Carsten Jensen - My, topielcy

Szczegóły
Tytuł Carsten Jensen - My, topielcy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Carsten Jensen - My, topielcy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Carsten Jensen - My, topielcy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Carsten Jensen - My, topielcy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 CARSTEN JENSEN My, topielcy Przełożyła Iwona Zimnicka Strona 2 Moim rodzicom Strona 3 I BUTY • Laurids Madsen był w niebie, ale wrócił stamtąd dzięki swoim butom. Nie wzbił się aż po jabłko masztu, ledwie na wysokość grotrei na pełnorejowcu. Ale stał u wrót raju i widział świętego Piotra, chociaż strażnik bram zaświatów pokazał mu jedynie swój zadek. Laurids Madsen powinien nie żyć. Śmierć go jednak nie chciała, a przez to się zmienił. Zanim Laurids Madsen zasłynął swoją wizytą w niebie, zyskał sławę człowieka, który osobiście wywołał wojnę. Ojca, Rasmusa, stracił na morzu, kiedy miał sześć lat, a sam zaciągnął się na „Annę” z Marstal jako czternastolatek. Już trzy miesiące później „Anna” zatonęła na Bałtyku. Załogę uratował amerykański bryg i od tej pory Laurids Madsen zaczął marzyć o Ameryce. Strona 4 Egzamin na sternika zdał we Flensburgu w wieku osiemnastu lat i jeszcze w tym samym roku po raz drugi przeżył zatonięcie statku u wybrzeży Norwegii w okolicach Mandal, w zimną październikową noc stał na szkierze zalewany falami i wypatrywał zbawienia. Pięć lat pływał po oceanach świata. Był na południe od przylądka Horn i słyszał krzyki pingwinów w czarne jak grób noce. Widział Valparaiso, zachodnie wybrzeże Ameryki i Sydney, gdzie zimą drzewa zamiast liści tracą korę i gdzie skaczą kangury. Poznał dziewczynę o oczach jak winogrona, Sally Brown, i mógł opowiadać o Foretop Street, La Boca, Barbary Coast i Tiger Bay. Przekroczył równik, odczuwając towarzyszący temu wstrząs, i powitał króla Neptuna. Wypił przy tej okazji słoną wodę, rybi olej i ocet. Został ochrzczony w smole, sadzy z lamp i kleju, ogolony zardzewiałym nożem z wyszczerbionym ostrzem, a zadrapania pielęgnowano mu solą i wapnem. Całował miedziany, naznaczony bliznami po ospie policzek Amfitryty i zanurzył nos w jej flakonie soli trzeźwiących, wypełnionym obciętymi paznokciami. Laurids Madsen zwiedził kawał świata. Nie był w tym osamotniony. Ale on jako jedyny wrócił ogarnięty idée fixe, że w Marstal wszystko jest za małe, i jakby chcąc to udowodnić, bez przerwy mówił w języku, który nazywał amerykańskim. Przez rok pływał fregatą wojenną „Neversink” i nauczył się tej obcej mowy. Givin nem belong mi Laurids Madsen, mawiał. Strona 5 • Z Karoline Grube z Nygade miał córkę i trzech synów, Rasmusa, nazwanego tak po dziadku, Esbena i Alberta. Dziewczynka o imieniu Else była najstarsza. Rasmus, Esben i Else byli podobni do matki, niewysocy i małomówni. Albert przypominał ojca. Już jako czterolatek miał tyle samo wzrostu co starszy o trzy lata Esben. Gdziekolwiek szedł, toczył przed sobą angielską kulę armatnią z żeliwa, i ciągle próbował ją podnieść. Kolana się pod nim uginały, a wzrok zastygał, ale kula wciąż była dla niego za ciężka. – Heave away, my jolly boys! Heave away my bullies! – Laurids, widząc ćwiczenia najmłodszego syna, zachęcał go takimi okrzykami. Kula przebiła dach domu na Korsgade podczas oblężenia Marstal przez Anglików w roku 1807. Babka tak się wtedy przeraziła, że urodziła Lauridsa na środku kuchennej podłogi. Kiedy Albert nie wybierał się z kulą na spacer, ta zajmowała swoje stałe miejsce w kuchni, a Karoline używała jej jako moździerza przy robieniu musztardy. – Równie dobrze to ty mogłeś w taki sposób obwieścić swoje przybycie – powiedział kiedyś Rasmus Lauridsowi – bo taki byłeś duży, kiedy przyszedłeś na świat. Gdyby bocian cię wypuścił, przebiłbyś dach jak ta angielska kula. – Finggu – mówił Laurids, podnosząc do góry palec. Chciał nauczyć dzieci amerykańskiego. Fut oznaczało stopę. Wskazywał na but. Maus to były usta. Siadając do stołu, pocierał brzuch i obnażał zęby. – Hanggre. Wszyscy powinni zrozumieć, że jest głodny. Strona 6 Matka nazywała się misis, ojciec papa tru. Pod nieobecność Lauridsa dzieci mówiły „mama” i „tata”, jak wszystkie inne, z wyjątkiem Alberta. On był wyjątkowym przyjacielem swego ojca. Na dzieci istniały różne nazwy. Pikinini, bullies i hearties. – Laikim tumas – mówił Laurids do Karoline i wysuwał wargi jak do pocałunku. Karoline chichotała zawstydzona, a potem się złościła: – Nie wygłupiaj się tak, Laurids! • Po drugiej stronie Bałtyku wybuchła wojna z Niemcami ze Szlezwika i Holsztynu. Był rok 1848 i jako pierwszy dowiedział się o niej stary zarządca ceł, de la Porte, ponieważ rząd prowizoryczny w Kilonii przysłał mu proklamację wraz z żądaniem wydania kasy. W całym Marstal zapanowało wzburzenie i wkrótce ustaliliśmy, że tworzymy oddział obrony kraju. Na jego czele stanął młody nauczyciel z Rise, którego później nazywaliśmy Generałem. Na wszystkich najwyższych punktach wyspy ustawiono stosy sygnałowe. Były to belki umieszczone na wysokich drągach, na których końcach zawieszono beczki wypełnione starymi linami i smołą. W razie pojawienia się wroga płonące beczki pełne smoły wybuchłyby, sygnalizując nadejście wojny od strony morza. Stosy ustawiono zarówno na wzgórzu Knasterbjerg, jak i na klifach w okolicy Vejsnæs, a po całym brzegu chodzili strażnicy i wpatrywali się w morze. Strona 7 • Wojennego podniecenia nie mógł znieść Laurids, który już wcześniej nie miał szacunku dla niczego. Pewnego wieczoru, gdy w drodze z fiordu Eckernförde do domu mijał Vejsnæs, przepłynął blisko brzegu, krzycząc tak głośno, że aż echo poniosło się ponad wodą: „Niemiec za mną!” Kilka minut później na szczycie klifu zapłonęła beczka. Następnie zapalił się stos na Knasterbjerg, a potem ogień pobiegł przez całą wyspę aż do Synneshøj, prawie dwadzieścia kilometrów dalej, aż w końcu cała wyspa Ærø stanęła w ogniu jak w wieczór świętojański. Laurids został na wodzie i patrzył, jak płoną ogniska, śmiejąc się z całego tego zamieszania, które sam wywołał. Gdy przypłynął do Marstal, zobaczył, że wszędzie się świeci, a na ulicach jest pełno ludzi, chociaż był już późny wieczór. Jedni wykrzykiwali niezrozumiałe rozkazy, inni płakali i modlili się żarliwie. Gotowa do walki gromada maszerowała przez Markgade, uzbrojona w kosy, widły i z rzadka w strzelby. Młode matki biegały przerażone po ulicach z płaczącymi niemowlętami w objęciach, przekonane, że Niemiec nabije ich potomstwo na bagnety. Przy studni na rogu Markgade i Vestergade żona szypra kłóciła się ze służącą. Kobieta postanowiła, że ukryją się przed Niemcem w studni i kazała dziewczynie skakać w czarną otchłań. – Pani pierwsza – upierała się służąca. My, mężczyźni, też wydawaliśmy sobie polecenia. W naszym mieście jest zbyt wielu szyprów, aby ktoś miał ochotę słuchać kogoś innego, i jedyną rzeczą, co do której mogliśmy wszyscy się zgodzić, było wypowiadane przy wtórze wielu przekleństw uroczyste przyrzeczenie, że sprzedamy nasze życie najdrożej jak się da. Strona 8 Kiedy pochód podnieconych ludzi dotarł na znajdującą się przy Kirkestræde plebanię pastora Zachariassena, który tego wieczoru miał akurat gości z daleka, jedna z pań zemdlała z wrażenia, ale jej dwunastoletni syn Ludvig chwycił za pogrzebacz, gotów bronić ojczyzny przed nadciągającym wrogiem. W domu Isagera, nauczyciela, który był również diakonem, rodzina szykowała się do mającego nastąpić ataku. Wszystkim dwunastu synom, którzy przybyli z wizytą, aby uczcić urodziny grubej pani Isagerowej, matka dała gliniane donice wypełnione popiołem i rozkazała sypać go na głowy Niemców, gdyby wpadli na pomysł natarcia na domostwo diakona. • Na czele gromady sunącej przez Markgade w stronę Reberbanen maszerował stary Jeppe, wywijający widłami i buńczucznie zachęcający Niemców do przybycia, jeśli tylko starczy im odwagi. Mały stolarz Laves Petersen musiał zawrócić. Dumnie niósł strzelbę na ramieniu, a kieszenie miał wypchane kulami, ale w samym środku tego bojowego przemarszu zorientował się, że proch zostawił w domu. Przy marstalskim młynie stała potężna młynarka, madame Weber, z widłami w pogotowiu, chcąca za wszelką cenę wziąć udział w bitwie, i wśród ogólnego zamieszania, a być może również dlatego, że prezentowała się znacznie bardziej imponująco aniżeli większość nas, mężczyzn, nasze żądne walki szeregi natychmiast się przed nią otworzyły. Strona 9 • Laurids, z usposobienia skłonny do wzruszeń, tak się przejął powszechną walecznością, że również pobiegł do domu szukać broni. Karoline z czwórką dzieci ze strachu ukryła się pod stołem w paradnym pokoju. Gdy wpadł do domu, wołając wesoło: „Chodźcie, dzieciaki, idziemy na wojnę!”, rozległ się głuchy odgłos. To Karoline uderzyła głową o blat stołu od spodu. Z wysiłkiem wyczołgała się spod obrusa i wyprostowała, krzycząc ze złością: – Czyś ty już całkiem postradał rozum, Madsen? Dzieci nie pójdą na żadną wojnę! Rasmus i Esben zaczęli podskakiwać. – My też chcemy iść! My też chcemy iść! – wołali chórem. – Pozwól! Mały Albert już zdążył przytoczyć swoją kulę armatnią. – Czyście kompletnie poszaleli? – krzyknęła matka, wymierzając szturchańca najbliżej stojącemu. – Wracajcie pod stół! Laurids wybiegł do kuchni w poszukiwaniu odpowiedniej broni, ale nie znalazł nic, co by się nadawało do użytku. – Gdzie schowałaś patelnię? – zawołał. – Zostaw ją! – wrzasnęła Karoline. – Łapy z daleka od mojej patelni! Laurids bezradnie rozejrzał się dokoła. – No dobrze, wobec tego wezmę szczotkę – obwieścił, znów przebiegając przez pokój. – Niemiec dostanie za swoje! Usłyszeli trzaśnięcie drzwi wychodzących na ulicę. – Słyszałeś? – szepnął Rasmus, najstarszy, do Alberta. – Ojciec nie mówił po amerykańsku. Strona 10 – Co za szaleniec! – Matka pokręciła głową w ciemności pod stołem, gdzie już z powrotem zdążyła się schronić. – Jak można iść na wojnę ze szczotką! • Gdy Laurids przyłączył się do gotowej do walki gromady, zapanowała powszechna radość. Uchodził wprawdzie za pyszałka, ale był rosły i silny, więc jego obecność była ze wszech miar pożądana. Potem zauważyliśmy szczotkę. – Nie masz innej broni? – Na Niemca wystarczy – odparł, podnosząc szczotkę do góry. – Wymieciemy go z kraju. Byliśmy zuchwali i śmialiśmy się z jego dowcipu. – Zostawmy tutaj jakieś widły – zaproponował Lars Badker. – Nadziejemy na nie Niemców, kiedy już wszyscy będą martwi! Wyszliśmy na pola. Do Vejsnæs było pół godziny drogi piechotą, ale szliśmy szybko, wciąż z żądzą walki we krwi. Dotarliśmy do wzgórz w okolicy Drejet i zobaczyliśmy ogniska płonące na wyspie, a widok ten jeszcze wzmógł naszą wojowniczość. Nagle w ciemności usłyszeliśmy tętent i zdrętwieliśmy. Nadciągał wróg! • Mieliśmy nadzieję, że zaskoczymy Niemców na brzegu, ale ukształtowanie terenu i tutaj nam sprzyjało. Laurids stanął w pozycji bojowej ze szczotką, a my, pozostali, poszliśmy w jego ślady. – Zaczekajcie na mnie! – rozległo się za nami. Strona 11 To był ów mały stolarz, który zawrócił do domu po proch. – Pst! – uciszyliśmy go. – Niemcy są w pobliżu. Odgłos kopyt się zbliżał, lecz teraz mogliśmy się już zorientować, że koń jest tylko jeden. Z ciemności wyłonił się jeździec. Laves Petersen przygotował strzelbę i wycelował, ale Laurids zatkał mu lufę dłonią. – To kontroler Bülow – powiedział. Kontroler siedział na spienionym koniu, którego czarne boki falowały po ciężkim biegu. Uniósł rękę do góry. – Wracajcie do domu! Przy Vejsnæs nie ma żadnych Niemców. – Ale przecież beczki płoną! – krzyknął Laves. – Rozmawiałem ze strażnikiem pilnującym brzegu – odparł Bülow. – To fałszywy alarm. – A nas wyciągnięto z ciepłych łóżek. Po co? Bez powodu? Madame Weber skrzyżowała ręce na piersi i popatrzyła na nas surowo, jak gdyby szukała kogoś, na kogo mogłaby się rzucić teraz, gdy okazało się, że wróg odwołał swoje przybycie. – Pokazaliśmy, że jesteśmy gotowi – łagodził kontroler. – No, a najlepsze jest to, że oni wcale nie nadciągają. Wśród naszej gromady rozległ się zgodny pomruk. Lecz chociaż dostrzegaliśmy logikę w słowach kontrolera, to jednak mimo wszystko doznaliśmy paskudnego rozczarowania. Byliśmy gotowi spojrzeć w oczy i Niemcom, i śmierci, a tymczasem żadne z nich nie wylądowało na Ærø. – Jeszcze się z Niemcem policzymy! – zapowiedział Lars Bedker. Strona 12 • Poczuliśmy zmęczenie i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Zaczął padać zimny nocny deszcz. Milczeliśmy aż do młyna, gdzie madame Weber odłączyła się od naszej niepocieszonej gromadki. Stanęła przed nami z widłami w ręku, tak jakby prezentowała broń. – Chciałabym wiedzieć – oświadczyła groźnym głosem – kim był ten żartowniś, który w środku nocy powyciągał ludzi z łóżek, żeby ich wysłać na wojnę. Wszyscy skierowaliśmy wzrok na Lauridsa, górującego wśród nas ze szczotką na ramieniu. Ale Laurids ani się nie zgarbił, ani nie spuścił oczu. Popatrzył prosto na nas. Potem odchylił głowę i w deszczu zaczął się śmiać. ♦ • Wkrótce wojna wybuchła na poważnie. Powołano nas do marynarki. Do sąsiedniego miasta Ærøskøbing przypłynął po nas wojenny parowiec „Hekla”. Staliśmy w kolejce na kei, wywoływani jeden po drugim, i wskakiwaliśmy na pokład barkasu, który miał nas przewieźć na parowiec. Tamtego listopadowego wieczoru czuliśmy, że wojna przeszła nam koło nosa, ale teraz czas oczekiwania się skończył i humory nam dopisywały. – Halo! To idzie Duńczyk ze swoim życiem, duszą i marynarskim workiem! – zawołał Claus Jacob Clausen. Strona 13 Był niewysokim żylastym mężczyzną, który zawsze się przechwalał, jakoby pewien tatuażysta w Kopenhadze, zwany Kłującym Frederikiem, powiedział mu kiedyś, że ma najtwardsze ramię, w jakie kiedykolwiek wbijał igłę. Ojciec Clausena, Hans Clausen, był pilotem, tak jak wcześniej dziadek, a Claus Jacob nie miał wątpliwości, że i on pójdzie tą drogą, bo w nocy przed zamustrowaniem miał sen przepowiadający mu, że z tej wojny wróci żywy. W Kopenhadze zaokrętowano nas na fregatę „Gefion”. Lauridsa od nas oddzielono; jako jedyny dostał się na liniowiec „Chrystian VIII”, którego grotmaszt był tak wysoki, że od jabłka do pokładu było półtora raza tyle, co na czubek wieży kościoła w Marstal. Kręciło nam się w głowach, kiedy patrzyliśmy do góry, ale ta słabość wzbudzała w nas dumę, rozumieliśmy bowiem, że zostaliśmy powołani do wielkich czynów. Laurids został na brzegu i spoglądał za nami. „Chrystian VIII” mu odpowiadał. Wiedział, że na liniowcu poczuje się jak w domu, bo przecież przez rok pływał na amerykańskim okręcie wojennym „Neversink”. Mimo wszystko jednak uznaliśmy, że przez moment musiał się poczuć opuszczony, widząc, jak wchodzimy po trapie na „Gefion” i znikamy mu z oczu. • Wyruszyliśmy więc na wojnę. W Niedzielę Palmową przepływaliśmy wzdłuż naszej wyspy Ærø. Widzieliśmy klify koło Vejsnæs, gdzie Laurids wywołał na wyspie takie zamieszanie swoim: „Niemiec za mną!” Teraz płynęli Duńczycy i przyszła kolej, żeby to Niemcy podpalali beczki ze smołą, biegając w kółko jak bezgłowe kury. Strona 14 Stanęliśmy koło wyspy Als i czekaliśmy. W środę wzięliśmy kurs na fiord Eckernförde i późnym popołudniem dotarliśmy do jego wejścia. Wezwano nas na pokład rufówki. Stanowiliśmy barwną gromadę w samodziałowych bluzach i płóciennych portkach różnych kolorów, jedni w niebieskich, inni w czarnych albo białych. Tylko wstążki z nazwą „Gefion” na czapkach i czerwono-białe rozetki świadczyły o tym, że jesteśmy marynarzami z królewskiego okrętu wojennego. Komandor, w swoim najświetniejszym mundurze z epoletami i szablą, wygłosił przemowę, prosząc, byśmy dzielnie walczyli. Wywijając trójgraniastym kapeluszem, wzniósł trzykrotnie okrzyk: „Niech żyje król!” Krzyczeliśmy wraz z nim tak głośno, jak tylko potrafiliśmy. Potem kazał wypalić ze wszystkich dział, byśmy mogli się przekonać, jak to będzie wyglądało podczas bitwy. Żaden z nas wcześniej nie był na wojnie. Huk poniósł się po morzu, a w powietrzu zawisł ostry zapach prochu. Zerwał się świeży wiatr i rozwiał niebieski dym armatni. Przez kilka minut nie mogliśmy się nawoływać. Huk armat nas ogłuszył. Strona 15 Stanowiliśmy teraz eskadrę. Dołączyły do nas jeszcze dwa parowce. Jeden rozpoznaliśmy z mustrowania w Ærøskøbing, to była „Hekla”. Szykowaliśmy się do bitwy, która miała nastąpić nazajutrz. Działa ustawiono w furtach, wyciągano pompy i sikawki, by móc ich natychmiast użyć, gdyby na pokładzie wybuchł pożar. Przy każdym dziale układaliśmy kartacze i worki z metalową sieczką, a zapłonniki w skrzynkach. Przez ostatnich parę dni ćwiczyliśmy te czynności po tylekroć, że rozkazy znaliśmy wręcz na pamięć. Przy każdym dziale było nas jedenastu i od pierwszej komendy: „Wszyscy na miejsca!”, po której następowało „Grajcary, ładuj proch!” i „Zapłonnik włóż!”, do czasu, gdy wreszcie padł rozkaz, by wypalić, krążyliśmy, obijając się o siebie, sztywni ze strachu, że coś zrobimy nie tak. Byliśmy przyzwyczajeni do pracy we trzech albo czterech na naszych małych kutrach i keczach, a teraz nagle staliśmy się panami życia i śmierci. Zbyt często stawaliśmy jak sparaliżowani, gdy komandor działa wrzeszczał swoje: „Ustawić do furty!” albo „Przybić stemplem!” Co, u diabła, mogło to oznaczać w codziennej mowie? Za każdym razem, gdy udawało nam się bezbłędnie pokonać zawiłą drogę aż do ostatniego rozkazu, komandor działa nas chwalił. Odpowiadaliśmy wesołym: „Hura!” Patrzył na nas, potem na swoje działo, a w końcu wbijał wzrok w pokład, nie przestając kręcić przy tym głową. – Szczeniaki – mówił. – Starajcie się, do wszystkich diabłów, najlepiej jak potraficie! Strona 16 • Nie bardzo wiedzieliśmy, do kogo mamy strzelać. Chyba nie do starej Ilse z krzywym biodrem, mutter od gorzałki, która przychodziła do portu w Eckernförde i sprzedawała nam ów błogosławiony napój, gdy przypływaliśmy naszymi łajbami. Nie chodziło też raczej o handlarza zbożem, Eckharta, z którym ubiliśmy niejeden dobry interes. Był jeszcze oberżysta z Der Rote Hahn. Nosił nazwisko Hansen, duńskie jak mało które. Nigdy nie widzieliśmy, żeby trzymał w rękach broń. Żadna z tych osób, o ile dobrze rozumieliśmy, nie była tym Niemcem. Ale król wiedział, kto nim jest. No i ten komandor, który tak dzielnie krzyczał: „Hura!” • Skierowaliśmy się w stronę fiordu. Wrogie baterie na wybrzeżu zaczęły grzmieć, lecz my byliśmy poza ich zasięgiem i wkrótce znów zapadła cisza. Zamiast zwykłej wody na herbatę rozdzielano między nas wódkę. O godzinie dziewiątej ogłoszono ciszę nocną, przyszła pora snu. Zbudzono nas siedem godzin później, był Wielki Czwartek, 5 kwietnia 1849 roku. I znów rozdano nam wódkę zamiast herbaty. Na pokładzie stała już beczka piwa. Mogliśmy pić go tyle, ile nam przyjdzie ochota, więc humory dopisywały, gdy podnieśliśmy kotwicę i zaczęliśmy zbliżać się do fiordu. Strona 17 Na wyżywienie na okrętach Jego Królewskiej Mości nie mogliśmy narzekać, bo gdy sami je sobie zapewnialiśmy, było więcej niż skromne. Mawiano o nas, że za kilwaterem okrętu z Marstal nigdy nie lecą mewy, i rzeczywiście, u nas nic się nie marnowało. Za to tutaj codziennie oprócz herbaty i piwa dostawaliśmy tyle chleba, ile mogliśmy zjeść, na obiad funt świeżego mięsa albo pół funta słoniny, groch, owsiankę albo zupę, a wieczorem cztery łuty masła i do tego sznaps. Dlatego pokochaliśmy wojnę na długo przedtem, zanim pierwszy raz poczuliśmy zapach prochu. • Dotarliśmy do fiordu Eckernförde. Brzegi się przysunęły, a stanowiska dział na lądzie było już widać wyraźnie. Kresten Hansen nachylił się do Ejnara Jensena i kolejny raz zwierzył mu się, że nie przeżyje tej bitwy. – Wiedziałem to od momentu, kiedy Niemcy kazali oddać kasę celną. Dzisiaj umrę. – Gówno wiedziałeś! – odparł Ejnar. – Nie miałeś pojęcia, że bitwa odbędzie się w Wielki Czwartek. – Właśnie, że wiedziałem. Od dawna. Przyszedł już czas, gdy nas zastrzelą! – Zamknij się! – zirytował się Ejnar. Wysłuchiwał tego marudzenia, odkąd zwinęli koje i zasznurowali buty. Ale Krestena nie dawało się powstrzymać, oddech miał przyspieszony, gdy kładł dłoń na ramieniu przyjaciela. – Obiecaj, że zabierzesz mój worek marynarski do domu, do Marstal! Strona 18 – Sam sobie zabierzesz swoje manatki do domu. A teraz już przestań, bo w końcu i mnie napędzisz stracha. Ejnar rzucił koledze zaniepokojone spojrzenie. Kresten był synem szypra Jochuma Hansena, stróżującego również w kapitanacie portu, bardzo przypominał swojego ojca i piegami pod rudoblond włosami, i wyjątkową małomównością. Nigdy nie widzieliśmy go w tak osobliwym stanie. – Masz! – Ejnar podał mu kubek piwa. – Weź porządny łyk! Przyłożył Krestenowi kubek do ust. Tamten prychnął i zakrztusił się piwem. Oczy zrobiły mu się szklane. Ejnar kilka razy uderzył go w plecy. Kresten z trudem łapał powietrze, a piwo leciało mu z dziurek w nosie. – Ty dorszowy łbie! – zaśmiał się Ejnar. – Co ma wisieć, nie utonie – dodał. – Mało brakowało, żebyś sam się zabił. Nie potrzebowałbyś do tego Niemców. Ale wzrok Krestena pozostawał równie nieobecny. – Przyszedł już czas, gdy nas zastrzelą – powtórzył głuchym głosem. – Mnie nie zastrzelą. – To Mały Clausen wmieszał się do rozmowy. – Wiem, bo i mnie się to śniło. Widzicie, szedłem Møllevejen do miasta. Po obu stronach stali żołnierze, gotowi strzelać. Jakiś głos zawołał: „Idź!” A ja poszedłem. Kule świstały mi koło uszu, ale żadna nie trafiła. Mnie więc dzisiaj nie zastrzelą. Wiem to z całą pewnością. Spojrzeliśmy na fiord i okoliczne łąki pokryte wiosenną zielenią. W grupce wypuszczających pączki lip chowała się zagroda z dachami krytymi strzechą. Prowadziła do niej droga obrzeżona wielkimi kamieniami. Przy drodze pasła się krowa. Odwróciła się do nas tyłem i leniwie machała ogonem, nieświadoma wojny nadciągającej morzem. Strona 19 • Stanowiska dział na cyplu od strony sterburty były już całkiem blisko. Zobaczyliśmy dym, jeszcze zanim usłyszeliśmy huk przetaczający się po wodzie jak burza, która pojawiła się nagle. Kresten drgnął. – Przyszedł na nas czas – powiedział. Ze sterburty „Chrystiana VIII” od strony rufy buchnął ogień. Spojrzeliśmy na siebie bezradni. Czyżby okręt został trafiony? Nie znaliśmy się na prowadzeniu wojny i nie wiedzieliśmy, co może oznaczać trafienie. Liniowiec milczał. – Dlaczego oni nie odpowiadają? – zdenerwował się Ejnar. – Nie zajęli jeszcze właściwej pozycji – stwierdził Clausen z miną znawcy. Moment później niebieskoszara chmura dymu ze sterburty „Chrystiana VIII” oznajmiła, że odpowiedzieli. Bitwa się rozpoczęła. Na brzegu w górę strzelał ogień i pecyny ziemi, a małe ludziki z zapałek biegały w kółko. Wiał dobry wschodni wiatr i wkrótce przyszła kolej naszej „Gefion” na oddanie salwy. Od huku wielkich sześćdziesięciofuntowych dział zatrząsł się cały okręt, a nam jakby żołądki opadły. Zatkaliśmy uszy rękami, krzycząc ze strachu przemieszanego z radością, sparaliżowani mocą armat. Wreszcie Niemiec dostał za swoje! Trwało to przez kilka minut. W końcu bateria na cyplu przestała strzelać. Musieliśmy polegać wyłącznie na naszych oczach. Usłyszeć nie mogliśmy nic. Brzeg przypominał pustynię. Żwir zbił się w wielkie stosy. Czarna lufa dwudziestoczterofuntowego działa sterczała w górę jak po trzęsieniu ziemi. Nigdzie nie było żadnego ruchu. Strona 20 Zaczęliśmy się poklepywać po plecach w milczącym tańcu zwycięstwa. Nawet Kresten przez moment jakby zapomniał o swoich ponurych przeczuciach i poddał się ekstazie: wojna to uciecha, odurzenie, które przenika do krwi, jak wódka, ale to odurzenie było większe i czystsze. Kiedy dym się rozwiał, powietrze stało się przejrzyste; nigdy nie widzieliśmy świata z podobną wyrazistością. Na naszych twarzach pojawiły się grymasy jak u nowo narodzonych dzieci. Takielunek, maszty i żagle tworzyły nad nami dach niczym młode listki w bukowym lesie. Dookoła unosiła się poświata, nieznana dotąd naszym oczom. – Ależ mnie ogarnęło uniesienie! – stwierdził Mały Clausen, kiedy już wróciło nam mowę i słuch. – Niech to diabli! Niech to diabli! Nie mógł przestać przeklinać. – Niech mnie wszyscy diabli, jeśli widziałem kiedyś coś podobnego! Huk dział słyszeliśmy już podczas próby generalnej poprzedniego wieczoru, ale ujrzenie skutków działania armat na własne oczy coś w człowieku zmieniało. – No tak – stwierdził zamyślony Ejnar. – Te armaty to rzeczywiście coś innego niż kazania pastora Zachariassena. Co ty na to, Kresten? Kresten miał uduchowiony wyraz twarzy. – Nie do wiary, że dane mi było to przeżyć! – powiedział cicho. – Przestałeś myśleć, że cię zastrzelą? – Teraz już wiem na pewno, że tak będzie. Ale przestałem się bać.