Brandys Marian - cz2 Niespokojne lata

Szczegóły
Tytuł Brandys Marian - cz2 Niespokojne lata
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brandys Marian - cz2 Niespokojne lata PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brandys Marian - cz2 Niespokojne lata PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brandys Marian - cz2 Niespokojne lata - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marian Brandys Niespokojne lata. Cz.II cyklu Koniec świata szwoleżerów I Wieść nadbiegła do Warszawy późną nocą z 7 na 8 grudnia 1825 roku. Niektóre osoby, zmuszone z takich czy innych względów do przebywania o tej porze na ulicach, widziały na własne oczy pędzące w kierunku Belwederu sanie cesarskiego feldjegra. Ale nikt nie mógł przeczuć, że to Jeździec Apokalipsy wtargnął do uśpionej stolicy Królestwa Polskiego. Prawdę poznano dopiero w kilkanaście godzin później. Bywalec literackiego salonu generała Wincentego Krasińskiego, Julian Ursyn Niemcewicz - w pisanym z dnia na dzień pamiętniku * (* Chodzi o prowadzone w formie diariusza Pamiętniki z lat 1821-1829, których nie włączono do wznowionych po wojnie Pamiętników czasów moich. Warszawa PIW, 1957 Cytowane fragmenty czerpałem z III tomu pracy zbiorowej Pamiętniki dekabrystów. Warszawa PIW, 1960 zredagowanej przez Wacława Zawadzkiego. Dla uniknięcia ewentualnych nieporozumień wyjaśniam od razu, iż związki Niemcewicza z dekabrystami ograniczają się jedynie do tego, że w jego pamiętnikach odnaleźć można wiele ciekawych informacji o warszawskich skutkach powstania na Ukrainie.) pod datą 8 grudnia dał wyraz swemu zaskoczeniu: "Któż by przejrzał, któż by się kiedy spodziewał okropnej wiadomości, jak piorun z nieba spadłej na nas. Olbrzym fizycznie i moralnie, najpotężniejszy mocarz świata, imperator Aleksander I żyć przestał. Wieść ta dziś w nocy o godzinie trzeciej nadeszła z Taganrogu nad morzem Azofu... Imperator dnia 29 listopada zapadł na żółciową gorączkę, inni mówią - z przeziębienia, inni na ciężki paroksyzm doznawanej już dawniej choroby róży. Zapalenie ściskało mu gardło, tak, że przez trzy dni aż do śmierci mówić nie mógł... O, próżności i próżności świata! Przerażający potęgą swoją mocarzy, w 49 roku życia, w nędznym Azji miasteczku zgasł raptownie dnia 1 grudnia. Cios wywracający wszystkie panujących układy, cios może śmiertelny dla nas, bo zawziętość przeciwko nam i narodu moskiewskiego, i Austrii, i Prusaków, wszystko się spiknie, by i tę tak wątłą Polskę wywrócić [...] Nowosilcow, jak lis układny, padł zaraz na kolana i pozdrowił w. księcia gosudarem swoim. W stanie, w którym był pan ten, pochlebstwo może być niewczesnym. W wieczór jeszcze wieść była z Belwederu, że wielki książę panować nie chce i że z deklaracją tą bawiący tu od kilku niedziel brat jego Michał do Petersburga wysłany; jakoż w nocy wyjechał. Smutny zgon monarchy, lubo jeszcze urzędownie nie oznajmiony, okropne na wszystkich zrobił wrażenie. Jakoż lubo przez wrodzoną trwożliwość dla nienarażania się bratu i Moskalom nie robił tyle, ile mógłby zrobić, przecież powrócił nam imię Polski, zaprowadził jakiś porządek, był wyrozumiałym, ludzkim i hojnym dla ubogich. Podejrzliwość i mierność przeszkodą była spełnienia najlepszych intencyj". Po śmierci cesarza-króla zaczęły się dziać w stolicy Królestwa rzeczy niezwykłe - wzbudzające zdumienie i niepokój nie tylko w Warszawie, ale całej Europie. Tron ogromnej monarchii carów - której jedynym duchem poruszającym była wola samowładcy - stał bezpański. W Petersburgu, w Moskwie, w innych miastach niezmierzonych dziedzin rosyjskich - składano przysięgi na wierność cesarzowi Konstantemu I. Dygnitarze, dworzanie, czynownicy wszelkich szczebli marzyli o awansach i orderach, wiążących się zazwyczaj ze zmianą panującego. Faworyci zmarłego cesarza trzęśli się ze strachu przed jego niezrównoważonym następcą. "Ożarowski, adiutant nieboszczyka - informował warszawski kronikarz - nielubiany jak wielu od w. księcia, z niespokojności schorzał. Ileż tych chorób, niespokojności ludzi ambitnych i tu, cóż dopiero w Petersburgu". Niektórzy pacykarze stołeczni cichcem przemalowywali portrety Aleksandra na wizerunki Konstantego, okolicznościowi poeci przygotowywali ody pochwalne na jego cześć. Na obcych dworach wyznaczono nadzwyczajnych ambasadorów, którzy mieli zawieźć do Warszawy powinszowania dla nowego imperatora Wszechrosji. Ale wszystkie te wysiłki, nadzieje i obawy były przedwczesne. Prawowity następca tronu rosyjskiego, rezydujący w warszawskim Belwederze, wielki książę-cesarzewicz, z jakichś zagadkowych, nie znanych jeszcze nikomu przyczyn wzbraniał się uparcie przed przyjęciem należnej mu korony. Konstanty zachowywał się jak szaleniec. Nazwany "cesarską mością" przez jednego z przybocznych generałów, kazał go uwięzić. Kiedy szpiedzy mu donieśli, "iż wojsko żąda go mieć cesarzem i za pierwszym pokazaniem się tym tytułem go pozdrowi, zawołał do siebie dowódców dywizji, oświadczył im, iż odzywanie się takowe uważa za bunt i że wodzowie gardłami swymi odpowiedzą, jeśli odgłosy takie więcej szerzyć się będą". Co noc i co dzień przylatywali do Belwederu gońcy z różnych stron cesarstwa, lecz że przywozili listy z adresem: "a Sa Majeste" - więc nie odpieczętowywał ich wcale i kurierów odsyłano z powrotem. "Godny zaiste litości jest ten stan - notował naoczny świadek owych praktyk. - Kurierów, zaledwie przybiegają, wraz policja otacza, wiedzie do Belwederu, tam zamkniętym dają jeść i wraz nazad odprowadzają do rogatek... Te ustawiczne latania wielką klęskę zadały biegającym ludziom. Jeden z nich, rzecz prawie niepodobna do wiary, w trzech dniach i dziesięciu godzinach przebiegł niezmierną odległość między Petersburgiem i Warszawą. Niektórzy pomarli nagle, inni połamali ręce i nogi; przeszło sto koni już padło na pocztach..." W równie bezwzględny sposób postępował sobie Apollo Belwederski z wysłańcami znacznie bardziej dostojniejszymi od zwykłych kurierów. Dwór wiedeński wysłał do Warszawy swego ambasadora w stopniu generała-feldmarszałka z tzw. "powinszowaniem tronu" dla nowego cesarza. Zawrócono go z drogi, aby nie narażał się niepotrzebnie na obraźliwą odmowę przyjęcia, mogącą doprowadzić do poważnych powikłań międzynarodowych. Senat petersburski, po złożeniu przysięgi na wierność (jako pierwszy złożył ją podobno młodszy brat Konstantego wielki książę Mikołaj), wydelegował z czołobitnością do "Najjaśniejszego Gosudara" swojego "oberprokuratora" Piotra Kajsarowa. Po przetrzymaniu wysłannika senatu przez dzień w Jabłonnie Konstanty przyjął go na uroczystej audiencji w obecności wyorderowanej świty, ale tak go zwymyślał za przysięgę "bez rozkazu", że jeden z najwyższych dostojników cesarstwa publicznie się rozpłakał. Natychmiast po audiencji odesłano go z powrotem nad Newę. "Stary, niezmiernie tłusty prokurator jedenaście dni, jak mówią straciwszy w podróży swej, do Petersburga z kwitkiem powraca" - odnotowano w Warszawie. - "Postępek, który zapewne nie wzbudzi żalu w Moskalach, że w. książę Konstanty panować nad nimi nie chce". Pomimo przedłużającego się bezkrólewia stolica Królestwa nie była jeszcze oficjalnie powiadomiona o śmierci Aleksandra. Na łamy prasy nie przedostawała się najmniejsza nawet aluzja na ten temat. "Radca stanu Szaniawski, dyrektor jeneralny wychowania, zajęty jest zupełnie gazetami - informował Tymoteusz Lipiński, pamiętnikarz blisko związany z ministerstwem oświaty - cały dzień z ołówkiem w ręku kreśli i przekreśla miejsca, które mają być drukowane lub opuszczone. Dzień i noc jest tą sprawą zajęty tak dalece, iż parę razy niebezpiecznie na zdrowiu zapadł..." Informacje Lipińskiego potwierdzali i uzupełniali inni kronikarze. "Nie wolno nikomu wiedzieć ni mówić, że Aleksander I umarł - pisał Niemcewicz pod datą 29 grudnia, a więc prawie w miesiąc po śmierci cesarza - Wszystkie obwieszczenia i dekrety są jeszcze w imieniu zmarłego, po prowincjach obchodzono nawet dzień urodzenia zeszłego 24 grudnia. Uwierzyż temu potomność? Jeden szaleniec paraliżem naruszył całą Europę, naigrawa się z milionów poddanych swoich [...] Od dwóch niedziel wszystkie nie tylko zagraniczne, ale nawet petersburskie gazety zakazane są tu surowo, tak dalece, że kupcy nie mają ceny wekslów i ceny kolonialnych towarów po miastach handlowych Europy. Stan pasowania się między tchórzostwem przyjęcia skrwawionego berła a żalem postradania rozkoszy rozkazywania prawdziwą dla Konstantego staje się męczarnią. Od trzech niedziel nie sypia, nie pokazuje się nigdzie, zżółkł i wysechł niezmiernie; jedyną pociechą jego jest żona, tej ustawicznie powiada: Vous etes ma couronne (Ty jesteś moją koroną)". Niezrozumiałe postępowanie legalnego następcy tronu i brak jakichkolwiek wyjaśnień ze strony czynników urzędowych powodowały powszechną dezorientację. "Gdy się pytano pewnego oficera (rosyjskiego) - pisze Tymoteusz Lipiński - czy bardzo żałujecie cesarza, odpowiedział, że nielzia żałowat', bo jeszcze prikazu niet." Z woli warszawskiego wielkorządcy widmo jego zmarłego brata nadal zasiadało na tronie, nadal rządziło, odbierało hołdy poddanych i wydawało dekrety. Równocześnie jednak na rozkaz Belwederu określano już z całą dokładnością długość trenów żałobnych dla różnego kategorii dam polskich, u jubilerów sprzedawano pamiątkowe pierścionki z podobizną nieboszczyka, a w teatrach warszawskich zawieszono wszelkie przedstawienia, co zdarzało się tylko w wypadkach wielkiej żałoby państwowej. Umotywowanie tego ostatniego zarządzenia było równie lakoniczne co zdumiewające: ogłoszono po prostu, że pracę teatrów przerywa się bez przyczyny. W salonach, kawiarniach i redakcjach przekazywano sobie po cichu informacje pochodzące od osób mających takie czy inne powiązania z Belwederem bądź Pałacem Namiestnikowskim. Opowiadano na przykład, że w jednej z gazet londyńskich ukazały się obszerne artykuły, imputujące, że Aleksander umarł otruty i że Konstanty był w tę sprawę zamieszany. Zapewniano, że szef tutejszej tajnej służby zagranicznej cesarzewicza pułkownik żandarmerii Sass wyjechał już do Londynu, aby tym oszczerstwom przeciwdziałać. Inne wieści przenikały od kurierów przybywających z Petersburga. Za pośrednictwem strzegącej ich dniem i nocą polskiej policji i żandarmerii dowiadywano się, że Konstanty żeniąc się z Joanną Grudzińską zrzekł się formalnie wszelkich praw do tronu na rzecz młodszego brata Mikołaja i że dokument z tym zrzeczeniem - przechowywany przez trzy lata u zaufanych osób - odczytano już w senacie, ale wielki książę Mikołaj wzdraga się przejąć tron, póki Konstanty dobrowolnie i oficjalnie swej rezygnacji nie potwierdzi. Te wieści wyjaśniały całkowicie dziwne zachowanie się Konstantego, ale na razie krążyły tylko w formie plotek, więc nie dawano im pełnej wiary. Tym bardziej, iż z Belwederu dochodziły słuchy, że cesarzewicza od czasu do czasu - jak to formułował Niemcewicz - "zalatuje węch panowania". W parę tygodni po śmierci brata miał się nagle odezwać do jednego ze swoich polskich adiutantów: Quand tout est bien ordonne, regnier n'est pas chose difficile, aujourd'hui il ny'a pas un revers a changer, un bouton ajouter dans nos uniformes. (Kiedy wszystko jest ustalone, panować nie jest rzeczą trudną; dziś nie trzeba już zmieniać żadnych dystynkcji ani dodawać guzika do naszych mundurów). "Oto słowa - komentował tę plotkę Niemcewicz - uderzającym sposobem malujące człowieka i wyobrażenia jego, na czym sztuka panowania polega". Wszystko to razem prowadziło do coraz większego zamieszania i niepokoju, potęgowanego jeszcze przez stale wzmagający się terror policyjny i prowokacje Nowosilcowa. "Gęsta mgła podejrzenia otacza zawsze Belweder - martwił się Niemcewicz. - Lecz nic jasnego, pewnego prócz tego, że Konstanty w ustawicznych gniewach i niespokojnościach. Nieodstępny Kuruta zachorował niebezpiecznie, mówią, że w malignie krzyczy ustawnie: Kiedy wy, duraki, panować nie chcecie, więc ja będę. I rozumie się być carem. Mohrenheim, sekretarz poufny księcia, w najgorszym humorze; wszystko dowodzi, iż musi się coś dziać nadzwyczajnego. Nowosilcow nie przestaje powiększać trwogi, wskrzeszając mniemane sprzysiężenia swoje. Policja po 5.000 florenów na dzień na powiększenie szpiegów dostała. Rożnieckiemu to powierzono [...] Jakoż i w stolicy, i po prowincjach ustawne chwytanie nieszczęsnych i małych studentów, którzy z wrodzoną wiekowi swemu nieostrożnością odważają się [...] Rożniecki posłany był do Szaniawskiego z rozkazem, by wszystkie zagraniczne gazety, w których będzie wzmianka o śmierci Aleksandra, wydawanymi nie były [...] Odpowiedź na listy zrzekające się berła, przez w. ks. Michała przesłane, jeszcze nie przyszła; mówią, że książę ten dla gęstej kry na Dźwinie do czterech godzin był przytrzymanym. W takich odległościach, z takimi głowami, jakże długo przewlekają się męki nasze. Tatiszczew, minister wojny, wysłał także gońca do Konstantego, składając mu hołd jako monarsze, donosząc, że już mu wojsko przysięgło; jakoż i do Kuruty, szefa sztabu książęcia, przysłał rozkaz, aby będącemu pod wodzą jego wojsku litewskiemu i wołyńskiemu również poprzysiąc rozkazał. Za odebraniem listów tych wielki książę takim uniósł się gniewem, iż listy te w oczach kuriera podarł..." Ta paradoksalna sytuacja ciągnęła się do ostatniego dnia roku 1825. Smutny jak nigdy był ten dzień sylwestrowy. "Zamknięty teatr, ucichła muzyka, ustały wszelkie zgromadzenia - relacjonował warszawski kronikarz - każdy dom, każde drzwi otoczone podsłuchującymi. Strwożeni szepcą tylko między sobą, a gdy prawdzie zabroniony przystęp, natężone umysły w chwili tak krytycznej tysiące roją sobie widma i baśnie. Tak się skończył rok ten, podług wszelkiego podobieństwa następny, ważne, byle, daj Boże, nie krwawsze wróżył nam zdarzenia". W chwili gdy kronikarz notował te słowa, kurierzy dyplomatyczni z Petersburga doręczali wielkiemu księciu Konstantemu z dawna oczekiwaną odpowiedź na jego ostateczne zrzeczenie się praw do korony, zawiadamiając go oficjalnie o wstąpieniu na tron wielkiego księcia Mikołaja. Następnego dnia dowiedzieli się o wszystkim mieszkańcy Królestwa. "Nowy Rok był posępny - czytamy w zapiskach Tymoteusza Lipińskiego - nie widać było tego ruchu, jaki zwykle tego dnia bywa. Namiestnik ani ministrowie powinszowań urzędowych nie przyjmowali. Przecież zagadka rozwiązana została - mamy za cesarza i króla Mikołaja I. Tegoż dnia W. Książę przywoławszy jenerałów, uwiadomił ich o tem... Ale ten sam goniec z Petersburga przywiózł także wiadomość o krwawych zajściach, które towarzyszyły wstąpieniu na tron nowego władcy. Z palcem na ustach odnotowuje w dzienniku te zatrważające wieści Niemcewicz: "Pod najściślejszą tajemnicą dawnych czasów kolega (prawdopodobnie gen. Wincenty Krasiński - M.B.) zawierzył mi je. List Mikołaja I tak się zaczynał: Vous l'avez voulu, mon cher Constantin, je regne, mais Grand Dieu a quel prix! Le sang de mes sujets a coule" (Życzyłeś sobie tego, mój drogi Konstanty, więc panuję, ale wielki Boże, za jaką cenę! Polała się krew moich poddanych). W dniach 4-6 stycznia 1826 gazety warszawskie po raz pierwszy ogłosiły znane już całej Europie szczegóły śmierci Aleksandra oraz manifest nowego cesarza-króla z załączeniem tajnej korespondencji, wymienionej w latach 1820-1823 między Aleksandrem a Konstantym w sprawie zmiany następstwa tronu. Na wyraźny rozkaz cesarzewicza w gazetach polskich pominięto jedynie drukowany już przedtem w prasie petersburskiej list z 14 stycznia 1822 roku, w którym - zakochany w Joannie Grudzińskiej - Konstanty na żądanie cesarza złożył wysoce dla siebie upokarzające wyznanie "Nie mając w sobie ni ducha, ni zdolności, ni sił potrzebnych, abym na najwyższą godność mógł kiedykolwiek być wzniesionym, chcąc na zawsze zapewnić byt Cesarstwa, proszę W.C.M., abyś prawa moje przelał na kogo z kolei wypada". Aleksander zapewniał podobno Konstantego, że treść tego listu nie będzie nigdy podana do wiadomości publicznej, ale Mikołaj nie odmówił sobie przyjemności skompromitowania nie lubianego brata, tym bardziej że podane w liście przyczyny szczególnie przekonywująco uzasadniały zmianę następstwa tronu wobec rosyjskich legitymistów i zagranicy. Polacy związani z Belwederem opowiadają, że Konstanty po przeczytaniu swego listu w gazecie petersburskiej omal nie uległ apopleksji. Miał zresztą po temu powody, gdyż prasa zagraniczna (m. in. paryski "Constotutionel"*, (* Założycielem tego pisma był najbliższy przyjaciel Józefa Sułkowskiego - Piotr Maleszewski.) który cesarz czytywał stale do poduszki) przedrukował natychmiast rewelacje petersburskie, opatrując je komentarzem ośmieszającym niedoszłego cara. Niedyskrecja Mikołaja mogła była doprowadzić do nieobliczalnych konsekwencji historycznych. Wynika to jasno z wiarygodnego świadectwa Ksawerego Korczak-Branickiego, wnuka niesławnej pamięci Franciszka Ksawerego hetmana targowiczanina, a syna Władysława Grzegorza, rosyjskiego generała i senatora. "W roku 1825, w chwili śmierci Aleksandra, moi rodzice zamieszkiwali w Warszawie w domu Gąsiorowskiego, późniejszym Hotelu Angielskim... - wspominał Ksawery Branicki w swoim pamiętniku. - Naprzeciw wznosił się pałac Br�hlowski, rezydencja wielkiego księcia Konstantego. Przypominam sobie, że pewnego dnia kończyliśmy nasze śniadanie w kółku rodzinnym i ojciec mój w szlafroku palił fajkę, dopijając filiżankę kawy. Naraz wpada pułkownik Fanshawe, adiutant wielkiego księcia. Ze zmienioną twarzą pociągnął mego ojca do framugi okna i po zamianie kilku słów po cichu ojciec mój poszedł do swego pokoju, przywdział śpiesznie paradny mundur i pocałowawszy matkę moją, bardzo przestraszoną, poszedł za swoim przyjacielem. Nie wrócił aż po upływie dwóch godzin, a po jego powrocie długa rozmowa miała miejsce pomiędzy rodzicami. Jakkolwiek byłem zupełnie dzieckiem, zrozumiałem jednakże, iż działo się coś nadzwyczajnego, zwłaszcza kiedy w rozmowie ich, prowadzonej półgłosem, usłyszałem następujące wyrazy: Może mnie kazać rozstrzelać, ale nigdy nie przyłożę ręki do tego, czego wymaga ode mnie. W ciągu dnia znów zjawił się pułkownik Fanshawe, ale z miną już mniej ponurą. I znów mój ojciec towarzyszył mu do pałacu Br�hlowskiego, powróciwszy zaś w chwili obiadu, uspokoił obawy matki, mówiąc do niej: Na szczęście ta fantazja już mu przeszła, ale musiałem przejść przez bardzo ciężką próbę(r) Siedemnaście lat później wypadek zrządził, że w tymże samym mieszkaniu, gdzie w roku 1825 byłem świadkiem sceny, o której zachowałem przykre wspomnienia, stanął ze mną ojciec, wówczas wielki podczaszy dworu cesarskiego, w przejeździe przez Warszawę, do wód niemieckich. Spytałem go co było powodem niepokoju mojej matki i wzburzenia, w którym jego samego widziałem przed laty. - >>Mój kochany Ksawery - odpowiedział mi - wystaw sobie, że kiedy Fanshawe zaprowadził mnie wówczas do wielkiego księcia, znalazłem Konstantego w napadzie gniewu; siny z pianą na ustach przelatywał gorączkowo przez pokój, rzucając przerażenie pomiędzy kilku świadków jego wściekłości. Nasz naczelny dowódca sztabu jego, jenerał Kuruta, wciśnięty w kąt, trząsł się wszystkimi członkami. Pułkownik Turno adiutant jego, stał na środku pokoju ze zmienioną twarzą... - Branicki - rzekł do mnie Konstanty... - odstąpiłem tron mojemu bratu Mikołajowi, ale nigdy nie upoważniłem go, aby mnie upokarzał przed światem. Czytaj ten list do mojego brata, cesarza Aleksandra. Napisałem go tylko dla niego samego, a Mikołaj bez żadnego względu na mnie, brata starszego, podał go do wiadomości publicznej. - Wielki Książę - dodał mój ojciec - dał mi do przeczytania swój list, w którym zrzekał się tronu... skoro skończyłem czytanie, Konstanty pod wpływem wzrastającego uniesienia zawiadomił mnie ledwie zrozumiałymi wyrazy, czego żądał ode mnie: - Po tym, co się stało - zawołał - uważam się za zupełnie zwolnionego względem Mikołaja. Jutro odbieram Koronę. Ogłaszam manifest i będę miał pod ręką sto tysięcy doskonałego wojska: wojsko polskie i korpus Litewski. Co do ciebie, jenerale Branicki, pojedziesz do Dubna, głównej kwatery pierwszej dywizji korpusu Litewskiego. Jenerał Gogiel, który nią dowodzi, jest słaby i niepewny!... Ty go zastąpisz... Potem... Niech się dzieje wola boska!...<< Mój ojciec zwrócił wówczas uwagę wielkiego księcia, że Jego Książęca Mość dobrowolnie zrzekł się korony i że po śmierci cesarza Aleksandra pośpieszył bez najmniejszej goryczy potwierdzić zrzeczenie się. Usiłował mój ojciec przekonać go, że jeżeli ten list sekretny został podany do wiadomości publicznej, to nie w celu zapewne upokorzenia go, ale dla przyczyn politycznych, których niepodobna było w Warszawie ocenić w całej doniosłości. W końcu oświadczył Konstantemu stanowczo, że będąc dawniejszym adiutantem Aleksandra szanował go zanadto, nawet w grobie, aby przyłożyć rękę do tego, co uważał za bunt przeciw jego woli. Pułkownik Turno energicznie popierał zdanie ojca mego, podczas gdy Kuruta ciągle trząsł się w swoim kącie, a Fanshawe ciągle trząsł się we łzach. Jednakże gniew wielkiego księcia nie uspokoił się wobec energicznej protestacji ojca mego: wracaj do siebie - rzekł rozkazującym tonem - i pomyśl, że niespełnienie mej woli naraża cię na rozstrzelanie! - Mój ojciec zakończył swoje opowiadanie w ten sposób: - Kiedy po raz drugi przybyłem do pałacu Br�hlowskiego, scena zmieniła się. Konstanty rzucił mi się na szyję, uznając, że mój śmiały opór odwrócił go od spełnienia czynu, który byłby dla niego źródłem wieczystych wyrzutów sumienia. Co się takiego stało? Oto Mikołaj przez umyślnego kuriera wytłumaczył swoje postępowanie bratu i uspokoił go..." Tak więc: dzięki odmianie humoru cesarzewicza nie doszło do historycznej interwencji wojska polskiego i litewskiego w dynastyczne sprawy rosyjskie. Poza manifestem nowego cesarza gazety warszawskie - ku powszechnemu zdumieniu swoich czytelników - podały za prasą petersburską dość dokładny opis krwawo stłumionego buntu oddziałów wojskowych, które 26 grudnia (14 dekabra starego stylu) 1825 roku pod pretekstem złożenia już raz przysięgi Konstantemu odmówiły posłuszeństwa Mikołajowi. Wieść o tragicznych zajściach na placu senackim wywołała w Warszawie ogromne wrażenie. "Rzecz osobliwa i niepojęta dla nas - zdumiewał się Tymoteusz Lipiński - my, co przyzwyczajeni, aby przed nami tajono wypadki w odległych krainach zaszłe, zaburzenia itd., wyczytujemy opisanie powstania petersburskiego w naszych gazetach [...] Prywatne wieści głoszą, że domagano się praw i konstytucji, o czem jednak nie ma wzmianki w pismach publicznych..." Ponure sensacje nie ograniczyły się do rewelacji o buncie petersburskim, w kilkanaście dni później dowiedziano się o powstaniu w pułku czernichowskim na Ukrainie oraz o odkryciu spisku oficerskiego w Korpusie Litewskim na Białostocczyźnie. Szerokim echem rozeszła się po Warszawie wiadomość o nagłym aresztowaniu popularnego oficera rosyjskiego, podpułkownika huzarów gwardii Michała Łunina, byłego adiutanta wielkiego księcia. Senator Nowosilcow, zaszczycony szczególnie łaskawym listem, zapewniającym go o pełnym zaufaniu nowego imperatora - przeżywał wielkie dni. Konsekwentny w swej nienawiści do Polski, uważał ją już od dawna za gniazdo wszystkich sprzysiężeń i źródło wszelakiego zła. Zdaniem "pana senatora" to od Polaków właśnie nauczyli się Rosjanie dążeń konstytucyjnych i "rewolucyjnych zasad". Zdwajał więc wysiłki, aby zdobyć jak najwięcej dowodów na poparcie tych tez. W tropieniu tajnych sprzysiężeń sekundował mu dzielnie generał Rożniecki z całym aparatem policyjnym. Z raportów agenta Henryka Mackrotta wynika, że już w połowie stycznia 1826 roku tajna policja starała się ustalić powiązania między odkrytą w roku 1822 konspiracją Łukasińskiego a petersburskim buntem dekabrystów. W raporcie z 17 stycznia agent Henryk Mackrott donosił m.in.: "Eks-pułkownik Sznayder, ten sam, który przyczynił się do aresztowania majora Łukasińskiego, twierdzi, że zamieszki w Petersburgu były dziełem sekty, noszącej w Rosji nazwę Iluminatów, a na Wołyniu Czarnych Braci. Uważa on, że ta sekta miała związki z polskimi Kosynierami. Dodaje, że członkami Kosynierów byli oprócz aresztowanych jeszcze pułkownik Prądzyński z kwatermistrzostwa oraz pułkownik Kozakowski. Według Sznaydera członkami tej rewolucyjnej organizacji jest wielu oficerów rosyjskich stacjonujących w Warszawie". W dwa dni później szef biura śledczego uzupełnił swe informacje. "Warszawa, 19 stycznia 1826 r. Zgodnie z otrzymanym rozkazem zwrócono się do eks-pułkownika Sznaydera z zapytaniem o nazwiska rosyjskich oficerów członków sekty Łukasińskiego. Pytano również, czy nie figuruje wśród nich kapitan gwardii Żełtuchin. Sznayder powiedział, że w swoim czasie adwokat Szreder mówił mu, iż stacjonujący w Warszawie oficerowie rosyjskiej gwardii należą do sekty, ale nazwisk nie wymieniał. Prawdopodobnie będą to oficerowie gwardii wołyńskiej, gdyż z tymi przyjaźnił się Łukasiński. Dodał też, że wielu oficerów rosyjskiej gwardii kirasjerów zerwało z nim (tzn. ze Sznaydrem) stosunki od czasu sprawy Łukasińskiego. O Żełtuchinie nie słyszał nic prócz tego, że przyjaźni się z polskim podchorążym nazwiskiem Wysocki..." W dziesięć dni później wypadki petersburskie odbiły się w Warszawie nowym echem. "Od dwóch niedziel - notuje w swoim dzienniku Niemcewicz - szukano tu jednego ze zbiegłych sprzysiężonych w Petersburgu, nazwiskiem K�chelbecker, gdy sam niebacznie wpadł w ręce moskiewskie, za paszportem służącego, w odzieży jego. Z Petersburga aż tu szedł piechotą w największe mrozy. U rogatek pytał żołnierza Moskala o oficerów, o koszary. To dało podejrzenie. Przytrzymany, przyznał się, czym był. Zawieziono go do wielkiego księcia. Na widok połowu tego zaczął wielki książę skakać z radości. Ile K�chelbecker pokazał się nieostrożnym w tym, że dał się przytrzymać, tyle śmiałym i niezatrwożonym w odpowiedziach swoich wielkiemu księciu i Nowosilcowowi. Jest to człowiek dobrze urodzony, spokrewniony, światły, biegły w literaturze. Okowano go w kajdany, wsadzono w kibitkę, ręce do niej przykuto i tak z oficerem i dwoma kozakami odesłano do Petersburga"*. (* W drukowanym tekście Pamiętników z lat 1820-1829 zdarzenie to figuruje pod datą 20 stycznia 1826 r., co jest niewątpliwie pomyłką, gdyż ze wszystkich innych źródeł wynika, że K�chelbeckera pochwycono 30 stycznia, a wywieziono go 1 lutego.) W taki sposób zakończyła się w Warszawie przygoda rewolucyjna jednego z najszlachetniejszych dekabrystów, barona Wilhelma K�chelbeckera, towarzysza młodzieńczych zabaw i nauki wielkich książąt Mikołaja i Michała, popularnego Kuchli" z powieści J. Tynianowa - ulubieńca salonów literackich Petersburga i Moskwy, przyjaciela Puszkina i Gribojedowa, autora wierszy oraz tragedii historycznej o carach Szujskich, którą później przepisywać mu będą w więzieniu polscy podchorążowie z 1831 roku. Ale Warszawa nie miała czasu przejmować się dramatami spiskowców petersburskich. Dla mieszkańców Królestwa znacznie groźniejszym i tragiczniejszym w skutkach okazało się powstanie w pułku czernichowskim, zorganizowane przez członków Towarzystwa Południowego na Ukrainie. Z tym sprzysiężeniem Polacy rzeczywiście mieli pewne powiązania. Wkrótce dowiedzieli się o tym wszyscy. Pierwszy cios uderzył w dom szczególnie bliski jednemu z bohaterów tej książki - generałowi Tomaszowi Łubieńskiemu. 5 lutego Niemcewicz odnotował fakt, przeżyty głęboko przez całe towarzystwo warszawskie: "Rano o godzinie dziewiątej pokazał się raptem u męczonej od dawna chorobą raka starej księżnej Jabłonowskiej p. Nowosilcow z Lubowidzkim dla przetrząśnięcia papierów nieprzytomnego (nieobecnego - M.B.) syna jej, księcia Antoniego Jabłonowskiego. Łatwo sobie wystawić można pomieszanie i przestrach chorej. Nowosilcow powiedział, że to czyni z rozkazu z Petersburga, podobniej, że z tutejszego. Nie znaleziono w papierach nic prócz korespondencji o mąkę i zboże, lecz co za gwałt przy zaprzysiężeniu tak uroczystym konstytucji. Kto wie, jeśli ks. Antoni Jabłonowski, będący teraz na Wołyniu, przytrzymanym nie został..." W dwa tygodnie później pamiętnikarz miał już pewność, że nie pomylił się w swoich przewidywaniach. "Schwytane u najpierwszego ze sprzysiężonych, niejakiego Pestela, w Kijowskiem papiery pokazały, że niektórym Polakom sprzysiężenie Moskali było powierzonym - pisał 20 lutego. - Porwano więc Księcia Jabłonowskiego, Olizara, Moszyńskiego, Wierzbickiego [...] Chodkiewicza i zawieziono do Petersburga. Tam twierdzą, że Antoni Jabłonowski wszystko, co wiedział, podał na piśmie, a co wstydniej, wielu nawet i tutejszych wojskowych wymienił i na sztych wydał. Dziś więc, gdyśmy się najmniej spodziewali tego, zaczęto szeptać po mieście, że przywieziono w nocy więźniów z Petersburga i że komitet jakiś sekretny u Nowosilcowa zebrany był..." Generał Łubieński w trzy dni po rewizji u księżnej Teodory zdecydował się powiadomić o tym wydarzeniu przebywającego w Krakowie ojca. O stanie ducha, w jakim pan Tomasz musiał się wówczas znajdować, świadczy najlepiej styl jego listu, pozbawiony zwykłej rzeczowości - pełen niedomówień i niejasności, unikający nazywania po imieniu osób i zdarzeń, przetykany wiernopoddańczymi deklaracjami na użytek ewentualnych cenzorów. "Warszawa, 8 lutego 1826 Drogi Ojcze. Nieszczęśliwe wypadki sąsiadów, aż do współzwiązków naszych, jak powiadają, zasięgają. Głoszą tu albowiem, że już kilku przytrzymano i do stolicy odesłano. Jakkolwiek przekonany jestem, że się ich niewinność okaże, że się przekonają, że jeżeli nam zarzucano niejakie wady, posiadamy także istotne zalety; niespokojność, troskliwość osób interesowanych nie może nie zasmucać; cierpienia albowiem ze strony serca jakkolwiek nie są oparte na rozumowaniu, zawsze jednak są cierpieniami i niepodobna ich nie dzielić, tym bardziej kiedy ich doznają osoby, z którymi nas wiążą dawne związki i kiedy osłabione ciągłymi i bezprzestannymi cierpieniami, już tylko chwilowo na tym bawią świecie (to odnosiło się niewątpliwie do księżnej Jabłonowskiej - M.B.). Jeżeli jednak były takie osoby, które należały do zaburzeń zbrodniczych naszych sąsiadów, jeżeli z drugiej strony niegodziwa zawiść rzuciła na nich tę potwarz, jakże za to przed Bogiem odpowiedzą. Przekonany albowiem jestem, że w postępowaniu publicznym, we wszystkich działaniach politycznych, toż samo jest co i w życiu prywatnym, i jak to mówią, małe parta idą do czarta, to jest, że dobre z dobrego tylko wyniknąć może i że dobre narodu postępowanie tak sobie u Boga może zasłużyć na Dobrodziejstwa, jak postępowanie osobiste. Cała więc podług mnie nadzieja dla naszego kraju, w dobrym, wiernym, i przykładnym naszym postępowaniu. Zaszczepujmy, pielęgnujmy cnoty domowe, a natenczas z nich wypłyną i publiczne, które potem jednając nam serca Możnowładców okażą potrzebę istnienia narodu tchnącego takimi zasadami..." List Tomasza Łubieńskiego włącza nas znowu w główny nurt książki, poświęconej losom byłych szwoleżerów napoleońskich. Zanim jednak pochłoną nas całkowicie sprawy rodzinne, towarzyskie i zawodowe Łubieńskich i Krasińskich (o życiu prywatnym Walentego Zwierkowskiego w tym okresie niewiele niestety da się powiedzieć), chciałbym wyjaśnić pokrótce związek przyczynowy między zebraniem założycielskim tajnego Towarzystwa Patriotycznego (zwanego początkowo także Związkiem Kosynierów) z maja 1821 r. - a dramatycznymi wypadkami, które zapoczątkować miała dla Warszawy przeprowadzona w lutym roku 1826 rewizja u starej księżnej Jabłonowskiej. Trzeba więc jeszcze raz wrócić do zdarzeń sprzed pięciu lat. II W niespełna cztery miesiące po historycznym zebraniu - na Bielanach - w sierpniu 1821 roku - policja zdobyła pierwsze informacje o istnieniu "sprzysiężenia Łukasińskiego"*. (* Wiadomości historyczne, wykorzystane w tym podrozdziale czerpię przede wszystkim z fundamentalnego dzieła Szymona Askenazego pt. Łukasiński oraz z wydanej w roku 1970 pracy Hanny Dylągowej O Towarzystwie Patriotycznym i Sądzie Sejmowym. Niezwykle cennym źródłem jest także pamiętnik samego Łukasińskiego, wydany w całości po raz pierwszy w roku 1960, w znakomitym opracowaniu profesora Rafała Gerbera. Nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że prawydanie tego wstrząsającego dokumentu nie wywołało żadnego echa wśród recenzentów i wskutek tego przeszło prawie nie zauważone przez czytelników. Pamiętam, jak zdumiał się i zainteresował Julian Przyboś - a należy on do nielicznych literatów naprawdę oczytanych w historii - kiedy na tydzień przed Jego śmiercią powiedziałem Mu w Oborach, że istnieje autentyczny pamiętnik Łukasińskiego i że ogłoszono go u nas przed paru laty w książce. Niestety, pracy profesora Gerbera nie zdążyłem już Przybosiowi doręczyć.) Donosicielem okazał się członek nie istniejącego już wtedy Wolnomularstwa Narodowego, były pułkownik Augustyn Sznayder - dawny dowódca Łukasińskiego i Machnickiego z kampanii 1809 r. Ten stary żołnierz kościuszkowski i legionista, obnoszący się ze swymi "jakobińskimi" poglądami, był kreaturą wyjątkowo szubrawą. Łukasiński w swoich późniejszych zeznaniach nazwie go "starym rabusiem, chcącym skorzystać z zamieszania". W roku 1821 nie osądzano go jeszcze tak surowo, ale już wówczas nie cieszył się chyba szczególnym zaufaniem swoich dawnych subalternów. Jednakże kontakty ze Sznaydrem były dla Towarzystwa Patriotycznego cenne ze względów na jego niemiecko-mieszczańskie pochodzenie, umożliwiające mu nawiązywanie bliższych stosunków ze środowiskiem rzemieślniczym. Zwłaszcza adwokat Szreder, jeden z najbliższych współpracowników Łukasińskiego, pilnie zabiegał o rozszerzenie wpływów Towarzystwa na sfery rzemieślnicze i o wykorzystanie w tym celu pułkownika Sznaydra. Nie wtajemniczając tedy Sznaydra w fakt powstania drugiego sprzysiężenia, zaproponowano mu zorganizowanie wśród znajomych rzemieślników "gminy" na zasadach Wolnomularstwa Narodowego. Doręczono mu też kopię rozdziału o gminach z opracowanego przez Łukasińskiego statutu nowego Towarzystwa. Była to oczywiście ogromna nieostrożność, ale podobne nieostrożności zdarzały się także - jak wiemy z historii - konspiratorom bardziej doświadczonym niż Łukasiński i jego towarzysze. A zresztą podwładni Sznaydra z I. pułku piechoty galicyjsko-francuskiej (adwokat Szreder również do nich należał) mogli, z tych czy innych względów, nie zachwycać się swoim dawnym pułkownikiem, lecz trudno im było przypuścić, że okaże się on zwykłym donosicielem. Tymczasem dla Sznaydra - zagrożonego wówczas sprawą kryminalną o bigamię i sfałszowanie dokumentów osobistych, nękanego w związku z tym ciągłymi przesłuchaniami policyjnymi - misja, zlecona mu przez Szredera, stała się wymarzoną sposobnością do "zrehabilitowania się" wobec władz. Nie namyślając się długo, doniósł o "konspiracji majora Łukasińskiego" szefowi biura śledczego Henrykowi Mackrottowi i przekazał mu powierzony sobie dokument. Mackrott poinformował o wszystkim Belweder. Wielki książę-cesarzewicz, zazwyczaj podejrzliwy i lękający się jak diabła wszelkiej polityki w wojsku, tym razem odniósł się do policyjnych rewelacji powściągliwie i nieufnie. Meldunek Mackrotta nadszedł nie w porę. Konstanty przygotowywał się właśnie do ostatecznej rezygnacji z praw do tronu rosyjskiego i spodziewał się uzyskać w zamian za to od Aleksandra udzielną władzę w Królestwie i na Litwie. W tej sytuacji byłoby mu bardzo nie na rękę ujawniać przed cesarskim bratem sprawę mogącą rzucić cień na lojalność wojska polskiego, zwłaszcza że chodziło o oficera warszawskiego pułku czwartaków, których cesarz-król szczególnie lubił i uważał za wzorowych żołnierzy. Poza tym Konstanty nie był pewny, czy cały donos Sznaydra wraz z dostarczonym przez niego dokumentem nie jest po prostu prowokacją Nowosilcowa. Apollo Belwederski zdradzał często cechy psychopatyczne, lecz głupcem nie był. Wysoko oceniał zasługi "pana senatora" dla cesarstwa i dynastii, ale wiedział o nim dość, by nie darzyć go pełnym zaufaniem. Znał uparte dążenie Nowosilcowa do zniweczenia autonomii Królestwa. Wiedział, że komisarz cesarski wyolbrzymiał dla swoich celów najdrobniejsze objawy niezadowolenia ze strony Polaków, że wymyślał nie istniejące spiski, że sztucznie starał się podniecać "nienawiść między Polakami a Ruskimi", że z jego to pośredniej inspiracji zdarzało się, że kaprale rosyjscy, prowadząc przez Warszawę skutego w dyby szeregowca polskiego, namawiali go, by się zatrzymywał po ulicach i pobudzał lud do litości nad sobą i skruszenia "kajdan jego..." - że krótko mówiąc, pan senator robił wszystko, by sprowokować zamieszanie w mieście czy nawet bunt wojskowy - i móc później straszyć nim imperatora, aż upragniony cel - starcie z mapy konstytucyjnego Królestwa Polskiego - zostanie osiągnięty. Wiedział również Konstanty, że komisarz cesarski mógł sobie pozwolić na tak rozległą i wielostronną działalność prowokatorską, ponieważ poza własną policją, kierowaną przez osławionego Leona de Baykowa ("Vivat Bajkow, Nowosilcow, bicze tajnych klubów...") miał jeszcze do dyspozycji dwóch oddanych sobie szczerze, choć nie bezinteresownie, współpracowników z zewnątrz: generała jazdy Aleksandra Rożnieckiego - szefa podlegającej wielkiemu księciu Wyższej Wojennej Sekretnej Policji oraz wiceprezydenta Warszawy Mateusza Lubowidzkiego-naczelnika Policji Municypalnej, zależnej służbowo od namiestnika Zajączka (z inicjatywy Nowosilcowa w sierpniu roku 1821 rozproszone służby policyjne połączono w jedno Centralne Biuro Policji, którego kierownictwo objął Rożniecki). Chcąc się zabezpieczyć przed spółką Nowosilcow-Rożniecki Konstanty stworzył sobie wewnątrz Wyższej Wojennej Sekretnej Policji (oczywiście bez wiedzy jej bezpośredniego szefa) odrębną, ściśle zakonspirowaną i opłacaną ze swoich prywatnych funduszów, tzw. Najtajniejszą Kontrpolicję Osobistą. Głównym celem podwójnie tajnej kontrpolicji był nadzór nad Nowosilcowem, Rożnieckim i Lubowidzkim: "śledzenie ich nadużyć prywatnych i służbowych, sprawdzanie dostarczanej przez nich roboty donosicielskiej, odgarnięcie z niej plew treści bądź prowokatorskiej, bądź rozmyślnie sfałszowanej, wykrycie własnych ich ubocznych intencyj i widoków osobistych i politycznych". Do swojej kontrpolicji cesarzewicz wciągnął najwytrawniejszych agentów tajnej policji państwowej, którzy występowali odtąd w charakterze podwójnym: jako podwładni generała Rożnieckiego i jako jego nadzorcy. Jednym z tych podwójnie tajnych agentów był właśnie Henryk Mackrott, który przekazał wielkiemu księciu pierwszy donos na konspirację patriotyczną majora Łukasińskiego. Powoływałem się już parokrotnie w tej opowieści na raporty szpiegowskie Mackrotta, przechowywane w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie i będę to czynił jeszcze wiele razy - trzeba więc powiedzieć kilka słów o ich autorze, zwłaszcza że stanowił on w swoim rodzaju prawdziwy fenomen. Henryk Mackrott był szpiegiem z urodzenia i z naturalnych skłonności, miał - jak się to mówi - szpiegostwo we krwi. Jego ojciec, fryzjer warszawski, Tobiasz Mackrott, wywodzący się chyba od jakichś osiadłych w Polsce Austriaków albo Szkotów, był naczelnym konfidentem jeszcze... przy generale Igelstr"mie, i wiosną roku 1794 wkładał zapewne wiele rzetelnego wysiłku w tropienie organizatorów insurekcji kościuszkowskiej. Później wysługiwał się kolejno różnym innym tajnym policjom, aż ostatecznie po stworzeniu Królestwa, urządził się jako fryzjer i perukarz Teatru Narodowego, a zarazem osobisty informator wielkiego księcia-cesarzewicza. Syn wcześnie poszedł w ślady ojca - nie jako fryzjer, lecz jako carski policjant. Wstąpił do tajnej policji w wieku szkolnym, jeszcze za naczelnictwa byłego szwoleżera Vandernoota, i rozpoczął karierę od denuncjowania kolegów - najpierw w warszawskiej szkole pijarów - na wydziale medycznym Uniwersytetu Warszawskiego (w raporcie z 25 marca 1819 roku, donosząc o tajnym zebraniu studentów, w którym uczestniczył jako prowokator, Henryk Mackrott chwalił się, że koledzy wybrali go "jako najmuzykalniejszego" do odśpiewania w imieniu zebranych rewolucyjnej pieśni, skierowanej przeciwko tyranom i szpiegom). Inteligencja, dokładność informacyjna i umiejętność dobierania sobie odpowiednich konfidentów z różnych środowisk społecznych - zapewniły Mackrottowi szybką karierę. W roku 1821 był już szefem samodzielnego biura śledczego w sekretnej policji Rożnieckiego, a zarazem asem kontrpolicji Konstantego. Za swą wieloletnią działalność na szkodę narodu polskiego Henryk Mackrott poniósł w czasie powstania zasłużoną karę: powieszono go na ulicznej latarni. Ale w wiele lat po śmierci tego najniebezpieczniejszego szpicla warszawskiego, przedziwny paradoks historii na nowo powołał go do życia - w zupełnie odmiennej postaci. Jak już wspomniałem, w zbiorach archiwalnych dochowało się do naszych dni kilkadziesiąt tomów raportów, składanych przez Mackrotta wielkiemu księciu. Codziennie w ciągu kilkunastu lat na wytwornych różowych arkusikach, pięknym kaligraficznym pismem w poprawnej na ogół francuszczyźnie - główny agent Konstantego przekazywał swemu panu najrozmaitsze sprawy z życia stolicy, zbierane przez gromadę konfidentów po ulicach, parkach publicznych, koszarach wojskowych, teatrach, urzędach, salonach literackich i najobskurniejszych szynkach. Zasadniczym celem tej działalności szpiegowskiej było zabezpieczenie i umocnienie władzy carskiego wielkorządcy w Warszawie. Przeważna część donosów Mackrotta godziła w ludzi uczciwych i szlachetnych, powodowała dla nich przykre konsekwencje, wtrącała ich nieraz w straszne nieszczęścia; ocena wydarzeń zawarta w raportach Mackrotta, była z gruntu sprzeczna z sądami patriotycznej opinii polskiej i wyrządzała szkody polskiej społeczności. Ale w perspektywie czasu wszystko to uległo jednemu z tych czarodziejskich przeobrażeń, jakie na ogół zdarzają się tylko w bajkach. To, co Mackrott pisał przeciwko Warszawie i jej najlepszym obywatelom - dzięki obiektywnej doskonałości jego rzemiosła stało się po stu latach świadectwem niezniszczalnej żywotności stolicy Królestwa, jej patriotyzmu i niezasłużonych cierpień. Lud warszawski sprawiedliwie wywarł zemstę na znienawidzonym szpiegu, ale gwoli sprawiedliwości trzeba także przyznać, że dziś nie sposób pisać o tamtych czasach bez znajomości raportów Henryka Mackrotta *. (* Część raportów H. Mackrotta w przekładzie Karoliny Beylin z książki Tajemnice Warszawy Warszawa PIW 1957, pozostałe przetłumaczone zostały bezpośrednio z francuskich oryginałów, przetrwałych w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie.) Po odebraniu meldunku w sprawie Łukasińskiego wielki książę Konstanty nakazał agentowi swej kontrpolicji zachowanie wszystkiego w absolutnej tajemnicy przed Rożnieckim. Zabezpieczywszy się w ten sposób od ingerencji Nowosilcowa, postanowił całą rzecz załatwić w trybie czysto wojskowym. Ponieważ Sznayder w swoim donosie wymienił wśród spiskowców kapitana Tomasza Skrobeckiego - adiutanta pełniącego obowiązki ministra wojny, generała Maurycego Haukego - wielki książę polecił Haukemu, aby w sposób jak najbardziej dyskretny skłonił swego adiutanta do napisania dokładnego sprawozdania o konspiracji Łukasińskiego. Skrobecki rozkaz wykonał, ale że należał tylko do Wolnomularstwa Narodowego, a o drugim tajnym związku w ogóle nie wiedział - więc sprawie w niczym nie zaszkodził. Przeciwnie - dopomógł, gdyż zawiadomił o wszystkim dawnych zwierzchników z masońskiej konspiracji, dzięki czemu Łukasiński był już odpowiednio nastawiony psychicznie, kiedy w parę tygodni później - również za pośrednictwem generała Haukego - jego też "poproszono" najpierw o napisanie sprawozdania, a później o osobiste stawienie się w Belwederze na rozmowę z wielkim księciem - wodzem naczelnym. "Audyencja miała charakter ściśle poufny - pisze Askenazy - usunięty został nawet Kuruta i najzaufansi generałowie rosyjscy; oprócz W. Księcia i Łukasińskiego obecny był tylko jeden Hauke. Co między tymi dwoma osobliwszymi interlokutorami: W. Księciem Cesarzewiczem a majorem-naczelnikiem związku tajnego polskiego, przy milczącym jak posąg Haukem, było wtedy mówione na tej audyencji w Belwederze w gabinecie Konstantego, tego stwierdzić dosłownie we wszystkich szczegółach nie ma sposobu... Tyle pewna, że Łukasiński wezwany był do tłumaczenia się nie tyle jako winowajca, ile raczej jako przyjaciel. Cesarzewicz przemawiał z pozorną względnością i zaufaniem. Łukasiński odpowiadał z ostrożną rozwagą..." Ostatecznie nie ma się co dziwić, że w takiej właśnie atmosferze odbyło się to spotkanie. Przynależność do masonerii nie była jeszcze wtedy zabroniona, a dekret namiestnika Zajączka, zakazujący należenia do jakichkolwiek stowarzyszeń tajnych został ogłoszony w "Dzienniku Praw" dopiero 16 grudnia 1821 roku - a więc w trzy miesiące po rozmowie. Z późniejszych zeznań Łukasińskiego i z jego więziennych zapisków wynika, że wielki książę "traktował (w rozmowie) Wolnomularstwo Narodowe jako rzecz sobie i Aleksandrowi od dawna znaną i bynajmniej nie karygodną", ale równocześnie z naciskiem twierdził, że trzeba z nim raz na zawsze skończyć i że nikt, nawet cesarz, nie powinien się dowiedzieć "o jego przedłużonym trwaniu". Starał się też z Łukasińskiego wydobyć, czy z Wolnomularstwa Narodowego nie wyłoniła się przypadkiem jakaś "nowa niezawisła formacya związkowa", udzielając mu przy tym "wynurzeń daleko idących oraz zapewnień zupełnej bezkarności dla ogółu związkowców". W prawie pół wieku po tej audiencji - po czterdziestu latach cierpień więziennych, przerastających ludzką wyobraźnię, Łukasiński wspominał w swoim szlisselburskim pamiętniku rozmowę z cesarzewiczem i jej wszystkie późniejsze konsekwencje: "Nie mogąc otrzymać, że to Towarzystwo jest polityczne, w. ks. Konstanty zakończył tym, że on nie dozwoli, żeby to doszło do cesarza (który by mu tego nie przebaczył, najwięcej dlatego, że to działo się w wojsku) pod tym jednak warunkiem, ażeby ten związek był rozpuszczony, dodał przy tym, że będzie miał baczne oko... Major Łukasiński nadto dobrze znał wielkiego księcia Konstantego i domyślał się przyczyny takiego pobłażania*, (* Łukasiński przypuszczał, że Konstanty nie chce rozdmuchiwać sprawy ze względu na ówczesną obecność w Warszawie trojga osób z rodziny cesarskiej: wielkiego księcia Mikołaja z małżonką i wielkiego księcia Michała.) Pewnym będąc, że w swoim czasie będzie surowo ukarany, lecz nie widząc żadnego sposobu do uniknięcia swego losu, oczekiwał spełnienia jego z rezygnacją..." Nie kazano mu czekać długo; w trzy miesiące po rozmo