tylko pani wymysli. * * * W tym momencie zadzwonil telefon komorkowy Molly.-Czerwona Maska? - zapytala Sissy. Molly potrzasnela przeczaco glowa. -To Yvonne, nasza sasiadka. - Przez chwile sluchala, po czym zawolala: - O nie! Nie, tylko nie to! Kiedy? -Co sie stalo? - dopytywala sie Sissy. -Chodzi o Victorie. Yvonne odwozila ja dzisiaj ze szkoly. Kiedy wysiadaly z samochodu, jakis facet ja porwal. Wszystko stalo sie tak szybko, ze Yvonne nawet mu sie dobrze nie przyjrzala, zobaczyla jednak, ze mial na sobie czarna marynarke i czerwona koszule i musial byc bardzo silny, bo po prostu zlapal Victorie z chodnika i natychmiast zniknal. -Boze - wyszeptala Sissy. - Tylko nie Czerwona Maska. -Wszystko wskazuje, ze to jednak on - zauwazyl Frank. - Czy ta sasiadka zadzwonila na policje? -Natychmiast. Boze, zeby tylko nie zrobil jej krzywdy. -Teraz ty zadzwon na policje - powiedzial Frank do Molly. - Powiedz im, gdzie jestes, i podaj numer komorki. Nastepnie zatelefonuj do Trevora. Powiedz mu, ze spotkamy sie z nim przed Giley Building. -Giley Building? Dlaczego tam? -Bo to jest terytorium Czerwonej Maski. Jego gniazdo, jesli wolicie. Zaloze sie, o co zechcecie, ze wlasnie tam zabierze Victorie. -Powinnam wiec uprzedzic o tym policje. -Nie, to zbyt ryzykowne. Nawet jesli gliniarze go znajda, to co mu zrobia? Zastrzela go? Wiesz przeciez, ze nie sa w stanie nawet go zranic. A przy okazji Victorii moze sie stac krzywda. -Nie, Frank, tylko nie to. -On to zrobil specjalnie, Molly. Zrobil to po to, zeby sie zemscic na tobie. Ty go stworzylas, a teraz probujesz go zniszczyc i jestes jedyna osoba, ktora to moze zrobic. Jego zdaniem go zdradzilas. - Frank popatrzyl na Jane Becker. - Coz, prosze pani. Wyglada na to, ze pomoze nam pani predzej, niz sie tego spodziewalismy. Przebierze sie pani? -Mowi pan powaznie? -Nigdy nie bylem bardziej powazny. Czerwona Maska wyraznie chce, zebysmy zaczeli go szukac, i ustala swoje reguly gry. Tak jak w przypadku detektywa Kunzela i tych nieszczesnych antyterrorystow. Zalezy mu na widowiskowej rozgrywce na koniec. No to bedzie ja mial. Chyba go nie rozczarujemy, co? Spadajaca dziewczynka Kiedy wracali do miasta przez most Roebling Suspension, Sissy wziela od Molly telefon komorkowy i zadzwonila do detektywa Bellmana. Jezdnia na moscie byla tak nierowna i samochod tak halasliwie na niej podskakiwal, ze musiala mowic bardzo glosno, zeby policjant mogl cos zrozumiec.-Freddie? Tu Sissy Sawyer. Mamy powazny kryzys. -Znowu dzwonil Czerwona Maska? -Nie, od wczorajszego wieczoru nie dzwonil. Wszystko jednak wskazuje na to, ze wlasnie porwal coreczke Molly, Victorie. -Co? Jezu Chryste? Zglosiliscie to juz? -Sasiadka Molly zatelefonowala na policje natychmiast po tym, jak to sie stalo. Doszlo do tego jakies dwadziescia minut temu, przed ich domem w Blue Ash. Molly juz takze telefonowala na policje i rozmawiala z sierzant Haskins. -Aha, z Bella Haskins, znam ja. To doskonala policjantka. Zapewniam, ze w sprawe wlaczy sie tez FBI. Zawsze tak jest, kiedy chodzi o dziecko ponizej dwunastego roku zycia. Dokad on mogl ja zabrac? Ma pani jakies przypuszczenia? -Jestesmy przekonani, ze ukryl sie z nia w Giley Building. To jedyne miejsce, w ktorym Czerwona Maska czuje sie prawdziwym czlowiekiem. -Rozumiem. Dopilnuje, zeby budynek natychmiast otoczono. -Freddie, musze cie poprosic o wielka, bardzo wielka przysluge. Wiem, ze nie wierzysz mi w sprawie tego, co wczoraj wydarzylo sie w Giley Building. W sluchawce zapanowala cisza, ktora przerywaly jedynie krotkie trzaski powodowane zakloceniami na linii. Wreszcie Bellman powiedzial: -Szczerze mowiac, pani Sawyer, musze stwierdzic, ze troche to zwiekszylo moja wiare w zycie pozagrobowe. Przyzna chyba pani, ze w calej sprawie probuje zachowywac otwarty umysl. W koncu sam widzialem, ze cos, a moze nawet ktos, splonelo na dywanie w biurze w Giley Building. -To byl Czerwona Maska, Freddie. Przysiegam. -Coz, byc moze. Nie widzialem jednak ludzkich szczatkow. W gruncie rzeczy pani opowiesci nie potwierdzaja zadne dowody materialne. -Posluchaj, Freddie, Czerwona Maska byl jedynie imaginacja, papierowym wizerunkiem. Podobnie jak Frank. I pies tropiacy. Oni znikneli. Kiedy zywy wizerunek ginie, po prostu rozplywa sie w powietrzu. Konczy byt i jest tak, jakby go nigdy nie bylo. Nawet kartka papieru, na ktorym powstal wizerunek, pozostaje czysta. -No, juz dobrze, dobrze... Co to za wielka przysluga, pani Sawyer? - zapytal Bellman. Bylo jasne, ze nie zamierza brnac w zadna egzystencjalna dyskusje. -Chcielibysmy wejsc do Giley Building, zeby poszukac Victorii. Mozesz wejsc z nami, jesli chcesz, jednak wolelibysmy szukac jej sami. Moim zdaniem to jest jedyna szansa, zeby znalezc Czerwona Maske i odzyskac Victorie cala i zdrowa. -"Sami", to znaczy kto, konkretnie? -Ja, Molly, Frank... -Frank? Ma pani na mysli swojego meza? Cos mi sie tutaj nie zgadza. Wydawalo mi sie, ze opowiadala mi pani, ze zniknal. -Tak, Freddie, ale jak ci juz mowilam wczoraj... -Tak, tak. Kto jeszcze? -Jane Becker. Pamietasz ja? To ona byla ofiara pierwszego ataku, wtedy gdy zginal George Woods. Potrzebujemy jej, zeby zidentyfikowala Czerwona Maske. No i jest jeszcze nasz pies tropiacy. -Tylko niech mi pani nie mowi, ze ozywiliscie rowniez tego psa. Sissy odwrocila sie i popatrzyla na Szeryfa, ktory siedzial tuz za nia, w bagazniku polaczonym z kabina dla pasazerow. Pies dyszal tak ciezko, jakby przed chwila biegal za krolikami. -Ujmijmy to inaczej. To jest podobny pies tropiacy. Detektyw Bellman znowu dlugo milczal. W tle Sissy slyszala jakies inne rozmowy, a takze glosne wycie policyjnej syreny. W koncu Bellman powiedzial: -Pani Sawyer, nie dysponuje wystarczajaca wladza, zeby sie zgodzic na cos takiego. Poza tym jest to calkowicie sprzeczne z naszymi procedurami. W czasie dochodzenia czy tez w trakcie akcji majacej na celu aresztowanie podejrzanego pod zadnym pozorem nie wolno nam narazac na szwank zycia i zdrowia cywilow. -Rozumiem - westchnela Sissy. Znow nastapila dluga cisza. -Z drugiej strony - powiedzial detektyw - i pani, i ja wiemy, ze bez cienia watpliwosci mamy do czynienia z jakas zagmatwana i dziwaczna sprawa. Szukamy sprawcow okrutnych przestepstw, ktorzy pojawiaja sie i znikaja, jakby potrafili przenikac przez sciany. Rozmawiamy o zabojcach, ktorym wystarczyly kuchenne noze, zeby zlikwidowac cala jednostke antyterrorystyczna, wyposazona i uzbrojona po zeby w bron polautomatyczna. Rozmawiamy o ludziach, ktorzy ozywaja, kiedy nam wszystkim sie zdaje, ze sploneli. -Wiem, Freddie, wiem. Pozwol mi jednak, ze... -Musze przyznac, ze jestem skolowany, pani Sawyer, a jednoczesnie bardzo sceptyczny, jesli chodzi o wszystkie sprawy pozaziemskie. Jednak Mike Kunzel byl rownie sceptyczny, a nawet on przyznawal, ze te wszystkie ataki z nozami sa bardzo nietypowe i maja jakis dziwaczny podtekst. Zatem chociazby przez wzglad na pamiec o nim pozwole pani wejsc do Giley Building. Dam pani trzydziesci minut i mam nadzieje, ze tyle wystarczy. Pod warunkiem, ze nigdy nikomu pani o tym nie powie i ze nie pozwoli pani, aby ktokolwiek postronny odniosl rany lub, bron Panie Boze, zginal. Gdzie pani teraz jest? -Wlasnie zjechalismy z mostu Roebling Suspension i mijamy park. -W porzadku. Spotkamy sie za piec minut przed Giley Building. -Dzieki, Freddie. Nie bedziesz tego zalowal, zapewniam cie. Prawdopodobnie szybko dostaniesz awans. Sissy wylaczyla telefon i poklepala Franka po ramieniu. -Dal nam laskawie trzydziesci minut. Moze wiec bysmy przyspieszyli? * * * Kiedy zajechali przed Giley Building, detektyw Bellman juz na nich czekal. Na ulicy bylo pelno furgonetek i hummerow z ekipami policyjnych technikow. Pojawily sie tez wozy transmisyjne z ekipami telewizyjnymi, od Kanalu 5 po Kanal 12 i radio WLKW. W koncu chodzilo o najwieksze seryjne morderstwa w Cincinnati od 1987 roku, kiedy pielegniarz Donald Harley zabil czterdziestu pacjentow w Drake Hospital.-Czuje sie tak, jakby to wszystko mi sie snilo - rzekl detektyw Bellman, kiedy staneli na schodach. -Moze to jest najlepsza metoda? - powiedziala Sissy. - W koncu cala ta sprawa jest w pewnym sensie snem. -Wejde z wami. Pamietam, co mi pani powiedziala, i wiem, ze moja bron nie moze zrobic temu przestepcy zadnej krzywdy. Ale, po pierwsze, to ja prowadze te sprawe, a po drugie, musze byc przy niej do samego konca. Jestem to winien Mike'owi. Jeden z umundurowanych funkcjonariuszy, ktorzy pilnowali budynku, otworzyl drzwi obrotowe i cala grupa weszla do srodka. Hol byl jak zwykle mroczny, a na marmurowej podlodze glosno rozlegal sie stukot obcasow. -Naprawde nie chce tego robic - powiedziala Jane Becker. -Mysle, ze nikt z nas tego nie chce - odparl Frank. Sissy przystanela na srodku holu, pod zyrandolem, i zamknela oczy. Wziela kilka glebokich oddechow, zeby sie jak najbardziej rozluznic, po czym pozwolila swojemu duchowi powoli wzniesc sie ku gorze, przez caly budynek, pietro po pietrze. Mijala opuszczone biura, powywracane krzesla, martwe ekrany komputerow. Slyszala dzwonienie telefonow, ktorych nikt nie odbieral. I w koncu, kiedy dotarla do dwudziestego trzeciego pietra, poczula delikatne mrowienie w dloniach, a pod jej zamknietymi powiekami zaczelo sie rozlewac opalizujace swiatlo. Uniosla sie wyzej, na dwudzieste czwarte pietro, i po chwili nie miala juz watpliwosci. Victoria tu byla, wlasnie tutaj, na dwudziestym piatym pietrze, niemal dokladnie nad jej glowa. Wyczula jej obecnosc, miala wrazenie, jakby wystarczylo, ze wyciagnie reke i bedzie mogla poglaskac ja po glowie. Niemal ja widziala - blada, drzaca, z podkrazonymi oczami. Victorio, to ja, twoja babcia. Juz tu jestesmy. Juz po ciebie idziemy. Babcia? Gdzie jestes? Babciu, tak bardzo sie boje. Nic nie mow, kochanie. I sie nie ruszaj. Nie daj po sobie znac, ze mnie slyszysz. On mowi, ze chce nas zabic, babciu. Mowi, ze bedzie nas dzgal i dzgal, a potem nas porozrywa na strzepy. Nic sie nie przejmuj, Victorio. Nie pozwolimy, zeby ci zrobil krzywde. Obiecuje ci. Tymczasem badz dzielna. Duch Sissy powrocil do ciala i znowu byla w holu. Otworzyla oczy. Obok niej stala Molly, nerwowo przygryzajac palce. -Znalazlas ja? - zapytala. - Jest tutaj? Prosze cie, powiedz, ze ja znalazlas. -Dwudzieste piate pietro - odparla Sissy. - Wyglada na to, ze jest tam zamknieta w jakims ciemnym miejscu. -Czy on jej cos zrobil? -Grozil jej, ale jeszcze nie uczynil zadnej fizycznej krzywdy. Przez caly czas Szeryf weszyl pod scianami holu. Kiedy stanal przed srodkowa winda, glosno i ostro warknal. -Czy windy juz dzialaja? - zapytala Sissy. -Mam nadzieje, ze tak - odparl detektyw Bellman. - Nie mam ochoty przezywac tego jeszcze raz. Dostaje klaustrofobii juz w centrum handlowym Tower Place, a co dopiero w malej windzie, w towarzystwie siedmiu innych gliniarzy z nadwaga. -Coz, albo zaryzykujemy przejazdzke winda, albo pojdziemy po schodach - powiedziala Sissy. - Jesli chodzi o mnie, nie mam zamiaru korzystac z nich po raz drugi. Nie zostalo mi juz wiele oddechow do konca zycia i nie zamierzam ich wszystkich wykorzystywac w ciagu jednego dnia. Wskaznik nad drzwiami poinformowal, ze winda znajduje sie na siedemnastym pietrze. Frank nacisnal przycisk przy drzwiach i kabina powoli zaczela zjezdzac. Wskaznik po kolei pokazal: trzynaste... jedenaste... dziewiate... siodme... Wtedy detektyw Bellman wyciagnal pistolet. -Cofnijmy sie, bo ten caly Czerwona Maska moze nagle wypasc z windy i skoczyc na nas z nozami jak Edward Nozycoreki - powiedzial. Z artretycznym jekiem winda stanela na parterze i drzwi powoli, z drzeniem, otworzyly sie. Detektyw Bellman odbezpieczyl bron i wskoczyl do kabiny, jednak w srodku nikogo nie bylo. -W porzadku. Mozecie wchodzic. Weszli do windy. Frank od razu nacisnal przycisk dwudziestego piatego pietra, ale w tej samej chwili od drzwi w holu ktos krzyknal: -Czekajcie! To Trevor przeciskal sie niezdarnie przez obrotowe drzwi. Po chwili przebiegl przez hol i wskoczyl do windy. Kiedy juz znalazl sie w srodku, dyszal niemal tak glosno jak Szeryf. -Przepraszam. Korki w miescie. Jest tu Victoria? Sissy wskazala palcem do gory. -Na najwyzszym pietrze. Czerwona Maska gdzies ja zamknal. Tak mi sie przynajmniej wydaje. Nie zrobil jej krzywdy. -Zabije go. Naprawde go zabije. Niewazne, czy to jest obraz, wizerunek czy cos innego. Rozpieprze mu leb na strzepy. Frank popatrzyl na Sissy i uniosl brwi. Ani on, ani ona jeszcze nigdy nie widzieli Trevora tak rozzloszczonego. No ale w koncu rodzina ich syna jeszcze nigdy nie znalazla sie w obliczu tak wielkiego zagrozenia. Winda powoli, jakby z wielkim trudem, ruszyla do gory. Jej mechanizm trzasl sie i zgrzytal. Na kazdym pietrze kabina zwalniala, jakby z wahaniem, mimo ze drzwi sie nie otwieraly. Podczas jazdy wszyscy milczeli, jedynie Szeryf, w miare jak mijali kolejne pietra, stawal sie coraz bardziej niespokojny. Stawal na tylnych lapach i skakal na drzwi. W koncu dotarli na dwudzieste piate pietro. Drzwi sie otworzyly i ostroznie wyszli na korytarz. Pietro bylo pograzone niemal w kompletnych ciemnosciach i dopiero ujrzawszy napis nad recepcja, HAMILTON PHOTO PROCESSING, Sissy zrozumiala, dlaczego tak jest. Chociaz sprzet fotograficzny juz dawno stad usunieto, wszystkie okna byly starannie zasloniete i tylko kilka waskich przeswitow pomiedzy zaslonami zdradzalo, ze na dworze jest jasny, sloneczny dzien. Na pietrze unosil sie kwasny odor wywolywaczy fotograficznych i jeszcze jeden okropny zapach - smrod rozkladu, moze jakiegos martwego zwierzecia. Mrok nie wywarl zadnego wrazenia na Szeryfie. Zaczal krazyc po recepcji, weszac zawziecie, i nagle pociagnal Franka korytarzem na prawo. Sissy ruszyla zaraz za nimi. W ogole nie wyczuwala obecnosci Czerwonej Maski, ale czula Victorie. Byla bardzo blisko, Sissy odnosila wrazenie, ze slyszy jej spiew dobiegajacy z sasiedniego pomieszczenia. -W lewo - powiedziala w pewnej chwili. Wlasciwie nie musiala, poniewaz Szeryf ciagnal juz Franka w tym kierunku. Poniewaz Frank nie nadazal, smycz byla napieta i mozna bylo odniesc wrazenie, ze pies chwilami sie dusi. Na scianach korytarza wisialy czarno-biale fotografie przedstawiajace burze z piorunami, widoki wielkich miast i kuszace kobiety, kryjace sie w glebokich cieniach. Na samym koncu znajdowaly sie czarne drzwi, oznaczone napisem CIEMNIA. Szeryf rzucil sie na nie i zaczal gwaltownie szczekac. -Sissy? - odezwal sie Frank. -Tam jest Victoria. Za tymi drzwiami. Frank skrocil smycz Szeryfowi i owinal ja sobie wokol zacisnietej piesci. -Problem w tym, ze jest tam takze Czerwona Maska. -No to co zrobimy? - zapytala Molly. - Przeciez musimy ja stamtad wydostac. Victorio! Victorio! To ja, twoja mamusia! Jestem tutaj! Przyszlam po ciebie! Frank przylozyl palec do ust, zeby ja uciszyc. -Na razie musimy wszystko rozgrywac wedlug jego scenariusza - powiedzial. -Rozwalmy te cholerne drzwi i rzucmy sie na niego - zaproponowal Trevor. - Dalej, przeciez jest nas trzech silnych mezczyzn, a on tylko jeden. -Wczesniej bylo dziesieciu antyterrorystow, Trevor, i dwoch agentow FBI, a ich tylko dwoch. -Tato, tam jest nasza corka! I twoja wnuczka! Nie mozemy jej przeciez zostawic z tym psycholem! Nagle Szeryf przestal szczekac i cofnal sie od drzwi ciemni. Detektyw Bellman znowu wyciagnal pistolet i odbezpieczyl go. -Co jest, piesku? - zapytal Frank. - Co sie stalo? Uslyszeli, jak w drzwiach obraca sie klucz, i drzwi do ciemni stanely otworem. Szeryf nastroszyl futro, opuscil glowe i cicho zaskomlal. W ciemni palila sie jedynie czerwona lampka, dlatego w pierwszej chwili mozna w niej bylo dostrzec jedynie jedna sylwetke - postac poteznie zbudowanego mezczyzny z kwadratowa glowa. Przed nim znajdowala sie jednak jeszcze jedna postac, mniejsza, bledsza. -Prosze, prosze - powiedzial Czerwona Maska chrapliwym glosem. - A wiec zgromadzilas potezne sily, Molly. Widze, ze poprowadzilas na mnie wlasna armie. -Oddaj mi corke! - krzyknela Molly. Sprobowala rzucic sie na Czerwona Maske, jednak Trevor zlapal ja za reke i pociagnal do tylu. - Oddaj mi corke, ty potworze! -Poloz rece na glowie - zazadal detektyw Bellman. - Rzuc na ziemie bron, ktora masz przy sobie, i padnij na kolana! -Chyba jednak nie - odparl Czerwona Maska. Wypowiedziawszy te slowa, wyszedl z ciemni na korytarz, pchajac przed soba Victorie. Lewa dlon zaciskal na jej lewym ramieniu, a druga reke, uzbrojona w noz, trzymal przy jej szyi. -Przelewanie krwi dziecka nigdy nie jest mile, prawda? Taka strata! Pomyslcie tylko o wielu latach, ktore ta dziewczynka moglaby jeszcze przezyc. Ale zemsta to zemsta, Molly. A sprawiedliwosc jest slepa. Nie ma spoczynku dla przekletych, przeciez wiesz. Ani litosci dla niewinnych. -Pusc ja - wyszeptala Molly. - Prosze, pusc ja. Victoria byla bardzo blada, widac bylo, ze plakala. Czerwona Maska trzymal noz tak blisko jej gardla, ze nie mogla opuscic glowy i nawet nie osmielila sie wypowiedziec slowa. -Stworzylas mnie, Molly. Stworzylas mnie z wyobrazni prawdziwego czlowieka. Wiec ja tez stalem sie czlowiekiem, a czlowiek jest niezaleznym stworzeniem, poswieconym Bogu, niezaleznie od tego, w jaki sposob powstal. Nie masz zatem prawa scigac mnie z tym psem i ta dziwaczna banda znajomych, ktorzy chca mnie zniszczyc. - Czerwona Maska z kazda chwila oddychal gwaltowniej i bylo widac, ze ogarnia go coraz wieksza wscieklosc. - Przeciez zamierzasz zniszczyc wlasne dzielo! To, co chcesz zrobic, nazwac mozna tylko aborcja! -Pusc dziewczynke - powiedziala Sissy lagodnie. - Przeciez ona ci nic nie zrobila. -Nie? A dlaczego niby mialaby zyc, kiedy ja umre? Ja tez jestem dzieckiem tego samego Boga. -Nie jestes. Nie jestes, nigdy nie byles i nie bedziesz. -Precz! Zejdzcie mi z drogi! - wrzasnal Czerwona Maska. Zaczal pchac Victorie przed soba, zmuszajac Sissy i pozostalych do cofniecia sie. - Dzisiaj wymierze sprawiedliwosc. Dzisiaj sie zemszcze. Dzisiaj zyskam szacunek, na jaki zasluguje. -Nie zaslugujesz na zaden szacunek, ty lotrze - powiedzial Trevor. - Jestes tylko zwyczajnym rzeznikiem. -Wlasnie. Moj syn nawet nie wie, jak trafnie to ujal - odezwala sie Sissy. - Bo ty naprawde jestes rzeznikiem. Jestes... -Zamknij sie! Zamknij sie, do cholery! Jeszcze jedno slowo, a na waszych oczach poderzne gardlo temu dziecku! Szedl korytarzem, pchajac Victorie, a wszyscy pozostali cofali sie przed nim. Jedynie Szeryf warczal i szczerzyl zeby, ale tez sie cofal, ciagniety przez Franka. Kacikiem ust detektyw Bellman mruknal do Franka: -Uwazaj, Frank, zaraz bede mial dobre pole do strzalu. Trafie go prosto miedzy oczy, bez pudla. -Nie, nie ma mowy - odparl Frank. - Nawet taki strzal go nie zabije. Za to go rozwscieczy i... - Zrobil wymowny ruch, nasladujacy podcinanie gardla. Cofali sie, az dotarli do wind. -Prosze - zaczela blagac Molly. - Jesli ja puscisz, obiecuje ci, ze nie... -Ze nie bedziesz mnie scigac? Myslisz, ze ci uwierze? Czerwona Maska nacisnal guzik windy po lewej stronie. Drzwi otworzyly sie, ale nie bylo za nimi kabiny, a jedynie pusty szyb, ze lsniacymi stalowymi linami posrodku. W szybie swiszczalo cieple powietrze, ponura, refleksyjna melodia. -Chcesz, zebym puscil twoja corke? - zapytal Czerwona Maska chrapliwie. - Oczywiscie, puszcze ja. O moj Boze, pomyslala Sissy. Karta. Dziewczynka wpadajaca do studni, jak Alicja w Krainie Czarow. Karta to przepowiedziala. On ja wrzuci do szybu. -Nie! - krzyknela Molly, jednak Czerwona Maska pchnal Victorie na kraj szybu, wciaz trzymajac noz przy jej gardle. -Uwolnij ja, ty lotrze! - krzyknal Trevor. Czerwona Maska tylko przesunal nozem po gardle Victorii. Natychmiast pojawila sie na nim cienka struzka krwi. -Mowilem wam juz czy nie? Zamknijcie sie, do ciezkiej cholery! Jesli uslysze jeszcze chociaz jedno slowo, ta mala pofrunie w dol! Victoria pisnela zalosnie, a Czerwona Maska zaraz na nia warknal: -Ciebie to tez dotyczy, kochanie. Ani slowa. - Po chwili zaczal mowic troche spokojniej. - Molly mnie stworzyla. Molly moze mnie wiec zniszczyc. A przeciez nie moge pozwolic, zeby po swiecie walesal sie ktos, kto posiada moc zniszczenia mnie, prawda? Jednak zadne stworzenie nie posiada mocy zniszczenia swojego stworcy, dobrze mowie? Nie moge cie zniszczyc, Molly, tak samo jak ty nie mozesz zniszczyc Boga. Istnieje tylko jedna osoba, ktora moze ciebie zniszczyc, Molly. Jestes nia ty sama. Masz wiec wybor. Jezeli skoczysz do tego szybu, zycie twojej corki zostanie oszczedzone. Jesli tego nie zrobisz, wtedy ona tam poleci, a ja zniszcze was wszystkich, tak jak tu stoicie. -Jestes szalony! - krzyknal Trevor. - Jestes calkiem nienormalny! Czerwona Maska pchnal Victorie tak mocno, ze na podlodze staly tylko jej piety, a reszta stop wystawala nad szybem. -Ostrzegalem! Jeszcze jedno slowo i dziecko poleci! Molly postapila krok do przodu. Miala wysoko uniesiona glowe i mocno zacisniete piesci. -Nie, Molly. Nie mozesz - odezwal sie Trevor. Molly podeszla jednak do Czerwonej Maski, stanela przed nim i powiedziala: -Jesli to ma ocalic moja corke, niech tak bedzie. Zrobie to. Czerwona Maska wbil w nia spojrzenie waskich czarnych oczu. Jego twarz byla pozbawiona wyrazu. Wygladal w tej chwili dokladnie tak jak malowana drewniana figura samotnie stojaca przy pustej drodze. Cofnal sie o krok od szybu windy. -Prosze bardzo - powiedzial. - Droga wolna. Musze ci powiedziec, ze to jest dla mnie niemal religijne doznanie. Pomysl sobie, co musieli czuc Zydzi, kiedy wznosili oczy ku gorze i widzieli Chrystusa na krzyzu. Strach. Ale i euforie. Molly stanela na skraju szybu. Jej wlosy natychmiast rozwial cieply powiew. Victoria patrzyla na nia z przerazeniem, jednak Czerwona Maska trzymal noz tak blisko przy jej gardle, ze nie mogla wydobyc z siebie zadnego dzwieku. W tym momencie nagle Frank skoczyl do przodu, jednoczesnie puszczajac koncowke smyczy, na ktorej trzymal Szeryfa. Zderzyl sie z Molly, szybko odepchnal ja od szybu i naparl na Victorie oraz Czerwona Maske. W tym samym momencie skoczyl Szeryf i gleboko zatopil kly w rece napastnika. Czerwona Maska zachwial sie i upuscil noz. -Lap ja! - krzyknal Frank i Molly natychmiast otoczyla Victorie ramionami. Frank odwrocil sie, tak ze matka i corka mogly odejsc od szybu. Czerwona Maska chwycil noz z podlogi i zaczal nim ciac Szeryfa. Robil to tak dlugo, az pies puscil jego reke i padl pod sciana, cicho skomlac, caly we krwi. Czerwona Maska wyprostowal sie. -Myslicie, ze dzieki temu sie uratujecie? - zapytal jadowicie. - Ze ktores z was opusci ten budynek zywe? Nic z tego! Posiekam was wszystkich bez wyjatku. Frank schylil sie i zamarkowal cios, jednak Czerwona Maska nie dal sie zwiesc. Natychmiast zaatakowal go nozem trzymanym w wyprostowanej rece. Przecial przegub jego prawej reki i natychmiast na podloge trysnela krew. Zaraz dzgnal go takze w lewe przedramie i w ramie. Czerwona Maska uniosl noz wysoko nad glowe i juz mial zatopic ostrze w klatce piersiowej Franka, kiedy ten niespodziewanie zlapal za klapy jego marynarki i pchnal go w kierunku otwartych drzwi windy. Nie puscil go jednak i obaj w mgnieniu oka znikneli w szybie. -Moj Boze! - krzyknela Sissy. Stanela nad szybem, a Bellman i Trevor tuz za nia. Czerwona Maska i Frank zawisneli mniej wiecej pietro nizej na jednej ze stalowych lin, dokladnie na srodku szybu. Czerwona Maska zdolal w locie zlapac lewa reka za line, a potem puscil noz, zeby pomoc sobie takze prawa. A Frank doslownie wisial na nim, mocno trzymajac sie klap jego marynarki. -Trzymaj sie! - zawolal Bellman. - Trzymaj sie! Zaraz znajde jakas drabine! -Frank! Frank! - krzyknela Sissy. - Sprobuj, moze dasz rade wspiac sie po linie! -Nie dam rady, Sissy. -Frank, musisz sprobowac! Nie chce cie znowu stracic! -Nigdy mnie nie stracilas. I nigdy nie stracisz. Zawolaj Jane! -Pusc mnie! - krzyczal do niego Czerwona Maska. - Puszczaj! -Zawolaj Jane! - nalegal Frank. Marynarka Czerwonej Maski rozdarla sie i Frank opadl dobre szesc cali w dol. -Jane, chodz do mnie, szybko! - zawolala Sissy. Jane Becker natychmiast podeszla. -Co mam robic? - zapytala. -Krzyknij do niego! -Nie moge! -A wiec ja go zawolam - powiedziala Sissy. - Czerwona Masko! Slyszysz mnie? Czerwona Maska zdolal obrocic glowe i dostrzegl Sissy. -Jest tutaj ktos, kto ma ci cos do powiedzenia, morderco! Czerwona Maska steknal z wysilku, jednak milczal. Tymczasem Jane Becker siegnela do kieszeni dzinsow i wyciagnela z niej pocztowke przedstawiajaca rzeznika. -Widzisz to? - zawolala drzacym, niepewnym glosem. - To jestes ty! -Powiedz mu! - krzyknal Frank. - Na milosc boska, powiedz mu! -Nigdy nie byles prawdziwa osoba. Nigdy nie istniales! To ja cie wymyslilam! Mimo ze Czerwona Maska byl nienaturalnie silny, jego dlonie zaczely sie zsuwac po linie, zostawiajac na niej krwawe slady. -Co ty gadasz, do cholery? - zawolal przez zacisniete zeby. -Ty nigdy nie istniales! Kiedy Molly zapytala, kto na mnie napadl, opisalam ten posag! To jest drewniany posag z Iowa! Czerwona Maska popatrzyl ponad ramieniem w kierunku Jane. W wyciagnietej rece trzymala pocztowke, tak zeby mogl jej sie przyjrzec. -Nigdy nie byles czlowiekiem, slyszysz? Nigdy! Nigdy nie zyles. Byles jedynie kawalkiem drewna. Czerwona Maska milczal. Nagle zaczal blednac i znikac. Najpierw Sissy zobaczyla przez jego dlonie line podtrzymujaca kabine windy, poniewaz cale jego cialo stawalo sie przezroczyste. Nastepnie jego purpurowa twarz zrobila sie rozowa, a potem jeszcze zbladla. Frank popatrzyl na Sissy. Wciaz trzymal sie resztek rozplywajacego sie w mgnieniu oka ubrania Czerwonej Maski. Tylko wizerunek, taki jak Frank, mogl trwac w tej pozycji tak dlugo. W gruncie rzeczy byl tak samo niematerialny jak Czerwona Maska. -Sissy! - zawolal. -Frank! Znowu cie ozywimy! Obiecuje ci, Frank! Zrobimy to jeszcze tej nocy! Jednak w tym momencie Czerwona Maska calkowicie sie rozplynal i Frank zaczal spadac. Wkrotce bez zadnego odglosu zniknal w ciemnych czelusciach szybu. Sissy czekala, nasluchiwala, jednak nie uslyszala uderzenia ciala o beton. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze Frank rowniez rozplynal sie w powietrzu, podobnie jak Czerwona Maska. Molly polozyla dlon na ramieniu tesciowej, a potem mocno ja usciskala. -Och, Sissy. Sissy otarla lzy z policzkow. -Powiedzialam mu, ze znowu go ozywimy. Powiedzialam, ze jeszcze tej nocy. -Mozemy to zrobic, Sissy. Mozemy. Chcesz tego? Sissy odwrocila sie. Trevor mocno przyciskal do siebie Victorie. Detektyw Bellman kleczal przy Szeryfie, starajac sie chusteczka zatamowac krew plynaca z jego ran. Jane Becker glaskala psa po glowie. -Nie - odparla Sissy. - Zanim spadl, Frank zdazyl jeszcze potrzasnac przeczaco glowa. -Jestes pewna? Sissy przytaknela. -Chyba powinnam juz wrocic do domu. Chcialabym polozyc kwiaty na jego grobie. -Dobrze sie czujesz, mamo? - zapytal Trevor. -Tak, nic mi nie jest. Chodzmy juz stad, dobrze? Naprawde musze zapalic. Namalowany czlowiek Dwa dni pozniej jedli razem sniadanie, jajka na miekko i wafle z dzemem truskawkowym. Spakowana torba podrozna Sissy czekala juz na nia w holu.-Babciu, codziennie bede wysylala ci e-maila - powiedziala Victoria. Sissy usmiechnela sie. -Wspaniale. Bede czekala. Ale nie zapomnij przyslac mi kilku fotografii z twojego wystepu. Umieram wprost z ciekawosci, jak bedziesz wygladala w kostiumie Tin Mana. Molly wreczyla Sissy male zawiniatko z niebieskiego aksamitu. -Pamiatka - powiedziala. Sissy rozwiazala paczuszke. W srodku znajdowala sie obraczka van Gogha. -Tylko nigdy nie daj jej zadnemu malarzowi - dodala. W tym momencie wszedl Trevor i spojrzal na obraczke. -Moze powinnas to przetopic? Przeciez nie chcemy, zeby podobna historia przydarzyla sie komus innemu. -Nie - powiedziala Sissy. - Niewazne, skad ta obraczka pochodzi i jaka ma moc; nikt nie ma prawa jej zniszczyc. -Sam nie wiem. Przeciez nastepna osoba, ktora dzieki niej powstanie, moze sie okazac o wiele gorsza od Czerwonej Maski. -Coz, dla ciebie do tylko kwestia slepego losu. Tymczasem karty nauczyly mnie, ze zycie sklada sie z wyborow i przypadkow. Dobrych wyborow i zlych wyborow, zlych przypadkow i szczesliwych przypadkow. Ta obraczka przywolala do zycia Czerwona Maske, ale przeciez pozwolila mi takze znowu zobaczyc Franka. Wstala i podeszla do okna z filizanka kawy w rece. Po podworku biegali Pan Boots i Szeryf; razem scigali cykady. Szeryf troche kulal, ale poza tym nic mu nie dolegalo. -Przy okazji - powiedziala Molly. - Rano dzwonil do mnie Freddie Bellman. Zapytalam go o Jane Becker... Pytalam, czy aresztuje ja za zamordowanie George'a Woodsa. -No i? -Powiedzial mi, ze to, co wyznala Jane, poszlo w niepamiec. Nikt nigdy tego nie slyszal. Oficjalnie wiec policja wciaz poszukuje mezczyzny odpowiadajacego wygladem opisowi Czerwonej Maski. Molly objela ramieniem Sissy i przez chwile obie wygladaly przez okno. Slonce przeswitywalo przez pnacza winorosli, a stokrotki delikatnie pochylaly sie w lagodnych podmuchach wiatru. -Moze zasadzisz tu roze? - zapytala Sissy. Molly sie rozesmiala. -Roze? Chyba nie. Ale... Czekaj, mam dla ciebie cos jeszcze. Jeszcze jedna pamiatke. Poszla do pracowni i po chwili wrocila z niewielkim rulonem. Rozwinela go i Sissy zobaczyla akwarelowy portret Franka stojacego na brzegu oceanu w Hyannis, z wlosami rozwianymi przez wiatr. -Kiedy go malowalam, nie mialam na sobie naszyjnika, wiec nic sie nie martw. On nie ozyje. -Wyglada cudownie - powiedziala Sissy. Przeniosla akwarele w jasniejsze miejsce, zeby dokladnie jej sie przyjrzec. Frank byl na niej jak zywy. Wlasciwie podswiadomie Sissy sie spodziewala, ze za chwile do niej przemowi. -Zapalisz przed podroza? - zapytal Trevor. Sissy potrzasnela przeczaco glowa. -Nie, dziekuje. Twoj ojciec by tego nie pochwalil. - Po chwili dodala cichutko do siebie: - Nie pochwalilbys, Frank, prawda? * Humus - arabski sos z grochu, ziaren sezamowych, czosnku i soku z cytryny (przyp. tlum.). * Chodzi o tabliczki do przeprowadzania seansow spirytystyczna (przyp. tlum.). This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-10-31 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/