Coffman Elaine - Matnia
Szczegóły |
Tytuł |
Coffman Elaine - Matnia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Coffman Elaine - Matnia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Coffman Elaine - Matnia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Coffman Elaine - Matnia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ELAINE COFFMAN
MATNIA
Strona 3
Prolog
O Komanczach mówiono, że są najdzikszymi Indianami na
Południowym Zachodzie. Byli jednak tylko spadającą gwiazdą,
która przez pewien czas świeciła ostrym blaskiem, a potem zgasła.
Przez ponad sto lat nazwa Komancze była synonimem słowa
Indianie. Byli panami południowych równin, niedościgłymi
w kradzieży i rozbojach. Ci doskonali złodzieje i wyśmienici
jeźdźcy siali grozę w sercach Hiszpanów, Meksykanów, a także
innych indiańskich plemion zamieszkujących południowe równiny. Nawet symbole ich języka
migowego budziły strach -
kiwający cofnięty palec wskazujący oznaczał węża.
Jednakże rozwój osadnictwa na terenach nazwanych Teksasem
sprawił, że dotychczas niepokonane, wojownicze plemię musiało
się zmierzyć z nowym wrogiem, groźnym i przerażającym,
takim, jakiego jeszcze nie znało.
W nieokrzesanych, upartych i zawziętych Teksańczykach
Komancze znaleźli wreszcie godnego siebie przeciwnika.
Mniej więcej w tym czasie, jak głosi legenda, banda Komanczów o ostrych, jastrzębich rysach i
czarnych włosach, splecionych w warkocze i ozdobionych wojennymi piórami, wdarła się do
historii, wznosząc przeraźliwe bojowe okrzyki, które brzmiały
dziwnie proroczo.
Była to pora roku, kiedy zielona szczecina wschodzącego
zboża dopiero zapowiada plony, urodzone z wiosną cielaki
•7
trzymają się matek, jabłka są zielone i twarde, a słońce nie świeci
Strona 4
jeszcze z pełną mocą.
W jeden z takich dni, w słoneczne majowe popołudnie
1836 roku, banda Komanczów, powiewając białą flagą, wjechała
do Fortu Parker w Teksasie. Przekonawszy się, że niewielkiej
twierdzy strzeże zaledwie pięciu czy sześciu ludzi, spokojnie
odjechali. Powrócili wkrótce, w wojennych barwach wymalowanych farbą na miedzianej skórze, z
czerwonymi wstążkami wplecionymi w końskie ogony. Uzbrojeni we włócznie i łuki,
sforsowali nędzną palisadę, a potem zabijali i rabowali.
Kiedy już było po wszystkim, odjechali, zabierając ze sobą
pięcioro zakładników: Rachel Plummer, dziewięcioletnią Cynthię
Parker, sześcioletnią Margery Mackinnon oraz dwoje innych
zakładników.
Margaret Mackinnon i jej córka Margery tego właśnie ranka
pojechały do Fort Parker, żeby odwiedzić przyjaciół. Zazwyczaj
Komancze nie zapuszczali się aż tak daleko na wschód, więc
Johnowi Mackinnonowi z początku trudno było uwierzyć, że jego
jedyna córka została porwana jako zakładniczka. Ale już parę dni po
ataku on i pięciu z sześciu jego synów przed świtem osiodłali konie,
by odnaleźć bandę Komanczów, która zabrała Margery.
Przed wyruszeniem w drogę John zwrócił się do swego syna
Andrew:
- Zostań tu i opiekuj się matką.
- Ale, ojcze, sam mówiłeś, że Indianie nigdy nie zapuszczają
się tak daleko na wschód.
- Bo tak kiedyś myślałem. Drugi raz nie dam się nabrać.
Strona 5
Słyszałeś, co powiedziałem. Jesteś najstarszy i twoim zadaniem
jest pilnowanie matki. Ostatnim razem omal nie została zabita.
Nie dam tym czerwonym draniom następnej okazji.
John Mackinnon i jego pięciu synów skierowali konie na
zachód. Podczas dwóch miesięcy wytężonych poszukiwań sprawdzali trop za tropem, aż w końcu
odkryli, że wszystkie prowadzą donikąd. Wyczerpany, zniechęcony, pełen obaw, co powiedzieć
żonie, John wrócił z synami do domu. Jednak tym razem
Strona 6
8
Margaret nie powitała go, stojąc na ganku i wycierając ręce
w fartuch, jak zawsze do tej pory. Ze spalonego domu pozostał
jedynie komin. Zniknęła Margaret, a wraz z nią Andrew.
Siedlisko Mackinnonów leżało na łagodnych pagórkach Limestone County, nad potokiem Tehuacana,
niedaleko Groesbeck, gdzie kończy się bezdrzewna preria i wyrastają pierwsze dęby. Wzdłuż
odległego krańca ich ziemi biegła droga do Waco, skręcała
łagodnym łukiem i wiła się dalej przez bezkresne morze traw. Brzegi
potoku porastały krzewy czeremchy o szorstkiej, brodawkowatej
korze, oplecione gęsto jemiołą. W pobliżu sąsiedniego domu rósł
leszczynowy zagajnik, tak piękny, jak tylko można sobie wyobrazić.
Kiedy tamtędy przejeżdżali, jeden z chłopców Mackinnona
dostrzegł dwa świeże groby. Podjechawszy bliżej, John zduszonym, łamiącym się głosem odczytał
imiona wyryte na polnych kamieniach.
Margaret Mackinnon, żona Johna, widniało na pierwszym.
A na drugim: Andrew Mackinnon, syn Margaret i Johna.
- Pomyślałem, że chciałbyś ich pochować w tym zagajniku,
bo kiedyś planowaliście z Margaret wybudować tu dom.
Odwróciwszy się ciężko w siodle, John uniósł zaczerwienione
oczy i ujrzał swego najbliższego sąsiada, Jubala Sawyera, który
prowadził dereszowatego wierzchowca należącego do Andrew.
- Jonas, mój chłopak, zobaczył, jak nadjeżdżacie drogą.
Pomyślałem, że zechcesz wziąć tego konia. Pojawił się u mnie
parę dni po tym, jak pogrzebałem Margaret i twojego syna. Miał
wplecione w grzywę indiańskie pióra, więc się domyśliłem, że
Strona 7
chcieli go zatrzymać.- Jubal podał wodze Johnowi. - Nie
umiem wyrazić, jak mi przykro, ale ty to wiesz, John. Mógłbym
coś dla ciebie zrobić? - dodał po chwili.
John pokręcił głową.
- Nie... ale jestem wdzięczny za to, że zająłeś się pochówkiem
Andrew i Margaret.
- Ty też zrobiłbyś to dla mnie. Moja Mary kazała powiedzieć,
że ty i twoi chłopcy możecie się u nas zatrzymać tak długo, jak
tylko zechcecie.
9
Przez dłuższą chwilę John siedział w milczeniu na wielkim
siwym koniu, wspominając żonę taką, jaka była w dniu, kiedy jej
ojciec, urodzony w Szkocji prezbiteriański duchowny, udzielał im
ślubu. Wydawało mu się, że to wcale nie było tak dawno, lecz kiedy
przesunął zmęczonym wzrokiem wzdłuż rzędu koni stojących obok,
uświadomił sobie, co zostało z jego rodziny. Pięciu synów.
Patrzył na tych młodych chłopców, smutnych i przestraszonych,
pięć ptaków, odbywających swój pierwszy samodzielny lot.
Zatrzymał wzrok na swym drugim synu, czternastoletnim Nicholasie, który był dość rosły, żeby
wyglądać jak mężczyzna, lecz zbyt młody, by dowieść, że nim jest. Raz jeszcze John
odbiegł myślami w przeszłość, kiedy mając dwadzieścia pięć
lat, wraz z Margaret wyjechał do Teksasu. Andrew ledwie
zaczynał chodzić, a Nicholas urodził się w drodze. Dzięki
katorżniczej pracy i szkockiemu uporowi zdołali się wzbogacić.
I po co to wszystko?
Strona 8
John już nie wrócił do siebie po tym, jak ujrzał groby Margaret
i Andrew. W ciągu następnych miesięcy kilkakrotnie podejmował
próby wykupienia i odzyskania Margery, ale wszystkie zakończyły się niepowodzeniem. W rocznicę
porwania córki John wyruszył w drogę znowu, tym razem samotnie. Przed wyjazdem,
już siedząc w siodle, spojrzał na synów jak na dzikie źrebaki,
narowiste, potrzebujące wędzidła. Przy tym dobrzy z nich byli
chłopcy, pracowici. To o tym myślał tamtego dnia, kiedy opuszczał synów, żeby wskrzesić na nowo
marzenie, które rozsypało się w proch.
Nigdy nie powrócił.
W pochmurny listopadowy ranek w obejściu Mackinnonów
zjawił się szeryf. Wjechał na podwórze na gniadym koniu
z krótko przyciętym ogonem w takim pośpiechu, że kurczęta
rozpierzchły się przed nim na wszystkie strony. Nicholas i dwunastoletni Travis, słysząc wrzask
drobiu, przerwali rąbanie drewna, podczas gdy Adrian i Alexander byli zbyt zajęci obrzucaniem się
nawzajem rzepami, żeby cokolwiek zauważyć.
Dziesięcioletni Ross, narzekając gderliwie na nadmiar obowiąz-
10
ków, usiłował miotłą zrobioną z pęku gałązek zamieść ganek
niewielkiego domu, który ojciec postawił w miejscu dawnych
zabudowań.
- Dzień dobry, szeryfie. - Nicholas mocnym uderzeniem zatopił
ostrze siekiery w pniaku. - Co pana sprowadza na to odludzie,
mimo nadchodzącej ulewy? - zapytał, starając się, by jego głos miał
w sobie powagę godną głowy rodziny, jako że nic nie wskazywało
na to, by ojciec miał kiedyś zaprzestać poszukiwania Margery.
- Pomyślałem, że będzie lepiej, jak sam przywiozę wam
Strona 9
wiadomość, zamiast posyłać kogoś innego. Chociaż Bóg mi
świadkiem, że to trudna rola. Doszły nas dziś słuchy o waszym
tacie. Komancze oskalpowali go parę tygodni temu.
- Jest pan pewien, że to był nasz tata?
- Tak. Opis pasował do Johna jak ulał. Była mowa nawet
o dołku w brodzie.
- Może to był ktoś inny, bardzo do niego podobny - powiedział Nick z nadzieją.
- Niestety. To był John. Pewien człowiek znad San Saba znał
waszego ojca i go rozpoznał. Mówiłem mu, żeby nigdzie nie
jechał... próbowałem mu przemówić do rozumu... powtarzałem,
żeby dał spokój. Ale Johnowi Mackinnonowi nie dało się nic
wyperswadować.
Przez kilka następnych lat młodzi Mackinnonowie starali
się, jak mogli, prowadzić rodzinną farmę. Oczywiście, nie
całkiem im się to udawało. Byli nauczeni ciężkiej pracy już od
najmłodszych lat, ale zawsze pod okiem ojca. Nadal harowali,
lecz utraciwszy oboje rodziców, nie mieli tego, co niektórzy
z sąsiadów nazywali przewodnictwem. Niemniej ci sami sąsiedzi
byli przekonani, że dzielni chłopcy Mackinnonów z biegiem
czasu znajdą właściwą drogę.
W 1845 roku Nicolas, wówczas dwudziestotrzyletni, pierwszy
wyruszył z domu szukać swego przeznaczenia. Odszedł, podą
żając ku oceanowi, który fascynował go od czasów dzieciństwa.
11
Strona 10
Nigdy nie widział morza, lecz to nie przeszkadzało mu ciągle
o nim marzyć, za co zresztą niejeden raz jako mały chłopiec
obrywał po uszach od któregoś z rodziców.
Postanowił udać się do Galveston i zarobić tam na podróż do
Nantucket. Po przybyciu na miejsce zamierzał odszukać swojego
wuja, Roberta Grahama. Matka wiele opowiadała o swoim bracie
Robercie, który według jej słów był „łotrem zbyt sprytnym, by
pracować w pocie czoła". Nicholas zawsze był ciekaw, jak
można zostać bogatym kupcem i właścicielem statku, kiedy się
jest zbyt sprytnym, by pracować. I za wszelką cenę chciał się
tego dowiedzieć. Wyruszając z domu, zabrał ze sobą Travisa.
19 lutego 1846 roku Teksas stał się jednym z amerykańskich
stanów. 24 kwietnia armia meksykańska, dowodzona przez
generała Mariana Aristę, przekroczyła Rio Grande i zaatakowała
amerykańskie oddziały. Pozostali bracia Mackinnonowie, Ross,
Adrian i Alexander, z których żaden nie miał ani kropli marynarskiej krwi w żyłach, dołączyli do
Strażników Teksasu, żeby walczyć w wojnie meksykańskiej. Wojna zakończyła się w roku 1848
podpisaniem układu w Guadalupe Hidalgo. Adrian i Alexander, skuszeni obietnicą złota, podążyli na
zachód. Ross
Mackinnon wrócił do rodzinnego siedliska i pozostał tam, dopóki
nie nadszedł list od rodziny Johna Mackinnona ze Szkocji. Nie
będąc w stanie nawiązać kontaktu z którymkolwiek z braci, Ross
Mackinnon dał się namówić na powrót do rodowych dóbr
Mackinnonów, miejsca narodzin ojca na wyspie Skye.
Młodzi Mackinnonowie byli jak pyłki na wietrze, kiedy
dotknęło ich sieroctwo, i teraz, niczym pyłki niesione wiatrem,
Strona 11
rozpierzchli się po świecie. Chociaż Margaret i John Mackinnonowie odeszli na zawsze, ich ród nie
wygasł.
Adrian i Alexander wzbogacili się na złotonośnych polach
Kalifornii i zbudowali potężną firmę zajmującą się handlem
drewnem na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku, mniej
więcej w tym samym czasie, kiedy Ross dokładał starań, żeby
poskromić swą krnąbrną naturę i przyjąć styl życia godny
utytułowanego szkockiego dżentelmena. Tylko Nicholas i Travis
12
odpowiedzieli na zew krwi - miłość do morza, odziedziczoną
po rodzinie matki. Travis, urodzony człowiek interesu, przejął
po wuju zarządzanie firmą okrętową i wielorybniczą, a Nicholas
został budowniczym statków i marynarzem, dzięki czemu podróżował po całym świecie.
Jedna z tych podróży zaprowadziła go do małego miasteczka
w Teksasie - Indianola.
1
Indianola w Teksasie, luty 1849
Nie był stworzony do bywania na proszonych herbatkach.
Nicholas Mackinnon miał sześć stóp i trzy cale wzrostu.
Ważył prawie dwieście funtów. Zmaganie się z utrzymaniem na
kolanie delikatnej chińskiej filiżanki panny Sukey Porter Merriweather nie było w jego wyobrażeniu
najlepszym pomysłem na spędzenie chłodnego zimowego popołudnia.
- Doprawdy, czyż to nie zdumiewające - mówiła panna
Merriweather. - Przebyć taki kawał drogi do Teksasu, żeby
zbudować statek?
Strona 12
Nick przytaknął skinieniem głowy. Skrępowany własną niezręcznością, bał się wykonać jakikolwiek
śmielszy gest, podnosząc do ust filiżankę, w której mieścił się ledwie łyk herbaty.
Niech go licho, jeśli nie potrafiłby jej napełnić jednym splunięciem! Nie mógł przecisnąć palca przez
filigranowe uszko, a trzymanie czegoś tak kruchego za obrzeże wydawało się dość
ryzykowne... poza tym coś mu mówiło, że panna Merriweather
nie należy do osób, które łatwo darują zniszczenie jednego z jej
porcelanowych cacek.
- Niebywałe! Zawsze się zastanawiałam, jak by to było
spędzić kilka tygodni na statku. Co nie znaczy, że bym się na
coś podobnego odważyła. Na statku może się wydarzyć tyle
nieprzewidzianych kłopotów, nie sądzi pan? Słyszałam o prze-
15
ciekach i tym podobnych awariach. I co bym zrobiła, gdyby
zaczął przeciekać podczas mojego pobytu na pokładzie? Według
mnie, dobry Bóg nie bez powodu umieścił mnie na suchym
lądzie. Gdyby chciał mnie przeznaczyć do wody, stworzyłby
mnie rybą.
Nick zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał,
przypominając sobie rozmiary wielorybów i to, jak wdzięcznie
poruszają się w wodzie. Może panna Merriweather powinna być
rybą? Na suchym lądzie wydawała się wielka i niezgrabna jak
wół. Nicholasa niewiele obchodziła ta kobieta i jej tusza, podobnie
zresztą jak jej cenne filiżanki, ale matka włożyła wiele starań
w jego wychowanie, które nakazywało mu grzeczność wobec
starszych. Przede wszystkim jednak obawiał się, że nie wynajmie
Strona 13
mu domu, jeśli zdarzy mu się coś stłuc. A miał już taki paskudny
zwyczaj, że jak się na coś uparł, nigdy nie rezygnował. „Zawzięty
jak tata", zwykł o nim mawiać Travis.
Travis zapewne miał rację. Nicholas pragnął wynająć dom
panny Merriweather, więc zamierzał siedzieć i pić herbatę z tych
jej okropnych filiżanek aż do skutku. Mówiła o „bardzo przyzwoitym młodym człowieku", który pytał
o jej dom wcześniej, i o tym, że domów do wynajęcia jest w Indianoli „mniej niż
zębów w kurzym dziobie". Nick dobrze o tym wiedział i bez
jej ciągnących się w nieskończoność wywodów, a co do owego
przyzwoitego młodego człowieka, to mógł sobie dać spokój ze
staraniami, bo nie miał żadnych szans zdobyć tego domu dla
siebie.
Panna Merriweather prychnęła, dając wyraz zniecierpliwieniu
wyraźnym brakiem uwagi Nicka, po czym spytała bardzo głośno:
- Jeśli pan wybaczy, panie Mackinnon, dlaczego potrzebuje
pan domu w Indianoli na sześć miesięcy do roku?
Nick spojrzał na pannę Merriweather, której ciasno zasznurowany tułów spoczywał na małym
palisandrowym krzesełku, równie eleganckim i kruchym jak to, na którym się on męczył.
Zadała mu pytanie głosem zdradzającym pewność siebie i moc
huraganu. Wyłupiaste oczy na płaskiej, oględnie mówiąc, mało
16
urodziwej twarzy przewiercały go na wskroś, domagając się
natychmiastowej odpowiedzi.
- Wybudowanie statku długo trwa.
Wyprostowała się, zmuszając wąskie usta do wygięcia się
Strona 14
w coś na kształt uśmiechu.
- Och... To pan buduje, nie tylko pływa. Wspaniale.
- Owszem, pływanie pomaga mi projektować i budować
lepsze statki. Chyba można powiedzieć, że to moja zasada: nigdy
nie sprzedaję statku, który zbudowałem, dopóki sam na nim nie
popływam... chociaż rzadko obejmuję dowództwo.
- A gdzie pan zazwyczaj buduje? Pytam, ponieważ wiem, że
choć Indianola jest najważniejszym morskim portem w Teksasie,
nie ma najlepszej stoczni na świecie.
- Rzeczywiście, to prawda. Jestem do spółki z bratem i wujem
właścicielem stoczni w Nantucket. Tam powstaje większość
naszych statków. Jednak od czasu do czasu mamy zamówienia
i z innych miejsc, tak jak w tym przypadku. - Nick miał nadzieję,
że to wyjaśnienie okaże się wystarczające i będą mogli przystąpić
do omawiania sprawy wynajmu domu.
Ale zachwycona i promienna panna Merriweather, która
tymczasem zaproponowała, by Nick nazywał ją jak większość
mieszkańców Indianoli panną Sukey, dopiero zaczęła wyciągać
z niego informacje. Panie z miejscowego Towarzystwa Szycia
Regionalnych Kołder spotykały się następnego dnia, więc musiała
zebrać odpowiednio dużo wiadomości na temat tego przystojnego
kawalera (stan cywilny mężczyzny uważała za cechę pierwszorzędnej wagi), żeby skupić na sobie
uwagę członkiń towarzystwa.
- Doprawdy szkoda, że będzie pan mieszkał w Indianoli tylko
do czasu ukończenia budowy statku... Sześć miesięcy do roku,
Strona 15
powiedział pan?
- Właśnie. Trudno dokładnie określić, ile czasu to zajmie.
Wiele zależy od dostępności siły roboczej, punktualności dostaw,
no i, oczywiście, od pogody.
- Zimy są u nas znacznie łagodniejsze niż w Massachusetts,
panie Mackinnon. Myślę, że pogoda będzie panu sprzyjać.
- Tak, proszę pani. Wiem. Sam pochodzę z Teksasu.
- Naprawdę? - Pochyliła się gwałtownie do przodu; krzesło
zaskrzypiało niebezpiecznie. Nick modlił się, żeby wytrzymało.
Nie miał pojęcia, jak się zabrać do podnoszenia i podłogi kobiety o tak potężnej tuszy. Filiżanka na
kolanie Nicka zagrzechotała
o spodeczek. - Z której części Teksasu pan pochodzi?
- Z Limestone County.
- Skąd dokładnie w Limestone County?
- Z małej osady na wschód od Waco, nad potokiem Tehuacana,
zwanej Council Springs.
- Jakim cudem przy wędrował pan z Teksasu aż do Nantucket?
- Przypłynąłem statkiem.
Nie to chciała usłyszeć, oczywiście. Nie była ciekawa, czym
podróżował, lecz co go skłoniło do tej podróży. Nick nie krył
irytacji tymi wszystkimi pytaniami, ale biedna panna Sukey,
której dotkliwie brakowało wyczucia, wcale tego nie dostrzegała.
Uznała, że nieborak po prostu źle zrozumiał jej pytanie. Postanowiła nie wytykać mu tego, żeby nie
poczuł się zmieszany.
Zazwyczaj nie była aż tak taktowna, ale ostatecznie przyszedł
Strona 16
do niej po to, by wynająć dom, który wystarczająco długo stał
pusty.
- Wspomniał pan, że ma brata w Nantucket. Przybył tu razem
z panem?
- Tak, proszę pani.
- Jestem pewna, że wyjazd was obydwu w tym samym czasie
musiał zmartwić rodziców...
- Moi rodzice nie żyją. Komancze.
Dotknęła ręką szyi.
- Och, jakież to straszne. Rzadko która rodzina nie ucierpiała
w ten czy inny sposób z rąk tych czerwonych diabłów.
- Jestem skłonny przyznać pani rację w tej kwestii.
- Więc wrócił pan do Teksasu. Dziwne, jak czasami toczy
się życie. Człowiek nigdy nie wie, co go spotka w najmniej
oczekiwanym momencie.
Wywód panny Merriweather ciągnął się jak stara wiejska
18
droga, kręcąc, klucząc i prowadząc donikąd. W innych okolicznościach Nick grzecznie by przeprosił
i wziął nogi za pas, ale ta kobieta posiadała jedyny dom do wynajęcia w Indianoli.
Jeśli nie zechce mu go wynająć, będzie musiał szukać kwatery
w jakimś pensjonacie. A pensjonaty prawie zawsze prowadzone
były przez wdowy lub stare panny. Nie chciał mieć do czynienia
ani z jednymi, ani z drugimi. Miał dość wdów i starych panien
próbujących go wcisnąć w ślubny garnitur. Nie nadawał się
do tego.
Strona 17
Lubił kobiety.
Ale bardziej cenił swoją wolność.
Pozostawanie w stanie kawalerskim bywało męczące w otoczeniu istot spragnionych małżeństwa, ale
w całym swoim dwudziestosiedmioletnim życiu Nick nie spotkał kobiety, która
by potrafiła wzbudzić jego zainteresowanie na dłużej niż czterdzieści osiem godzin. Miał poważne
wątpliwości, czy taka w ogóle istnieje.
Po następnej godzinie i dwóch dodatkowych filiżankach
herbaty panna Sukey Porter Merriweather ogłosiła Nicka dumnym
najemcą swego domu.
- Jestem zobowiązany, proszę pani.
Nim zdążyła się przygotować do następnej potyczki, Nick
złapał kapelusz i płaszcz i skierował się do wyjścia. Jednakże
panna Merriweather miała pewne doświadczenie w postępowaniu
z nieśmiałymi mężczyznami. Zatrzymała go, nim dopadł drzwi.
- Zapomniałam powiedzieć jeszcze o jednej rzeczy. Nie
pozwalam na złe prowadzenie się, głośne przyjęcia, żadne... -
Już miała rzec „żadne kobiece odwiedziny", ale mężczyzna,
który wyglądał tak jak on, nie byłby skłonny przystać na ten
warunek. Mimo to musiała przecież trzymać się swoich zasad,
więc dodała: - Jestem przekonana, że taki miły, przyzwoity
człowiek jak pan nigdy by nie zaprosił do siebie kobiety bez
towarzystwa przyzwoitki.
W odpowiedzi Nick dotknął ronda kapelusza, uśmiechnął się
szeroko i zniknął za drzwiami.
19
Strona 18
Gęś podążała za Tibbie Buchanan przez całą drogę do
miasta. Nie było to przyjacielskie odprowadzanie. Za każdym
razem, gdy Tibbie przyspieszała kroku, gęś robiła to samo. Ten
krótki, szybko poruszający się pochód wzbudzał u mijanych
przechodniów spore zaciekawienie. I nic dziwnego, w końcu
nieczęsto widzi się kobietę ściganą przez szare ptaszysko gubiące
pióra.
Gęś była zła na Tibbie za zabranie jednego z piskląt. Tibbie
już dawno zdążyła oddać puchate stworzonko matce, ale ta
najwyraźniej nie darowała występku. Z wyciągniętą do przodu
szyją, łopoczącymi skrzydłami, wydając z siebie wściekły jazgot,
zbliżała się nieubłaganie. Ci, którzy nigdy nie byli w podobnej
sytuacji, nie są w stanie pojąć grozy gęsiego ataku, albowiem
rozgniewana gęś jest zaiste straszliwym przeciwnikiem. Dlatego
też Tibbie, widząc, że wróg może zwyciężyć, rzuciła się biegiem,
wdzięczna losowi, że zszarzałe zabudowania Indianoli są nieopodal. Miała nadzieję, że w mieście
prędzej zdoła umknąć zawziętemu ptakowi.
Ale rozgniewanej mamy gęsi niełatwo się pozbyć, a ta aż
kipiała z gniewu. Słysząc tuż za sobą wściekłe syczenie i czując
podmuchy wzbudzone machaniem skrzydeł, Tibbie wbiegła
w wąską uliczkę między dwoma budynkami. Nieustępliwa gęś
zaskrzeczała donośnie i groźnie rozpostarła skrzydła. Tibbie, nie
zatrzymując się ani na chwilę, przemknęła przez drewniany
chodnik, a potem między dwoma stojącymi wozami, na których
piętrzyły się beczki i skrzynki. Nagle znalazła się na ulicy.
Strona 19
Upuściwszy wreszcie pannę Merriweather, Nick kilkakrotnie
podrzucił na dłoni błyszczący klucz, nim wreszcie wsunął go
do kieszeni. Spojrzał na słońce. Pozostało ledwie parę godzin
dnia. Wyjął zegarek i pstryknięciem otworzył kopertę. Stwierdziwszy z zadowoleniem, że dobrze
określił czas, zamknął
zegarek i udał się prosto do miejscowego właściciela stajni, żeby
sprawić sobie wierzchowca.
Strona 20
20
Długonogi kasztan widać podobnie jak Nick był spragniony
wolności, ponieważ ruszył tak dziarsko, że jeździec musiał
mocno ściągać wodze, żeby go utrzymać w kłusie. Koń szarpał
na boki i rzucał głową; wyraźnie miał ochotę puścić się galopem,
tak że Nick, odzwyczajony po długich miesiącach na morzu od
jazdy wierzchem, miał pełne ręce roboty.
W ostatniej chwili dostrzegł tę kobietę, okutaną w gruby
brązowy szal i zieloną pelerynę. Szarpnął tak mocno wodzami,
że szyja kasztana wygięła się w łuk. Kobieta wyszła wprost
na niego spomiędzy dwóch wozów ustawionych wzdłuż chodnika. Koń stanął dęba; przednie kopyta
śmignęły w górę tak blisko jej głowy, że ruch powietrza rozwiał luźne kosmyki
włosów.
Kiedy potężny koński bok pchnął ją do tyłu, Tibbie straciła
dech w piersi i omal nie upadła. Poderwawszy głowę, zobaczyła
rozmiary konia i skamieniała. Nick, rozpaczliwie starając się
zapanować nad zwierzęciem, wrzasnął:
- Cofnij się, do cholery!
Odskoczyła natychmiast i przyciskając dłonie do ust, patrzyła
z przerażeniem w oczach, jak koń znów wierzga, tańczy na
tylnych kończynach, a noga jeźdźca uderza o burtę jednego
z wozów. A potem, tak nagle, jak się zaczęło, wszystko minęło.
Ostatecznie zapanowawszy nad koniem, Nicholas wpatrywał się
ze złością w niedoszłą ofiarę, przygotowany na to, że gdy tylko