McClellan Brian - Bogowie Krwi i Prochu (1) - Grzechy Imperium
Szczegóły |
Tytuł |
McClellan Brian - Bogowie Krwi i Prochu (1) - Grzechy Imperium |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
McClellan Brian - Bogowie Krwi i Prochu (1) - Grzechy Imperium PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie McClellan Brian - Bogowie Krwi i Prochu (1) - Grzechy Imperium PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
McClellan Brian - Bogowie Krwi i Prochu (1) - Grzechy Imperium - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Cykle autorskie
Dedykacje
Mapy
Prolog
1 Rozdział
2 Rozdział
3 Rozdział
4 Rozdział
5 Rozdział
6 Rozdział
7 Rozdział
8 Rozdział
9 Rozdział
10 Rozdział
11 Rozdział
12 Rozdział
13 Rozdział
14 Rozdział
15 Rozdział
16 Rozdział
17 Rozdział
18 Rozdział
19 Rozdział
20 Rozdział
21 Rozdział
22 Rozdział
23 Rozdział
24 Rozdział
25 Rozdział
Strona 4
26 Rozdział
27 Rozdział
28 Rozdział
29 Rozdział
30 Rozdział
31 Rozdział
32 Rozdział
33 Rozdział
34 Rozdział
35 Rozdział
36 Rozdział
37 Rozdział
38 Rozdział
39 Rozdział
40 Rozdział
41 Rozdział
42 Rozdział
43 Rozdział
44 Rozdział
45 Rozdział
46 Rozdział
47 Rozdział
48 Rozdział
49 Rozdział
50 Rozdział
51 Rozdział
52 Rozdział
53 Rozdział
54 Rozdział
55 Rozdział
56 Rozdział
57 Rozdział
58 Rozdział
Strona 5
59 Rozdział
60 Rozdział
61 Rozdział
62 Rozdział
63 Rozdział
64 Rozdział
65 Rozdział
66 Rozdział
Epilog
Podziękowania
Autor
Strona 6
Tom 1 • Obietnica krwi
Tom 2 • Krwawa kampania
Tom 3 • Jesienna republika
Sługa korony
Tom 1 • Grzechy Imperium
Tom 2 • Gniew Imperium
Tom 3 • Krew Imperium
Strona 7
Marlene Napalo, licealnej nauczycielce angielskiego, za czytanie
i redagowanie moich wczesnych, wtórnych śmieci pełnych
krasnoludów, elfów i smoków, choć jestem pewien, że w ferie
bożonarodzeniowe miała lepsze rzeczy do roboty.
I Williamowi Prueterowi, licealnemu nauczycielowi angielskiego,
za to, że uczył mnie myśleć niezależnie i ciężko pracować. A także
ponieważ wiem, że prologi w powieściach fantasy go irytują.
Strona 8
Strona 9
Strona 10
Strona 11
Strona 12
Prolog
przywilejowany Robson znieruchomiał z jedną nogą na
U błotnistym trakcie, drugą na stopniu powozu i z jastrzębim
nosem nastawionym na gorący wiatr fatrastańskiego pustkowia.
Powietrze było tu wilgotne, śmierdzące, a woń dymu z kominów
dalekiego miasta wydawała się sklejać mu nos. Gdyby ktoś mnie
widział, pomyślał, mógłby stwierdzić, że wyglądam jak pies łapiący
wiatr – choć tylko głupiec ośmieliłby się głośno porównać
Uprzywilejowanego do istoty tak niskiej jak pies – i miałby, muszę
przyznać, sporo racji.
Magia Uprzywilejowanych dostrojona była do żywiołów i do
Nieświata. Dzięki temu Robson oraz wszyscy jego bracia i siostry
dysponowali głęboką wiedzą o świecie, której nikt inny nie był
w stanie posiąść. Wiedza ta, rodzaj szóstego zmysłu, dawała mu
bezcenną przewagę w wielu różnych sytuacjach, ale w tej jedyne,
czego doświadczał, to nieokreślony niepokój, przeczucie czegoś
groźnego, wywołujące mrowienie w opuszkach palców. Blisko
minutę trwał tak nieruchomo z nogą na stopniu, po czym godnie
zstąpił na ziemię.
W polu widzenia nie było nikogo. Na południu i na zachodzie
farmy i równina zalewowa ciągnęły się aż po horyzont. Od wschodu,
od oceanu, wiał słony wiatr, na północy zaś stolica Fatrasty,
Landfall, królowała nad krajem z wysokości dwustustopowego
wapiennego płaskowyżu. Miasto odległe było o niespełna dwie mile,
znajdowało się praktycznie w zasięgu głosu, a obecność tajnej policji
lady kanclerz gwarantowała, że z tej strony nie nadejdzie żadne
niebezpieczeństwo.
Robson nie oddalał się od powozu. Nałożył rękawice, przez
chwilę poruszał palcami. Sprawdzał, czy może nawiązać kontakt
Strona 13
z Nieświatem. Wyczuwał zwykłe trzaski i iskry magii, blisko, tuż
poza zasięgiem, gotowe poddać się jego woli. Skrzywił wargi
w lekkim uśmiechu na myśl o tym, jaką przyniosło mu to ulgę. Choć
to przecież zwykły drobiazg, głupstwo!
Uprzywilejowanemu rzucić wyzwanie mógł tylko prochowy mag,
a ich w Landfall nie było. Skąd więc ten niepokój?
Zbadał okolicę aż po horyzont, drugi raz i trzeci, wytężając
wszystkie zmysły. Nic, tylko nieliczni farmerzy i zwykły ruch na
gościńcu, omijający jego powóz. Złączył się z Nieświatem lekkim
ruchem środkowego palca, jakby pociągał za niewidzialną nić, aż
wreszcie zgromadził tyle energii, by otoczyć ciało tarczą
stwardniałego powietrza.
Ostrożności nigdy za wiele.
– Jeszcze chwila, Thom – powiedział do stangreta
podrzemującego na koźle.
Błoto chlupotało pod butami Robsona na ścieżce, prowadzącej
w bok od gościńca, w stronę kilku rozbitych obok siebie brudnych
namiotów. Na zdeptanym teraz polu bawełny, na niewielkim
wzniesieniu, rozłożono obóz. Robotnicy wynosili ziemię z dziury
wygrzebanej w samym jego środku. Im bliżej obozu, tym większy
był niepokój Robsona, lecz mag mu się nie poddawał. Wręcz
przeciwnie, na widok wychodzącego z namiotu starszego mężczyzny
przywołał na twarz chłodny uśmiech.
– Uprzywilejowany Robsonie. – Starszy mężczyzna ukłonił się
kilkakrotnie, nim ośmielił się wyciągnąć dłoń na powitanie. – Jestem
Cressel. Profesor Cressel. Kieruję pracami wykopaliskowymi. Jestem
ci bardzo wdzięczny, panie, że nie zwlekałeś z przybyciem.
Robson potrząsnął wyciągniętą dłonią, notując w pamięci, jak
Cressel drgnął i skulił się, czując pod palcami haftowaną tkaninę
rękawicy. Profesor był chudy, zgarbiony od wieloletniego ślęczenia
nad księgami, łysy z wyjątkiem jednego pasma siwych włosów, a na
czubku nosa nosił kwadratowe okulary. Przekroczył już
sześćdziesiątkę, był więc o dwadzieścia lat starszy od maga,
Strona 14
zdecydowanie górującego nad nim wzrostem i posturą. Na
Uniwersytecie Landfall cieszył się doskonałą opinią.
Cressel wyrwał rękę z uścisku Uprzywilejowanego najszybciej,
jak na to pozwalała grzeczność. To zaciskał pięści, to je rozwierał,
patrząc nieruchomym wzrokiem na gościniec. Wszystko
wskazywało na to, że jest płochliwym człowiekiem.
– Otrzymałem informację, że to ważne – powiedział Robson.
Cressel gapił się na niego przez kilka długich chwil.
– Och tak, tak! – zareagował z opóźnieniem. – To bardzo ważne.
A przynajmniej wydaje się ważne mnie.
– Wydaje się? Wydaje? Za dwie godziny siadam do kolacji z samą
lady kanclerz, a tobie się wydaje, profesorze?
Na czole Cressela pojawiły się krople potu.
– Bardzo mi przykro, Uprzywilejowany. Nie wiedziałem przecież,
że...
– Skoro już tu jestem – przerwał mu mag – może powiesz mi,
panie, o co chodzi.
Kiedy podeszli bliżej obozu, Robson zauważył, że wokół
namiotów stoi w luźnym kręgu kilkunastu strażników, uzbrojonych
w muszkiety i pałki. W środku było ich więcej, łatwi do rozpoznania
w żółtych kurtkach pilnowali pracujących robotników.
Robson miał poważne zastrzeżenia do obozów pracy. Na ich
więźniów nie można było liczyć, słabi z niedożywienia pracowali
leniwie, powoli. Fatrasta była jednak obszarem frontowym, więc
wysyłano tu więcej kryminalistów i skazańców z Dziewięciu niż
gdziekolwiek indziej. Lady kanclerz dawno temu uznała, że jedyne,
co dało się z nimi zrobić, to umożliwić im zapracowanie na wolność.
Dzięki temu miasto dysponowało zasobami do prowadzenia
wielkich prac publicznych, a także mogło wynajmować robotników
organizacjom prywatnym, jak w tym przypadku Uniwersytetowi
Landfall.
– Czy orientujesz się, panie, co tu robimy? – spytał Cressel.
– Słyszałem, że wykopujecie jakieś pozostałości po
Dynizyjczykach – odparł mag. Wszędzie było tego pełno, reliktów po
Strona 15
starej cywilizacji, która wycofała się z kontynentu na długo
przedtem, nim pojawił się tutaj ktoś z Dziewięciu. Wyrastały
w środku parków, służyły za fundamenty domów, a jeśli było coś
z prawdy w krążących uparcie plotkach, pod bagnistą równiną
otaczającą Landfall znajdowały się kamienne ruiny miasta. Niektóre
z wydobywanych pamiątek zachowały nawet ślady starej magii, co
czyniło je szczególnie interesującymi dla naukowców
i Uprzywilejowanych.
– Tak. Oczywiście, to prawda. A więc do istoty sprawy. – Profesor
nadal wykręcał sobie ręce. – Rzecz w tym, Uprzywilejowany
Robsonie, że kiedy odkopaliśmy czterdzieści stóp artefaktu, sześciu
moich robotników oszalało.
Robson zrezygnował z rozważań nad ekonomiczną sensownością
obozów pracy. Spojrzał na profesora z nagłym zainteresowaniem.
– Twierdzisz, panie, że oszaleli?
– Tak. Dostali nagłego ataku gwałtownego szaleństwa.
– Proszę mi pokazać ten artefakt.
Profesor poprowadził maga do wnętrza obozu, ku wielkiej
dziurze w ziemi, mającej mniej więcej dwadzieścia jardów średnicy
i tyleż samo głębokości. Jej środek wypełniał obelisk o średnicy
czterech stóp kwadratowych, otoczony rusztowaniami. Odpadające
ze ścian schnące błoto ukazywało gładki szary wapień, bez
najmniejszych wątpliwości wydobywany w kamieniołomach
zajmujących centrum płaskowyżu Landfall. Po wielkich literach,
wyrytych na jednej ze ścianek, Robson rozpoznał język jako
starodynizyjski – nic niezwykłego, często spotykało się go na
rozsianych po mieście ruinach. Ale poczuł też, jak skręca mu się
żołądek. Magia, zawsze obecna na granicach postrzegania świata
czarodzieja, znikła, jakby obelisk wywołał w niej nieprzezwyciężoną
odrazę.
– Wygląda całkiem zwyczajnie – powiedział głośno. Wyjął
z kieszeni chusteczkę i wytarł nos, tylko po to, by ukryć drżenie
palców. – Po prostu kolejny kawał kamienia, pozostały nam po
Dynizyjczykach.
Strona 16
– Myśmy też tak myśleli. – Cressel poprawił umazane błotem
okulary. – Ten zabytek nie wydaje się niezwykły, od innych różni się
wyłącznie tym, że znajduje się w pewnym oddaleniu od centrum
miasta.
– Jeśli nie ma w nim niczego nadzwyczajnego, dlaczego uparliście
się go odkopać? – spytał mag, nie ukrywając rozdrażnienia.
– Osiadł w miękkiej ziemi równiny zalewowej. Istnieje oczywiście
problem wody, ale poza tym to miało być łatwe.
– I jest?
– Na razie... tak. – Cressel zawahał się i dodał: – Póki nie zdarzyły
się te przypadki szaleństwa.
– A co się właściwie stało?
– Robotnicy. – Cressel machnął ręką w kierunku długiego sznura
więźniów, wynoszących kosze ziemi i gruzu po drewnianych
rampach i opróżniających je na granicy jamy. – Wysokość obiektu
szacujemy na osiemdziesiąt stóp, co czyniłoby go największym ze
znalezionych dotychczas w mieście. W zeszłym tygodniu, jakieś
sześćdziesiąt stóp w dole, czy raczej dwadzieścia, licząc od podstawy
obelisku, odkryliśmy niezwykłe inskrypcje. Tego samego dnia
mieliśmy pierwszy przypadek szaleństwa.
– Zbieżność to nie przyczynowość – rzucił mag zirytowany.
– Prawda, oczywiście. Założyliśmy, że ten człowiek doznał udaru
cieplnego, ale następnego dnia mieliśmy drugi przypadek. A potem
trzeci. Powtarzało się to każdego dnia. Po szóstej ofierze
postanowiliśmy skontaktować się z tobą, panie, bo zawsze bardzo
interesowałeś się uniwersytetem, więc pomyśleliśmy...
– ...że zrobię wam uprzejmość – dokończył Robson kwaśno.
Postanowił zmniejszyć roczną darowiznę na uniwersytet o kilka
tysięcy krana. Niech nie myślą o nim, że jest aż taki hojny. Cenił
uniwersytet, fascynowało go dążenie do wiedzy, poznania przeszłej
i tworzenia przyszłej, ale teraz uczeni posunęli się za daleko. Był
przecież człowiekiem zajętym.
– W jakim sensie niezwykłe były te inskrypcje? – spytał.
– Nie zapisano ich w starodynizyjskim. Nikt na Uniwersytecie nie
Strona 17
– Nie zapisano ich w starodynizyjskim. Nikt na Uniwersytecie nie
rozpoznał tego pisma. Powinieneś zejść i zobaczyć je na własne oczy,
panie. – Cressel, nie czekając, poszedł rampą w dół jamy. – Ciekaw
jestem opinii Uprzywilejowanego.
Robson poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Nie mógł się ruszyć,
jakby wrósł w ziemię, a strach ścisnął mu żołądek żelazną pięścią.
Nie potrafił powiedzieć, skąd wzięło się to uczucie. Prawie wszystkie
starożytne ruiny na tym kontynencie pokryte były napisami
w starodynizyjskim. Odkrycie na którymś z obelisków napisów
w innym języku miałoby zapewne historyczne znaczenie, ale
problemy z odczytaniem inskrypcji to nie powód, żeby się aż tak
przestraszyć.
Zastanawiał się, czy zmysły dobrze mu radzą: unikać tego czegoś
za wszelką cenę. Przecież to nic wielkiego, powiedzieć Cresselowi
„nie”. Mógł nakazać zamknięcie wykopaliska, a obelisk zniszczyć
prochem lub magią. Ale Uprzywilejowani nie zawdzięczali swej
reputacji powściągliwości.
Robson ruszył do jamy za Cresselem. Schodzili prowizorycznym,
chwiejnym rusztowaniem, robotnicy natychmiast ustępowali im
z drogi. Już wkrótce stali na ziemi, wpatrując się w punkt odległy
o kilka zaledwie stóp od dna. Rzeczywiście, na jednym z kamieni
widać było skomplikowaną inskrypcję. Kamień starannie
oczyszczono z błota, aż wydawał się niemal biały, a wijące się,
ozdobne litery nie przypominały żadnych znanych magowi.
Przyglądał się im przez kilka długich chwil.
– Czy te przypadki szaleństwa miały jakąś cechę wspólną? –
spytał z roztargnieniem. Za jego plecami słychać było stłumiony
odgłos kopania ziemi motykami i łopatami, od którego tu, na dole,
wibrowało powietrze.
– Wydaje się, że poddają się mu tylko ci, którzy spędzili tu
większą część dnia. Po trzecim przypadku zakazałem straży
i pracownikom uniwersytetu schodzenia tu, chyba że jest to
absolutnie konieczne.
Ale robotnikom już nie, pomyślał Robson. A co tam. Nauka
Strona 18
Ale robotnikom już nie, pomyślał Robson. A co tam. Nauka
wymaga ofiar.
Przechylił głowę na bok. Zaczął dostrzegać w inskrypcji pewien
porządek. Cressel miał rację, to było jakieś pismo. Ale pismo jakiego
języka? Uprzywilejowani w wieku Robsona dysponowali szeroką
wiedzą, nieustępującą wiedzy profesorów w ich specjalizacjach, ale
Robsonowi nie zdarzyło się widzieć niczego choćby trochę
podobnego.
Pismo wydawało się stare, o wiele starsze od powszechnego na
otaczających ich zabytkach pisma dynizyjskiego, a dynizyjski był
jednym z najstarszych języków znanych współczesnej lingwistyce.
Powoli, z wahaniem Robson uniósł dłoń. Sięgnął do Nieświata, by
podporządkować sobie chaotyczną magię spoza świata. Ale magia
znów usunęła się przed jego dotykiem, musiał walczyć, by utrzymać
ją przy sobie blisko, na wypadek gdyby nagle jej potrzebował.
Obelisk wydawał mu się w jakiś sposób groźny. Nie chciał dać się
zaskoczyć. A kiedy był już pewien, że jest przygotowany na każdą
ewentualność, dotknął kamienia z inskrypcją dłonią w rękawicy.
Przez głowę Uprzywilejowanego jak błyskawica przemknęła
wizja. Zobaczył mężczyznę, znajomą twarz otoczoną kręconymi
jasnymi włosami. Mężczyzna wyciągał ręce, jakby chciał przytulić
świat do piersi. Otaczała go biel, jaskrawa i bezlitosna. Robson wcale
nie miał pewności, czy biel tę tworzy mężczyzna, czy odwrotnie: biel
go pożera.
Oderwał dłoń od obelisku. Wizja znikła, a Robson uświadomił
sobie, że drży gwałtownie, a ubranie ma przesiąknięte potem.
Cressel przyglądał mu się, wstrząśnięty.
Mag zatarł dłonie. Czubki palców prawej rękawicy znikły niczym
spalone, choć skóra pod nią była nietknięta. Pozostawił
zaskoczonego Cressela na platformie, a sam wbiegł na górę
i popędził do powozu, nie zwalniając ani na chwilę.
– Thom!
Podrzemujący stangret drgnął i obudził się.
– Panie?
Strona 19
– Thom, chcę, żebyś zawiózł informację do lady kanclerz.
– Tak jest, panie. Jaką?
– Powiedz jej, że znalazłem.
Thom podrapał się po głowie.
– I to wszystko?
– Tak, to wszystko. Więcej nie musisz wiedzieć. Dla twojego
własnego bezpieczeństwa. Jedź!
Odprowadził wzrokiem powóz, który wjechał na gościniec tak
gwałtownie, że niemal zepchnął z niego karawanę mułów i klnącego
pod niebiosa handlarza. Robson wyjął chusteczkę. Chciał przetrzeć
spocone czoło, ale okazało się, że chusteczka już jest przesiąknięta
potem.
– Uprzywilejowany...
Obrócił się. Profesor wreszcie go dogonił.
– Uprzywilejowany... – wydyszał Cressel. – Co się dzieje? Dobrze
się czujesz, panie?
– Oczywiście, oczywiście, czuję się bardzo dobrze. – Robson
machnął ręką. Poszedł w kierunku obozu. Archeolog natychmiast do
niego dołączył.
– Ale... ale wyglądałeś, panie, jakbyś zobaczył ducha.
Robson przypomniał sobie swoją krótką wizję, zatrzymał ją
w wyobraźni kilka chwil, zmarszczył brwi.
– Nie, nie ducha – powiedział. – Widziałem boga.
Strona 20
1
ROZDZIAŁ
Fort Samnan pozostały tylko ruiny. Wysoka na dwadzieścia
Z stóp palisada z półbali drewna cyprysowego otaczała niegdyś
największą fortyfikację przy zachodnim rozgałęzieniu nurtu rzeki
Tristan, a także spore, prosperujące miasteczko handlowe
z półobronnym centrum, w którym znajdowały się plac zebrań
mieszkańców i budynki urzędowe. Czterdziestostopowe wieże
strażnicze strzegły go od strony rzeki i od przeciwnej, gdzie na
kilkuset akrach ziemi, osuszonej pod uprawy, powstały duże farmy.
Fort był pomnikiem cywilizacji, wzniesionym pośrodku
największych bagien znanego świata, co tylko dodatkowo smuciło
Vlorę, patrzącą na to, co z niego zostało. Roztrzaskana wielka brama
leżała wewnątrz palisady, niemal całkowicie zniszczonej ogniem
artyleryjskim, wieże spłonęły i wciąż się tliły, z drewnianego gródka,
który skupił na sobie uwagę artylerii, pozostały drzazgi. Ruiny
jeszcze nie dogasły, chmura dymu wznosiła się w gorące, wilgotne
popołudniowe powietrze na tysiąc stóp.
Krajobraz po bitwie rzadko budził we Vlorze przerażenie.