Baxter Stephen - Wyprawa
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Baxter Stephen - Wyprawa |
Rozszerzenie: |
Baxter Stephen - Wyprawa PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Baxter Stephen - Wyprawa pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Baxter Stephen - Wyprawa Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Baxter Stephen - Wyprawa Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
BAXTER STEPHEN
Wyprawa
Strona 4
STEPHEN BAXTER
Tytuł oryginału: Voyage
Tłumaczył Paweł Korombel
Wersja angielska 1996
Wersja polska 2003
Poświęcam mojemu bratankowi, Williamowi Baxterowi NOTA AUTORA W roku 1996
dowody życia na Marsie rozbudziły ciekawość naukowców i sprawiły, że zaczęto
rozważać zorganizowanie wypraw załogowych na Czerwoną Planetę, niemniej jednak
do realizacji tego rodzaju przedsięwzięć jest jeszcze wiele lat, może dziesięcioleci.
Tymczasem NASA mogła posłać astronautów na Marsa już w 1986 roku. Wyprawa
opisuje alternatywną historię; autentyczne wydarzenia do krytycznej chwili,
przypadającej na jesień 1963 roku, i następnie biegnące własnym, powieściowym
torem.
Niniejsza powieść jest wymysłem autora. Natura opisanych wydarzeń zdecydowała,
że pewni ludzie, związani z amerykańskimi misjami załogowymi w kosmos, występują
pod prawdziwymi nazwiskami. Wplatając wątek mojej opowieści w tkaninę historii,
zastąpiłem kilka osobistości postaciami fikcyjnymi. Pragnę zwrócić zwłaszcza uwagę
na fakt, że drugim Amerykaninem na orbicie okołoziemskiej był Scott Carpenter, nie,
jak jest to przedstawione w powieści, Chuck Jones, a drugim człowiekiem, który
postawił stopę na Księżycu, był Buzz Aldrin, nie Joe Muldoon, jak sugerują opisane
niżej wydarzenia. Wszystkie inne postaci są moim wymysłem i jakiekolwiek ich
podobieństwo do osób żyjących jest w pełni niezamierzone i przypadkowe.
Pragnę wyrazić podziękowanie Simonowi Bradshawowi, Ericowi Brownowi i
Calvinowi Johnsonowi za ich nieocenioną pomoc. Wszyscy oni przeczytali wersję
roboczą powieści i wyrazili opinie na jej temat. Dziękuję również pracownikom
Ośrodka Lotów Kosmicznych im. L.B. Johsona, JSC (Johnson Space Center), w
Houston, pracownikom NASA, którzy nie szczędzili czasu i energii, pomagając mi
zebrać i ustalić realia niezbędne do napisania tej książki. Mam szczególny dług
wdzięczności wobec Eileen Hawley, Paula Dye’a, Franka Hughesa, astronauty
Michaela Foale’a, a w pierwszym rzędzie Kenta Joostena z Wydziału Badań Układu
Słonecznego JSC, który z wielką uwagą i starannością prześledził mój opis wyprawy
na Marsa. Pomoc wymienionych przyjaciół w ogromnym stopniu poprawiła
dokładność moich opisów, a wina za wszystkie omyłki i braki spoczywa tylko na
mnie.
Jak do tej pory, ludzie nie podjęli wyprawy na Marsa. Ale już w 1969 roku Stany
Strona 5
Zjednoczone miały w tym względzie zarówno największe możliwości, jak i chęci.
Rysunki na końcu książki obrazują przebieg takiej wyprawy. W posłowiu
przedstawiłem dociekliwym czytelnikom zarys najważniejszych zdarzeń, które
sprawiły, że Ameryka odwróciła się od Marsa.
Obecnie mamy rok 1996 i naukowcy na Marsie bardzo by się nam przydali. Mogli się
tam znaleźć dziesięć lat wcześniej. Sądzę, że moja książka obrazuje w najbardziej
prawdopodobny sposób tamtą, pogrzebaną szansę. W każdym razie dołożyłem
wszelkich starań, żeby opisane wydarzenia były na tyle „prawdziwe”, na ile to tylko
możliwe.
Tak mogło być.
Stephen Baxter
Great Missenden sierpień 1996 roku
–Tu Kontrola Startu Aresa, Ośrodek Kosmiczny imienia Jacqueline B. Kennedy.
Zostało niecałe sześć minut odliczania. Obecnie do startu jest pięć minut,
pięćdziesiąt
jeden sekund. Odliczanie trwa.
Ares oczekuje w gotowości na wyrzutni 39 A.
Działamy zgodnie z harmonogramem, wedle którego start ma nastąpić trzydzieści
siedem minut po pełnej godzinie.
Inspektor sprawności statku kosmicznego odebrał meldunki stanu w sali kontroli.
Wszyscy potwierdzili gotowość startową, co zostało zameldowane nadzorcy
sprawności.
Obecnie nadzorca sprawności odbiera dalsze meldunki.
Szef operacji startowych zgłasza gotowość do startu. Kontrola w Houston zgłasza,
że parametry klastera silnikowego Aresa przebywającego już na orbicie również są w
normie i klaster pracuje zgodnie z wymogami misji. Konieczność dostosowania się
do położenia klastra orbitalnego, wymagana podczas cumowania, narzuca
dzisiejszemu startowi wąskie ramy czasowe. Szef kontroli startu daje pozwolenie.
Cztery minuty, piętnaście sekund do startu, odliczanie trwa.
W chwili startu będziecie mogli zobaczyć przelot pelikanów, czapli białych i czapli
mieszkających tu, na błotnych terenach Wyspy Merritt. Czterdzieści lat temu Merritt
Strona 6
należała głównie do ptaków. Nadal sieje widuje, chociaż w obecnych czasach co kilka
miesięcy płoszy je kolejny start.
Jak do tej pory wyniesiono na orbitę dziewięć Saturnów 5 B, budując zespół Aresa.
Dzisiejszy start będzie dziesiąty. Tak że trudno mówić o dobrym gniazdowaniu.
Cztery minuty do startu, odliczanie trwa. Włączono podgrzewacze zaworów paliwa,
przygotowując do odpalenia silniki główne. Trzy minuty, czterdzieści cztery
sekundy do
startu, odliczanie trwa. Rozpoczęto końcowe oczyszczanie paliwa silników
głównych. Widać opary kłębiące się na płycie startowej, uciekające z silników
Saturna. Zamknięto pompy doprowadzające płynny tlen, tak że można zwiększyć
ciśnienie w zbiornikach do poziomu startowego.
Siła wiatru poniżej dziesięciu węzłów, rzadka pokrywa chmur. Pogoda do startu
niemal idealna, całkowicie odpowiadająca optymalnym warunkom realizacji misji.
Warunki pogodowe typowe, jak na Florydę, jest gorąco i wilgotno tego
historycznego dnia, we wtorek, dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego piątego roku.
Trzy minuty, czterdzieści sekund do startu, odliczanie trwa. Mam informację, że
towarzyszy nam tu około miliona osób, największe zgromadzenie podczas startu od
czasu Apolla 11. Witam serdecznie wszystkich. Być może ucieszy was wiadomość,
że pośród znakomitości obserwujących dzisiejszy start z trybun dla VIP-ów są
astronauci Apolla 11: Neil Armstrong, Joe Muldoon i Michael Collins, kosmonauta
Władimir Wiktorienko, a także Liza Minelli, Clint Eastwood, Steven Spielberg, George
Lucas, William Shatner, autorzy literatury popularnonaukowej: Arthur C. Clarke, Ray
Bradbury, Izaak Asimov i piosenkarz John Denver. Jesteśmy pewni, że nie doznacie
zawodu. Trzy minuty, dwadzieścia sekund do startu, odliczanie trwa. Ares jest
obecnie na własnym zasilaniu.
Niebawem od startu będą nas dzielić trzy minuty.
Dokładnie trzy minuty do startu, odliczanie trwa. Kontrola zawieszenia
kardanowego silników, zapewniającego ich swobodny ruch, a przez to sterowność w
trakcie lotu.
Dwie minuty, pięćdziesiąt dwie sekundy do startu, odliczanie trwa. Zamknięto
zawory dostarczające płynny tlen dla obu członów, rozpoczęto podnoszenie
ciśnienia w zbiornikach z paliwem i utleniaczem.
Strona 7
Dwie minuty, dwadzieścia pięć sekund do startu, odliczanie trwa. Ciśnienie ciekłego
tlenu w zbiornikach osiągnęło wysokość wymaganą podczas lotu. Niebawem od
startu będą nas dzielić dwie minuty.
Dokładnie dwie minuty do startu, odliczanie trwa. Dwie minuty do startu. Zamknięto
zawory dostarczające płynny wodór i rozpoczęto podnoszenie ciśnienia zbiorników z
paliwem na wysokość wymaganą podczas lotu. Minuta, pięćdziesiąt sekund do
startu, odliczanie trwa. Żadnych przeszkód jak do tej pory.
Kontroler łącznikowy*[Przyp. tłum. jedyna osoba upoważniona do rozmawiania z
załogą statku kosmicznego (wszystkie przypisy tłumacza).], John Young, właśnie
powiedział do astronautów, Phila Stone’a, Ralpha Gershona i Natalie York:
–Szerokiej drogi, maleństwo. Dowódca wyprawy, Stone, odpowiedział:
Bardzo dziękuję, wiemy, że to będzie udany lot. Minuta, trzydzieści pięć sekund do
startu, odliczanie trwa. Minuta, dziesięć sekund do startu, odliczanie trwa. Ciśnienie
we wszystkich zbiornikach z ciekłym paliwem osiągnęło wysokość wymaganą
podczas lotu.
Dokładnie minuta do startu, odliczanie trwa.
Układ zapłonowy wodnego układu tłumiącego falę dźwiękową zostanie uzbrojony za
kilka sekund.
Zespół zapłonowy uzbrojono.
Czterdzieści pięć sekund do startu, odliczanie trwa. Czterdzieści sekund, odliczanie
trwa. Urządzenia zapisowe parametrów lotu włączone.
Ares nadal gotowy do lotu.
Astronauta Stone zgłasza:
–Wszystko wygląda w porządku.
Trzydzieści siedem sekund do startu, odliczanie trwa. Dzieli nas kilka sekund od
włączenia sekwencji nadmiarowej. Jest to automatyczny układ wygaszania silnika.
Dwadzieścia sekund do startu i odliczanie trwa.
Przechodzimy sekwencję nadmiarową.
Dwadzieścia sekund do startu, odliczanie trwa. Uzbrojenie układu tłumiącego falę
dźwiękową. Uzbrojenie silników pomocniczych na paliwo stałe. Do startu piętnaście,
czternaście, trzynaście.
Strona 8
Do startu dziesięć, dziewięć, osiem.
Zapłon silnika głównego.
Część pierwsza
Strona 9
DECYZJA
Biały Dom, Waszyngton, 13 lutego 1969 roku
Notatka służbowa
Do wiadomości:
Wiceprezydent
Minister Obrony p.o. Dyrektora NASA
Doradca Prezydenta ds. Naukowych
Niebawem, po zakończeniu fazy Programu Apollo, będę potrzebował jednoznacznej
opinii co do dalszych kierunków amerykańskiego programu kosmicznego. Dlatego
też zwracam się do ministra obrony, urzędującego dyrektora Narodowej Agencji ds.
Aeronautyki i Kosmosu, i doradcy prezydenta ds. naukowych, żeby każdy z nich
sporządził propozycję dalszych działań w tej dziedzinie oraz żeby utworzyli Grupę
Roboczą ds.
Przestrzeni
Kosmicznej, STG*[Przyp. tłum. Space Task Group], kierowaną przez
wiceprezydenta, która przedstawi mi skoordynowany program wraz z propozycją
budżetu. Przygotowując propozycję, możecie konsultować się ze środowiskami
naukowymi, inżynierskimi i przemysłowymi, z Kongresem i opinią publiczną.
Proszę o skoordynowaną propozycję do 1 września 1969 roku.
Richard M. Nixon
[ręczny dopisek]: Spiro, czy powinniśmy lecieć na Marsa? Jakie mamy możliwości?
RMN
Pisma urzędowe prezydentów Stanów Zjednoczonych, dokumenty Richarda M.
Nixona, 1969 r. (Waszyngton, DC, Drukarnia Rządowa, 1969 r.)
Czas [dzień/godz.:min.:sek.]
Strona 10
‘-000/00:00:08
Trójka ludzi w pomarańczowych skafandrach: York, Gershon i Stone, była tak
ciasno stłoczona, że wbijali sobie nawzajem łokcie w żebra. Światło dzienne nie
docierało do zatłoczonego modułu dowodzenia, rozświetlonego małymi jarzeniowymi
panelami. Nastąpił egromny wstrząs. York popatrzyła z niepokojem na kolegów.
–Pompy paliwowe – wyjaśnił Stone.
Z kolei rozległo się głuche dudnienie – jak odległy grom – i drżenie przebiło się
przez wyściełany fotel, na którym spoczywała York.
Setki stóp niżej płynny tlen i wodór lunęły do wielkich komór spalania pierwszego
członu rakiety.
Czuła rosnące bicie serca, dygotanie w klatce piersiowej. „Uspokój się, do cholery”
– pomyślała.
Malutki kosmonauta, przysadzisty Azjata, kołysał się na łańcuszku nad jej głową.
Nazywał się Borys, ten prezent od Władimira Wiktorienki. Huśtał się w przód i w tył.
Hełm nieco zasłaniał szyderczo wykrzywioną mordkę. „Powodzenia, Borys” –
powiedziała mu w myślach.
Rozpoczęła się kakofonia dźwięków, nieprzerwany huk. Jakby rakieta wpadła w
paszczę ryczącego giganta.
–Cała piątka pracuje normalnie! – krzyknął Phil Stone. – Przygotować się na
rozciąganie.
Pięć silników rakietowych pierwszego członu Saturna 5B na paliwo płynne, MSIC,
ożyło na osiem sekund przed czterema silnikami pomocniczymi na paliwo stałe.
Zaczęło się rozciąganie, chwila, w której potężne pchnięcie oddziaływało na cały
człon. York wręcz czuła, jak statek wyciąga się w górę, słyszała jęk metalu
poddawanego działaniu ogromnych sił, kiedy się prężyły poszczególne segmenty
silnika. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Niemniej jednak… „Jezu” –
pomyślała.
„Kto
to wymyślił?”.
Trzy, dwa – powiedział Stone. – Odpalenie silników na paliwo stałe. Z tą chwilą nie
było drogi odwrotu. Silniki na paliwo stałe były gigantycznymi racami i po
uruchomieniu zapłonu pracowały niepowstrzymanie aż do wyczerpania paliwa. –
Strona 11
Zegar rusza… „Godzina zero” – pomyślała.
Nastąpił wstrząs – łagodny, wręcz przyjemny. Eksplodowały sworznie kotwiczne
rakiety.
Ale kolos o wadze Saturna 5B nie mógł dać susa w górę.
Kabina zaczęła się trząść, zagrzechotały mocowania foteli i same fotele.
–Wznosimy się – oznajmił spokojnie Stone. – Lecimy.
–Niech mnie szlag! – wrzasnął Ralph Gershon. – Lecimy na całego!
„Podnieśliśmy się” – pomyślała York. „Dobry Boże. Jestem w powietrzu”.
Ogarnęło jąpodniecenie. Odczuwała najmniejsze drgnienia rakiety.
–Pojechali! – wykrzyknęła, powtarzając entuzjastyczne zawołanie Jurija Gagarina
w
chwili startu.
Nadal trzęsło.
York poleciała na pasy, potem na prawo i na lewo, miażdżąc Gershona. Saturn 5B
wspinał się mozolnie, mijając cal po calu wieżę startową. Automatyczny pilot
sterował pracą silników pierwszego członu, przeciwdziałając podmuchom wiatru. W
prawo, w lewo, w przód, w tył. Spazmatyczne wstrząsy były tak silne, że York pewnie
już zarobiła kilka siniaków.
Żadna symulacja nie zapowiadała czegoś podobnego. To przypominało lot nad
eksplodującym składem amunicji.
–Mijamy pomost! – krzyknął Stone. – Jesteśmy poza zasięgiem wieży!
Usłyszeli głos kontrolera łącznikowego z Houston, Johna Younga.
–Ares, tu Houston. Zrozumiałem. Jesteście poza wieżą. York poleciała do przodu.
Cała rakieta się położyła. Teraz York siedziała w fotelu, czując parcie potężnych
silników pierwszego członu. – Houston, przechylenie według planu – powiedział
Stone.
–Zrozumiałem. Przechylenie.
Saturn zataczał łuk nad Florydą, zmierzając w kierunku Oceanu Atlantyckiego.
Strona 12
Wiedziała, że na plażach wybrzeża dzieci wyrysowały wiełkie napisy: BÓG Z WAMI,
ARES. Spojrzała w górę i w prawo, tam gdzie był mały iluminator. Ale nic nie
zobaczyła.
Kokon, szczelny stożek okrywał moduł dowodzenia. Wnętrze miało rozmiary
samochodu średniej wielkości. Ciasnota, wszędzie mechaniczne urządzenia z metalu.
„Jak żywcem z lat sześćdziesiątych” – pomyślała York.
Tarcze wskaźników, mierniki, przełączniki, wyłączniki upstrzyły pomalowane na
szaro i żółto ściany. Wisiały na nich notatki załogi, listy zadań procedur alarmowych i
setki niebieskich rzepów w kształcie kwadracików o zaokrąglonych rogach. Fotele
miały metalowe stelaże, parciane siedzenia i oparcia. York leżała w prawym fotelu,
Stone jako dowodzący w lewym; Ralph Gershon w środkowym. Główny łuk, za głową
Gershona, miał wielkie solidne uchwyty, jak właz okrętu podwodnego. – Ares, tu
Houston. Właśnie zrobiliście pierwszy odcinek trajektorii. Ślad wielki jak po musze.
–Słyszymy was, John – powiedział Stone. – To maleństwo naprawdę zasuwa.
–Słyszymy was, zasuwa.
–Leć, leć, zasrańcu! – krzyknął Gershon. – Skurczybyku! – Głos mu się trząsł.
–Dziesięć tysięcy stóp, zero pięć dziesiątych macha – powiedział Young. „Pięć
dziesiątych macha” – pomyślała York. „Niecałe trzydzieści sekund misji i już mamy
połowę prędkości dźwięku”.
W głosie Younga nie było strachu ani zdenerwowania. Można by pomyśleć, że
codziennie odprawia rakiety na Marsa.
John obleciał Księżyc w Apollu jeszcze w 1969 roku i gdyby nie wstrzymano
dalszych lotów, zapewne dowodziłby pierwszą wyprawą na Księżyc. A gdyby nie
pyskował na prawo i lewo na temat Programu, siedziałby teraz w kabinie Aresa.
Wibracje przybrały na sile. Głowa York latała w hełmie jak groch w łupinie. Cała
kabina tak się trzęsła, że nie można było skupić wzroku na instrumentach
pokładowych.
Zero dziewięć dziesiątych macha – powiedział Stone. – Czterdzieści sekund. Jeden
mach. Przekraczamy dziewiętnaście tysięcy stóp. Ares, jesteście w pełni sprawni w
czterdziestej.
Nagle wstrząsy ustały; przypominało to wjazd samochodem na gładką
nawierzchnię. Nawet hałas silnika opadł; poruszali się tak prędko, że zostawiali za
sobą dźwięk.
Strona 13
–Ares, żadnych zakłóceń.
–Przyjąłem – powiedział Stone. – Dobra, zdejmuję nogę z gazu. Zmniejszenie mocy
silników ułatwiało rakiecie nośnej przekroczenie punktu, w którym połączenie oporu
powietrza i siły ciągu stawiało kadłubowi największe wymagania.
–Możecie zwiększyć ciąg.
–Przyjąłem. Pozwolenie na zwiększenie ciągu.
York wydawało się, że nacisk, który odczuwała na piersiach, rośnie. Miała kłopoty z
oddychaniem, kiedy płuca usiłowały pokonać rosnące przeciążenie. – Trzydzieści
pięć tysięcy stóp. Przekraczamy prędkość jeden dziewięć dziesiątych macha.
Ciśnienie komór spalania silników na paliwo stałe opadło do pięćdziesięciu funtów na
cal kwadratowy.
–Otrzymałem – powiedział z ziemi John Young. – Macie pozwolenie na oddzielenie
silników na paliwo stałe.
–Przyjąłem.
Usłyszała słaby, przygłuszony brzęk; kabina zadygotała, rzucając ją na pasy.
Odpaliły
petardy rozdzielające, odpychając opróżnione silniki na paliwo stałe od rakiety
nośnej. Ciąg
opadł, ale centralne silniki na paliwo płynne zwiększyły pracę i York znów
została wciśnięta
w fotel.
–Potwierdzam oddzielenie – powiedział Young.
–Idzie jak po maśle, John.
Silniki na paliwa stałe miały odpadać niczym zapałki, ciągnąc za sobą warkocze
dymu i ognia. Były najbardziej rzucającym się w oczy usprawnieniem Saturna 5,
który za ich pomocą, już jako Saturn 5B, mógł wynieść na orbitę okołoziemską dwa
razy cięższy ładunek niż jego poprzednik.
–Pięć tysięcy sto stóp na sekundę – powiedział Stone. – Trzydzieści trzy mile
wysokości.
Strona 14
Zerknęła na swój grawimetr. 3 g. Nie czuła się przyjemnie, ale w centryfudze
wytrzymała znacznie większe przeciążenia.
Zimne powietrze wionęło do środka hełmu, przynosząc ze sobą zapachy metalu i
plastiku.
Po odpadnięciu silników na paliwo stałe lot przebiegał znacznie spokojniej. Silniki
na paliwo płynne z zasady pracowały znacznie bardziej równomierniej niż te
pierwsze. Docierał do niej rosnący, nieprzerwany ryk silników pierwszego członu,
nieustanne mruczenie elementów wyposażenia modułu dowodzenia.
Wszystko toczyło się gładko, regularnie, jak w zegarku. Przytulna kabinka kojarzyła
się z wnętrzem gigantycznej maszyny do szycia. Wiuuum, bruuum. Gdyby nie napór
przyśpieszenia wydawałoby się to nierealne; jak kolejna nasiadówka w symulatorze.
–Trzy minuty – powiedział Stone. – Wysokość czterdzieści trzy mile, przebyta
odległość siedemdziesiąt.
–Niebawem rozczłonowanie – zapowiedział Gershon. – Przygotować się na
katastrofę kolejową.
Silniki pierwszego członu wyłączyły się dokładnie według harmonogramu.
Przyspieszenie znikło.
Wrażenie, które temu towarzyszyło, przypominało wystrzelenie z katapulty. York
została wyrzucona w kierunku deski rozdzielczej, na pasy. Parciane zabezpieczenia
ściągnęły ją z powrotem na fotel. I znów poleciała w przód. Silniki pierwszego członu
ścisnęły całą rakietę jak akordeon; kiedy zgasły, akordeon rozciągnął się, złożył i
znów rozwinął. Działo się to z niewiarygodną gwałtownością, właśnie jak podczas
katastrofy kolejowej. „Na to też nie przyszykowali mnie w symulatorach” –
pomyślała.
Usłyszała klekot wybuchających sworzni. To oddzielały się gasnące rakiety
startowe, pierwszy człon. Rozległy się kolejny wybuchy, zadygotało oparcia fotela; to
eksplodowały rakiety ulażowe, otwierające drogę płynnym wodorowi i tlenowi do
wielkich komór spalania drugiego członu.
Wibracja powróciła, ruszyły silniki drugiego członu i York została wciśnięta w fotel.
Z wysoka usłyszała zaskakujący huk, jakby ktoś walił młotem w obudowę modułu
dowodzenia. Za oknem rozłożyły się ogień i dym. – Wieża – zgłosił Stone.
–Przyjąłem, wieża.
Strona 15
Odpadła wieża ratunkowa, zabierając ze sobą stożkowe okrycie modułu
dowodzenia. Do środka wpłynęło zaskakujące ostre światło, zalewając
pomarańczowe skafandry i przygaszając blask instrumentów pokładowych.
York wyjrzała przez iluminator. Niebo w górze było ciemnoniebieskie, w dole jasne
strzępy chmur i pomarszczony ocean.
–Aha, Houston, zgłaszamy, że widoczność dzisiaj jest w porządku. Za odsłoniętym
oknem York przesuwała się masa śmieci z odrzuconej wieży ratowniczej i silników
pierwszego członu. Wyglądały jak wirujące konfetti, migocące w słońcu.
–Przygotować się do wygaszenia silników – powiedział Young. – Przyjąłem – odparł
Stone. – Przygotować się do wygaszenia. Bez względu na to, co mogło się wydarzyć,
Ares miał lecieć dalej aż do wygaszenia głównych silników drugiego członu. Aż do
znalezienia się na orbicie.
–Ares, pięć minut trzydzieści sekund lotu, wygaszenie silników w ósmej trzydziestej
czwartej.
Ares osiągnął szybkość piętnastu machów i wysokość osiemdziesięciu mil. Silniki
nadal pracowały; nadal się wspinali. Studnia ziemskiej grawitacji była naprawdę
głęboka.
–Ósma minuta lotu. Ares, tu Houston, w ósmej wszystko w porządku.
–Wygląda to nieźle – powiedział Stone.
Nieprzerwany odgłos pracy silników i wibracja nagle ustały. Odrzut był potężny.
York
znów poleciała na pasy i odbiła się w tył.
–Wygaszenie silników! – krzyknął Stone. Drugi człon spełnił swoje zadanie…I tym
razem ciążenie nie powróciło. Można by pomyśleć, że najechali szybkim
samochodem na garb drogowy i wyskoczyli w górę. Tyle że już nie wrócili na drogę.
–Przygotować się do oddzielenia drugiego członu.
Rozległ się kolejny głuchy stuk, a po nim nastąpił łagodny wstrząs.
–Przyjąłem, potwierdzamy oddzielenie, Ares – powiedział John Young. – Mmm…
pozycja jeden zero jeden przecinek cztery i jeden zero trzy przecinek sześć.
–Przyjąłem pozycja jeden zero jeden przecinek cztery i jeden zero trzy przecinek
sześć.
Strona 16
Parametry niemal idealnie okrągłej orbity wokół Ziemi, sto mil nad planetą. Stone
mówił niemal tak samo beznamiętnym tonem jak Young. „To tylko zwykły lot na
Marsa” – pomyślała York. Tymczasem rakieta, którą dowodził Stone, poruszała się z
prędkością pięciu mil na sekundę.
York zerknęła na połyskującą krzywiznę Ziemi, pomarszczoną skórę oceanu,
warstwę chmur przypominającą bitą śmietanę.
„Jestem na orbicie” – pomyślała. Poczuła ogromną ulgę. Wciąż trwała przy życiu,
chociaż ogromne wydatkowanie energii, które nastąpiło przed chwilą, zawsze było
niezwykle niebezpieczne.
Nad jej głową unosił się malutki kosmonauta. Łańcuszek zwijał się luźno.
Strona 17
Niedziela, 20 lipca 1969 rok Baza
na Morzu Spokoju
Joe Muldoon wyjrzał przez trójkątny iluminator ładownika księżycowego. Gra
światła i barw na powierzchni satelity była fascynująca. Gdy spoglądał prosto przed
siebie, ku zachodowi, w przeciwną stronę niż tam, gdzie wschodziło słońce, światło
odbijało się od płaskiego krajobrazu barwy starego złota. Ale grunt po bokach miał
delikatniejszą barwę, ciemnopopielatą, jakby oglądaną przez polaryzujący filtr. Nawet
tutejsze światło nie przypominało ziemskiego. Wyglądało na to, że Armstrong, który
wydostał się już na zewnątrz, porusza się z łatwością, odbija jak balon od gładkiej –
niczym plaża – powierzchni. Jego biały skafander, najjaśniejszy obiekt na
powierzchni Księżyca, lśnił w słońcu, ale nogawki od kolan w dół i nieforemne
jasnoniebieskie buty były już ciemnoszare od kurzu. Twarz zakrywała złota
odblaskowa osłona.
Muldoon sprawdził czas. Minęło czternaście minut od wyjścia dowódcy.
–Neil, czy mogę już wyjść?
–Tak! – odkrzyknął Armstrong. – Tylko zaczekaj sekundkę. Najpierw muszę
odsunąć wielokrążek, żebyś miał jak wyleźć.
Armstrong fruwał wokół ładownika, odsuwając prostackie urządzenie, za pomocą
którego Muldoon przesłał mu na powierzchnię ekwipunek. Muldoon odwrócił się i
ukląkł. Pełzł tyłem przez mały luk, na platformę łączącą go z drabiną wyjściową,
przymocowaną do przedniej nogi ładownika. Skafander ciśnieniowy utrudniał każdy
ruch, jak ogromny, chociaż dopasowany do ciała balon; Muldoon miał nawet
trudności z zaciśnięciem palców wokół poręczy platformy. Prowadził go Armstrong.
–W porządku, teraz wiesz, ile się namęczyłem. Będę uważał na twój PLSS*[Przyp.
tłum. Portable Life Support System.]. Wygląda na to, że przeszedł spokojnie. Zaraz
buty przejdą przez parapet… W porządku, zepchnij PLSS. No i pięknie, zasuwasz jak
pająk, znakomicie. Jeszcze tylko przesuń trochę PLSS.
Kiedy Muldoon dotarł do najwyższego szczebla drabiny, złapał się poręczy i
wyprostował. Widział małą kamerę telewizyjną, usadowioną na ruchomym
rusztowaniu poza kadłubem ładownika. Armstrong umieścił ją tam, żeby sfilmować
swoje zejście.
Nieme oko
obiektywu spoczęło teraz na Muldoonie.
Strona 18
–Przyszło mi do głowy, żeby wrócić i przymknąć luk – powiedział. – Upewnić się, że
kluczyki nie zostały w stacyjce i że zaciągnąłem ręczny… – Niezła myśl.
–Trzeba by się tu nieźle nachodzić, żeby znaleźć wypożyczalnię samochodów. Był
jakieś dziesięć stóp nad powierzchnią Księżyca; przed sobą miał nagie płaszczyzny
ładownika, a niżej drogę zejścia.
–W porządku, jestem na górnym szczeblu i widzę miejsce lądowania. Czeka mnie
proste zadanie, schodzenie po kolejnych stopniach. – Zgadza się – powiedział
Armstrong. – Przekonałem się, że to bardzo wygodna droga i chodzenie też jest
bardzo wygodne. Joe, masz jeszcze trzy szczeble w identycznych odległościach i
jeden szczebel trochę dalej.
–Zaraz postawię stopę na niższym szczeblu i złapię się rękami czwartego… To były
rutynowe zachowania, jak podczas zajęć w ośrodku symulacyjnym misji, na wieży
Piotruś Pan. Chodziło o to, żeby przekazać Houston, iż wszystko idzie jak po maśle.
Lecz kiedy stanął na talerzu nogi „Eagle’a”, zapomniał języka w gębie.
Strona 19
Poranek na Księżycu
Muldoon nie puszczając drabiny, odwrócił się powoli. Skafander był ciepłą
wygodną
kapsułą; słyszał szum pomp i wentylatorów PLSS-a – plecaka z układem
życiodajnym
- i czuł
na twarzy łagodny powiew tlenu.
Ładownik stał na rozległej równinie. Wszędzie były kratery, największe o średnicy
kilku jardów, najmniejsze nie grubsze od kciuka. Niskie światło słoneczne pogłębiało
cienie.
Widoczne były nawet niewielkie ślady po mikrometeorytach, dziurki wydrążone w
kamiennych formach pokrywających powierzchnię.
Kamienie i głazy również były niejednolitej wielkości, a niektóre skalne grzbiety
osiągały dwadzieścia stóp – ale ocena ich wielkości sprawiała trudność, gdyż
brakowało roślin, budowli i ludzi, czegokolwiek stwarzającego punkt odniesienia.
Księżycowa powierzchnia była bardziej naga niż pustynia Mojave, a brak atmosfery
sprawiał, że skały na horyzoncie rysowały się równie ostro jak odłamki u stóp
Muldoona. Był oszołomiony. Ćwiczenia w symulatorach – nawet okrążenie Ziemi w
Gemini – nie przygotowały go na dzikość tego miejsca, ostrość konturów,
porównywalną z krystaliczną przejrzystością szlachetnych kamieni, drapieżny
kontrast ciemnego nieba i księżycowej równiny, zasłanej kamieniami i kraterami.
Trzymając się obiema rękami drabiny, zszedł z talerza nogi ładownika na
powierzchnię.
Poczuł się, jakby stąpał po śniegu.
Pod miękką, sprężystą, sięgającą kolan warstwą czuł pewne oparcie dla stóp. Z
każdym jego krokiem unosiły się drobiny pyłu, sunąc po idealnych parabolach, jak
piłeczki golfowe. Miało to oczywiste implikacje geologiczne; ani atmosfera
księżycowa, ani grawitacja nie działały jak naturalne sortownice. W niektórych
mniejszych kraterach dostrzegł niewielkie błyszczące fragmenty o metalicznym
połysku. Jak kulki rtęci rozpierzchłe po blacie. To tu, to tam na powierzchni
spoczywały przezroczyste kryształy jak odłamki szkła. Szkoda, że nie wziął
pojemnika na próbki. Musi zapamiętać, żeby potem zebrać te szklane paciorki.
Strona 20
Odciski żłobkowanych podeszew były niesłychanie wyraziste, jakby kroczył po
mokrym piasku. Sfotografował szczególnie wyraźny odcisk i uświadomił sobie, że
ten przetrwa miliony lat, jak odcisk łapy dinozaura w skamieniałym podłożu,
nadkruszany jedynie powolnym deszczem mikrometeorytów, echem tytanicznego
bombardowania z odległej przeszłości.
Kolejnym zadaniem Muldoona było sprawdzenie własnej równowagi i stabilności.
Kręcił się i skakał jak tancerz. Przyciąganie satelity było tak słabe, że nie miał
pojęcia, czy stoi prosto, a inercja PLSS nieprzyjemnie opóźniała ruchy. – …Gruba
warstwa pyłu na powierzchni – zgłosiło Houston. – Łatwo się poślizgnąć…
Trzeba uważnie rozkładać środek ciężkości. Żeby spokojnie wyhamować, trzeba
zwolnić jakieś kilka kroków wcześniej. A żeby zmienić kierunek, musisz zrobić krok w
bok i lekko zwolnić. Jak futbolista. Nie wystarczy machać rękami, żeby się unieść.
Nie jesteśmy dość lekcy.
Poczuł ciśnienie pęcherza. Zatrzymał się i rozluźnił zwieracz; sikając do zbiornika na
mocz, miał takie wrażenie, jakby się bezwolnie zmoczył. „Niech Neil sobie będzie
pierwszym facetem na Księżycu – pomyślał – za to ja pierwszy się odpryskałem”.
Spojrzał w górę. Po wschodniej stronie nieba wschodziła gwiazda. Promieniując
stałym blaskiem, kontynuowała marsz ku zenitowi dokładnie nad jego głową. To
Apollo oczekiwał na orbicie, żeby zabrać go do domu.
Armstrong oderwał srebrny kawałek plastiku, odsłaniając plakietkę na przedniej
nodze ładownika.
–U góry jest rysunek obu półkul Ziemi – powiedział. – Pod spodem napis: „Tu
człowiek z planety Ziemia po raz pierwszy postawił stopę na Księżycu, lipiec 1969
n.e.
Przybyliśmy w pokoju dla dobra całej ludzkości”. U dołu podpisy członków załogi i
prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Rozwinęli gwiaździsty sztandar. Flagę usztywniono drutem, żeby nie opadła martwo
w bezwietrznym środowisku.
Starali się osadzić maszt w kurzu. Ale mimo najszczerszych chęci wbili go na
jedynie osiem cali i Muldoon obawiał się, że flaga upadnie na oczach wielomilionowej
widowni telewizyjnej.
Kiedy tylko udało się im jako tako unieruchomić maszt, dali sobie z nim spokój.
Muldoon przystąpił do dalszych eksperymentów w ruchu. Próbował biegać w
zwolnionym tempie. Z każdym krokiem wybijał się tak wysoko, że czas jakby