Marian Brandys Niespokojne lata. Cz.II cyklu Koniec świata szwoleżerów I Wieść nadbiegła do Warszawy późną nocą z 7 na 8 grudnia 1825 roku. Niektóre osoby, zmuszone z takich czy innych względów do przebywania o tej porze na ulicach, widziały na własne oczy pędzące w kierunku Belwederu sanie cesarskiego feldjegra. Ale nikt nie mógł przeczuć, że to Jeździec Apokalipsy wtargnął do uśpionej stolicy Królestwa Polskiego. Prawdę poznano dopiero w kilkanaście godzin później. Bywalec literackiego salonu generała Wincentego Krasińskiego, Julian Ursyn Niemcewicz - w pisanym z dnia na dzień pamiętniku * (* Chodzi o prowadzone w formie diariusza Pamiętniki z lat 1821-1829, których nie włączono do wznowionych po wojnie Pamiętników czasów moich. Warszawa PIW, 1957 Cytowane fragmenty czerpałem z III tomu pracy zbiorowej Pamiętniki dekabrystów. Warszawa PIW, 1960 zredagowanej przez Wacława Zawadzkiego. Dla uniknięcia ewentualnych nieporozumień wyjaśniam od razu, iż związki Niemcewicza z dekabrystami ograniczają się jedynie do tego, że w jego pamiętnikach odnaleźć można wiele ciekawych informacji o warszawskich skutkach powstania na Ukrainie.) pod datą 8 grudnia dał wyraz swemu zaskoczeniu: "Któż by przejrzał, któż by się kiedy spodziewał okropnej wiadomości, jak piorun z nieba spadłej na nas. Olbrzym fizycznie i moralnie, najpotężniejszy mocarz świata, imperator Aleksander I żyć przestał. Wieść ta dziś w nocy o godzinie trzeciej nadeszła z Taganrogu nad morzem Azofu... Imperator dnia 29 listopada zapadł na żółciową gorączkę, inni mówią - z przeziębienia, inni na ciężki paroksyzm doznawanej już dawniej choroby róży. Zapalenie ściskało mu gardło, tak, że przez trzy dni aż do śmierci mówić nie mógł... O, próżności i próżności świata! Przerażający potęgą swoją mocarzy, w 49 roku życia, w nędznym Azji miasteczku zgasł raptownie dnia 1 grudnia. Cios wywracający wszystkie panujących układy, cios może śmiertelny dla nas, bo zawziętość przeciwko nam i narodu moskiewskiego, i Austrii, i Prusaków, wszystko się spiknie, by i tę tak wątłą Polskę wywrócić [...] Nowosilcow, jak lis układny, padł zaraz na kolana i pozdrowił w. księcia gosudarem swoim. W stanie, w którym był pan ten, pochlebstwo może być niewczesnym. W wieczór jeszcze wieść była z Belwederu, że wielki książę panować nie chce i że z deklaracją tą bawiący tu od kilku niedziel brat jego Michał do Petersburga wysłany; jakoż w nocy wyjechał. Smutny zgon monarchy, lubo jeszcze urzędownie nie oznajmiony, okropne na wszystkich zrobił wrażenie. Jakoż lubo przez wrodzoną trwożliwość dla nienarażania się bratu i Moskalom nie robił tyle, ile mógłby zrobić, przecież powrócił nam imię Polski, zaprowadził jakiś porządek, był wyrozumiałym, ludzkim i hojnym dla ubogich. Podejrzliwość i mierność przeszkodą była spełnienia najlepszych intencyj". Po śmierci cesarza-króla zaczęły się dziać w stolicy Królestwa rzeczy niezwykłe - wzbudzające zdumienie i niepokój nie tylko w Warszawie, ale całej Europie. Tron ogromnej monarchii carów - której jedynym duchem poruszającym była wola samowładcy - stał bezpański. W Petersburgu, w Moskwie, w innych miastach niezmierzonych dziedzin rosyjskich - składano przysięgi na wierność cesarzowi Konstantemu I. Dygnitarze, dworzanie, czynownicy wszelkich szczebli marzyli o awansach i orderach, wiążących się zazwyczaj ze zmianą panującego. Faworyci zmarłego cesarza trzęśli się ze strachu przed jego niezrównoważonym następcą. "Ożarowski, adiutant nieboszczyka - informował warszawski kronikarz - nielubiany jak wielu od w. księcia, z niespokojności schorzał. Ileż tych chorób, niespokojności ludzi ambitnych i tu, cóż dopiero w Petersburgu". Niektórzy pacykarze stołeczni cichcem przemalowywali portrety Aleksandra na wizerunki Konstantego, okolicznościowi poeci przygotowywali ody pochwalne na jego cześć. Na obcych dworach wyznaczono nadzwyczajnych ambasadorów, którzy mieli zawieźć do Warszawy powinszowania dla nowego imperatora Wszechrosji. Ale wszystkie te wysiłki, nadzieje i obawy były przedwczesne. Prawowity następca tronu rosyjskiego, rezydujący w warszawskim Belwederze, wielki książę-cesarzewicz, z jakichś zagadkowych, nie znanych jeszcze nikomu przyczyn wzbraniał się uparcie przed przyjęciem należnej mu korony. Konstanty zachowywał się jak szaleniec. Nazwany "cesarską mością" przez jednego z przybocznych generałów, kazał go uwięzić. Kiedy szpiedzy mu donieśli, "iż wojsko żąda go mieć cesarzem i za pierwszym pokazaniem się tym tytułem go pozdrowi, zawołał do siebie dowódców dywizji, oświadczył im, iż odzywanie się takowe uważa za bunt i że wodzowie gardłami swymi odpowiedzą, jeśli odgłosy takie więcej szerzyć się będą". Co noc i co dzień przylatywali do Belwederu gońcy z różnych stron cesarstwa, lecz że przywozili listy z adresem: "a Sa Majeste" - więc nie odpieczętowywał ich wcale i kurierów odsyłano z powrotem. "Godny zaiste litości jest ten stan - notował naoczny świadek owych praktyk. - Kurierów, zaledwie przybiegają, wraz policja otacza, wiedzie do Belwederu, tam zamkniętym dają jeść i wraz nazad odprowadzają do rogatek... Te ustawiczne latania wielką klęskę zadały biegającym ludziom. Jeden z nich, rzecz prawie niepodobna do wiary, w trzech dniach i dziesięciu godzinach przebiegł niezmierną odległość między Petersburgiem i Warszawą. Niektórzy pomarli nagle, inni połamali ręce i nogi; przeszło sto koni już padło na pocztach..." W równie bezwzględny sposób postępował sobie Apollo Belwederski z wysłańcami znacznie bardziej dostojniejszymi od zwykłych kurierów. Dwór wiedeński wysłał do Warszawy swego ambasadora w stopniu generała-feldmarszałka z tzw. "powinszowaniem tronu" dla nowego cesarza. Zawrócono go z drogi, aby nie narażał się niepotrzebnie na obraźliwą odmowę przyjęcia, mogącą doprowadzić do poważnych powikłań międzynarodowych. Senat petersburski, po złożeniu przysięgi na wierność (jako pierwszy złożył ją podobno młodszy brat Konstantego wielki książę Mikołaj), wydelegował z czołobitnością do "Najjaśniejszego Gosudara" swojego "oberprokuratora" Piotra Kajsarowa. Po przetrzymaniu wysłannika senatu przez dzień w Jabłonnie Konstanty przyjął go na uroczystej audiencji w obecności wyorderowanej świty, ale tak go zwymyślał za przysięgę "bez rozkazu", że jeden z najwyższych dostojników cesarstwa publicznie się rozpłakał. Natychmiast po audiencji odesłano go z powrotem nad Newę. "Stary, niezmiernie tłusty prokurator jedenaście dni, jak mówią straciwszy w podróży swej, do Petersburga z kwitkiem powraca" - odnotowano w Warszawie. - "Postępek, który zapewne nie wzbudzi żalu w Moskalach, że w. książę Konstanty panować nad nimi nie chce". Pomimo przedłużającego się bezkrólewia stolica Królestwa nie była jeszcze oficjalnie powiadomiona o śmierci Aleksandra. Na łamy prasy nie przedostawała się najmniejsza nawet aluzja na ten temat. "Radca stanu Szaniawski, dyrektor jeneralny wychowania, zajęty jest zupełnie gazetami - informował Tymoteusz Lipiński, pamiętnikarz blisko związany z ministerstwem oświaty - cały dzień z ołówkiem w ręku kreśli i przekreśla miejsca, które mają być drukowane lub opuszczone. Dzień i noc jest tą sprawą zajęty tak dalece, iż parę razy niebezpiecznie na zdrowiu zapadł..." Informacje Lipińskiego potwierdzali i uzupełniali inni kronikarze. "Nie wolno nikomu wiedzieć ni mówić, że Aleksander I umarł - pisał Niemcewicz pod datą 29 grudnia, a więc prawie w miesiąc po śmierci cesarza - Wszystkie obwieszczenia i dekrety są jeszcze w imieniu zmarłego, po prowincjach obchodzono nawet dzień urodzenia zeszłego 24 grudnia. Uwierzyż temu potomność? Jeden szaleniec paraliżem naruszył całą Europę, naigrawa się z milionów poddanych swoich [...] Od dwóch niedziel wszystkie nie tylko zagraniczne, ale nawet petersburskie gazety zakazane są tu surowo, tak dalece, że kupcy nie mają ceny wekslów i ceny kolonialnych towarów po miastach handlowych Europy. Stan pasowania się między tchórzostwem przyjęcia skrwawionego berła a żalem postradania rozkoszy rozkazywania prawdziwą dla Konstantego staje się męczarnią. Od trzech niedziel nie sypia, nie pokazuje się nigdzie, zżółkł i wysechł niezmiernie; jedyną pociechą jego jest żona, tej ustawicznie powiada: Vous etes ma couronne (Ty jesteś moją koroną)". Niezrozumiałe postępowanie legalnego następcy tronu i brak jakichkolwiek wyjaśnień ze strony czynników urzędowych powodowały powszechną dezorientację. "Gdy się pytano pewnego oficera (rosyjskiego) - pisze Tymoteusz Lipiński - czy bardzo żałujecie cesarza, odpowiedział, że nielzia żałowat', bo jeszcze prikazu niet." Z woli warszawskiego wielkorządcy widmo jego zmarłego brata nadal zasiadało na tronie, nadal rządziło, odbierało hołdy poddanych i wydawało dekrety. Równocześnie jednak na rozkaz Belwederu określano już z całą dokładnością długość trenów żałobnych dla różnego kategorii dam polskich, u jubilerów sprzedawano pamiątkowe pierścionki z podobizną nieboszczyka, a w teatrach warszawskich zawieszono wszelkie przedstawienia, co zdarzało się tylko w wypadkach wielkiej żałoby państwowej. Umotywowanie tego ostatniego zarządzenia było równie lakoniczne co zdumiewające: ogłoszono po prostu, że pracę teatrów przerywa się bez przyczyny. W salonach, kawiarniach i redakcjach przekazywano sobie po cichu informacje pochodzące od osób mających takie czy inne powiązania z Belwederem bądź Pałacem Namiestnikowskim. Opowiadano na przykład, że w jednej z gazet londyńskich ukazały się obszerne artykuły, imputujące, że Aleksander umarł otruty i że Konstanty był w tę sprawę zamieszany. Zapewniano, że szef tutejszej tajnej służby zagranicznej cesarzewicza pułkownik żandarmerii Sass wyjechał już do Londynu, aby tym oszczerstwom przeciwdziałać. Inne wieści przenikały od kurierów przybywających z Petersburga. Za pośrednictwem strzegącej ich dniem i nocą polskiej policji i żandarmerii dowiadywano się, że Konstanty żeniąc się z Joanną Grudzińską zrzekł się formalnie wszelkich praw do tronu na rzecz młodszego brata Mikołaja i że dokument z tym zrzeczeniem - przechowywany przez trzy lata u zaufanych osób - odczytano już w senacie, ale wielki książę Mikołaj wzdraga się przejąć tron, póki Konstanty dobrowolnie i oficjalnie swej rezygnacji nie potwierdzi. Te wieści wyjaśniały całkowicie dziwne zachowanie się Konstantego, ale na razie krążyły tylko w formie plotek, więc nie dawano im pełnej wiary. Tym bardziej, iż z Belwederu dochodziły słuchy, że cesarzewicza od czasu do czasu - jak to formułował Niemcewicz - "zalatuje węch panowania". W parę tygodni po śmierci brata miał się nagle odezwać do jednego ze swoich polskich adiutantów: Quand tout est bien ordonne, regnier n'est pas chose difficile, aujourd'hui il ny'a pas un revers a changer, un bouton ajouter dans nos uniformes. (Kiedy wszystko jest ustalone, panować nie jest rzeczą trudną; dziś nie trzeba już zmieniać żadnych dystynkcji ani dodawać guzika do naszych mundurów). "Oto słowa - komentował tę plotkę Niemcewicz - uderzającym sposobem malujące człowieka i wyobrażenia jego, na czym sztuka panowania polega". Wszystko to razem prowadziło do coraz większego zamieszania i niepokoju, potęgowanego jeszcze przez stale wzmagający się terror policyjny i prowokacje Nowosilcowa. "Gęsta mgła podejrzenia otacza zawsze Belweder - martwił się Niemcewicz. - Lecz nic jasnego, pewnego prócz tego, że Konstanty w ustawicznych gniewach i niespokojnościach. Nieodstępny Kuruta zachorował niebezpiecznie, mówią, że w malignie krzyczy ustawnie: Kiedy wy, duraki, panować nie chcecie, więc ja będę. I rozumie się być carem. Mohrenheim, sekretarz poufny księcia, w najgorszym humorze; wszystko dowodzi, iż musi się coś dziać nadzwyczajnego. Nowosilcow nie przestaje powiększać trwogi, wskrzeszając mniemane sprzysiężenia swoje. Policja po 5.000 florenów na dzień na powiększenie szpiegów dostała. Rożnieckiemu to powierzono [...] Jakoż i w stolicy, i po prowincjach ustawne chwytanie nieszczęsnych i małych studentów, którzy z wrodzoną wiekowi swemu nieostrożnością odważają się [...] Rożniecki posłany był do Szaniawskiego z rozkazem, by wszystkie zagraniczne gazety, w których będzie wzmianka o śmierci Aleksandra, wydawanymi nie były [...] Odpowiedź na listy zrzekające się berła, przez w. ks. Michała przesłane, jeszcze nie przyszła; mówią, że książę ten dla gęstej kry na Dźwinie do czterech godzin był przytrzymanym. W takich odległościach, z takimi głowami, jakże długo przewlekają się męki nasze. Tatiszczew, minister wojny, wysłał także gońca do Konstantego, składając mu hołd jako monarsze, donosząc, że już mu wojsko przysięgło; jakoż i do Kuruty, szefa sztabu książęcia, przysłał rozkaz, aby będącemu pod wodzą jego wojsku litewskiemu i wołyńskiemu również poprzysiąc rozkazał. Za odebraniem listów tych wielki książę takim uniósł się gniewem, iż listy te w oczach kuriera podarł..." Ta paradoksalna sytuacja ciągnęła się do ostatniego dnia roku 1825. Smutny jak nigdy był ten dzień sylwestrowy. "Zamknięty teatr, ucichła muzyka, ustały wszelkie zgromadzenia - relacjonował warszawski kronikarz - każdy dom, każde drzwi otoczone podsłuchującymi. Strwożeni szepcą tylko między sobą, a gdy prawdzie zabroniony przystęp, natężone umysły w chwili tak krytycznej tysiące roją sobie widma i baśnie. Tak się skończył rok ten, podług wszelkiego podobieństwa następny, ważne, byle, daj Boże, nie krwawsze wróżył nam zdarzenia". W chwili gdy kronikarz notował te słowa, kurierzy dyplomatyczni z Petersburga doręczali wielkiemu księciu Konstantemu z dawna oczekiwaną odpowiedź na jego ostateczne zrzeczenie się praw do korony, zawiadamiając go oficjalnie o wstąpieniu na tron wielkiego księcia Mikołaja. Następnego dnia dowiedzieli się o wszystkim mieszkańcy Królestwa. "Nowy Rok był posępny - czytamy w zapiskach Tymoteusza Lipińskiego - nie widać było tego ruchu, jaki zwykle tego dnia bywa. Namiestnik ani ministrowie powinszowań urzędowych nie przyjmowali. Przecież zagadka rozwiązana została - mamy za cesarza i króla Mikołaja I. Tegoż dnia W. Książę przywoławszy jenerałów, uwiadomił ich o tem... Ale ten sam goniec z Petersburga przywiózł także wiadomość o krwawych zajściach, które towarzyszyły wstąpieniu na tron nowego władcy. Z palcem na ustach odnotowuje w dzienniku te zatrważające wieści Niemcewicz: "Pod najściślejszą tajemnicą dawnych czasów kolega (prawdopodobnie gen. Wincenty Krasiński - M.B.) zawierzył mi je. List Mikołaja I tak się zaczynał: Vous l'avez voulu, mon cher Constantin, je regne, mais Grand Dieu a quel prix! Le sang de mes sujets a coule" (Życzyłeś sobie tego, mój drogi Konstanty, więc panuję, ale wielki Boże, za jaką cenę! Polała się krew moich poddanych). W dniach 4-6 stycznia 1826 gazety warszawskie po raz pierwszy ogłosiły znane już całej Europie szczegóły śmierci Aleksandra oraz manifest nowego cesarza-króla z załączeniem tajnej korespondencji, wymienionej w latach 1820-1823 między Aleksandrem a Konstantym w sprawie zmiany następstwa tronu. Na wyraźny rozkaz cesarzewicza w gazetach polskich pominięto jedynie drukowany już przedtem w prasie petersburskiej list z 14 stycznia 1822 roku, w którym - zakochany w Joannie Grudzińskiej - Konstanty na żądanie cesarza złożył wysoce dla siebie upokarzające wyznanie "Nie mając w sobie ni ducha, ni zdolności, ni sił potrzebnych, abym na najwyższą godność mógł kiedykolwiek być wzniesionym, chcąc na zawsze zapewnić byt Cesarstwa, proszę W.C.M., abyś prawa moje przelał na kogo z kolei wypada". Aleksander zapewniał podobno Konstantego, że treść tego listu nie będzie nigdy podana do wiadomości publicznej, ale Mikołaj nie odmówił sobie przyjemności skompromitowania nie lubianego brata, tym bardziej że podane w liście przyczyny szczególnie przekonywująco uzasadniały zmianę następstwa tronu wobec rosyjskich legitymistów i zagranicy. Polacy związani z Belwederem opowiadają, że Konstanty po przeczytaniu swego listu w gazecie petersburskiej omal nie uległ apopleksji. Miał zresztą po temu powody, gdyż prasa zagraniczna (m. in. paryski "Constotutionel"*, (* Założycielem tego pisma był najbliższy przyjaciel Józefa Sułkowskiego - Piotr Maleszewski.) który cesarz czytywał stale do poduszki) przedrukował natychmiast rewelacje petersburskie, opatrując je komentarzem ośmieszającym niedoszłego cara. Niedyskrecja Mikołaja mogła była doprowadzić do nieobliczalnych konsekwencji historycznych. Wynika to jasno z wiarygodnego świadectwa Ksawerego Korczak-Branickiego, wnuka niesławnej pamięci Franciszka Ksawerego hetmana targowiczanina, a syna Władysława Grzegorza, rosyjskiego generała i senatora. "W roku 1825, w chwili śmierci Aleksandra, moi rodzice zamieszkiwali w Warszawie w domu Gąsiorowskiego, późniejszym Hotelu Angielskim... - wspominał Ksawery Branicki w swoim pamiętniku. - Naprzeciw wznosił się pałac Br�hlowski, rezydencja wielkiego księcia Konstantego. Przypominam sobie, że pewnego dnia kończyliśmy nasze śniadanie w kółku rodzinnym i ojciec mój w szlafroku palił fajkę, dopijając filiżankę kawy. Naraz wpada pułkownik Fanshawe, adiutant wielkiego księcia. Ze zmienioną twarzą pociągnął mego ojca do framugi okna i po zamianie kilku słów po cichu ojciec mój poszedł do swego pokoju, przywdział śpiesznie paradny mundur i pocałowawszy matkę moją, bardzo przestraszoną, poszedł za swoim przyjacielem. Nie wrócił aż po upływie dwóch godzin, a po jego powrocie długa rozmowa miała miejsce pomiędzy rodzicami. Jakkolwiek byłem zupełnie dzieckiem, zrozumiałem jednakże, iż działo się coś nadzwyczajnego, zwłaszcza kiedy w rozmowie ich, prowadzonej półgłosem, usłyszałem następujące wyrazy: Może mnie kazać rozstrzelać, ale nigdy nie przyłożę ręki do tego, czego wymaga ode mnie. W ciągu dnia znów zjawił się pułkownik Fanshawe, ale z miną już mniej ponurą. I znów mój ojciec towarzyszył mu do pałacu Br�hlowskiego, powróciwszy zaś w chwili obiadu, uspokoił obawy matki, mówiąc do niej: Na szczęście ta fantazja już mu przeszła, ale musiałem przejść przez bardzo ciężką próbę(r) Siedemnaście lat później wypadek zrządził, że w tymże samym mieszkaniu, gdzie w roku 1825 byłem świadkiem sceny, o której zachowałem przykre wspomnienia, stanął ze mną ojciec, wówczas wielki podczaszy dworu cesarskiego, w przejeździe przez Warszawę, do wód niemieckich. Spytałem go co było powodem niepokoju mojej matki i wzburzenia, w którym jego samego widziałem przed laty. - >>Mój kochany Ksawery - odpowiedział mi - wystaw sobie, że kiedy Fanshawe zaprowadził mnie wówczas do wielkiego księcia, znalazłem Konstantego w napadzie gniewu; siny z pianą na ustach przelatywał gorączkowo przez pokój, rzucając przerażenie pomiędzy kilku świadków jego wściekłości. Nasz naczelny dowódca sztabu jego, jenerał Kuruta, wciśnięty w kąt, trząsł się wszystkimi członkami. Pułkownik Turno adiutant jego, stał na środku pokoju ze zmienioną twarzą... - Branicki - rzekł do mnie Konstanty... - odstąpiłem tron mojemu bratu Mikołajowi, ale nigdy nie upoważniłem go, aby mnie upokarzał przed światem. Czytaj ten list do mojego brata, cesarza Aleksandra. Napisałem go tylko dla niego samego, a Mikołaj bez żadnego względu na mnie, brata starszego, podał go do wiadomości publicznej. - Wielki Książę - dodał mój ojciec - dał mi do przeczytania swój list, w którym zrzekał się tronu... skoro skończyłem czytanie, Konstanty pod wpływem wzrastającego uniesienia zawiadomił mnie ledwie zrozumiałymi wyrazy, czego żądał ode mnie: - Po tym, co się stało - zawołał - uważam się za zupełnie zwolnionego względem Mikołaja. Jutro odbieram Koronę. Ogłaszam manifest i będę miał pod ręką sto tysięcy doskonałego wojska: wojsko polskie i korpus Litewski. Co do ciebie, jenerale Branicki, pojedziesz do Dubna, głównej kwatery pierwszej dywizji korpusu Litewskiego. Jenerał Gogiel, który nią dowodzi, jest słaby i niepewny!... Ty go zastąpisz... Potem... Niech się dzieje wola boska!...<< Mój ojciec zwrócił wówczas uwagę wielkiego księcia, że Jego Książęca Mość dobrowolnie zrzekł się korony i że po śmierci cesarza Aleksandra pośpieszył bez najmniejszej goryczy potwierdzić zrzeczenie się. Usiłował mój ojciec przekonać go, że jeżeli ten list sekretny został podany do wiadomości publicznej, to nie w celu zapewne upokorzenia go, ale dla przyczyn politycznych, których niepodobna było w Warszawie ocenić w całej doniosłości. W końcu oświadczył Konstantemu stanowczo, że będąc dawniejszym adiutantem Aleksandra szanował go zanadto, nawet w grobie, aby przyłożyć rękę do tego, co uważał za bunt przeciw jego woli. Pułkownik Turno energicznie popierał zdanie ojca mego, podczas gdy Kuruta ciągle trząsł się w swoim kącie, a Fanshawe ciągle trząsł się we łzach. Jednakże gniew wielkiego księcia nie uspokoił się wobec energicznej protestacji ojca mego: wracaj do siebie - rzekł rozkazującym tonem - i pomyśl, że niespełnienie mej woli naraża cię na rozstrzelanie! - Mój ojciec zakończył swoje opowiadanie w ten sposób: - Kiedy po raz drugi przybyłem do pałacu Br�hlowskiego, scena zmieniła się. Konstanty rzucił mi się na szyję, uznając, że mój śmiały opór odwrócił go od spełnienia czynu, który byłby dla niego źródłem wieczystych wyrzutów sumienia. Co się takiego stało? Oto Mikołaj przez umyślnego kuriera wytłumaczył swoje postępowanie bratu i uspokoił go..." Tak więc: dzięki odmianie humoru cesarzewicza nie doszło do historycznej interwencji wojska polskiego i litewskiego w dynastyczne sprawy rosyjskie. Poza manifestem nowego cesarza gazety warszawskie - ku powszechnemu zdumieniu swoich czytelników - podały za prasą petersburską dość dokładny opis krwawo stłumionego buntu oddziałów wojskowych, które 26 grudnia (14 dekabra starego stylu) 1825 roku pod pretekstem złożenia już raz przysięgi Konstantemu odmówiły posłuszeństwa Mikołajowi. Wieść o tragicznych zajściach na placu senackim wywołała w Warszawie ogromne wrażenie. "Rzecz osobliwa i niepojęta dla nas - zdumiewał się Tymoteusz Lipiński - my, co przyzwyczajeni, aby przed nami tajono wypadki w odległych krainach zaszłe, zaburzenia itd., wyczytujemy opisanie powstania petersburskiego w naszych gazetach [...] Prywatne wieści głoszą, że domagano się praw i konstytucji, o czem jednak nie ma wzmianki w pismach publicznych..." Ponure sensacje nie ograniczyły się do rewelacji o buncie petersburskim, w kilkanaście dni później dowiedziano się o powstaniu w pułku czernichowskim na Ukrainie oraz o odkryciu spisku oficerskiego w Korpusie Litewskim na Białostocczyźnie. Szerokim echem rozeszła się po Warszawie wiadomość o nagłym aresztowaniu popularnego oficera rosyjskiego, podpułkownika huzarów gwardii Michała Łunina, byłego adiutanta wielkiego księcia. Senator Nowosilcow, zaszczycony szczególnie łaskawym listem, zapewniającym go o pełnym zaufaniu nowego imperatora - przeżywał wielkie dni. Konsekwentny w swej nienawiści do Polski, uważał ją już od dawna za gniazdo wszystkich sprzysiężeń i źródło wszelakiego zła. Zdaniem "pana senatora" to od Polaków właśnie nauczyli się Rosjanie dążeń konstytucyjnych i "rewolucyjnych zasad". Zdwajał więc wysiłki, aby zdobyć jak najwięcej dowodów na poparcie tych tez. W tropieniu tajnych sprzysiężeń sekundował mu dzielnie generał Rożniecki z całym aparatem policyjnym. Z raportów agenta Henryka Mackrotta wynika, że już w połowie stycznia 1826 roku tajna policja starała się ustalić powiązania między odkrytą w roku 1822 konspiracją Łukasińskiego a petersburskim buntem dekabrystów. W raporcie z 17 stycznia agent Henryk Mackrott donosił m.in.: "Eks-pułkownik Sznayder, ten sam, który przyczynił się do aresztowania majora Łukasińskiego, twierdzi, że zamieszki w Petersburgu były dziełem sekty, noszącej w Rosji nazwę Iluminatów, a na Wołyniu Czarnych Braci. Uważa on, że ta sekta miała związki z polskimi Kosynierami. Dodaje, że członkami Kosynierów byli oprócz aresztowanych jeszcze pułkownik Prądzyński z kwatermistrzostwa oraz pułkownik Kozakowski. Według Sznaydera członkami tej rewolucyjnej organizacji jest wielu oficerów rosyjskich stacjonujących w Warszawie". W dwa dni później szef biura śledczego uzupełnił swe informacje. "Warszawa, 19 stycznia 1826 r. Zgodnie z otrzymanym rozkazem zwrócono się do eks-pułkownika Sznaydera z zapytaniem o nazwiska rosyjskich oficerów członków sekty Łukasińskiego. Pytano również, czy nie figuruje wśród nich kapitan gwardii Żełtuchin. Sznayder powiedział, że w swoim czasie adwokat Szreder mówił mu, iż stacjonujący w Warszawie oficerowie rosyjskiej gwardii należą do sekty, ale nazwisk nie wymieniał. Prawdopodobnie będą to oficerowie gwardii wołyńskiej, gdyż z tymi przyjaźnił się Łukasiński. Dodał też, że wielu oficerów rosyjskiej gwardii kirasjerów zerwało z nim (tzn. ze Sznaydrem) stosunki od czasu sprawy Łukasińskiego. O Żełtuchinie nie słyszał nic prócz tego, że przyjaźni się z polskim podchorążym nazwiskiem Wysocki..." W dziesięć dni później wypadki petersburskie odbiły się w Warszawie nowym echem. "Od dwóch niedziel - notuje w swoim dzienniku Niemcewicz - szukano tu jednego ze zbiegłych sprzysiężonych w Petersburgu, nazwiskiem K�chelbecker, gdy sam niebacznie wpadł w ręce moskiewskie, za paszportem służącego, w odzieży jego. Z Petersburga aż tu szedł piechotą w największe mrozy. U rogatek pytał żołnierza Moskala o oficerów, o koszary. To dało podejrzenie. Przytrzymany, przyznał się, czym był. Zawieziono go do wielkiego księcia. Na widok połowu tego zaczął wielki książę skakać z radości. Ile K�chelbecker pokazał się nieostrożnym w tym, że dał się przytrzymać, tyle śmiałym i niezatrwożonym w odpowiedziach swoich wielkiemu księciu i Nowosilcowowi. Jest to człowiek dobrze urodzony, spokrewniony, światły, biegły w literaturze. Okowano go w kajdany, wsadzono w kibitkę, ręce do niej przykuto i tak z oficerem i dwoma kozakami odesłano do Petersburga"*. (* W drukowanym tekście Pamiętników z lat 1820-1829 zdarzenie to figuruje pod datą 20 stycznia 1826 r., co jest niewątpliwie pomyłką, gdyż ze wszystkich innych źródeł wynika, że K�chelbeckera pochwycono 30 stycznia, a wywieziono go 1 lutego.) W taki sposób zakończyła się w Warszawie przygoda rewolucyjna jednego z najszlachetniejszych dekabrystów, barona Wilhelma K�chelbeckera, towarzysza młodzieńczych zabaw i nauki wielkich książąt Mikołaja i Michała, popularnego Kuchli" z powieści J. Tynianowa - ulubieńca salonów literackich Petersburga i Moskwy, przyjaciela Puszkina i Gribojedowa, autora wierszy oraz tragedii historycznej o carach Szujskich, którą później przepisywać mu będą w więzieniu polscy podchorążowie z 1831 roku. Ale Warszawa nie miała czasu przejmować się dramatami spiskowców petersburskich. Dla mieszkańców Królestwa znacznie groźniejszym i tragiczniejszym w skutkach okazało się powstanie w pułku czernichowskim, zorganizowane przez członków Towarzystwa Południowego na Ukrainie. Z tym sprzysiężeniem Polacy rzeczywiście mieli pewne powiązania. Wkrótce dowiedzieli się o tym wszyscy. Pierwszy cios uderzył w dom szczególnie bliski jednemu z bohaterów tej książki - generałowi Tomaszowi Łubieńskiemu. 5 lutego Niemcewicz odnotował fakt, przeżyty głęboko przez całe towarzystwo warszawskie: "Rano o godzinie dziewiątej pokazał się raptem u męczonej od dawna chorobą raka starej księżnej Jabłonowskiej p. Nowosilcow z Lubowidzkim dla przetrząśnięcia papierów nieprzytomnego (nieobecnego - M.B.) syna jej, księcia Antoniego Jabłonowskiego. Łatwo sobie wystawić można pomieszanie i przestrach chorej. Nowosilcow powiedział, że to czyni z rozkazu z Petersburga, podobniej, że z tutejszego. Nie znaleziono w papierach nic prócz korespondencji o mąkę i zboże, lecz co za gwałt przy zaprzysiężeniu tak uroczystym konstytucji. Kto wie, jeśli ks. Antoni Jabłonowski, będący teraz na Wołyniu, przytrzymanym nie został..." W dwa tygodnie później pamiętnikarz miał już pewność, że nie pomylił się w swoich przewidywaniach. "Schwytane u najpierwszego ze sprzysiężonych, niejakiego Pestela, w Kijowskiem papiery pokazały, że niektórym Polakom sprzysiężenie Moskali było powierzonym - pisał 20 lutego. - Porwano więc Księcia Jabłonowskiego, Olizara, Moszyńskiego, Wierzbickiego [...] Chodkiewicza i zawieziono do Petersburga. Tam twierdzą, że Antoni Jabłonowski wszystko, co wiedział, podał na piśmie, a co wstydniej, wielu nawet i tutejszych wojskowych wymienił i na sztych wydał. Dziś więc, gdyśmy się najmniej spodziewali tego, zaczęto szeptać po mieście, że przywieziono w nocy więźniów z Petersburga i że komitet jakiś sekretny u Nowosilcowa zebrany był..." Generał Łubieński w trzy dni po rewizji u księżnej Teodory zdecydował się powiadomić o tym wydarzeniu przebywającego w Krakowie ojca. O stanie ducha, w jakim pan Tomasz musiał się wówczas znajdować, świadczy najlepiej styl jego listu, pozbawiony zwykłej rzeczowości - pełen niedomówień i niejasności, unikający nazywania po imieniu osób i zdarzeń, przetykany wiernopoddańczymi deklaracjami na użytek ewentualnych cenzorów. "Warszawa, 8 lutego 1826 Drogi Ojcze. Nieszczęśliwe wypadki sąsiadów, aż do współzwiązków naszych, jak powiadają, zasięgają. Głoszą tu albowiem, że już kilku przytrzymano i do stolicy odesłano. Jakkolwiek przekonany jestem, że się ich niewinność okaże, że się przekonają, że jeżeli nam zarzucano niejakie wady, posiadamy także istotne zalety; niespokojność, troskliwość osób interesowanych nie może nie zasmucać; cierpienia albowiem ze strony serca jakkolwiek nie są oparte na rozumowaniu, zawsze jednak są cierpieniami i niepodobna ich nie dzielić, tym bardziej kiedy ich doznają osoby, z którymi nas wiążą dawne związki i kiedy osłabione ciągłymi i bezprzestannymi cierpieniami, już tylko chwilowo na tym bawią świecie (to odnosiło się niewątpliwie do księżnej Jabłonowskiej - M.B.). Jeżeli jednak były takie osoby, które należały do zaburzeń zbrodniczych naszych sąsiadów, jeżeli z drugiej strony niegodziwa zawiść rzuciła na nich tę potwarz, jakże za to przed Bogiem odpowiedzą. Przekonany albowiem jestem, że w postępowaniu publicznym, we wszystkich działaniach politycznych, toż samo jest co i w życiu prywatnym, i jak to mówią, małe parta idą do czarta, to jest, że dobre z dobrego tylko wyniknąć może i że dobre narodu postępowanie tak sobie u Boga może zasłużyć na Dobrodziejstwa, jak postępowanie osobiste. Cała więc podług mnie nadzieja dla naszego kraju, w dobrym, wiernym, i przykładnym naszym postępowaniu. Zaszczepujmy, pielęgnujmy cnoty domowe, a natenczas z nich wypłyną i publiczne, które potem jednając nam serca Możnowładców okażą potrzebę istnienia narodu tchnącego takimi zasadami..." List Tomasza Łubieńskiego włącza nas znowu w główny nurt książki, poświęconej losom byłych szwoleżerów napoleońskich. Zanim jednak pochłoną nas całkowicie sprawy rodzinne, towarzyskie i zawodowe Łubieńskich i Krasińskich (o życiu prywatnym Walentego Zwierkowskiego w tym okresie niewiele niestety da się powiedzieć), chciałbym wyjaśnić pokrótce związek przyczynowy między zebraniem założycielskim tajnego Towarzystwa Patriotycznego (zwanego początkowo także Związkiem Kosynierów) z maja 1821 r. - a dramatycznymi wypadkami, które zapoczątkować miała dla Warszawy przeprowadzona w lutym roku 1826 rewizja u starej księżnej Jabłonowskiej. Trzeba więc jeszcze raz wrócić do zdarzeń sprzed pięciu lat. II W niespełna cztery miesiące po historycznym zebraniu - na Bielanach - w sierpniu 1821 roku - policja zdobyła pierwsze informacje o istnieniu "sprzysiężenia Łukasińskiego"*. (* Wiadomości historyczne, wykorzystane w tym podrozdziale czerpię przede wszystkim z fundamentalnego dzieła Szymona Askenazego pt. Łukasiński oraz z wydanej w roku 1970 pracy Hanny Dylągowej O Towarzystwie Patriotycznym i Sądzie Sejmowym. Niezwykle cennym źródłem jest także pamiętnik samego Łukasińskiego, wydany w całości po raz pierwszy w roku 1960, w znakomitym opracowaniu profesora Rafała Gerbera. Nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że prawydanie tego wstrząsającego dokumentu nie wywołało żadnego echa wśród recenzentów i wskutek tego przeszło prawie nie zauważone przez czytelników. Pamiętam, jak zdumiał się i zainteresował Julian Przyboś - a należy on do nielicznych literatów naprawdę oczytanych w historii - kiedy na tydzień przed Jego śmiercią powiedziałem Mu w Oborach, że istnieje autentyczny pamiętnik Łukasińskiego i że ogłoszono go u nas przed paru laty w książce. Niestety, pracy profesora Gerbera nie zdążyłem już Przybosiowi doręczyć.) Donosicielem okazał się członek nie istniejącego już wtedy Wolnomularstwa Narodowego, były pułkownik Augustyn Sznayder - dawny dowódca Łukasińskiego i Machnickiego z kampanii 1809 r. Ten stary żołnierz kościuszkowski i legionista, obnoszący się ze swymi "jakobińskimi" poglądami, był kreaturą wyjątkowo szubrawą. Łukasiński w swoich późniejszych zeznaniach nazwie go "starym rabusiem, chcącym skorzystać z zamieszania". W roku 1821 nie osądzano go jeszcze tak surowo, ale już wówczas nie cieszył się chyba szczególnym zaufaniem swoich dawnych subalternów. Jednakże kontakty ze Sznaydrem były dla Towarzystwa Patriotycznego cenne ze względów na jego niemiecko-mieszczańskie pochodzenie, umożliwiające mu nawiązywanie bliższych stosunków ze środowiskiem rzemieślniczym. Zwłaszcza adwokat Szreder, jeden z najbliższych współpracowników Łukasińskiego, pilnie zabiegał o rozszerzenie wpływów Towarzystwa na sfery rzemieślnicze i o wykorzystanie w tym celu pułkownika Sznaydra. Nie wtajemniczając tedy Sznaydra w fakt powstania drugiego sprzysiężenia, zaproponowano mu zorganizowanie wśród znajomych rzemieślników "gminy" na zasadach Wolnomularstwa Narodowego. Doręczono mu też kopię rozdziału o gminach z opracowanego przez Łukasińskiego statutu nowego Towarzystwa. Była to oczywiście ogromna nieostrożność, ale podobne nieostrożności zdarzały się także - jak wiemy z historii - konspiratorom bardziej doświadczonym niż Łukasiński i jego towarzysze. A zresztą podwładni Sznaydra z I. pułku piechoty galicyjsko-francuskiej (adwokat Szreder również do nich należał) mogli, z tych czy innych względów, nie zachwycać się swoim dawnym pułkownikiem, lecz trudno im było przypuścić, że okaże się on zwykłym donosicielem. Tymczasem dla Sznaydra - zagrożonego wówczas sprawą kryminalną o bigamię i sfałszowanie dokumentów osobistych, nękanego w związku z tym ciągłymi przesłuchaniami policyjnymi - misja, zlecona mu przez Szredera, stała się wymarzoną sposobnością do "zrehabilitowania się" wobec władz. Nie namyślając się długo, doniósł o "konspiracji majora Łukasińskiego" szefowi biura śledczego Henrykowi Mackrottowi i przekazał mu powierzony sobie dokument. Mackrott poinformował o wszystkim Belweder. Wielki książę-cesarzewicz, zazwyczaj podejrzliwy i lękający się jak diabła wszelkiej polityki w wojsku, tym razem odniósł się do policyjnych rewelacji powściągliwie i nieufnie. Meldunek Mackrotta nadszedł nie w porę. Konstanty przygotowywał się właśnie do ostatecznej rezygnacji z praw do tronu rosyjskiego i spodziewał się uzyskać w zamian za to od Aleksandra udzielną władzę w Królestwie i na Litwie. W tej sytuacji byłoby mu bardzo nie na rękę ujawniać przed cesarskim bratem sprawę mogącą rzucić cień na lojalność wojska polskiego, zwłaszcza że chodziło o oficera warszawskiego pułku czwartaków, których cesarz-król szczególnie lubił i uważał za wzorowych żołnierzy. Poza tym Konstanty nie był pewny, czy cały donos Sznaydra wraz z dostarczonym przez niego dokumentem nie jest po prostu prowokacją Nowosilcowa. Apollo Belwederski zdradzał często cechy psychopatyczne, lecz głupcem nie był. Wysoko oceniał zasługi "pana senatora" dla cesarstwa i dynastii, ale wiedział o nim dość, by nie darzyć go pełnym zaufaniem. Znał uparte dążenie Nowosilcowa do zniweczenia autonomii Królestwa. Wiedział, że komisarz cesarski wyolbrzymiał dla swoich celów najdrobniejsze objawy niezadowolenia ze strony Polaków, że wymyślał nie istniejące spiski, że sztucznie starał się podniecać "nienawiść między Polakami a Ruskimi", że z jego to pośredniej inspiracji zdarzało się, że kaprale rosyjscy, prowadząc przez Warszawę skutego w dyby szeregowca polskiego, namawiali go, by się zatrzymywał po ulicach i pobudzał lud do litości nad sobą i skruszenia "kajdan jego..." - że krótko mówiąc, pan senator robił wszystko, by sprowokować zamieszanie w mieście czy nawet bunt wojskowy - i móc później straszyć nim imperatora, aż upragniony cel - starcie z mapy konstytucyjnego Królestwa Polskiego - zostanie osiągnięty. Wiedział również Konstanty, że komisarz cesarski mógł sobie pozwolić na tak rozległą i wielostronną działalność prowokatorską, ponieważ poza własną policją, kierowaną przez osławionego Leona de Baykowa ("Vivat Bajkow, Nowosilcow, bicze tajnych klubów...") miał jeszcze do dyspozycji dwóch oddanych sobie szczerze, choć nie bezinteresownie, współpracowników z zewnątrz: generała jazdy Aleksandra Rożnieckiego - szefa podlegającej wielkiemu księciu Wyższej Wojennej Sekretnej Policji oraz wiceprezydenta Warszawy Mateusza Lubowidzkiego-naczelnika Policji Municypalnej, zależnej służbowo od namiestnika Zajączka (z inicjatywy Nowosilcowa w sierpniu roku 1821 rozproszone służby policyjne połączono w jedno Centralne Biuro Policji, którego kierownictwo objął Rożniecki). Chcąc się zabezpieczyć przed spółką Nowosilcow-Rożniecki Konstanty stworzył sobie wewnątrz Wyższej Wojennej Sekretnej Policji (oczywiście bez wiedzy jej bezpośredniego szefa) odrębną, ściśle zakonspirowaną i opłacaną ze swoich prywatnych funduszów, tzw. Najtajniejszą Kontrpolicję Osobistą. Głównym celem podwójnie tajnej kontrpolicji był nadzór nad Nowosilcowem, Rożnieckim i Lubowidzkim: "śledzenie ich nadużyć prywatnych i służbowych, sprawdzanie dostarczanej przez nich roboty donosicielskiej, odgarnięcie z niej plew treści bądź prowokatorskiej, bądź rozmyślnie sfałszowanej, wykrycie własnych ich ubocznych intencyj i widoków osobistych i politycznych". Do swojej kontrpolicji cesarzewicz wciągnął najwytrawniejszych agentów tajnej policji państwowej, którzy występowali odtąd w charakterze podwójnym: jako podwładni generała Rożnieckiego i jako jego nadzorcy. Jednym z tych podwójnie tajnych agentów był właśnie Henryk Mackrott, który przekazał wielkiemu księciu pierwszy donos na konspirację patriotyczną majora Łukasińskiego. Powoływałem się już parokrotnie w tej opowieści na raporty szpiegowskie Mackrotta, przechowywane w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie i będę to czynił jeszcze wiele razy - trzeba więc powiedzieć kilka słów o ich autorze, zwłaszcza że stanowił on w swoim rodzaju prawdziwy fenomen. Henryk Mackrott był szpiegiem z urodzenia i z naturalnych skłonności, miał - jak się to mówi - szpiegostwo we krwi. Jego ojciec, fryzjer warszawski, Tobiasz Mackrott, wywodzący się chyba od jakichś osiadłych w Polsce Austriaków albo Szkotów, był naczelnym konfidentem jeszcze... przy generale Igelstr"mie, i wiosną roku 1794 wkładał zapewne wiele rzetelnego wysiłku w tropienie organizatorów insurekcji kościuszkowskiej. Później wysługiwał się kolejno różnym innym tajnym policjom, aż ostatecznie po stworzeniu Królestwa, urządził się jako fryzjer i perukarz Teatru Narodowego, a zarazem osobisty informator wielkiego księcia-cesarzewicza. Syn wcześnie poszedł w ślady ojca - nie jako fryzjer, lecz jako carski policjant. Wstąpił do tajnej policji w wieku szkolnym, jeszcze za naczelnictwa byłego szwoleżera Vandernoota, i rozpoczął karierę od denuncjowania kolegów - najpierw w warszawskiej szkole pijarów - na wydziale medycznym Uniwersytetu Warszawskiego (w raporcie z 25 marca 1819 roku, donosząc o tajnym zebraniu studentów, w którym uczestniczył jako prowokator, Henryk Mackrott chwalił się, że koledzy wybrali go "jako najmuzykalniejszego" do odśpiewania w imieniu zebranych rewolucyjnej pieśni, skierowanej przeciwko tyranom i szpiegom). Inteligencja, dokładność informacyjna i umiejętność dobierania sobie odpowiednich konfidentów z różnych środowisk społecznych - zapewniły Mackrottowi szybką karierę. W roku 1821 był już szefem samodzielnego biura śledczego w sekretnej policji Rożnieckiego, a zarazem asem kontrpolicji Konstantego. Za swą wieloletnią działalność na szkodę narodu polskiego Henryk Mackrott poniósł w czasie powstania zasłużoną karę: powieszono go na ulicznej latarni. Ale w wiele lat po śmierci tego najniebezpieczniejszego szpicla warszawskiego, przedziwny paradoks historii na nowo powołał go do życia - w zupełnie odmiennej postaci. Jak już wspomniałem, w zbiorach archiwalnych dochowało się do naszych dni kilkadziesiąt tomów raportów, składanych przez Mackrotta wielkiemu księciu. Codziennie w ciągu kilkunastu lat na wytwornych różowych arkusikach, pięknym kaligraficznym pismem w poprawnej na ogół francuszczyźnie - główny agent Konstantego przekazywał swemu panu najrozmaitsze sprawy z życia stolicy, zbierane przez gromadę konfidentów po ulicach, parkach publicznych, koszarach wojskowych, teatrach, urzędach, salonach literackich i najobskurniejszych szynkach. Zasadniczym celem tej działalności szpiegowskiej było zabezpieczenie i umocnienie władzy carskiego wielkorządcy w Warszawie. Przeważna część donosów Mackrotta godziła w ludzi uczciwych i szlachetnych, powodowała dla nich przykre konsekwencje, wtrącała ich nieraz w straszne nieszczęścia; ocena wydarzeń zawarta w raportach Mackrotta, była z gruntu sprzeczna z sądami patriotycznej opinii polskiej i wyrządzała szkody polskiej społeczności. Ale w perspektywie czasu wszystko to uległo jednemu z tych czarodziejskich przeobrażeń, jakie na ogół zdarzają się tylko w bajkach. To, co Mackrott pisał przeciwko Warszawie i jej najlepszym obywatelom - dzięki obiektywnej doskonałości jego rzemiosła stało się po stu latach świadectwem niezniszczalnej żywotności stolicy Królestwa, jej patriotyzmu i niezasłużonych cierpień. Lud warszawski sprawiedliwie wywarł zemstę na znienawidzonym szpiegu, ale gwoli sprawiedliwości trzeba także przyznać, że dziś nie sposób pisać o tamtych czasach bez znajomości raportów Henryka Mackrotta *. (* Część raportów H. Mackrotta w przekładzie Karoliny Beylin z książki Tajemnice Warszawy Warszawa PIW 1957, pozostałe przetłumaczone zostały bezpośrednio z francuskich oryginałów, przetrwałych w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie.) Po odebraniu meldunku w sprawie Łukasińskiego wielki książę Konstanty nakazał agentowi swej kontrpolicji zachowanie wszystkiego w absolutnej tajemnicy przed Rożnieckim. Zabezpieczywszy się w ten sposób od ingerencji Nowosilcowa, postanowił całą rzecz załatwić w trybie czysto wojskowym. Ponieważ Sznayder w swoim donosie wymienił wśród spiskowców kapitana Tomasza Skrobeckiego - adiutanta pełniącego obowiązki ministra wojny, generała Maurycego Haukego - wielki książę polecił Haukemu, aby w sposób jak najbardziej dyskretny skłonił swego adiutanta do napisania dokładnego sprawozdania o konspiracji Łukasińskiego. Skrobecki rozkaz wykonał, ale że należał tylko do Wolnomularstwa Narodowego, a o drugim tajnym związku w ogóle nie wiedział - więc sprawie w niczym nie zaszkodził. Przeciwnie - dopomógł, gdyż zawiadomił o wszystkim dawnych zwierzchników z masońskiej konspiracji, dzięki czemu Łukasiński był już odpowiednio nastawiony psychicznie, kiedy w parę tygodni później - również za pośrednictwem generała Haukego - jego też "poproszono" najpierw o napisanie sprawozdania, a później o osobiste stawienie się w Belwederze na rozmowę z wielkim księciem - wodzem naczelnym. "Audyencja miała charakter ściśle poufny - pisze Askenazy - usunięty został nawet Kuruta i najzaufansi generałowie rosyjscy; oprócz W. Księcia i Łukasińskiego obecny był tylko jeden Hauke. Co między tymi dwoma osobliwszymi interlokutorami: W. Księciem Cesarzewiczem a majorem-naczelnikiem związku tajnego polskiego, przy milczącym jak posąg Haukem, było wtedy mówione na tej audyencji w Belwederze w gabinecie Konstantego, tego stwierdzić dosłownie we wszystkich szczegółach nie ma sposobu... Tyle pewna, że Łukasiński wezwany był do tłumaczenia się nie tyle jako winowajca, ile raczej jako przyjaciel. Cesarzewicz przemawiał z pozorną względnością i zaufaniem. Łukasiński odpowiadał z ostrożną rozwagą..." Ostatecznie nie ma się co dziwić, że w takiej właśnie atmosferze odbyło się to spotkanie. Przynależność do masonerii nie była jeszcze wtedy zabroniona, a dekret namiestnika Zajączka, zakazujący należenia do jakichkolwiek stowarzyszeń tajnych został ogłoszony w "Dzienniku Praw" dopiero 16 grudnia 1821 roku - a więc w trzy miesiące po rozmowie. Z późniejszych zeznań Łukasińskiego i z jego więziennych zapisków wynika, że wielki książę "traktował (w rozmowie) Wolnomularstwo Narodowe jako rzecz sobie i Aleksandrowi od dawna znaną i bynajmniej nie karygodną", ale równocześnie z naciskiem twierdził, że trzeba z nim raz na zawsze skończyć i że nikt, nawet cesarz, nie powinien się dowiedzieć "o jego przedłużonym trwaniu". Starał się też z Łukasińskiego wydobyć, czy z Wolnomularstwa Narodowego nie wyłoniła się przypadkiem jakaś "nowa niezawisła formacya związkowa", udzielając mu przy tym "wynurzeń daleko idących oraz zapewnień zupełnej bezkarności dla ogółu związkowców". W prawie pół wieku po tej audiencji - po czterdziestu latach cierpień więziennych, przerastających ludzką wyobraźnię, Łukasiński wspominał w swoim szlisselburskim pamiętniku rozmowę z cesarzewiczem i jej wszystkie późniejsze konsekwencje: "Nie mogąc otrzymać, że to Towarzystwo jest polityczne, w. ks. Konstanty zakończył tym, że on nie dozwoli, żeby to doszło do cesarza (który by mu tego nie przebaczył, najwięcej dlatego, że to działo się w wojsku) pod tym jednak warunkiem, ażeby ten związek był rozpuszczony, dodał przy tym, że będzie miał baczne oko... Major Łukasiński nadto dobrze znał wielkiego księcia Konstantego i domyślał się przyczyny takiego pobłażania*, (* Łukasiński przypuszczał, że Konstanty nie chce rozdmuchiwać sprawy ze względu na ówczesną obecność w Warszawie trojga osób z rodziny cesarskiej: wielkiego księcia Mikołaja z małżonką i wielkiego księcia Michała.) Pewnym będąc, że w swoim czasie będzie surowo ukarany, lecz nie widząc żadnego sposobu do uniknięcia swego losu, oczekiwał spełnienia jego z rezygnacją..." Nie kazano mu czekać długo; w trzy miesiące po rozmowie w Belwederze poddany został nowej próbie: "W. ks. Konstanty, chcąc przyzwyczaić wojskowych do ślepego posłuszeństwa, dyktował sądom wojennym wyroki, jakie powinni dawać nawet przeciwko prostym żołnierzom, dlatego tylko, żeby wola jego była szanowana - czytamy w pamiętniku szlisselburskim. - Tak więc wkrótce po tej rozmowie Łukasińskiego z w. ks. Konstantym wyznaczony został sąd wojenny pod prezydencją generała Żymirskiego, złożony z 6 członków (w których liczbie był rzeczony major Łukasiński) dla osądzenia majora na placu Zamościa z dwoma adiutantami. Kiedy decyzja już jednomyślnie została przyjęta i podpisana i wyrok prawie napisany gen. Żymirski przywołany przez w. ks. Konstantego powróciwszy oświadczył: że w. ks. Konstanty niedowolny (po przeszło trzydziestoletnim oderwaniu Łukasińskiego od kraju jego język roił się od jaskrawych błędów i zniekształceń - M.B.) przeznaczoną karą dla majora Gołaszewskiego i żąda, ażeby była zamieniona taką, jaką mu w. ks. Konstanty wskazał, i zakończył: wybierajcie - trzymać się prawa lub woli w. ks. Konstantego; 5 członków przyjęli rozkaz. Major Łukasiński został przy dawnej decyzji, generał Żymirski ostatni przyłączył się do niego. W. ks. Konstanty odebrawszy rzeczony wyrok i widząc, że ten, który już był winnym i który powinien był zgładzić swoje przewinienie uległością, odważył się jeszcze zasłużyć nową niełaskę, nie posiadał się w gniewie. Naprzód z całą wściekłością napadł na gen. Żymirskiego, który wytrzymał tę burzę z zimną krwią. Nie tak zimno przyjął podobną burzę pułkownik Bogusławski, dowódca 4. pułku liniowego (w którym służył major Łukasiński), wymówki i wyrzuty sypały się jak grad: Ty mnie dobrze mówiłeś o majorze Łukasińskim, a teraz widzisz, co to jest za człowiek. Nie dosyć, że tajnie gotuje bunty, ale nawet otwarcie odmawia mnie posłuszeństwa. Nieszczęsny pułkownik, odważny na polu bitwy, lecz bojaźliwy w obecności w. księcia, przestraszony, zaledwie miał tyle sił, że wyszedł z gabinetu, a potem osłabionego zanieśli oficerowie do powozu..." Kara za nieposłuszeństwo spadła na niezależnego sędziego bezpośrednio po procesie. W rozkazie dziennym wodza naczelnego z 8 grudnia 1 821 roku ogłoszono, że "przechodzi na reformę z pułku 4 liniowego major Łukasiński". Przejście na reformę - które za czasów napoleońskich było rodzajem honorowej emerytury - w rękach Konstantego stało się wymarzonym środkiem do pozbywania się ze służby czynnej niewygodnych oficerów z obniżaniem im o połowę żołdu i przymusowym kierowaniem do określonych garnizonów prowincjonalnych. "Rozkaz ten spadł na Łukasińskiego znienacka - pisze Askenazy. - Wzięto go tak, jak stał tegoż dnia, i odesłano do Krasnegostawu, nie pozwalając mu ani uporządkować mieszkania, ani nawet zabrać rzeczy, chodziło bowiem o to, aby nie mógł zabezpieczyć swych papierów, na które szykowano już wyprawę, ledwie zdążył uprzedzić jednego ze związkowców, porucznika Ant. Tarnowskiego, płatnika 4 pułku, i prosić go o zaopiekowanie się mieszkaniem..." W kilka dni później tenże Tarnowski pisał do Krasnegostawu, że "wszystkie papiery kazał zabrać [...] a zaś niegodne zabrania popalił" oraz że "Machnicki [...] dosyć zdrów jest". W Krasnymstawie stał wówczas sztab drugiej brygady ułanów, dowodzonej przez generała Adama księcia Wirtemberskiego, syna nieszczęśliwej księżnej Marii z Czartoryskich - towarzyszki karlsbardzkich spacerów Tomasza Łukasińskiego (warto przy okazji przypomnieć, że w roku 1818 drugą brygadą ułanów dowodził sławny pułkownik Jan Leon Hipolit Kozietulski). Garnizon krasnostawski nadawał się w sam raz na miejsce pobytu dla "buntowników". Major na reformie Łukasiński pozornie korzystał na swym zesłaniu z pełnej wolności osobistej, lecz były to tylko pozory, gdyż Konstanty polecił dowódcy brygady roztoczyć nad nim "specjalny nadzór", co ze względu na określone powiązania młodego księcia-generała i jego nie skrywaną niechęć do Polaków - było jednoznaczne z poddaniem najbaczniejszej kontroli każdego kroku Łukasińskiego i stawiało go w sytuacji niemal internowanego (po wybuchu powstania nazwisko generała brygady Adama księcia Wirtemberskiego, "odrodnego wnuka starych książąt z Puław", odnaleziono na "liście alfabetycznej osób należących do tajnej policyi rządu zeszłego"). Ale ani oderwanie od towarzyszy, ani szykany Wirtemberga nie zdołały naruszyć duchowej równowagi naczelnika konspiracji. Już z Krasnegostawu pisał do swego szwagra i współspiskowca Wierzbołowicza: "Powiem tylko [...] że mi to wszystko, co się mojej tylko tycze osoby, tak jest obojętne, że zdaje mi się nawet godne zastanowienia; wreszcie nie jest czas po temu; trzeba więc oddać się przeznaczeniu i być zupełnie spokojnym..." W chwili kiedy zaskoczył go rozkaz przejścia na reformę i wyniesienie się z Warszawy, Łukasiński mieszkał na pierwszym piętrze domu czynszowego oznaczonego numerem 4/1885 przy ulicy Przyrynek na Nowym Mieście. Dowiedziałem się o tym - jak i o innych szczegółach z jego życia - przed laty, kiedy jeszcze jako student przebijałem się po raz pierwszy przez gąszcz materiałów biograficznych, zawartych w pomnikowej monografii Szymona Askenazego. Aura miejsc, związanych z interesującymi mnie osobami i zdarzeniami historycznymi, zawsze działała magicznie na moją wyobraźnię. Idąc więc za wskazówkami Askenazego, odnalazłem ostatnią siedzibę warszawską majora-spiskowca; starą kamieniczkę w pobliżu Rynku Nowomiejskiego - nie przebudowywaną chyba od XVIII wieku. Miałem wielką ochotę na zwiedzenie dawnych pokojów Łukasińskiego, ale że dom zajmowało schronisko dla starych kobiet pod jakimś świętym wezwaniem, nie chciałem zakłócać im spokoju i ograniczyłem się tylko do odnalezienia (na wyczucie) dwóch historycznych okien na pierwszym piętrze. Zdziwiło mnie, że na kamieniczce nie było żadnej pamiątkowej tablicy. Dom stał przecież w mieście, gdzie jak narodowe święto obchodzono każdą premierę Kordiana czy Nocy Listopadowej, a ludzie obciążeni obowiązkiem popularyzacji wybitnych postaci historycznych musieli chyba wiedzieć, że zdarzenia upamiętnione w owych sławnych dramatach miały swe pierwotne źródło w działaniach skromnego lokatora na Przyrynku. Ale cóż: twórca Wolnomularstwa Narodowego i pierwszy faktyczny naczelnik Towarzystwa Patriotycznego nie należał do postaci historycznych, mogących liczyć na łatwą i szeroką popularność u potomnych. Po raz drugi wybrałem się na ulicę Przyrynek z wizytą do Łukasińskiego przed paru laty - bezpośrednio po przeczytaniu jego Pamiętnika, ogłoszonego przez profesora R. Gerbera. Dzieło Askenazego wzbudziło we mnie zainteresowanie osobą i działalnością Łukasińskiego - Pamiętnik wstrząsnął mną do głębi. Byłem w tym czasie szczególnie uwrażliwiony na lektury tego rodzaju, gdyż kończyłem właśnie pracę nad smutnym epilogiem książki Kozietulski i inni. Uprzytomniłem sobie, że to przecież zaledwie w dziesięć miesięcy po śmierci pułkownika Kozietulskiego major Walerian Łukasiński wyszedł po raz ostatni z domu na Przyrynku, aby wkrótce potem rozpocząć swą martyrologię - tak niezwykłą i przerażającą (nawet w skali polskich doświadczeń), że gdyby jej podmiotem był głosiciel prawd nie politycznych, lecz religijnych - to zaliczono by go może w poczet świętych męczenników. Historycznej kamieniczki na Przyrynku już nie zastałem. Wytrzymała wiele wojen, ale ostatniej się nie oparła. Zamiast starego domu - opatrzona tym samym numerem 4 - stoi tam teraz luksusowa willa, tak elegancka i nowoczesna, że najgorętszy nawet czciciel Łukasińskiego nie odważyłby się zabiegać o umieszczenie na tym architektonicznym cacku tablicy poświęconej pamięci skromnego majora piechoty. Ale w uliczce Przyrynek, pomimo gruntownej powojennej przebudowy, przetrwało coś z atmosfery tamtych czasów. Przede wszystkim ocalały z pożarów wojny i powstania stare mury kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, w którego podziemiach w roku 1944 zginęła od bomb większość staruszek z kamieniczki nr 4 i obok którego w latach 1818-1821 przechodzić musiał co najmniej dwa razy dziennie major Walerian Łukasiński. Założyciel Wolnomularstwa Narodowego nie miał jeszcze wtedy brody ani kajdan na rękach - atrybutów nieodłącznie kojarzących się z jego osobą, dzięki alegorycznej litografii Kurowskiego, reprodukowanej od pół wieku w szkolnych podręcznikach historii. Był raczej taki, jak na swojej drugiej mniej efektownej podobiźnie, którą kazał kiedyś namalować dla kochanej kobiety, ale która pomimo tego romantycznego przeznaczenia wcale nie sprawia wrażenia pochlebionej. Podparty wysokim oficerskim kołnierzem, jak usztywniaczem ortopedycznym, z nieporządnymi kosmykami włosów, opadającymi na czoło intelektualisty, z wyrazem gorzkiej zadumy w oczach i całej twarzy - a przy tym bardzo jakiś zwyczajny, nie wyróżniający się niczym szczególnym, trudny do zapamiętania - Łukasiński z tego portretu stanowi najskrajniejsze przeciwieństwo junackich "konnych bohaterów" z kręgu szwoleżerskiego. Tak pewnie wyglądał, kiedy przy swoim biurku na pierwszym piętrze nie istniejącej już kamieniczki pisał gęsim piórem ustawę o Towarzystwie Patriotycznym, kiedy odbierał mało pocieszające meldunki od emisariuszy "gmin" z różnych stron kraju, kiedy w chwilach przedwieczornego wytchnienia - obserwowany z ukrycia przez ludzi Mackrotta - wpatrywał się w zamyśleniu w osnute leciutką, różowawą mgiełką szare wody Wisły. Jestem przekonany, że obraz tej warszawskiej uliczki Przyrynek, skarpy wiślanej i samej Wisły uniósl z sobą w pamięci na wszystkie tamte lata. Kto wie, czy nie te właśnie wspomnienia nawiedzały go w majaczeniach "niespokojnych dni" po szlisseburskim spotkaniu z Bakuninem. Wielki myśliciel i rewolucjonista rosyjski Michał Bakunin - przywieziony do Szlisselburga w roku 1854 - dostarczył jednego z ostatnich świadectw o "sekretnym więźniu" petersburskich carów, którego nazwisko znane było już wówczas całemu postępowemu światu. Po wydostaniu się ze Szlisselburga Bakunin zdał dokładną relację ze swego spotkania z Łukasińskim jego dawnemu koledze z 4 pułku piechoty liniowej, podpułkownikowi Witowi Czaykowskiemu. Opis tej relacji, uzyskany bezpośrednio od spadkobierców podpułkownika Czaykowskiego, opublikował w swej pracy o Łukasińskim historyk Askenazy. Przytaczam tę scenę w całości, aby nie osłabić w niczym siły jej wyrazu. "W czasie, gdy nas wypuszczono na powietrze - opowiadał Bakunin - dnia jednego uderzyła mnie postać pierwszy raz widziana, postać starca z długą brodą, jakkolwiek zgięta, wojskowej postawy. Strzegł go osobno oficer dyżurny, tak aby nikt nie zbliżał się do niego. Starzec ten chodził powolnym, słabym, jakby miarowym krokiem, nie oglądając się na nikogo. Pomiędzy oficerami dyżurnymi był jeden człowiek godny, współczujący; od niego dowiedziałem się w zaufaniu, iż ów więzień był to major Łukasiński. Cała moja usilność odtąd była, aby móc go jeszcze zobaczyć, przemówić do niego; ułatwił mi to zacny oficer. Po kilku tygodniach, w czasie dyżuru oficera tego pod jego osłoną znów wyprowadzono Łukasińskiego; sposobem umówionym zawczasu, niepostrzeżony od współwięźniów doszedłem go z bliska i półgłosem zawołałem: Łukasiński! - Drgnął na całym ciele, obrócił na mnie współzaciemnione oczy. Kto? - zapytał. - Więzień od tego roku - odrzekłem. Który rok? - zapytał. Odpowiedziałem. Kto w Polsce? - Mikołaj. Konstanty? - Nie żyje. Co w Polsce? Wkrótce dobrze będzie - odpowiedziałem. Odwrócił się, nagle stanął, widziałem przyśpieszony oddech jego, obejrzał się, po chwili szedł znów swym zwykłym słabym, miarowym krokiem, powoli, ze spuszczoną głową. Kiedy znów nadszedł czas dyżuru oficera tego, pierwsze moje pytanie było o Łukasińskiego. Powiadał, że był przez kilka dni niespokojny, majaczył, przypisywali to powietrzu. Powrócił następnie do swego półsennego stanu. Pytałem się oficera, czy on nie może przemówić kiedy do nieszczęsnego, pomóc mu w czem? Odparł, że do jego celi wchodzi się tylko we trzech, nie wolno inaczej, więc nic uczynić nie można nigdy. Więcej Łukasińskiego nie widziałem". Bakunin spotkał Łukasińskiego dokładnie w trzydzieści lat po skazaniu go przez sąd warszawski, a w dwadzieścia trzy lata po zamknięciu go w najstraszliwszym lochu podziemnym "sekretnego zamku" twierdzy szlisselburskiej. Trzymano go tam jeszcze potem przez następne dziewięć lat. W owym czasie, jak i poprzednio, podejmowano najrozmaitsze starania, aby ulżyć jego nieszczęsnej doli. Rodzina Łukasińskiego, a także bardziej ludzcy komendanci Szlisselburga, odwoływali się do najwyższych instancji, aby uzyskać dla niego jeżeli nie całkowite ułaskawienie, to przynajmniej złagodzenie warunków więziennych. Ale na wszystkich prośbach i raportach, wstawiających się za "sekretnym więźniem stanu", cesarz Mikołaj I własną ręką skreślał stanowcze "Nie!" Historycy ciągle jeszcze rozszyfrowują przyczyny tej mściwej, nie dopuszczającej przebaczenia nienawiści najpotężniejszego z europejskich mocarzy do skromnego polskiego więźnia. Na ogół przypuszcza się, że Mikołaj tak samo jak Konstanty widział w Łukasińskim rzeczywistego choć odległego inspiratora powstania listopadowego. Podobno generał Kuruta, szef sztabu wielkiego księcia po jego śmierci, w czerwcu 1831 r. przekazał cesarzowi ostatnią wolę swego szefa "aby Łukasiński pozostał w więzieniu do końca życia". Profesor Rafał Gerber w swoim wstępie do Pamiętnika Łukasińskiego przytacza wypowiedź carskiego ministra wojny Czernyszewa, który w roku 1850 informował szefa żandarmerii, iż "zdaniem nieboszczyka Cesarzewicza zbrodnie Łukasińskiego były tak wielkie, że Jego Cesarska Mość raczył uznać wywołany w Królestwie Polskim w roku 1830 bunt za skutek tylko dwóch poprzedzających go spisków: Łukasińskiego i Krzyżanowskiego". Los więźnia uległ pewnemu polepszeniu dopiero po wstąpieniu na tron następcy Mikołaja I - Aleksandra II. Ówczesny komendant Szlisselburga generał-major Józef Leparski (Polak z pochodzenia), szczególnie Łukasińskiemu przychylny, zdołał mu wyjednać przeniesienie z podziemnego lochu "sekretnego zamku" do zwykłej kazamaty więziennej. Wydobyty z "samego dna piekła" po przeszło 30 latach kompletnej izolacji i klauzury milczenia, więzień mógł teraz swobodniej się poruszać, rozmawiać z nadzorcami i współwięźniami, nawet pisać. Nastąpiły niezwykłe cztery miesiące od września 1863 do stycznia 1864 roku, kiedy półślepy starzec, "ekshumowany z grobu trup" ujawnił całą siłę i wielkość swego charakteru, dając przykład najwspanialszego zwycięstwa ducha nad ciałem. Myślę o pracy nad owym Pamiętnikiem. Rozpoczął jego pisanie pod wpływem nieprzepartego musu wewnętrznego, choć ani przez chwilę nie wierzył, żeby jego myśli zdołały się kiedyś wydostać poza mury Szlisselburga. "Mój głos jest mniej jak głos w pustyni, on nie będzie słyszany przez żadne żyjące jestestwa" - uświadamiał sobie gorzką prawdę. Mimo to pisał dalej. Natężając do bólu ledwie już widzące oczy, kreślił dzieje Królestwa Kongresowego, poddawał analizie czyny władców i wydarzenia historyczne. Człowiek, który przez 40 lat był całkowicie odizolowany od swego narodu, przedstawiał jego losy w sposób tak przenikliwy, z takim zrozumieniem rzeczy i z takim dystansem do opisywanych faktów, że wzbudza to podziw i wzruszenie jeszcze u dzisiejszego czytelnika. Ale najbardziej godna podziwu, najbardziej wzruszająca w tych wspomnieniach ofiary najokrutniejszego gwałtu jest ich wielkoduszność. "Nieprzyjaciół osobistych takich, którzy by zasłużyli na nienawiść i zemstę ja nie miałem - pisał Łukasiński. - Gniewałem się na tych, którzy nie tak myśleli i działali w polityce i na tych, którzy mnie oskarżali, lecz nie myślałem o zemście. Oni działali tak, jak umieli i mogli aby pomóc sobie..." I dalej: "Nie przestając kochać nad wszystko moją ojczyznę, ja nie mogę nienawidzieć żadnego narodu. Każdy naród mnie interesuje (chociaż nie jednakowo) i sprawia mnie prawdziwe ukontentowanie z postępów, które czyni na drodze polepszenia moralnego i materialnego, bynajmniej nie zważając, czy ten kraj i naród zowie się Tunis, Maroko, Portugalia, Algier lub Hiszpania. W Rosji, gdzie teraz żyję, znalazłem wiele ludzkości spomiędzy małej liczby osób, z którymi moje położenie pozwalało zbliżyć się, każda z nich starała się nieść mi ulgę i pocieszenie, nawet prostym żołnierzom winien jestem wdzięczność, żaden z nich nie odmówił mi usługi i pomocy, których żądałem. Lud prosty przeczuie instynktem, kto mu dobrze życzy..." Po przedstawieniu w pięciu obszernych punktach win Aleksandra, Konstantego i Mikołaja wobec Polaków, Łukasiński tak kończył swoje wywody: "Ja nie jestem już z tego świata. Wolny od obaw i nadziei, a nawet od przesądów, uprzedzeń i namiętności, mało mając styczności z obecnością, ja żyję tylko w przeszłości. Przeszłość jest moje stanowisko, w którym gotuję się do dalekiej podróży w nieznane kraje przyszłości. Tak usposobiony, wkrótce spodziewam się stanąć przed tronem Wszechmocnego i poniosę te 5 punktów jako akt oskarżenia przeciwko niesprawiedliwości i tyranii, prosić będę nie kary, nie zemsty, a nawet nie surowej sprawiedliwości, lecz tylko ojcowskiej poprawy dla winnych, pocieszenia i ulgi dla cierpiących i na koniec zgody, pokoju i błogosławieństwa dla obydwóch narodów, gdyż będąc sąsiadami nie będą nigdy używać pomyślności, jeżeli zachowają dawną nienawiść i będą szkodzić sobie wzajemnie[...] Sądzę, że śmierć moja będzie niespodziewana. Testament mój jest krótki. Oświadczam, że chociaż urodzony i wychowany w religii katolicznej rzymskiej, ja w duszy jestem chrześcijaninem w duchu i prawdzie, szanuję każde wyznanie i jego obrzędy, uważam tylko moralność i dobre uczynki. Oświadczam, że moje ostatnie tchnienie będzie poświęcone ojczyźnie i ostatnia modlitwa za jej pomyślność i za pomyślność tych, którzy ją wspierali i jej służyli i którzy zostali jej wiernymi w jej nieszczęściu i dzielili z nią cierpienia..." Ton ewangelicznej pokory, jakim pobrzmiewają niektóre karty pamiętnika, nie miał nic wspólnego z rezygnacją. W dniach gdy dostarczane przez generała Leparskiego gazety zapowiadały nieuchronną klęskę dogasającego powstania styczniowego, półślepy, umęczony więzień Szlisselburga ułomkiem ołówka na skrawku "kazionnego" papieru kreślił dumne słowa: "Sto razy orężem Polaki mogą być zmuszeni do posłuszeństwa i sto razy powstawszy walczyć będą z powiększonym zapałem za swoją niepodległość, dopóki nie zostaną wolnymi..." Niepodległość Polski - zdaniem Łukasińskiego - była jak najbardziej zgodna z interesem Rosji: "... rozsądna i umiarkowana polityka nabędzie dla Rosji dobrego i przychylnego sąsiada i tym sposobem oba narody, żyjąc w zgodzie, będą pracować wspólnie dla swojej pomyślności". Oburzała autora pamiętnika szowinistyczna działalność niektórych carskich publicystów i uczonych, podjudzających w prasie żołnierzy i masy narodu rosyjskiego przeciwko Polsce. "Często się zdarza - ostrzegał ich Łukasiński - że ten, który podpala dom sąsiada, ujrzy własny w płomieniach". Śledząc trop naczelnika konspiracji niepodległościowej, zapędziliśmy się trochę za daleko w przyszłość. Na razie jest dopiero początek roku 1822. Generał Wincenty Krasiński czuwa z synem u łóżka chorej żony. Generał Tomasz Łubieński zamyśla przenieść się ze wsi do miasta. Major Łukasiński przebywa na reformie w Krasnymstawie. Ale jego warszawskie mieszkanie w kamieniczce na Przyrynku nadal jest pilnie obserwowane przez "najtajniejszą kontrpolicję" wielkiego księcia. Czterej zasłużeni pracownicy tej instytucji: naczelnik kontrpolicji Mateusz Schley, jego zastępca Henryk Mackrott oraz dwaj pomniejsi agenci - Ludwik Grunberg i Hieronim Szymanowski - dokładają wszelkich wysiłków, aby dostać się do zamkniętego na strychu kufra z papierami Łukasińskiego (widocznie policja nie wiedziała, że porucznikowi Tarnowskiemu udało się usunąć stamtąd wszystkie kompromitujące dokumenty). Konstantemu bardzo musiało zależeć na zdobyciu tych papierów w sposób jak najbardziej dyskretny, żeby nie zdradzić całej sprawy przed Rożnieckim i Nowosilcowem. Nie żałowano też na to przedsięwzięcie czasu ani pieniędzy. W dziesięć lat później, kiedy wyznaczona w roku 1831 komisja zajęła się badaniem "działalności tajnej policyi zeszłego rządu" i materiały z dochodzenia przeciwko Łukasińskiemu opublikowano w prasie - publiczność warszawska miała możność przekonać się ile to kruczków i mistyfikacji musieli używać policjanci cesarzewicza, aby zamaskować swe poszukiwania na Przyrynku przed policjantami Rożnieckiego. Jednego z najsprytniejszych agentów kontrpolicji, Ludwika Grunberga wprowadzono do kamieniczki w charakterze stałego lokatora. Pozostali agenci odwiedzali go codziennie i wraz z nim starali się pod rozmaitymi pozorami nawiązywać stosunki towarzyskie ze znajomymi i sąsiadami nieobecnego właściciela papierów. Szczególnie zabiegano o względy mieszkającej w tymże domu kochanki lokaja Łukasińskiego - młodej modystki Paździerskiej. Spokojna kamieniczka na Przyrynku stała się na parę tygodni widownią nader urozmaiconego życia towarzyskiego. Grunberg urządzał za pieniądze wielkiego księcia obiady i libacje dla Paździerskiej i jej dwóch współlokatorek - również młodych modystek. Stronę męską tych zabaw, poza gospodarzem, reprezentowali jego zaufani przyjaciele: "pisarze wojskowi" Schley i Mackrott. Przystojny Henryk Mackrott uwodził Paździerską, starając się wyciągnąć z naiwnej dziewczyny wszystkie wiadomości o Łukasińskim, nadsyłane jej przez zakochanego lokaja w listach z Krasnegostawu. Schley i Grunberg zajmowali się koleżankami Paździerskiej. Agent Hieronim Szymanowski, syn znanego i lubianego aktora warszawskiego Marcina Szymanowskiego, załatwiał od czasu do czasu dla całego towarzystwa bezpłatne bilety do teatru. I pomyśleć, że te wszystkie wesołe zabawy - wzbudzające zapewne wiele przyjemnych wzruszeń i nadziei w sercach trzech łatwowiernych dziewcząt z Przyrynku - miały za jedyny cel doprowadzenie do zguby dzielnego, szlachetnego majora Łukasińskiego. Agenci wielkiego księcia działali oczywiście tylko jako posłuszni wykonawcy rozkazów i ich osobiste nastawienie nie odgrywało w ich czynnościach większej roli. Niemniej jednak, jako literat, ciekaw jestem bardzo, czy syn staromiejskiego stolarza, dawny podoficer kościuszkowski, agent Mateusz Schley zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo sprzyjał warszawskim rzemieślnikom tropiony przez niego szlachcic Walerian Łukasiński; albo czy wywodzący się z żydowskiego gminu agent Grunberg wiedział, kto był autorem Uwag pewnego oficera nad uznaną potrzebą urządzenia Żydów w naszym kraju... Pomimo starannie przestrzeganej dyskrecji, poszukiwań w kamieniczce na Przyrynku nie udało się ukryć przed Nowosilcowem. W "najtajniejszej kontrpolicyi" Konstantego także zdarzały się prowokacje. Agent Hieronim Szymanowski okazał się człowiekiem Rożnieckiego i Lubowidzkiego, celowo podstawionym przez nich Schleyowi i Mackrottowi. Wkrótce też "pan senator" dowiedział się o wszystkim. Wielki książę, uprzedzony przez Schleya o "zdradzie" Szymanowskiego, szalał z wściekłości, lecz musiał z tej informacji wyciągnąć dla siebie odpowiednie konsekwencje: o dochodzeniu przeciwko majorowi Łukasińskiemu powiadomił oficjalnie Nowosilcowa i namiestnika Zajączka. Poszlaki, wskazujące na istnienie tajnego sprzysiężenia w armii Królestwa, ogromnie ucieszyły pana komisarza cesarskiego, który zajęty był w tym czasie tropieniem tajnych związków studentów polskich w Królestwie, w Wilnie, a nawet na uniwersytetach niemieckich. Powiązanie w jedną całość spisków studentów z knowaniami oficerskimi byłoby zwycięstwem politycznym, o jakim "Zyzowaty" (tak nazywał Nowosilcowa Niemcewicz) marzył od lat. Zabrał się więc ochoczo do rozdmuchiwania sprawy, którą Konstanty nakładem tylu starań i kosztów starał się dotąd przyciszać. Na specjalne żądanie Nowosilcowa oddano mu do dyspozycji pierwszego denuncjatora Towarzystwa Patriotycznego - byłego pułkownika Sznaydra, który znalazł w senatorze słuchacza o wiele wdzięczniejszego, niż miał go uprzednio w cesarzewiczu. Wszystkie materiały uzyskane od Sznaydra i innych donosicieli, po odpowiednim spreparowaniu, przekazywał Nowosilcow w raportach składanych cesarzowi. Jednocześnie w sposób dyskretny, lecz stanowczy oskarżał przed Aleksandrem Konstantego o "niezwracanie żadnej uwagi [...] na ten sekretny związek wśród oficerów armii". Pisane po francusku raporty Nowosilcowa (obszerne ich fragmenty przytacza Askenazy w przypisach do swojej pracy o Łukasińskim) wyraźnie pokazują, do jak paradoksalnego pomieszania ról i poglądów dochodziło na najwyższym szczeblu władz Królestwa w wyniku odkrycia tajnego sprzysiężenia w armii. Oto najsroższy despota, postrach wojskowych, "demon z placu saskiego", wielki książę-cesarzewicz własną piersią osłaniał oficerów, mogących na szwank narazić dobre imię jego ukochanej armii, i starał się za wszelką cenę bagatelizować kompromitujące ich donosy; natomiast w roli najsurowszego oskarżyciela sprzysiężonych patriotów - ramię w ramię z Nowosilcowem występował dawny protegowany Sułkowskiego*, (* Zajączek dostał się w roku 1797 do sztabu Bonapartego dzięki protekcji Józefa Sułkowskiego.) jakobin i generał kościuszkowski - książę-namiestnik Józef Zajączek. "Nie mogę dłużej ukrywać przed Waszą Cesarską Mością - pisał Nowosilcow w raporcie z kwietnia 1822 roku - iż jestem świadom, jak bardzo Jego Cesarzewiczowskiej Wysokości nie podoba się moje mieszanie w sprawy wojskowe. Również zeznania, które złożył mi Nagórski (drugi po Sznaydrze denuncjant tajnego związku - M.B.), zostały bardzo źle przyjęte. Wielki Książę wyobraża sobie, że są one wynikiem intrygi... Jego Cesarzewiczowska Wysokość rozmawiał z Księciem-Namiestnikiem, który powiedział Mu szczerze, że nie ufa już więcej całemu narodowi, bo go poznał i że skłonny jest wierzyć, iż wszystko, co doniesiono w materii tych towarzystw, jest aż nadto prawdziwe. Jego Cesarzewiczowska Wysokość wpadł w gniew i powiedział księciu Zajączkowi, w mojej obecności, wiele bardzo przykrych rzeczy, jak np. że on, Cesarzewicz, jakkolwiek cudzoziemiec, jest lepszym niż książę Polakiem i że bierze na siebie obronę Polaków przed Waszą Cesarską Mością." Przypuszczam, że Nowosilcow pisząc ten raport był przekonany, że wyświadcza nim Zajączkowi wielką przysługę. Może i sam Zajączek, gdyby znał treść raportu, byłby tego samego zdania. A przecież właśnie ta życzliwa relacja komisarza cesarskiego - dosadniej niż jakikolwiek inny dokument biograficzny - wyjaśnia dlaczego w cztery lata później nawet najbliżsi przyjaciele księcia namiestnika nie odważyli się przemówić nad jego grobem. Wkrótce okazało się, że szalony Wielki Książę z Kordiana i tym razem poniósł porażkę w rozgrywce z podstępnym Senatorem z Dziadów. Nowosilcowowi przyszły w sukurs nowe wydarzenia, które sprawę polskiej konspiracji patriotycznej wyolbrzymiły do skali międzynarodowej. W wyniku zdrady jednego z zagranicznych emisariuszy Towarzystwa carski ambasador w Paryżu - a był nim Korsykanin Pozzo di Borgo, znany jeszcze z czasów napoleońskich jako zaciekły wróg Polaków - zdobył za cenę 2000 franków materiały świadczące o "istnieniu we wszystkich prowincjach Polski tajnej organizacji, stawiającej sobie za cel obalenie prawowitego rządu". Pozzo di Borgo pośpieszył natychmiast powiadomić o tych relacjach petersburskie ministerstwo spraw zagranicznych, Petersburg z kolei odwołał się do swoich prokonsulów w Warszawie. Wielki książę-cesarzewicz nie mógł już dłużej udawać, że lekceważy sobie meldunki policji o sekretnym sprzysiężeniu, kierowanym przez jego oficerów. W maju 1822 roku rozpoczęły się aresztowania i trwały aż do listopada. Pierwsze uderzenie skierowano na Kalisz, gdzie naczelnikiem loży Wolnomularstwa Narodowego, a później "gminy" Towarzystwa, był imiennie skompromitowany przez paryskiego zdrajcę dymisjonowany kapitan Mikołaj Dobrzycki, zatrudniony w kaliskiej komisji wojewódzkiej jako "naczelny kontroler Kassy". Razem z Dobrzyckim aresztowano wielu jego kolegów biurowych, chociaż niektórzy z nich nie mieli nic wspólnego z patriotyczną konspiracją. Konstantemu ogromnie na rękę były te aresztowania kaliskie, gdyż dotyczyły nie oficerów służby czynnej, lecz przeważnie urzędników administracji, a ponadto usytuowanie geograficzne "miejsca przestępstwa" otwierało piękne widoki na wciągnięcie do sprawy znienawidzonych przez cesarzewicza kaliszan - Niemojowskich i przerzucenie na nich głównej odpowiedzialności za tajne knowania rewolucyjne. Ale te błogie marzenia nie spełniły się. Pierwsza faza dochodzeń, wszczętych pod kontrolą Nowosilcowa pchnęła sprawę w innym kierunku. Wszystkie nici jakie udawało się wychwycić organom śledczym, prowadziły nieodmiennie do Łukasińskiego. "Majora na reformie" Waleriana Łukasińskiego aresztowano 25 października 1822 roku w ówczesnej siedzibie sztabu II brygady ułanów w Siedlcach. W tym samym mniej więcej czasie dobrano się do jego dwóch najbliższych współpracowników: Kazimierza Machnickiego, byłego sędziego trybunału w Łomży, i adwokata warszawskiego Jakuba Szredera. Aresztowanych, niezależnie od miejsca ich zatrzymania, zwożono do Warszawy. Początkowo lokowano ich prowizorycznie w byłym klasztorze Dominikanów przy ulicy Freta, później, kiedy liczba podejrzanych rosła coraz to bardziej, skupiono wszystkich w byłym klasztorze Karmelitów na Lesznie. Nowe więzienie - specjalnie do tego celu przysposobione przez generała Rożnieckiego i odgrodzone od świata "pudłami" jego wynalazku - zyskało sobie odtąd w historii i literaturze ponurą sławę miejsca szczególnych udręczeń patriotów polskich. Śledztwo w sprawie Wolnomularstwa Narodowego (pod tą nazwą sprawę Łukasińskiego zapisano w urzędowych aktach) ciągnęło się przez dwa lata. Indagację podejrzanych o zbrodnię stanu prowadziła wieloosobowa "Komisya śledcza względem wyśledzenia Wolnomularstwa Narodowego" (przy przesłuchaniach majora Łukasińskiego asystował ponadto generał Aleksander Rożniecki, który formalnie do komisji nie należał). Komisja śledcza składała się w większości z polskich urzędników sądowych, ale podporządkowana była całkowicie i wyłącznie Nowosilcowowi. Pan senator grał wtedy jednocześnie na dwóch fortepianach: w Wilnie - również pod jego czujnym nadzorem - dobiegało właśnie końca dochodzenie w sprawie tajnych związków uniwersyteckich filomatów i filaretów. W czasie kiedy w warszawskim klasztorze Karmelitów Walerian Łukasiński obchodził pierwszą rocznicę swego aresztu śledczego - w wileńskim klasztorze Bazylianów zamykały się drzwi celi więziennej za Adamem Mickiewiczem, Tomaszem Zanem i innymi osobami, unieśmiertelnionymi później w III części Dziadów. (Jednym ze współwięźniów Mickiewicza był filomata Michał Rukiewicz, dawny szwoleżer napoleoński. Czytelnicy poznają go bliżej w dalszym ciągu tej opowieści). Warszawskie więzienie Karmelitów nie doczekało się swoich Dziadów. Jednakże zabezpieczona przez historyków dokumentacja śledztwa, rozprawy sądowej i późniejszych losów karmelickich więźniów stanu sama przez się jest wystarczająco dramatyczna. Dwaj młodzi urzędnicy kaliskiej komisji wojewódzkiej: Stanisław Dzwonkowski i Michał Szyc - nie mogąc znieść udręczeń warszawskiego śledztwa - popełnili w więzieniu samobójstwo. Ale nie mniej wstrząsające od tych tragicznych zgonów były dramaty żywych. Jak plastycznie rysuje się w relacjach sprzed półtora wieku postać biednego podpułkownika Ignacego Dobrogoyskiego, który - mając chęci jak najlepsze - swoją lekkomyślnością i gadulstwem wyzwolił lawinę nieszczęść, godzących w ludzi, darzonych przez niego najszczerszą przyjaźnią i najgłębszym szacunkiem. Temu najstarszemu z więźniów stanu (w chwili aresztowania liczył lat pięćdziesiąt) zarówno dokumenty, jak znający go pamiętnikarze wystawiają świadectwa jak najchlubniejsze. Swymi czynami wojennymi w kampaniach napoleońskich zdobył sobie Dobrogoyski w obu armiach - polskiej i francuskiej - opinię "najmężniejszego z mężnych". Uchodził także za człowieka o złotym sercu i wielkiej prawości oraz za gorącego patriotę. Ale na członka tajnych związków nie nadawał się zupełnie, konspiratorem był od siedmiu boleści. Próżny, "lubiący uchodzić za osobę znaczną w Towarzystwie [...] w mówieniu nie zachowywał dość ostrożności" - powie o nim Łukasiński. Pomimo poważnego już wieku, stary wiarus był ufny i łatwowierny jak dziecko. On to właśnie zwiedziony "chwalebnymi bliznami, srebrnym krzyżem wojskowym" i szumnym frazesem patriotycznym dawnego kolegi z wojska, dymisjonowanego kapitana Jana Karskiego - złożył los współzwiązkowców w ręce pospolitego awanturnika, a ten sprzedał ich wszystkich w Paryżu za 2000 franków. Kiedy przy pierwszym badaniu przez Komisję Śledczą Dobrogoyskiemu dano do przeczytania zeznanie paryskiego judasza "nie zupełnie jeszcze kończąc czytanie, zaczął się trząść, zasłabł i usiadł na krześle, z którego potem omdlawszy spadł na podłogę". Ale nie nauczyło go to ostrożności. Z karygodną naiwnością pozwalał się wodzić za nos sędziom śledczym, wpadał we wszystkie nastawione na niego sidła, aż wreszcie uwierzywszy w okazane mu "przyznania" ze sfałszowanymi podpisami Łukasińskiego, Dobrzyckiego i trzeciego związkowca, Koszutskiego zgodził się potwierdzić autentyczność najgroźniejszego dokumentu oskarżycielskiego (który nawet Konstanty uważał za falsyfikat, sfabrykowany przez Nowosilcowa): owej dostarczonej przez pułkownika Sznaydra ustawy Towarzystwa, zawierającej między innymi tekst przysięgi, złożonej w lasku Bielańskim - co samo już wystarczało za podstawę do oskarżenia o zbrodnię stanu. "Ten nieszczęśliwy starzec - usprawiedliwiał później Dobrogoyskiego najbardziej obciążony jego zeznaniem Łukasiński - przyciśnięty wiekiem, chorobą i nudami więzienia, gdy miał przedstawiony przez Komisyę Śledczą tylekroć wspomniany papier, z dodatkiem, że tenże papier uznałem za ode mnie wyszły, że Koszutski przyznał, że go zawiózł do Kalisza, a Dobrzycki, iż go odebrał, cóż miał w takim razie innego czynić, jak tylko podobnie przyznać, że tenże papier był ode mnie, nieufny czy go osłabiona pamięć nie zawodzi?" Historyk Towarzystwa doda do tego usprawiedliwienia, że "Dobrogoyski, przeniesiony do celi po Życu (samobójcy, którego zwłoki wiceprezydent Lubowidzki osobiście wywiózł nocą na Powązki - M.B.), sam wkrótce tak zesłabł, że przenieść go wypadło do lazaretu, gdzie nierównie znośniejszy miał pobyt, lecz złamany moralnie rozpaczą z powodu wyłudzonych na nim zeznań nosił już w sobie zaród bliskiej śmierci". Mikołaj Dobrzycki, który po wyroku razem z Dobrogoyskim i Łukasińskim odsiadywał karę więzienia w twierdzy Zamość, opisuje w swoim pamiętniku okoliczności śmierci nieszczęsnego pułkownika. Dobrogoyski umarł 26 kwietnia 1825 roku. Dopiero na godzinę przed zgonem, kiedy dostał gwałtownego krwotoku, rozkuto go z kajdan. W ostatnich chwilach życia zobowiązał jednego ze współwięźniów - pisze Dobrzycki - "by Łukasińskiego i mnie pożegnał, mówiąc: przeproś ich ode mnie za to, że jeżeli przyczyniłem się do ich cierpień, to nie było ze złego serca, ale raczej ze słabości, która mnie opanowała w czasie badań". A oto charakterystyki innych najważniejszych aresztantów śledczych z więzienia karmelickiego. Obok Dobrogoyskiego - jego skrajne przeciwieństwo: Kazimierz Machnicki. Idealny konspirator, który podczas trzyletniej działalności w Wolnomularstwie Narodowym i Towarzystwie Patriotycznym nie pozostawił po sobie żadnego kompromitującego śladu, najdrobniejszej nawet możliwości zahaczenia dla śledztwa. Świadomy swych przewag, odnosił się do komisji śledczej, a następnie także do sądu, z wyniosłym, chłodnym spokojem. "Trwając uparcie w przyjętej przez siebie zasadzie - notowano z hamowaną wściekłością w protokole komisji - nie chciał żadnego uczynić zeznania, ograniczając się na powtarzaniu swego dilemma: "Albo rzecz, o którą pytany jestem, jest mi wiadomą, albo nie. W pierwszym przypadku postanowiłem nic nie wyjawić; w drugim nic wyjawić nie mogę." Komisja była wobec niego bezsilna. Miał niespożytą odporność na cierpienia fizyczne, a wszelkie ulgi, jakimi próbowano go kupić, gniewnie odrzucał. Jeden z kaliszan - Józef Hugo Koszutski, asesor Trybunału Cywilnego, wspomniany przez Łukasińskiego w Pamiętniku, jako "młody człowiek pobożny, uczciwy, szanowany od wszystkich, kto by go tylko znał" miał nieszczęście kończyć uniwersytet we Wrocławiu, co zwróciło na niego szczególną uwagę senatora Nowosilcowa, tropiącego jeszcze ciągle powiązania między Królestwem a rewolucyjnymi stowarzyszeniami młodzieży niemieckiej. Męczono go też na wszelkie sposoby. "Doprowadzony (był) do takiego stanu osłabienia, że cucić go trzeba było i pokrzepiać winem grzanem, ilekroć wołany bywał przed Komisyę. Była nawet chwila, kiedy zwątpiono o jego życiu; a i wtedy jeszcze nie dano mu spokoju, lecz znając głęboką jego religijność, podesłano mu niegodnego księdza, który podjął się pod osłoną spowiedzi wydobyć z niego tajemnicę związku; Koszutski wszakże postrzegłszy się z jego zapytań, jaka ich była istotna intencya, przerwał spowiedź i oświadczył, że woli umierać bez rozgrzeszenia..." Podobną twardość, acz przerywaną niekiedy wybuchami gwałtownego temperamentu, zachował tenże główny podejrzany kaliski Mikołaj Dobrzycki wspomniany w Pamiętniku Łukasińskiego jako "młody wesoły człowiek, który pośród zabaw musiał w czymś wymówić się". W protokołach Komisji Śledczej trudno doszukać się śladów wesołego usposobienia naczelnego kontrolera kaliskiej kasy wojewódzkiej. "Notuje się - pisał protokolant komisji - że JW Dobrzycki, którego uporne zaprzeczenia... okazywały tak jawnie zaciętość jego, miał sobie czynione... stosowne refleksye; osobliwie, że na słowo honoru zaprzecza okoliczności te, których dowód jest zupełny, lecz zawsze przy swoim pozostał a nareszcie [...] wśród powtarzanych takich samych uwag porwał się w największym uniesieniu z krzesła i uderzywszy się w piersi wyrzekł: ja chcę zginąć! Gdy mu z powodu tego czynione znowu były refleksye, powtórzył znowu słowa: niech zginę! Komisya, wezwawszy go do spokojności i przyzwoitego zachowania się, odejść Dobrzyckiemu kazała i ostrzegła kapitana dozór mającego o potrzebie należytej na osobę jego baczności..." Wiadomo także, że innym razem doprowadzony do ostateczności Dobrzycki rzucił się na dozorującego więźniów kapitana Niewodowskiego (dawnego towarzysza broni z armii napoleońskiej) i pewnie by go zabił, gdyby nie został w czas obezwładniony. W najtrudniejszej, w najbardziej skomplikowanej sytuacji znajdował się jednak sam major Łukasiński. Chociaż wytrzymałością psychiczną i fizyczną nie ustępował swemu najbliższemu współpracownikowi, Machnickiemu, nie mógł jednak jak tamten wszystkiemu zaprzeczać. Przeciwko Machnickiemu nie było żadnych dowodów, poza zeznaniami płatnych szpiegów i prowokatorów - Łukasińskiego oskarżały dokumenty. Przy rewizji przeprowadzonej w kasie Dobrzyckiego odnaleziono rytuał Wolnomularstwa Narodowego, napisany od początku do końca ręką "Najczcigodniejszego Wielkiego Mistrza". Tytuł o gminach z Ustawy Towarzystwa Patriotycznego znany był wprawdzie komisji śledczej tylko z kopii dostarczonej przez pułkownika Sznaydra, ale Dobrogoyski w swoim zeznaniu stwierdził wyraźnie, od kogo ta cała Ustawa wyszła. Osaczony z dwóch stron Łukasiński, obrał sobie taktykę, zdaniem historyków - najtrafniejszą, a dla niego jedynie możliwą. "Milczeć zupełnie on nie mógł - pisze jego wnikliwy biograf Askenazy. - Stanął tedy na gruncie obrony już wówczas przed rokiem na pierwsze wezwanie W. Księcia dojrzale obmyślonej i rozwijał ją konsekwentnie w dalszym ciągu, odkąd teraz postawiony został przed Komisją Śledczą w październiku 1822 r. Nie ukrywał istnienia Wolnomularstwa Narodowego, owszem podawał pewne o niem szczegóły, lecz sprowadzał je do założeń legalnych, powoływał się na zwinięcie związku przed zakazem stowarzyszeń tajnych, zarazem zaś ani jednym słowem nie zdradzał się z Towarzystwem Patriotycznem. Skoro mu następnie, w końcu listopada okazano w Komisyi tamte dwa dokumenty, on przyznał od razu przedstawiony sobie rytuał wolnomularsko-narodowy, przez siebie pisany, ale zaprzeczył wręcz, aby wiedział cokolwiek o swym najgłówniej kompromitującym drugim dokumencie, tytule o gminach. Tyle tylko, że odtąd starał się w swoich zeznaniach z dużą subtelnością mieszać niektóre ujawnione czynności organizacyjne Towarzystwa Patriotycznego, w szczególności krzewienie gmin wojskowych, z poprzednią działalnością Wolnomularstwa Narodowego, aby wytworzyć z tych obu kategoryi jedno nie rozwikłane junctim i tym sposobem już z góry podciągnąć wszystko pod jedno, mniej uchwytne politycznie i karnie, wspólne pojęcie akcyi wolnomularsko-narodowej. Zresztą o ile chodziło o Wolnomularstwo Narodowe, brał całą odpowiedzialność wyłącznie na siebie, jako twórcę i naczelnika, wygarniając troskliwie innych współoskarżonych..." O swojej naczelnej roli w konspiracji patriotycznej nie zapominał ani na chwilę. Ten skromny, nie uganiający się nigdy za sławą ani zaszczytami oficer piechoty - za największą chwałę życia uważał to, że dał początek ruchowi niepodległościowemu w Królestwie. W swoim szlisselburskim Pamiętniku, gdzie rozmawiał już tylko z Bogiem i z samym sobą z nieskrywaną dumą pisał o sobie: "...ten człowiek (Łukasiński), nie mając żadnego znaczenia, jakie dają urodzenie, majątek, zasługi lub znane talenta, przyjął trudną i niebezpieczną misję nieść pomoc i ulgę nieszczęśliwym ziomkom, a w szczególności kolegom". O kolegach również pamiętał przez cały czas śledztwa i późniejszego odsiadywania kary w Zamościu i Górze. Tworząc na użytek komisji śledczej swoje misterne konstrukcje zeznań, w których prawda mniej istotna służyła do przesłonięcia prawdy najistotniejszej - miał na względzie nie tylko siebie i innych podsądnych, lecz przede wszystkim tych, co pozostali na wolności: ciągle jeszcze istniejące Towarzystwo, za które czuł się odpowiedzialny jako inspirator i naczelnik. Starał się swymi zeznaniami zamortyzować ewentualny cios, mogący w każdej chwili spaść na patriotyczną konspirację, starał się ostrzec współzwiązkowców przed zagrażającym im niebezpieczeństwem i powstrzymać ich od nierozważnych kroków. Tragiczne w tej szamotaninie było to, że przywódca tajnego związku - porażony zdradą niektórych kolegów i lekkomyślnością innych - nie wierzył już w celowość stworzonego przez siebie dzieła. "Odłączony od wszystkich znajomych, od zgiełku stolicy, zostawiony prawie samemu sobie w Krasnymstawie, Łącznej i Siedlcach, miałem czas zastanowić się nad rzeczą i osobami" - pisał Łukasiński w swoich późniejszych wyjaśnieniach. - "Z boleścią serca przekonałem się, że błądziłem, sądząc Polaków bydź zdatnymi do podobnych związków... Przebiegając w myśli szereg osób i ich charaktery, licząc głupstwa, które zrobili, ich niesforność i zarozumiałość w swoich zdaniach, wreszcie kiedy widziałem, że prawie wszyscy weszli do związku bez powołania, bez zastanowienia się nad osobistym niebezpieczeństwem, osądziłem, że ten Związek w żadnym czasie, nawet w naypomyślnieyszych okolicznościach nie przyniesie żadney korzyści Krajowi, lecz przeciwnie w każdym momencie szkodliwym Mu bydź może". Pewnie miał rację historyk biograf utrzymując, że Łukasiński "obrał był taktykę najtrafniejszą a dla niego jedynie możliwą". Ale trzeba też dodać, że to zeznawanie półprawdy było taktyką arcyniebezpieczną - o wiele niebezpieczniejszą niż wyniosłe milczenie Machnickiego - gdyż nawiązywało dialog z oskarżycielami. A dialog z takimi partnerami jak wielki książę Konstanty i senator Nowosilcow musiał być doprowadzony do końca. Dziwne, że te wszystkie dramaty karmelickie z lat 1822-1824 - rozchodzące się szerokim echem po Warszawie i całym kraju - nie znalazły żadnego odbicia w ogromnej i doskonale uporządkowanej korespondencji rodzinnej byłego generała Tomasza hrabiego Łubieńskiego ani w korespondencji generała Wincentego hrabiego Krasińskiego i jego przyjaciół z klubu literackiego na Krakowskim Przedmieściu. Ta wyraźna rezerwa w stosunku do głośnego procesu politycznego uderza szczególnie w zestawieniu z żywym zainteresowaniem, a nawet głębokim zaangażowaniem uczuciowym - jakie wyżej wspomniani korespondenci przejawiać będą później wobec drugiej sprawy Towarzystwa Patriotycznego z lat 1826-1829. Właściwie to nie ma się czemu tak bardzo dziwić. Major piechoty Walerian Łukasiński i jego towarzysze niedoli - w większości także dawni piechocińcy, po wyjściu z wojska pracujący jako asesorzy prowincjonalnych trybunałów, adwokaci bądź urzędnicy wojewódzcy średniej kategorii - nie mieli żadnych punktów stycznych z kawaleryjsko-arystokratycznymi kołami towarzyskimi, w jakich obracali się głównie dawni dowódcy szwoleżerów napoleońskich. W oczach przedstawicieli tych sfer członkowie "sekty Łukasińskiego" prezentowali się jako anonimowi homines novi, a co gorsza - jako niebezpieczni wywrotowcy, zmierzający do podważenia stabilizacji społecznej, narażający kraj na utratę łask wspaniałomyślnego monarchy. Dowódca Gwardii Królewsko-Polskiej i naczelnik bogacącego się klanu ziemian-przemysłowców - nie mieli żadnych powodów po temu, aby sprawę Łukasińskiego uważać za swoją sprawę. Inaczej będzie wyglądało wszystko w latach 1826-1829, kiedy w więzieniu karmelickim zamiast anonimowych wywrotowców znajdą się krewni i przyjaciele Krasińskiego i Łubieńskiego, kiedy "patriotyczne szaleństwo" wtargnie do pałacu na Krakowskim Przedmieściu i do pałacu przy ulicy Królewskiej, aby zniszczyć dostojny spokój tych pańskich rezydencji i wniknąć w sferę najbardziej osobistych przeżyć ich mieszkańców; kiedy się stanie sprawą między ojcem, a synem, mężem a żoną, bratem a siostrą, opiekunem a wychowawcą. Wszystko to odnosi się oczywiście tylko do bohaterów dwóch głównych wątków szwoleżerskiej opowieści. Wiele przemawia za tym, że bohater wątku trzeciego (nie z winy autora najsłabiej dotychczas zarysowanego) - Walenty Zwierkowski miał od początku zupełnie inny stosunek do sprawy Łukasińskiego. Wprawdzie żadnej korespondencji Zwierkowskiego z lat 1822-1824 nie ma, a jego autobiografia spaliła się, zanim zdążyli zajrzeć do niej historycy, ale pewne dowody zaangażowania się "szwoleżera złej konduity" w sprawę Łukasińskiego można odnaleźć w opisach późniejszych sejmów. Niektóre "petycje", wnoszone przez deputowanego z Olkusza na sejmie roku 1825 (więc zaledwie w kilkanaście miesięcy po skazaniu Łukasińskiego i towarzyszy), nawiązywały tak odważnie i uparcie do "sprawy Wolnomularstwa Narodowego", że mógł je wnosić tylko człowiek, któremu ta sprawa rzeczywiście leżała na sercu. Inny ślad emocjonalnych powiązań Zwierkowskiego z Łukasińskim zachował się w diariuszu sejmu lat 1830-31. W maju 1831 roku deputowany warszawski Walenty Zwierkowski domagał się usilnie od Rządu Narodowego, aby nieszczęsnego majora wywiezionego z kraju starano się wymienić na rosyjskich generałów, znajdujących się w polskiej niewoli. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że i w kręgach towarzyskich Krasińskich i Łubieńskich znaleźli się ludzie, którzy w decydującym momencie "sprawy Wolnomularstwa Narodowego" starali się dopomóc Łukasińskiemu i jego towarzyszom - i to w sposób bardzo konkretny. Zdarzenie odnotowane w pamiętnikach generała Ignacego Prądzyńskiego, a następnie zweryfikowane przez historyków - tak świetnie wprowadza w "arcydzieła szatańskiej sztuki Konstantego" (określenie Prądzyńskiego), że chciałbym tu przytoczyć pełny opis tej niecodziennej historii, łącznie z jej charakterystycznym tłem. Po zakończeniu śledztwa w sprawie Wolnomularstwa Narodowego (i wyłączeniu z ogólnej liczby 79 osób zaplątanych w tę sprawę wszystkich delatorów, "którzy "swoimi szczerymi wyznaniami dopomogli śledztwu", a także wszystkich oficerów służby czynnej wybronionych przez Konstantego) komisja śledcza Nowosilcowa, pomimo braku dostatecznych dowodów winy, zdecydowała się sześciu głównych podejrzanych oddać pod sąd. W stan oskarżenia o "odległe usiłowania zbrodni stanu" postawieni zostali: 1) Walerian Łukasiński - major piechoty Królestwa Polskiego na reformie, 2) Ignacy Dobrogoyski, dymisjonowany podpułkownik piechoty Królestwa Polskiego, 3) Kazimierz Machnicki - dymisjonowany major piechoty Królestwa Polskiego, były sędzia trybunału cywilnego w Łomży, 4) Jakub Szreder - były porucznik piechoty Księstwa Warszawskiego, adwokat z Warszawy, 5) Mikołaj Dobrzycki - dymisjonowany kapitan piechoty Królestwa Polskiego, naczelny kontroler kasy w kaliskiej komisji wojewódzkiej, 6) Józef Hugo Koszutski - absolwent korpusu kadetów, asesor trybunału cywilnego województwa kaliskiego. Ze względu na polityczny charakter zarzucanego przestępstwa instancją konstytucyjnie w tej sprawie właściwą był Sąd Sejmowy. Ale Konstantemu zależało na tym, aby nie nadawać sprawie zbyt wielkiego rozgłosu i nie wypuszczać jej spod swojej bezpośredniej kontroli. Nakłoniony przez brata cesarz-król w początkach stycznia 1824 "oświadczyć raczył", że ze względu "na trudności, które dotąd wstrzymały ostateczną organizacyę sądownictwa konstytucyjnego i zaprowadzenie Sądu Sejmowego [...] zezwala, aby cała ta sprawa oddana została pod rozstrzygnięcie Sądu Wojennego, przez Jego Cesarzewiczowską Mość W. Księcia Konstantego jako Naczelnego Wodza wyznaczonego". Obdarzony tym szerokim pełnomocnictwem, cesarzewicz wyznaczył w połowie lutego tegoż roku Sąd Wojenny Najwyższy, który "działając w zastępstwie Sądu Sejmowego", osądzić miał bezapelacyjnie sześciu "zbrodniarzy stanu". Ponieważ żaden z podsądnych nie był wojskowym służby czynnej, niewłaściwość wyznaczonej instancji była tak oczywista, że obrońcy oskarżonych "mieli sobie najsurowiej nakazane, iż nie wolno im zgoła tykać ... kwestyi kompetencyi Sądu Wojennego". Głównym referentem i oskarżycielem w pierwszym wielkim procesie politycznym Królestwa został z urzędu generalny audytor armii Franciszek Ksawery Krysiński, wspomniany już raz w tej opowieści w związku z pamiętną polemiką z Wincentym Krasińskim. Ponieważ jednak w kilkanaście dni po oddaniu mu sprawy Krysiński nagle zmarł (może to lęk przed wystąpieniem w procesie o charakterze tak zdecydowanie narodowym przyśpieszył śmierć prokuratora - frankisty) - w połowie marca miejsce jego zajął nowy generał-audytor - płk Leon Tarnowski. Na przewodniczącego kompletu sędziowskiego powołał wielki książę oddanego sobie kierownika Rządowej Komisji Wojny, generała dywizji Maurycego Haukego, na sędziów - dwóch generałów brygady: Ignacego Aleksandra Blumera i Zygmunta Kurnatowskiego oraz dwóch pułkowników: Ludwika Bogusławskiego, dowódcę 4. pułku piechoty liniowej i Jana Zygmunta Skrzyneckiego, dowódcę 8. pułku piechoty liniowej. "Wiadomy skład Sądu był tego rodzaju - przyznaje historyk owych czasów - że odmówić mu nie można było szacunku, a jednak z góry niepodobna było wątpić o skazaniu podsądnych". Metoda stale stosowana przez Konstantego. Łukasiński pisał przecież w swoich wspomnieniach szlisselburskich, że wielki książę miał zwyczaj wyznaczać na członków sądów wojennych najbardziej zasłużonych oficerów, a następnie kompromitować ich w opinii publicznej, wymagając od nich "zdań i głosów niezgodnych z prawem i sprawiedliwością". Z relacji pamiętnikarskiej generała Ignacego Prądzyńskiego można się dowiedzieć, jak ta metoda wyglądała w praktyce. Cesarzewicz starał się o to, aby równolegle z dramatami "zbrodniarzy stanu" rozgrywały się także dramaty moralne ich sędziów. Z pięciu sędziów, powołanych przez Konstantego, dwaj zdawali się wolni od jakichkolwiek skrupułów: Hauke i Blumer. Ci dwaj generałowie, wywodzący się z cudzoziemskich rodzin, zdążyli już mocno wrosnąć w grunt i w historię nowej Ojczyzny dzięki swoim znakomitym zasługom żołnierskim i dowódczym we wszystkich wojnach polskich od roku 1792 aż po ostatnie kampanie napoleońskie. Po upadku Napoleona wstąpili do nowej armii i stali się najwierniejszymi wykonawcami rozkazów nowego wodza naczelnego. Grubemu, ciężkiemu Saksończykowi Haukemu (nie tylko zewnętrznie, lecz i pewnymi zaletami umysłu Hauke przypominał Dąbrowskiego, przy którym niegdyś był adiutantem) nie zadrżała nigdy ręka przy podpisywaniu najsurowszych nawet wyroków. Suchy, napięty jak cięciwa Blumer, potomek kilku pokoleń irlandzkich kondotierów O'Bloommerów tak rygorystycznie strzegł narzuconej przez Konstantego dyscypliny, że zdobył sobie u żołnierzy przydomek "generała-pistoleta". Ale uległość ich obu wobec wielkorządcy z innych płynęła motywów niż wyrachowany serwilizm Rożnieckiego czy gwardyjski lojalizm Wincentego Krasińskiego. Hauke i Blumer - znakomici fachowcy i fanatycy wojskowości - widzieli w cesarzewiczu przede wszystkim tego, który wraz z nimi tworzy świetnie wyszkoloną i nowocześnie uzbrojoną armię polską. Ten wzgląd przesłaniał im inne. Ale ich posłuszeństwo tylko pozornie było ślepe. Ileż gorzkiej samowiedzy tkwiło w opiniach, jakie w prywatnych rozmowach z Prądzyńskim prezes sądu Hauke wystawiał "zbrodniarzom stanu", których miał sądzić. "Ja ich znam - mawiał Prądzyńskiemu o Łukasińskim i jego towarzyszach - bo oni byli w garnizonie Zamościa pod mojemi rozkazami: to są uczciwi ludzie i patrioci; oni są przeto niezawodnie winni". I później - kiedy przed wydaniem wyroku przyszło mu wypełniać sędziowskie arkusze wotacyjne - generał Hauke bez wahania przy wszystkich nazwiskach oskarżonych wpisywał słowo "winien". Ani on ani Blumer nie mogli przewidzieć, że podpisując wyrok skazujący w sprawie Łukasińskiego podpisują jednocześnie wyroki śmierci na samych siebie. Wykonawcami tych wyroków stać się mieli ich własni żołnierze w pierwszych godzinach Nocy listopadowej. Pozostali członkowie kompletu sądzącego nie byli tak twardzi jak Hauke i Blumer. "W ciągu tego sądu - pisze Prądzyński - dwóch sędziów, Kurnatowski i Bogusławski, których sumienie jak się zdaje, nie mogło się bez walki poddać woli Konstantego, udało się do generała Kuruty, prosząc o przedstawienie W. Księciu ich skrupułów, jako obeznawszy się ze sprawą, nie mogą w niej znaleźć powodów do potępienia, jak on tego wymagał. Kuruta odpowiedział im słodziuchno, że nie powinni brać tej sprawy tak zupełnie na seryo, że jak rzeczy zaszły, muszą wydać wyrok potępiający, ponieważ inaczej Książę byłby skompromitowany i daliby powód Cesarzowi wnioskowania o złym duchu całego narodu polskiego, co by dla tego najgorsze skutki ściągnęło; ale że się powinni spuścić na W. Księcia, że on nie dozwoli, ażeby kara haniebna spadła na oficerów polskich, których on tak bardzo kocha, że trzeba koniecznie zostawić Księciu pole do łaskawości". Sędziowie z dobrą wiarą przyjęli słowa najbliższego współpracownika Konstantego i uspokoiwszy w ten sposób swoje sumienia, wypełnili arkusze wotacyjne zgodnie z zaleceniami wielkiego księcia, licząc na to, że kary ciężkiego więzienia, na które skazywali Łukasińskiego i jego towarzyszy, i tak zostaną darowane w drodze amnestii. "Ale jakie było ich (sędziów) przerażenie, gdy przyszedł dzień egzekucyi! - pisze pamiętnikarz. - Biegną do Kuruty i przypominają mu zaręczenia, które im czynił w imieniu W. Księcia. Kuruta o niczem nie pamięta. Mówi im, że Monseigneur więcej niż kto bądź ubolewa nad smutnym losem winowajców, ale że nie może zmienić dla honoru sędziów, bo cóżby świat na to powiedział, gdyby on, Rosyanin, okazał się dla nich mniej surowym, niż byli właśni ich ziomkowie ." W sposób jeszcze bardziej skomplikowany i dramatyczny ułożyła się sytuacja piątego sędziego: pułkownika Jana Zygmunta Skrzyneckiego. I to właśnie jest ta zapowiadana sensacja, wszystko dotychczas było tylko wstępem. "Skrzynecki chorował zawsze na pana, chorobę dosyć pospolitą u Polaków, - pisze niechętnie nastawiony do późniejszego wodza naczelnego Prądzyński - nie wystarczała mu intrata, lubo tak ogromna, jaką pułk dowódcy przynosił. Otóż pewnego razu wpadł w zawikłania pieniężne, grożące smutnym dla niego wypadkiem, przynajmniej utratą pułku. Nie mógł znaleźć pieniędzy na pożyczenie, ponieważ warszawskie Geldhaby znały, że on nad stan wydaje, więc nie miał u nich kredytu. Tymczasem Skrzynecki stał niewypowiedzianie dobrze w opinii jako Polak i jako znakomity pułkownik (do tej opinii przyczyniała się także dzielona ze szwoleżerem Ambrożym Skarżyńskim sława ocalenia Napoleona pod Arcis-sur-Aube - M.B.). Związkowi, lubo on nigdy do tajnego związku należeć nie chciał, uważali go za przyszłą podporę sprawy polskiej. Było to w czasie sądu Łukasińskiego. Sprawa ta zajmowała do żywego opinię powszechną; po salonach o niej wyłącznie mówiono. Jednym z celniejszych był podówczas dom pani generałowej Mokronowskiej, później Zielonkowej. Tam na jednym wieczorze Skrzynecki, mianowany już sędzią Łukasińskiego i widząc usposobienie powszechne, oświadcza uroczyście, że co do niego zaręcza, że wypełni swój obowiązek jako Polak i jako sędzia, jakkolwiek go to może przywieść o stratę pułku, że mu tylko żal z tego względu, iż właśnie był przymuszony na różne forszusa z pieniędzy skarbowych wydać 16.000 złp., z której to okoliczności nie omieszka skorzystać złośliwość W. Księcia na rzucenie plamy na jego charakter..." Wypowiedź Skrzyneckiego słyszał obecny na przyjęciu u generałowej Mokronowskiej szef szwadronu (późniejszy podpułkownik) pułku strzelców konnych gwardii Seweryn Krzyżanowski, który od chwili uwięzienia Łukasińskiego stał na czele Towarzystwa Patriotycznego. Zawiadomił o tym natychmiast innych członków kierownictwa konspiracji i na wspólnej naradzie postanowiono "ratować honor Skrzyneckiego i usunąć ten wzgląd, który by mógł wpływać na jego wyrokowanie". Okazało się jednak, że cały związek nie miał na swoje rozporządzenie potrzebnych 16.000 złp. Pomoc nadeszła ze strony najmnniej oczekiwanej, bo od "znanego ze sknerstwa" szwagra Tomasza Łubieńskiego: Wiktora Ossolińskiego. Bogaty kasztelanic z Rudek, za rządów Łukasińskiego mało uczestniczący w działalności Towarzystwa, teraz - zapewne pod wpływem siostry Konstancji, zakochanej już wtedy w pięknym Krzyżanowskim - zgodził się dostarczyć ze swoich prywatnych funduszów ową wysoką sumę, konieczną do zabezpieczenia niezawisłości sędziowskiej Skrzyneckiego. Ponieważ sprawa była dość drażliwa, na pośrednika w pertraktacjach ze Skrzyneckim wybrano zaprzyjaźnionego z nim podpułkownika strzelców konnych gwardii, Benedykta Zielonkę (dawnego szwoleżera i człowieka z najbliższego otoczenia Wincentego Krasińskiego), który wprawdzie do Towarzystwa Patriotycznego nie należał, ale był kolegą pułkownika i dobrym znajomym Seweryna Krzyżanowskiego. Tak więc do sprawy Łukasińskiego wkroczyli jednocześnie: bliski człowiek generała Tomasza Łubieńskiego i bliski człowiek generała Wincentego Krasińskiego. Niestety, nie dało to spodziewanych wyników. Skrzynecki przy ferowaniu wyroku starał się nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Był jedynym z sędziów, który głosował za uniewinnieniem oskarżonych. "Rozpisał się więc - opowiada Prądzyński - motywując swoją opinię tem, że nie widzi w sprawie dostatecznych dowodów na potępienie oskarżonych. Zaraz po zapadłym wyroku Hauke zdał raport o całym wypadku Księciu, który natychmiast posłał po Skrzyneckiego, i gdy ten stanął przed nim, wpadł na niego z największą furyą, używając najpospolitszych obelg, które z ust jego płynęły i wśród których powiada milczącemu Skrzyneckiemu, że jego kreski nie potrzebuje na potępienie oskarżonych, którzy już są większością skazani, ale że jego potrzebuje na udowodnienie światu i jemu samemu, że on, Skrzynecki, niewłaściwie nad innych się wynosi i że nie jest więcej wart, a może i mniej od drugich. Rozkazuje mu, ażeby natychmiast odwołał swoją kreskę, a to pod zagrożeniem reformy i utraty pułku. Zakończył W. Książę słowem: allez! (odmaszerować), wskazując ręką drzwi. Skrzynecki pokłonił się, wyszedł ze spuszczonymi oczami, pojechał z Belwederu prosto na Saski plac, gdzie w sali sądowej zastaje audytora (dywizyjnego - M.B.) Kalińskiego, któremu podyktował odwołanie własnego i przystąpienie do zdania innych sędziów, co i podpisał. Te obadwa, tak zupełnie różne zawyrokowania Skrzyneckiego w jednej sprawie, znajdują się w aktach". Nie była to, niestety plotka, wynikła z niechęci osobistej i złośliwości pamiętnikarza. Arkusze wotacyjne ze sprzecznymi orzeczeniami Skrzyneckiego zostały odnalezione i zbadane przez historyków sprawy Łukasińskiego. Oto dosłowna treść powtórnej "Deklaracyi" zniewolonego sędziego: "Rozbierając sprawę obecną, obciążony byłem ogromem okoliczności, składających cały przedmiot przestępstwa i dowodów oraz usprawiedliwienia się obwinionych. Nadzwyczajność przedmiotu przewyższyła możność zgłębienia wszystkich okoliczności. Z tego powodu, teraz dopiero, rozbierając w myśli wszystkie pobudki, które posłużyły wszystkim członkom Sądu Najwyższego do uznania osądzonego przestępstwa o odległe usiłowanie zbrodni stanu, czuję się w mojem sumiennem przekonaniu, iż winienem mój głos połączyć z ich zdaniem i dlatego, pomimo podpisanego przeze mnie wotum przy onegdajszej deliberacyi, żądam i upraszam Sądu Najwyższego, iżby w deklaracyi wyroku decyzya w tym przedmiocie za jednomyślnie przyjętą oznaczona była. Dnia 16 junii 1824 r. w Warszawie. Pułkownik Skrzynecki" "Co szczególniejsza - reasumuje Prądzyński - że powszechność nie dowiedziała się podówczas, w jaki sposób ten dramat co do Skrzyneckiego się zakończył. Wyraźnie nie chciano wiedzieć, tylko o pierwszej części i zamiast co Książę zamierzał poniżyć go w opinii, Skrzynecki został w niej wielce podniesiony. Wielbiono go jako sumiennego sędziego, prawego Polaka i wojownika z tęgim charakterem, który jeden z pomiędzy sędziów rozpisując się w tej sprawie, śmiał stawić czoło Konstantemu. I ta opinia, na tak mylnem wyobrażeniu zasadzająca się, stała się jedną z głównych sprężyn, które go później na czele sprawy polskiej postawiły". Tak więc udział w sprawie Łukasińskiego wywarł poważny wpływ na losy aż trzech członków kompletu sędziowskiego: przyczynił się do haniebnej śmierci Haukego i Blumera-i do wyniesienia Skrzyneckiego na wodza naczelnego w wojnie 1831 roku. Z sześciu oskarżonych, trzej zostali uznani za "winnych odległego usiłowania zbrodni stanu". Łukasińskiego, jako twórcę i przywódcę związku, "wskazującego rewolucyjne cele ku połączeniu wszystkich części dawnej Polski", Sąd Wojenny Najwyższy skazał na dziewięć lat ciężkiego więzienia; Dobrogoyskiego i Dobrzyckiego - po sześć lat ciężkiego więzienia. Trzech pozostałych oskarżonych: Machnickiego, Szredera i Koszutskiego - uznanych za "podejrzanych, lecz nie przekonanych o zbrodnię stanu" sąd od kary uwolnił, ale oddał na czas nieograniczony pod nadzór policji, co było wtedy rygorem nader dotkliwym, gdyż uniemożliwiało niemal całkowicie swobodę poruszania się, pracę zawodową i życie osobiste. Obiecana przez Kurutę amnestia rzeczywiście nadeszła, ale zamiast oczekiwanego darowania kar, obniżyła je zaledwie o dwa lata - co wszyscy współczujący ze skazanymi uznali za "naigrywanie się nad nieszczęśliwymi". Wykonanie wyroku na Łukasińskim, Dobrogoyskim i Dobrzyckim odbyło się 2 października 1824 roku na tak zwanym Polu Marsowym za obozem wojskowym na Powązkach. Biograf Łukasińskiego Rafał Gerber, opierając się na relacji naocznych świadków, tak opisuje ten ponury ceremoniał: "Nazajutrz z rana... ubrano ich w mundury oficerskie, ozdobione posiadanymi oznakami honorowemi - gdyż i Dobrogoyski, i Dobrzycki, choć dymisjonowani, byli zachowali prawo noszenia munduru - i w odkrytym furgonie wojskowym pod silną eskortą żandarmów konnych zawieziono do obozu za rogatkami powązkowskimi. Tutaj stały w wielkim czworoboku odkomenderowane do tego ponurego obrzędu, stosownie do wyraźnego rozkazu W. Księcia, z całego garnizonu warszawskiego oddziały wojsk polskich i rosyjskich: pełne pułki czwarty, siódmy, piąty i pierwszy piechoty liniowej, batalion saperów, pułk czwarty ułanów, detaszmenty gwardyi, piechoty i jazda. Dokoła cisnęły czarne, milczące tłumy zgromadzonego ludu. Więźniów wprowadzono w sam środek czworoboku, ustawiono szeregiem w odstępach, przy każdym stanęło po dwóch żandarmów z dobytym pałaszem. Wojska sprezentowały broń; audytor podniesionym głosem odczytał wyrok, konfirmowany przez Najjaśniejszego Pana. Uderzono w bębny. Człowiek wysoki, barczysty, czarno ubrany, kat stołeczny, przystąpił do skazańców, poczynając od Łukasińskiego, zerwał im szlify i odznaki, złamał szpadę nad głową; pomocnicy kata zdarli im mundury, ubrali ich w szare kitle więzienne i zgolili głowy, posadzono na ziemi i zaraz kowale okuli ich na butach w przygotowane kajdany wagi 22 funtów, poczem dano im w ręce taczki przy ciągłym ogłuszającym biciu w bębny kazano przejść przed frontem wojsk. Nikt nie odzywał się słowem, tłum z zapartym patrzał się oddechem. Wojsko stało nieporuszone, lecz po twarzy wielu oficerów i szeregowców również i Rosyan - ściekały łzy. Łukasiński szedł pierwszy, nogi plątały mu się w kajdanach, wpijających się w długie twarde aleksandryjskie botforty, był bardzo blady, ale pchał mocno taczki przed siebie, z głową podniesioną, wzrokiem wlepionym w linię frontową wojska, mijał ją, patrząc prosto w oczy dowódcom i żołnierzom..." Nikt z płaczących wówczas nad losem Łukasińskiego nie przewidywał, że kara siedmioletniej pracy katorżniczej w twierdzy Zamość, na którą został skazany, będzie zaledwie pierwszym etapem jego męczeńskiej drogi. Że nieszczęsny naczelnik Towarzystwa Patriotycznego najgorsze przejścia ma dopiero przed sobą. Że czeka go jeszcze ów tajemniczy, z pewnością nie wolny od elementu prowokacji, bunt więźniów zamojskich, którego uczestnik zezna na torturach, że Łukasiński zamierzał w wypadku powodzenia buntu wygnać z twierdzy garnizon, obwarować się w niej i prosić cesarza o ułaskawienie, w przypadku zaś odmowy założyć miny i wysadzić twierdzę w powietrze. Że za to nowe przestępstwo skazany będzie na karę śmierci, którą zamienią mu na bezterminowe więzienie - po to jedynie, aby przez następne dwa lata móc go dręczyć wznowionym śledztwem, poddając raz jeszcze wyszukanym cierpieniom fizycznym i moralnym. Że wreszcie "osłabiony i ledwie trzymający się na nogach" - pragnąc, jak sam to potem wyjaśni, ustrzec pozostających na wolności związkowców od niebezpiecznych "gaskonad" - zburzy kunsztowny gmach całej swej dotychczasowej obrony i odkryje istnienie Towarzystwa Patriotycznego, że później nastąpi scena, opisana przez Maurycego Mochnackiego, Stanisława Barzykowskiego i sekretarza Sądu Sejmowego, Tadeusza Bieczyńskiego, kiedy doprowadzony przed nową Komisję Indagacyjną dla potwierdzenia zeznań złożonych w śledztwie, Łukasiński [...] odsłoni wobec zgromadzonych członków Komisji... rany swoje dotychczas jeszcze nie zagojone i zawoła: Uważcie panowie, czy to może być prawda, co w takich boleściach wyznawałem! Że nieszczęsny więzień ma jeszcze przed sobą tę chwilę, ze strasznych najstraszniejszą, że po Nocy listopadowej, z ogarniętej już powstaniem Warszawy, uprowadzą go skrycie w dalekie kraje, przykutego łańcuchem do obcej armaty. I że potem przez lat przeszło trzydzieści będzie musiał umierać w "sekretnym zamku" twierdzy szlisselburskiej. Zastanawiając się z perspektywy dwudziestu lat nad okrutną pacyfikacją "sekty Łukasińskiego" Ignacy Prądzyński snuje w swych pamiętnikach znamienne na ten temat refleksje: "Zachodzi ważne pytanie - pisze dawny członek Towarzystwa Patriotycznego - czy rząd ma mieć oczy zamknięte na rzeczy, które mogą sprowadzić zaburzenia w kraju i jego własnemu zagrażają bezpieczeństwu. Bez żadnego wątpienia - nie. Każdy rząd winien czuwać nad spokojnością kraju, każdy rząd, dopóki istnieje, winien czuwać nad własną powagą i bezpieczeństwem. Ale dosyć mu mieć oczy otwarte, wiedzieć wszystko co się dzieje, uprzedzać złe usuwaniem słusznych powodów do żalu, mieć zawsze gotowe środki do powściągnienia nieprawnych wyskoków, na koniec winnych karać, nawet podług całej surowości praw, ale podług praw istniejących tylko i zostawując legalnym sądom całą tę robotę. Ale jeżeli rząd zamiast tego, stanąwszy na fałszywem stanowisku, upiera się na niem pozostawać, a przekonany, że się to narodowi podobać nie może, śledzi w nim malkontentów i przerabia ich na winowajców, jeżeli domysły swojej podejrzliwości przyjmuje za dowody, jeżeli despotyzm swój rozciąga na sędziów i przymusza ich sądzić, wykręcając prawo wbrew przeciwko własnemu sumieniu, jeżeli ten rząd dla ludzi zupełnie niewinnych używa kilkoletniego więzienia w sekrecie i inkwizycji, z których robi moralną torturę, jeżeli ten rząd robi zbrodniarzami stanu godnego oficera lub urzędnika i za winę, która by ledwie ściągnąć powinna kilka miesięcy aresztu lub najwięcej oddalenie ze służby, na całe życie do kajdan posyła [...] co właśnie czynił w Polsce rząd cesarsko-królewski: wnosić natenczas trzeba koniecznie, że tym rządem zwierzęca kieruje głupota, albo też że ma w tem jaki machiawelski interes przywieść naród do rozpaczy i z namysłem chce go popchnąć do gwałtownego wybuchnienia". Nie ma tu miejsca na szczegółowe przedstawienie dalszych losów Łukasińskiego. Trzeba pamiętać, że tragiczny major piechoty został wprowadzony do opowieści o szwoleżerach jedynie po to, aby wyjaśnić genezę zdarzeń, które już wkrótce zburzą spokój naszych głównych bohaterów. Rola Łukasińskiego w tym względzie kończy się z dniem 2 października 1824 r., z chwilą wywiezienia go do Zamościa. Odtąd przewodnikami naszymi będą następcy Łukasińskiego - nowi kierownicy konspiracji patriotycznej. Dwaj z nich: podpułkownik Gwardii Królewsko-Polskiej Seweryn Krzyżanowski i eks-szwoleżer Antoni ks. Jabłonowski - to ludzie blisko związani z pierwszoplanowymi postaciami tej książki. Właśnie ci dwaj dodadzą do dawnych "zbrodni" Łukasińskiego nową "zbrodnię", szczególnie niebezpieczną w oczach rządu cesarsko-królewskiego: kontakty z rewolucjonistami rosyjskimi. III "Rozkaz dzienny do woyska polskiego Nr 11 W Kwaterze Głównej w Warszawie 20 stycznia Dnia 1 lutego 1826 Szef Sztabu Głównego Jego Cesarsko-królewskiey Mości, generał-Adiutant Baron Diebicz, Rozkazami Swoiemi ogłasza Armii i całemu Woysku: [...], że z odbytego śledztwa i z zeznań uczestników spisku okazało się: iż z Czerniechowskiego Pułku Piechoty Podpułkownik Murawiew-Apostoł był jednym z pomiędzy głównieyszych spiskowych dążących do zaburzenia powszechnego, i zniszczenia pomyślnego bytu Państwa; spiskowych tych którzy, już przed kilką laty, mieli zbrodnicze zamiary przeciw rządowi, a nawet knowali zamachy na życie wiekopomney pamięci zmarłego Nayjaśnieyszego Cesarza Jmci Alexandra. W tym samym czasie, gdy po odkryciu tey zbrodni, przystąpiono do aresztowania Podpułkownika Murawiewa-Apostoła, ten zadał kilka ran swemu Pułkowemu Dowódcy Podpułkownikowi Geblowi, i nagle potrafił zbuntować część Pułku pieszego Czerniechowskiego, pod tymże równie fałszywem hasłem dochowania wierności wykonaney wprzód przysiędze Jego Cesarzewiczowskiej Mości Wielkiemu Xięciu Konstantemu, aresztował posłanych po niego Feldjegra i Żandarmów, zabrał kassę pułkową, uwolnił z kaydan zbrodniarzy utrzymywanych w Wasilkowskiem więzieniu, a miasto oddał niesforności żołnierstwa. Trzy jednak Kompanie, pod komendą Majora Truchina, pozostały wiernemi Prawemu Swoiemu Monarsze, i od buntujących się oddzieliły; Adiutant zaś Pułku Porucznik Pawłow ocalił pieczęć i Akta Pułkowe. Główno-Kommenderujący 1-szą Armią polecił naybliższemu Dowódcy, Generałowi Piechoty Xięciu Szczerbatow, aby sam z potrzebną siłą woyskową, wystąpił dla zniszczenia tey bandy powstańców i przywrócenia porządku w Pułku Czerniechowskim Piechoty, używając w tym celu środków przyzwoitey surowości i nie oszczędzając buntowników... ...Jego Cesarsko-królewska mość przyjąwszy za prawidło działać z zupełną otwartością przed Woyskami których wierności i stałości względem prawey władzy doświadczył i przy samem wstąpieniu Swoiem na tron, rozkazać raczył Generał-Adiutantowi Baronowi Diebicz, ogłosić Woysku pomieniony wypadek, aby podawszy onemu na pogardę imię zbrodniarza Murawiewa-Apostoła głośnemi uczynić imiona Podpułkownika Gebla, Majora Truchina i Porucznika Pawłowa, którzy niezachwianą gorliwością zasłużyli na szacunek walecznych i wiernych Woysk Rossyiskich. W chwili ogłoszenia ninieyszego Rozkazu, otrzymano doniesienie od Główno-Kommenderującego 1-szą Armią, wraz z Rapportem od Dowódcy 3-go Korpusu piechoty Generał-Porucznika Rota, do Generała-Adiutanta Xięcia Szczerbatowa, w odpisie przy ninieyszym załączonym, że zamieszanie w Pułku Czerniechowskiem zupełnie uspokojonem zostało... Rozkaz ninieyszy odczytany bydź ma w Szwadronach, Kompaniach i Artylleryi Woysk, pod rozkazami moiemi zostających Naczelny Wódz (podpisano) Konstanty W.X.R. Zgodno z oryginałem Generał Dyżurny Rautenstrauch" Ten historyczny dokument, udostępniony mi z prywatnych zbiorów kolekcjonera, magistra farmacji Jerzego Dunina-Borkowskiego z Krośniewic pod Kutnem, doskonale wprowadza w klimat swego czasu. Gruby, szarawy papier ma charakterystyczny znak wodny, wspólny wszystkim urzędowym formularzom armii Królestwa Kongresowego. Druk jest duży, nieoszczędny, po bizantyjsku zróżnicowany. Gdzieniegdzie wybijają się z tekstu składane uroczystymi wersalikami tytuły dwóch cesarzy-królów: Aleksandra i Mikołaja. Zgodność drukowanej odbitki z oryginałem poświadcza własnoręczny podpis "Generała Dyżurnego" Józefa Rautenstraucha. Ów podpis, skreślony czarnym atramentem, z biegiem lat zrudział, przystosowując się barwą do ognistej czupryny generała, którą kronikarze wojen napoleońskich mieli okazję podziwiać, gdy Rautenstrauch (podówczas jeszcze zaufany sztabowiec księcia Józefa) zmykał pewnego razu bez czapki z pola bitwy. Ulubieniec dwóch wodzów naczelnych musiał przy biurku czuć się o wiele pewniej niż w warunkach bojowych. W zamaszystym podpisie przetrwał jeszcze energiczny ruch ręki sprzed półtora wieku. Jego indywidualne piętno ożywia treść starego dokumentu. Dzięki temu łatwiej można sobie wyobrazić tamto lutowe rano 1826 roku, kiedy podczas "odprawy posyłek" na placu Saskim ten właśnie egzemplarz Rozkazu Dziennego Nr 11 przekazywano do ogłoszenia w którejś z polskich jednostek wojskowych. I jego późniejsze odczytywanie przy apelu wieczornym w oświetlonym świecami korytarzu koszarowym. I nagłe przerażenie polskich wtajemniczonych, którzy poczuli się naraz zamieszani w arcyniebezpieczną, gardłową sprawę polityczną. Na szarawym papierze sprzed półtora wieku widać kilka podejrzanie rdzawych plam. Są to prawdopodobnie ślady długiego przechowywania w ziemi lub w wilgotnej piwnicy. Ale kojarzą się z krwią. Bo krew jest także w treści dokumentu. Oto załączony do rozkazu raport generała-porucznika Rotha z dnia 3 (15) stycznia 1826 roku, zawiadamiający generała-adiutanta księcia Szczerbatowa o stłumieniu buntu wojskowego na Ukrainie: "Powziąwszy, po przybyciu moiem dnia wczorayszego do wsi Mochnaczki, wiadomość że Podpułkownik Murawiew z buntownikami, wskutek powziętey wiadomości o moiem marszu, zaniechał zamiaru udania się przez Fastów do Brusiłowa i zmieniwszy kierunek postępuie do Białey Cerkwi, w nadziei że mu się uda zabrać u Hrabiny Branickiey znaczną summę pieniężną: wystąpiłem dnia dzisiejszego, o godzinie 3-ey po północy, z Jazdą i Artyleryą konną, wyprawiwszy Generał-Majora Geysmara z dwoma Działami i 3 Szwadronami do wsi Uścimówki, sam z 5-ciu Szwadronami i 6-ciu Działami szedłem przez Fastów, dla odcięcia Murawiewowi odwrotu; wysłałem także, po północy, 12 kompaniów Piechoty i 4 Działa piesze z Wielkiego Połowecka do Białey Cerkwi. Tym sposobem Murawiew ze wszystkich stron był otoczony, gdy w godzinę po południu, Generał-Mayor Geysmar zbliżył się do wsi Uścimówki, gdzie buntownicy bronili się, lecz po kilku armatnich wystrzałach broń złożyli. Podpułkownik Murawiew jest ranionym, brat jego zastrzelił się, ieden Officer zabity, oprócz innych ranionych i poległych. O czem Waszey Xiążęcej Mości mam honor naypierwsze uczynić doniesienie". W taki to marny i żałosny sposób zakończyła się druga (po wypadkach na placu Senackim w Petersburgu) próba powstania zbrojnego rosyjskich rewolucjonistów szlacheckich, określanych dziś wspólną nazwą dekabrystów; w taki sposób spełzło ostatecznie na niczym zamierzenie, które jeden z jego czołowych orędowników na Ukrainie, najbliższy przyjaciel Sergiusza Murawiewa-Apostoła, podporucznik Michał Bestużew-Riumin z połtawskiego pułku piechoty - jeszcze w listopadzie 1825 roku, podczas nocnego spotkania w Puławach przedstawił księciu Antoniemu Jabłonowskiemu jako przedsięwzięcie olbrzymie, zdolne obalić władzę carów i przekształcić despotyczne cesarstwo rosyjskie w nowoczesne państwo konstytucyjne o ustroju republikańskim. I trzeba przyznać, że młody emisariusz południowców nie zamierzał wprowadzać w błąd swego polskiego rozmówcy. Bo jakkolwiek liczba członków obu tajnych stowarzyszeń rosyjskich: Północnego (w Petersburgu i w Moskwie) oraz Południowego (na Ukrainie i na Wołyniu) nie przekraczała kilkaset osób - siła ich wpływów była rzeczywiście bardzo poważna. Do grona spiskowców należeli członkowie potężnych rodów magnackich Rosji, blisko związani z dworem i piastujący wysokie funkcje wojskowe: dowódców dywizji, brygad, pułków. Nawet komendanci niektórych korpusów odnosili się do sprzysiężenia z wyraźną sympatią. Wiadomo, na przykład, jak zareagował na wiadomość o powstaniu w pułku czerniechowskim dowódca 4. korpusu, ten sam książę Aleksy Szczerbatow, którego obciążono obowiązkiem "nieoszczędzania buntowników". Po aresztowaniu w Kijowie jednego z emisariuszy powstańców Szczerbatow zamknął się z nim w gabinecie i powiedział ze szczerym żalem: - "Za wcześnie rozpoczęliście działać; znam osobiście Sergiusza Murawiewa, szanuję go i boleję szczerze, że taki człowiek musi zginąć razem z tymi, którzy wzięli udział w jego daremnem przedsięwzięciu. Żal mi pana, jesteś młody i także musisz zginąć". I emisariusz widział, jak "łzy płynęły z oczu dobrego generała". Biegu wydarzeń jednak to nie wstrzymało. Po otarciu łez Szczerbatow odesłał aresztowanego oficera na śledztwo do sztabu I Armii, a generałowi Rothowi zlecił niezwłoczne zorganizowanie karnej wyprawy przeciwko powstańcom. Generał Roth - emigrant francuski rodem z Alzacji - nie wzruszał się tak łatwo jak jego słowiański zwierzchnik. Ale i Roth musiał sobie zdawać sprawę z szerokiego zasięgu spisku, gdyż z ekspedycji karnej, wysłanej przeciwko Murawiewowi, na wszelki wypadek wyłączył trzech wyższych oficerów, rdzennych Rosjan, a rolę bezpośredniego tłumiciela buntu powierzył Niemcowi w służbie carskiej - generałowi Teodorowi von Geismarowi. Wszystko zresztą przemawia za tym, że w owym momencie były to już ostrożności zbędne. Po rozejściu się wieści o grudniowej klęsce powstańców petersburskich i o ostatecznym zwycięstwie Mikołaja, w starszyźnie wojskowej, należącej do Stowarzyszenia Południowego, całkowicie upadły serca. Różni arystokratyczni generałowie i pułkownicy - przeważnie ludzie w pełnym rozkwicie kariery, doskonale urządzeni, ojcowie rodzin, starali się za wszelką cenę odżegnać od swej wspólnoty ze spiskowcami, aby uratować się w ten sposób przed gniewem nowego cesarza. Myśl o jeszcze jednej rewolcie napełniała ich przerażeniem, nie wiązali z nią już żadnych nadziei, widzieli w niej jedynie akt rozpaczliwej determinacji, równoznaczny z samobójstwem - co nie było zresztą dalekie od prawdy. We wspomnieniach uczestników i świadków powstania na Ukrainie przetrwały liczne świadectwa owej zdrady dowódców, która szeroko zamierzoną akcję zbrojną sprowadziła do rozmiarów drobnej ruchawki. Można się stamtąd dowiedzieć o haniebnym odstępstwie jednego z głównych sprzysiężonych, dalekiego krewniaka Sergiusza Murawiewa-Apostoła - pułkownika Artamona Murawiewa *, (* W ruchu dekabrystów były licznie reprezentowane dwa stare rody bojarskie: Murawiewów i Murawiewów-Apostołów, związane ze sobą odległym pokrewieństwem.) dowódcy achtyrskiego pułku huzarów - który w momencie wybuchu powstania nie tylko odmówił powstańcom wszelkiej pomocy, ale - ogarnięty panicznym lękiem przed utratą stanowiska - postanowił natychmiast jechać do Petersburga, aby pokajać się przed cesarzem Mikołajem i odkryć mu wszystkie tajemnice spisku. I o zupełnej obojętności wobec planów powstańczych brata tegoż Artamona - pułkownika Aleksandra Murawiewa, dowódcy aleksandryjskiego pułku huzarów. I o tragicznym załamaniu nerwowym pułkownika Powało-Szwejkowskiego, który miał zapewnić powstaniu wsparcie artylerii. I o tchórzostwie pewnego kijowskiego generała nie ujawnionego w pamiętniku z nazwiska. I o ucieczce z Białej Cerkwii 17. pułku jegrów, na którego pomoc powstańcy najbardziej liczyli. Jedynie dzięki żarliwej pomocy młodych kapitanów, poruczników i podporuczników - rekrutujących się przeważnie z wchłoniętego przez Stowarzyszenie Południowe radykalnego Związku Zjednoczonych Słowian - udało się podpułkownikowi Sergiuszowi Murawiewowi-Apostołowi porwać za sobą do powstania sześć kompanii czernichowskiego pułku, stacjonującego w rejonie miasteczka Wasylków. Niespełna tysiąc piechurów, pozbawionych wsparcia kawalerii i artylerii, powstało przeciwko całej potędze petersburskich carów. Szans na zwycięstwo nie było dla powstańców żadnych, ale swoim desperackim czynem dali początek pięknej legendzie, co miało potem ogromne znaczenie dla rozwoju ruchów rewolucyjnych w carskim imperium. Dalekowzroczny polski kronikarz tamtych lat generał Ignacy Prądzyński przekazuje nam arcymądrą uwagę, że "niepopularną władzę odkryte i nieodkryte spiski jednako do upadku popychają". Mniej więcej tydzień po krwawym stłumieniu powstania "czernichowców" w krótkiej bitwie pod Ustymówką - przed wspaniałą rezydencję wołyńską książąt Prus-Jabłonowskich w Annopolu zajechał feldjeger cesarski z żandarmami, aby zabrać z sobą do Petersburga właściciela Annopola, trzydziestoletniego Antoniego Jabłonowskiego, byłego szwoleżera gwardii napoleońskiej, młodszego szambelana (kamerjunkra) dworu cesarsko-królewskiego w Petersburgu, wicereferendarza warszawskiej Rady Stanu. Aresztowanie popularnego magnata wołyńskiego wywołało piorunujące wrażenie na Wołyniu i Ukrainie, zwłaszcza że wielu okolicznym ziemianom wydawało się trudne do pojęcia, aby ten wesoły, lekkomyślny książę - chętnie widywany w towarzystwie i szanowany dla swego nazwiska i majątku, ale na ogół nie traktowany zbyt poważnie - mógł mieć jakieś bezpośrednie powiązania ze zbrojnym wystąpieniem rosyjskich "buntowników". A jednak to właśnie on: "Antoś" Jabłonowski - syn księżnej Teodory z Walewskich, kuzyn pięknej szambelanowej Marii Walewskiej, przyjaciel braci Łubieńskich - był obok podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego najbardziej wplątany w sprawę dekabrystów, jako jeden z przedstawicieli warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego w pertraktacjach z tulczyńskim Stowarzyszeniem Południowym. Jego to czcigodne, zasłużone nazwisko rodowe będzie wkrótce z jednakową zgrozą wymawiane w Warszawie, w Kijowie i w Petersburgu. Według ustaleń historyków w pierwszej fazie pertraktacji ze spiskowcami rosyjskimi główną rolę odgrywał pułkownik Krzyżanowski, faktyczny naczelnik Towarzystwa Patriotycznego, a książę Jabłonowski włączył się do tych pertraktacji dopiero w styczniu roku 1825. Jednakże świadek zasługujący na pełne zaufanie - Gustaw hrabia Olizar stwierdza w swoich pamiętnikach (przyznał to zresztą także w śledztwie petersburskim), że w jego majątku Korostyszowie na Ukrainie książę Antoni już w roku 1823 spotkał się parę razy i rozmawiał z Sergiuszem Murawiewem-Apostołem oraz jego nieodstępnym przyjacielem i współspiskowcem Michałem Bestrużewem-Riuminem. Mogły to być oczywiście rozmowy czysto towarzyskie, jako że nie wiadomo, czy Jabłonowski wiedział już wtedy o konspiracyjnej działalności Rosjan. Hrabiego Gustawa Olizara, przyjaciela polskich i rosyjskich spiskowców, chciałbym powołać na głównego świadka wydarzeń, jakie zamierzam tu przedstawić, gdyż jego barwne, żywo pisane wspomnienia w ciekawy sposób ukazują ówczesne stosunki polsko-rosyjskie w tzw. zachodnich guberniach cesarstwa (ziemiach odpadłych od Rzeczypospolitej w wyniku drugiego rozbioru), a zarazem wprowadzają w sprawę powstania wojskowego na Ukrainie akurat na tyle, ile jest to potrzebne w naszej opowieści. Urodzony w roku 1798 Gustaw Olizar-poeta, ziemianin, "marszałek guberski" szlachty kijowskiej, a przy tym uczestnik sjest literackich u Wincentego Krasińskiego, gdzie staczał zajadłe boje z Koźmianem i Osińskim, broniąc poezji romantycznej i swego przyjaciela Adama Mickiewicza - był postacią malowniczą i bardzo typową dla swojej epoki. W latach 1821-1823 udało mu się wzniecić dużo hałasu dokoła swej nieszczęśliwej miłości do pięknej Rosjanki, Marii Rajewskiej - córki generała broni Mikołaja Dunina-Rajewskiego, dowódcy kijowskiego okręgu wojskowego, a wnuczki wielkiego poety i uczonego Michała Łomonosowa. Olizar nie był w swych zalotach odosobniony. Wdzięki uroczej i kulturalnej gubernałówny podbijały wiele serc męskich - i to nie byle jakich. Najpierw zakochał się w niej (gdy miała lat szesnaście) zaprzyjaźniony z rodziną Rajewskich Aleksander Puszkin. Napisał dla Marii Rajewskiej wiele pięknych wierszy, a na koniec unieśmiertelniłją pod imieniem Tatiany w Eugeniuszu Onieginie. Kochał się też podobno w Rajewskiej "chłodny Anglik" pułkownik Paweł Pestel, kierownik zakonspirowanego w Tulczynie "dyrektoriatu" Stowarzyszenia Południowego, jeden z najświetniejszych umysłów ówczesnej Rosji, autor tzw. Ruskiej prawdy, czyli ramowej konstytucji dla przyszłej republiki rosyjskiej, mającej powstać po obaleniu caratu przez spiskowców. Kochali się w Marii prawie wszyscy poddani jej ojca, na czele z późniejszym jej mężem generałem Sergiuszem księciem Wołkońskim, przedstawicielem najwyższej arystokracji rosyjskiej i wybitnym działaczem rewolucyjnego Stowarzyszenia Południowego. Ale przystojny i bogaty Olizar ufał swoim walorom męskim, i liczną konkurencją specjalnie się nie przejmował. Jego "dramat miłosny", szeroko omawiany w polskich dworach i salonach literackich od Warszawy po Wilno i Odessę - wynikał raczej z przyczyn narodowo-politycznych. W atmosferze zaostrzającej się wrogości między rządem carskim a jego polskimi poddanymi w zachodnich guberniach cesarstwa, z obu stron coraz niechętniej patrzano na mieszane małżeństwa polsko-rosyjskie. Poeta - marszałek opisuje, jak to "pasował się długo sam wewnętrznie z myślą, czy mu wolno pojąć małżonkę innej wiary i wrogiego narodu", i jak zabiegał o uzyskanie "w tym względzie patriotycznej niejako dyspensy prywatnej" od najwyższych autorytetów polskich w kraju i za granicą: generała Karola Kniaziewicza, księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i Juliana Ursyna Niemcewicza. Duchowe rozterki zakochanego patrioty - szczodrze przenoszone na papier w formie wierszy i poematów - jednały mu pocieszycieli z różnych stron. Sam parokrotnie nadmienia w pamiętnikach, że jego nieszczęśliwą miłością interesowali się żywo: Aleksander Puszkin (wiersz Do hrabiego Olizara) i "wieszcz litewski" Adam Mickiewicz (ciekawe byłoby wiedzieć, czy rodzący się w tym czasie Gustaw z II i IV części Dziadów nie zawdzięczał przypadkiem swego imienia zakochanemu dziedzicowi z Korostyszowa). Innym powiernikiem i pocieszycielem "guberskiego marszałka" był poznany w domu Rajewskich podpułkownik Sergiusz Murawiew-Apostoł, późniejszy naczelnik ukraińskiej rewolty wojskowej. Przyjaźń z rodziną Rajewskich, w połączeniu z rozległymi stosunkami towarzyskimi, narzucanymi mu przez piastowany urząd obywatelski - wciągały Olizara, bez jego wiedzy, w główny nurt knowań spiskowych na Ukrainie. W gościnnym Korostyszowie - położonym przy ważnym trakcie, wiodącym z Kijowa do Żytomierza, bywało mnóstwo Polaków i Rosjan, zaangażowanych w działalność konspiracyjną. Oprócz Sergiusza Murawiewa-Apostoła i Michała Bestużewa-Riumina można tam było spotkać księcia Sergiusza Wołkońskiego, pułkownika Pawła Pestela, młodych Rajewskich (braci Marii-Tatiany) i ich szwagra, generała Michała Orłowa. Z polskich konspiratorów bądź ich sympatyków najczęściej zasiadali do stołu Olizara: książę Antoni Jabłonowski, hrabia Aleksander Chodkiewicz oraz dwaj szwagrowie generała Tomasza Łubieńskiego, eksponowani członkowie Towarzystwa Patriotycznego: hrabia Wiktor Ossoliński i hrabia Ludwik Sobański. Gościnny "marszałek guberski" chętnie podejmował tych wszystkich panów, znakomicie nadających się na partnerów do błyskotliwych konwersacji, umożliwiał im wzajemne poznawanie się, patronował ich przypadkowym spotkaniom - pojęcia nie mając, jak niebezpieczne prochy gromadzi pod swym dachem. Wiadomy wszystkim gościom "labirynt miłosny", w jakim się znajdował, chronił go skutecznie przed wciągnięciem w politykę. "Ja na szczęście moje wcale nic o tym (tzn. o spiskach - M.B.) nie wiedziałem - wyznaje prostodusznie w pamiętnikach - ponieważ namiętne moje w ową porę uczucia dla Rosjanki wstrzymywały delegatów związkowych (polskich) od zwierzenia mi tajemnicy... Znajomi też moi rosyjscy spiskowi nie mieli ochoty zwierzenia się mnie z tego samego powodu... Pestel i Wołkoński, bo w drogę afektu mojego wchodzili. Najznakomitszy z nich wszystkich co do uczuć i umysłu Sergiusz Murawiew-Apostoł tak mnie serdecznie kochał, że się więcej zbolałym stanem serca mojego troszczył, niż przyszłą polityczną karierą moją zajmował... Tak więc z rozporządzenia Opatrzności, której miłosierdzia prawie nigdy w czasie zrozumieć nie umiemy, od zgubnej już wtedy konfidencji uwolniony zostałem przez lekceważenie mojego rozmarzonego trucizną miłości serca!" Miłość Olizara uchroniła go od formalnego uczestnictwa w tajnych związkach, ale poza tym niczego dobrego mu nie przyniosła. Nie wiadomo, czy jego wątpliwości patriotyczne trwały zbyt długo, czy też przecenił swoje szanse u uwielbianej generałówny; dosyć, że kiedy - zaopatrzony już we wszystkie możliwe dyspensy - zdecydował się wreszcie poprosić generała Rajewskiego o rękę córki, otrzymał uprzejmą lecz stanowczą odmowę. Wkrótce potem zadomowiony u Rajewskich Sergiusz Murawiew-Apostoł uprzedził polskiego przyjaciela serdecznie współczującym listem, że Maria Rajewska zamierza poślubić księcia Sergiusza Wołkońskiego (w trzy lata później ten francuski list Murawiewa-Apostoła, zabrany Olizarowi przy aresztowaniu, będzie przedmiotem dociekliwych badań petersburskiego Komitetu Śledczego). Stan rozpaczy odrzuconego konkurenta - jak można wnosić z jego nieco egzaltowanych wynurzeń - był tak wielki, że dla zwykłego zjadacza chleba musiałby zakończyć się tragicznie. Na szczęście Gustaw Olizar był poetą, a ponadto człowiekiem bogatym. Znalazł więc inne wyjście z sytuacji - równie efektowne i zgodne z duchem czasu jak wertherowskie samobójstwo z miłości. Zorganizował sobie egzotyczną wyprawę na Krym, gdzie nabył od Tatarów na własność romantyczne uroczysko Artek (dziś teren słynnego miasteczka pionierów radzieckich), położone u stóp majestatycznej góry Ajudah, po czym osiadł tam w małym domku i - odosobniwszy się od świata, mając przy sobie tylko dwóch służących ("gorliwych, ale bardzo głupich ludzi") - zajął się przetwarzaniem swych miłosnych cierpień na poematy i wspomnienia literackie. Uczucia miotające jego udręczonym sercem znalazły pierwszy upust w wierszu Rozpacz, zaczynającym się od słów: Twoje, o Dante! słowa nieśmiertelne, Któremiś bramy usrożył piekielne, I w mym sercu wyryte. Już i moje życie Nieczułej na igraszkę rzucone kobiecie, Na drugą wiecznej bramy przewlekło się stronę! Już mi przez ciemną nie przejrzeć zasłonę!... Nie mnie już ślubną ty świecisz pochodnią... Już zemsta prawem, już nadzieja zbrodnią... W sierpniu 1825 roku odwiedził Olizara w jego krymskiej pustelni Adam Mickiewicz. Autor Ballad i romansów zwolniony niedawno z więzienia Bazylianów z nakazem zamieszkania w głębi cesarstwa - przed odjazdem na dłuższy pobyt do Moskwy i Petersburga, zaznajamiał się z urokami starożytnej Taurydy. Zafascynowany pięknem pustelni Olizara i poruszony raz jeszcze jego "duszną męczarnią", wielki poeta stworzył na pociechę swemu wielbicielowi i obrońcy jeden z najpiękniejszych sonetów krymskich - Ajudah. W ostatecznym więc rozrachunku zawód miłosny "guberskiego marszałka" nie wyszedł na złe literaturze polskiej. W czasie kiedy Gustaw Olizar leczył się na Krymie z okaleczeń serca, niektórzy z jego rosyjskich i polskich znajomych spotykali się ze sobą na sekretnych schadzkach i prowadzili niebezpieczne rozmowy, których treścią zajmować się będą później przez długie miesiące najwyższe instancje śledcze i sądowe w Petersburgu i w Warszawie. Do pierwszego "oficjalnego" spotkania przedstawicieli rosyjskiego Stowarzyszenia Południowego z przedstawicielami polskiego Towarzystwa Patriotycznego doszło w czasie kontraktów kijowskich w styczniu 1824 roku na balu noworocznym w domu generała Mikołaja Rajewskiego - ojca "nieczułej" Marii. Tu właśnie - w otoczeniu uroczych młodych kobiet i szlachetnych matron, utytułowanych generałów i pułkowników, szambelanów i kamerjunkrów, w atmosferze wytwornej zabawy, muzyki, tańców i intelektualnych rozmów, prowadzonych w wybornej francuszczyźnie - rozegrał się prolog przyszłego dramatu. Uproszony przez Sergiusza Murawiewa-Apostoła i Michała Bestużewa-Riumina - Aleksander hrabia Chodkiewicz z Młynowa, znany już czytelnikom tej książki jako teść Wiktora Ossolińskiego, brata generałowej Tomaszowej Łubieńskiej, wielki pan wołyński, uczony i literat, eks-pułkownik Księstwa Warszawskiego i eks-generał Królestwa polskiego - umożliwił spiskowcom rosyjskim nawiązanie bezpośredniej łączności z obecnym na balu podpułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim z Warszawy, faktycznym naczelnikiem polskiej konspiracji patriotycznej. Następne tajne spotkania polsko-rosyjskie (z materiałów śledczych i pamiętnikarskich można wnosić, że w latach 1824-1825 odbyło się ich około dziesięciu) również organizowano przeważnie podczas kontraktów kijowskich, w takiej samej atmosferze towarzysko-rozrywkowej. Bo kontrakty kijowskie, podtrzymując tradycje słynnych kontraktów dubieńskich w dawnej Rzeczypospolitej, były nie tylko największą imprezą handlowo-targową guberni zachodnich cesarstwa, lecz równocześnie czymś w rodzaju dorocznego festiwalu kultury dwóch narodów. U progu każdego roku zjeżdżały do Kijowa wielotysięczne tłumy szlachty polskiej i rosyjskiej dla załatwienia wszelkiego rodzaju transakcji finansowo-gospodarczych, a przy okazji dla zabawienia się i zaczerpnięcia nowinek z szerokiego świata. Przez cały czas trwania kontraktów Kijów huczał od zabaw, zataczał się od pijaństwa i sycił się najrozmaitszymi atrakcjami kulturalnymi. Oglądano występy gościnne teatrów rosyjskich i polskich, księgarze warszawscy organizowali sprzedaż zagranicznych książek i czasopism, na koncertach publicznych popisywali się swą sztuką najsławniejsi w Europie muzycy i śpiewacy. Rzecz prosta, że szlachta obu narodów interesowała się także polityką, więc chętnie wymieniano wzajemnie poglądy na rozmaite aktualne tematy, co wprawiało w stan nerwowego podniecenia miejscowe władze policyjne i zmuszało je do podwajania liczby szpiegów i donosicieli. Z inicjatywą porozumienia między tajnymi związkami cesarstwa i Królestwa pierwsi wystąpili Rosjanie. Wielu historyków przypuszcza wprawdzie, że już założyciel Narodowego Towarzystwa Patriotycznego major Walerian Łukasiński szukał zbliżenia ze spiskowcami rosyjskimi, ale nie ma na to żadnych konkretnych dowodów, poza mętnymi donosami składanymi warszawskiej policji przez zdrajcę Wolnomularstwa Narodowego, byłego pułkownika Augustyna Sznaydra. Zresztą Łukasiński nie miał wiele czasu, gdyż aresztowano go wkrótce po uformowaniu się na Ukrainie Stowarzyszenia Południowego. W pracach historycznych za głównego inspiratora i orędownika zbliżenia polsko-rosyjskiego uważa się podporucznika połtawskiego pułku piechoty Michała Bestużewa-Riumina. Podobno on pierwszy - dowiedziawszy się w styczniu 1823 roku w jednym z zaprzyjaźnionych domów polskich o istnieniu szeroko rozgałęzionego Towarzystwa Patriotycznego z naczelnym ośrodkiem dyspozycyjnym w Warszawie, zwrócił na nie uwagę tulczyńskiego "dyrektoriatu" Stowarzyszenia Południowego i uzyskał dla siebie tudzież dla swego najbliższego przyjaciela, podpułkownika czernichowskiego pułku piechoty Sergiusza Murawiewa-Apostoła, pełnomocnictwo do nawiązania łączności z polskimi spiskowcami. O pośredniczenie w tej sprawie uproszono hrabiego Aleksandra Chodkiewicza z Młynowa. Teść Wiktora Ossolińskiego sam wprawdzie do żadnej konspiracji nie należał, ale jego śmiało wypowiadane liberalne poglądy oraz fakt opuszczenia przez niego z hukiem armii Królestwa, po głośnej awanturze z wielkim księciem Konstantym - stworzyły mu opinię człowieka dobrze wprowadzonego we wszystkie polskie imprezy patriotyczne. Miał zresztą z Towarzystwem Patriotycznym bliskie powiązania osobiste: nie tylko przez zięcia, lecz również przez podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, który był jego serdecznym przyjacielem i dawnym towarzyszem broni. Postępowy autor Chemii oraz Pism wierszem i prozą podjął się pośrednictwa, lecz w praktyce okazało się ono zadaniem niezmiernie trudnym. I gdyby nie godna najwyższego podziwu wytrwałość Bestużewa-Riumina, do nawiązania stosunków prawdopodobnie by nie doszło. Uparty zapał, z jakim dwudziestotrzyletni podporucznik połtawskiego pułku piechoty zabiegał o porozumienie patriotów dwóch narodów - jednakowo gnębionych przez carski despotyzm, ale rozdzielonych przepaścią przeciwstawnych tradycji patriotycznych - był doprawdy wzruszający. Przez cały rok młody oficer "chodził jak cień" za uczonym panem na Młynowie, zadręczając go dopominaniem się o przyrzeczone spotkanie z polskimi spiskowcami. Później, w styczniu 1824 roku - bezpośrednio po przeprowadzeniu wstępnych rozmów z Sewerynem Krzyżanowskim - Bestużew-Riumin samodzielnie opracował projekt umowy między dwoma sprzysiężeniami. Jakkolwiek projekt ten nie doczekał się ostatecznego zatwierdzenia ani od dyrektoriatu w Tulczynie, ani od komitetu centralnego w Warszawie - obie strony przyjęły go za główną podstawę do rokowań. Pierwszy, najbardziej zasadniczy punkt umowy, proponowanej przez Bestużewa-Riumina, głosił, że "Rosja przekładając posiadanie wdzięcznych sprzymierzeńców nad ukrytych wrogów, po zakończeniu swych przemian zwraca niezależność Polsce". W jednym z dalszych punktów projektu Bestużew-Riumin, w imieniu południowców, zapewniał polskich kontrahentów, iż "Towarzystwo rosyjskie będzie się starało wszelkimi sposobami wykorzeniać nienawiść istniejącą między obu narodami..." Pomimo najlepszej woli i niezmordowanej energii entuzjasty Bestużewa rokowania kijowskie toczyły się niemrawo, potykając się o przeszkody trudne do zwalczenia. W kilka lat później płomienny trybun powstania listopadowego Maurycy Mochnacki całą odpowiedzialność za zmarnowanie historycznej szansy obciążył stronę polską. "Spiskowcy rosyjscy rzecz swoją i polską jasno pojmowali... - napisze w Powstaniu narodu polskiego - lecz niestety nie znaleźli w polskim związku to, czego szukali: wzajemnej otwartości i tej samej co ich ożywiała chęci wspólnego działania... Niezręczność, lekkomyślność, opieszałość Polaków w tych stosunkach z Moskalami przechodzi wszelkie wyobrażenia. Wszystko można było zrobić - oni nic nie zrobili..." To namiętne oskarżenie Mochnackiego pod adresem przedpowstaniowych przywódców Towarzystwa Patriotycznego wydaje się nieco uproszczone i niesprawiedliwe. Ale wielki publicysta potrafi przemówić do wyobraźni nawet wtedy, gdy nie ma całkowitej racji. W zestawieniu z klęskami dekabrystów na placu Senackim w Petersburgu i na Ukrainie słowa Mochnackiego, że "wszystko można było zrobić", brzmią mało przekonywająco. A jednak nie trudno sobie stawiać pytania, jak potoczyłyby się dzieje narodów, gdyby powstanie polskie wybuchło nie w listopadzie roku 1830, lecz w grudniu roku 1825, kiedy mogło jeszcze być zharmonizowane z powstaniem rosyjskim i kiedy w Warszawie trwał jeszcze chaos wywołany śmiercią Aleksandra. Ogromna dokumentacja śledcza, dotycząca rokowań kijowskich, pod jednym względem w pełni potwierdza ocenę Mochnackiego. Rosjanie rzeczywiście byli w tych rozmowach stroną o wiele aktywniejszą i bardziej zdecydowaną. Polacy natomiast zachowywali się biernie i unikali jakichkolwiek oświadczeń. Wynikało to przede wszystkim stąd, że Stowarzyszenie Południowe było znacznie lepiej zorganizowane i posiadało wyraźniejszy program polityczno-społeczny niż Towarzystwo Patriotyczne, odbudowujące się dopiero po katastrofie, spowodowanej "sprawą Łukasińskiego". Niezależnie jednak od tego na inicjatywę obydwóch pertraktujących stron wpływały hamująco rozmaite czynniki obiektywne i subiektywne, które zrozumieć można najlepiej, przyglądając się z bliska uczestnikom rokowań. Stronę rosyjską w różnych fazach rozmów reprezentowali czterej czołowi działacze Stowarzyszenia Południowego: pułkownik Paweł Pestel, podpułkownik Sergiusz Murawiew-Apostoł, generał Sergiusz książę Wołkoński (świeżo poślubiony mąż Marii Rajewskiej) i podporucznik Michał Bestużew-Riumin. Na łącznika południowców w Warszawie wybrano stacjonującego tam oficera rosyjskiego pułku huzarów gwardii, podpułkownika Michała Łunina - wspominanego już w tej książce, znajomego generała Tomasza Łubieńskiego z Paryża i z Karlsbadu. Z ramienia Towarzystwa Patriotycznego głównymi rozmówcami w Kijowie byli: podpułkownik Seweryn Krzyżanowski oraz książę Antoni Jabłonowski, interesujący nas szczególnie jako dawny szwoleżer gwardii napoleońskiej. Aż dziwne jak ci reprezentanci konspiracji patriotycznych dwóch narodów byli do siebie podobni. Przynajmniej na pozór. Przede wszystkim zwraca uwagę, że każdy z nich miał w swoim życiorysie krótszą lub dłuższą służbę oficerską w elitarnych pułkach gwardyjskich. Jakkolwiek większość rosyjskich spiskowców była już w owym czasie karnie poprzebierana w skromne mundury oficerów piechoty, nie opuszczała ich gwardyjska fantazja, tak bardzo przypominająca polską brawurę szwoleżerską, upamiętnioną w setkach anegdot z epoki napoleońskiej. Jakże bliski tej ulubionej polskiej legendzie był rosyjski podpułkownik Sergiusz Murawiew-Apostoł, kiedy na czele sześciu rot czernichowców wyruszał Przeciwko całej potędze caratu. I rosyjski podporucznik Bestużew-Riumin, który podczas manewrów na Ukrainie w roku 1823 zamierzał z czterema kolegami porwać cesarza Aleksandra I, by zmusić go do podpisania proponowanej przez spiskowców konstytucji. I dawny rotmistrz petersburskich kawalergardów, podpułkownik Michał Łunin, który - obrażony w Warszawie przez wielkiego Księcia Konstantego uganiał się za nim z obnażoną szablą po pałacu Br�hlowskim, domagając się honorowego zadośćuczynienia. Fakt, że wszyscy główni uczestnicy pertraktacji polsko-rosyjskich byli czynnymi lub byłymi oficerami gwardii, wynikał nie z przypadkowego zbiegu okoliczności, lecz z podobnego usytuowania tych ludzi w społeczeństwie cywilnym. Byli gwardzistami, bo do służby w gwardii dawała im prawo ich przynależność do najbardziej uprzywilejowanych warstw społecznych i towarzyskich. Prawie wszyscy wywodzili się z arystokracji bądź z bogatych, dygnitarskich rodów ziemskich. Pestel dawny kolega Łunina z pułku kawalergardów, był synem generała-gubernatora Syberii, siemionowiec Bestużew-Riumin miał w rodzie kanclerza cesarstwa, ojciec siemionowca Murawiewa-Apostoła, podobnie jak ojciec szwoleżera Antoniego Jabłonowskiego, był senatorem i dyplomatą wysokiego szczebla. Najbliższa rodzina gwardzisty Sergiusza Wołkońskiego odgrywała wielką rolę na dworze petersburskim. Jedynie w wypadku podpułkownika strzelców konnych Gwardii Królewsko-Polskiej Seweryna Krzyżanowskiego - który nie był ani arystokratą, ani potomkiem dygnitarskiego rodu wielkoszlacheckiego, lecz urodził się w średnio zamożnej rodzinie ziemiańskiej dość niejasnego pochodzenia* (* Z dokumentu przytoczonego w źródłowej książce Jadwigi Chudzikowskiej Dziwne życie Sadyka Paszy Warszawa, PIW, 1971, wynika, że protoplastami Krzyżanowskich z Parchomówki na Ukrainie byli żyjący w pierwszej połowie XVIII wieku: "przechrzta" Władimir Krzyżanowski oraz jego kochanka czy konkubina - żona zbiegłego na Sicz Kozaka, Wasilija Placenka.) - kolejność faktów była odwrócona: piękny oficer najpierw (w sierpniu 1815 r) dostał się do gwardii, a dopiero później - właśnie dzięki gwardyjskim szlifom i akselbantom - dopuszczono go do najbardziej ekskluzywnego towarzystwa. Ale w roku 1824 ta odmienność nie miała już istotnego znaczenia, podpułkownik Krzyżanowski, w wyniku swoich licznych dystyngowanych znajomości oraz romansu z hrabiną Konstancją z Ossolińskich Łubieńską był już całkowicie włączony w życie wyższych sfer; w dołach Towarzystwa Patriotycznego zarzucano mu nawet, że nazbyt trzyma się arystokratów. Okoliczność, że emisariusze obu tajnych związków należeli do tych samych kręgów towarzyskich - niewątpliwie ich do siebie zbliżała. Mieli wspólnych znajomych, podobne upodobania, interesowali się tymi samymi plotkami. Antoni Jabłonowski, Murawiew-Apostoł i Łunin spędzili wiele lat w Paryżu i znali to miasto równie dobrze jak swe strony rodzinne. Słynna paryska jasnowidząca Maria Lenormand była bliską powiernicą matki księcia Antoniego w tym samym czasie, kiedy przepowiadała młodziutkiemu Sergiuszowi Murawiewowi-Apostołowi, że "zostanie drugim Bonapartą w Rosji" (zdaniem cesarza Aleksandra właśnie ta wróżba "przewróciła mu w głowie"). Podpułkownika warszawskich strzelców konnych gwardii Seweryna Krzyżanowskiego i podpułkownika czernichowskiego pułku piechoty Murawiewa-Apostoła zbliżała do siebie jednakowa skłonność do urodziwych mężatek (Pani Henryeta z Działyńskich Błędowska, dziedziczka z Zikracz pod Kijowem, opisuje w pamiętniku, jak Murawiew-Apostoł oświadczał się jej ze swoją miłością i gotów był nawet zmieniać dla niej granicę między cesarstwem a Królestwem). Natomiast Jabłonowskiego i Bestużewa-Riumina łączyło wspólne zamiłowanie do poezji romantycznej. Książę Antoni podzielający gusty swego przyjaciela, Tomasza Łubieńskiego, wielbił Byrona i Goethego, Bestużew-Riumin, przygotowując się do zamachu na cara, czytał swoim współspiskowcom wiersz Aleksandra Puszkina Sztylet. Jestem przekonany, że dla Krzyżanowskiego i Jabłonowskiego gospodarz domu, w którym spotykali się w Kijowie ze spiskowcami rosyjskimi, książę Sergiusz Wołkoński był przede wszystkim "tym Wołkońskim, co odbił pannę Olizarowi". Witając uroczą księżnę Marię, zastanawiali się niezawodnie, kiedy też powróci z Krymskiego wygnania gościnny marszałek korostyszowski. Kamerjunker dworu cesarsko-królewskiego Antoni Jabłonowski nie gorzej od swych rosyjskich rozmówców orientował się w arkanach życia towarzyskiego najwyższych sfer Petersburga, a znowu podpułkownik Michał Łunin - wybitny pisarz i filozof, oryginał i zawadiaka - był całym sercem zaangażowany w życie towarzyskie Warszawy: wielbił polską kulturę i studiował polską historię, kochał się w młodziutkiej Natalii Potockiej, bywał w domu matki księcia Antoniego i w domach jego przyjaciół Łubieńskich. Bardzo możliwe, że słynna anegdota o niedźwiedziach Łunina, utrwalona w kilku pamiętnikach polskich, dotyczyła właśnie doskonale znanej księciu Antoniemu teściowej Henryka Łubieńskiego, pani Konstancji z Potockich Potockiej, córki targowiczanina Szczęsnego. "Stojąc ze swoim szwadronem pod Warszawą w majętności bogatej familii, której jeden z członków słynął jako zdrajca ojczyzny - głosi anegdota - Łunin utrzymywał dwóch niedźwiedzi, które z nim wszędzie wałęsały się i strachem napełniał bojaźliwych. Gospodyni domu nie podobały się zwyczaje Łunina i napisała do niego list, w którym uskarżała się na jego ekscentryczne upodobania i prosiła o zamknięcie niedźwiedzi. Łunin odpisał jej, że gdyby jej ojciec nie był Polski zdradził, nie byłaby dzisiaj narażona na nieprzyjemność oglądania w swoim pałacu nie tylko czworonożnych, ale i dwunożnych niedźwiedzi". Stosunek spiskowców dwóch narodów do życia i do świata był także podobny. Należeli już do pokolenia romantycznego. "Rozumni szałem" wyznawali zasadę: "Mierz siły na zamiary, nie zamiar według sił". Jakkolwiek byli wśród nich tak wybitni intelektualiści, jak Pestel czy Łunin, uczucie w ich życiu odgrywało większą rolę niż "mędrca szkiełko i oko". Skłonni byli do gwałtownych wzruszeń i łez, lubili piękne gesty i piękne słowa. Kiedy omawiano sprawę szyfrowanej korespondencji między Stowarzyszeniem Południowym a Warszawą, Murawiew-Apostoł wybrał sobie na podpis słowa: Vive la joie! a Bestużew-Riumin cytat z dramatu Tankred: Moi toujours eprouve, moi qui suis mon ouvrage. Jak wszyscy romantycy, interesowali się ludem i chcieli go uszczęśliwić. Oczywiście, że inaczej widzieli to uszczęśliwianie "zarażeni francuskim jakobinizmem" bojarzy ze Stowarzyszenia Południowego, a inaczej "Antoś" Jabłonowski, zaprzyjaźniony z kapitalistycznym klanem Łubieńskich; ale niezależnie od proponowanych recept upodobniało ich jedno: chcieli uszczęśliwić lud ponad jego głowami i bez jego udziału. Spiskowcy rosyjscy zamierzali przekształcić strukturę rolną swego kraju w sposób jak najbardziej postępowy i korzystny dla chłopstwa, ale chłopów-żołnierzy w program spisku nie wtajemniczali i stosunek do nich mieli tak samo pański jak dumny dziedzic Annopola i Dęblina do swoich włościan. Sergiusz Murawiew-Apostoł podobno mdlał, słysząc jęki żołnierzy poddawanych torturze "knuta" czy "zielonej ulicy", ale radykalny intelektualista, pułkownik Pestel w swoim wiackim pułku stosował drakońskie kary, aby "wzbudzić wśród żołnierzy nienawiść do rządu", a szlachetny Bestużew-Riumin gotów był rozstrzelać podwładnych za drobne uchybienia przeciwko dyscyplinie. Skutki oparcia spisku na samych dowódcach były żałosne. Wystarczyło usunięcie bądź załamanie kilku ludzi, aby planowaną "rewolucję" pozbawić całego jej napędu. Ponieważ delegatów rosyjskich i polskich tak wiele ze sobą łączyło, mieli z pewnością mnóstwo tematów, które mogli poruszać z pełną swobodą i przyjemnością. O jednej tylko sprawie rozmawiało im się trudno i z wielkimi oporami: o porozumieniu, jakie mieli ze sobą zawrzeć. Bo prócz zbieżności już wymienionych istniało między nimi jeszcze jedno ważne podobieństwo, które skutecznie anulowało całą bliskość, wynikającą z podobieństw poprzednich. W roku 1826, czekając na śmierć w "ciupie" twierdzy Petropawłowskiej "zbrodniarz stanu" Sergiusz Murawiew-Apostoł spisał swoje ostatnie wyznanie wiary. Znalazły się tam następujące słowa: "Byliśmy dziećmi 1812 roku. Złożyć w ofierze wszystko, nawet życie oddać za ojczyznę, było naszym najgorętszym pragnieniem". Antoni Jabłonowski i Seweryn Krzyżanowski mogli byli z czystym sumieniem podpisać się pod słowami rosyjskiego dekabrysty i uznać je za swoje własne. Oni także byli dziećmi 1812 roku, oni także gotowi byli poświęcić dla ojczyzny wszystko, nawet życie. Ale w roku 1812 walczyli po przeciwnych stronach, rozdzielała ich nieprzejednana wrogość. W czasie gdy podporucznik szwoleżerów gwardii Antoni Jabłonowski i major wojsk Księstwa Warszawskiego Seweryn Krzyżanowski szli pod sztandarami Napoleona na Moskwę - Murawiew-Apostoł, Pestel, Wołkoński, Łunin i inni późniejsi dekabryści z rozpaczą w sercach cofali się na wschód, burzyli się przeciwko odwrotowej strategii swoich wodzów, zgłaszali się ochotniczo do "dzikich dywizji" partyzanckich, pomagali przy organizowaniu chłopskiej "małej wojny". Nie zapomnieli o tej przeszłości ani jedni, ani drudzy. Pamiętali także o roku 1794 i o roku 1772 i o datach jeszcze wcześniejszych - wpajanych im od dziecka z pierwszą nauką narodowych tradycji. Przyjaciel dekabrystów Aleksander Puszkin, pocieszając Gustawa Olizara po stracie Marii Rajewskiej, tłumaczył mu w skierowanym do niego wierszu, jak beznadziejnym przedsięwzięciem byłoby jego małżeństwo z Rosjanką, wobec odwiecznych konfliktów dzielących dwa narody: Poeto! Z dawna u granicy Nasze zmagały się plemiona; To nasza w boju cierpi strona, To wasza pada w nawałnicy. Bywało żeście świętowali Sromotę Kremla, (carów) pęta, I myśmy wasze niemowlęta O gruzy Pragi rozbijali, Gdyśmy w kurzawie krwi deptali Sztandarów Kościuszkowskich piękno. I nie nasz ten, kto z panną waszą Pierścieniem losów połączony; Nie będzie toast wina czaszą Za krasę waszych dziew spełniony...* (* Wiersz Do hrabiego Olizara w tłumaczeniu Mariana Toporowskiego zaczerpnąłem z jego pięknej książki pt. Poezja i caryzm - rzecz o Puszkinie. Warszawa, PIW, 1971.) Nie było chyba przypadkiem, że najgorętszym zwolennikiem porozumienia rosyjsko-polskiego był dwudziestotrzyletni Michał Bestużew-Riumin, który w roku 1812 miał zaledwie dziewięć lat i w wojnie udziału nie brał. Tradycje antagonistycznej przeszłości ciążyły nad obradami kijowskimi i utrudniały porozumienie między patriotami dwóch narodów. Dotyczyło to zwłaszcza punktów najbardziej dla obu stron zasadniczych. Zarówno Pestel w swojej Ruskiej prawdzie, jak Bestużew-Riumin w swoim projekcie Umowy zapewniali Polakom niepodległość państwową. Ale dla patriotów polskich niepodległość utożsamiała się z powrotem do granic co najmniej sprzed drugiego rozbioru. A na to niełatwo już było się zgodzić patriotom rosyjskim, zwłaszcza uczestnikom kampanii 1812 roku, dla których zachodnie prowincje nie były już spadkiem po niesprawiedliwych rozbiorach Polski, lecz integralną częścią cesarstwa, odzyskaną w sprawiedliwej wojnie z Napoleonem, kosztem morza przelanej krwi i ogromnego wysiłku całego narodu rosyjskiego. Kiedy w roku 1817 cesarz Aleksander I wyodrębnił z armii rosyjskiej osobną formację pod nazwą Korpusu Litewskiego i poddał ją naczelnemu zwierzchnictwu wielkiego księcia Konstantego - co poczytano powszechnie za pierwszy krok w kierunku połączenia ziem litewsko-ruskich z Królestwem Polskim - w całej Rosji zawrzało. Znany historyk i pisarz Karamzin, dopuszczony przed oblicze cesarza, powiedział mu prosto w oczy: "Jeżeli oddasz Litwę, Najjaśniejszy Panie, jedno z dwojga sprowadzisz niechybnie: albo zgubisz Rosyę, albo też synów naszych, synów Rosyi zmusisz, by raz jeszcze krwią swoją zrosiły wały Pragi" (za zgodą najwyższych czynników polemizował wtedy z Karamzinem na łamach petersburskiego "Archiwum Północnego" znakomity historyk polski Joachim Lelewel). Gorzej, że z protestem konserwatywnego pisarza solidaryzowali się również szlacheccy rewolucjoniści, rekrutujący się głównie z oficerów frontowych wojny 1812 roku. Niezadowolenie przyszłych dekabrystów z polonofilskiej polityki Aleksandra było tak wielkie, że właśnie wtedy - jak pisze historyk - ujawniła się w ich kołach po raz pierwszy "mściwa myśl carobójcza". W okresie rokowań kijowskich w latach 1824-1825 radykalni działacze Towarzystwa Południowego - wierni wysuwanej przez Pestela "zasadzie narodowości" skłonni byli zwrócić Polsce "obwody nie dość zruszczone, by mogły psychicznie czuć się związane z pomyślnością Rosji" (sformułowanie z projektu Bestużewa-Riumina). Ale te proponowane koncesje na rzecz Polaków "bardzo rozgoryczyły członków petersburskiego Związku Północnego, którzy uważali, że nie należy ustępować zdobyczy i własności Rosji". Członkowie Rady Północnej - a zwłaszcza jej przewodniczący, umiarkowany liberał, Nikita Murawiew-przekonywali "południowych bojarów", że koncepcja ich "jest niegodna z duchem i dumą narodu przyzwyczajonego w ciągu dwóch stuleci zdobywać, a nie oddawać terytorium..." Z drugiej strony: kompromisowe propozycje południowców nie mogły także zadowolić Polaków. Granica przyszłego niepodległego państwa polskiego, wytyczona na mapie pułkownika Pestela, nie obejmowała ani Annopola Jabłonowskich, ani Parchomówki - rodzinnej wsi Seweryna Krzyżanowskiego. "Najbardziej sporna kwestia - sprawa granicy polsko-rosyjskiej" - pisze we wstępie do Pamiętników dekabrystów Wiktoria Śliwowska - "była niesłusznie potraktowana przez obie strony, z których jedna ulegała naciskowi nacjonalizmu, druga zaś - wielkomocarstwowego szowinizmu. Nawet najbardziej radykalni spośród dekabrystów, jak Pestel czy Rylejew (znakomity poeta K. Rylejew należał do Stowarzyszenia Północnego - M.B.) uważali ziemie ukraińskie, białoruskie za integralną część Rosji, podczas gdy polscy działacze pretendowali do znacznej części tego terytorium. Żaden z nich nie wysuwał nigdy kwestii prawa Ukraińców czy Białorusinów do decydowania o swoim losie". Poważne trudności wynikały także z odmiennych poglądów na sprawy ustrojowo-społeczne. Przywódcy Stowarzyszenia Południowego, jakkolwiek sami należeli do warstw najbardziej w społeczeństwie uprzywilejowanych, wysuwali program reform bardzo zasadniczych: żądali uwolnienia i obdzielenia ziemią chłopów, wprowadzenia ustroju republikańskiego i szerokiej demokracji parlamentarnej. Natomiast spiskowcy polscy-zwłaszcza od czasu aresztowania Łukasińskiego i przejęcia władzy w Towarzystwie Patriotycznym przez arystokratów i ludzi z nimi związanych za jedyny cel stawiali sobie odzyskanie niepodległości państwa jako kontynuacji dawnej Rzeczypospolitej, nie wdając się w żadne rozważania na temat reform społeczno-ustrojowych. Najpoważniejszy autorytet we władzach Towarzystwa Patriotycznego, sędziwy kasztelan Stanisław Sołtyk, zasłużony działacz polityczny jeszcze z okresu Sejmu Czteroletniego, odnosił się do programu związkowców z największą nieufnością, widząc w nim zapowiedź przewrotu społecznego i zarażał tą nieufnością Krzyżanowskiego i Jabłonowskiego. Zdaniem Sołtyka rewolucja w Polsce byłaby jeszcze straszniejsza niż rewolucja we Francji i ofiarą rewolucjonistów padłaby przede wszystkim szlachta. Opinię senatora Sołtyka podzielała zresztą cała zachowawcza część ówczesnego społeczeństwa polskiego. W pamiętnikach przetrwały dwa arcyciekawe świadectwa na ten temat. Doktor Józef Frank - znakomity lekarz i profesor Uniwersytetu Wileńskiego, ale przy tym wielki legalista i wielbiciel cesarza Aleksandra I - tak wspominał swoje rozmowy z rosyjskimi "rewolucjonistami szlacheckimi": "Kilku oficerów, należących do wyższej arystokracji rosyjskiej, bywało w moim domu i od ich rozpraw rewolucyjnych włosy mi powstawały na głowie. Czułem się w obowiązku prosić o oszczędzenie mi słuchania podobnych rzeczy i mówiłem im: - Czy sądzicie, panowie, że jeżeli w Rosji wybuchnie rewolucja, że to wy, magnaci będziecie zbierać jej owoce? Że zachowacie przywileje? że będziecie mogli po dawnemu poniewierać swoich poddanych i żołnierzy i że będziecie jak dotąd ozdabiać swe piersi orderami? Nie łudźcie się. Wszak wy pierwsi zostaniecie zmasakrowani, ponieważ rewolucjoniści zwykle zaczynają od pożarcia twórców rewolucji". Znacznie ostrzej, ale w sposób o wiele mniej godny, zareagował na wypowiedź "rosyjskich buntowników" jeden z głównych bohaterów tej książki, warszawski ultralojalista generał-wojewoda Wincenty hrabia Korwin-Krasiński. Ten wyjątkowo przykry epizod urozmaiconej biografi dawnego dowódcy szwoleżerów można uznać za konsekwentny wstęp do jego późniejszego zachowania się w sądzie sejmowym. Rzecz całą ujawnił po pijanemu generał Aleksander Rożniecki (w jednej osobie dowódca jazdy i szef tajnej policji Królestwa), a utrwalił ją dla potomności pamiętnikarz w pełni zasługujący na uznanie - poseł Prot Lelewel. "W czasie kontraktów w Kijowie - opowiadał Rożniecki - byłem ja z właściwego obowiązku, generał Krasiński - za urlopem i oficerowie jazdy naszej na remontą wysłani. Dla uczczenia wojskowych polskich oficerów jazdy rosyjskiej, konsystujący w Kijowie, zaprosili (nas) na obiad. Wśród ochoczych kielichów przyszło do zbytecznej otwartości, a oficerowie ruscy zanadto pozwolili sobie wyjawiać swe zdania, nasi zaś ostrożniejsi i dyskretni. Gdyśmy już razem salę opuścili, dziękowałem kolegom moim za tak przyzwoite znalezienie się. Za powrotem do Warszawy, kiedy w. ks. Konstanty przy zdarzonej okazji wobec wielu wyższych oficerów dał mi pochwałę, że doniosłem mu o owym buntowniczym usposobieniu ruskich oficerów, Krasiński zmierzył mnie tryumfalnym okiem pogardy od stóp do głowy. W. książę kontynuując, dodał: Ale to, co zrobił generał, było tylko dopełnieniem powinności i misji, większy tu dowód przywiązania do tronu dał gen. Krasiński, który nie mając directe obowiązku, a obecny temu zgorszeniu, jeszcze wprzódy mnie to objawił. - Wtenczas kolej na mnie przyszła i ja go też wzgardliwie zmierzyłem". Propozycja związkowców rosyjskich zamiany ustroju na republikański również nie mogła wzbudzać entuzjazmu u władz Towarzystwa Patriotycznego, stojących twardo na gruncie Konstytucji 3 maja, a więc - monarchii dziedzicznej. Sądzę, że z ustrojem monarchicznym najtrudniej byłoby się rozstać księciu Antoniemu Jabłonowskiemu, który chlubił się tym, że jego żona, Paulina z Mniszchów, była cioteczną wnuczką ostatniego króla polskiego. Najwięcej jednak kłopotów było ze sprawą dla Rosjan najważniejszą i najpilniejszą: z unieszkodliwieniem wielkiego księcia Konstantego. Przywódcy Stowarzyszenia Południowego obawiali się, że w razie wybuchu rewolucji i udanego zamachu na cesarza, cesarzewicz może wszystko udaremnić wkraczając do Rosji na czele armii Królestwa i Korpusu Litewskiego jako legalny pretendent do tronu. Dlatego też delegatom rosyjskim zależało przede wszystkim na tym, aby delegaci polscy zobowiązali się, że uniemożliwią Konstantemu wydostanie się z Królestwa. Rosjanie, oswojeni z "rewolucjami pałacowymi", w których mordowano panujących (tak właśnie zginęli dziad i ojciec cesarza Aleksandra), proponowali, aby Polacy w taki sam sposób załatwili się z Konstantym. Ale polscy delegaci nawet słuchać o tym nie chcieli. Kiedy młody Bestużew-Riumin przekazał Krzyżanowskiemu propozycję Pestela zabicia cesarzewicza, otrzymał odpowiedź, że "żaden Polak nie zbroczył rąk w krwi swoich monarchów". Udzielając tej odpowiedzi Krzyżanowski był w zgodzie z piękną tradycją narodową, którą od wieków chlubiono się przed obcymi. Jak głęboko ta tradycja była zakorzeniona wśród szlachty polskiej, świadczył tragiczny zgon samobójczy w roku 1816 byłego szwoleżera kapitana Michała Wilczka. "Nigdy panujący w Polsce ani nawet bliscy ich nie ginęli z ręki Polaka" - napisał Wilczek w liście przedśmiertnym do wielkiego księcia - "wolę się więc zgładzić, niż na nieszczęśliwy, lecz nieskażony dotąd naród mój rzucić plamę zabójstwa". Ale na Rosjan wychowanych na innych tradycjach, te skrupuły polskie w stosunku do znienawidzonego tyrana były niezrozumiałe i wzbudzały w nich jedynie nieufność. Pestel po otrzymaniu odpowiedzi Krzyżanowskiego zaczął go podejrzewać, że Polacy "pragną dopomóc Konstantemu w zdobyciu tronu rosyjskiego, aby w dowód wdzięczności otrzymać od niego niepodległość". Widać z tego wszystkiego, jak wiele piętrzyło się przeszkód, uniemożliwiających zawarcie historycznego przymierza. Dla przezwyciężenia wzajemnej nieufności, narosłej w ciągu wieków z krańcowo różnych doświadczeń historycznych, trzeba było szczególnie dobrej woli z obu stron i bardzo długiego czasu. Początkowo wydawało się, że czasu będzie dosyć. W pierwszych rozmowach z Polakami Bestużew-Riumin wyrażał przekonanie, że do wybuchu rewolucji nie dojdzie wcześniej niż za lat pięć, a Murawiew-Apostoł odsuwał ten termin w jeszcze dalszą przyszłość. Ale później spiskowcy rosyjscy poczuli się już dość silni, aby moment przewrotu przyspieszyć. Podczas ostatniego spotkania pułkownika Pestela i generała Wołkońskiego z księciem Jabłonowskim w styczniu 1825 roku w Kijowie, brano już pod uwagę, że rewolucja może się rozpocząć wczesną jesienią roku 1826. Następne spotkanie delegatów związkowych miało się odbyć w styczniu 1826 roku, jak zwykle na kontraktach w Kijowie. Ale w sierpniu 1825 roku został nagle zdjęty ze stanowiska dowódcy pułku jeden z najważniejszych "bojarów południowych", pułkownik Powało-Szwejkowski. Rosyjscy spiskowcy poczuli się zagrożeni, gdyż dalsze posunięcia tego rodzaju mogły pozbawić ich całkowicie władzy nad wojskiem. W pierwszym nerwowym podnieceniu chciano działać natychmiast (kto wie, czy tajemniczy "bunt Łukasińskiego" w Zamościu nie pozostawał w jakimś związku z tą sprawą), ale po rozwadze postanowiono jedynie przesunąć termin wybuchu powstania z jesieni na wiosnę roku 1826. Zaczęto się na gwałt starać o nawiązanie bezpośredniego kontaktu z przedstawicielami władz Towarzystwa Patriotycznego, aby ich zawiadomić o zmianie planów. Z zeznań pułkownika Pestela wiadomo, że jeździł on kilkakrotnie do Berdyczowa, licząc, że na tamtejszych targach uda mu się spotkać Jabłonowskiego albo jakiegoś innego przedstawiciela władz warszawskich. Ale starania te nie dały żadnego rezultatu. Podjął je potem, na polecenie tulczyńskiego dyrektoriatu bądź z własnej inicjatywy, "odważny do szaleństwa" podporucznik Bestużew-Riumin. Młody oficer - powiadomiony zapewne przez swoją bliską znajomą panią Henrykę z Działyńskich Błędowską - że 19 listopada w Puławach odbędzie się uroczyste wesele jej kuzyna Tytusa Działyńskiego, na które zjedzie cała arystokracja polska - postanowił z tej okazji skorzystać i przedsięwziął swój zuchwały rajd konny do odległej rezydencji Czartoryskich, aby tam uchwycić Jabłonowskiego. Wiemy już od Andrzeja Edwarda Koźmiana, że nocne odwiedziny Bestużewa-Riumina wprawiły księcia Antoniego w stan istnej euforii ("głośno mówił o konieczności zmiany politycznej i bliskie jej nadejście przepowiadał"). Ale wypadki, niezależnie od woli spiskowców, nabierały znacznie szybszego tempa, niż ktokolwiek z nich mógłby sobie życzyć. W niecałe dwa tygodnie po odwiedzinach Bestużewa w Puławach zmarł nagle w Taganrogu cesarz Aleksander, co zupełnie pokrzyżowało plany rewolucyjnych bojarów Południa i Północy. Na domiar złego na biurku zmarłego cesarza znaleziono nie wykorzystany jeszcze przez niego obszerny donos, ujawniający istnienie rozległego sprzysiężenia rewolucyjnego w armii. Zamieszanie, wywołane śmiercią panującego i powikłaniami w sprawie następstwa tronu, było tak wielkie, że donosem zainteresowano się dopiero w parę tygodni później. Pierwszą jego ofiarą padł główny dyrektor Stowarzyszenia Południowego pułkownik Paweł Pestel, dowódca wiackiego pułku piechoty. Aresztowano go w Tulczynie 13/25 grudnia tak niespodziewanie, że nie zdążył zniszczyć różnych kompromitujących papierów. Następnego dnia rozegrały się w Petersburgu tragiczne wypadki na placu Senackim. Sprowokowany przedwcześnie naporem wypadków, bunt petersburski był wyjątkowo niedołężnie zorganizowany. Wyznaczony na dyktatora powstania książę Sergiusz Trubecki, uległszy niepojętemu załamaniu, nie przybył w ogóle na plac Senacki - co sparaliżowało na czas dłuższy wszelką akcję powstańców i umożliwiło Mikołajowi opanowanie sytuacji. Kiedy wieści o tym wszystkim nadeszły na Ukrainę, dwaj nieustraszeni bojarzy Południa: podporucznik Sergiusz Murawiew-Apostoł i podporucznik Michał Bestużew-Riumin, nie bacząc na ogarniętą "wielką trwogą" starszyznę związkową, zdecydowali się podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę ocalenia odkrytego sprzysiężenia, a wraz z nim - wymarzonej wizji innej, lepszej Rosji. Śmierć cesarza Aleksandra I zakończyła również krymskie rekolekcje Gustawa Olizara. "Guberski" marszałek szlachty - wezwany do złożenia przysięgi na wierność nowemu władcy: cesarzowi Konstantemu I, a następnie zaopatrzony w "kartę podróżną", wystawioną w imieniu tegoż Konstantego - wyruszył w podróż powrotną do ukraińskiego Korostyszowa. Przybył do swoich włości na krótko przed wybuchem powstania w pułku czernichowskim. Zwiastun historycznych wydarzeń zaskoczył go w czasie pierwszego obiadu spożywanego w gronie przyjaciół pod rodzinnym dachem. "Siedząc u stołu - wspomina Olizar - usłyszeliśmy pocztowy dzwonek, a z małych sanek wysiadł płaszczem i szalem okryty oficer, uzbrojony w pałasz i pistolety. Gdy go służba bez zameldowania wpuszczać nie chciała, ja po głosie poznałem, że to był Riumin-Bestużew, ów młody nieodstępny przyjaciel Sergiusza Murawiewa. Proszę go więc, aby bez żadnej ceremonii zasiadł zaraz do stołu i ogrzał się zupą gorącą, którą właśnie podawano, co też uczynił skwapliwie, prosząc z większą skwapliwością jeszcze o danie mu natychmiast koni na dalszą podróż, prywatną drogą do Lubaru, dokąd śpieszyć musi tak w celu własnego, jak i przyjaciela swego Sergiusza bezpieczeństwa. Zapewniwszy się, że nie ma powodu wystrzegania się towarzyszów moich, opowiedział wprędce wypadki... petersburskie, wybuch rewolucji spiskowej, nieudanie się całego zamachu, aresztowanie Pestela, nikczemny przestrach księcia Trubeckiego, którego w domu szwagra jego, posła austriackiego hr. Lebzelterna, do więzienia schwytano, słowem zwycięstwo Mikołaja, który się carem ogłosił; wykrycie listy wszystkich spiskowych, a w końcu przysłanie feldjegra do Wasilkowa w celu aresztowania Murawiewa, gdy on Bestużew, będący trafem za urlopem w Wasilkowie, nie tracąc czasu zdążył wymknąć się z kwatery przyjaciela, nim Gebel, pułkownik Czerniechowskiego pułku, jego samego jako powiernika Murawiewa, mógł zaaresztować [...] Ostatnia zostawała tylko nadzieja w powstaniu na prowincji, które to naprawić może, co się w stolicy nie udało. W tym celu spieszył więc do Sergiusza Murawiewa [...] w nadziei podniesienia otwarcie buntu w pułku, gdzie wiernym sobie batalionem komenderuje: że inne pułki których naczelnicy należą do spisku, przyłączą się do pierwszego ruchu; że artyleria w Żytomierzu będzie... o wszystkich wypadkach uwiadomiona i że tym jednym sposobem potrafi może jeszcze uratować kraj i jego prawych obrońców [...] Straszliwe a bolesne dla mnie były te zwierzenia Bestużewa, łacno bowiem przewidzieć można było smutny koniec wszystkich tych iluzji, skoro zamach petersburski tak spełzł nikczemnie. Nierad go byłem dla niego i dla siebie dłużej zatrzymywać, a nie mając jeszcze urządzonej stajni, kazałem nająć w miasteczku trójkę furmańską z budką żydowską do Berdyczowa i w godzinę po jego przybyciu wyprawiłem go w dalszą niefortunną podróż..." Wkrótce po odjeździe Bestużewa tropiąca go pogoń żandarmska dotarła do Korostyszowa. "Jakoż tej samej nocy budzi mnie mój kamerdyner około pierwszej z północy, uwiadamiając, że jakiś niebieski oficer (żandarmii rosyjscy mają mundur jasny tej barwy), z kilku takimiż żołnierzami, którzy u wszystkich wejść stanęli, żąda w tej chwili mówić ze mną w imieniu cesarza. Schwyciwszy więc szlafrok na siebie, każę go prosić i następna wszczyna się między nami rozmowa: Oficer: - U was jest Bestużew - ja, w imię cesarza, mam rozkaz schwytać go żywego lub umarłego. Ja: Nie możesz pan tego dopełnić, bo go tu nie ma! Był wprawdzie, jadł obiad i wyjechał. Oficer: Ale pan wybaczysz, że ja muszę najściślejszą w całym domu zrobić rewizję. Ja: Czyń pan swój obowiązek, jeżeli mi nie wierzysz, ale panu honorem ręczę, że to istna prawda; zresztą nie dziwi mnie wcale, że nowy cesarz, a więc i sługi jego, nie mogą uczciwemu słowu zawierzyć; czas dopiero pokaże, kto sprzyja, a kto przeciwny rządom cesarza Konstantego! Zaledwiem to czarodziejskie słowo wymówił, oficer odskoczył ode mnie i krzyknął: - Jaki car Konstanty? Naszym carem jest Mikołaj I i ja w jego imieniu przyjeżdżam do pana ukrytego gościa aresztować. Mając podorożną (kartę podróżną - M.B.) jeszcze na stoliku, pokazuję mu ją i rzeknę: - Widzisz pan za jaką podorożną wczoraj dopiero do siebie przyjechałem z Krymu, tam przysięgałem cesarzowi Konstantemu i o niczym innym nie wiem. - Jak to? - odparł żandarm. - Pan nie wiesz o wypadkach 14 decembra w stolicy? I tu dopiero widząc moje zdziwienie i udaną ciekawość, zaczął mi opowiadać wypadki, o których przed kilku godzinami uwiadomiony byłem przez Bestużewa..." Chcąc zapewnić Bestużewowi bezpieczne ujście przed pościgiem, Olizar czynił, co mógł, aby sztucznie przedłużyć "gawędę" z pułkownikiem żandarmów. Kiedy ten oświadczył na koniec, że musi "lecieć za swoją zwierzyną" i zażądał dostarczenia w tym celu odpowiednio szybkiej podwody, dziedzic Korostyszowa posłał po nią do miasteczka zaufanego lokaja, dając mu uprzednio do zrozumienia, że z szukaniem koni nie musi się zbytnio śpieszyć. I rzeczywiście: rozwścieczony żandarm otrzymał konie dopiero po półtoragodzinnym czekaniu - i to mocno ochwacone. "Uspokojony w duszy, że już zbiega nie dosięgną... - ciągnie pamiętnikarz - umyśliłem wszakże nazajutrz wyjechać z miejsca, gdzie byłem na przesmyku uciekających i goniących, a postanowiłem wprost do Kijowa się udać, by tam zostawać na oczach wyższej władzy, wyrozumialszej zawsze jednak od policyjnych drabów wiejskiego ustronia". W drodze do Kijowa Olizar zatrzymał się na nocleg u swoich dzierżawców pod Radomyślem. Zmęczony niepokojami poprzedniej nocy, spodziewał się, że tym razem nikt nie zakłóci mu snu. Ale sądzone mu było jeszcze jedno dramatyczne spotkanie z Bestużewem-Riuminem, który po uzgodnieniu z Murawiewem-Apostołem planów powstańczych krążył nadal po okolicy, starając się bezskutecznie zjednać dla powstania należących do spisku generałów i pułkowników. "Nie wiem, z jakiego instynktu, czego nigdy nie robię, zamknąłem się na klucz w pokoju, który mi dano - wspomina dziedzic Korostyszowa i Arteku - gdy około siódmej z rana nazajutrz w pogodny, ale mroźny dzień słyszę dobijającego się do drzwi moich tego samego Bestużewa, którego sądziłem o tyle mil oddalonego, krzyczącego przez drzwi: - Ouvrez, de grace! Vite, des chevaux et quelque chose de chaud a avaler, car je meurs de froid - et puis une pelisse, au nom de Dieu, car je succemberai avant de rejoindre nos soldats pour le grand et dernier coup! (Otwórz, błagam! Szybko konie i kilka łyków czegoś gorącego, bo umieram z zimna - poza tym futro, na litość boską, bo padnę trupem, nim dojadę do naszych żołnierzy, aby zadać ostatnie, potężne uderzenie!)" Olizar - po niedawnej rozmowie z pułkownikiem żandarmerii - rozumiał doskonale, czym groziło dobrowolne udzielenie pomocy ściganemu oficerowi rosyjskiemu. Oświadczył tedy Bestużewowi przez zamknięte drzwi, że "nie otworzy, żeby móc w razie potrzeby przysiąc, że go nie widział". Jednocześnie doradził mu, aby wszystkiego, czego mu potrzeba domagał się "z gatunkiem gwałtu", le pistolet a la main (z pistoletem w ręku)". Upozorowane wymuszenie pomocy przebiegło sprawnie. "Pani domu [...] zrozumiała o co rzecz idzie, i zwiększając ten alarm domowy pośpiesza z gorącą kawą. Lokaj mój, dostawszy nieborak w twarz, oddać musi wyborny nowy swój kożuch, a sotnik, czyli wójt wiejski, przywitany kijem po plecach, przyprowadza natychmiast saneczki z parą koni, które na koniec uwiozły w lasy tego uzbrojonego szaleńca! Tą roztropnością mogę się tu pochwalić, bo mi ją natchnęła nie moja własna, ale jakaś niewidzialna, opiekuńcza siła!" Dalej opowiada Olizar, jak to Bestużewowi udało się dostać do zbuntowanych kompanii (rot) pułku czernichowskiego, dowodzonych przez Sergiusza Murawiewa-Apostoła; jak powstańcy zdobyli macierzysty garnizon pułku - miasto Wasilków - i panowali w nim przez 24 godziny, "kazawszy popom ogłaszać w dwóch cerkwiach przysięgę na konstytucją i na rząd, jaki ta konstytucja ustanowi"; jak oficerowie ogłaszali żołnierzom "zasady i obowiązki wolnych obywateli", a żołnierze krzepili się tymczasem plotką, że w Wasilkowie przebywa już w chłopskim przebraniu "prawowity car" Konstanty Pawłowicz, który poprowadzi ich przeciw przywłaszczycielowi tronu, Mikołajowi Pawłowiczowi; jak Murawiew-Apostoł przyjmował i odprawiał kurierów, obiecujących przystąpienie do powstania innych pułków i jak "nabawił wielkim strachem Kijów i Białocerkiew, bo nie wiadomo było, w którą stronę się obróci". Ale po opisie tej pierwszej, radosnej i pełnej nadziei doby powstania odnajduje się już tylko rzeczy smutne. Żandarmeria wyłapuje kolejno wysyłanych po pomoc emisariuszy Murawiewa-Apostoła. Piesza kolumna tysiąca straceńców kluczy samotnie wśród pustych zaśnieżonych pól, daremnie wypatrując nadejścia obiecanych posiłków huzarów i artylerii. Aż wreszcie między wsiami Ustymówką i Kowalówką dochodzi do krótkiego morderczego starcia z wielokrotnie silniejszymi wojskami generała Geismara. "W tym wydarzeniu - kończy relację Olizar - Gejsmar haniebnie splamił szablę swoją, może z przekonania i obowiązku na tę braterską wojnę dobytą, bo po skończonej batalii leżącego już rannego Murawiewa sam jeszcze w twarz rąbnął! Tak więc walka o swobodę Rosji trwała pół godziny, po której nastąpić miało dwudziestodziewięcioletnie panowanie Mikołaja, przypominające, o ile wiek nasz pozwalał, rozkosze kraju tego za Iwana Groźnego". Roztropność wykazana przy drugim spotkaniu z Bestużewem-Riuminem, nie zdołała uchronić Olizara od poważnych nieprzyjemności. Trzecie i ostatnie spotkanie "pustelnika Ajudahu" z czernichowskim powstańcem odbyć się miało w więzieniu śledczym twierdzy Petropawłowskiej pod Petersburgiem. "Moje aresztowanie nastąpiło 15-27 stycznia przy dość komicznych okolicznościach; tegoż dnia poir faire, jak mówią Francuzi, bonne mine a mauvais jeu (robiąc dobrą minę do złej gry), zaprosiłem był na świeżo przybyłe ostrygi i pasztety sztrasburskie kilku z przyjezdnych moskiewskiego towarzystwa gwieździstych łakomców... Śniadanie było na pierwszą, a mnie o dwunastej godzinie aresztowano. Kijowski policmajster, pułkownik Durow, gwardzijski bon vivant, ustawił już był przy drzwiach mojego mieszkania szyldwachy z rozkazem niewpuszczania nikogo; sam zaś z jakimś drugim policyjnym fagasem zajmowali się opieczętowywaniem moich papierów. Przez okno z piętra widzieliśmy nie bez uśmiechu, jak wszyscy przyjeżdżający zaproszeni z fantazją właściwą poważnie zajeżdżali w dziedziniec, a jak po dostrzeżeniu szyldwachów [...] z zasłonioną twarzą co prędzej zmykali, jakby ukryć pragnęli, że się na zapowietrzony dom natknęli..." Po przywiezieniu aresztowanego do Petersburga odtransportowano go do Pałacu Zimowego, gdzie w bogato urządzonym gabinecie, sąsiadującym z pokojami carskimi, poddał go wstępnemu przesłuchaniu starszy generał-adiutant Lewaszew. Olizar znał się doskonale z Lewaszewem z rozmaitych okazji towarzyskich w Petersburgu i Moskwie, ale tamten uparcie udawał że go nie poznaje. Przesłuchanie dotyczyło głównie wizyt w Korostyszowie: księcia Jabłonowskiego, Murawiewa-Apostoła i Pestela oraz znalezionego przy rewizji francuskiego listu, w którym Murawiew-Apostoł zawiadomił polskiego przyjaciela o małżeństwie Marii Rajewskiej z Sergiuszem księciem Wołkońskim. Cesarz nie pokazał się przesłuchiwanemu ani razu, ale Olizar wyczuwał jego obecność za zieloną jedwabną kotarą, za którą znikał co pewien czas generał Lewaszew - najwyraźniej dla pobrania instrukcji. Chociaż dziedzic z Korostyszowa na wszystkie pytania odpowiadał zgodnie z prawdą, odpowiedzi jego nie zadowoliły widocznie wymagań cesarskich, gdyż po zakończeniu przesłuchania odwieziono go "na zmiękczenie" do twierdzy Petropawłowskiej. Tam spotkał się ze starym znajomym. "Naprzeciwko mojej ciupy była ciupa Rumina-Bestużewa, o czym przekonałem się z trafu pęknięcia ogrzewalnej piecowej rury, co przez wszystkie drewniane przegrody, czyli klatki nasze przechodziła. Duszący dym, jaki się rozszedł po ciupach, sprawił, żeśmy wszyscy instynktowo do drzwi naszych zapukali, aby nam trochę powietrza wpuszczono... i wtedy, gdy je otworzono, to po raz ostatni ujrzałem naprzeciw siebie Rumina, który wykrzyknął: Comment? et vous aussi ici? (Jak to? i pan też tutaj?)". Poza tym jednym przelotnym widzeniem Olizarowi nie udało się już nigdy zobaczyć swego rosyjskiego znajomego. Ale słyszał go jeszcze wiele razy. Najmłodszy z południowych bojarów, chociaż natura obdarzyła go głosem niezbyt melodyjnym, zabawiał więźniów bezustannym wyśpiewywaniem francuskich i włoskich pieśni. Dopiero po pewnym czasie Olizar zorientował się, że Bestużew po prostu wykorzystywał okoliczność, że strażnicy nie znali obcych języków i porozumiewał się w ten sposób z lokatorami sąsiednich cel. "Bestużew ciągle kaczkowatym swoim głosem śpiewał do obok siebie siedzącego Murawiewa podobno, po zobaczeniu mnie naprzeciw siebie z wypadku wyżej wspomnianego i do mnie recytatywa swoje zwracał. Zrazu pełen jeszcze ducha prozelityzmu politycznego, chciał on w rozmowach swoich nawracać po celach chodzącego popa... Później, gdy męczarnie ciała osłabiły w nim ducha, przeczuwać zaczynał smutny swój koniec, wtedy śpiewał do mnie: - Le regne sera cruel et bien long! Vous vous echapperaz a la mort; vous serez meme libre, a moi, on me destine une mort ignomigneuse. C'est triste, car des generations passeront avant que nous soyons venges. Pauvre Russie! Une fóis que vous serez libre, tachez de decouvrir mes restes et faites les inhumer sous le tertre d' Ascold a Kiev! C'est la que j'ai medite, reve si souvent le bonheur de ma patrie. (Panowanie będzie srogie i bardzo długie! Unikniesz śmierci; będziesz nawet wolny, a dla mnie przeznaczona jest sromotna śmierć. Smutne to, gdyż pokolenia przeminą, zanim zostaniemy pomszczeni. Biedna Rosja! Kiedy znajdziesz się już na wolności, postaraj się odszukać moje szczątki i pochować je w mogile Askolda * (* Książę kijowski z IX wieku n.e.) w Kijowie. Tam to rozmyślałem, marzyłem tak często o szczęściu mojej ojczyzny)". Bliska przyszłość miała wykazać, że Bestużew-Riumin był, niestety, lepszym wróżbitą niż słynna jasnowidząca paryska pani Lenormand, która przepowiedziała jego przyjacielowi Murawiewowi-Apostołowi, że "zostanie w Rosji drugim Bonapartą". "Bóg mi świadkiem - kończy swą opowieść poczciwy Olizar - że nie byłem w możności spełnić tej ostatniej woli współkolegi więźnia, ale zapisuję to dla pamięci, aby kiedyś kto może z familii nieboszczyka lub jaki rosyjski patriota w nieprzewidzianym roku wolności kraju tego wiedział, na jakim miejscu wystawić pomnik, który by cienie tych pierwszych męczenników ich narodu, zwłaszcza Bestużewa i Sergiusza Murawiewa, prawdziwie rozradował!" Z zestawienia dat wynika, że Antoniego Jabłonowskiego porwano z pałacu jego w Annopolu na kilka dni przed aresztowaniem Olizara. Ale dramat księcia eks-szwoleżera - dramat, który stać się miał przyczyną dramatów tylu innych ludzi zaczął się dużo wcześniej. Trudno dziś dokładnie ustalić, na czym polegał i kiedy nastąpił pierwszy fałszywy krok niefortunnego uczestnika rokowań kijowskich, w pamiętnikach czyta się na ogół, że Jabłonowski sprzeniewierzył się obowiązkowi tajemnicy związkowej, wręczając pułkownikowi Pestelowi, podczas jednego ze spotkań w Kijowie, spisaną przez siebie listę ważniejszych członków Towarzystwa Patriotycznego. Po aresztowaniu Pestela lista ta miała się dostać w ręce władz. Możliwe, że było nieco inaczej. W protokole pierwszego petersburskiego zeznania księcia z 29 stycznia 1826 roku jest wprawdzie wzmianka, że badanemu okazywano jakąś listę, lecz z kontekstu wynika, że była ona pisana po rosyjsku, co przemawia raczej przeciwko autorstwu księcia, który z Rosjanami porozumiewał się wyłącznie po francusku. Jabłonowski przyznawał w śledztwie, że większość nazwisk na liście pokrywa się z jego ustnymi zeznaniami, co do reszty nazwisk oświadczył jednak, że "były tak napisane, iż nie wie, do kogo się odnoszą". Należy więc przypuszczać, że ową listę sporządził sam Pestel, po otrzymaniu ustnych informacji od Jabłonowskiego. Tak czy inaczej, fakt karygodnej niedyskrecji księcia eks-szwoleżera zdaje się nie ulegać wątpliwości. Wszyscy pamiętnikarze zgodni są co do tego, że odkrycie przez Jabłonowskiego tajemnicy związkowej, potwierdzone i uzupełnione następnie jego zeznaniami ustnymi przed cesarzem i komitetami śledczymi w Petersburgu i w Warszawie - stało się główną podstawą do wytoczenia procesu przeciwko Towarzystwu Patriotycznemu. Mimo to pamiętnikarze, oceniający tę sprawę już z pewnego dystansu, uważają, że lekkomyślny przyjaciel generała Łubieńskiego nie zasłużył sobie aż na takie odium pogardy i nienawiści, jakim obciążali go jego współcześni. Prawie wszyscy kronikarze podkreślają osobistą zacność i patriotyczne uczucia młodego księcia. Nie umniejszając jego obiektywnej winy, wysuwają jako okoliczność łagodzącą fakt, że swoje zeznania weryfikujące uprzednią nieostrożność, składał nie z niskich pobudek obliczonych na "polepszenie własnego położenia", lecz z naiwnej wiary, że szczerym wyznaniem wszystkiego przebłaga cesarza i uratuje zarówno siebie, jak i skompromitowanych kolegów. Nawet tak surowy rejestrator i sędzia wszystkich potknięć bliźnich, jak generał Prądzyński, wyraża w swoich pamiętnikach przekonanie, iż Jabłonowski "mniemał, że jeżeli wszystko odkryje, wszystko ocali". W zgodzie z wieloma innymi pamiętnikarzami, Prądzyński przypuszcza, że właśnie z powodu tego błędnego mniemania "Jabłonowski, choć mógł się ratować ucieczką, czekał u siebie na feldjegra i kozaków". Z niektórych źródeł wynika, że Jabłonowski dowiedział się o grożącym mu aresztowaniu bezpośrednio po znalezieniu u Pestela kompromitujących papierów. Podobno uprzedził go o tym kijowski gubernator cywilny Kowalew, cieszący się u ziemian kijowskich i wołyńskich opinią "bardzo ludzkiego urzędnika". Blisko związana z Jabłonowskim pamiętnikarka Rozalia z Lubomirskich Rzewuska (owa straszna ciotunia pani Ewy Hańskiej-Balzakowej - która tak zalazła za skórę Balzakowi, że uczynił ją prototypem najkoszmarniejszych krewnych z Komedii ludzkiej), utrzymuje, że Kowalew, pokazując księciu znalezioną u Pestela listę, powtarzał parokrotnie: "Albo trzeba wytrwale zaprzeczać wszystkiemu, ale to wymaga niemałej odwagi fizycznej i moralnej, albo też skorzystać z jedynej sprzyjającej chwili... chwili, gdy zwróci się do pana cesarz". Nie ulega wątpliwości, że Jabłonowski mógł "się ratować ucieczką". Mając do dyspozycji duże fundusze, stajnie pełne wybornych koni, tłum wiernych służących i dzierżawców, niezliczonych przyjaciół na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej, a także we wszystkich europejskich stolicach - mógł z łatwością uciec za granicę bądź zaszyć się w jakiejś głuszy wiejskiej, niedostępnej dla żandarmów i konfidentów policyjnych. Nie uczynił tego, a tym samym zdecydował się na kapitulację. Bo musiał przecież wiedzieć, że nie stać go było na "niemałą odwagę fizyczną i moralną". Strącony ze szczytu swych osiągnięć życiowych w przepaść śmiertelnego zagrożenia, odarty w jednej chwili ze wszystkich swoich racji, zahipnotyzowany strachem - czekał na wezwanie cesarza. Opowiadają, że kiedy matka księcia, stara księżna Teodora dowiedziała się o aresztowaniu syna, zareagowała na to okrzykiem: - Ach Boże, on ma słabe nerwy! O tych słabych nerwach księcia Antoniego czyta się dużo w pamiętnikach. Nawet on sam starał się później usprawiedliwiać słabością nerwów swoje postępowanie w śledztwie. Ale do owego fatalnego stycznia 1826 roku jego brak odporności psychicznej nie wyrządzał szkody ani jemu, ani innym. Młody książę należał do tych ulubieńców fortuny, których życie nie wystawia na ciężkie próby charakteru. Poza jedynym wypadkiem, kiedy w październiku 1812 roku, prowadząc pluton zwiadowczy szwoleżerów, wskutek własnej nieostrożności dostał się razem z nim do niewoli rosyjskiej, jego kariera przebiegała gładko i bezkolizyjnie. Dbała o to księżna-matka, prezentująca sobą potężną indywidualność i równie potężne stosunki z możnymi świata. Ona to od najmłodszych lat syna do jego pełnoletności "urządzała" mu życie, usuwając z jego drogi wszelkie przeszkody, a jednocześnie tę drogę kształtując. Ona nauczyła go hałaśliwego, egzaltowanego patriotyzmu, tak charakterystycznego dla atmosfery jej dawnej rezydencji w Mons-sur-Orge pod Paryżem - i zaszczepiła mu wygórowane ambicje polityczne. Ona kiedy miał lat niespełna dziewiętnaście, zrobiła z niego podporucznika w I pułku szwoleżerów, chociaż, jak wiemy z biografii Walentego Zwierkowskiego, nie było to wcale rzeczą łatwą. Ona postarała się później o uwolnienie go z niewoli rosyjskiej. Jej też wpływom eks-szwoleżer zawdzięczał, że po powrocie do kraju otrzymał nominację na kamerjunkra dworu i wicereferendarza Rady Stanu,. Prawdopodobne jest także, że to właśnie księżna Teodora chlubiąca się zawsze bliską znajomością z Tadeuszem Kościuszką, skłoniła syna do wszczęcia akcji na rzecz sprowadzenia zwłok Naczelnika ze Szwajcarii do kraju, a następnie wykorzystując swoje stosunki z dworem petersburskim, spowodowała, że cesarz właśnie księciu Antoniemu zlecił zaszczytną misję przewiezienia historycznej trumny z Solury do Krakowa. To ostatnie wydarzenie musiało porządnie zawrócić w głowie młodemu księciu. Do tego czasu był tylko synem znanej (nie zawsze z najlepszej strony) księżnej-wojewodziny Jabłonowskiej i bohaterem niezbyt chlubnego epizodu wojennego pod Słonimiem: młodym arystokratą Antosiem Jabłonowskim, wykształconym, dowcipnym i bardzo przystojnym (nie ostała się po nim żadna podobizna, wiadomo jednak, że kiedy w roku 1816 przebrał się na balu za kobietę, na jego "dziewczęcą urodę" dali się nabrać nawet najwytrawniejsi uwodziciele). Ale poza tym nie odznaczał się niczym szczególnym: był typowym, dobrze urodzonym "złotym młodzieńcem". Przeobrażenie nastąpiło dopiero w tryumfalnej drodze powrotnej z Solury. Jadąc na czele witanego wszędzie z najwyższą czcią konduktu pogrzebowego, książę Antoś Jabłonowski - tak samo jak niegdyś powracający z Francji Wincenty Krasiński - poczuł się nagle postacią historyczną. Tę świadomość własnej ważności historycznej wzmocniło w nim jeszcze zawarte w tymże roku małżeństwo z bogatą dziedziczką Dęblina, Pauliną Mniszchówną i wejście w nieprzytomnie snobistyczną rodzinę Mniszchów, wynoszącą się nad wszystkich z racji bliskiego pokrewieństwa z ostatnim królem polskim Augustem Poniatowskim. Być może, iż właśnie to poczucie historycznej pozycji w społeczeństwie skłoniło lekkomyślnego kamerjunkra dworu i wicereferendarza rady stanu do związania się z tajnym ruchem niepodległościowym, chociaż do roli konspiratora absolutnie się nie nadawał. W pierwszych latach swojej kariery politycznej Antoni Jabłonowski upamiętnił się tylko jednym faktem, odpowiednio później przez niego samego rozdmuchiwanym. W okresie słynnej awantury teatralno-prasowej lat 1819-1820 był podejrzewany o wynoszenie różnych pikantnych ploteczek z rady stanu i przekazywanie ich buntowniczym redaktorom "Orła Białego": Brunonowi Kicińskiemu i Teodorowi Morawskiemu. W związku z tym wzywano go "na wygawor" do Belwederu. W każdym innym wypadku musiałoby się to skończyć przynajmniej usunięciem winnego z posady rządowej - w wypadku młodego księcia ograniczyło się tylko do "ojcowskiego" zmycia głowy. Cesarzewicz Konstanty pamiętał jeszcze, jak wielką przysługę wyświadczyła tronowi w roku 1814 Teodora Jabłonowska organizując swój historyczny bal na cześć Aleksandra I i Kościuszki. Prawdziwie ożywiona działalność Jabłonowskiego w Towarzystwie Patriotycznym rozpoczęła się dopiero po zniknięciu z widowni majora Łukasińskiego. Pierwszy naczelnik konspiracji nie znosił arystokratycznych lekkoduchów w rodzaju księcia eks-szwoleżera i nie dopuszczał ich do żadnych ważniejszych zadań. Sytuacja uległa zmianie po aresztowaniu Łukasińskiego, kiedy na czele nowego Komitetu Centralnego stanął życzliwy księciu stary kasztelan Stanisław Sołtyk, a faktycznym kierownikiem Towarzystwa stał się podpułkownik Seweryn Krzyżanowski, dobrze znający Jabłonowskiego z domu generałostwa Łubieńskich. W tym samym mniej więcej czasie zmarł stary książę-wojewoda Stanisław Jabłonowski, i syn odziedziczył po nim Annopol na Wołyniu. Nowi kierownicy Towarzystwa uznali, że młody magnat, mający dobra w Królestwie i w zachodnich guberniach cesarstwa, a ponadto powiązany rozmaitymi pokrewieństwami i powinowactwami z Galicją i Krakowem - nadaje się idealnie na łącznika między warszawską centralą a odpadłymi prowincjami dawnej Rzeczypospolitej. Został więc dopuszczony do naczelnych władz Towarzystwa, a że miał bujną fantazję i był bardzo próżny, wkrótce poczęło mu się roić, że jest kimś szczególnie ważnym w ruchu patriotycznym. Pozorami tej swojej rzekomej ważności starał się także imponować innym, zapominając często o podstawowym obowiązku zachowania tajemnicy konspiracyjnej. Wielu pamiętnikarzy zwraca uwagę na niedyskrecję i lekkomyślne gadulstwo księcia eks-szwoleżera. Podpułkownikowi Pestelowi przedstawiał się podobno jako najwyższa osoba w tajnym związku "nie mająca już nad sobą nikogo". Aby przekonać naczelnego bojara Stowarzyszenia Południowego o swoim wszechstronnym wtajemniczeniu, sypał mu nazwiskami ważniejszych członków Towarzystwa Patriotycznego, wymieniając wśród nich także rozmaite wysokie osobistości do ruchu w ogóle nie należące*. (* Na podstawie zeznań Jabłonowskiego został również aresztowany generał Karol Kniaziewicz przebywający wówczas w Saksonii. W wyniku ostrej interwencji ambasadora rosyjskiego władze saskie osadziły Kniaziewicza w twierdzy Koenigstein, gdzie spędził pół roku. Warto dodać, że w tym samym Koenigsteinie w r. 1939 Niemcy stworzyli oflag dla jeńców polskich.) Nawet przez myśl mu nie przechodziło, jak groźne konsekwencje mogą z czasem z tego wyniknąć. Kiedy nadeszła wiadomość o uwięzieniu Pestela i znalezieniu u niego kompromitujących papierów - "wtajemniczony najwyższego stopnia", dla którego konspiracja była dotychczas tylko pasjonującą imprezą towarzyską, stracił głowę tak samo, jak w roku 1812, kiedy ze swymi szwoleżerami wpakował się w zasadzkę kozacką. Ale czekając w pałacu annopolskim na przyjazd cesarskiego feldjegra, łudził się pewnie jeszcze, że i tym razem jego opiekuńcza gwiazda go nie zawiedzie i pozwoli mu jakoś wybrnąć z opresji. Załamał się dopiero w czasie aresztowania. Bo też aresztowano go w okolicznościach osobliwych. Opowiada o tym w niewydanym tomie swoich Wspomnień Leon Dembowski, pamiętnikarz poważny i równie dobrze wprowadzony w życie wyższych sfer, jak w kulisy procesu Towarzystwa Patriotycznego. "Wydano rozkaz przywiezienia x. Antoniego Jabłonowskiego - pisze Dembowski. - Oficer żandarmerii, któren wykonywał to polecenie, zjechawszy do dóbr jego na Wołyniu, zastał go w szlafroku w porze rannej, a zatrzymawszy nie dał mu się ubrać i tak go do Petersburga dostawił, gdzie natychmiast do Cesarza został przywołany. Bądź że się zmieszał, okazując się w tak nieprzyzwoitym stroju przed Monarchą, bądź że zdawało mu się, iż w okolicznościach podobnych najlepiej uczyni wyjawiając wszystko, co wiedział, wyspowiadał się całkowicie N. Panu... Tym sposobem od razu odkryto działania związku patryotycznego w Królestwie i jego stosunki z Rosyjskimi buntownikami". Kto wie, czy ów szlafrok rzeczywiście nie wywarł decydującego wpływu na późniejszą postawę Jabłonowskiego. U człowieka o tak słabych nerwach a jednocześnie tak próżnego jak on - byłoby to najzupełniej możliwe. Zwłaszcza że ten nieszczęsny szlafrok musiał mu się wydawać szczególnie poniżający na tle pysznej scenerii, w jakiej przeprowadzał śledztwa nowy cesarz-król Mikołaj I. Najważniejszych więźniów, których spotykał zaszczyt przesłuchiwania przez samego monarchę, wprowadzano do wypełnionych skarbami sztuki sal Ermitażu. Jeden z dekabrystów wspomina, iż przez cały czas śledztwa miał możność podziwiania Świętej rodziny Domenichina i Syna marnotrawnego Salvatora Rosy. Nad stołem, przy którym stał "nowy cesarz", wisiał wielki portret Klemensa IX. Nowy cesarz różnił się od swoich starszych braci. Spojrzenia na ludzi i sprawy nie zamącały mu ani liberalistyczne tęsknoty Aleksandra, ani psychopatyczne szaleństwa Konstantego. Jakkolwiek w przeciwieństwie do starszych braci nie był wychowywany na dziedzica tronu, znacznie lepiej od tamtych nadawał się na samowładcę rozległego imperium. Jako dziecko napisał kiedyś w wypracowaniu historycznym, że "monarcha nie ma prawa wybaczać wrogom państwa". Wierzył święcie w słuszność tej maksymy. Uczynił z niej główną zasadę swego panowania. W jego chłodnych ołowianych oczach, gdy z wysokości swego ogromnego wzrostu spoglądał na badanych spiskowców, odbijał się wstręt, połączony z czymś w rodzaju zbożnego zdumienia. Nie mógł pojąć ludzi, ośmielających się występować przeciwko ustalonemu porządkowi. Nie mógł im wybaczyć wielkiego strachu, jaki przeżył w czasie grudniowych wydarzeń na placu Senackim. Był dobrym mężem, a jego żona, z domu księżniczka pruska, nabawiła się wtedy nerwowej "drżączki głowy", która miała jej już pozostać do końca życia. Metody śledcze nowego cesarza wobec doprowadzonych do niego "zbrodniarzy stanu" (często jego dawnych kolegów szkolnych i towarzyszy młodzieńczych zabaw) były dość schematyczne. Przeważnie zaczynał od straszenia więźniów karami, jakie czekają ich po śmierci, na tamtym świecie. "Przekleństwo i potępienie!" krzyczał do nich szczerze przejęty. Potem zmieniał ton na spokojniejszy i bardziej rzeczowy. "Jeżeli nie chce pan zgubić swojej rodziny i być traktowany jak świnia - mówił po prostu - musi pan do wszystkiego się przyznać". Czasami zdarzały się mu odezwania godne utrwalenia w historii. Kiedy niedoszły dyktator powstania petersburskiego, tchórzliwy książę Sergiusz Trubecki, błagał go o darowanie życia, powiedział "Zostawię ci to twoje nędzne życie, jeżeli potrafisz udźwignąć jego ciężar". Najczęściej jednak bywał po prostu ordynarny. Kiedy jeden z przesłuchiwanych dekabrystów, którego portret wisiał jeszcze w sąsiadującej z miejscem przesłuchań Galerii Bohaterów 1812 r., próbował tłumaczyć, że honor nie pozwala mu zdradzić nazwisk współspiskowców, cesarz Wszechrosji w sposób niesłychanie brutalny zabronił mu "wyjeżdżać ze swoim plugawym honorem". W wypadkach, gdy opór przesłuchiwanego przedłużał się - uroczystą ciszę sal, wypełnionych arcydziełami światowej sztuki, rozdzierał najdostojniejszy wrzask: "Zakuć go w kajdany tak, żeby nie mógł się ruszyć!" Przypuszczam, że wobec Jabłonowskiego stosowanie tak gwałtownych środków nie było konieczne. Dla zdominowania księcia o słabych nerwach wystarczała w zupełności sama zewnętrzność Mikołaja I, o którym pewien podróżnik francuski napisał, że "nie można było być bardziej cesarzem niż on". Postawiony przed obliczem "najbardziej imponującego z monarchów", ściśniętego gorsetem i zapiętego na ostatni guzik munduru, nieszczęsny kamerjunker w szlafroku nie miał żadnych szans na wybronienie się. Powiedział wszystko, czego od niego żądano. Gustaw Olizar, któremu żadnej winy nie potrafiono udowodnić, po kilkudniowym śledztwie został zwolniony z więzienia. Dla uzyskania pełnej rehabilitacji "guberski marszałek" w tydzień po uwolnieniu przedstawił się na publicznej audiencji cesarzowi. W związku z tą audiencją odnotował w pamiętniku zabawny epizod. "Niezwykłą dworską jakąś pomyłką zgromadzono nas do jednej z sal pałacu, która nie nam przeznaczoną była; spostrzega się w tym jakiś szambelan, wpada zdyszany i prosi, abyśmy za nim szli prędzej tajnym, ciemnym korytarzem, by przed wejściem cesarza jeszcze zdążyć i stanąć we właściwej do przyjęcia sali. Kłusujemy więc ordynkiem parami za przewódcą naszym przez oświecony lampami labirynt. Do tego korytarza wiodły z boku jakieś schody do pokoi cesarskich. W chwili właśnie, kiedy nasza para te schody mijała, cesarz z wielkim księciem Michałem nie spodziewający się kogo bądź w tym przesmyku napotkać, oba jak dwa studenty, trzymając się pod ręce, z chustek do nosa zrobiwszy sobie fartuszki dla ochrony białych ineksprymablów, śmiejąc się zeskakiwali o jednej nodze na stopnie schodów. Lecz gdy spostrzegli, cesarz stanął, i widziałem, jak z dopiero co najweselszego i przyjemnego oblicza w oka mgnieniu utworzyła się groźna, przerażająca samowładcy postać..." No cóż, na upartego można by się w tym epizodzie doszukać pewnej rekompensaty za ów fatalny szlafrok Jabłonowskiego. Ba, gdybyż to nieszczęsny kamerjunker w szlafroku mógł widzieć przedtem fartuszek na ineksprymablach cesarza, może by się inaczej zachował w czasie późniejszego śledztwa. Postępowanie karne w sprawie dekabrystów ciągnęło się przez wiele miesięcy. Mniej obciążonych oficerów i szeregowych sądził sąd I Armii w Mohylowie. Wśród sądzonych oficerów pułku czernichowskiego znaleźli się dwaj wołyńscy Polacy: kapitan Karol Majewski i porucznik Antoni Wojniłłowicz. Pozbawiono ich stopni oficerskich i zesłano do dalekich garnizonów. Zesłany do korpusu syberyjskiego Karol Majewski zmarł w drodze na Syberię, Antoni Wojniłłowicz trafił na Kaukaz, gdzie poległ wkrótce w walkach z tamtejszymi góralami broniącymi swojej wolności. Szeregowców, którzy uczestniczyli w powstaniu ukraińskim, skazywano przeważnie na przepędzenie przez tzw. "zieloną ulicę". Ustawieni w długim szpalerze żołnierze oddziałów egzekucyjnych, uzbrojeni w grube kije, wymierzali biegnącemu skazańcowi od tysiąca do dwunastu tysięcy uderzeń. Żołnierze wyznaczeni do wykonania wyroków starali się oszczędzać skazanych kolegów i bili ich bez zawziętości. Ale nie obejmowała ta wyrozumiałość dawnych oficerów, zdegradowanych w przeszłości za jakieś przewinienia dyscyplinarne i przeniesionych karnie z macierzystych jednostek do pułku czernichowskiego. Na tych nieszczęśnikach - a było ich wśród skazanych czernichowców paru - skupiła się cała wściekłość żołnierzy, których zmuszono do bratobójczej walki, a następnie do katowania kolegów. Mszczono się na dawnych oficerach za "uciemiężenia i niesprawiedliwość, których każdy z żołnierzy w mniejszym lub większym stopniu doznał od szlachty. Żołnierze nie bili nieszczęśliwych - szarpali kawałkami ciała w jakimś upojeniu." Wśród tych skatowanych nieszczęśników znalazło się także dwóch polskich synów ziemiańskich, przeniesionych do pułku czernichowskiego jeszcze w roku 1821: Dymitr Grocholski, dawny sztabskapitan połtawskiego pułku piechoty, przyjaciel Murawiewa-Apostoła i Bestużewa, oraz Ignacy Rakuza, dawny porucznik penzeńskiego pułku piechoty. Obaj odebrali po sześć tysięcy pałek. Wyniesiono ich z "zielonej ulicy" na wpół martwych. Asystująca przy wykonaniu wyroku narzeczona Grocholskiego, córka bogatych ziemian z okolicy Białej Cerkwi, dostała pomieszania zmysłów i tego samego wieczora zmarła. Najważniejszych oskarżonych badano i sądzono w Petersburgu. Po wielu miesiącach śledztwa pięciu z nich, którym dowiedziono planowanie zamachu na świętą osobę imperatora: Pawła Pestela, Sergiusza Murawiewa-Apostoła i Michała Bestużewa-Riumina ze Stowarzyszenia Południowego oraz poetę Kondratija Rylejewa i dymisjonowanego oficera Piotra Kachowskiego ze Stowarzyszenia Północnego - skazano na karę śmierci przez ćwiartowanie, trzydziestu jeden dalszych oskarżonych - na ścięcie. Ale Mikołaj nie chcąc obciążać początków swego panowania karami tak okrutnymi, w swoim "niezmierzonym miłosierdziu" ćwiartowanie zamienił na szubienicę, a ścięcie na dożywotnią katorgę. Wyroki wykonano 27 lipca 1826 roku. W pamiętnikach dekabrystów zachowało się wiele opisów tej egzekucji - częstokroć niezupełnie ścisłych. Za najprawdziwszą, bo zgodną z protokołem urzędowym, uznać wypada relację znanej nam już Marii z Rajewskich księżnej Wołkońskiej, ukochanej Gustawa Olizara - Tatiany z Eugeniusza Oniegina. "Przyprowadzono pięciu skazanych na śmierć. Pestel, Sergiusz Murawiew, Rylejew, Bestużew-Riumin (Michał) i Kachowski zostali powieszeni, ale tak okropnie niezręcznie, że trzech z nich urwało się ze stryczka i po raz drugi zostali wprowadzeni na szafot. Sergiusz Murawiew nie pozwolił, by go podtrzymywano; Rylejew, który odzyskał zdolność mówienia, wyrzekł: Jestem szczęśliwy, że dwa razy umieram za ojczyznę. Ciała ich złożono w dwóch wielkich skrzyniach napełnionych niegaszonym wapnem i zakopano na wyspie Gołodaj. Wartownik nie pozwalał nikomu zbliżyć się do grobu. Nie potrafię opisać tej sceny, jest ona zbyt wstrząsająca, czuję się chora, gdy ją sobie przypominam. Jej opis przechodzi moje siły. Generał Czernyszew (późniejszy hrabia, a następnie książę) galopował na koniu wokoło pięciu szubienic, patrząc na ofiary przez lornetkę, i chichotał". Wśród skazanych na dwadzieścia lat katorgi był także mąż księżnej, generał Sergiusz Wołkoński - syn wielkiej ochmistrzyni dworu, szwagier potężnego ministra dworu i apanaży. Odebrano mu tytuł i stopień wojskowy, przebrano w kitel aresztancki i popędzono do kopalń Sybiru. Dwudziestojednoletnia księżna Maria ("nieczuła kobieta" - jak nazywał ją w wierszu Olizar) postanowiła towarzyszyć mężowi. Nie bacząc na klątwę ciężko chorego ojca, na osobiste perswazje cesarza, godząc się na rozstanie z ukochanym synkiem i na podpisanie straszliwego zobowiązania, które z jej przyszłych dzieci urodzonych na Syberii miało uczynić "poddanych chłopów przypisanych do przedsiębiorstw państwowych" młodziutka księżna, wierna swojej miłości, zrezygnowała z tytułu, majątku, wszelkich przywilejów - i ruszyła śladami męża do kopalni srebra w Nerczyńsku. Tak samo postąpiły dwie inne młode damy z najwyższego towarzystwa rosyjskiego: księżna Katarzyna Trubecka, żona niefortunnego "dyktatora" powstania petersburskiego, i Aleksandra Murawiewa, żona Nikity Murawiewa, głównego ideologa Stowarzyszenia Północnego. Za pośrednictwem tych bohaterskich kobiet przyjaciel dekabrystów, wielki poeta Aleksander Puszkin przesłał więźniom Sybiru poetycką pociechę zaczynającą się od słów. W głębinie syberyjskich rud Wytrwajcie, dumni, niezawiśli, Nie zginie wasz bolesny trud I lot wysoki waszych myśli... Odpowiedział mu z Nerczyńska skazany na katorgę dekabrysta Włodzimierz książę Oderjewski: Jesteśmy dumni - wiedz to, bardzie - Z kajdan i z losu każdy rad, W więziennych murach spoza krat Każdy z nas carów ma w pogardzie... Dekabryści nie zdali egzaminu jako organizatorzy zbrojnego przewrotu. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn ich klęski było zbyt jeszcze silne związanie z caratem, który zamierzali obalić. Ludwika Śniadecka, opisując w liście do siostry wypadki na placu Senackim w Petersburgu, ze szczególnym przejęciem podkreślała bliskie związki między carem a powstańcami: "O szóstej wieczorem cesarz wysyła przeobrażeńców i artylerię - przeciwko komu! Nieba! przeciwko braciom, krewnym, przyjaciołom, znajomym, kompanom zabaw, towarzyszom broni..." - Poczucie osobistych powiązań z caratem musieli mieć także sami dekabryści. Mikołaj ani przez chwilę nie był dla nich wrogiem, z którym nie mogło być pojednania. Ta właśnie świadomość osłabiała ich stanowczość w walce, ta właśnie świadomość skłaniała w późniejszym śledztwie nawet najodważniejszych z nich do odkrywania przed cesarzem tajemnic związkowych, gdyż łudzili się, że Mikołaj podejmie przynajmniej częściowo, realizację ich idei reformatorskich. Dekabryści przegrali jako wojskowi i politycy, zwyciężyli natomiast jako bohaterowie legendy. Ich wspaniała postawa osobista w nieludzkich warunkach katorgi syberyjskiej oraz ich pisma literackie i filozoficzne, stworzone na zesłaniu, stały się na całe stulecie orężem w walce z caratem. Na Syberii dokonało się także to, o co daremnie zabiegano w czasie kontraktów kijowskich. W pamiętnikach polskich zesłańców popowstaniowych zachowało się mnóstwo wspomnień, świadczących o serdecznym i całkowitym porozumieniu z zesłańcami rosyjskimi. Szczególnie chwalony w polskich wspomnieniach sybirskich dawny podpułkownik Sergiusz Łunin pisał z zesłania: "Pragnienia nowego pokolenia kierują się w stronę syberyjskich pustkowi, gdzie sławni wygnańcy błyszczą w mroku, w którym starano się ich zgubić. Ich życie więzienne świadczy bezustannie o prawdzie ich zasad. Słowo ich jest tak mocne, że zabroniono go używać nawet w zwykłych listach do najbliższej rodziny. Zabrano im wszystko: tytuł, ziemie, zdrowie, ojczyznę, wolność, lecz nie udało się odebrać im miłości narodu..." W czasie kiedy Maria Wołkońska, w której domu odbywały się parokrotnie kijowskie rokowania polsko-rosyjskie, wędrowała szlakiem skazańców do kopalń Nerczyńska - w Warszawie toczyło się nadal śledztwo przeciwko członkom Towarzystwa Patriotycznego, ujawnionym w petersburskich zeznaniach księcia Antoniego Jabłonowskiego. Dopiero w toku warszawskich konfrontacji ze zdradzonymi przez siebie kolegami - kiedy dano mu odczuć całą nienawiść i pogardę, jaką wzbudzał do siebie w społeczeństwie polskim - książę o słabych nerwach pojął w pełni swą winę i wpadł w najszczerszą rozpacz. Pamiętnikarze dobrze się orientujący w szczegółach warszawskiego śledztwa twierdzą, że starał się na wszelkie sposoby odwołać swe zeznania i całą odpowiedzialność za nielegalne postępki przejąć na siebie. Jego współlokatorzy z celi więziennej widywali jak całymi nocami "łkał rozpaczliwie", "oskarżał się o zdradę" i "prosił Boga na klęczkach, aby na jego głowę zwalił wszystkie kary". Ale nie mogło mu to już pomóc w opinii publicznej. Jego żałosna rola w procesie bojowników o niepodległość została oficjalnie potwierdzona przez samego cara. Na rezolucji ułaskawiającej księcia eks-szwoleżera Mikołaj napisał własnoręcznie: "Jabłonowskiego - ze względu na to, że mnie osobiście najszczerzej przyznał się do winy i okazał skruchę, a także dlatego, że ze szczególną gotowością dopomógł mi odkryć wszelkie knowania tajnych stowarzyszeń - ułaskawić". IV Książę Antoni Jabłonowski nie był, na szczęście, jedynym eks-szwoleżerem związanym ze sprawą dekabrystów. Z ogromnej dokumentacji tej sprawy wyłania się jeszcze jeden weteran sławnego regimentu: białostocczanin Michał Rukiewicz - przyjaciel Adama Mickiewicza, Tomasza Zana i Jana Czeczota, żarliwy działacz wileńskich związków akademickich: Towarzystwa Filomatów, Związku Przyjaciół, Koła Promienistych i Związku Filaretów, a później - co w danym wypadku najważniejsze - założyciel polsko-rosyjskiego Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych w Korpusie Litewskim, trzeciego - obok petersbursko-moskiewskiego Stowarzyszenia Północnego i ukraińskiego Stowarzyszenia Południowego - tajnego spisku w armii rosyjskiej, podciąganego przez historyków pod wspólną nazwę dekabrystów. Były szwoleżer - dekabrysta rysuje się w świetle dochowanych dokumentów jako postać zdecydowanie dodatnia i urzekająco barwna. Od pierwszych chwil zyskuje sobie sympatię i nie traci jej do końca. Michał Rukiewicz - potomek starej, lecz do cna zbiedniałej szlachty podlaskiej herbu Hippocentaurus (już sam ten herb nasuwa skojarzenia z Sienkiewiczowską Trylogią) - urodził się w tragicznym dla Polski roku 1795, w wioszczynie Hoźna pod Białymstokiem, należącej jeszcze wtedy do jego rodziców. W trzydzieści lat później dawny "panicz z Hoźnej" - przebywając w carskim więzieniu - opisał wierszem swoje życie. Autobiograficzne Wspomnienie, poświęcone "rodzeństwu i przyjaźni", nie świadczy może o szczególnym talencie literackim przyjaciela Mickiewicza, ale w swoim rodzaju jest tak urzekające i rozrzewniające, że nie mogę oprzeć się chęci przedstawienia go w obszernych fragmentach. Poemacik rozpoczyna się opisem beztroskich lat, spędzonych w domu rodzicielskim: Wokoło kwieciste łąki Bystry przerzynał strumyczek; Gaik ożywiał słowiczek, W polu terlały skowronki. Tam stała chatka uboga, W niej tatunio z mamą byli; Kochać święte prawa Boga, Kochać ludzi mnie uczyli. Konik, biczyk - me kłopoty, Pierwsze do kobiet westchnienia, Tam czułych ust, dłoń pieszczoty - O, jakże lube wspomnienia... Kiedy chłopiec ukończył 12 lat, oddano go na naukę do gimnazjum białostockiego (Adieu, domowe zabawki, pieszczotom mamuni basta). W niedługi czas potem rodzice musieli sprzedać Hoźną, bo nie starczało pieniędzy na kształcenie żądnego wiedzy potomstwa: syna i dwóch córek: Kornelii i Ksawery. Cała rodzina przeniosła się do Białegostoku gdzie zakupiono jakąś kamieniczkę. Po ukończeniu gimnazjum niespełna siedemnastoletni Michał jesienią 1811 roku zapisał się na Uniwersytet Wileński. W kilka miesięcy później przerwał mu studia wybuch "drugiej wojny polskiej". Świeżo upieczony akademik zaciągnął się, razem z wieloma innymi kolegami, do 3. pułku szwoleżerów Gwardii Polsko-Cesarskiej, formowanego z młodzieży litewskiej przez kadrę oficerską z pułku generała Wincentego Krasińskiego. Jeszcze sił niewiele było, Krzyknięto: "Polska powstaje! Niech każdy co ma, daje!" Dać siebie ojczyźnie miło! Bardzo wątpię, czy szwoleżer Michał Rukiewicz zdążył jeszcze zawrzeć bliższą znajomość ze starszym od siebie o dwa lata podporucznikiem księciem Jabłonowskim. Drogi dwóch szwoleżerów, których przyszłość miała związać ze sprawą dekabrystów wkrótce się rozeszły. Książę Antoni umieszczony dzięki rodzinnej protekcji w szwadronie dowodzonym przez jego ciotecznego brata Adama Bierzyńskiego, dostał się z większością pułku do niewoli już w październiku 1812 roku. Natomiast Rukiewicz miał szczęście trafić pod rozkazy słynnego "szwoleżera nad szwoleżery" Ambrożego Skarżyńskiego, który w momencie zaskoczenia pułku przez kozaków w miasteczku Słonim zdołał przerzucić swój szwadron przez rzekę Szczarę i wyrwał się z pułapki. Dzięki temu pan Michał mógł sobie jeszcze powojować przez prawie półtora roku. Byłem u brzegu Sekwany, I gdzie wiernych ziomków cienia Gdzie legł Józef nasz kochany - Jakże bolesne wspomnienia... Ocalony z pogromu słonimskiego szwadron Skarżyńskiego dołączył do rezerw 1. pułku szwoleżerów, organizowanych w Warszawie przez podpułkownika Kozietulskiego, ciężko kontuzjowanego w odwrocie spod Moskwy. Razem ze słynnym zdobywcą Somosierry przebył szwoleżer Rukiewicz poszczególne etapy wycofywania się do Saksonii, gdzie się już znajdowały główne siły szwoleżerskie pod dowództwem generała Wincentego Krasińskiego. W Saksonii lekkokonni ulegli gruntownej reorganizacji i podziałowi na dwa regimenty. Rukiewicza wcielono do regimentu średniej i młodej gwardii, dowodzonego formalnie przez generała Krasińskiego, a faktycznie - przez podpułkownika Kozietulskiego. Całą kampanię saską "panicz z Hoźny" przewojował jako "furyer" czyli podoficer gospodarczy jednego ze szwadronów. W następnej kampanii: francuskiej - musiał mieć jednak funkcje bardziej bojowe, gdyż wysłużył sobie awans na podporucznika oraz Krzyż Legii Honorowej. 23 marca 1814 roku, we wspomnianej już parokrotnie bitwie pod Arcis-sur-Aube walczył pod dowództwem Skarżyńskiego w szwadronie przybocznym, który uratował Napoleona. Zamiast "bohatera wieku" dostał się do niewoli sam Rukiewicz. Jak długo tam przebywał, kiedy powrócił w strony ojczyste, dokładnie nie wiadomo. W każdym razie w roku 1816 odnalazł się znowu w Wilnie, gdzie po raz drugi wstąpił na "wydział moralny" Uniwersytetu Stefana Batorego, aby kontynuować przerwane wojną studia. Biegnę do Batora szkoły Przerwane kończyć mozoły: Może praca zdatną będzie, Wszak z nauką dobrze wszędzie Pełne projektów zabawy, Życie brat daje za brata, W sercu ogień, szczęście świata, A świata mało dla sławy, Boskiego światła promienia, Wesołe jamby przy stole, Zbiór na Jagiellońskie pole - O, jakże drogie wspomnienia... Wierszom "szwaliżera" Rukiewicza (tak nazywał kolegę w listach Adam Mickiewicz) rzeczywiście daleko do doskonałości, lecz jeśli chodzi o ładunek treści i lapidarność ujęcia - trudno zarzucić im cokolwiek. Zmieściły się w nich wszystkie zasadnicze elementy lat uniwersyteckich autora: jego wytężona praca naukowa, uwieńczona w lipcu 1820 roku stopniem kandydata praw ("przykładał się ze szczególną pilnością do nauki prawa krajowego, prawa rzymskiego, ekonomii politycznej i teologii moralnej"); dydaktyczno-patriotyczny program filomatów, do których grona należał od jesieni 1819 roku; "teoria promionków" służąca za biblię promienistym, którzy obrali go swoim "marszałkiem nadwornym"; wesołe biesiady poetyckie w oficynach wileńskiego pałacu Paca: "mleczne" majówki na Polu Jagiellońskim, Popławach i Rosie pod Wilnem; entuzjazm romantycznej, zdobywczej młodości, co "okiem słońca ludzkości całe ogromy przeniknie z końca do końca". Z pisanego w więzieniu wiersza wyczuwa się, że te uniwersyteckie wspomnienia były Rukiewiczowi szczególnie drogie. Bo też lata spędzone w Wilnie stanowiły chyba najszczęśliwszy okres w życiu późniejszego dekabrysty. Najwcześniejsze wiadomości o kontaktach "ucznia wydziału moralnego" Michała Rukiewicza ze związkami studenckimi, kierowanymi przez: Adama Mickiewicza, Tomasza Zana, Jana Czeczota, Józefa Jeżowskiego, Onufrego Pietraszkiewicza i Franciszka Malewskiego - pochodzą z roku 1819. W korespondencji filomatów nazwisko byłego szwoleżera pojawia się po raz pierwszy dopiero w listopadzie tego roku. Rok akademicki 1819, do czasu wyjazdu Mickiewicza na posadę do Kowna, był okresem największej prężności filomatów. Związek kilkunastu zaprzyjaźnionych z sobą studentów, który w chwili swego powstania w roku 1817 stawiał sobie skromnie za cel: "Ćwiczenia naukowe, mianowicie sztukę pisania, udzielania wzajemnej w naukach pomocy" - w początkach roku 1819 występował już ze śmiałym programem patriotycznym o charakterze ogólnonarodowym. "W szczególności przedsiębierze Towarzystwo - formułował cele filomatów Mickiewicz - rozszerzyć jak tylko można oświecenie w narodzie polskim; poprawić instrukcję; ugruntować niezachwianie narodowość; rozszerzyć zasady liberalne; obudzać ducha działania publicznego i zajmowania się rzeczami ogół narodu obchodzącymi; na koniec formować, podnosić i ustalać opinię publiczną [...] starać się o rozkrzewienie pewnych zasad moralności, tak mocno między młodzieżą nadpsutej". Do realizacji tak szeroko zakrojonego programu nie mogło wystarczyć szczupłe i ekskluzywne Towarzystwo Filomatów. Postanowiono tedy zmobilizować w tym celu "kluby podległe Towarzystwu, lecz nie wiedzące o jego istnieniu bądź założone przez filomatów, bądź opanowane przez nich". 24 marca 1819 roku na posiedzeniu "rządu" Towarzystwa Filomatów powzięto (na wniosek Adama Mickiewicza) uchwałę o stworzeniu pierwszego z takich klubów satelickich: Związku Przyjaciół ("w którym by mniejszość celu i odmienny porządek prędszy otwierały przystęp... dla łatwiejszego pomnożenia Towarzystwa"). Otóż w jesiennej korespondencji wileńskich filomatów z Mickiewiczem, który właśnie jesienią 1819 roku rozpoczął pracę nauczyciela gimnazjalnego w Kownie ("wielka jama, gdy nie ma Adama" - ubolewał Tomasz Zan), zachowała się wzmianka, stwierdzająca wyraźnie, że Michała Rukiewicza przyjęto do Związku Przyjaciół już 19 kwietnia (a nie jak podaje się w jego wzmiankach biograficznych: 18 października) 1819 roku. 5 grudnia 1819 roku Onufry Pietraszkiewicz, sekretarz tajnego Towarzystwa Filomatów, a zarazem administrator jawnego Związku Przyjaciół, pisał z Wilna do przebywającego w Kownie Mickiewicza. "Pamiętasz 19 kwietnia, kiedyś był chory, a my zrobili ochotkę ("ochotką" nazywano w korespondencji filomackiej przyjęcie do Związku Przyjaciół, "całą ochotą" - przyjęcie do Towarzystwa Filomatów - M.B.). Otóż on, Rukiewicz o całej myśli ochocie. Chce, abym ja z nim, wziąwszy konie w grudniu, bo 7 i 8 święto, przyjechali do Kowna, dla utworzenia całej ochoty w czasie Bożego Narodzenia. Ja potakiwałem, ale goły i przy obowiązkach tak mnogich... wyrwać się nie będę mógł. Myśli jego i uczucia są najlepsze, ale cietrzewia nie spłoszy, bo tok cietrzewia ogłuszył go nieco. Tak mi się zdaje; żyję i częściej widuję się z nim niż przedtem, bo oprócz widywania się na Subotkach (sobotnich posiedzeniach Związku Przyjaciół - M.B.), ja u niego, on u mnie bywa - gdyby na cietrzewia nie polował i toku jego nie znał, byłby jedynym". Ów "cietrzew" uparcie krążący w liście Pietraszkiewicza i najwyraźniej szkodzący Rukiewiczowi w oczach filomatów - był kryptonimem... masonerii. Filomaci starali się ustrzec młodzież litewską przed wpływami obcych związków, zwłaszcza kosmopolitycznych lóż masońskich. Rukiewicza podejrzewano o przynależność do wolnomularstwa zapewne dlatego, że masonami byli niemal wszyscy oficerowie napoleońscy. Pierwszy sformułował to podejrzenie Franciszek Malewski w liście do Mickiewicza z 17 listopada 1819 r.: "Rukiewicz bardzo dobrze w Związku się popisuje; wyborny, jak wnoszę, będzie członek), ale czy nie Mason? Jest to kawaler legii honorowej, był w wojsku..." Mickiewicz nie zlekceważył ostrzeżenia. "Rukiewicza ja bardzo chwalę - odpowiada z Kowna Malewskiemu w tydzień później - należy jednak strzec się i śledzić czy nie Mason. Ty powinieneś dotrzeć tego jakkolwiek; wreszcie ktokolwiek niech szpieguje. Jest patryotą, gorliwy i dosyć zdatny..." Ten lęk filomatów przed "masonią" wydaje się trochę dziwny, jeśli się zważy, że w Warszawie działało już od paru miesięcy, zawiązane przez Waleriana Łukasińskiego, Wolnomularstwo Narodowe, którego program pokrywał się niemal całkowicie z celami wileńskiego Towarzystwa. Ale pierwsi wzbudzający zaufanie emisariusze "sekty" Łukasińskiego dotrą na Litwę dopiero w ostatnich dniach roku 1819. Już w roku następnym stosunek czołowych filomatów do masonerii ulegnie poważnej zmianie, a niektórzy z nich (Tomasz Zan) staną się nawet czynnymi członkami Wolnomularstwa Narodowego. Zarządzone przez Mickiewicza śledztwo nie przyczyniło, na szczęście Rukiewiczowi żadnej szkody. 18 grudnia 1819 r. przyjęto go uroczyście do Towarzystwa Filomatów - na razie, co prawda, tylko jako "członka-korespondenta". W cztery dni później Malewski pisał do Mickiewicza: "Rukiewicz już z nami, mocno wewnętrznie zdziwiony, poruszony. Już z nim miałem długą rozmowę, niemało rokuję po nim. Perora moja przypadła mu do smaku i szczerze się zajmuje myślami, które rzuciłem. Piasecki w porównaniu do niego jest lód..." 27 grudnia 1819 roku świeżo kreowany filomata Michał Rukiewicz wydawał bankiet koleżeński dla uczczenia imienin razem z nim przyjętego do Towarzystwa Jana Sobolewskiego (uwiecznionego później w III części Dziadów). Z uroczystości tej zachowało się parę wierszy, zaimprowizowanych na cześć gospodarza. Jan Czeczot, przyjaciel Mickiewicza, jeden z najwybitniejszych filomatów, dał w swoim wierszu piękny portret "szwaliżera": Zna oręż i ma krzyże, także zna dziewczęta, I ma włosy, pierścienie, wstążki, mecymenta. Daj mu dudę a on gra: sam zagraj, on skacze. Chcesz śpiewać, śpiewa; kochać, kocha; płakać, płacze. Słowem to jest płynista i przyjaciolasta. Złą ma wadę: nie pije! Poznałeś go - basta! W innym miejscu długiej improwizacji Czeczot, wymieniając kary, jakie zagrażają zdrajcom tajemnic związkowych, straszy ich również Rukiewiczem: W końcu tego widzcie jak srogo napada Honorowa, gorliwa Michałowa szpada. Ten co się bił potężnie, umiał wrogów gładzić Potrafi nędznych zdrajców na ostrą stal wsadzić. W odmienny sposób świadczył hołdy Rukiewiczowi inny wybitny przywódca związków akademickich - Tomasz Zan. Jego zachwyty wzbudzał przede wszystkim obfity i urozmaicony poczęstunek, samej osobie fundatora były poświęcone dopiero jamby* końcowe. (* Jamb jest miarą antyczną wiersza, ale filomaci i filareci podciągnęli pod ten termin całą swoją poezję okolicznościową.) Cicho, cicho o Michale! Coś mój szepce upit brzuch: Oj, herbaty! - Michał wcale Wielki żołnierz, wielki zuch, I do kata Filomata; Więc mój dobry Mężu chrobry Co przez płyny Znasz dziewczyny A przez cnotę Masz ochotę Kochać zamiast filomacji Ojczyznę, naukę, braci Tnę na prośbę jambululek Pełen kwasu i birulek. O mój ty jambululeczku! Sporo jeszcze w tych pijanych jambach Zana wpływu osławionego księdza Baki (Czy młodziku, migdaliku...), ale najważniejsze, że wyczuwa się w nich taką samą przychylność dla Rukiewicza, jak w wierszu Czeczota. Na sławnej zającowej, przysłowiowej uczcie Michałowej był także Mickiewicz (Adam ze Szpicem mieli jamby śpiewane), niestety: jego wierszowana pochwała "szwaliżera" nie dotrwała do naszych czasów. Warto dodać, że bankiet wydany przez Rukiewicza, podobnie jak wiele innych uczt filomackich, odbywał się w oficynach pałacu generała dywizji Ludwika Michała Paca, ojca chrzestnego Zygmunta Krasińskiego i dawnego szwoleżera napoleońskiego, który w roku 1808 tak czule opiekował się Kozietulskim podczas jego hiszpańskiej żółtaczki, a w roku 1814 tak dzielnie walczył w obronie Paryża. Senator Nowosilcow w czasie późniejszego śledztwa w sprawie tajnych związków wileńskich bardzo się interesował ich kontaktami z jednym z najpopularniejszych generałów królestwa; musiał też zaalarmować tymi kontaktami Petersburg, gdyż jeszcze w styczniu 1826 roku petersburski Komitet Śledczy, zajmujący się badaniem dekabrystów, wielokrotnie indagował księcia Jabłonowskiego w sprawie "działalności rewolucyjnej generała Paca w Wilnie". Pamiętniki filomatów głoszą jednak, że słynny kawalerzysta nawet pojęcia nie miał, jak niebezpieczne uczty odbywały się w jego domu. "Nie pamiętam z jakich powodów - wspomina filomata Ignacy Domeyko (Żegota z III Części Dziadów - M.B.) - Pietraszkiewicz miał bliskie stosunki z rządcą pałacu Paca; to nam dawało wstęp i sposobność do zbierania się na swe obchody i na posiedzenia do zamkniętych pospolicie pokojów generała, o czym sam dostojny gospodarz, żyjący w Warszawie nie wiedział..." Ponieważ z przekazu Domeyki jasno wynika, że dawnego druha Kozietulskiego nie da się powiązać z działalnością tajnych związków studenckich na Litwie, chciałbym tu przynajmniej wspomnieć o dwóch efektownych wyczynach eks-szwoleżera Paca, które równie głośnym echem odbiły się wówczas w Wilnie, jak i w Warszawie. Pierwszym było wybudowanie przez generała (przy pomocy majstrów specjalnie w tym celu sprowadzonych z Anglii) przepięknego pałacu w "stylu staroangielskim" w majątku Dowspuda pod Augustowem. Wspaniałość tej rezydencji dała podobno początek znanemu przysłowiu "Wart Pac pałaca, a pałac Paca". Z drugiego wyczynu żadne porzekadło wprawdzie nie wynikło, lecz był on przez wiele tygodni głównym tematem rozmów szlacheckich na całym obszarze dawnej Rzeczypospolitej. Chodzi o tragikomiczną i "arcyromansową" sprawę pojedynku generała Paca z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim, niedoszłym namiestnikiem Królestwa, kuratorem okręgu szkolnego wileńskiego. Konflikt powstał na tle konkurów do tej samej panny - księżniczki Anny Sapieżanki, córki zmarłego księcia Aleksandra Sapiehy-Kodeńskiego, ulubionego szambelana Napoleona i pierwszego protektora pułku szwoleżerów gwardii. Całą tę sprawę opisuje dość dokładnie w swoich pamiętnikach brat księżniczki Anny (późniejszej Adamowej Czartoryskiej) Leon Sapieha: "Już moja siostra zaczynała wyrastać na pannę, a że była niepospolicie ładną, i wiedziano, że posażna, więc na konkurentach nie zbywało - wspomina arystokratyczny pamiętnikarz. - Między innymi starali się o rękę mojej siostry jenerał Pac i Adam Czartoryski. Pierwszy, jako jenerał polski z napoleońskich czasów, miał za sobą wszystkich oficerów, swoich kolegów, którzy byli przeciwni xięciu Czartoryskiemu, jako przyjacielowi cesarza Aleksandra, który nie brał udziału w wojnach o niepodległość kraju. Wyrobiła się stąd kwestya zupełnie polityczna, w której znowu poważniejsi ludzie, uznając żeśmy xięciu Adamowi winni istnienie Królestwa Polskiego, za nim obstawali. Wojskowi, mianowicie jenerał Wincenty Krasiński, chcieli widzieć obrazę całego wojska, gdyby Pac był odmówiony, i namówili go, aby xięcia Adama wyzwać na pojedynek (Krasiński był szczególnie niechętnie nastawiony do Czartoryskiego jako do najpoważniejszego rywala w staraniach o posadę namiestnika - M.B.). Sprawa ta ciągnęła się dwa lata. Pięć razy obydwa występowali na plac boju... Kilka razy policya nie dopuściła do pojedynku (aby temu zapobiec, rywale wyznaczali sobie niekiedy miejsca spotkań za granicą, np. w Bautzen w Saksonii - M.B.). Ostatnie spotkanie miało miejsce już po ślubie xięcia Adama z moją siostrą i po ślubie Paca z panną Małachowską (córką kasztelana-generała Stanisława hr. Nałęcz-Małachowskiego z Końskich - niedoszłego mówcy nad grobem namiestnika Zajączka, siostrą Gustawa Małachowskiego, wybitnego działacza Towarzystwa Patriotycznego - M.B.)..." Po dopełnieniu obowiązku kronikarskiego wobec szwoleżera Paca powracam do "szwaliżera" Rukiewicza. O jego pracach w Towarzystwie Filomatów wiemy niewiele. Z dochowanych listów i protokołów posiedzeń wiadomo jedynie, że 14 czerwca 1820 "wyniesiono go" na czynnego członka Towarzystwa oraz że na którymś z posiedzeń "wydziału literackiego i naukowego" filomatów czytał swoje Krótkie uwagi nad polityką Filipa króla macedońskiego. Wolno przypuszczać, że ta rozprawka o "mordercy wolności greckiej" była przepojona duchem "filipik" Demostenesa (o wielkim mówcy i patriocie ateńskim pisał w tym czasie również Mickiewicz) i że nie brakowało w niej aktualnych akcentów politycznych. Z materiałów jednak wynika, że sympatyczny pan Michał prawdziwie się wyżywał nie w uczonym wąskim gronie filomatów, lecz w zawiązanym na przełomie kwietnia i maja 1820 roku Związku Przyjaciół Pożytecznej Zabawy, czyli Promienistych. Promieniści byli drugim, obok Związku Przyjaciół, klubem filialnym filomatów. Nowa organizacja wynikła z na poły żartobliwej "teorii promionków", wymyślonej przez niesłychanie popularnego wśród akademików Tomasza Zana, ale była wyrazem powszechnej wówczas tęsknoty młodzieży do lepszego świata, opartego na zasadach miłości, przyjaźni i cnoty. Zastanawiając się nad istotą modnego "magnetyzmu zwierzęcego", Zan doszedł do wniosku, że uczucia przyjaźni i miłości między ludźmi rodzą się z wzajemnej emanacji pewnej energii, którą początkowo określał jako "płyn delikatniutki" (stąd te aluzje do "płynów" w wierszach Czeczota i Zana, poświęconych Rukiewiczowi, który słynął z niechęci do alkoholu), a później jako "promionki". Teoria zdobywała sobie popularność wśród młodzieży, grupującej się wokół filomatów. "Promienistość" zaczęła być uważana za symbol więzi między przyjaciółmi, a jednocześnie za miarę wszelkiego dobra i piękna. "Studenci Uniwersytetu - czytamy we Wstępie do dziejów Promienistych, zachowanych w archiwach filomackich - czując iż zabawy wspólne są przyjemniejsze niż pojedyncze, które częstokroć do nieszlachetnych spraw prowadzą, umyślili zbierać się na zabawy na polu, gdy niedostatek miejsca w mieście do tego zmuszał, a piękna pora majowa sprzyjała. Zabawy te, aby przyjemniejszemi się stały, wszyscy do nich chcący należeć przyrzekli sobie przyjaźń, na wzajemnej pomocy w naukach i potrzebach zasadzoną, przyrzekli wzajemne zachęcanie się do obowiązków, do ściślejszego wykonywania prawideł uniwersyteckich, przyrzekli przez prawe postępowanie zyskać sobie na szacunek u starszych, na miłość u rówienników, słowem starać się o to wszystko, co jest dobre i piękne. Przyczynę która tę myśl nastręczyła, przez krotofilę nazwali promionkami, a siebie Promienistymi. Zabawy te życzyli, aby się składały z rozweselenia umysłu nauką i ćwiczeń ciała, a odbywały się bardzo rano, iżby zatrudnieniom dziennym nie przeszkodzić. Za przewodnika zabaw obrano Tomasza i nazwano Arcy (promienisty) i dano mu moc mówienia prawdy szczerej i otwartego przestrzegania tych, który by obowiązkom stanu swojego lub przyrzeczeniom uchybiali". Tak więc w różnych miejscach i środowiskach zainteresowania fenomenem promieniowania do zupełnie odmiennych prowadziły skutków. Oboźnica Krasiński, autor prac O magnetyzmie zwierzęcym urządzał w swoim warszawskim pałacu przy ulicy Mazowieckiej i w Radziejowicach "seanse magnetyczne" z udziałem medium Marewiczowej, a w domach swoich przyjaciół "magnetyzował" młode i ładne pokojówki; tymczasem w Wilnie i jego uroczych okolicach Zanowe "promionki" torowały drogę wpływom naukowo-wychowawczym tajnego Towarzystwa Filomatów. Podobieństwo między eksperymentami warszawskimi i wileńskimi polegało na tym, że jedne i drugie obudziły czujność władz. Związek Promienistych pomyślany był jako organizacja jawna i legalna. Dwaj filomaci Tomasz Zan i Józef Jeżowski opracowali Piętnaście prawideł... Zgromadzenia Przyjaciół Pożytecznej Zabawy... i przedstawili je do zatwierdzenia rektorowi uniwersytetu profesorowi Szymonowi Malewskiemu, ojcu filomaty Franciszka. Rektor po trzydniowym namyśle udzielił pozwolenia na urządzanie wspólnych zabaw studenckich połączonych z wycieczkami za miasto, czyli tzw. "majówek". Pierwsza majówka promienistych odbyła się 18 maja 1820 r. na Popławach i na Rosie. "Nie pamiętam już, komu składano półzłoitki na zakupienie bułek i mleka na Popławach - wspomina Arcy-Promienisty Zan. - Z rana o godzinie 5-tej [...] zebrało się dosyć akademików z różnych oddziałów z fletami, klarnetami, skrzypcami, itp., zaśpiewali pieśń Kiedy ranne wstają zorze i grając poszli do mleka; pijąc mleko, każdy sobie z bliżej znajomym rozprawiał, rozmawiał, żartował. Czytali prawidła, pozwolenie Rektora na majówki i dowiedzieli się, że jestem od Rektora obowiązany, abym strzegł pod osobistą odpowiedzialnością, iżby nic nieprzystojnego na zabawach nie stało się. Wzajemnie się zachęcali do ścisłego podług 15 prawideł postępowania. Po mleku były gry rozmaite, granie w piłkę, bieganie itp..." Suchy protokół "odpowiedzialnego" kierownika majówki nie daje pełnego pojęcia ani o jej przebiegu i atmosferze, ani o roli jaką odegrał w niej "szwaliżer" Rukiewicz. Na szczęście w archiwum filomackim dochowały się materiały mniej oficjalne. Bezpośrednio po powrocie z majówki Franciszek Malewski pisał do Adama Mickiewicza: "18 maja 1820, Wilno [...] Tylko com powrócił z widowiska promienistego, które p. Tomasz swoim kosztem wyprawił [...] Wyszliśmy dzisiaj o 5, ale nie na Pole Jagiellońskie, skąd się marsz rozpoczynał, ale wprost na miejsce promieniste. Zebrały się tłumy ludu, najwięcej studenckiego. Stanęła rzesza jaśniejąca w koło, a Tomasz zaczął perorę wierszowaną. Michał (Rukiewicz - M.B.) czytał Ojcze nasz, Zdrowaś Feli (piękna Felicja Micewiczówna córka Dominika, marszałka powiatu wiłkomirskiego była muzą filomatów, kochał się w niej platonicznie Tomasz Zan - M.B.) i Wierzę w Twórcę [...] Po odbytych pocałowaniach wezwał p. Tomasz na mleko [...] Wszystko odbyło się bardzo dobrze, a nawet i nie bez korzyści, lubo mało było osób obcych, po większej części sami związkowi (członkowie Związku Przyjaciół - M.B.)..." Żartobliwie "promienista" trawestacja pacierza spreparowana przez byłego szwoleżera i przyjęta z entuzjazmem przez młodych słuchaczy, nie miała w sobie nawet cienia zamiaru obrażenia czyichkolwiek uczuć religijnych. Oto dla przykładu dwa fragmenty Pacierza promienistego: "W imię ojca promionków, synów jego, ducha czasu i świętej przyjaźni. Amen. Ojcze nasz, promionku światła, którym człowieka Bóg udarował, święte twe dary; przyjdź twoje panowanie, bądź wolą naszą tak w domowem zaciszu, jak i w publicznej usłudze; miłość rzetelnego dobra daj nam dzisiaj, prostuj nam nasze postępki, tak jak my innych prostować chcemy, odwódź i zachowaj nas ode złego. Amen. Zdrowaś Feli, pełna światła promionków, Zan z tobą, błogosławionaś ty między Promienistymi i błogosławion owoc wdzięków twoich, teorya promionków. Święta miłości kochanej Ojczyzny, przymiocie Arcego, bądź w sercach naszych teraz i zawsze w każdej potrzebie. Amen..." Po Pacierzu odczytał Rukiewicz Dziesięcioro Promienistych przykazań oraz rodzaj litanii złożonej z pytań, na które zebrani udzielali chóralnych odpowiedzi ("Wierszem ułożone pytania z krzykiem i radością odpowiadali" - pisał potem Zan do Mickiewicza). "Szwaliżer" zręcznie wplótł w swą litanię cały dydaktyczny program Stowarzyszenia Filomatów. A teraz Promienistym zapytania damy. Przyrzekacież mnie słuchać, bracia? - "Przyrzekamy!" Przez naukę i cnotę zmyć pstrokate plamy Z siebie czyż przyrzekacie, bracia? - "Przyrzekamy!" Przez naszą prawość kłaść występkom tamy W młodzieży przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Nie pozwolić by nieszczęsny długo stał u bramy Bez wsparcia - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Pracować myślą, piórem, poznać kraju kramy, Bogactwa - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Cnoty i odzież przodków przekładać nad błamy Wykwintne - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!" Zaszczepiać narodowość, poprawować damy Przykładem - przyrzekacież, bracia? - "Przyrzekamy!"... itd. itd... "I nastąpiło pocałowanie na znak przyjaźni... - kończy kronikarz promienistych opis ich pierwszej majówki - i wszyscy ruszyli na mleko, bo już się jeść chciało, i wesołość na wszystkich okazała się twarzach". Podczas tej pierwszej majówki Michał Rukiewicz obrany został "prowizorem" albo "marszałkiem dworu" Koła Promienistych. Aby zręcznie mleko do nas przysposobił I w kole Promienistem porządek robił. Skandal wybuchnął dopiero po dwóch tygodniach, kiedy o przebiegu majówki promienistych dowiedziały się władze kościelne. W liście z 22 maja 1820 r. Tomasz Zan donosił jeszcze Mickiewiczowi, że "Rukiewicz bardzo dowcipnie ułożył Pacierz..." ale w dziesięć dni później, we wspólnym liście Zana i Czeczota wyczuwa się już niepokój. W pierwszej części listu pisze Czeczot: "Posyłamy ci Pacierz...", lecz w części drugiej Zan taki do tego dodaje komentarz: "Pacierz, posyłający się skasowaliśmy, bo narobiłby hałasu!..." Onufry Pietraszkiewicz w liście do Mickiewicza 4 czerwca 1820 roku wygarnął całą kawę na ławę: "...co tu nas jakby piorunem uderzyło, to to, że promienistość zgaśnie. Rektor zły i krwisty, a wszystkiego bojący się, a Kundicz (ks. Tadeusz Kundicz, biskup-sufragan, prałat Kapituły wileńskiej - M.B.) od całej Kapituły przyszedł w poselstwie, donosząc iż mahometańska sekta formuje się między młodzieżą, a choć wszyscy są skromni w kościele, przeklęty jednak Pacierz tak go rozgniewał, że radby fanatycznemi nożycami poucinał głowy sekt, tak jak obcinał uszy przez gospodarność zwierzątkom karmiącym się żołędzią. Zmiłuj się więc, spal Pacierz, bo na jego miejsce inny już zrobiliśmy w kole wyborowem..." Trzeba pamiętać, że rzecz rozgrywała się w okresie niezwykle ostrej walki konserwatywnych kół klerykalnych Królestwa z liberalnymi reformami warszawskiego ministra oświecenia "arcymasona" Stanisława Kostki Potockiego. Duszpasterze wileńscy byli więc szczególnie uczuleni na najlżejsze przejawy "libertynizmu" wśród młodzieży. 8 czerwca 1820 roku sprawa była rozstrzygnięta. "Już się więc wszystko skończyło - pisał tego dnia Mickiewiczowi syn wileńskiego rektora, filomata Franciszek Malewski - ...Kundicz albowiem biskup i Kontrym prałat przychodzili ze skargą na Pacierz czytany, żądając śledztwa w tej materyi. Natychmiast wzięliśmy się do przerobienia Pacierza, a że rektor na dziś ostatni wyrok odłożył, czekamy więc na to. Już wiem z góry, że nam promienistość skasuje, bo mi wczoraj wyraźnie powiedział, że nie tyle o Pacierz tu chodzi, ile o samą rzecz. - Nie spodziewałem się (jego słowa), żeby się tak dalece to rozniosło; gdzie dziś się obrócę, wszędzie słyszę promienistość. Skoro dojdzie do Petersburga, nie będzie czasu tłumaczyć się. Wypadnie więc znieść nazwisko, skasować urządzenie, ale na majówkę dlatego pójdziem..." Mickiewicz w tym czasie dość ciężko chorował na piersi i miał poważne kłopoty sercowe, wywołane zamążpójściem umiłowanej Maryli, mimo to na list Malewskiego odpowiedział już 12 czerwca, a w dwa tygodnie później raz jeszcze powrócił do tej sprawy. "Przybył tu niedawno - pisał w drugim liście - doktór Kosztulski z Wilna, mówił o promienistości [...] dodał, że piękny zamiar, - ale na co Promieniści oświadczają się głośno ojczyznę z kajdan ratować? To wszystkich przeraziło. Widzicie, jak trzeba ostrożnie [...] Chociażby rektor Zanowi zakazał zwoływania, Promieniści niech się sami zgromadzą i Zana wezwą [...] Prosić rektora o rady i protekcję, dodać, iż rozrzucone wieści, jakoby na majówce dopuszczono się mów nieprzyzwoitych, pochodzą od nieprzyjaciół i niechętnych, że wreszcie mogą być przytomne osoby z uniwersytetu. Nie mam czasu pisać motywów, dlaczego to wszystko uskutecznić trzeba, zastanawiajcie się sami". Kowieński przewodnik związkowców wileńskich chciał za wszelką cenę zachować szeroką popularność promienistych, a jednocześnie nadać organizacji charakter bardziej sekretny. Ze skrzyżowania tych dwóch dążeń narodził się w kilka miesięcy później tajny Związek Filaretów, czyli Przyjaciół Cnoty. Michałowi Rukiewiczowi awantura z Pacierzem nie zaszkodziła ani u Mickiewicza, ani u innych filomatów. W listach z Kowna nadal powtarzały się życzliwe wzmianki o niezwykłym "szwaliżerze", co uważa, że "wino nic dobrego, a pijatyka do złego prowadzi"; w najkrytyczniejszym momencie afery majówkowej dotychczasowy "członek-korespondent" Towarzystwa podniesiony został do godności "członka czynnego" tajnego areopagu filomatów. Raz tylko w owym czasie wesoły "szwaliżer" naraził się kolegom. Ale nie o Pacierz, chodziło, ale o niepoważne ustosunkowanie się do nowej agendy filomatów: Związku Naturalistów do którego zbiorów - o czym wiemy skądinąd - Mickiewicz osobiście "złowił węża i rzadkiego motyla nocnego". "Wczoraj otworzył Zan Związek Naturalistów - donosił 26 czerwca do Kowna Fr. Malewski - (Jeż) (Jeżowski - M.B.) wciągnął tam i mnie na honorowca. Michał wcisnął się, Bóg wie jak. Posiedzenie odprawiło się niedobrze, bo nasz Michał i Morawski (Stanisław - M.B.) nie zachowali powagi przystojnej, ale swawolili i śmieszkami psuli..." Wkrótce Rukiewicz zarzucić musiał "śmieszki i swawole", gdyż rozpoczęły się egzaminy uniwersyteckie. Ale wszystko odbyło się magna cum laude i w lipcu 1820 roku "szwaliżer" miał już w kieszeni dyplom kandydata nauk prawnych, upoważniający go do wstąpienia na drogę "karyery urzędniczej lub palestranckiej". Nie poszedł jednak tą drogą. Zatęsknił za rodzinnym Podlasiem, za pracą na roli, za rodzeństwem (rodzice już wtedy nie żyli). Ojca stratę płakałem; Płakać jeszcze stratę matki Sierota, do sióstr wracałem Być z niemi życia ostatki, Składać rodzinne zagony... Dwudziestoletni kandydat praw wziął w dzierżawę odległy o cztery mile od Białegostoku folwark Zawyki nad Narwią, osiadł tam z siostrami i zabrał się do gospodarki. Nie oznaczało to jednak wcale zerwania z dawną działalnością społeczno-związkową. Dzierżawca z Zawyk nie zapomniał o swych wileńskich przyjaciołach, filomaci nie zapomnieli o sympatycznym "szwaliżerze". W chwili kiedy Rukiewicz opuszczał Wilno, między filomatami wileńskimi a ich kowieńskim przewodnikiem toczyła się ożywiona dyskusja na temat zmian, jakim powinna ulec struktura organizacyjna całego życia związkowego. Otóż "wyborny członek na prowincyi" (tak określano Rukiewicza w korespondencji filomackiej po jego zamieszkaniu w obwodzie białostockim) był nadal informowany o wszelkich instrukcjach nadsyłanych z Kowna, a ze swej strony starał się wnieść jak najwięcej pomysłów do programu i ustroju kształtującej się właśnie organizacji filaretów. W archiwach filomackich zachował się obszerny memoriał pt. Projekt reorganizacji Towarzystwa Filomatycznego z 1821 r. napisany przez Rukiewicza i przekazany przez niego wileńskim kolegom prawdopodobnie już w kilka miesięcy po osiedleniu się w Zawykach. Zadzierżysty weteran napoleoński tak skłonny do rymowanych żarcików, "śmiechów i swawoli" bynajmniej nie od parady nosił głowę na karku. Istota programu, który "szwaliżer" stawiał przed filaretami, sprowadzała się do postulatu, "aby każden z nich, oświecając siebie i sobie podległych, a szczególnie włościan, wspierając biednych współziomków, stał się pożytecznym dla Polski, własną swą siłą, majątkiem i ludźmi w każdym czasie i miejscu". Przy czytaniu tego projektu nasuwa się uparcie refleksja, że wiedza o filomatach, jaką przeciętny Polak od pięćdziesięciu lat wynosi ze szkół jest bardzo niepełna. Ogranicza się ona w zasadzie do skojarzeń z osobą Mickiewicza, z romantycznymi wzlotami poetyckimi oraz z późniejszą martyrologią więźniów Nowosilcowa. Nie pamięta się zaś wcale o tym, jak mocno ci romantyczni filomaci i filareci tkwili w materialnej rzeczywistości swej ojczyzny, jak bardzo interesowały ich problemy społeczno-ekonomiczne kraju, jego system oświatowy, bogactwa naturalne, przemysł, handel i rolnictwo. Obszerne (a wskutek tego trudne do przytoczenia) wytyczne programowe Rukiewicza zgadzają się idealnie z tym, co w trzy lata później w sposób bardziej esencjonalny wyłoży w swoim zeznaniu pisemnym dla komisji śledczej jego przyjaciel i współspiskowiec Józef Jeżowski, założyciel Towarzystwa Filomatów. "Obdarzeni od natury ochotą do nauk lecz przechodząc przez ręce niesposobnych lub nie dość troskliwych nauczycieli, czuliśmy bardzo mocno i żywo skutki tego losu... A że dobroć wychowania naukowego zależy po wielkiej części od dobroci książek i nauczycieli, zamiarem więc było naszym w obu tych względach czynić zadość, w miarę możności naszej, potrzebom krajowym. Zaczęliśmy byli obeznawać się z lepszymi książkami elementarnymi w różnych językach, aby one z czasem albo tłumaczyć, albo stosownie do potrzeb szkół krajowych przerabiać. Lecz i najlepsza książka bez dobrego nauczyciela niewiele pomoże, stąd było staraniem naszym sposobić się na nauczycieli, poznawać ważność tego powołania, obudzać do niego ochotę i zamiłowanie i przekonywać się nawzajem, że nauczyciel nie dlatego jest nauczycielem, aby miał z tego placu sposób do życia, lecz że ma staraniu swemu poruczoną pierwszą i najważniejszą część życia ludzkiego, że od pierwotnego wychowania człowieka los jego dalszy, jego cnoty lub wady, jego użyteczność dla drugich lub szkodliwość po największej części zależą. Te były w nas myśli panujące pod względem instrukcji (oświaty - M.B.) krajowej. Lecz nie dosyć na tem. Wychowani w ubóstwie lub ścisłej oszczędności, doświadczając ciągle niedostatku, ucząc się potrzeby życia zaspokajać ekonomicznie, musieliśmy czuć w całej mocy zbytki krajowe. Bolało to nas, że mnóstwo pieniędzy wychodzi za granicę na towary obce, gdy tymczasem własna ziemia bogata jest w produkta przyrodzone, mogące niemal wszystkie, a przynajmniej główne zaspokajać potrzeby mieszkańców, byleby chcieli i umieli korzystać z darów przyrodzenia, przerabiać płody surowe, podnosić przemysł, zakładać fabryki, rzemiosła, rękodzieła itd. Było więc zamiarem naszym to samo przekonanie wlewać w młodzież, mianowicie majętniejszą, i zachęcać ją do wspierania z czasem przemysłu krajowego, a zdatniejszych z młodzieży uboższej zachęcać, aby się sposobili na technologów, mechaników, agronomów itd. Nadto było życzeniem naszem obudzać w dzieciach rodziców majętniejszych uczucie ludzkości i skłaniać, aby zostawszy z czasem właścicielami, nie uciemiężali włościan swoich, udzielali im pomocy i podnosili rolnictwo... Zamiarem jeszcze było naszym obudzać wcześnie sumienie w młodych, ugruntować uczucia cnoty i sprawiedliwości, aby gdy z czasem zostaną urzędnikami, sędziami, adwokatami, nie pomnażali złego, lecz starali się je pomniejszać..." Ze względu na szczególne warunki, w jakich to oświadczenie było składane - zabrakło w nim najistotniejszego elementu, mocno podkreślanego w projekcie Rukiewicza, naczelnej idei przyświecającej zarówno filomatom, jak majorowi Łukasińskiemu, twórcy Towarzystwa Patriotycznego - idei utrzymania narodowości, zagrożonej zarówno przez wynaradawiające poczynania caratu, jak i przez demoralizację zniewolonego społeczeństwa. Wobec poważnych wyrw w dokumentacji filomackiej i filareckiej trudno już dziś się zorientować, czy i w jakim stopniu projekt Rukiewicza był uwzględniony przy reorganizacji wileńskich związków akademickich. W każdym razie praktyczne postępowanie "szwaliżera" na jego rodzinnym Podlasiu uzyskało pełną aprobatę filomatów. Zasłużył sobie na nią pracowicie. W listach dochowanych w archiwum filomackim odnaleźć można odbicie ożywionej działalności Rukiewicza a zarazem kilka przyczynków do charakterystyki tej barwnej postaci. Malewski do Mickiewicza. Wilno, 22 lutego 1821: "Michał pisał do mnie z Grodna, donosząc o swoich zamiarach, które na teraźniejszych sejmikach guberskich ma przywieść do skutku. Ma zebrać i zrobić związek w celu osadzenia urzędów godnemi osobami, związek NB (notabene - M.B.) z samej młodzi. Ma zebrać składkę 1 st. na utrzymanie jednego ucznia przy uniwersytecie, 2 st. na nagrodę za napisanie rozprawy o sposobach polepszania bytu włościan. Odpisałem z kilku przestrogami, a kilkunastu zachęceniami, bo to są bardzo dobre początki..." K. Piasecki do Pietraszkiewicza. Wilno, 19 marca 1821: "Rukiewicz milczy na wsi; gdzieś zalazł do dziewek umizgać się..." Malewski do Mickiewicza. Wilno 7 maja 1821: "Mieliśmy tu Michała na dwa dni. Wyzdrowiał i utył. Ucieszony został związkiem Przyjaciół i Filaretami, ja zaś ucieszyłem się z jego rozmów, w których widać było chęć szczerą, zdolność, gorliwość tylko nie do metodologii". W wyniku raportów Rukiewicza "rząd" filomatów upoważnił go oficjalnie do utworzenia w Białymstoku nowego Związku Przyjaciół oraz związków filareckich w Grodnie, Bielsku, Drohiczynie, Sokółce - które ze swej strony mogły zakładać kółka powiatowe i parafialne. Pracę organizacyjną rozpoczął Rukiewicz od młodzieży. Wkrótce po przyjeździe zapoznał się z uczniem swego dawnego gimnazjum w Białymstoku, szesnastoletnim Feliksem Lachowiczem i po pewnym czasie skłonił go do zawiązania wśród bliższych przyjaciół i kolegów Towarzystwa Zgodnych Braci, bliźniaczo podobnych do wileńskich związków filareckich. Sprawując przewodnictwo duchowe nad młodymi filaretami białostockimi, dawny wojak spod Arcis-sur-Aube zaangażował się w obronie swych wychowanków w poważny konflikt wewnątrz gimnazjum. O co dokładnie w tej sprawie chodziło nie sposób już dziś ustalić. Z dochowanej korespondencji filomatów zdaje się wynikać, że był to zatarg między ożywionymi duchem filareckim szóstoklasistami a oportunistycznym nauczycielem, który w wykonywaniu swego zawodu dbał jedynie o to "aby miał z tego placu sposób do życia". 9 kwietnia 1821 roku Franciszek Malewski pisał do Mickiewicza: "W Białymstoku klasa VI okazała nieposłuszeństwo, zaniosło się na wielką sprawę. Nasz Michał dawał uczniom radę i pomoc, u niego zgromadzili się uczniowie..." 12 kwietnia Malewski do Józefa Jeżowskiego: "W Białymstoku klasa VI okazała nieposłuszeństwo, nasz Michał poduszczał..." 18 kwietnia Malewski do Mickiewicza: "Z Michałem w Białymstoku takoż awantura: wdał się w sprawę z dyrektorem gimnazyum), przysłał prośbę do uniwersytetu. Pisałem do niego namawiając, aby tak niepewnej rzeczy poprzestał, lecz wątpię czy usłucha: oprze się więc aż u ministra..." Zawzięty "szwaliżer" nie usłuchał, rzecz ciągnęła się do jesieni. Późniejsze losy tej sprawy nie są już znane, w każdym razie nie pociągnęła ona za sobą żadnych groźnych następstw; pewnie ją załagodził ugodowy, lecz zacny rektor Malewski. Białostockie towarzystwo Zgodnych Braci nadal doskonaliło się w naukach i cnocie i nadal raz w miesiącu odbywało swe "promieniste" wycieczki do dzierżawionego przez pana Michała folwarku Zawyki, gdzie podejmowano ich świeżym mlekiem i cennymi pouczeniami. Rzecz charakterystyczna: zarówno w statucie Zgodnych Braci, jak i statutach wszystkich innych tajnych związków, powstałych z inspiracji Michała Rukiewicza, ze szczególnym naciskiem zalecało się walkę z "gorącymi trunkami" i "niewstrzemięźliwością". Trzeba przyznać, że wiarus napoleoński, walcząc zajadle z alkoholizmem i nakłaniający do picia mleka jest raczej w naszej tradycji postacią raczej nietypową. Trudno się dziwić, że filomaci w swoich żartobliwych "jambach" tyle uwagi poświęcali tej niezwykłej właściwości "swego szwaliżera". Dalsze dokumenty wiążące się z biografią Rukiewicza pochodzą z 1822 roku. W roku tym w Wilnie działo się wiele interesujących rzeczy. Na uniwersytecie rozpoczął wykłady z historii powszechnej z dawna oczekiwany przybysz z Warszawy, uwielbiany przez młodzież Joachim Lelewel. Tłum studentów przybyłych na inauguracyjny wykład Lelewela nie mógł się pomieścić w "sali posiedzeń". "Chcieliśmy wydać bal jemu - pisał 21 stycznia 1822 roku Czeczot do Jeżowskiego - ale to lepszy bal nad wszystkie bale, kiedy taki ogrom cisnących się do słuchania jego koło siebie widzi". Adam Mickiewicz uczcił przyjazd Lelewela skierowanym do niego wierszem, zaczynającym się od słów: O, długo modłom naszym będący na celu, Znowuż do nas koronny znidziesz Lelewelu! I znowu cię obstąpią pobratymcze tłumy, Abyś naprawiał serca, obiaśniał rozumy, Nie ten, co wielkość całą gruntuje w dowcipie, Rad tylko, że swe imię szeroko rozsypie I że barki księgarzom swymi pismy zgarbi: Nie taki ziomków serca na wieczność zaskarbi; Ale kto i wyższością sławy innych zaćmi, I sercem spółrodaka żyje między braćmi. Lelewelu, w oboim jak ci zrównać blasku?... Mickiewicz już od jesieni 1822 przebywał na urlopie zdrowotnym w Wilnie. W liście z 4 lutego 1822r., pisanym do bawiącego wówczas za granicą Franciszka Malewskiego, Jan Czeczot przedstawił ciężkie warunki materialne chorego poety: "Sam w niedostatkach, patrzy i cierpi na niedostatki innych [...] Dobrze by to było go wyprawić choć na kilka miesięcy na przejażdżkę. Ale tu sęk, pieniędzy nigdzie a nigdzie nie ma. Ani z prenumeraty, ani z pożyczki nic prawie zebrać nie przyjdzie..." W związku z tą sytuacją słano z Wilna rozpaczliwe apele o pożyczki i pilniejsze rozprowadzanie tomików poezji Mickiewicza do jego przyjaciół, pracujących na prowincji: do Józefa Jeżowskiego, siedzącego na posadzie nauczycielskiej w Trokach, do Jana Sobolewskiego, nauczającego w Krożach na Żmudzi, do Michała Rukiewicza. Na tego ostatniego liczono najbardziej jako na bądź co bądź "posesora". Ale obszerny list Rukiewicza do Czeczota z 16 marca 1822 roku nadzieje te rozwiał. "Szwaliżer" zawiadamiał Czeczota, że otrzymał "bilety na Poezye Adama" (bony na prenumeratę) i że wybiera się do Grodna i Białegostoku, gdzie ma nadzieje wszystkie je rozdać. Zarazem jednak usprawiedliwiał się, dlaczego nie może udzielić przyjaciołom obiecanej przedtem pożyczki. "Kochany Janie, nie myśl, aby przyrzeczenie, które ci dałem, tak ważne w przyjaźni, a w skutku swoim tyle słodyczy przynoszące (prawdopodobnie aluzja do pomożenia Mickiewiczowi w wyjeździe do Warszawy - M.B.) umysł i serce moje zajmować przestało. Patrzę z czułością braterską na was, a z żalem na te otaczające mnie osoby, które nie są w stanie spełnić obowiązku nie tylko dobroczynnych współrodaków, ale nawet zwyczajnych dłużników. Tu prawdziwie smutne moje położenie. Z jednej strony istotnym potrzebom serca, z drugiej bardzo często koniecznym swoim ujmować muszę. Chcę i staram się szczerze, ale Bóg mi świadkiem, że nie mogę. Dzisiejszy mój dochód 300 rubli sr. i to kapaniną odbieranych ograniczony, rozmaitym i licznym potrzebom nie wystarcza [...] Miej mnie więc za wymówionego, że ci teraz nie posyłam pieniędzy..." W innym liście z tego samego roku pan Michał również wspominał o swej trudnej sytuacji materialnej: "Każmierz pyta się, czy się kocham, czy ożeniłem? - Kocham się w tem, co i wy, bo kocham was więcej, jak wszystkie panny, przynajmniej dotychczas. Nie ożeniłem się, bo zajmując z żoną część kamienicy, ująłbym sobie z niej dochodów, które dziś przynajmniej na opłacenie podatków reparacyą wystarczają..." Ponieważ w drodze prywatnej funduszów na wyjazd Mickiewicza zdobyć się nie udało, filomaci wszczęli w tej sprawie starania urzędowe - najpierw u ojca swego kolegi, rektora Malewskiego, później u samego Jaśnie Oświeconego księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, kuratora Wileńskiego Okręgu Szkolnego. Ale kiedy sprawa była już na najlepszej drodze, przeszkodziły jej realizacji wydarzenia polityczne. Po buncie w siemionowskim pułku gwardii rosyjskiej rozgniewany i przestraszony cesarz całą gwardię pieszą "przegnał" z Petersburga na Litwę. W wyniku tego posunięcia Wilno zaroiło się od buńczucznych pięknie wystrojonych i często utytuowanych oficerów gwardyjskich. Akademicy od pierwszej chwili ustosunkowali się do przybyszów bardzo niechętnie. Trzeba przyznać, że jedną z głównych przyczyn tej niechęci było ogromne powodzenie, jakim niektórzy gwardziści cieszyli się u wileńskich panien. "Młodzież akademicka zażalona, że znaczna część płci pięknej zaczęła się skłaniać więcej do oficerów niż do nich, umyśliła wymówić to pannom publicznie - wspomina jeden z filaretów wileńskich, Otto Ślizień. - Nie pomnę z czyjej inicjatywy uprojektowano w tym celu maskaradową maskę pod hasłem: Za mundurem panny sznurem. (Stąd poszło znane do dziś porzekadło - M.B.) Maska ta składała się ze czterech osób: z krawca, niosącego pod pachą gwardyjski oficerski mundur, od którego guziki i hafty na zewnątrz świeciły, za krawcem trzy biegnące panny, do których nosów przyczepione trzy-łokciowej długości sznurki, drugiemi końcami były przymocowane do haftów i guzików mundurowych; na plecach krawca papier z napisem: Za mundurem panny sznurem. Krawcem był szeroki, niski Łoziński, trzema pannami: Aleksander Chodźko, Adam Kurowski i moja godność. Dla zabezpieczenia naszej maskowej grupy od możebnej jakiejś oficerskiej protestacji masa akademików wyprzedziła nas do sali maskaradowej i ustawili się gęsto po obu stronach przejścia [...] Gdyśmy w asystacji kilkunastu młodzieży wpadli do sali, znaleźliśmy wszystkie ławki i siedzenia stojące publiką pokryte, wszystkie oczy wlepiły się na nas, my ciągniemy sznurami za nosy, nieco w obawie, by któren nos się nie oderwał przebiegliśmy wśród grzmotów oklasków i wołania: Brawo, brawo! Przebiegłszy tak za naszym krawcem wśród szeregu uszykowanych akademików wkoło sali, zdążaliśmy ku drzwiom ale na usilne wołania: Jeszcze, jeszcze! musieliśmy przebiec po raz drugi i kontenci, że nosy całe wylecieliśmy za drzwi, wpadliśmy na czekające nas sanie i tyle nas widzieli"... Szopa maskaradowa (rozegrano ją w styczniu 1822 r.) uszła akademikom na sucho. Ale w marcu tegoż roku doszło do incydentu znacznie poważniejszego. 16 marca oficer gwardii, kniaź Pełski, zaczepiony przez kilku akademików, wdał się z nimi w awanturę i został spoliczkowany. Gwardzista domagał się satysfakcji od uniwersytetu, sprawa nabrała rozgłosu. Wszczęte na polecenie księcia-kuratora A. J. Czartoryskiego śledztwo uniwersyteckie naprowadziło na ślady młodzieży z kręgu dawnych promienistych. Mickiewicz, Zan, Łoziński - w ciągu marca i kwietnia - byli poddawani wielokrotnym przesłuchaniom. Wreszcie Czartoryski nakazał oficjalne rozwiązanie Towarzystwa Przyjaciół Pożytecznej Zabawy, a Zana, Mickiewicza i Łozińskiego oddał pod "szczególny nadzór władz uniwersyteckich". Wyłoniony z Promienistych tajny Związek Filaretów pozostał, na razie, nie odkryty. Czartoryskiemu zależało na jak najszybszym zatuszowaniu sprawy, a groźny senator Nowosilcow, obdarzony czułym węchem policyjnym, zajęty był w tym czasie w Warszawie tropieniem "sekty Łukasińskiego". Ale z wyjazdu Mickiewicza nic nie wyszło. Swoje imieniny, w dzień wigilijny roku 1822, obchodzić musiał w Wilnie. Z korespondencji filomatów wynika, że gospodarzem (a zapewne i fundatorem) obchodu imienin Mickiewicza w roku 1822 był Michał Rukiewicz, który specjalnie w tym celu zjechał z Zawyk do Wilna. Bliższych szczegółów tej uroczystości nie znamy poza tym, że filareta Aleksander Chodźko (jeden z uczestników maskarady Za mundurem panny sznurem) wygłosił na cześć solenizanta wiersz, zaczynający się od zwrotki: A witajże nam, hospodynie, Zawitaj, duszom spragnionym roso! Och, bym wiedział, że tobie tym cześci przyczynię, Po ostrych cierniach skoczyłbym boso... Solenizant był w nastroju nieco lepszym niż wiosną, ale ciągle cierpiał jeszcze z powodu zamążpójścia ukochanej Maryli i bolały go zęby. "Adam na Boże Narodzenie [...] wyrwał i złocił zęby - odnotował skrupulatny Pietraszkiewicz - zdawało się, że nieco spokojniejszy, zawsze jednak chimeryczny. Do spokojności wiele się przyczynić mogło nie znajdowanie się Marii w Wilnie. Wyjazd za granicę, oderwanie się od miejsc rozogniających uczucie i tyle wznawiających pamiątek najlepszym, a zdaje się skutecznym, byłoby lekarstwem [...] Czas chyba uleczy ranę miłosną..." - Ale nie dawali mu zapomnieć o ukochanej nawet najbliżsi przyjaciele. Czeczot właśnie podczas tego Bożego Narodzenia czytał z Mickiewiczem poprawki do II części Dziadów i uparcie przekonywał przyjaciela, że zamiast "brzydkiego imienia Haliny, lepiej położyć Maryli"... W związku z tą krytyczną uwagą Czeczota odnośnie tekstu Dziadów (wiemy, że autor ją uwzględnił), warto wspomnieć o zabawnych reakcjach kolegów Mickiewicza na powstałą dwa lata wcześniej Odę do młodości - "Posłałem ją z Kowna do przyjaciół w Wilnie - skarżył się później Mickiewicz - Zan i Czeczot znaleźli ją arcygłupią, a ten ostatni pisał mi, pytając, czym nie zwariował, i posyłając do Malewskiego po radę..." Skądinąd wiadomo, że Czeczotowi znacznie bardziej od Ody przypadła do gustu stworzona w tym samym czasie "balladka" pt. Powrót taty. O stosunku "szwaliżera" Rukiewicza do poszczególnych utworów "kochanego Adama" nie ma w archiwum filomackim żadnej wzmianki. Z korespondencji wynika, że na swoim terenie upowszechniał je wszystkie z jednakowym zapałem. W dokumentacji z roku 1823, pamiętnego rozpoczęciem procesu Związku Filaretów, zachowały się trzy interesujące listy Rukiewicza. Pierwszy z nich - do Tomasza Zana - poświęcony jest w całości tańcom i prezentuje pana Michała jako zawołanego tancerza (skądinąd wiadomo, że był nim rzeczywiście). Ale list wyraźnie jest zaszyfrowany, tańce oznaczają w nim działalność organizacyjno-polityczną, a nazwisko słynnego baletmistrza wileńskiego Dziewoniego służy za kryptonim wileńskich przywódców konspiracji. Widać z listu, że "szwaliżer" nie może się doczekać instrukcji z centrali. "26 lutego (11 marca) 1823, Mikowszczyzna. Ty uczysz się; i ja nie bez tego. Ty chcesz krajowi i monarsze być pożytecznym; ja też idę tą koleją. Choć rzadko się z sobą widujemy i rozmawiamy, jednak znajdziem się później, byle Tomasz pamiętał, że przyjaciel pomocy jego i rady potrzebuje, że przy nich możność więcej chęciom odpowiadać będzie [...] Karnawał się kończy; mało co więcej prócz potów z tegorocznych zabaw skorzystałem (nb. trzeba wiedzieć, że zawzięcie tańcuję, a jeżeli mniej dobrze - to wina moich Dziewonich). Spotniałem nieraz więcej, jak po lekarstwie na transpiracyą, ale cóż z tego, kiedy odpoczywając po każdym tańcu, sam spostrzegałem, że gdybym umiał nowe kroki, które mój metr JM Dziewoni dla własnego honoru powinienby mnie komunikować, z mniejszą trudnością daleko piękniejbym tańcował, a dla p. Dziewoniego sławę i pożytek zapewniał. Zobacz się z Dziewonim i napomnij go po ojcowsku, czemu on o swym uczniu, a tem samem o własnym dobrze zrozumiałym interesie nie pamięta i przypomnij, co mnie wyjeżdżającemu z Wilna przy pożegnaniu powiedział: Będziesz w swoich stronach do pierwszych moich uczniów należał; przez piżony i piruety, czy to w solowych, czy to z kilku osób złożonych tańcach, zadziwiaj i do uczenia się u mnie tańców zachęcaj! Jakże tego przez same poty bez znajomości nowych figur dokazać, kiedy z innej strony Bóg wie, z jakimi ale z nowymi tańcami przybywające skoczki (mowa prawdopodobnie o emisariuszach innych organizacji spiskowych - M.B.) wszystkich zajmują, żadnego dla p. Dziewoniego ucznia nie zostawując!..." Drugi list z 11 maja 1823, pisany do filomaty Kazimierza Piaseckiego, ukazuje dla odmiany Rukiewicza w roli uwodziciela. Pociąg do płci odmiennej miał ponoć wielki. Sądzę jednak, że i w tym wypadku mamy do czynienia z zaszyfrowanym sprawozdaniem z działalności konspiracyjnej. Ale dla właściwego odczytania tego listu trzeba było znać nazwiska kierowników kółek filareckich, tworzonych przez Rukiewicza w Białymstoku i innych ośrodkach jego działalności. "Białystok, 11 maja 1823 W tydzień po wyjeździe z Wilna stanąłem szczęśliwie w Białymstoku. Piękna tu pogoda i dobrze się bawią. Po skończonym Wielkim Poście znowu wraca karnawał i choć dosyć ciepło, nic na to nie uważamy, tańcujemy. Wiersze, co z Wilna przywiozłem... bardzo się podobały, słowem wszystko przyjęto z radością. Z panną Łuczkówną widziałem się w Grodnie: zawsze najpiękniejsza i najmilsza; ale druga panna, Dankowska zimna i zimną zostawiłem. U nas w Białymstoku mniej zimne, bo też i trochę cieplejsze klima. Panny Daszkiewiczówny zawsze piękne. Ale panna Trojanowska boi się chłopców, chociaż nie tak zimna, jak grodzieńska..." W zakończeniu listu Rukiewicz zawiadamiał wileńskich kolegów, że "Ballad tom II (Mickiewicza - M.B.) z radością przyjęty został", prosił też Piaseckiego o odesłanie mu książki Ludwika Osińskiego Rady ojca dla syna. W chwili kiedy Kazimierz Piasecki odbierał ten pozornie beztroski list od białostockiego druha - w Wilnie rozpoczynały się wydarzenia oddtworzone później w III części Dziadów. 15 maja 1823 roku (na Litwie gdzie obowiązywał kalendarz juliański obchodzono tego dnia rocznicę Konstytucji 3 maja - M.B.) uczeń piątej klasy gimnazjum wileńskiego piętnastoletni Michał Broel-Plater, napisał na tablicy szkolnej: "Vivat konstytucya 3 Maja!", a jego koledzy dopisali poniżej: "jak słodkie wspomnienie dla nas rodaków, lecz nie ma, kto by się o nią upomniał". Władze szkolne potraktowały to wydarzenie dość pobłażliwie. Wprawdzie przeciwko Platerowi i jego kolegom wszczęto śledztwo, lecz w rezultacie wymierzono im tylko kary dyscyplinarne, "przystosowane do małości przewinienia". Ale policji zaniepokojonej od czasu awantury z kniaziem Pełskim i stale podniecanej do działania przez Nowosilcowa, zależało na tym, aby nie dopuścić do prostego zakończenia sprawy. W tydzień później (21 maja) na murze klasztoru Dominikanów ukazał się rewolucyjny napis, którego treść i ortografia wyraźnie zdradzały rękę obcego prowokatora: "Niech żyje konstytucja 3 maja, śmierć Dispotom, Day Boze, gdyby sie to sprawdziło". Władze uznały, że to już nie przelewki: publicznie nawoływano do zabicia cesarza! Wileński gubernator wojenny, generał Aleksander Rimskij-Korsakow "z niebywałą energią wdał się w sprawę i niezwłocznie wyprawił do w. księcia Konstantego do Warszawy obszerny raport oskarżycielski, malujący w najczarniejszych barwach zaszłą aferę szkolną, wypadek z napisem klasztornym, oraz karygodne osłonięcie rzekomej zbrodni przez władze gimnazjalne i uniwersyteckie" Zdaniem Askenazego, podzielanym także przez nowszych historyków, u podstaw całej tej akcji tkwiła nieprzejednana nienawiść Nowosilcowa do swego dawnego protektora, księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. "Wprawdzie (Nowosilcow) - pisze Askenazy - wysadził już Czartoryskiego z ufności monarszej, wydalił go z rządu, z Warszawy, ale nie poprzestawał na tem, nie uważał rzeczy za skończoną, obawiał się jego powrotu do ucha Aleksandra, odzyskania przez niego głosu i wpływów, i dla zapobieżenia raz na zawsze podobnej ewentualności postanowił sobie zrzucić go z ostatniego stanowiska urzędowego, z kuratorstwa w Wilnie, doprowadzić do zupełnego, nieodwołalnego zerwania pomiędzy nim a cesarzem". Nowosilcow już od dawna krok po kroku dobierał się do Uniwersytetu Wileńskiego, który niezależnie od wspomnianych motywów osobistych "był mu solą w oku, jako uosobienie idei polskiej na Litwie". Nie pomogły wysiłki Czartoryskiego, który pojechał do Warszawy, aby osobiście bronić przed wielkim księciem swego ukochanego uniwersytetu. Konstanty był wściekły na młodzież wileńską od czasu spoliczkowania przez akademików oficera gwardii, poza tym - odpowiednio zastraszony przez Nowosilcowa raportami o działalności spiskowej w armii Królestwa - lękał się, aby wpływy rewolucyjne nie dotarły do podległego mu Korpusu Litewskiego. Stało się więc zadość życzeniom pana senatora. Sprawa uczniów wileńskich została rozdmuchana na nowo. W lipcu 1823 roku sam Nowosilcow, wyposażony w nieograniczone pełnomocnictwa, zjechał do Wilna i objął przewodnictwo nad nadzwyczajną Komisją Śledczą, aby wkrótce zasłużyć sobie na miano "litewskiego Heroda". Tak się złożyło, że niemal w tym samym czasie, kiedy Nowosilcow wszczynał śledztwo w sprawie zapoczątkowanej awanturą z oficerem gwardii rosyjskiej - jeden z byłych oficerów tej samej gwardii: dawny siemionowiec podporucznik Michał Bestużew-Riumin przyjechał skrycie do Wilna (w sierpniu 1823 r.) jako wysłannik tulczyńskiego dyrektoriatu Stowarzyszenia Południowego w celu porozumienia się ze związkowcami wileńskimi. Szczegóły pobytu w Wilnie późniejszego organizatora "zamieszania w pułku czernichowskim" są mało znane, gdyż Bestużew-Riumin podczas śledztwa w roku 1826, nie chcąc prawdopodobnie narażać wileńskich spiskowców, uparcie twierdził że "wyjeżdżał na Litwę w sprawach wyłącznie prywatnych". Wiadomo jednak na pewno, że spotykał się z przedstawicielem wileńskiej "gminy" Towarzystwa Patriotycznego: Księciem Konstantym Radziwiłłem; przypuszcza się również, że musiał się stykać z kołami filomacko-filareckimi, gdyż Mickiewicz utrwalił później jego obecność w Wilnie w pięknej scenie rozmowy z filaretą Justynem Romualdem Pohlem na balu u Senatora w III części Dziadów. Justyn Pohl do Bestużewa, pokazując na senatora Chcę mu scyzoryk mój w brzuch wsadzić Lub zamalować w pysk Bestużew Cóż stąd, jednego łotra zgładzić Lub obić; co za zysk, Oni wyszukają przyczyny, By uniwersytety znieść, Krzyknąć, że ucznie jakubiny, I waszą młodzież zjeść. Justyn Pol Lecz on zapłaci za męczarnie, Za tyle krwi i łez Bestużew Cesarz ma u nas liczne psiarnie, Cóż, że ten zdechnie pies. Tymczasem filomatom wileńskim grunt zaczynał się palić pod nogami. W wyniku przypadkowej rewizji u filarety Jana Jankowskiego i jego późniejszych zeznań, Nowosilcowowi udało się wpaść na trop organizacji filareckiej. Koledzy starali się za wszelką cenę wyprawić z Wilna Mickiewicza. 25 września 1823 roku Jan Czeczot pisał w tej sprawie do Rukiewicza: "Panie Michale! Adam uwolniony od obowiązków dla słabości zdrowia, ciężko podupadły na zdrowiu i teraz nawet chory, już od marca czeka tentowanego paszportu i podług wszelkiego podobieństwa, jeśliby nawet (co bardzo wątpliwe) otrzymał paszport, tę zimę przebyć w kraju musi. Zbyt niedogodne i kosztowne, a niewiele przyjemności dla niego obiecujące, byłoby mieszkanie ciągłe w mieście, proponowałem tedy jemu, ażeby pomieszkawszy tu czas niejaki, do ciebie na jakiś czas przyjechał. Przykro mu zapewne wycierać choć przyjacielskie kąty i propozycja ta, lubo dla niego nie bardzo smaczna, jednak podług najlepszej rachuby musi zostać dobra: a bez żadnych komplementów, przyjaciel u przyjaciela może znaleźć przytułek i przykrości nie czynić ani sobie, ani jemu. Spodziewam się nawet, że mając tam familię i znajomych potrafisz dla niego zrobić wiele przyjemności, które życie jego tak stargane, a tak dla nas drogie i miłe, pokrzepić zdołają. Przyjdzie może kiedyś pora, że ci to odwdzięczyć potrafim i przyjemnościami jakimi nagrodzić. Donieś więc, jak ta ci propozycja spodoba się. Wszak dla siebie jeść gotujesz i stancję palisz, nie więcej przeto zachodu mieć będziesz z przyjacielem [...] Bądź zdrów. Jan. List ten posyłam przez pocztyliona, więc donieś, czy doszedł. Czekam jak najprędzej odpowiedzi. De rebus publicis, musicie słyszeć co się tu dzieje, pisać nie chcę"... "Szwaliżer" odpowiedział Czeczotowi listem z 3 października (21 września starego stylu): "21 września 1823 roku. Zawyki. Janowi Michał. List twój z 13 (25 - M.B.) września ostatniej poczty odebrałem. Zamiar przybycia do mnie na mieszkanie Adama napełnił prawdziwą rozkoszą niezmienne serce, którego zawsze jedynym celem i jedynem szczęściem jest przyjaźń. Ile mu przykro, jak mówisz, wycierać choć przyjacielskie kąty, ile ta propozycja dla niego niesmaczna, tyle mu to wszystko prawdziwy przyjaciel starać się będzie osłodzić. Nie dozna zapewne kochany Adam tych przyjemności, jakich mu Jan lub Tomasz dostarczyć mogą; ale się też przekona, że i Michał, równie jako oni, przyjaciel, równej chęci widzenia jego szczęśliwym. Choć przy mniejszych zdolnościach, tyle jednak smacznym pobyt Adama na wsi uczyni, że nie powie, czyje kąty wycierał... Niech Adam przyjeżdża, kiedy zechce, i prędzej; czekam go zawsze z otwartemi rękoma. Uwiadom mnie czy odebrałeś 50 r. sr., które ci przez Ryszarda Daszkiewicza, jadącego na uniwersytet posłałem. Bądź zdrów!" Pomimo tak serdecznych intencji Rukiewiczowi nie udało się gościć Mickiewicza w Zawykach. Nie wiadomo nawet, czy ten list, wysłany 3 października (21 września starego stylu) zdążył dotrzeć do rąk Czeczota. Bo w Wilnie rozpoczęły się właśnie w tym czasie aresztowania czołowych filomatów. Jana Czeczota uwięziono już 22 października, w dwa tygodnie później (5 listopada) podzielili jego los: Adam Mickiewicz i Tomasz Zan. Wkrótce potem aresztowano także Rukiewicza. "Rewelacye Jankowskiego, wykrywające związki uniwersyteckie - pisze historyk Henryk Mościcki - wskazały między innymi na Rukiewicza, jako na członka Towarzystwa Filaretów, mającego szerzyć organizację analogiczną w Obwodzie Białostockim". Aresztowanie nastąpiło prawdopodobnie nie później niż w połowie listopada 1823 r., bo już 22 tego miesiąca "szwaliżer" składał zeznania przed wileńską Komisją Śledczą Nowosilcowa. W więzieniu w klasztorze Bazylianów Rukiewicz spotkał się ze wszystkimi przyjaciółmi wileńskimi. Brał też na pewno udział w więziennych zebraniach filareckich, odbywających się w celi Mickiewicza. Nazwisko "nadwornego marszałka" Koła Promienistych nie zostało co prawda uwidocznione w Dziadach, ale trzeba pamiętać, że III część Dziadów ukazała się w Paryżu w roku 1832, kiedy Rukiewicz pozostawał jeszcze więźniem carskim na Syberii i rozgłaszanie jego nazwiska w patriotycznym utworze byłoby karygodną nierozwagą. Ale i bez tego istnieją chyba wystarczające podstawy do włączenia "szwaliżera" w krąg bohaterów jednego z najwspanialszych arcydzieł literatury polskiej. Organizator tajnych związków białostockich siedział w więzieniu zaledwie parę miesięcy. Badany przez organy śledcze stosował taką samą metodę jak Machnicki w Warszawie: kategorycznie zaprzeczał wszelkim oskarżeniom Jankowskiego, a innych dowodów przeciwko niemu nie było. Ten nie milknący na chwilę gawędziarz, którego koledzy w listach nazywali "niepomiarkowanym gadułą" i zarzucali mu, że "gadać bez miłosierdzia lubi" - w swojej rozległej pracy związkowej umiał być zadziwiająco dyskretny i nie pozostawiał po sobie żadnych śladów. Nawet Nowosilcow nie potrafił niczego z niego wycisnąć i po pewnym czasie zdecydował się zwolnić go "dla braku jakichkolwiek dowodów winy". Utworzone przez Rukiewicza tajne organizacje na razie ocalały. Nie miał takiego szczęścia jak jego przyjaciel Jan Sobolewski, uczczony niegdyś "sławną ucztą zającową" w domu Paca. Filomata Sobolewski po ukończeniu uniwersytetu objął posadę nauczyciela w Krożach na Żmudzi i prowadził tam taką samą pracę wśród uczniów jak Michał w Białymstoku. Po aresztowaniu Sobolewskiego członkowie założonej przez niego organizacji uczniowskiej wpadli na pomysł pomagania więzionym filaretom, m. in. przez zwiększenie liczby winowajców; "w tym celu podjęto rozsyłanie i rozlepianie w mieście wierszy i odezw patriotycznych". Senator Nowosilcow, odkrywszy sprzysiężenie szkolne w Krożach, postanowił zastosować wobec gimnazjalistów karę, która stałaby się ostrzeżeniem dla wszystkich szkół na Litwie. Piętnastoletnich uczniów z Kroży "obciążonych kajdanami, jak zbrodniaży, wodzono po ulicach wileńskich i z ostentacją wyprawiano w sołdaty gdzieś daleko do Rosji". Właśnie wtedy nazwano Nowosilcowa "litewskim Herodem". Powiadomiony o tym przydomku przez swoich konfidentów pan senator nie przejął się nim zbytnio i sprawę filaretów doprowadził do końca. Z jego to polecenia w motywach wyroków wydanych na przywódców związków wileńskich obwiniono ich oficjalnie o szerzenie na Litwie "nierozsądnej narodowości polskiej". Sformułowanie to kładło ostateczny kres rozbudzonym przez Aleksandra marzeniom o połączeniu Królestwa Polskiego z zachodnimi prowincjami cesarstwa rosyjskiego. W nagrodę za uspokojenie Litwy cesarz-król oddał Nowosilcowowi opróżnione przez Czartoryskiego stanowisko kuratora wileńskiego okręgu szkolnego. Od chwili zwolnienia Rukiewicza (opuścił więzienie prawdopodobnie wczesną wiosną roku 1824) informacje o nim stają się skąpsze i mniej bezpośrednie. Nie ma już korespondencji ani poetyckich uczt z kolegami wileńskimi, gdyż część tych kolegów została skazana na katorgę, a reszta (między innymi Mickiewicz) - na osiedlenie się w głębi Rosji. Inne cenne materiały związane z biografią szwoleżera-filomaty zniszczyła prawdopodobnie jego siostra, Ksawera Rukiewiczówna - na krótko przed jego powtórnym aresztowaniem. Wszystko, co wiemy o Rukiewiczu w latach 1824-1826, pochodzi z akt jego drugiego śledztwa, zbadanych i skompletowanych przez profesora Henryka Mościckiego. Są to, niestety, dane niepełne i niekiedy wzbudzają wątpliwości, dziś niemożliwe już do rozstrzygnięcia. Pan Michał powrócił do Zawyk z mocnym postanowieniem kontynuowania swej pracy związkowej, lecz w nieco zmienionym kierunku. Być może, iż już na zebraniach więziennych w celi Mickiewicza przywódcy związkowi doszli do wniosku, że nie można się dłużej ograniczać do dotychczasowej pracy społeczno-oświatowej, że nieludzkie metody, stosowane przez carat, domagają się przeciwdziałania bardziej zdecydowanego. Zarówno Rukiewicz, jak i inni filomaci wiedzieli z pewnością o rewolucyjnych nastrojach nurtujących korpus oficerski wojsk rosyjskich, stacjonujących na Litwie, Białorusi i Ukrainie. W raportach szpiegów policyjnych z roku 1824, spotyka się doniesienia sugerujące, że na zebraniach filareckich omawiano "projekty rozpoczęcia agitacyi w armii". Możliwe więc, że to z ogólnych nastrojów filareckich wyniknął śmiały pomysł Rukiewicza utworzenia tajnego towarzystwa wśród oficerów Korpusu Litewskiego. "Szwaliżer" zabrał się energicznie do realizowania nowego zamierzenia. Jego pierwszym łącznikiem z Korpusem Litewskim był dawny znajomy, czy też nawet kolega szkolny z gimnazjum białostockiego, Hofman (imienia jego Mościckiemu nie udało się widocznie ustalić), porucznik nieświeskiego pułku karabinierów. Za pośrednictwem porucznika Hofmana Rukiewicz nawiązał stosunki z oficerami stacjonującego w Brańsku batalionu pionierów: kapitanem Konstantym Igelstr"mem (prawdopodobnie krewnym osławionego generała Igelstr"ma, naczelnego dowódcy wojsk rosyjskich w Polsce podczas powstania kościuszkowskiego), porucznikiem Aleksandrem Wegelinem i podporucznikiem Piotrowskim (imię nieznane). Ponieważ z Brańska do Zawyk było niedaleko, młodzi oficerowie rosyjscy z Korpusu Litewskiego stali się częstymi gośćmi w dworku weterana napoleońskiego, zwłaszcza, że spodobały im się siostry gospodarza. Niestety, pierwszemu i dotychczas jedynemu biografowi rodziny Rukiewiczów, profesorowi Henrykowi Mościckiemu, nie udało się zebrać żadnych bliższych informacji o tych dwóch sympatycznych i dzielnych pannach podlaskich (siostry pana Michała nie mogły nie być sympatyczne, a ich dzielność potwierdziły później urzędowe dokumenty). Z relacji Mościckiego można jedynie wnosić, że w roku 1825 doszło w Zawykach do podwójnych zaręczyn: dwudziestosześcioletni kapitan Igelstr"m zaręczył się z Ksawerą Rukiewiczówną, dwudziestopięcioletni porucznik Wegelin - z Kornelią Rukiewiczówną. Że żadne z tych zaręczyn nie zostały uwieńczone później małżeństwem - to już wina historii. Po zdobyciu pełnego zaufania Rosjan dawny "marszałek nadworny" Koła Promienistych począł wtajemniczać młodych oficerów w program ideologiczny związkowców wileńskich. Po przygotowaniu sobie w ten sposób odpowiedniego gruntu zaproponował porucznikowi Hofmanowi stworzenie wśród oficerów Korpusu Litewskiego tajnego stowarzyszenia, zbliżonego do filaretów. Przejmując główne cele filareckie: samokształcenie, wzajemną pomoc, wykorzenianie wad i nałogów - nowe Towarzystwo Przyjaciół Wojskowych miało zająć się ponadto: "złagodzeniem zbytniej dyscypliny, dającej się we znaki szczególnie oficerom niższych stopni, usunięciem kategorycznego protegowania jednych, a poniżania drugich itd." Szczegółowy regulamin nowej organizacji opracowano najpierw po polsku, a następnie przetłumaczono na rosyjski. Towarzystwo dzieliło się na trzy stopnie wtajemniczenia. Do stopnia pierwszego (najwyższego), czyli właściwego Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych mogli należeć tylko oficerowie służby czynnej, a w wyjątkowych wypadkach także dymisjonowani. Stopień drugi (niższy), nazywany Towarzystwem Zgody, przeznaczony był głównie dla urzędników. Jako stopień trzeci (najniższy) przyłączono do Towarzystwa niedobitków białostockiej organizacji uczniowskiej, powstałej w roku 1821 z inspiracji Rukiewicza i występującej najpierw pod nazwą Zgodnych Braci, a później pod nazwą Związku Zorzan. Przez przeszło rok polsko-rosyjskie Towarzystwo Przyjaciół Wojskowych, którego ściśle zakonspirowany ośrodek dyspozycyjny mieścił się u Rukiewicza w Zawykach, szerzyło ideologię filarecką w różnych oddziałach Korpusu Litewskiego, zmierzając w ten sposób do ugruntowania swoich wpływów w najpotężniejszej formacji zbrojnej na obszarze Litwy i Białorusi (tajna instrukcja Towarzystwa polecała zwracać "szczególniejszą uwagę" na brygadę artylerii, batalion pionierów, brygadę grenadierów i pułk karabinierów). Ta spiskowa działalność, kierowana z ukrycia przez szwoleżera-filomatę, trwała nieprzerwanie do przełomowej jesieni 1825 roku. "Wiadomość o śmierci Aleksandra I dotarła na Litwę w końcu listopada starego stylu - relacjonuje Henryk Mościcki. Wojska i władze w guberniach zachodnich aż do Wilna włącznie, za przykładem Petersburga i Moskwy, złożyły przysięgę na wierność nowemu cesarzowi Konstantemu I. Dopiero w Grodnie, na wyraźny rozkaz cesarzewicza, nie doszło do przysięgi. Sprzeczne wieści obiegały Litwę. W Towarzystwie Przyjaciół Wojskowych wrzało od dysput i gorączkowych narad. Na zebraniach omawiano monarchiczną i konstytucyjną formę rządu, przyznając wyższość tej ostatniej. Ostatecznie obecnie celem związku miało być domaganie się konstytucji [...] Postanowiono działać zgodnie z instrukcjami, które rozesłane zostały do niektórych oficerów Korpusu Litewskiego przez związki rosyjskie". Dnia 2 stycznia 1826 r. (21 grudnia 1825 roku starego stylu) uciekający do Warszawy po nieudanym powstaniu petersburskim dekabrysta Wilhelm Kuchelbecker przesłał swemu przyjacielowi kapitanowi Konstantemu Igelstr"mowi list z dokładnym opisem wypadków na placu Senackim. "Pewny jestem - pisał w tym liście - że cały Korpus Litewski nie będzie patrzeć obojętnie na to, że prawego następcę pozbawią tronu, a to tembardziej, że służąc pod jego rozkazami, wszyscy należący do tego Korpusu poznali charakter swego wodza i wiernie stać będą po stronie Jego Cesarskiej Wysokości Cesarzewicza". Wychwalając charakter Konstantego (baron Kuchelbecker znał go zbyt dobrze, by mógł czynić to na serio) autor listu pozostawał wierny ogólnej taktyce dekabrystów, którzy wykorzystywali odsunięcie od tronu legalnego dziedzica jako pretekst do nieuznawania Mikołaja za cesarza. "Igelstr"m po otrzymaniu powyższego pisma i naradzie z towarzyszami - ustalono w toku późniejszego śledztwa - odbył kilka wycieczek do różnych pułków, konsystujących w okolicach Białegostoku, namawiając wszędzie do składania przysięgi na wierność Konstantemu. Dnia 23 grudnia (4 stycznia według polskiej rachuby czasu - M.B.) długą prowadził rozmowę z podoficerami i szeregowcami swego batalionu, stojącego załogą w Brańsku. Nazajutrz, w sam dzień Wigilii Bożego Narodzenia (4 stycznia 1826 r.) odbyć się tam miała przysięga wierności Mikołajowi I. Mała mieścina podlaska rzadką oglądała uroczystość. Batalion pionierów w pełnej gali wystąpił na rynek. Odczytano manifest o wstąpieniu na tron Mikołaja I, poczem wezwano do złożenia przysięgi. Wtem szmer jakiś złowrogi przeszedł w zwartych szeregach żołnierzy, rósł, wzmagał się i zrazu jękliwie, rozproszone, po chwili coraz śmielsze, gęstsze odezwały się głosy protestu. Niech żyje Najjaśniejszy Pan Konstanty Pawłowicz! - wykrzyknięto. Wśród oficerów zapanowała konsternacya"... Dowódca batalionu próbował interweniować. "Jął wyjaśniać przyczyny wstąpienia na tron cesarza Mikołaja I, tłumaczył powody zrzeczenia się cesarzewicza, przekładał, powołując się na słowa Najwyższego Manifestu; groził surową odpowiedzialnością za sprzeciwianie się woli monarszej. Naraz przerwał mu kapitan Igelstr"m: Ludzie rozumieją tę pisaninę, lecz chcą mieć bardziej wyraźne dowody jej prawdziwości. Postępek kapitana silnie podziałał na wojsko. Nie zważano już na dowódcę. Ten widząc bezowocność swych zabiegów, chwycił się ostatniego środka. Sam zaczął składać przysięgę w przekonaniu, że za jego przykładem pójdą oficerowie, a za nimi żołnierze. Tymczasem szeregi złamały się, wojsko z wolna poczęło się rozchodzić. Głos komendy ginął w tłumie rozgwarzonym, pomrukującym, zgoła niepewnym..." Organizatorzy demonstracji w Brańsku byli w pełni świadomi konsekwencji, na jakie narażali się swym postępowaniem. Bezpośrednio po odmowie przysięgi zagrożony aresztowaniem kapitan Igelstr"m z drugim członkiem Towarzystwa, chorążym Wojechowiczem, "najętą bryką pojechali do Zawyk, do Rukiewicza". Chodziło prawdopodobnie o uzgodnienie planu dalszego postępowania. Niestety: w materiałach, opracowanych przez profesora Mościckiego, nie ma dokładniejszych informacji na temat tej dramatycznej wizyty. Dowiadujemy się tylko, że kapitan Igelstr"m wręczył swojej narzeczonej, Ksawerze Rukiewiczównie, "jakieś papiery do przechowania". Sytuacja w Brańsku została opanowana przez władze bez przelewu krwi. W dwa dni po odmowie przysięgi - 6 stycznia 1826 r. - przybył tam, w silnej asyście wojska i żandarmerii, szef sztabu Korpusu Litewskiego, generał-major Weliaminow. W jego obecności oporny batalion zmuszony był zaprzysiąc wierność Mikołajowi I. O "zamieszaniu" w Korpusie Litewskim zawiadomiono niezwłocznie jego najwyższego zwierzchnika wielkiego księcia Konstantego. Ale odpowiedź z Warszawy nadeszła ze znacznym opóźnieniem. Na opóźnienie to wpłynęły niewątpliwie wieści o wybuchu rewolty wojskowej na Ukrainie. Dopiero 19 stycznia (7 stycznia starego stylu) 1826 r., a więc w cztery dni po ostatecznym zdławieniu powstania Sergiusza Murawiewa-Apostoła, wielkorządca warszawski wydał rozkaz powołania w Białymstoku specjalnego sądu wojennego, dla rozpatrzenia i osądzenia zajść w Brańsku. Prowadzenie tej sprawy powierzył Konstanty dwóm emigrantom francuskim w służbie carskiej. Przewodniczącym sądu został generał-major Piotr Perrin, ogólny dozór nad postępowaniem sądowym zlecono dowódcy Korpusu Litewskiego generałowi-porucznikowi Teodorowi d'Auvray. Pierwszym posunięciem białostockich organów śledczych było wydanie nakazu aresztowania "głównych sprawców niepokoju": kapitana Igelstr"ma, porucznika Wegelina, chorążego Wojechowicza i byłego podporucznika szwoleżerów napoleońskich Rukiewicza. "Po śledztwie pierwiastkowem prezes komisyi Perrin udał się do Warszawy dla przedstawienia W. Księciu dokładnego raportu - referuje Mościcki. - Cesarzewicz, dowiedziawszy się o współudziale w sprawie Przyjaciół Wojskowych niektórych osób cywilnych, niezwłocznie udzielił szerokich pełnomocnictw generałowi d'Auvray wraz z poleceniem aresztowania wszystkich podejrzanych bez hałasu, raptownie, i osadzenia ich w pewnych więzieniach, pod surową strażą. Ze szczególnym naciskiem podkreślał konieczność bezwłocznego aresztowania Ksawery Rukiewiczówny, siostry Michała. Jednocześnie W. Książę komunikował rezultaty dotychczasowego śledztwa Nowosilcowowi. Senator, powiadomiony o udziale w tajnych towarzystwach uczniów gimnazjum białostockiego i świsłockiego, oraz studentów Uniwersytetu, zażądał wyłączenia sprawy uczniowskiej spod kompetencyi komisyi wojskowej i przekazania jej władzom edukacyjnym. Żądaniu temu uczyniono zadość. Z ramienia Nowosilcowa, jako kuratora okręgu wileńskiego, wysłany został na śledztwo do Białegostoku nowy rektor uniwersytetu Pelikan (postać znana niechlubnie z III części Dziadów - M.B.), zaprawiony do tego rodzaju czynności podczas niedawnego procesu filareckiego. Odtąd proces towarzystw tajnych białostockich prowadzony jest przez dwie komisje: wojskową pod zwierzchnictwem Perrina i szkolną pod doświadczonym kierunkiem Pelikana". Pelikan przywiózł ze sobą akta procesu filareckiego dotyczące Rukiewicza; po rozejrzeniu się w nich doszedł do wniosku, że dla pełnego naświetlenia działań, które doprowadziły do utworzenia związku "Zorzan" (Zgodnych Braci) i Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych - konieczne jest wznowienie, a co za tym idzie rewizja procesu filaretów. Groźne niebezpieczeństwo zawisło nad głowami przebywających ciągle na obszarze cesarstwa: Mickiewicza, Zana i Czeczota. Jest rzeczą zupełnie prawdopodobną, że gdyby doszło do żądanej przez Pelikana rewizji, a tym samym - do połączenia sprawy filaretów ze sprawą dekabrystów - to nie mielibyśmy dzisiaj w literaturze ani Konrada Wallenroda, ani III części Dziadów, ani Pana Tadeusza. Na szczęście propozycji Pelikana nie uwzględniono. Wielki książę był już wtedy całkowicie pochłonięty sprawą Towarzystwa Patriotycznego w Warszawie i nie zależało mu na dalszym rozkręcaniu epizodu białostockiego. Śledztwo w sprawie Towarzystwa Przyjaciół Wojskowych i "Zorzan" ciągnęło się przez kilkanaście miesięcy. Dzięki godnej podziwu dyskrecji większości członków obu Towarzystw oraz spaleniu przez Ksawerę Łukiewiczównę kompromitujących papierów, wręczonych jej przez kapitana Igelstr"ma, udział Michała Rukiewicza w robotach konspiracyjnych nie został dostatecznie udowodniony. Tylko jeden członek Towarzystwa dymisjonowany urzędnik wojskowy, litewski Tatar: Ananiasz Ugryczicz-Trebiński - przyparty do muru - zeznał, że "possesor z Zawyk" był "osią" wszystkich tajnych związków na Białostocczyźnie. To jedno wymuszone zeznanie wystarczyło za podstawę do skazania Rukiewicza na utratę szlachectwa, 10 lat katorżniczej pracy w kopalniach i późniejsze osiedlenie na Sybirze. Na takie same kary z jednoczesną degradacją do stopnia szeregowców skazani zostali niedoszli szwagrowie Rukiewicza: kapitan Konstanty Igelstr"m i porucznik Aleksander Wegelin. Nie uniknęły także kary osoby oskarżone o udzielanie pomocy spiskowcom: siostry Rukiewicza i jego służący Franciszek Waszkiewicz, stary żołnierz jeszcze z czasów dawnej Rzeczypospolitej. Ksawerę Rukiewiczównę skazano na rok aresztu, Kornelię Rukiewiczównę - na sześć miesięcy aresztu, Franciszka Waszkiewicza - na wcielenie do rosyjskiego wojska i zesłanie na służbę do dalekich garnizonów. Wtedy to zapewne - czekając w więzieniu białostockim na zatwierdzenie wyroku - "szwaliżer" napisał swe autobiograficzne Wspomnienie, w którego ostatnich strofach dawał wyraz smutnym przeczuciom: Żegnam was, serca słodycze, Krewnych, druchów i Emilie!* (* Anonimowy przepisywacz tego tekstu dodał do słowa "Emile" następujący komentarz: "Tytuł, który Michaś naszym dał przyjaciołom".) Już mych snopków nie policzę W przyjaźni wesołem kole; Już więcej nie poswywolę, Znikły mych rozkoszy chwile. Obcy mnie piasek zasłoni, Obcy kamień na wezgłowie, I nikt łezki nie uroni I "wieczny pokój" nie powie. Jeszcze z zimnego sklepienia, Gdzie się ziemia w ziemi skończy, Gdy się duch z duchem połączy, Pójdą do was me westchnienia, Ze mną tylko te wspomnienia. Rukiewicz powędrował na Sybir razem z Igelstr"mem i Wegelinem. Do Tobolska wieźli ich kibitkami żandarmi, ale od Tobolska pędzono ich piechotą, zakutych w kajdany, z partią więźniów do Irkucka. Po przejściu w ten sposób około 2000 kilometrów w początkach roku 1828, osiągnęli miejsce swego przeznaczenia: więzienie przy kopalni srebra w Czycie w Zagłębiu Nerczyńskim. Przybycie Rukiewicza do Czyty odnotowała w swoich Wspomnieniach przebywająca tam już od kilku miesięcy Maria z Rajewskich księżna Wołkońska, ukochana Gustawa Olizara, żona dekabrysty Sergiusza Wołkońskiego. Młode arystokratki rosyjskie, które dobrowolnie wyrzekły się były wszystkiego, aby towarzyszyć mężom w katordze syberyjskiej, pędziły w Czycie żywot nader smutny. Wyruszyły na Syberię z mocnym postanowieniem dzielenia losu swoich mężów i w nadziei, że zamieszkają z nimi razem. Ale i tego im odmówiono... Po przyjeździe do Czyty miały możność widywania się ze swymi mężami tylko dwa razy tygodniowo i za każdym razem nie dłużej niż kilka godzin. Coraz to któraś z nich podchodziła niepostrzeżenie do ostrokołu, żeby spojrzeć na swego męża i zamienić z nim kilka słów, ale i to nie zawsze się udawało; wartownicy mieli surowy nakaz nie pozwalać nikomu zbliżać się do więzienia i nieraz zdarzało się, że wartownik wykonując rozkaz władzy, "kolbą odpędzał odwiedzającą". W chwili gdy Rukiewicza i jego towarzyszy wprowadzono na dziedziniec więzienia w Czycie - dwudziestotrzyletnia księżna Maria Wołkońska ze swymi przyjaciółkami: młodszą o rok księżną "Kataszą" (Katarzyną) Trubecką i Aleksandrą Murawiewą - czuwały jak zwykle przy palisadzie więziennej. Nowy transport zesłańców przyciągnął ich uwagę. "Jeden z nich, Rukiewicz - wspominała później księżna Maria - rozśmieszał nas swoją staroświecką galanterią. Zaledwie wszedł na dziedziniec więzienny, stanął przy palisadzie z miną sentymentalną, zaczął śpiewać z wyraźnym polskim akcentem stary romans francuski Dans une tour obscure un jeune roi languit (w posępnej wieży tęskni królewicz młody). Rukiewicz nie był ani młody, ani piękny, ani interesujący; jego pretensjonalna chęć zaimponowania nam francuszczyzną, przy nieznajomości tego języka, niezwykle nas rozśmieszyła..." Można by mieć słuszną pretensję do księżnej Marii za to, że tak bezlitośnie wykpiła popis śpiewaczy "marszałka dworu" Koła Promienistych, gdyby rzecz rozgrywała się w warunkach bardziej normalnych - na przykład: na balu w kijowskim domu ojca księżnej - generała Rajewskiego albo na przyjęciu u jej moskiewskiej szwagierki, Zenaidy Wołkońskiej (którą w tym czasie opiewał w wierszach, wygnany z Wilna, Adam Mickiewicz). Ale sceneria tego wydarzenia była inna. Działo się to na samym dnie syberyjskiego piekła, w miejscu niezasłużonych męczarni najszlachetniejszych patriotów Rosji i Polski. Niemłody, niepiękny i zabawnie staroświecki zesłaniec polski, który po przejściu w kajdanach dwóch tysięcy kilometrów zdobył się na dziarskie odśpiewanie francuskiej piosenki dla pokrzepienia serc młodych, uroczych a tak bardzo nieszczęśliwych pań rosyjskich - dokonał czynu heroicznego, zasługującego na zapisanie w kronikach obu narodów. Pamiętnikarce, która ten czyn uchroniła od zapomnienia, możemy być tylko wdzięczni. Księżna Maria Wołkońska - jak już wspominałem - była prototypem Tatiany z Eugeniusza Oniegina; Michał Rukiewicz należał do kręgu postaci występujących w III części Dziadów. W dziwnych zaiste okolicznościach spotykali się z sobą bohaterowie największych poematów romantycznych! O dalszych losach "szwaliżera" nie wiadomo prawie nic. Podobno w kazamatach syberyjskich uczył rosyjskich dekabrystów polskiego i łaciny. W roku 1832 widziano go we wsi Korkina w guberni irkuckiej, gdzie przebywał "na osiedleniu" Na tym informacje się urywają. Jedno wiadomo na pewno: w rodzinne strony już nie powrócił. V 20 lutego 1826 roku w godzinach porannych feldjeger cesarski dostawił do Warszawy więźnia stanu Antoniego Jabłonowskiego wraz z odpisami jego petersburskich zeznań. Tego samego dnia o szóstej po południu odbyło się w pałacu Bruhlowskim pierwsze posiedzenie polsko-rosyjskiego Komitetu Śledczego, ustanowionego przez wielkiego księcia-cesarzewicza "do dochodzenia zawiązania się i postępów Towarzystw taynych w Królestwie Polskim oraz styczności onych z podobnemi związkami w Rossyi istniejącymi". W nocy z 20 na 21 lutego rozpoczęły się aresztowania osób najbardziej obciążonych zeznaniami księcia eks-szwoleżera. W pierwszej grupie aresztantów, osadzonych w "tajemnym więzieniu u Karmelitów", znaleźli się członkowie naczelnych władz Towarzystwa Patriotycznego: siedemdziesięciosześcioletni senator Stanisław Sołtyk, podpułkownik gwardii Seweryn Krzyżanowski, referendarz Rady Stanu Wojciech Grzymała, podpułkownik kwatermistrzostwa Ignacy Prądzyński i ksiądz-profesor Konstanty Dembek, dyrektor Drukarni Rządowej. Aresztowanie osób tak znacznych wywołało popłoch w stolicy Królestwa. Podobno najmniej byli zaskoczeni sami aresztowani. Maurycy Mochnacki - wierny swojej tezie, że powstanie powinno było wybuchnąć w roku 1826 - utrzymuje, że naczelnicy Towarzystwa Patriotycznego wiedzieli o zamierzonych aresztowaniach i mieli możność zupełnie inaczej pokierować wypadkami. "Krzyżanowski siedział spokojnie u siebie, choć wiedział, że lada moment będzie wzięty..." - głosi wersja Mochnackiego. - Związkowi oficerowie pułku strzelców konnych, gdzie służył, i reprezentanci innych gmin wojskowych zebrali się około północy w jego kwaterze w wigilię tego dnia, w którym miał być powołany do Karmelitów. - Albo wsiadaj na koń i w tej samej chwili zaczynaj rewolucyą, albo zmykaj - mówili do niego ci koledzy, ofiarując mu w pierwszym rzędzie pomoc całego garnizonu stolicy, w drugim powóz już zaprzężony, pieniądze i paszport. Jeden z owych oficerów, B. ukląkł przed Krzyżanowskim, chcąc go koniecznie skłonić, żeby albo uciekał, albo wpadł do Belwederu z szaserami, którzy by za nim, jak to mówią poszli do piekła; bo Krzyżanowski było to bożyszcze tego pułku..." Ale Krzyżanowski nie dał się skłonić kolegom ani do ucieczki ani do wszczęcia powstania. "W Warszawie - mówił na to - dałoby się wszystko zrobić, ale co by potem było, nie wiem, i sprawy krajowej narażać nie chcę, wolę cierpieć jak drudzy". Bezpośrednio po pierwszych aresztowaniach generał Tomasz Łubieński zawiadomił o wydarzeniach warszawskich przebywającego w Krakowie patriarchę rodu: "Warszawa, 22 lutego 1826. Drogi Ojcze. Nie mogę powiedzieć, jak mnie zgryzło i jak mnie ciągle martwi nowo ustanowiony sąd na odkrytych u nas, nie wiem, jak ich nazwać, winowajców, a to z dwóch przyczyn główniejszych, najprzód przede wszystkiem, że mogli być w naszym kraju ludzie, którzy by mogli należeć do podobnych spisków, jak te co w Rosyi się pokazywały, na co się wzdryga myśl moja; po wtóre, że między obwinionymi znajdują się osoby, którzy mnie jako Rodacy i jako przyjaciele interesują. Nie mogę przypuścić do myśli, żeby byli istotnie winni w czym innym jak w niepotrzebnym gadaniu, ale gdyby byli winni, tym więcej bym ich żałował. O niczym innym pisać nie mogę, gdyż tym całkiem myśl moja zajęta. Powiadają, że sąd ten składa się z Pana Zamoyskiego* (* Ordynat Stanisław hrabia Zamoyski, szwagier księcia Adama Jerzego Czartoryskiego był trzecim z kolei [po Tomaszu Antonim Ostrowskim i Stanisławie Kostce Potockim] prezesem Senatu Królestwa Polskiego.) (Stanisława), który jest jego prezesem, z Panów Sobolewskiego (Ignacego) Ministra Sprawiedliwości, Grabowskiego (Stanisława) Ministra Oświecenia, Grabowskiego (Franciszka) Wojewody, Haukego Generała, Nowosilcowa, Morenheima, Kalrakowa (Kałzakowa - M.B.) Kriwcowa i Generała Kuruty, Generał Rautenstrauch ma trzymać pióro. Wybór ten dowodzi, że niczego nie żąda Rząd, jak wykrycia prawdy, i przez to niejako usprawiedliwia sąd ten nadzwyczajny. Mam ja nadzieję, że nawet dobre pociągnie za sobą skutki i że okaże się w tej okoliczności, jak i we wszystkich Polacy już dowiedli, że umieją korzystać ze swobód im nadanych, dopełniając powinności poddanych i obywateli, a zwłaszcza miłując Monarchów, którzy im te swobody nadają i utrzymują; pomimo jednak tej nadziei, tak jestem zgryziony, że trudno mi jest czym innym się zajmować, jakkolwiek pokładam ufność w tak dobrze dobranym sądzie i w niewinności obwinionych". Nie wiadomo, o ile te komplementy pana Tomasza pod adresem Komitetu Śledczego były szczere, a o ile - przeznaczone dla policyjnych cenzorów, przeglądających pocztę odchodzącą do Krakowa. Z polskiego punktu widzenia powołana przez Konstantego mieszana instancja śledcza była sprzeczna z konstytucją i warszawska opinia publiczna od początku ustosunkowała się do niej zdecydowanie wrogo. "Już skład osobowy Komitetu wzbudził ogólne poruszenie" - pisze historyk Towarzystwa Patriotycznego Hanna Dylągowa. - "Uważano niemal za hańbę udział Polaków w pracach niekonstytucyjnego przecież Komitetu. Zwłaszcza pod pręgierzem znalazł się Zamoyski, który jako prezes polskiego senatu nie powinien był zgodzić się na przewodniczenie Komitetowi". Trzeba tu dla sprawiedliwości dodać, że Zamoyskiego skłonili do przyjęcia tej funkcji dwaj najwybitniejsi ministrowie rządu Królestwa: Tadeusz Mostowski i Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki. Sądzili oni pewnie, że autorytet prezesa senatu najskuteczniej potrafi zrównoważyć wpływy rosyjskich członków komitetu, a zwłaszcza Nowosilcowa. Rachuby te jednak zawiodły. Po pierwszym posiedzeniu komitetu stało się jasne, że rzeczywistym kierownikiem całej imprezy będzie sam wielki książę, a jej "duchem poruszającym" - senator Nowosilcow. Udział polskich członków komitetu sprowadzał się w tych warunkach do roli figurantów. Ich autorytet społeczny miał przesłaniać bezprawność komitetu i ułatwiać Konstantemu przeprowadzenie całego postępowania w sposób równie niekonstytucyjny, jak przed dwoma laty w sprawie Łukasińskiego. W miarę rozszerzania się kręgu aresztowanych rosło zdenerwowanie wyższych sfer stolicy. To już nie była sprawa Łukasińskiego, którą można było oceniać z bezpiecznego dystansu. Teraz, kiedy zaczęto aresztować: książąt i hrabiów, senatorów, referendarzy stanu i wyższych oficerów gwardii - nobile warszawscy poczuli się bezpośrednio zagrożeni. "Nieszczęsne czasy dzisiejsze przypominają czasy cezarów rzymskich - notował w swoim diariuszu Niemcewicz. - W trwodze wszystkie familie, tłumy podsłuchujących szpiegów, bojaźń i nieufność powszechna. Do godziny drugiej w nocy, gdy zwykle bywają aresztowania, nikt nie śpi, a budząc się rano, patrzy, czy jeszcze jest w łóżku". W pierwszych dniach marca 1826 roku burza polityczna dotarła do znanych nam pałaców: na Krakowskim Przedmieściu i na Królewskiej. 2 marca, nad ranem, wiceprezydent Mateusz Lubowidzki, w asyście policji, naruszył spokój nocny domu generała Wincentego Krasińskiego, aresztując mieszkającego tam ówcześnie męża wychowanicy generała - referendarza Rady Stanu Królestwa Romana hrabiego Załuskiego, byłego majora 11. pułku ułanów Księstwa Warszawskiego, a jeszcze do niedawna adiutanta wielkiego księcia Konstantego. Wkrótce potem kilka dotkliwych ciosów spadło na prawowity i lojalny klan Łubieńskich. 3 marca przywieziono do Warszawy nowy transport aresztowanych z zachodnich prowincji cesarstwa. Byli wśród nich obaj podolscy szwagrowie generała Łubieńskiego: brat żony - Wiktor hrabia Ossoliński, dziedzic Jampola oraz mąż najmłodszej siostry - Ludwik hrabia Sobański z Ładyżyna. Za mężem zjechała nielegalnie do Warszawy pani Róża z Łubieńskich Sobańska, co pociągnęło za sobą dalsze nieprzyjemne konsekwencje. Zmartwienia te znalazły odbicie w marcowej korespondencji pana Tomasza z ojcem. Generał nadal prowadził swoją dyplomatyczną rozmowę z nieproszonymi "dozieraczami" poczty, ale nie ukrywał już nurtującej go irytacji. "Warszawa, 7 marca 1826 Drogi Ojcze. Ostatnią pocztą nie odebrałem listu od Ojca. Jeżeli to pochodzi ze zbytniej ciekawości tych, co w teraźniejszych bolesnych okolicznościach cudze listy czytają, powinniby już znać i Ojca i te przez Ojca w nas wszystkich zaszczepione zasady, które nigdy w niczym rządowi podejrzane być nie mogą, ażeby już ani nawet otwierano naszych listów. Jak drogiemu Ojcu wiadomo, Rózia przyjechała tutaj w Sobotę około jedenastej z rana ale przyjechała bez paszportu, gdyż jej go odmówił Gubernator (podolski). Jechała na los do granicy, gdy przypadkiem spotkawszy naszego brata Franciszka do niej jadącego, wsiadła z nim i za jego paszportem tutaj przybyła. Zaraz za przyjazdem napisała do Wielkiego Księcia, oznajmując błąd, który popełniła, i prosząc Wielkiego Księcia, żeby jej dozwolił pozostać w Warszawie, póki niewinność jej męża uznaną nie będzie [...] Ale nie trafiło to do przekonania Wielkiego Księcia i rozkazał jej natychmiast wyjechać i wrócić za granicę Rosyjską [...] Franciszka zaś kazał przywołać do siebie, wyłajał i do aresztu posłał. Mamy nadzieję, jakkolwiek wyznajemy, że wina jego w teraźniejszych okolicznościach większą zdawać się może, w sprawiedliwości Wielkiego Księcia, że ten pierwszy moment gniewu jego ominąwszy, daruje tę winę poczciwemu naszemu Franciszkowi... Co się tyczy Sobańskiego, wiemy tylko, że powołany pod Sąd, czy za jaką winę, czy do indagacyi nie wiemy. Jakkolwiek bądź skład Sądu śledczego obiecywać każe, że tylko winy istotnej szukać będą. Nie przypuszczamy do myśli, żeby Sobański mógł być w czym winny. Skoro więc winy tylko szukać będą, interes ogółu towarzystwa wymaga, żeby jeżeli jest istotnie wina jaka ważna, żeby dowiedziona była i ukarana. Serce ściśnione nie dozwala mi niczem prawie się trudnić, mając przed oczyma żałobę nad tylu familiami i nad całym krajem rozciągniętą..." Tak więc i "poczciwego Franciszka" - byłego kapitana szwoleżerów i druha sławnego pułkownika Kozietulskiego - również nie ominęły represje polityczne i gwałtowne zderzenie z despotą Belwederu. "Najmniej życiowy" z braci Łubieńskich - wyniszczony długą służbą frontową w historycznych kampaniach, pochłonięty swymi chorobami - wiódł cichy żywot zasłużonego weterana, nie mieszając się do żadnych spraw politycznych. Kiedy jednak zaszła potrzeba udzielenia pomocy zrozpaczonej siostrze, nie zawahał się tego uczynić i musiał swój postępek odpokutować. Dzięki energicznym zabiegom ustosunkowanych młodszych braci wypuszczono go wprawdzie z więzienia już po tygodniu, lecz i to krótkie zamknięcie nie wyszło mu chyba na zdrowie. Franciszek Łubieński przetrwał w tradycji rodzinnej i we wspomnieniach przyjaciół jako uroczy człowiek i znamienity żołnierz, ale od jego kolegów pułkowych wiemy również, że dzielny kapitan szwoleżerów, posiadacz najwyższych odznaczeń wojennych, był z natury tak nieśmiały, że przechorowywał każdą przykrość służbową, a zganiony przez zwierzchnika, ze zdenerwowania zaczynał się jąkać i zacinać. Możliwe więc, że rozmowa z szalejącym cesarzewiczem i późniejsze uwięzienie podziałały na niego znacznie silniej, niżby mógł sobie życzyć Konstanty. Po opuszczeniu więzienia hrabia Franciszek wyjechał na odpoczynek do ojca, aby w spokojnym klimacie Krakowa ochłonąć z burz warszawskich. Ale "pan minister" niedługo cieszył się najstarszym synem. W początkach czerwca 1826 roku czterdziestodwuletni Franciszek Łubieński po krótkiej chorobie zmarł w domu ojcowskim "z przepalenia głowy od słońca". Lato tego roku - jak utrzymują kronikarze - rzeczywiście było wyjątkowo upalne, nie ma więc żadnych podstaw do podważania tej rodzinnej wersji, powtórzonej przez pamiętnikarza pułkownika F. S. Gawrońskiego. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że ów zgon tak przedwczesny pozostawał w jakimś bezpośrednim związku z poprzedzającą go o zaledwie trzy miesiące awanturą warszawską. Jeżeli jednak takie powiązanie istniało, to w korespondencji Tomasza Łubieńskiego zostało ono starannie zatarte. Byłoby to zgodne z ogólnym stylem korespondencji generała. Ciężkie przeżycia jego najmłodszej siostry, Róży Sobańskiej, również traktowane są w listach z wyraźną dyskrecją. Aby móc odtworzyć sobie pełny obraz tych perypetii, trzeba sięgać do diariuszy Niemcewicza i innych źródeł pamiętnikarskich. Dwudziestosiedmioletnia hrabina Róża Sobańska, podobnie jak rosyjska księżna Maria Wołkońska, zdecydowała się nie opuszczać męża w nieszczęściu. Ludwik Sobański, jako poddany rosyjski, więziony był w zasadzie w Petersburgu, a do Warszawy przywożono go tylko na konfrontacje. Jego młoda żona z wytrwałością właściwą całej rodzinie Łubieńskich krążyła niestrudzenie między Warszawą, Odessą a Petersburgiem, starając się przezwyciężyć opory władz policyjno-administracyjnych i uzyskać możność regularnego widywania się z uwięzionym. Kiedy Sobańskiego powtórnie przewieziono do Petersburga, dzielnej pani Róży udało się przesłać z Odessy list do samej cesarzowej rosyjskiej. Ta, wzruszona przykładem tak wiernej miłości małżeńskiej, skłoniła cesarza do udzielenia petentce upragnionego przyzwolenia. Ale petersburskie "szczęście" Sobańskich nie trwało długo. Wielki książę cesarzewicz, dowiedziawszy się o zezwoleniu cesarskim, anulującym jego uprzedni zakaz, potraktował to jako obelgę wymierzoną przeciw sobie. Zasypywany protestami Mikołaj - któremu w przededniu koronacji szczególnie zależało na dobrych stosunkach z bratem, uważanym jeszcze przez wielu za prawowitego dziedzica tronu - uległ w końcu Konstantemu i wycofał swe pozwolenie, a panią Sobańską pod eskortą żandarma odesłał do jej podolskiego majątku. Ale ofiarna żona nie skapitulowała i wszczęła starania na nowo. Ciągnęła się ta nieszczęsna sprawa przez przeszło trzy lata, wzbudzając żywe zainteresowanie i współczucie w arystokratycznych salonach Warszawy, Odessy i Petersburga. Pani Róża osiągnęła swój cel nie wcześniej niż jesienią 1829 roku, kiedy Ludwika Sobańskiego zwolniono wreszcie z petersburskiego więzienia, aby w niedługi czas potem zesłać go na przymusowe osiedlenie do Permu nad rzeką Kamą. Dopiero wtedy pozwolono żonie połączyć się z mężem i dzielić jego los na wygnaniu. Najmłodsza siostra Łubieńskich przebywała nad Kamą aż do roku 1833, poświęcając się całkowicie sprawie pomocy dla zesłańców politycznych. Tam właśnie zasłużyła sobie na piękne miano "Róży wygnańców". Z listów generała Łubieńskiego łatwo można wyczytać, jak szczerze bolał z powodu przedwczesnej śmierci najstarszego brata i jak głęboko współczuł niedoli najmłodszej siostry. Ale jednocześnie odnosi się wrażenie, że zależało mu na tym, aby jego nieszczęścia rodzinne nie rzucały nawet najlżejszego cienia na rząd cesarsko-królewski. Nie wynikało to chyba jedynie z ostrożności czy z jakiegoś abstrakcyjnego lojalizmu. Wydaje mi się, że przyczyny tego "rozdarcia wewnętrznego" dawnego szwoleżera wiązały się raczej z konkretną sytuacją, w jakiej znajdował się wówczas klan Łubieńskich. Od sejmu 1825 roku - na którym powstało Towarzystwo Kredytowe Ziemskie - rozpoczął się drugi (po latach szwoleżerskich) etap historycznej kariery Tomasza Łubieńskiego. On sam i jego bracia, jako współorganizatorzy i współkierownicy Towarzystwa Kredytowego, stawali się pierwszoplanowymi postaciami w szeroko zakrojonej, prowadzonej równocześnie na wielu frontach kampanii o uzdrowienie gospodarcze Królestwa. Naczelnym wodzem w tej kampanii był minister Przychodów i Skarbu Franciszek Ksawery książę Drucki-Lubecki. Z perspektywy historycznej różnie można oceniać osobę i działalność Lubeckiego. Różnie też oceniali go jego współcześni. Wynoszono go pod niebiosy i mieszano z błotem. Chlubiono się nim i pogardzano. Uważano go za zbawcę ojczyzny i za jej grabarza. Nie było jeszcze nigdy w rządzie Królestwa ministra, który potrafił zmobilizować przeciwko sobie tak potężną i różnorodną opozycję. Senator Nowosilcow nienawidził księcia-ministra (nazywał go lekceważąco "kniazikiem") za to, że skuteczniej niż inni umiał przeciwstawiać się jego zamachom na autonomię Królestwa; liberalni kaliszanie potępiali Lubeckiego za "protekcjonizm", za nadmierny "fiskalizm" kosztem obywateli, za "wszechwładzę monopoli", za niedemokratyczne metody rządzenia, za chęć sprzedaży dóbr narodowych, staroszlachecka konserwa nie mogła ścierpieć jego "rewolucji przemysłowej"; radykalny Mochnacki uważał, że "faworyta" Mikołaja należało po prostu powiesić jako zdrajcę i sprzedawczyka. Lubeckiego poznaje się najlepiej, przerzucając cztery wielkie tomy jego korespondencji z polskimi ministrami - sekretarzami stanu w Petersburgu, a także inne materiały biograficzne z lat 1821 - 1830, zebrane przez znakomitego historyka Stanisława Smolkę. Z roboczej korespondencji, przeciążonej liczbami, planami technicznymi i mnóstwem innych szczegółów, trudnych do strawienia dla niefachowego czytelnika - wyłania się imponująca, choć bardzo kontrowersyjna postać męża stanu, wyraźnie przerastającego zdolnościami, siłą charakteru i szerokością horyzontów swoich współrządzących. Lubecki wszystko ogarniał i wszystko go interesowało. Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, mające oddłużyć zrujnowane rolnictwo i zaprowadzić ład w stosunkach kredytowych, było zaledwie początkiem "cudu gospodarczego", jakim książę minister zamierzał wydźwignąć z upadku zbankrutowane Królestwo. Bardziej jeszcze niż ratowaniem majątków ziemskich przejmował się Lubecki sprawami techniki przemysłowej, bo - jak pisał - "fabryki winny skupiać całą uwagę rządu i celem całego jego systemu powinno być stopniowe ich ulepszanie". Przygotowywał podstawy do stworzenia państwowego banku inwestycyjno-kredytowego, którego głównym celem miało być wsparcie rozbudowy przemysłu. Budował nowe drogi lądowe i wodne (Kanał Augustowski), aby móc przerzucić eksport towarów polskich na porty bałtyckie cesarstwa, z pominięciem Gdańska, blokowanego przez "rozbójnicze" cła pruskie. Sprowadzał z zagranicy wybitnych fachowców z najrozmaitszych dziedzin, ale przede wszystkim starał się o szkolenie kadr krajowych. "Chciałbym każdą specjalność z pieluch wyprowadzić - zwierzał się przyjacielowi. - Zagranicznych drogo opłacamy i nie zawsze wdzięczna ich praca. Własna pepiniera nam potrzebna... My wszystko mieć i wiedzieć musimy, co mają i wiedzą oświeceńsze narody... Zdolności nam nie brak, trzeba je tylko skierować na właściwą drogę, przysporzyć środków, a raz w nie wdrożeni prześcigniemy innych..." Dobijał się więc u namiestnika o jak najhojniejsze fundusze na powstającą w Warszawie Szkołę Politechniczną, współdziałał przy tworzeniu Szkoły Medycznej, popierał żarliwie tworzenie uczelni zawodowych wszelkich specjalności, nie odmawiając swej uwagi nawet specjalnościom tak bardzo prywatnym jak zawód gospodyń domowych. Upajał się wizją przyszłej Warszawy, nowoczesnego miasta ludzi wykształconych - "nowych Aten w Europie". Wysyłał za granicę ekipy uczonych ekspertów dla podpatrywania tamtejszych sekretów oraz całe tłumy fachowców na doskonalenie się w różnych zawodach: "Mechanik, chemik, mineralog, metalowiec, wszyscy są w drodze albo też przygotowują się do niej; kilka miesięcy spędzonych w wielkich zakładach Europy na pewno przyśpieszy ten postęp, który nas czeka..." W pracy był niezmordowany. Nerwy, według własnego wyrażenia "miał jak wołowe struny". Umiał otaczać się właściwymi ludźmi i należycie korzystać z ich zdolności. Jego czujnemu oku nie uchodziła żadna intryga Nowosilcowa ani jego przyjaciela Szmidta, pruskiego konsula w Warszawie. Miał błyskawiczny refleks w parowaniu ciosów i argumentów przeciwnika. W zwalczaniu wrogów politycznych nie cofał się przed stosowaniem najbrutalniejszych środków. Jako polityk był trudny do jednoznacznego osądu. Dzięki wyśrubowanym do najwyższego stopnia podatkom bezpośrednim, pośrednim i wszelakim opłatom skarbowym napełniał pusty skarb państwa, ale rujnował szerokie rzesze uboższych obywateli. Słusznie zarzucano mu konserwatyzm polityczny i społeczny w wielu sprawach, ale równocześnie nie można zaprzeczyć, że był jednym z najbardziej nowoczesnych ludzi w kraju. Słusznie wytykano mu, że interes narodu utożsamiał z interesem cesarza-króla, ale wiedziano także, iż był jedynym ministrem, który ośmielał się temu cesarzowi-królowi rąbać prawdę w oczy i bronić przed nim spraw jego Królestwa. W końcu marca 1826 roku, kiedy w Warszawie rozkręcała się w najlepsze działalność polsko-rosyjskiego Komitetu Śledczego, kiedy były szwoleżer Antoni Jabłonowski "nader strwożony [...] kompromitował wiele osób", a były szwoleżer Franciszek Łubieński ponosił tego pośrednie konsekwencje, kiedy wiceprezydent Lubowidzki i komendant placu Aksamitowski "jak lady Mackbeth ze świecą w ręku" pojawiali się przy łóżkach śpiących obywateli, aby porywać ich do więzienia Karmelitów, kiedy "niespokojność, trwoga schyliła wszystkich do ziemi", a "podejrzliwa potęga drżała przed stworzonymi przez siebie widmami" - w tych okropnych trudnych do zniesienia dniach minister prezydujący w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu Królestwa Polskiego książę Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki wyjechał do Petersburga na czele deputacji, mającej złożyć hołd nowemu cesarzowi. Ukrytym i najważniejszym celem petersburskiej misji Lubeckiego było zdobycie poparcia Mikołaja dla swej polityki gospodarczej. Stosunki gospodarcze między małym Królestwem a wielkim cesarstwem wkraczały w tym czasie w fazę bardzo krytyczną. Postępujące naprzód uprzemysłowienie Królestwa i rosnący napływ towarów polskich (zwłaszcza sukna) do cesarstwa - wywoływały coraz ostrzejsze sprzeciwy w rządzącej klasie rosyjskiej. "Przemysł rosyjski miał przeważnie siedzibę w dobrach administracyi - wyjaśnia istotę tego zjawiska Stanisław Smolka - nic więc dziwnego, że rozkwit wytwórczości Królestwa budził jej zazdrość, wzywał ją do walki. Przedsiębiorstwa fabryczne w posiadłościach rosyjskich książąt i zamożniejszej szlachty, urządzane z ogromnym nakładem kosztów, bez znajomości rzeczy, rzadko dawały jakiś zysk pod zarządem techników cudzoziemców, którzy nie znali kraju, pamiętali o sobie, a nie dając właścicielom dochodów, skwapliwiej zasłaniali się konkurencją fabryk i warsztatów Królestwa". Alarm podnoszony przez arystokratów-przemysłowców znajdował chętny posłuch u biurokracji skarbowej cesarstwa, a zwłaszcza u jej kierowników: ministra skarbu Jegora hrabiego Kankrina, któremu zależało na zahamowaniu sukcesów ekonomicznych Królestwa również dlatego, że zaczynały mu one zagrażać osobiście. Dla Kankrina nie było tajemnicą, że w ostatnich latach panowania cesarza Aleksandra popularność Lubeckiego na dworze rosyjskim wzrosła do tego stopnia, iż zastanawiano się poważnie, czy "uzdrowiciela polskiej ekonomiki" nie należałoby powołać na stanowisko ministra skarbu cesarstwa. Kankrin zwalczał więc Lubeckiego jako groźnego rywala i dążył do zburzenia podstaw jego powodzeń gospodarczych. Z całego też serca popierał żądania przemysłowców rosyjskich, zmierzające do wprowadzenia ceł prohibicyjnych na towary polskie. Dla Królestwa, nastawionego głównie na rosyjskie rynki zbytu, byłoby to jednoznaczne z całkowitym zahamowaniem dalszego rozwoju przemysłu. Równocześnie groził Lubeckiemu cios w plecy ze strony Nowosilcowa. Zaprzyjaźniony z konsulem pruskim Szmidtem, pan senator był zainteresowany osobiście w zawarciu układu handlowego z Prusami, które skłonne były ułatwić polskiej pszenicy dostęp do Gdańska w zamian za zniesienie barier celnych dla pruskiego eksportu przemysłowego. Nowosilcow miał w tej sprawie sprzymierzeńców w całym niemal ziemiaństwie polskim i zyskał dla niej poparcie Konstantego. Lubecki rozumiał, że zalanie Królestwa przez towary pruskie byłoby dla rozwoju przemysłu polskiego prawie tak samo niebezpieczne, jak utrata rosyjskich rynków zbytu. Rozumiał również, że o zwycięstwie czy klęsce w obu sprawach zadecyduje wynik rozmów petersburskich. Książę-minister orientował się doskonale, w jak nie sprzyjającej sytuacji rozpoczynał swą misję. Rezydujący w petersburgu polski minister-sekretarz stanu Stefan Grabowski nie omieszkał go poinformować na wstępie, że w czasie ostatniej audiencji cesarz, zaalarmowany raportami Kankrina, "żalił się na upadek rosyjskich fabryk, ubolewał, że to szkodę wyrządza finansom Rosyi". Złożenie takiego oświadczenia oficjalnemu przedstawicielowi Królestwa w przeddzień przyjazdu ministra, który zamierzał walczyć, jeżeli nie o zwiększenie, to w każdym razie o utrzymanie polskiego eksportu do cesarstwa, miało wymowę jednoznaczną. Lubecki wiedział, że nie ma czasu do stracenia: od wyniku jego misji zależała przyszłość gospodarcza Królestwa. Postanowił zastosować swoją ulubioną metodę obrony: frontalny atak na całej linii. Przez dwa miesiące przygotowywał teren batalii. Uczestniczył w ceremonialnych audiencjach, prowadził rozmowy z ministrami, pisał memoriały. Kiedy uznał, że jest już należycie przygotowany, wniósł prośbę o nadzwyczajne posłuchanie u monarchy. Podczas tego posłuchania - 26 maja 1826 roku - rozegrało się decydujące starcie. "Nadzwyczajne było to posłuchanie - pisze z podziwem historyk Smolka. - Był to atak rozstrzygający, zuchwały, szarża w której nacierający ginie albo zwycięża; (Lubecki) druzgotał bez skrupułów całą rosyjską administracyę, na nią, na rzeczywistą winowajczynię zwalał odpowiedzialność za wątły rozwój rosyjskiego przemysłu. Młody brygadyer na carskim tronie, inteligentny, choć mało wykształcony, szukał naokół prawdy, a znajdował serwilizm i pochlebstwem pokrytą niechęć. Prawda, jaką Lubecki bryznął, otwarła Mikołajowi oczy, odsłoniła w całej nagości mnóstwo ciekawych rzeczy, o których się nie śniło doskonałemu frontowszczykowi". W pewnej chwili między imperatorem Wszechrosji a polskim "kniazikiem" doszło do owej historycznej wymiany zdań, przekazanej potomnym w relacji powiernika Mikołaja, barona Korffa: "Cesarz słuchał cierpliwie, nagle przerwał: - Powiedz mi - jeśli łaska, skąd wzięła ci się ta śmiałość, że mi mówisz to wszystko w oczy? - Ja widzę, że kto chce powiedzieć prawdę W. C. Mości, nie napotka żadnej przeszkody w samej osobie Najjaśniejszego Pana; widzę to, według tego też postępuję. Ale władza - to największa balownica (kapryśnica) na tym świecie. Dziś W. C. Mość pozwala mi tak gawędzić i nie gniewa się na mnie, ale minie lat dziesięć albo nie tyle nawet, a wszystko będzie inaczej. Przywykniesz Najjaśniejszy Panie do wszechwładzy, do płaszczenia się, pochlebstw, i za to samo, co mi dzisiaj uchodzi, każesz mnie może powiesić. - Nigdy! Ja zawsze będę rad słuchać prawdy; pozwalam ci raz na zawsze, jeżeli jakie głupstwo powiem albo popełnię, powiedz mi prosto w oczy: Nikołaj, ty wriosz! (Mikołaju, łżesz!)". Trudno się dziwić, że rozradowany książę-minister pisał w liście do żony: "Niepospolitego mamy króla i Polacy będą mieli powody kochać go i szanować; zgoła czas wiele pokaże i wielu zadziwi..." Takimi oczami patrzał na Mikołaja I (Mikołaja "Pałkina" - jak nazwą go wkrótce wdzięczni poddani) Franciszek Ksawery książę Drucki-Lubecki, minister skarbu Królestwa Polskiego. Działo się to na krótko przed straceniem dekabrystów, w najcięższym okresie śledztwa przeciwko Towarzystwu Patriotycznemu. Punkt widzenia generała Łubieńskiego niewiele się różnił od punktu widzenia księcia-ministra. Byli zaangażowani przecież w to samo przedsięwzięcie. W czasie gdy Lubecki zabiegał w Petersburgu o rozwój gospodarczy Królestwa, Łubieński robił to samo na swoim skromnym odcinku w Warszawie. I takie same nadzieje wiązał z nowym cesarzem-królem. "Henryk, Piotr i ja ciągle zajęci jesteśmy pracami w Dyrekcji Towarzystwa Kredytowego, do których nas wybory obywatelskie powołały - pisał pan Tomasz do ojca w kwietniu 1826 r. - jakkolwiek są ciężkie i zupełnie zajmujące, z ochotą je poniesiemy, chlubiąc się że możemy krajowi i współziomkom prawdziwą oddać przysługę. Życzyć by dla dobra kraju wypadało, żeby większa część Rządowych czynności podobnie odbywać się mogły. Konstitucya wtenczas prawdziwa byłaby w tej chęci każdego służenia swojemu krajowi i dopełniania obowiązków, które na niego włoży ufność współziomków, ufność którą by sobie każdy jak za najdroższy skarb uważał. Ale urzędomania, która jest chorobą prawdziwie tegowieczną, ciągle się temu sprzeciwiać będzie [...] Sądzę, że podróż księcia Lubeckiego do Petersburga wiele nam przyniesie zmian, widać albowiem, że Król nasz teraźniejszy z innego stanowiska jak przeszły na te rzeczy spogląda. Jakkolwiek ze względu finansowego jeszcze daleko jesteśmy od sąsiedzkich narodów, i że można powiedzieć, że cywilizacja naszego kraju z tego względu dopiero rozwijać się poczyna, wieleśmy już zyskali, że myśli wielu a uwaga wszystkich w tę stronę zwracać się poczyna; tu to albowiem prawdziwa wolność cywilna najstalsze ma zasady, a nie w rozwoju politycznych działań, jak nieszczęściem Rewolucya francuska, w wielu bardzo umysłach zaszczepiła..." Pozwoliłem sobie wyodrębnić to zdanie z całości listu, gdyż zawiera ono pełną i jasną deklarację światopoglądową Tomasza Łubieńskiego. Generał sam podsuwa uniwersalny klucz do zrozumienia swego ówczesnego stanowiska w wielu zasadniczych sprawach i do odczytania swojej ówczesnej korespondencji. Trzeba przyznać, że to nowe sformułowanie "prawdziwej wolności cywilnej" - w liście dawnego szwoleżera napoleońskiego może przyprawić o szok wyznawców tradycyjnych legend. W zakończeniu listu generał przekazywał ojcu najważniejsze wiadomości bieżące: "Żałowałem, że kazanie ks. Biskupa Woronicza na exekwiach za Naj. Pana (w Warszawie odprawiano wtedy ceremonie żałobne na intencję zmarłego Aleksandra I - M.B.) nie odpowiadało tej reputacji, którą sobie był (Aleksander I) tak sprawiedliwie zyskał, w materyi zwłaszcza, w której tyle było do powiedzenia rzeczy, które wprost do serca, do duszy każdego Polaka dojść mogły. Kilka osób już z więzienia wypuszczono, kilka w tych dniach ma być uwolnionych, ale tę klęskę nie uważając za osobistą, za indywidualną, ale za ogólną na cały kraj ciążącą, wyznam, że spokojnym nie będę, póki cała ta rzecz zupełnie skończoną nie zostanie i zwróconą do zwyczajnego biegu Sprawiedliwości. Mamy tutaj Wellingtona z całą swoją świtą, ale nie zdaje (się), żeby tutaj długo bawił". Angielski książę-feldmarszałek Arthur Wellesley-Wellington, pogromca Napoleona spod Waterloo zatrzymał się w Warszawie w drodze powrotnej z Petersburga, gdzie reprezentował był rząd brytyjski na pogrzebie cesarza Aleksandra i załatwiał ważną sprawę sojuszu anglo-rosyjskiego w obronie Grecji. 14 kwietnia Wellington, odziany w mundur rosyjskiego generała, uczestniczył w paradzie na placu Saskim, po czym wielki książę Konstanty przedstawił mu polskich generałów. W rojącej się od byłych napoleończyków Warszawie "Żelazny Książę" nie wzbudzał specjalnej sympatii. Niezależnie od sprawy Waterloo naraził się warszawiakom swoim skąpstwem. "Stał w zamku, a wyjeżdżając nic na dworskich nie zostawił" - oburzał się na Wellingtona pamiętnikarz Tymoteusz Lipiński - "ale co więcej: przez całe królestwo kosztem rządowym jadąc, mógłby choć postyljonom tryngeld udzielić, gdy tymczasem wszędzie po 14 groszy na milę płacił - jak o tem donosi raport pocztamtowy". Oficjalnym wyrazicielem polskich uraz do angielskiego wodza stał się nie kto inny, tylko sam książę-namiestnik, a dawny generał napoleoński, Józef Zajączek. Znienawidzony i pogardzany "królik" warszawski dożywał ostatnich dni i od czasu do czasu nawiedzało go przemożne pragnienie utraconej sympatii rodaków. Na zasadniczą odmianę postępowania nie było go już stać, tym chętniej więc korzystał z każdej okazji do błyśnięcia efektownym gestem, obliczonym na popularność. "Gdy [...] zjawił się w Warszawie książę Wellington i wizytę mu oddał - świadczy biograf i przyjaciel Zajączka Kajetan Koźmian - nie przyjął go, udawszy chorego, i nie taił się z wyznaniem, że nie chciał się spotkać z zażartym prześladowcą Napoleona". Wellington, dotknięty chłodnym przyjęciem w stolicy Królestwa, wyjechał wcześniej niż oczekiwano. Ale Zajączek swoim gestem i tak sobie na przemówienie nad grobem nie zarobił. Wiadomość o Wellingtonie zamyka rejestr tematów poruszonych w liście Tomasza Łubieńskiego. Ale chciałbym tu także wspomnieć o innych sprawach z tego czasu, których nie ma w kwietniowej korespondencji generała, choć sprawy te niewątpliwie były mu dobrze znane i obchodziły go wiele bardziej niż wizyta brytyjskiego zwycięzcy spod Waterloo. Można je odnaleźć w diariuszach i wspomnieniach pamiętnikarzy. Tymoteusz Lipiński opisuje w swoim dzienniku tragiczne wydarzenie, które w pierwszych dniach kwietnia 1826 roku wstrząsnęło Warszawą; jego bohaterem negatywnym był jeden z najbliższych przyjaciół klanu Łubieńskich. "Temi dniami badany porucznik z 6 pułku Sabiński - brzmi przekaz Lipińskiego - do niczego się nie przyznając, zażądał, aby był stawiony ten, kto go oskarżył i zarzucił jego zbrodnicze postępki. Komisja wymienia mu księcia Jabłonowskiego, którego natychmiast stawiono. Tu Sabiński w mocnych wyrazach gromi potwarcę, we wszystkim fałsz mu zadaje, w końcu rzuca się na niego, daje mu policzek, drapie, szczypie i oko chce mu wyłupać, aby był znaczny ze swej niegodziwości. Zaprowadzony Sabiński do swej celi, powiesił się na drzwiach". Inna wiadomość. 7 kwietnia odbył się w Warszawie uroczysty "pogrzeb" Aleksandra, który jako cesarz-król musiał być żegnany w obu swych stolicach. Był to oczywiście pusty ceremoniał, gdyż zmarłego pogrzebano już w Petersburgu, ale odbywał się z całą pompą. "Tuż za marami jechał konno W. Ks. mając przy sobie adiutanta króla duńskiego i gener. Wincentego Krasińskiego - notował T. Lipiński. - Profesorowie Uniwersytetu... w togach i biretach, zwracali wszystkich na siebie oczy i do dziwacznych domysłów byli przedmiotem. Pierwszy bowiem raz ujrzała ich publiczność - jedni utrzymywali, że są to księża schyzmatycy, drudzy, że to rabini, sędziowie itd..." Znacznie mniej uroczyście od profesorów, zaprezentowali się na carskim pogrzebie ich wychowankowie. "Uczniowie Uniwersytetu wcale nieprzyzwoicie się znaleźli przez cały czas - gorszy się legalista Lipiński. - Wystąpili niedbale ubrani, szli w nieładzie itd., słowem, że wszystkim się to nie podobało". Z całą pewnością nie podobało się to także generałowi Łubieńskiemu, który w liście do ojca ganił przecież biskupa Woronicza za zbyt chłodne kazanie "na exekwiach za Naj. Pana". Najbardziej jednak nie podobało się władzom. Od czasu żywiołowych manifestacji patriotycznych na pogrzebie Stanisława Staszica w styczniu 1826 roku - zachowanie akademików na pogrzebach było przedmiotem bacznej obserwacji zarówno ze strony władz policyjnych, jak oświatowych. Nie mogła więc ujść uwagi i ta milcząca demonstracja antycarska. "Dnia 10 kazano się zebrać uczniom Uniw. w sali szkolnej, gdzie minister Wyznań i Oświecenia dał im napomnienie i oświadczył nieukontentowanie z powodu nieprzyzwoitego zachowania się w dniu pogrzebu - informuje Lipiński. - Pogorszył sprawę kurator jlny Oebselwitz, który pompatycznie przemówił i w ostrych wyrazach przyganiał uczniom, mówiąc, że oni największe progresa robią ku niepodległości i nieuszanowaniu władz rządowych... że zasłużyli na karę itd. Nie dano mu dokończyć - powstał szmer, sykanie, szuranie nogami. Koniec końcem, aresztowano winniejszych, wszystkim zaś uczniakom wzbroniono wejścia dnia tego do katedry na nabożeństwo żałobne. Widziałem, jak policja zatrzymywała i wołała: panom akademikom nie wolno wchodzić". (Kto wie, może te właśnie okrzyki wpłynęły ostudzająco na swadę biskupa Woronicza? - M.B.). I jeszcze jedna zapiska kwietniowa tegoż Tymoteusza Lipińskiego: "W tych dniach dwa okropne wydarzyły się zdarzenia. Uwięziony u Karmelitów ksiądz Dembek, utłukłszy szkło, zjadł je z chlebem. Porwały go nadzwyczajne bóle, które przez kilka dni cierpiał, lecz staraniem lekarzów zdrów jest zupełnie... Drugi wypadek nie mniej okropny: uwięziony Marcin Tarnowski, były pułkownik (krewny gen. Wincentego Krasińskiego - M.B.) poderżnął sobie gardło, lecz wezwany ratunek przy życiu go zachował". A w ścisłej łączności z tymi sprawami, szeroko kolportowanymi po Warszawie i wzburzającymi opinię publiczną - najbardziej prywatna sprawa generała Tomasza Łubieńskiego: romans jego żony z pułkownikiem Krzyżanowskim. Jedyny ujawniony publicznie epizod tej drastycznej historii, o której po salonach plotkowano już od dawna, rozegrał się, według wszelkiego prawdopodobieństwa, również w kwietniu (najpóźniej w maju) 1826 roku. Odnotował go krótko w swoich pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz: "Konstanty [...] kazał schwytać służącego pani Łubieńskiej z podejrzenia, że bilet od niej nosił do jednego z więźniów. Męczony batogami, nie mógł wyznać czego nie było, skazany atoli na robienie w taczkach przez trzy niedziele". Sformułowanie Niemcewicza sugeruje, że chodziło tylko o nie potwierdzone podejrzenia, gdyż żadnego przedmiotu przestępstwa nie udało się policji przychwycić. Mimo to wielki książę o "złych zamiarach" Konstancji Łubieńskiej nie wątpił. Miał o nich dobre informacje od swoich szpiegów. W rok później raz jeszcze powrócił do tej sprawy w czasie gwałtownej rozmowy (jeżeli to w ogóle można było nazwać rozmową) z posłem Romanem Sołtykiem - przyjacielem i towarzyszem walk sejmowych Walentego Zwierkowskiego - który próbował uzyskać widzenie ze swym ciężko chorym ojcem: więźniem stanu, senatorem Stanisławem Sołtykiem. Rozwścieczony śmiałością znanego z liberalizmu młodego Sołtyka, Konstanty starał się go swoim zwyczajem na wszelkie sposoby zastraszyć. "Wiem wszystko, co się dzieje - powiedział mu między innymi - mam wszędy szpiegów. Chciała Sobańska pomimo mnie pojechać do męża, wywieziono ją z Petersburga z żandarmem. Chciała pani Łubieńska mieć korespondencję z więźniem, lokaj jej dostał batogi i trzy niedziele robił w taczkach! Niech się każdy ma na ostrożności!" Aresztowanie lokaja miało niewątpliwie na celu publiczne skompromitowanie pani Łubieńskiej i odstręczenie jej raz na zawsze od zajmowania się sprawą uwięzionego Krzyżanowskiego. Być może, iż chodziło także o udzielenie ostrzeżenia "pierwszej damie Królestwa", księżnie Zajączkowej, która równie gorliwie jak pani Konstancja i z tych samych co ona motywów interesowała się innym więźniem stanu: referendarzem Wojciechem Grzymałą. Wielkiemu księciu musiało być nad wyraz nie na rękę, że dwie bardzo ustosunkowane panie mieszają się do jego niekonstytucyjnego śledztwa, zabiegają o ulgi dla uwięzionych u różnych wysoko postawionych osób, wytwarzają atmosferę w salonach wokół sprawy itp. Małżonkę księcia namiestnika trudno mu było zaatakować wprost, zaczął więc od pani Łubieńskiej. Dzielność i zapobiegliwość służącego uchroniła na razie panią Konstancję od jawnej kompromitacji, ale na tym się nie skończyło. Ponieważ właśnie w tym czasie policja zakończyła badanie papierów znalezionych przy aresztowaniu podpułkownika Krzyżanowskiego, Konstantemu nadarzyła się okazja do zastosowania wobec pani Łubieńskiej środków bardziej drastycznych i bardziej bezpośrednich niż znęcanie się nad jej lokajem. W wiele miesięcy później - w poufnych rozmowach, prowadzonych z księciem Adamem Jerzym Czartoryskim na temat sądu sejmowego - wielki książę cesarzewicz pochwalił się "dowcipnym sposobem", w jaki udało mu się przywołać do porządku mieszającą się w sprawę Krzyżanowskiego generałową Łubieńską. "Pani Łubieńska - powiedział Czartoryskiemu - usiłowała wtrącać się w tę sprawę i intrygować (manigancer), ale ja jej kazałem powiedzieć, że mam wszystkie papiery Krzyżanowskiego i jej korespondencję z nim i że jeśli zrobi choćby najmniejszy krok (demarche), każę to opublikować; nawet najgorsza ladacznica (garce) nie zdobyłaby się na pisanie podobnych listów; osobie, którą posłałem do niej, rzuciła się do nóg, przysięgając, że nie uczyni już nic więcej, bylem tylko ich nie publikował, dotrzymała słowa, bo odtąd zachowuje się bardzo spokojnie". Czartoryski rozmowę z wielkim księciem skrzętnie odnotował, dzięki czemu najbardziej autorytatywne potwierdzenie rodzinnego dramatu Tomasza Łubieńskiego przetrwało do naszych czasów. Musiano o tej sprawie dużo mówić w Warszawie, gdyż wspominają o niej wszyscy pamiętnikarze interesujący się osobą więźnia stanu Krzyżanowskiego. Oto co pisze na ten temat w nie wydanym tomie Wspomnień dyskretny kasztelan Leon Dembowski. "Krzyżanowski był dzielnym oficerem kawaleryi, elegantem, któremu szczęście służyło w podbojach serc kobiecych i wplątało go w związki miłosne z jedną z dostojniejszych dam towarzystwa warszawskiego, którą skompromitował, bo chowając jej listy do siebie pisane, nie zniszczył ich; dostały się w ręce policyi, która z nich użytek zrobiła, ażeby go skłonić do wyjawienia wszystkich szczegółów dotyczących spisku. Zagrożono mu bowiem, iż listy te drukiem ogłoszą (do szantażowania więźnia Konstanty Czartoryskiemu się nie przyznał - M.B.). Krzyżanowski ratując reputacyę osoby, do której był przywiązany, co wiedział, nie taił. Aczkolwiek nie ogłoszono listów, lecz cała ta okoliczność tyle rozgłosu nabyła - iż nie uratował osobę, którą chciał ochronić...". Pamiętnikarz dodaje jeszcze, że po tym szantażu nieszczęsny więzień "był bliski szaleństwa". Podobnie brzmi wersja Tadeusza Bieczyńskiego, urzędnika kancelarii Sądu Sejmowego: "Wielki Książę... kazał mu (Krzyżanowskiemu) powiedzieć przez Pułkownika Aksamitowskiego, że jeśli nie potwierdzi zeznań Jabłonowskiego, natychmiast ogłosi drukiem pisane do niego listy osoby, która jemu powierzyła swą sławę, a która będąc w stosunkach miłosnych z Krzyżanowskim, wszelkie zabiegi czyniła, ażeby go z więzienia uwolnić, i w tym celu do wielkiego księcia prośby pisemne zanosiła. Lecz to, co Jabłonowski zeznał o Krzyżanowskim, prowadziło na rusztowanie; otóż Krzyżanowski wolał raczej (nie kompromitując nikogo) przyznać się, iż jeździł na Ukrainę, zawierał układy ze spiskowcami oraz projektował uzbrajać Ukrainę, niż przez ciągłe i stałe zaprzeczanie tego głównego czynu narażać honor kobiety, która go kochała". Z wymienieniem pełnego nazwiska, ale bardzo życzliwie pisze o pani Łubieńskiej - zazwyczaj złośliwy i surowy w sądach - Ignacy Prądzyński, współwięzień Krzyżanowskiego. "Podobny stosunek, jaki między Grzymałą a Zajączkową, zachodził między Krzyżanowskim a panią Tomaszową Łubieńską, z domu Ossolińską, z tą tylko różnicą, że dla tej mogło służyć poniekąd za wymówkę zachowanie się jej męża (???!!! - M.B.). Dama ta mieszkając w Paryżu, gdy jej mąż w pułku szwoleżerów gwardii Napoleona się znajdował, znana tam pod nazwiskiem Ia belle Polonaise, była podobno zwróciła na siebie uwagę samego cesarza, którego życzenie dumnie odepchnęła. Krzyżanowski był jedyną jej słabością wierną mu została do końca życia i jego pobyt na Syberii miała mu wielce osłodzić nie tylko pieniężnymi datkami, ale i niewieścią troskliwością. W sprawie Sądu Sejmowego była również jak Zajączkowa użyteczną obwinionym zabiegami, które dla Krzyżanowskiego przedsiębrała". Przy okazji warto dodać, iż z raportów agenta Mackrotta wynika, że Konstanty interesował się również listami miłosnymi księżnej namiestnikowej, zabranymi z mieszkania aresztowanego referendarza Grzymały. Ale panią Zajączkową w inny sposób starano się odciągnąć od zajmowania się więźniami politycznymi. We wrześniu 1826, a więc w dwa miesiące po śmierci męża "zaakordowano" jej 100 000 złp pensji wdowiej oraz mianowano ją "damą portretu cesarzowej". Takie rzeczy działy się owej strasznej wiosny, poprzedzającej Sąd Sejmowy. Czyż generał Łubieński mógł nie wiedzieć o czymś, co rujnowało jego życie osobiste i rodzinne, a było już tajemnicą publiczną, do czego już od paru lat przygotowywała go swoim odosobnieniem żona, co w formie plotek i komentarzy docierało z pewnością, jeśli nie do niego samego to do innych członków rozgałęzionego klanu Łubieńskich? Generał musiał się orientować w sprawie, dotyczącej go tak bezpośrednio. To, co wiem od pamiętnikarzy ówczesnych o walorach moralnych i etycznych pani Konstancji Łubieńskiej, upoważnia do przypuszczeń, że to ona pierwsza powiedziała mężowi o swoim romansie z Sewerynem Krzyżanowskim. Sądzę, że właśnie to wyznanie zapoczątkowało ów osobliwy stan półseparacji między małżonkami, ciągnący się prawie nieprzerwanie już od roku 1823. Prawdopodobnie tylko wzgląd na dobro dzieci i opinię publiczną skłaniał Łubieńskich do zachowywania nadal pozorów nie naruszonego małżeństwa. Ale dom był rozbity. To można bez trudu wyczytać z korespondencji pana Tomasza, a lepiej jeszcze - z porównania jego listów z ostatnich lat z listami sprzed roku 1823. W latach 1824-1827 Łubieńscy rzadko przebywali razem. Pani Konstancja chorowała, kurowała się w kąpieliskach bądź podróżowała. Równocześnie rzucał się w oczy brak jakiejkolwiek korespondencji między małżonkami. W listach generała do ojca coraz mniej trafiało się wzmianek o żonie. Z przypadkowych napomknięć wynikało wyraźnie, że generałowa wyprowadziła się z pałacu Łubieńskich i mieszkała osobno (w jednym z późniejszych listów odnaleźć można nawet jej adres: ulica Senatorska, naprzeciwko kościoła Reformatów). Wszystko zdaje się przemawiać za tym, że Tomasz Łubieński wiedział o romansie żony na długo przed aresztowaniem Krzyżanowskiego. To, co działo się później, było już tylko naturalną konsekwencją wiadomego stanu rzeczy. Nie znaczy jednak wcale, że było dla generała mniej bolesne, że mniej uwłaczało jego dumie i ambicji, że nie narażało go na sytuacje niezwykle trudne dla człowieka na eksponowanym stanowisku i bardziej liczącego się z opinią publiczną. Niemniej jednak generał z godnym podziwu opanowaniem chował swoje zmartwienia osobiste wyłącznie dla siebie. Nawet słowem nie zahaczał o nie w listach do ojca, przed którym nie miał przedtem żadnych tajemnic. W najgorszym okresie sprawy, latem i jesienią 1826 r., kiedy w całej Warszawie opowiadało się o aresztowaniu lokaja pani Łubieńskiej, a ona sama poddawana była torturze szantaży - w korespondencji z ojcem pojawiły się po długiej przerwie cztery kolejne wzmianki o pani Konstancji, jak gdyby specjalnie sugerujące, że stosunki między małżonkami układały się jak najlepiej. W liście z 16 czerwca 1826 r., poświęconym opisowi pogrzebu Franciszka Łubieńskiego w Wiskitkach, generał wyliczając obecnych, wymienił w pierwszej kolejności: "ja, moja żona i Lolo". W liście z 5 lipca: "Irenka (Henrykowa Łubieńska) pije wody w ogrodzie saskim ze swoją matką Panią Janową Potocką i moją żoną, dotychczas bardzo dobrze im skutkują i trzeba się spodziewać, że będą kontente". W liście z 17 sierpnia: "Byliśmy także w Wilanowie. W jednym powozie jechała moja żona z panią Poniatowską, a w drugim ja z Panią Janową Potocką i synem moim Lolem, który się tam doskonale zabawił z małym Maurycym Potockim bardzo miłym chłopczyną". I wreszcie wzmianka ostatnia, w liście z 7 października: "czas mój przepędzam albo na Biórze, albo u mojej chorej żony". Zdradzony mąż topił swe zmartwienia w pracy. Towarzystwo Kredytowe było dla niego w tych miesiącach murem, którym odgradzał się zarówno od dramatu osobistego jak i narodowego. "Zawsze ciągle zajęci naszem Towarzystwem Kredytowem, mało nam zostaje czasu, nie tylko do rozrywki, ale nawet do innych zatrudnień, które każden ze swojej strony mieć musi - pisał do ojca. - Już w tym tygodniu wychodzą na świat pierwsze papiery, to jest listy zastawne, gdyż je nie papierową monetą nazwać można... ale hypoteką zmobilizowaną... Może na św. Jan (24 czerwca - termin zawierania kontraktów handlowych) do 30.000.000 złp. listów zastawnych w kurs puszczonych będzie. Z jakiejkolwiek strony uważam ustanowienie tego Towarzystwa... rozumiem, że zbawienne za sobą pociągnie skutki, jeżeli tak będzie prowadzone jak dotąd [...] Ustanowienie albowiem podobne, które nie może istnieć tylko podług stałych przepisów raz już wydanych, gdzie dowolność nic zmienić nie może bez zachwiania całej czynności, gdzie wszystko stoi na formach - musi mieć wpływ na całą społeczność. Z drugiej strony mobilizacya hipotek, to jest kapitałów na hipotece będących, które z natury swojej nieczynne i umarłe były, znacznie się przyczynić powinno do wzniecenia i ułatwienia pracy tak w Rolnictwie, jako zwłaszcza w Industryi i handlu..." Poważne sukcesy w pracy nad ożywieniem martwych hipotek napełniały pana Tomasza umiarkowanym optymizmem i wobec innych spraw, widać to z następnego listu. "Warszawa, 19 kwietnia 1826 Drogi Ojcze. Gustaw Małachowski, Lelewel poseł z województwa Podlaskiego, Majewski oficer z 4-go pułku hułanów, do wolności zwróceni zostali w tych dniach, powiadają że wkrótce większa część przytrzymanych wypuszczona będzie i że zostanie tylko kilku, których sąd śledczy uzna za mających być oddanymi pod sąd. Dajże Boże, żeby ich liczba była jak najmniejsza, żeby niewinność wszystkich a przynajmniej większej części, dowiodła Monarsze, że Polacy umieją cenić swobody im nadane, że wierność Monarsze pierwszą ich była zawsze zaletą [...] Z wiadomości rządowych nie ma dotąd nic nowego, oczekują wszyscy z niecierpliwością skutku przedstawień ks. Lubeckiego Naj. Panu, twierdzą albowiem, że Król nasz wiele mając wiadomości w naukach finansowych, swoje własne w tej mierze mieć będzie myśli, pytanie więc, czyli sposób, którym ks. Lubecki dotąd je prowadził, spodoba się Naj. Panu albo nie. Ja mam nadzieję, jakkolwiek bądź można być przeciw księciu Lubeckiemu, że trafi do przekonania Królewskiego i że potrafi sobie uskarbić Jego ufność. Mówię, że mam tę nadzieję nie dlatego, żebym dzielił we wszystkim myśli Ks. Ministra (wskutek wprowadzonego przez Lubeckiego monopolu na skup i sprzedaż trunków bardzo ucierpiały liczne gorzelnie klanu Łubieńskich - M.B.) żebym wielką miał opinię o jego wiadomościach, ale z jednej strony już po większej części dopełnione są ofiary, które ponieść było trzeba do zaprowadzenia jego myśli, z drugiej rzadki charakter Księcia, jego stałość, nieugiętość, rokować każą, że jakikolwiek przedsięweźmie plan, potrafi go do końca doprowadzić". W związku z tym listem chciałbym zwrócić uwagę na pewien szczegół, ukazujący raz jeszcze, na ile trudności i zwodniczych zasadzek narażony jest badacz, próbujący ustalić najprostsze dane z niedawnej stosunkowo przeszłości. Tomasz Łubieński pisze o zwolnieniu z więzienia trzech aresztowanych, którym nie potrafiono widocznie udowodnić przynależności do tajnego Towarzystwa Patriotycznego i wymienia wśród nich "Majewskiego oficera 4-go pułku hułanów". Ten fragment listu bardzo mnie poruszył, bo chodziło o starego znajomego. Czytelnicy książki Kozietulski i inni także muszą go pamiętać. Właśnie porucznik Majewski, dawny szwoleżer, a potem podwładny pułkownika Kozietulskiego w 4. pułku ułanów, był jednym z najbliższych ludzi bohatera Somosierry w ostatnich, tragicznych latach jego życia. On to - "Maieski kochany" przesyłał Kozietulskiemu w początkach jego choroby imponująco skrupulatne raporty z Warszawy, mające się przyczynić do uporządkowania zabagnionej gospodarki pułkowej, a po przejściu chorego pułkownika w stan nieczynny, organizował mu polowania, kupował dla niego konie i psy myśliwskie, załatwiał sprawunki dla jego siostrzeńców, młodych Walickich. On wreszcie był adresatem ostatniego wstrząsającego listu Kozietulskiego z 31 października 1818 r. - listu, który zdradzał już tak wyraźne objawy rozkojarzenia umysłowego, że rodzina zdecydowała się go nie wysyłać, dzięki czemu przetrwał w archiwum rodzinnym Walickich i w 150 lat później mógł być opublikowany w książce Kozietulski i inni. Zabrałem się tedy gorliwie do studiowania rozmaitych spisów osób zamieszanych w sprawę Towarzystwa Patriotycznego, aby dowiedzieć się, czymże to naraził się rządowi cesarsko-królewskiemu przyjaciel ostatnich lat ulubionego bohatera Polaków. Byłem tego prawdziwie ciekaw, gdyż czytając przed paru laty listy Kozietulskiego do "szczyrze kochanego Maieskiego", ukształtowałem sobie w wyobraźni postać sympatycznego, zapobiegliwego oficera gospodarczego - raczej trudną do skojarzenia z jakąkolwiek działalnością polityczną. Ale daremnie wertowałem indeksy opracowań historycznych i pamiętniki z tamtych lat: nigdzie nie udało mi się natrafić na ślad porucznika Majewskiego z 4. pułku ułanów. Natomiast natykałem się ciągle na jednego z głównych oskarżonych w sprawie Towarzystwa Patriotycznego kapitana Franciszka Majewskiego z 1. pułku ułanów Królestwa, założyciela tajnego Związku Templariuszy na Wołyniu. Najobszerniejszą wzmiankę o tej postaci zamieścił Szymon Askenazy w swoim dziele o Łukasińskim: "Majewski rodem z Mińszczyzny (ur. 1781) służył wojskowo za Księstwa Warszawskiego, walczył w Hiszpanii, tam w 1811 r. dostał się do niewoli angielskiej, więziony był w Szkocyi do 1814 r., a po odzyskaniu wolności wstąpił w stopniu kapitana do 1. pułku ułanów polskich imienia ks. Oranii. Powróciwszy do kraju, zaczął rozgłaszać, iż w czasie pobytu swego w Szkocyi został tam członkiem wyższego masońskiego zakonu Templaryuszów, przyjęty do loży matki Pod Wschodem Edynburga w wysokim stopniu Kadosza; i na tej zasadzie - najpewniej fikcyjnej, gdyż dyplomu lożowego, na jaki się powoływał, nie mógł nigdy okazać - zaczął on na własną rękę przyjmować przez komunikacyę znajome osoby do tego zakonu. Tak więc w 1819 roku w Januszkopolu pod Berdyczowem przyjął pułkownika Łagowskiego, poczem przy jego udziale w styczniu 1820 roku przyjął w Kijowie podczas kontraktów Kazimierza Pułaskiego byłego sztabs-rotmistrza wojsk rosyjskich, Kazimierza Karpińskiego, perejesławskiego marszałka szlachty Łukaszewicza, Franciszka i Teofila Czarkowskich, Stanisława Karwickiego i innych; następnie w czerwcu t.r. na jarmarku w Berdyczowie przyjął Sobańskiego (Ludwika), Piotra Moszyńskiego, Czarkowskiego i innych; wreszcie w styczniu 1821 r. na kontraktach kijowskich, po dokonaniu nowych jeszcze przyjęć ukonstytuował formalnie lożę Templariuszów polskich, w której sam został wielkim mistrzem [...] Przyjętą została oparta na wzorach masońskich ustawa, widocznie sfabrykowana doraźnie przez Majewskiego, z podziałem na trzy stopnie i przysięgą osobliwszą, gdzie zobowiązywano się do rzeczy najrozmaitszych, nawet do nieuwodzenia cudzych żon. Pocieszna ta maskarada związkowa miała przecie zrazu dość powodzenia wśród jarmarcznego obywatelstwa na Wołyniu i Podolu. Tymczasem jednak, po zawiązaniu w maju t.r. Towarzystwa Patryotycznego i zjechaniu z Warszawy Sobańskiego (który był już członkiem Związku Templariuszy - M.B.) wynikła stąd kolizya, grożąca rozbiciem całej roboty Majewskiego a tem samem i wpływów i dochodów pieniężnych, jakie on umiał z niej wyciągnąć dla siebie [...] Majewski [...] zmuszony był dla tych samych względów konkurencyjnych dopuścić do zupełnego niemal skojarzenia swojej kreacyi związkowej i rzekomych Templaryuszów polskich z Towarzystwem Patriotycznym..." W tej nocie biograficznej znakomitego historyka, powtarzanej później z drobnymi odmianami czy uzupełnieniami przez wszystkich późniejszych monografistów Towarzystwa Patriotycznego, uderza ton jakiegoś szczególnego lekceważenia w odniesieniu do człowieka, który bądź co bądź zajmował poczesne miejsce wśród spiskowców patriotycznych swego czasu, w śledztwie i przed sądem zachowywał się w sposób nie przynoszący mu ujmy, a za swą "pocieszną maskaradę" zapłacił wieloma latami więzienia i Sybiru. Wydaje mi się, że Askenazy zasugerował się opiniami o Majewskim wielkiego księcia Konstantego i ordynata Stanisława Zamoyskiego, przewodniczącego Komitetu Śledczego (na tych dwóch informatorów powołuje się historyk w odsyłaczu). Obu tych dostojników bardzo gorszyło i śmieszyło, że Majewski organizował swój tajny związek patriotyczny, jeżdżąc na Wołyń w sprawie zakupu koni dla swego pułku. Zamoyski, po przesłuchaniu wielkiego mistrza Templariuszy Polskich, scharakteryzował go z pańską wyniosłością: "To człowiek bardzo pospolity, handlarz koni, który ma zwyczaj kłamać i imponować". Powiązanie Franciszka Majewskiego z 1. pułku ułanów z końmi zbliża go w jakiś sposób do Majewskiego z 4. pułku ułanów - totumfackiego pułkownika Kozietulskiego. Bo "Maieski kochany" także był oficerem "remontowym" i stale zajmował się kupowaniem bądź sprzedażą koni pułkowych. I okazuje się, że nie jest to podobieństwo przypadkowe. Askenazy w swej nocie biograficznej, opartej na dokumentach z lat 1826-1828, popełnia błąd, twierdząc, że "Majewski... po odzyskaniu wolności wstąpił w stopniu kapitana do 1. pułku ułanów polskich imienia ks. Oranii". W rzeczywistości Franciszek Majewski, dawny szwoleżer zapisany w rejestrach szeregowych 1. pułku lekkokonnego gwardii Napoleona pod nr 2958, po powrocie z niewoli angielskiej wstąpił w stopniu porucznika do 4 pułku ułanów, dowodzonego wówczas przez pułkownika Kozietulskiego, a dopiero pod koniec roku 1824 został przeniesiony w stopniu kapitana do 1 pułku ułanów. Można to sprawdzić w źródle najbardziej miarodajnym: w Roczniku Woyskowym Królestwa Polskiego za rok 1824 (str. 283 - informacje o przeniesieniach dokonanych w czasie druku)*. (* Na właściwy trop naprowadził mnie mój nieoceniony doradca w sprawach archiwalnych dr Mieczysław Chojnacki.) A więc kapitan Franciszek Majewski, wielki mistrz Związku Templariuszy Polskich, jeden z głównych podsądnych w sprawie Towarzystwa Patriotycznego był identyczny z "Majewskim kochanym", który opiekował się chorym bohaterem Somosierry. I pomyśleć, że w tym czasie, kiedy Kozietulski wydawał mu w listach dyspozycje: naprawy "fuzyi", przygotowania "koni i suk" do polowania oraz zakupu "postawu sukna granatowego na ubranie Dzieci" - Franciszek Majewski zaczynał już organizować na Wołyniu swój Związek Templariuszy. Czytelnicy wybaczą mi chyba ten długi wywód prawdy; gdzież ostatecznie ma być jego miejsce, jeśli nie w książce o szwoleżerskich weteranach? A najzabawniejsze, że wszystko wynikło z nieprawdziwej plotki, powtórzonej w liście Tomasza Łubieńskiego. Bo byłego szwoleżera Franciszka Majewskiego (Łubieński nie wiedział pewnie o jego przeniesieniu z 4. pułku ułanów, gdzie służył przez lat dziesięć) nie wypuszczono z więzienia: ani przed wyrokiem, ani po wyroku Sądu Sejmowego. W końcu kwietnia 1826 roku nadeszły do Warszawy wiadomości o pełnym zwycięstwie Lubeckiego w Petersburgu. Utwierdziło to jeszcze Tomasza Łubieńskiego w jego pozytywistycznym poglądzie na sprawy patriotyzmu i wolności i wzmogło jego uwielbienie dla nowego cesarza. "Księcia Lubeckiego jak najgrzeczniej przyjął - dzielił się dobrymi wiadomościami z ojcem - mówi mu, że wprzódy, nim został Cesarzem, już był Polakiem, będąc Senatorem Królestwa Polskiego. Ciekawe są bardzo decyzye Naj. Pana względem naszych finansów, one to nam służyć będą za najlepszą busolę dyrekcyi, w której rządzić zamyśla, gdyż sposób kierowania finansami jest prawdziwą podstawą Rządu, on prawdziwą wolność z jednej strony, a siłę z drugiej ustanawia. Ja z moim bratem Henrykiem coraz więcej mamy do czynienia i zaledwie mamy czas do pisania do Ojca. Henryk zwłaszcza, którego czynność nadzwyczajna niezmiernie wiele rzeczy na siebie bierze, zdawałoby się, że jego zdaniem, że im więcej człowiek na siebie wkłada obowiązków, tym więcej ich dopełnić może". Mimo to generał znajdował jeszcze czas na inne rzeczy. Dowiadujemy się na przykład, że na początku lata zajmował się intensywnie sprawą leczenia chorej nogi swej córki Adelajdy. Może w stanie zdrowia "Adelki" nastąpiło jakieś pogorszenie, a może po prostu chodziło o to, aby dojrzewającą już do małżeństwa pannę uwolnić od maszyn ortopedycznych, nałożonych jej przez francuskich lekarzy. Z pomocą ofiarowała się siostra pana Tomasza, pani referendarzowa Morawska z Luboni, proponując skierowanie Adelki na kurację do cudotwórczego "owczarza" działającego w sąsiadujących z Lubonią Pawłowicach. Dawny pacjent największych powag medycznych Drezna, Wiednia i Karlsbadu wzdragał się początkowo przed oddaniem córki w ręce znachora wiejskiego, lecz perswazje "drogiej Paulusi" (pani referendarzowej) przełamały w nim racjonalny opór: "Po długim namyśle zdecydowałem się na to, może Opatrzność nam tę drogę kuracji wskazuje. Pojechała (Adelka) z Panią Sierakowską i moim Kuciembą. Kuciemba za powrotem przygna tutaj do Morawskiego 700 owiec, 300 dla mnie, po 200 dla moich braci Piotra i Jana, które w tym roku zakupiliśmy". I okazało się, że pani referendarzowa dobrze radziła: owczarz z Pawłowic zapędził w kozi (lub raczej: barani) róg słynnych specjalistów ortopedycznych z Paryża. Po trzymiesięcznej kuracji Adelka wróciła uzdrowiona i bez machin na nodze. "Nacieszyć się z nią nie mogę - pisał generał do Krakowa - zupełnie dobrze chodzi, dla tych tylko, co widzieli ją z machinami, zostało pełno zwyczajów, które nabrała, ale które powoli straci. Polecił jej jeszcze ów Owczarz, żeby przykładała różne maści z ziół i tego najmocniej pilnować będziemy..." Ba, gdybyż to uzdrowienie córki nastąpiło wcześniej! Generał z pewnością nie omieszkałby wtedy ściągnąć owego owczarza - cudotwórcę do Warszawy, by poddać jego zbawczym zabiegom swoją chorą na raka przyjaciółkę, księżnę Teodorę Jabłonowską, nad którą lekarze warszawscy od dawna już byli postawili krzyżyk, a którą generał nadal ofiarnie się opiekował. Niestety, uwierzył w owczarza z Pawłowic za późno. W czasie gdy Adelka Łubieńska wyjeżdżała do Luboni, biednej starej "mondeny" paryskiej nic już nie mogło uratować. Księżna Teodora miała za sobą życie łatwe, przyjemne i nader urozmaicone. Ale w ostatnich miesiącach płaciła lichwiarski okup za wszystkie poprzednie przyjemności. Przewieziona ze wsi do warszawskiego pałacyku swej córki z pierwszego małżeństwa, księżnej Doroty Lubomirskiej, stara księżna umierała w strasznych męczarniach, powoli, lecz nieuchronnie. Nękana atakami bólów fizycznych, zadręczała się jeszcze niepokojem o uwięzionego syna. Dawna egeria polityczna z zameczku Bretigny w Mons-sur-Orge politykowała do końca. "Najgwałtowniejsze ataki na pana Zamoyskiego (przewodniczącego komitetu śledczego - M.B.) wychodziły z domu księżnej Jabłonowskiej, matki Antoniego" - świadczy zięć tegoż Zamoyskiego, pamiętnikarz Leon Sapiecha - "tej właśnie, która najwięcej nastawała na niego, aby się nie odsuwał od komisji śledczej". Jako matka księżna Teodora była najzupełniej konsekwentna. "Nastawała" na Zamoyskiego, bo wierzyła, że uratuje jej syna - potępiła go, gdy nadzieje te zawiódł. Matka do ostatniej chwili życia czuwała nad ukochanym pierworodnym o słabych nerwach i walczyła w jego obronie. Jednego los jej oszczędził: odchodzącej starej kobiecie nikt nie odważył się powiedzieć, jaką rolę odgrywał jej "Antoś" w sprawie Towarzystwa Patriotycznego. Mogła umrzeć w tym przynajmniej błogim przeświadczeniu, że pozostawia syna jako męczennika sprawy narodowej, wspieranego sympatią i współczuciem całego społeczeństwa. Umierającą umacniał zapewne w tym przeświadczeniu najwierniejszy z jej przyjaciół, generał Tomasz Łubieński. Pan Tomasz, nie bacząc na nawał swych prac, zawsze znajdował czas dla chorej przyjaciółki. "Zatrudniony cały dzień, nie wychodzę aż na obiad albo dopiero wieczór, który zawsze trawię u Księżny Jabłonowskiej - pisał w jednym z listów. - Zawsze w tym samym stanie zdrowia zostaje, będąc nieustannie między życiem a śmiercią. Grywamy zawsze w wista i dosyć drogo, co mnie wcale nie na rękę i dlatego, że mi szczęście zwykle nie sprzyja, i że tak długo codziennie w nocy siedzimy, nie chodząc nigdy spać przed pierwszą a często i później. Ale nie mogę na siebie wziąć, żeby którego dnia tam nie pójść, zawsze mi się albowiem zdaje, że ostatni raz ją zobaczę". Ciekawe, o czym rozmawiano podczas tych wieczornych wistów na Ujazdowie. Starą księżnę interesowały przede wszystkim wiadomości o śledztwie w sprawie Towarzystwa Patriotycznego, pana Tomasza - emisja listów zastawnych Towarzystwa Kredytowego. Ale niekiedy powracali chyba do dawnych czasów, do rozkosznych chwil spędzonych wspólnie w Mons-sur-Orge pod Paryżem. Nie upłynęło jeszcze dwadzieścia lat od owych słynnych "wieczorynek" w zameczku Bretigny, na których młodzi szwoleżerowie: Tomasz Łubieński, Jan Leon Hipolit Kozietulski i Ambroży Skarżyński obtańcowywali namiętnie księżnę Teodorę Jabłonowską i jej piękną kuzynkę Marię Walewską, "ulubioną" Napoleona. Księżna Teodora była wtedy powabną zalotną rozwódką i przepadała za szwoleżerami. Młodziutki książę Antoni wielbił "boga wojny" i marzył o bohaterskich czynach i oddaniu życia za ojczyznę. Pan Tomasz... Może zresztą unikano takich wspomnień. Dla zapracowanego dyrektora Towarzystwa Kredytowego i dla umierającej matki więźnia stanu była to już przeszłość zbyt odległa. Księżna Jabłonowska umarła 11 czerwca 1826 roku. "Nieszczęśliwe swoje życie jak najszczęśliwiej zakończyła - informował krótko ojca pan Tomasz - dobrze z Bogiem, w jak najmniejszych cierpieniach, można powiedzieć, że zgasła". Nie wspomniał natomiast generał ani słowem o charakterystycznym wydarzeniu z ostatnich dni księżnej - głośnym w całej Warszawie i odnotowanym przez pamiętnikarzy. "Dnia 11 żyć przestała księżna wojewodzina Jabłonowska, matka wspomnienia niegodnego syna - zapisał w swoim czerwcowym diariuszu Tymoteusz Lipiński. - Na parę dni przed jej zgonem odwiedziła ją ks. Łowicka. Konająca prosiła, aby mogła u W. Ks. wyrobić pozwolenie widzenia się z synem. Na co Ks. Ł. odpowiedziała, iż o uwięzionych nigdy z mężem nie mówi, ale radziła, aby z jenerałem Kurutą względem tego pomówiono. Koniec końcem, otrzymała od W. Ks. odpowiedź: nie ja kazałem go uwięzić, nie mam też prawa uwalniać". Może lepiej się stało, że nie doszło do tego ostatniego spotkania między matką a synem, niemniej jednak całe to zdarzenie nie ukazuje w najlepszym świetle ani wielkiego księcia, ani jego polskiej małżonki. Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że okrutnie zdawkowa odpowiedź Konstantego nie była pozbawiona głębszej treści, a irytacja brzmiąca w słowach: "nie ja kazałem go uwięzić" miała pewne uzasadnienie. Bo wielkorządca warszawski został "uwikłany" w sprawę Towarzystwa Patriotycznego niejako wbrew swej woli i swoim ówczesnym sentymentom. "Apollo Belwederski z utrąconym nosem" uważał się za oszukanego. Odstąpił bratu koronę, ale nie uzyskał w zamian spodziewanego odszkodowania: udzielnej władzy w Królestwie i na Litwie. Gorzej: pierwsze posunięcie nowego cesarza i serdeczne zaufanie, jakim od pierwszej chwili darzył Nowosilcowa, wskazywały na to, że Mikołaj zerwał ostatecznie z koncepcją połączenia Królestwa z Litwą, i że dążyć będzie do osłabienia samodzielności polskiej, a tym samym do usunięcia gruntu spod nóg nielubianego brata. "Konstanty był przeciwny przeniesieniu czynności śledczej (w sprawie dekabrystów) do Królestwa i zaostrzeniu stosunków polsko-rosyjskich - stwierdza historyk Askenazy. - Mikołaj, wprost na odwrót, upierał się przy tym, tyleż skutkiem wrodzonej dążności autokratycznej i represyjnej, ile w intencji osłabienia i utrudnienia stanowiska Konstantego w Polsce, któremu też najformalniej narzucił w tej sprawie władzę dyktatorską (pouvoir discretionnaire), czem go wiązał tem bardziej, tem większą obarczał odpowiedzialnością i pod groźbą podejrzenia o konniwencyę ze związkowcami (trzeba pamiętać, że formalnym pretekstem wystąpień dekabrystów była obrona praw Konstantego do tronu - M.B.). Cesarzewicz próbował przez pewien czas chronić spisek polski przed oficjalnym procesem. W poufnych listach do swego petersburskiego powiernika, generała Opoczynina, jasno wyrażał swe wątpliwości co do całej tej sprawy. 17 lutego (1 marca) 1826 roku - a więc już w dziesięć dni po przywiezieniu Jabłonowskiego do Warszawy - pisał, co następuje: "Według tego, co czytam w zeznaniach Jabłonowskiego nie dostrzegam w tym nic innego, jak tylko naturalne następstwo tego kraju i przemówień, wygłaszanych z wysokości tronu na trzech Sejmach... Szczerze mówiąc, czy można mieć do nich (do Polaków - M.B.) pretensję? Niech Pan się postawi na ich miejscu i wyobrazi sobie, że Rosja uległa rozbiorom jak Polska, co by Pan wtedy robił i myślał? Niech Pan to wszystko wyłoży Cesarzowi..." Ale Mikołaj nie dał się przekonać i Konstanty musiał wyciągnąć pełne konsekwencje z zeznań księcia eks-szwoleżera. Robił to wbrew sobie, wbrew własnym interesom. Sztucznie zainscenizowana komedia o rzekomym powoływaniu go na tron polski, którą w roku 1825 usiłował zasugerować Walentemu Zwierkowskiemu i innym posłom sejmowym, wyraźnie wskazuje na to, że proces Towarzystwa Patriotycznego narzucono mu w momencie, kiedy najusilniej zabiegał o zaskarbienie sobie popularności wśród Polaków. Miał więc Apollo Belwederski powód, by nie czuć specjalnego sentymentu do rodziny Jabłonowskich i miał prawo zasłaniać się rozkazem brata. Nie ma tu miejsca ni potrzeby na szerszą i głębszą charakterystykę stosunków między Konstantym i Mikołajem, które w tak genialnym skrócie ukazał Słowacki w III akcie Kordiana - ale trudno mi pominąć zabawną a mało znaną anegdotę, znakomicie te stosunki ilustrującą. Mikołaj - jako doświadczony "frontowszczyk" (chętnie legitymował się tym słowem w rozmowach z ministrami) postanowił odmienić dotychczasowe obcisłe mundury wojskowe, bardzo nieprzydatne w warunkach bojowych. Zaczęło się od spodni. Zamiast niepraktycznych białych obcisłych spodni sukiennych i wysokich kamaszy (dla szeregowych), a butów palonych (dla oficerów), wprowadzono dla wszystkich długie luźne pantalony granatowe. Rozkaz dotyczył także armii Królestwa i miał wejść w życie od 1 stycznia 1827 r. Wielki książę, który piękny uniform uważał za najistotniejszą zaletę żołnierza, a sam nosił spodnie tak obcisłe, że trudno mu było zginać nogi i po paradach "izwoszczyk" musiał go wciągać do powozu - wpadł w rozpacz. Prawdopodobnie zmartwił się tym jeszcze bardziej niż narzuceniem mu procesu Towarzystwa Patriotycznego. Wszelkimi sposobami starał się wymóc na bracie, ażeby zmiana kroju mundurów nie dotyczyła przynajmniej Wojska Polskiego i Korpusu Litewskiego. "Posyłał nawet generała Redla w tym celu do Petersburga, zaklinając brata, ażeby mu to ustępstwo uczynił - opowiada w pamiętniku dobry znajomy Redla Leon Dembowski. - Nic zabawniejszego, jak instrukcye, które temuż generałowi ustnie udzielił: miał on przedstawić Cesarzowi niebezpieczeństwo, jakie wyniknie z powodu zmiany tej - że się całkowicie subordynacya zniszczy, że dozwalając żołnierzom nosić nieobcisłą odzież przyzwyczai się ich do coraz większego odstępowania od form umundurowania, że nikt nie jest w stanie osądzić, do jakiego stopnia mundur ma bydź szeroki i skończy się, że zamiast munduru będą wory. Przy tym wszystkim zachęcał generała Redla, ażeby mówił odważnie i ostro, lecz z zwróceniem uwagi, co się dzieje z nosem panującego - ostrzegł go, iż jeżeli nos zacznie czerwienieć wypada natychmiast zwolnić natarczywość nalegań, gdyż miała to bydź oznaka przytłumionego gniewu. Poselstwo Redla nie powiodło się i chociaż jak mi sam mówił, nos cesarski nie nabrał koloru czerwonego, Cesarz stanowczo oświadczył, iż zmiana mundurów i w korpusach dowodzonych przez brata ma bydź wprowadzoną. To spowodowało, iż W. Xiążę dowiedziawszy się o tej woli brata, wyrzekł: Je lui ai cede l'empire et il ne veut pas me ceder les culottes (ja mu odstąpiłem cesarstwo, a on nie chce ustąpić mi w sprawie spodni)". Tak to dramat ocierał się w owym czasie o groteskę, rzeczy straszne mieszały się z zabawnymi. W miarę postępowania naprzód śledztwa, z pałacu Br�hlowskiego i od Karmelitów, obok wieści smutnych, poczynały także przenikać do miasta krzepiące anegdoty, które ze smakiem powtarzano sobie w salonach, na uniwersytecie i w kafehauzach. Opowiadano więc na przykład, że "Zamojski badając Chodkiewicza Aleksandra (tego, który doprowadził do pierwszego spotkania Murawiewa-Apostoła i Bestużewa-Riumina z Sewerynem Krzyżanowskim - M.B.)... miał rzec: Czy kochasz ojczyznę?, czyli też coś podobnego. Na co Chodkiewicz miał odpowiedzieć: Przerzućcie dzieje i kroniki polskie, a nigdzie śladu nie znajdziecie, aby się kiedy Zamojski pytał Chodkiewicza, czy kocha ojczyznę". Bohaterem różnych anegdot był także szwagier generała Łubieńskiego Wiktor Ossoliński, któremu niezłomna postawa w śledztwie zaskarbiła powszechną sympatię. "O Wiktorze Ossolińskim, pułkowniku gwardii szaserów, następująca krąży facecja: - podaje Tymoteusz Lipiński. - Wiedzieć trzeba, iż znany on jest ze swego sknerstwa; gdy go tu więc przywieziono, zapytać miał, czyim tu kosztem przyjechał. Odpowiedziano, że rządowym - na co rzekł: To dobrze. Widząc że ma wygody i dobre obiady, zapytał znowu: Czyimże kosztem jestem żywiony? Odpowiedziano znowu: rządowym. - A to mi tu bardzo dobrze. Mniej wesoła była druga historia związana z Ossolińskim, a utrwalona w pamiętnikach Prądzyńskiego i Niemcewicza: "Wielkie miał z nim kłopoty Komitet Śledczy, bo żadnego zeznania nie można było z niego ani wymęczyć ani wyprosić - pisze o szwagrze generała Łubieńskiego więzień Karmelitów Ignacy Prądzyński. - Ossoliński przechadzając się pewnego dnia po naszym dziedzińczyku, począł śpiewać przytłumionym głosem patriotyczną piosenkę, ażeby tym sposobem dać wiadomość o sobie kolegom więźniom (z akt śledztwa wiadomo, że Ossoliński śpiewał wtedy Wytrzymajmy, wytrzymajmy niesprawiedliwość do końca - M.B.). Ogiński (Ksawery) poznaje głos jego. Dzwoni, żąda widzieć kapitana Niewodowskiego (komendanta więzienia u Karmelitów - M.B.), któremu oznajmuje, że pan Wiktor Ossoliński śpiewa buntownicze piosenki dla skomunikowania się z uwięzionymi, co było wielkim, podwójnym występkiem. Żąda on od Niewodowskiego, ażeby w jego imieniu rzecz tę Komitetowi doniósł. Niewodowski chce go uspokoić, zapewnia, że się myli, że Ossolińskiego w tym więzieniu nie ma (trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że kapitan Tadeusz Niewodowski, dawny oficer Księstwa Warszawskiego, uczestnik bojów w Hiszpanii skąd notabene przywiózł był sobie żonę - starał się, ile możności, chronić więźniów, zwłaszcza byłych wojskowych, od dodatkowych szykan - M.B.). Ale to nic nie pomogło. Ogiński obstaje przy swoim; twierdzi, że doskonale poznał głos i nutę. Na koniec Niewodowski musiał mu ulec, ale nie chcąc się podjąć tej denuncjacji, dostarczył arkusz papieru, na którym Ogiński we własnym imieniu napisał. Ossoliński za karę został przeniesiony do więzienia daleko ostrzejszego, w którym był trzymany przez niejaki czas o chlebie i wodzie z gołą tylko podłogą na posłanie". Ów Ksawery książę Ogiński, syn z pierwszego małżeństwa słynnego kompozytora Michała Kleofasa Ogińskiego, a więc brat stryjeczny (przyrodni) generała Łubieńskiego, nie tylko tą jedną denuncjacją zasłużył sobie u patriotów na miano zdrajcy. Już w roku 1823, w Wilnie - gdzie przebywał jako jeden z pierwszych emisariuszów warszawskiego Towarzystwa Patriotycznego - swoją przesadnie radykalną agitacją w kręgach młodzieży filareckiej wzbudzał podejrzenia Mickiewicza i innych filomatów. Strzeżono go się i uważano za prowokatora, chociaż wówczas były to chyba jeszcze posądzenia przedwczesne. - "Był on w pierwszej młodości - pisze o Ogińskim Ignacy Prądzyński - kolegą szkolnym z naszym Andrzejem Plichtą (jeden z czołowych działaczy Towarzystwa Patriotycznego - M.B.), którego szlachetne serce zachowało względem niego uczucia, jakie taki stosunek zwykle na całe życie zawiązuje. Gdy tajne związki w największej były czynności, Plichta widując Ogińskiego, w poufałych z nim rozmowach udzielał mu bardzo wiele wiadomości o tem, co się działo, bardzo wiele bez żadnej potrzeby. Ale bo i Plichta prawdziwym był Polakiem: co w sercu to i na języku. Otóż Ogiński z bratem swoim Tadeuszem byli odziedziczyli na Litwie majątek zupełnie zrujnowany częścią w skutku klęsk krajowych, częścią przez własne winy posiadaczy, jak to się w Polsce zbyt często dzieje. Wiele czynili zabiegów, ażeby choć część rodzinnej fortuny wyratować. Ksawery bywał zatem często w Warszawie, szukając protekcyi pana senatora Nowosilcowa, wszechwładnego pana na Litwie. Gdy nastąpiły pierwsze aresztowania i Plichta do Karmelitów się dostał, ogarnął wielki strach Ksawerego Ogińskiego - raz dlatego, że związki z Plichtą mogły go skompromitować, a następnie że pewnie by pozbawiły pomocy Nowosilcowa, tak bardzo jemu do interesów potrzebnej. Umyślił więc zabezpieczyć się od tych dwóch niebezpieczeństw, a nawet pozyskać protekcyą rządu, zdradzając obowiązki przyjaciela, Polaka, poczciwego człowieka - jednem słowem, stając się donosicielem. Jakoż poprosił o posłuchanie pana senatora i powiedział mu wszystko, co wiedział od Plichty. Nowosilcow kazał mu natychmiast złożyć to zeznanie na piśmie. Ogiński lubo czuł, że go taki akt, zostawszy w procesie użytym, bez wątpienia zgubić może, ale nie mogąc się cofnąć, napisał go; chcąc się przecie ratować od osławienia, prosił niemal Nowosilcowa, ażeby go na kilka dni na pozór uwięziono, co łatwo zyskał. Osadzony u Karmelitów, został tam dłużej niż się tego spodziewał. Zaczęło mu się niewypowiedzianie przykrzyć w więzieniu; znowuż go ogarnął strach, aby z niego nie zażartowano, trzymając go w więzieniu przez czas nieograniczony. Szukał przeto sposobności przypomnienia swojej osoby, a gdyby się udało, złożenia nowego dowodu poświęcenia swojego dla rosyjskiego rządu, czyli według klasycznego wyrażenia - "wierności dla monarchy". Z akt śledztwa i z raportów policyjnych wynika niedwuznacznie, że Ogiński przez cały czas pobytu w więzieniu odgrywał rolę prowokatora: dostarczał wiadomości o zachowaniu się więźniów i o sekretach, jakie wyciągał z nich w rozmowach. Podał na przykład - jak stwierdza Hanna Dylągowa - stosowany, z góry umówiony przez uwięzionych, sposób ich obrony: "nie wiem, nie znam, nie rozumiem". Ale o tym wszystkim dowiedziano się znacznie później, natomiast historia z Ossolińskim rozeszła się błyskawicznie po całym mieście, mobilizując opinię publiczną przeciwko księciu - prowokatorowi. Szczególnie musiał być tym poruszony generał Tomasz Łubieński, ze względu na swoje bliskie powiązania rodzinne z obydwoma więźniami. Zbieg okoliczności sprawił, że pan Tomasz studiował właśnie świeżo wydane w Paryżu dzieło ojca Ksawerego, a swego stryja - Michała Kleofasa Ogińskiego pt. Memoires sur la Pologne et les Polonais, depuis 1788 jusqu'a la fin de 1815. Pierwsze egzemplarze tych głośnych Pamiętników, będących do dzisiaj kapitalnym źródłem historycznym, dotarły do Warszawy dokładnie w tym czasie, gdy po salonach szeptano ze zgrozą o haniebnym postępku młodego księcia. Ta zbieżność dodawała sprawie swoistej pikanterii. Twórca przesławnych polonezów i pieśni patriotycznych Michał Kleofas Ogiński w najgorszych snach wyśnić sobie nie mógł, w jakich okolicznościach i w jakich celach jego syn Ksawery korzystać będzie z odziedziczonego po ojcu muzykalnego ucha. * Obszerne pamiętniki Ogińskiego nie były jedyną lekturą historyczną Tomasza Łubieńskiego w dniach poprzedzających sąd sejmowy. Pomimo pochłaniających go zajęć i doskwierających mu kłopotów generał starał się nie zaniedbywać intelektualnie. Czytał wszystkie poważniejsze dzieła ukazujące się w kraju i za granicą, a refleksjami z lektur dzielił się po dawnemu z panem ministrem. Niektóre z tych myśli, przekazywanych w listach do Krakowa, zasługują na powtórzenie. Wiele uwagi poświęcał pan Tomasz wydanemu przez Stanisława Platera Atlasowi Geograficznemu Historyi Polskiej, zawierającemu "plany różnych kampanii znaczniejszych przez Polaków albo w Polszcze prowadzonych, z wyszczególnieniami geograficznemi krajów i ich podziałów, jakie podówczas były". Dawny szwoleżer przyznawał, że "może to być bardzo ciekawe, interesujące", lecz równocześnie wyrażał wątpliwość, "czy będzie dla młodzieży bardzo potrzebne". Z pełnym natomiast uznaniem odniósł się do (czytanej w oryginale) biograf i angielskiego literata i męża stanu Richarda Sheridana, napisanej przez słynnego poetę romantycznego Thomasa Moore'a. Generałowi ogromnie się spodobał ton tej książki. "Trafił albowiem w myśl, którą zawsze miałem; żeby prawdziwie dobrze opisać kogo, trzeba go wystawić tak jak był ze wszystkimi jego zaletami i wadami, żeby wskazać walkę, która zawsze się w człowieku wznosi, udowadnia jego moc lub słabość i stanowi prawdziwie wyższość jednego nad drugiemi. Wszystkie albowiem panegiryki, które mi się słyszeć dało, albo które czytałem, zawsze mnie w tem raziły, że nigdy prawdziwego obrazu osoby nie wystawiały, że nigdy prawdziwej wielkości człowieka nie wskazywały, która najwięcej się ustanawia na trudnościach, które mieli do zniesienia, nałogach, jako też w sprzecznych i przeciwnych najdrobniejszych okolicznościach". Trudno oprzeć się wrażeniu, że pan Tomasz, pisząc te słowa, myślał przede wszystkim o własnych sprzecznościach i przeciwnościach, z którymi musiał się borykać w owych trudnych miesiącach poprzedzających sąd sejmowy. Życie duchowe pana Tomasza nie ograniczało się do wielojęzycznych lektur, niekiedy uczestniczył także w modnych podówczas sympozjach towarzyskich o charakterze literacko-filozoficznym. Ale nie w "loży szyderców" Wincentego Krasińskiego na Krakowskim Przedmieściu. Ze swoim dawnym zwierzchnikiem z pułku szwoleżerów generał Łubieński żadnych stosunków towarzyskich nie utrzymywał i w domu jego nie bywał. Wynika to jasno z całej korespondencji. Zerwane jeszcze w latach napoleońskich nici przyjaźni i koleżeństwa między pałacem przy Królewskiej a pałacem na Krakowskim Przedmieściu zostaną zawiązane ponownie dopiero w październiku 1826 roku, kiedy szwoleżerscy synowie: Zygmunt Krasiński i Leon Łubieński zaprzyjaźnią się z sobą w szóstej klasie liceum profesora Lindego. Ale mądre rozmowy przy smacznych obiadkach prowadzono nie tylko u generała-wojewody Krasińskiego. Równie wysoki poziom kulinarny i intelektualny reprezentował salon ministra spraw wewnętrznych Tadeusza Mostowskiego, założyciela grupy literackiej "Iksów"*. (* Wpływowa grupa krytyków literackich i teatralnych, którzy podpisywali swe recenzje literą "X".) W tym właśnie słynnym salonie - przenoszącym się w porze letniej do wiejskiej rezydencji ministra w Tarchominie (dziś Praga-Północ - M.B.) - szukał duchowego odprężenia utrudzony emisją listów zastawnych szwoleżer-dyrektor. "Jeździłem jednego dnia do Tarkomina, proszony przez Mostowskiego na obiad. Był Mostowski, Generał Morawski, Koźmian (Kajetan) i Sierakowski i bardzo długa i zawzięta dyskusya o różnicy socyalnej dawnych Rzymian i naszej". Skład osobowy sympozjonu każe przypuszczać, że u Mostowskiego nie starano się specjalnie podkreślać tych właśnie podobieństw między Królestwem Polskim z roku 1826 a starożytnym Rzymem, na które zwracał uwagę w swoim diariuszu Julian Ursyn Niemcewicz. W korespondencji Tomasza Łubieńskiego z lata 1826 r. powtarza się parokrotnie nazwisko sympatycznego generała - poety Franciszka Morawskiego. Niestety: na ogół przy okazjach bardzo niewesołych. Przed sześciu laty pan Tomasz - na prośbę swego partnera od "głośnego czytania Byrona" - załatwiał dla niego kupno powozu ślubnego, ale pani Aniela ze Zwierzchowskich Morawska niewiele się tym powozem najeździła. W kilka lat po ślubie odezwała się jej zaleczona gruźlica, w pierwszych dniach lipca 1826 roku było już wiadome, że młoda kobieta musi umrzeć. "Biedna Pani Morawska bardzo już jest źle - pisał pan Tomasz do ojca - żadnej nie mają już nadziei, widziałem Generała wczoraj, biedak zgryziony niezmiernie, trudno sobie wyobrazić, ile przytem ma do wycierpienia..." I w dwa tygodnie później: "Wychodzi ode mnie Generał Morawski, który w tych czasach tak wielką poniósł stratę w żonie, pełnej zalet moralnych i fizycznych, której wady tak przykładnie umiał znosić do ostatniego momentu. Stosownie do życzenia matki, dzieci zostają przy siostrze nieboszczki (generał miał troje dzieci, z których najmłodsze zmarło jeszcze za życia matki - M.B.) pojechali wczoraj do Puław..." Ponieważ generał Morawski będzie jeszcze wiele razy wspominany w tej opowieści, nie mogę sobie odmówić pewnej drobnej przyjemności. W tekach korespondencji Koźmiana zachował się list Morawskiego, stanowiący precyzyjne dopełnienie informacji Łubieńskiego. Generał-poeta opisuje w nim Koźmianowi podróż swoich dzieci z Radomia (gdzie "konsystował" po przeniesieniu z Lublina) do Puław, gdzie mieszkała siostra nieboszczki (obie panny Zwierzchowskie były wychowankami księżnej Izabeli Czartoryskiej). Otóż muszę ten list przytoczyć, bo pokazuje on, jak powszechnie lubiany był jego autor. "Wystaw sobie - pisał Morawski - poczciwi żołnierze mojej dawnej brygady, widząc że moje dzieci wyjechać nie mogły w okropnych piaskach okolicy Kozienic, sami, z własnego popędu, popychali przez milę karetę, mówiąc: to dzieci naszego Morawskiego. Tyle z tego dumny jestem, ile Byron, gdy się dowiedział, że w czasie zamieszek w Szkocyi, okrążono jego grunta, aby je przechodem nie zniszczyć..." W lipcowych listach Tomasza Łubieńskiego, zdających sprawę ze zmartwień generała Morawskiego, jest także sporo ważnych wiadomości politycznych. "Zdaje się, że tu wszystkie niepokoje mają się ku końcowi - pisał 5 lipca pan Tomasz w przypływie nagłego optymizmu - powiadają, że będzie naznaczony sąd z Senatorów, który prezydować będzie Wojewoda Bieliński". I w drugim liście; z 22 lipca: "Namiestnik dogorywa, są momenta, gdzie już rozumieją, że kończy, w drugich mu jeszcze kilka miesięcy życia obiecują. Zresztą wszystko głucho w Warszawie, jeszcze nic nie wiadomo, kiedy się zakończy rozpoznawanie obwinionych, powiadają jednak, że już piszą zdanie sprawy". Po tym liście - z nie znanych mi przyczyn - w korespondencji generała z ojcem następuje parotygodniowa przerwa. Wielka szkoda, bo właśnie w tym czasie wydarzyły się dwa fakty, które pan Tomasz opatrzyłby niewątpliwie jakimś interesującym komentarzem: powrót z Petersburga ministra Lubeckiego i zgon namiestnika Zajączka. Ale zdarzenia te odnotowano w ówczesnych diariuszach. Nie ma to, jak czytanie starych diariuszy. Utrwalany na gorąco suchy zapis faktów lepiej nieraz uwidocznia mijanie czasu i odmiany historii, niż zdołałby to uczynić najmądrzejszy komentarz. Oto co zapisał pod datą 28 lipca 1826 roku młody historyk i geograf warszawski Tymoteusz Lipiński: "Dnia 28 wrócił ks. Lubecki z Petersburga, zaszczycony łaskami cesarskimi i uprzejmem przyjęciem u dworu. Dnia tegoż biskup sandomierski dysponował Namiestnika na śmierć. Le roi est mort, vive le roi! O śmierci Józefa Zajączka pisałem już obszernie w związku z Wincentym Krasińskim i jego nadziejami na namiestnictwo. Dodam tylko, że biskup sandomierski ks. Kacper Burzyński - niegdyś misjonarz przy wyprawie egipskiej Bonapartego - był najstarszym przyjacielem dawnego Generała Arbuza. Fakt, że właśnie on - z pominięciem biskupów warszawskich - został wezwany do umierającego, zdaje się świadczyć o tym, jak wielką wagę przywiązywał książę-namiestnik do swej ostatniej spowiedzi. Minister Lubecki powrócił ze stolicy cesarstwa w aureoli zwycięzcy. Po powrocie do laurów petersburskich dodał nowy tryumf, który na krótko zdobył mu sympatię całego społeczeństwa. Skierowanie sprawy Towarzystwa Patriotycznego na konstytucyjną drogę sądową było bezsporną zasługą księcia-ministra. Przyznają to wszyscy historycy i pamiętnikarze, nawet niechętny Lubeckiemu Ignacy Prądzyński. "Partya Nowosilcowa i W. Księcia w rządzie polskim czuła potrzebę rozstrzygnięcia tej sprawy sposobem najtragiczniejszym dla więźniów stanu - czytamy w Pamiętnikach Prądzyńskiego - gdyż to jedno mogło, jeżeli nie zmniejszyć powszechne przeciwko niej oburzenie, to przynajmniej w jakiś pozór obwinąć wszelkie poprzednie gwałty więzienia, nieprawne wyroki; to jedno mogło okazać, choć w krwawym rezultacie, że Nowosilcow i nikt, tylko Nowosilcow, miał racyą we wszystkiem, co bądź dotychczas mówił i pisał ku zagładzie Polski [...] Przewaga W. Księcia, dalszy kredyt komisarza cesarskiego od tego w znacznej mierze zależały. Czyżby liberalizm, bo liberalizmem nazywano miłość ojczyzny w Polsce, nie podniósł wysoko swej głowy, jeśliby taki zamach uszedł bezkarnie? Czyżby natenczas przewrotne nauki (doctrines subverives), jak je Konstanty nazywał, nie wzięły góry? w cóżby się tyle poduszczeń Nowosilcowa, tyle ucisków w Litwie obróciło? Zdrowa także polityka doradzała ugruntować swe stanowisko pod nowem berłem i odświeżyć rolę, cokolwiek przyćmioną rosnącymi u dworu względami dla ministra finansów. Trzeba było jednem słowem Nowosilcowowi przekonać świat w arbitralnym postępku z więźniami stanu, że nie Lubecki pod Mikołajem, ale on pod Konstantym Polską rządzić będzie. Takie sobie zyski obiecywał senator moskiewski z dekretu na głowy więźniów. Ale właśnie dla tej przyczyny, że Nowosilcow tak myślał, wychodząc z przeciwnych widoków i także tylko swój interes mając w tem celu, postanowił wcale inny bieg nadać temu procesowi. Uważał on i słusznie, że uledz w tem zdarzeniu Nowosilcowowi, było to podać w jego ręce całą machinę rządową; wreszcie byłoby to także stanąć w sprzeczności z samym sobą, bo [...] powielokroć Nowosilcow, jeszcze za życia Aleksandra, pomawiał Polskę o buntownicze zamysły czy w Radzie Administracyjnej, czy w Belwederze, czy w Petersburgu, bo tyle razy Lubecki zwycięsko zbijał go z tego toru, przekonywując Cesarza o nieposzlakowanej Polaków wierności. Z zatargów dawniejszych Nowosilcowa z Lubeckim wypływała dla ostatniego nieuchronna konieczność dotrzymania mu placu i w tym przypadku. Nastąpiła tedy żywa utarczka w Radzie Administracyjnej między tymi dwoma zapaśnikami. Nowosilcow zalecał mocą swego wpływu w Belwederze sąd doraźny, wojenny (jak w sprawie Łukasińskiego - M. B.) dla uniknięcia przewłok zwyczajnej procedury, dla ukucia wyroku, mogącego uwolnić i jego, carewicza od odpowiedzialności za podanie bezskuteczne w nienawiść powszechną imienia panującego; a Lubecki odpychał ten projekt całą swą przewagą w Petersburgu, całą swą wymową i uporem w Radzie Administracyjnej. Na szczęście dla więźniów stanu władza carewicza, pod panowaniem Aleksandra dyskrecyonalna w Polsce, doznała po jego śmierci pewnego uszczerbku. Lubecki ubiegł Nowosilcowa u monarchy mimo przełożenia W. Księcia. Opinia jego w Radzie Administracyjnej, naprowadzająca proces na drogę konstytucyjnego sądownictwa, przemogła i zyskała sankcyą królewską". Relacja bezpośredniego świadka i uczestnika zdarzeń Ignacego Prądzyńskiego pokrywa się na ogół z ustaleniami późniejszych historyków. Tyle że dzisiaj - kiedy znana już jest poufna korespondencja Konstantego z Opoczyninem, której nie mógł znać Prądzyński - jeszcze wyraźniej rysuje się rola Nowosilcowa jako głównego inspiratora polityki Belwederu. Walka między Lubeckim a Nowosilcowem o nadanie postępowaniu przeciwko Towarzystwu Patriotycznemu form przewidzianych w konstytucji ciągnęła się dość długo. Od pierwszej wzmianki w liście generała Łubieńskiego o Sądzie Sejmowym do rzeczywistego ustanowienia tego sądu upłynęło dziewięć miesięcy. W swoim diariuszu z maja 1827 roku Tymoteusz Lipiński odnotował: "Dnia 13 ogłoszono w gazetach naszych dekret Naj. Pana, stanowiący urządzenie sądu sejmowego i prawidła postępowania w tymże sądzie w sprawach o zbrodnie stanu*. (* Dwa dekrety cesarsko-królewskie, wydane w tej sprawie, nosiły daty: 6(18) i 7(19) kwietnia 1827 r.) Dzień zwołania i rozpoczęcia takiego sądu nie jest wiadomy". Ignacy Prądzyński informuje nieco obszerniej: "Mikołaj, czy dla tego, że poprzysiągłszy konstytucyą, po wstąpieniu na tron nie chciał jej zaraz łamać, czy w rzeczy samej miał upodobanie w sprzeciwianiu się Konstantemu, ilekroć tylko sposobna do tego pora się nadarzała [...] zwołał sąd sejmowy w myśl 152 artykułu ustawy konstytucyjnej, polecając temu sądowi wydanie wyroku na oskarżonych o zbrodnię stanu..." Za oskarżonych o zbrodnię stanu uznano ośmiu więźniów, najbardziej obciążonych w śledztwie: Seweryna Krzyżanowskiego, Stanisława Sołtyka, Franciszka Majewskiego (dawnego szwoleżera napoleońskiego), księdza Konstantego Dembka, Stanisława Zabłockiego, Wojciecha Grzymałę, Andrzeja Plichtę i Romana Załuskiego. Natomiast Antoni Jabłonowski, Wiktor Ossoliński i inni oskarżeni, będący obywatelami cesarstwa, mieli być sądzeni przez sąd w Petersburgu. Na przewodniczącego Sądu Sejmowego był w zasadzie przewidziany z urzędu prezes Senatu. Ale Stanisław Zamoyski, głęboko dotknięty i przygnębiony reakcją opinii publicznej na jego uczestnictwo w komitecie śledczym, wyprosił był sobie (tak przynajmniej utrzymują zbliżeni do niego pamiętnikarze) uwolnienie od tej funkcji. "Gdy teraźniejszy prezes senatu hrabia Stanisław Zamoyski prezydował w komitecie śledczym, któremu powierzone były dochodzenia tyczące się sprawy odesłanej pod rozpoznanie Sądu Sejmowego - głosił dekret cesarsko-królewski - mieć chcemy przez wzgląd na takową okoliczność i w celu zabezpieczenia tym bardziej bezstronności wyroków, aby był zastąpiony w obowiązkach Prezesa Sądu Sejmowego". W miejsce Zamoyskiego cesarz-król powołał na przewodniczącego Sądu Sejmowego najstarszego wiekiem i godnością członka senatu Królestwa, siedemdziesięciotrzyletniego schorowanego wojewodę Piotra Szeligę-Bielińskiego, a na jego zastępcę czterdziestoczteroletniego rzutkiego i posłusznego wielkiemu księciu Konstantemu generała-wojewodę Wincentego Krasińskiego (z pominięciem kolejnego w starszeństwie i godności po Bielińskim księcia Adama Jerzego Czartoryskiego). Prokuratorem generalnym procesu został nadzwyczajny radca stanu Antoni Wyczechowski, członek komisji rządowej sprawiedliwości. Na siedzibę sądu wyznaczono "największy i najszlachetniejszy gmach w Warszawie": Pałac Rzeczypospolitej na placu Krasińskich. Pałac ów należał niegdyś do przodków generała Wincentego Krasińskiego, którzy jeszcze przed rozbiorami sprzedali swą rezydencję skarbowi państwa, zastrzegając sobie jednak przy sprzedaży konserwowanie na zawsze herbu Korwin. Z tego też powodu gmach, będący od przeszło pół wieku miejscem urzędowania różnych wysokich władz państwowych, nadal nazywano potocznie pałacem Krasińskich. Okoliczność ta naraziła później na wiele dodatkowych przykrości generała Wincentego Krasińskiego i jego syna Zygmunta. Dla uprzedzenia ewentualnych wątpliwości uważnych Czytelników wypada tu jeszcze dodać drobne wyjaśnienie natury genealogicznej, odnośnie senatora-wojewody Piotra Bielińskiego. Prezes Sądu Sejmowego, który tak chlubnie miał się zapisać w historii swoich czasów, wywodził się z ziemiańskiej rodziny Bielińskich herbu Szeliga, nie związanej żadnym pokrewieństwem z magnackim domem Bielińskich herbu Junosza, z którego wyszła matka Tomasza Łubieńskiego. A jednak między Piotrem Bielińskim a ojcem pana Tomasza istniało pewne osobliwe powinowactwo. Pierwsza żona Feliksa Walezjusza Łubieńskiego, Teodora Rogalińska, wojewodzianka inflancka, po rozwodzie z przyszłym ojcem szwoleżerów wyszła po raz drugi za mąż właśnie za Piotra Szeligę-Bielińskiego. W latach sądu sejmowego to quasi-powinowactwo prowadziło do częstych nieporozumień. Niektórzy pamiętnikarze opisując głośne zajście między Zygmuntem Krasińskim a Leonem Łubieńskim, związane z pogrzebem prezesa Bielińskiego, niesłusznie utrzymywali, że zmarły prezes był dziadkiem młodego Łubieńskiego. W końcu września 1926 roku odbyła się w Moskwie uroczysta koronacja Mikołaja I na cesarza. W związku z tym przez Warszawę przewinęło się mnóstwo wysokich osobistości zagranicznych, jadących do Moskwy bądź stamtąd powracających. Po oszczędnym zwycięzcy spod Waterloo stolica Królestwa gościła jeszcze dwóch innych wybitnych wodzów, których nazwiska wiązały się z wojnami napoleońskimi w sposób dla Polaków równie niemiły jak nazwisko Wellingtona. Byli nimi: arcyksiążę Ferdynand d'Este, naczelny wódz austriacki w kampanii 1809 roku w Polsce, oraz marszałek francuski August Fryderyk Ludwik Marmont książę Raguzy, oskarżany powszechnie o to, że w roku 1814 pierwszy zdradził Napoleona, umożliwiając Koalicji zdobycie Paryża. Arcyksiążę austriacki robił wszystko, co mógł, aby zyskać sobie względy warszawiaków, natomiast Marmont wywołał ogólne zgorszenie tym, że zamieszkawszy w Hotelu Angielskim przy ulicy Wierzbowej, zajął historyczny pokój, w którym nocował Napoleon w drodze powrotnej spod Moskwy. Generał Łubieński nie uczestniczył w przyjęciach wydawanych na cześć cudzoziemskich dygnitarzy, choć wszyscy oficerowie ze świty Marmonta, pamiętający jeszcze "zdobywcę Somosierry" i męża la belle Polonaise, nie omieszkiwali składać mu wizyt grzecznościowych. "Nie wiem, dlaczego, ale nie mam żadnej ciekawości widzenia tych Panów - tłumaczył ojcu swoją niechęć do oglądania sławnych ludzi minionej epoki. - Żyjemy jakoś w wieku, gdzie tego gatunku ciekawość zupełnie nie istnieje, a przynajmniej daleko mniejsza, pochodzi to może z przyczyny, że oświata coraz się powiększając, czyli raczej rozszerzając się w większej liczbie ludzi, mniej się zważa na pojedyńcze osoby, a więcej na ogół". Jesienią 1826 roku do zajęć generała w Towarzystwie Kredytowym doszły jeszcze kłopoty gospodarskie, związane z odebraniem dzierżawy Rejowca dawnemu koledze z wojska, Wojciechowi Prendowskiemu. Jedną z przyczyn, które zmusiły generała do tego kroku, były nieustanne zatargi i nieporozumienia między dwoma eks-szwoleżerami: Wojciechem Prendowskim i Adamem Jaraczewskim, dziedzicem Borowicy, powiązanej z Rejowcem mnóstwem żywotnych interesów. Jeszcze w grudniu 1825 roku pan Tomasz skarżył się w listach do "pana ministra" że często musi odbywać nieprzyjemne podróże w Lubelskie, aby łagodzić "poróżnienie bardzo rozdrażnione, między dwoma dawnymi przyjaciółmi, których poróżnił interes źle zrozumiany, zwłaszcza podszczuwanie złośliwych służących". Po odebraniu dzierżawy podróże w Lubelskie siłą rzeczy stały się jeszcze częstsze. "Rejowiec, 27 sierpnia 1826 Drogi Ojcze. Przyjechałem tu na kilka dni, odebrawszy na siebie gospodarstwo po czteroletniej dzierżawie dużo bardzo jest do zrobienia, kiedy tymczasem zupełny jarzyny co do ziarna nieurodzaj, grozi upadkiem intraty równie jak porośnięcia pszenicy. W Lublinie bawiłem dni cztery dla czynności, którą miałem z Dyrekcyą Szczegółową (wojewódzką dyrekcją Towarzystwa Kredytowego - M.B.). Lublin znacznie się upiększa, zdobić go zwłaszcza będzie pyszny gmach więzień publicznych, który ze zwalisk starego zamku Królewskiego przerobiony został, na najwyższym w mieście pagórku górować będzie nad całym miastem. Architektura gotycka, ale bardzo niejako szlachetna, przyjemny widok oczom sprawia [...] Co także zwraca uwagę każdego przez Lublin przejeżdżającego, jest to pomnik na pamiątkę Unii Polski z Litwą, który teraz kończy się... Jest to obelisk z lanego żelaza, na piedestalu którego są Bareliefy i stosowne napisy". Dziwnie wyglądają te zachwyty nad więzieniem lubelskim w liście człowieka, którego tylu bliskich siedziało wówczas u warszawskich Karmelitów. Mimowolnie szyderczy wydźwięk ma też ostatnia wzmianka o budowie pomnika Unii Lubelskiej. Budowę pomnika rozpoczęto w szczytowym momencie nadziei, rozbudzonych przez Aleksandra I - kończono zaś w czasie, kiedy już nie było żadnej wątpliwości, że Mikołaj nigdy nie dopuści do połączenia Litwy z Królestwem. We wrześniu 1826 roku generał Łubieński był ogromnie przejęty pierwszym losowaniem listów zastawnych Towarzystwa Kredytowego. Operacja ta, w której wylosowane listy wymieniano posiadaczom na żywą gotówkę, miała ostatecznie przekonać społeczeństwo o solidności i użyteczności nowej instytucji. "Pierwsze działanie istotne naszego Towarzystwa Kredytowego mieć będzie miejsce w tych dniach - pisał pan Tomasz do ojca 23 września - już przyjęte zostały do Dyrekcyi numera zgłaszające się do losowania, dzisiaj do wszystkich Gazet Warszawskich są dołączone, co Towarzystwo winne jedynie nadzwyczajnej czynności i pilności Henryka (Łubieńskiego), który dwie noce nie spał, i użył 30 ludzi fabrycznie rozłożonych, żeby w trzech dniach czasu pięć tysięcy kilkaset numerów zweryfikować i wydrukować. Całe te losowanie dziełem jest Henryka, który machinę wymyślił do oznaczania numerów i wstrzymania koła losującego, kiedy suma przeznaczona do losowania wyczerpana będzie. Mam nadzieję, że to losowanie i sposób postępowania tak Dyrekcyów, kierujących całą czynnością, jako też postępowanie skarbu publicznego względem tychże listów, utwierdzi zupełnie w opinii publicznej tak krajowej jako i zagranicznej, kredyt listów zastawnych. Zdaje się to mała rzecz sama przez siebie, przekonany jednak jestem, że pociągnie za sobą wielkie bardzo skutki, nawet co do zwyczai i charakteru mieszkańców naszego kraju..." Do jakiego stopnia bracia Łubieńscy angażowali się w sprawę Towarzystwa Kredytowego, świadczy fragment innego wrześniowego listu pana Tomasza: "Drogi Ojcze. Wielki tu mam kłopot, Henryk wynająwszy znaczną część pałacu na Bióra Tow. Kredytowego, apartament, który dotąd zajmowałem, także został wynajęty, będę więc musiał się wynosić, co bardzo jest niemiłe. Szczęściem, że Henryk ze swoją czynną dobrocią wynalazł apartament w domu obok naszego będącym, gdzie takoż z Rózią mieszkać będę, gdyż wyznaję, że mnie to najwięcej bolało, żebym miał się z nią póki tu jest rozłączyć". Pani Ludwikowa Sobańska, po przezwyciężeniu oporów ze strony gubernatora podolskiego, przyjechała do Warszawy po raz drugi i zatrzymała się u rodziny na czas dłuższy, a późną jesienią kazała sobie nawet dowieźć z Ukrainy pozostawioną tam małą córeczkę. Ale widzenia z mężem, przebywającym jeszcze wtedy w więzieniu Karmelitów, nadal jej odmawiano. Tym razem pan Tomasz nie krył już przed ojcem smutnego położenia siostry: "Rózia biedaczka zawsze się gryzie, turbuje, czemu się wreszcie i dziwić trudno, nie ma albowiem nic nieznośniejszego na świecie, jak to ciągłe oczekiwanie rzeczy zupełnie niepewnych, a nawet wcale niewiadomych. Jej szczęście, że pełna religii. Jakkolwiek albowiem się cieszy z przyjazdu swojej córki, nie znajduje jeszcze w niej pociechy, albowiem w takim jak ona jest stanie, trzeba, żeby ją rozumiano, żeby dzielono to, co ona czuje". W listopadzie 1826 roku książę Lubecki otrzymał z Petersburga ostateczne zatwierdzenie wszystkich swoich planów i z większą jeszcze niż dotychczas energią zabrał się do wprowadzania ich w życie. "Traktuje z kilku kompaniami Angielskimi o pożyczkę - donosił pan Tomasz ojcu - i jak się zdaje, z kondycyami bardzo dla kraju naszego korzystnemi [...] Dotychczas na wszystkie punkta się zgodzono, w tym tylko różnica, że Anglicy chcą pożyczyć sto milionów, i to od razu, a książę Lubecki nie chce tak wielkiej sumy, a zwłaszcza razem..." Równocześnie z rokowaniami o pożyczkę Lubecki szukał innych źródeł, które mogłyby mu dostarczyć pieniędzy, potrzebnych na rozbudowę przemysłu. Coraz bardziej przybierały na sile jego starania, zmierzające do spieniężenia Dóbr Narodowych. Ponieważ sprzedaż tych dóbr bez zgody sejmu była niemożliwa, książę-minister dążył do swego celu drogą okrężną, wbrew protestom posiadaczy prywatnych wciągnął majątki państwowe w orbitę działania Towarzystwa Kredytowego i nakazał wydanie specjalnej emisji listów zastawnych, zabezpieczonych na ich hipotekach. Ponieważ majątki te nie miały z czego opłacać oprocentowania, prowadziło to nieuchronnie do wystawienia ich na sprzedaż. Tomasz Łubieński w pełni popierał tę politykę Lubeckiego, mimo że liberalna opozycja dopatrywała się w niej naruszenia konstytucji. "Warszawa, 22 listopada 1826 Drogi Ojcze. Zatrudnienia nasze zawsze jednostajne, teraz najwięcej Dóbr Rządowych nam przychodzi pod decyzyą. Smutny prawdziwie obraz Dóbr przez Rząd administrowanych. Dobra partykularne (prywatne - M.B.) prawie wszystkie się poprawiły od Lustracyi 1789 Roku; Dobra zaś narodowe albo w tym samym są co potenczas stanie, albo o wiele gorszym, i zdaje się, że co rok jeszcze niżej stoją; zamyślona więc ich przedaż w skutku pożyczki teraz na nich wydanej, za jakąkolwiek cenę nastąpi, rozumiem, że wielką bardzo korzyść krajowi naszemu przyniesie. Albowiem od dawnego czasu już pewnie przekonano się o fałszywej zasadzie, że Dobra Narodowe są bogactwem krajowym i że w czasie nieszczęścia stają się kapitałem zaradczym. Bogactwo najprawdziwsze krajowe jest w pracy, w industryi swoich mieszkańców, w ich to kieszeniach tylko czerpać może te skarby, których Rząd sam przez siebie ani tworzyć, ani przechowywać nie może i nie powinien..." W listopadzie 1826 roku - zgodnie z uchwalonym na ostatnim Sejmie statutem - odbyły się na terenie całego kraju wybory do pierwszego Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. W wyniku tych wyborów, ku wielkiemu niezadowoleniu Lubeckiego, w najwyższym organie kontrolnym stworzonej przez niego instytucji uzyskali poważne wpływy przywódcy opozycji sejmowej. Na członków Komitetu wybrano między innymi: posła Bonawenturę Niemojowskiego i "szwoleżera złej konduity", deputowanego Walentego Zwierkowskiego. Najbardziej jednak zdenerwowało księcia-ministra to, że prezesem Komitetu został przedstawiciel ziemiaństwa suwalsko-augustowskiego: poseł Józef Godlewski, jeden z najgłośniejszych malkontentów sejmowych, ten sam, który na pierwszym sejmie Królestwa miał ową słynną awanturę pojedynkową z Wincentym Krasińskim:* (* Dziwnym zbiegiem okoliczności w nowo obranym Komitecie Towarzystwa Kredytowego znalazł się jeszcze ktoś wsławiony głośną awanturą pojedynkową z Wincentym Krasińskim. Był to małżonek nieszczęsnej ofiary fluidów magnetycznych kasztelana Ludwika Platera: pułkownik Ignacy Henryk Kamieński, dawny szef szwadronu I pułku szwoleżerów gwardii Napoleona. Pojedynek jego z Wincentym Krasińskim odbył się w Paryżu w roku 1810, przyczyną były jakieś bliżej nie znane rozgrywki w łonie pułku.) Generał Łubieński również nie był zachwycony wynikiem wyborów. "Godlewski został wybrany prezesem - donosił ojcu. - Jest do życzenia dla dobra Towarzystwa, żeby się chciał szczerze zająć swoim urzędowaniem, nie mieszając do niego obcych rzeczy, a nawet unikając styczności, które często mogą być drażliwe..." Wejście "rozrabiaczy sejmowych" do naczelnych władz Towarzystwa natchnęło generała do pesymistycznych rozważań natury ogólnej. "Im więcej... widzę czynności moich rodaków z bliska - pisał w kilkanaście dni później - tym mniej się dziwuję upadkowi naszego kraju, duch albowiem nieładu, nieporządku we wszystkich indywiduach zdaje się zaszczepiony i mało kto może się przyzwyczaić do porządku, do regularności, a nawet do poświęcenia się jednej rzeczy. Można by powiedzieć, że nasi ziomkowie lubują się w emocyach, że przekładają zajęcia, które je (emocye) sprawiają, że praca spokojna i jednostajna ich przestrasza. Spodziewać się potrzeba, że podobne institucye jak Systemat Kredytowy, powoli zwrócą nas z tej mylnej i dobru publicznemu szkodliwej drogi. W tym to największe upatruję i uważam założenie tego Towarzystwa jako nową epokę dla naszego kraju, jeżeli ma się rozumieć tak będzie dalej prowadzone jak dotąd..." Towarzystwo Kredytowe miało stworzyć nową epokę w życiu kraju, a cudownym lekarstwem na wszelkie zło społeczne stać się miał system tzw. "podwójnej buchalterii", którą pan Tomasz wprowadzał właśnie do rachunkowości "Dyrekcyi Główney" rzeczonego Towarzystwa, jako wzór obowiązujący dla wszystkich "Dyrekcyi Szczegółowych". Dziś, kiedy ogólne zasady podwójnej buchalterii znane są każdej gospodyni domowej, dość trudno zrozumieć entuzjazm, z jakim odnosił się do tej sprawy szwoleżer dyrektor. Ale podwójna buchalteria była wtedy w Polsce zupełną nowością i właśnie generałowi Łubieńskiemu przypadł w udziale pionierski trud upowszechnienia jej na cały kraj. Spełniał to zadanie z iście szwoleżerskim zacięciem. Nie przesadzę ani trochę, jeśli powiem, że w listach generała dyrektora, poświęconych wychwalaniu podwójnej buchalterii, wyczuwa się ten sam święty zapał, z jakim kilkanaście lat wcześniej szef pierwszego szwadronu szwoleżerów opisywał żonie zwycięskie szarże w Hiszpanii i Austrii. Przy czym tych listów na temat podwójnej buchalterii jest mnóstwo. Sprawy nowej rachunkowości przeplatają się ze sprawami politycznymi, z dramatem narodowym, z wiadomościami o uwięzionych przyjaciołach i krewnych, ze sprawozdaniami z postępów nowo założonych przedsiębiorstw rodzinnych i z postępów szkolnych młodego Lola Łubieńskiego. W niektórych listach nowy system buchalterii urasta do naczelnego problemu, staje się czymś w rodzaju ideologii, ogólnonarodowego programu działania: "Mamy teraz rozpocząć urządzanie Rachunkowości Dyrekcyów Szczegółowych" - pisał generał po zakończeniu pierwszego etapu pracy. - "Zaczniemy od Dyrekcyi Szczegółowej Województwa Mazowieckiego, jeżeliby mnie to niewiele zajęło czasu, to się podejmę objechać wszystkie Dyrekcye, żeby zaprowadzić jednostajność w tej tak ważnej gałęzi. Im więcej się zastanawiam nad okolicznościami kraju naszego się toczącymi, tak przeszłemi jak teraźniejszemi, tem więcej się przekonywam, że jedną z największych przysług, którą można naszemu oddać krajowi, jest przymuszenie niejako wszystkich do stałego, jednostajnego porządku prawem określonego, tak żeby w postępowaniu swoim każdy człowiek we względzie każdej rzeczy, która by jakąkolwiek styczność miała z interesem drugich, nie mógł działać, tylko podług form przepisanych, żeby każde uchybienie podobnych form raziło wszystkich, a przez to przymuszało najopieszalszego do nie oddalania się w niczem od nich". Od tych pozytywistyczno-racjonalistycznych wywodów pioniera polskiego kapitalizmu dość dziwnie odbija list z 27 grudnia, zamykający korespondencję rodzinną Łubieńskich z roku 1826. "Drogi Ojcze. Moment tylko mam czasu, albowiem od rana na biórze siedziałem, a teraz wróciwszy do domu, spodziewam się rodzeństwa, którzy się dzisiaj do mnie zbierają na obchód imienin brata mego Jana. Chcę jednak chociaż parę słów napisać, żeby powinszować Ojcu Nowego Roku, idąc za zwyczajem przodków naszych, albowiem według mego serca, życzenia moje każdego dnia są jednakowe i równie żywe. Kończy się tedy ten prawdziwie ponury rok 1826, któren wszystkich prawie różnego gatunku złem dotknął. Kiedy jednak Bóg tego dozwolił, musi być w tem wszystkiem cel, którego niedołężny nasz rozum dojrzeć nie może, poddajmy się więc woli Najwyższego i prośmy tylko, żeby nam zawsze dał moc zniesienia okoliczności, w jakich się znajdować będziemy i obrócenia ich na chwałę Jego". VI W czasie kiedy generał Tomasz Łubieński starał się uszlachetniać rodaków systemem podwójnej rachunkowości, a losy ojczyzny powierzał wyrokom Bożym - jego dawny podwładny z I szwadronu szwoleżerów, deputowany Walenty Zwierkowski i tegoż wspólnicy polityczni spod znaku kaliszan przeżywali ciężkie chwile. Sejm roku 1825 okazał się dla "szwoleżera złej konduity", podobnie jak dla jego byłego szefa, punktem zwrotnym w karierze życiowej. Ale w nieco innym sensie. Aresztowanie posła Wincentego Niemojowskiego przy rogatce Wolskiej, daremne zabiegi partii kaliskiej o uzyskanie sprawiedliwości na sejmie, karygodne lekceważenie, z jakim potraktowano jego własne petycje w przedmiocie sądownictwa wojskowego i innych spraw, równie doniosłych - wszystko to razem poważnie zachwiało wiarą Zwierkowskiego w celowość działań legalnej opozycji sejmowej, reprezentowanej przez jego przyjaciół z partii kaliskiej. Po swoich śmiałych wystąpieniach związanych z sejmem 1825 roku kaliszanie popadli w nie lada opały, zwłaszcza ich naczelnik Wincenty Niemojowski, dziedzic Przystani pod Kaliszem. Ostatnim jego publicznym wystąpieniem był rejtanowski akt protestu, jaki odegrał przy rogatce wolskiej, oskarżając władze policyjne, wzbraniające mu wstępu do miasta, o "gwałt na wolności obywatela" i "naruszenie nietykalności posła". Potem wielki książę Konstanty kazał go aresztować swemu adiutantowi przybocznemu generałowi Fanshave (w Warszawie był on nazywany krótko Fenczem) i odstawić do Łowicza, skąd pod eskortą żandarmów odesłano go do Przystani. Generał Fanshave - Anglik w rosyjskim mundurze, salonowiec i erudyta - odniósł się do uczonego przywódcy opozycji z dworską kurtuazją, ale rozkaz spełnił co do joty. W Łowiczu nie obyło się bez patetycznej sceny, którą uwiecznił dla potomnych bratanek aresztowanego Jan Nepomucen Niemojowski. "Fencz przy pożegnaniu oświadczył mu (Wincentemu Niemojowskiemu), że będzie we własnym domu znajdował się pod obserwacją. Na to pan Wincenty: - Tak jak ów Rzymianin, chciałbym, aby dach mojego domu był szklany, żeby wszyscy widzieli, co robię. - Fencz, chcąc dać dowód erudycji, odrzekł: - Ce Romain c'etait Druzus (ten Rzymianin to był Druzus)". - Po tej kulturalnej wymianie zdań działalność publiczna przywódcy kaliszan uległa przymusowemu zawieszeniu na przeszło pięć lat. "Odtąd W. Niemojowski - notuje bratanek pamiętnikarz - był więźniem we własnym majątku, poza obręb którego nie wolno mu się było wydalać przez lat kilka i miał u siebie ciągle na straży obserwacyjnej oficera od weteranów i dwóch kozaków..." Uwięziony w Przystani, przywódca opozycji musiał z konieczności wyrzec się walki politycznej na szerszą skalę, ale nie zrezygnował z walki o własne prawa: wolność osobistą i nietykalność poselską. Długimi memoriałami, gęsto szpikowanymi cytatami z konstytucji Królestwa i z pism filozofów francuskich, zatruwał ostatnie miesiące życia księciu-namiestnikowi Zajączkowi, a po śmierci "podłego królika" (jak nazywał pierwszego dostojnika Królestwa), kierował swoje petycje wprost do Belwederu. W każdym z takich listów - zgodnie z wyznawanym programem politycznym - podkreślał, że nie jest ani anarchistą, ani republikaninem, lecz tylko rojalistą konstytucyjnym i wiernym poddanym króla. W okresie otwartej już walki z konstytucją nie było to credo polityczne mogące mu zjednać życzliwość władców. Wielki książę - stwierdza historyk epoki - wykorzystując jego listy jako dowód oporu i nieposłuszeństwa wobec władzy, przekonywał cesarza-króla o konieczności stosowania nadal represji wobec Niemojowskiego. Po kilku miesiącach bezskutecznej korespondencji z władzami, więzień Przystani doszedł do wniosku, że walką prowadzoną za pomocą memoriałów nie osiągnie niczego. Postanowił tedy sprzedać rodzinny majątek (łącznie z pilnującymi go żandarmami) i przenieść się do Wielkiego Księstwa Poznańskiego, gdzie miał drugą posiadłość ziemską: Słupcę. Ale i tę drogę przed nim zamknięto. Jego prośba o paszport emigracyjny, złożona 18 lutego 1826 roku, została odrzucona przez Komisję Rządową Spraw Wewnętrznych, w której prezydował przyjaciel Tomasza Łubieńskiego i Franciszka Morawskiego, minister Tadeusz Mostowski, założyciel literackiego Towarzystwa Iksów. Od orzeczenia "naczelnego Iksa" Niemojowski odwołał się do Belwederu, lecz i stamtąd otrzymał odmowę. Możliwe nawet, że Konstanty dałby chętnie krzyżyk na drogę znienawidzonemu warchołowi z Przystani, gdyby nie to, że do jego poprzednich obciążeń politycznych przybył ostatnio jeszcze jeden groźny hak. Zeznania Antoniego Jabłonowskiego odkryły, że jednym z głównych przywódców spisku patriotycznego w Wielkim Księstwie Poznańskim był generał Jan Nepomucen Umiński, rodzony brat pani Wincentowej Niemojowskiej. W wyniku interwencji cesarzewicza królewski rząd pruski nakazał aresztowanie gen. Umińskiego i stawienie go przed sądem w Poznaniu. Pomimo antyrewolucyjnych deklaracji w memoriałach Wincentego Niemojowskiego Konstanty nie mógł sobie w tej sytuacji pozwolić na wypuszczenie za granicę szwagra tak groźnego spiskowca. Po odrzuceniu prośby o paszport Wincenty Niemojowski znalazł się w sytuacji godnej pożałowania. Za bardzo pośpieszył się ze sprzedażą Przystani i przestał być jej właścicielem jeszcze przed otrzymaniem odmowy z Belwederu. Na szczęście żandarmi nie pozwolili mu się ruszyć z miejsca internowania. Musiał więc pozostać w nie swoim już majątku w charakterze przymusowego rezydenta nowych właścicieli, którzy - trzeba im przyznać - znosili serwitut z patriotycznym stoicyzmem. A było to obciążenie niebagatelne, gdyż niezależnie od stale w Przystani przebywającej eskorty żandarmskiej, którą trzeba było tolerować i żywić, zjeżdżało tam mnóstwo przyjaciół politycznych pana Wincentego, aby pocieszyć swego naczelnika w przymusowej bezczynności. Pan Wincenty w życiu prywatnym chorobliwie skąpy (to skąpstwo opłacić miał życiem w czasie ucieczki po upadku powstania) - teraz na złość i na oskomę żandarmom nakłaniał brata Bonawenturę do urządzania w Przystani sympozjów alkoholowo-intelektualnych jeszcze wystawniejszych niż przedtem. Dodatkową rozrywką tych zebrań było płatanie sztubackich figlów żołnierzom z eskorty - co znajdowało później swe odbicie w raportach policyjnych, składanych wielkiemu księciu. Z raportów tych wynikało, że wśród gości odwiedzających Przystań widywano także deputowanego Walentego Zwierkowskiego, choć on sam podczas późniejszej rozmowy w Belwederze uparcie temu zaprzeczał, pragnąc może zmusić w ten sposób Konstantego do imiennego ujawnienia zakonspirowanego w Przystani konfidenta policji. Prawdopodobnie podczas jednego z takich zebrań w Przystani uznano za rzecz właściwą przeniesienie walki politycznej z sejmu do Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Bracia Niemojowscy i ich poplecznicy - od samego początku nastawieni byli niechętnie do pomysłu stworzenia tego rodzaju systemu kredytowego, tym bardziej że głównym jego szermierzem był Lubecki, którego uważali za antykonstytucjonalistę, a tym samym za swego przeciwnika politycznego. Dlatego też już w roku 1823, kiedy projekt Lubeckiego poddawano pod rozwagę poszczególnych województw, kaliszanie wypowiedzieli się przeciwko projektowi. Od tego czasu bracia Niemojowscy zyskali sobie, obok Konstantego, drugiego nieprzejednanego wroga w osobie księcia-ministra. Prominenci kaliscy mogli sobie pozwolić na występowanie przeciwko "nowemu systemowi kredytowemu" przede wszystkim dlatego, że jako właściciele dobrze zagospodarowanych i wolnych od długów majątków ziemskich, nie byli osobiście zainteresowani w dobrodziejstwach ofiarowanych przez Towarzystwo większości zadłużonego ziemiaństwa polskiego. Te właśnie "względy osobiste" i "zaślepiającą prywatę" wytykał wielokrotnie kaliszanom w listach do ojca pan Tomasz Łubieński. I patrząc na rzecz z dystansu historycznego, trzeba stwierdzić, że w tym wypadku racja była rzeczywiście po stronie Lubeckiego i Łubieńskich, a nie - Niemojowskich. Wkrótce też przywódcy kaliszan, nie pozbawieni pewnej próżności demagogów, zorientowali się, że występują przeciwko sprawie, która stopniowo zdobywa sobie coraz szerszą popularność w opinii posiadaczy ziemskich, i zmienili częściowo front. Na sejmie 1825 nie występowali już przeciwko samej zasadzie proponowanego przez Lubeckiego "systematu", lecz krytykowali tylko jego poszczególne punkty. Najmocniej występowali przeciwko "przymusowemu kursowi" listów zastawnych Towarzystwa (tzn. przeciwko ustawowemu obowiązkowi przyjmowania spłaty długów hipotecznych w listach zastawnych, według ich wartości nominalnej), dopatrując się w tym, nie bez racji, poważnego naruszenia praw wierzycieli hipotecznych. Z drugiej strony, również nie bez racji, krytykowali wysoki cenzus majątkowy, będący warunkiem przyjęcia do Towarzystwa, a tym samym odsuwający od korzystania z jego dobrodziejstw całe uboższe ziemiaństwo. Ze specjalną furią działacze "partii kaliskiej" atakowali projekt księcia-ministra w przedmiocie włączenia w nowy "system kredytowy" dóbr narodowych. Doświadczony gracz polityczny Wincenty Niemojowski zorientował się od razu w dwojakiego rodzaju korzyściach, jakie Lubecki pragnął przez to osiągnąć. Przystąpienie do Towarzystwa z potężnymi obszarem majątkami państwowymi zapewnić miało rządowi decydujący wpływ na politykę Towarzystwa i jednocześnie umożliwić sprzedaż tych dóbr z pominięciem wymogów konstytucyjnych (tzn. bez zgody sejmu) - a kaliszanie mieli prawo przypuszczać, że sejm ze względów tradycjonalnych nigdy by takiej sprzedaży nie uchwalił. Dla sprawiedliwości trzeba jednak stwierdzić, że i w sporze o dobra narodowe przewaga racji była po stronie Lubeckiego. Generał Łubieński w listach do ojca dość dokładnie wyłuszczył względy przemawiające za sprzedażą nierentownych dóbr państwowych, ale istniał jeszcze jeden, bardzo poważny wzgląd, którego ostrożny pan Tomasz wolał nie powierzać kontrolowanej poczcie. Na szczęście znamy ten argument z korespondencji Lubeckiego i ze wspomnień jego współpracowników. Otóż Lubecki - mocniej związany z rzeczywistością niż oderwani nieco od życia intelektualiści z Kaliskiego - doskonale rozumiał, iż rozległe dobra narodowe - zgodnie z istniejącą od wieków tradycją - są przede wszystkim pulą, z której monarcha nagradza zasłużonych obywateli. Dawni królowie obdarzali starostwami magnatów polskich. Napoleon wykrawał z dóbr narodowych donacje dla swoich marszałków i generałów, cesarz-król obdarowywał nimi generałów i senatorów Cesarstwa, szczególnie zasłużonych w walce z polskością. Dlatego też Lubecki i Łubieńscy w swoim dążeniu do sprzedaży dóbr narodowych mieli prawo uważać się za "rozumnych patriotów" natomiast Niemojowscy w swojej upartej obronie trybu konstytucyjnego znaleźli (w tej sprawie) nieoczekiwanego sprzymierzeńca w osobie... senatora Nowosilcowa. Piętnował to w swojej korespondencji Lubecki, suponując nawet, że Nowosilcow musi mieć w łonie partii kaliskiej swoich zakonspirowanych agentów, którzy wpływają na jej politykę. Tak czy inaczej, książę-minister miał prawo być zirytowany wejściem benżaministów kaliskich do Komitetu. Sam Wincenty Niemojowski ze zrozumiałych względów nie brał udziału w wyborach do Komitetu. W lipcu 1826 roku Konstanty ponownie odmówił mu wydania paszportu. Niemojowski zaryzykował odwołanie się do cesarza, lecz z Petersburga nawet mu nie odpowiedziano. "Wolałbym już przecież - pisał zrozpaczony do brata Bonawentury - pewien ograniczony przeciąg więzienia formalnego i Syberię nawet, niż tę niepewność". Rozpacz naczelnika opozycji potęgowało jeszcze to, że wielki książę-cesarzewicz z jakąś niebywałą zaciekłością usiłował wymazać jego imię z pamięci społeczeństwa. Niekiedy doprowadzało to do zupełnych absurdów. Pewnego razu, gdy uwięziony dziedzic Przystani chcąc spieniężyć ruchomy inwentarz, stanowiący jeszcze jego własność, posłał do gazet ogłoszenie o sprzedaży owiec merynosów, z podaniem swego nazwiska i adresu - szef cenzury: radca Józef Kalasanty Szaniawski, alias Infamis lub Ruda Peruczka, dawny bojownik o "prawa człowieka i obywatela", kazał pośpiesznie to ogłoszenie skonfiskować. Zatrzymaniu przez cenzurę uległ również nekrolog żony Wincentego Niemojowskiego, zmarłej w okresie jego internowania. Upór Konstantego w sprawie Wincentego Niemojowskiego - zdaniem historyków - tłumaczył się m.in. coraz widoczniejszą łącznością pomiędzy opozycją kaliską a Wielkim Księstwem Poznańskim. Historyk Partii Kaliskiej Helena Więckowska przypomina, że petycja Kaliszan o uwolnienie Niemojowskiego spod dozoru, wyszła w grudniu 1826 roku z Poznania, a w grudniu roku 1827 polscy deputowani do stanów Wielkiego Księstwa Poznańskiego wnieśli na sejmie petycję w tej sprawie do króla pruskiego. Interweniował też w jego obronie konsul pruski w Warszawie Szmidt - zapewne nie tylko z polecenia swego monarchy, lecz i z chęci wyświadczenia koleżeńskiej przysługi swemu przyjacielowi Nowosilcowowi, któremu bardzo na rękę było ponowne uruchomienie Wincentego Niemojowskiego do walki ze znienawidzonym "kniazikiem" Lubeckim. Książę-minister, świadom pragnień pana senatora, starał się ze swej strony umacniać Konstantego w obawach przed "więźniem Przystani", a także innymi przywódcami opozycji liberalnej. Pierwsze zgromadzenie wyborcze do Komitetu Towarzystwa Kredytowego w województwie Kaliskim zostało unieważnione jako nieformalne. Drugie - na którym powtórnie wybrano Bonawenturę Niemojowskiego - zakwestionował (przypuszczalnie pod wpływem Lubeckiego) prokurator generalny, wysuwając protest zgoła humorystyczny: dziedzic z Marchwacza "nie udowodnił, że jest właścicielem ziemskim, przeto nie miał prawa kandydować". Jednakże Komitet Towarzystwa, pod prezesurą posła Godlewskiego, uznał wybór Bonawentury Niemojowskiego za ważny. Formalnie władze nie zdołały udaremnić wejścia opozycji liberalnej do władz Towarzystwa, ale walka na tym się nie skończyła, gdyż w miarę zbliżania się terminu konstytucyjnego sądu Konstantemu coraz bardziej zależało na odsunięciu jak najdalej od stolicy opozycyjnych krzykaczy sejmowych. Najpierw skrupiło się to na Bonawenturze Niemojowskim. Unieszkodliwienie młodszego przywódcy kaliszan odbyło się w sierpniu 1827 roku, a więc w trzy miesiące po ogłoszeniu w prasie Królestwa dekretów o "urządzeniu Sądu Sejmowego" i w tym samym czasie, kiedy generał Tomasz Łubieński objeżdżał "dyrekcye szczegółowe" Towarzystwa, dla ugruntowania w nich nowego systemu podwójnej rachunkowości. Dokładny opis tego zdarzenia można odnaleźć w pamiętnikach bratanka Niemojowskich: Jana Nepomucena, obywatela Wielkiego Księstwa Poznańskiego i porucznika armii pruskiej. "Pojechałem do Królestwa na imieniny p. Bonawentury, które mu u siebie wyprawiał w Przystani p. Wincenty - wspomina młody Niemojowski. - Był on wtedy... pod obserwacyą, oficer od weteranów Sattyr i dwóch kozaków stanowiło straż obserwacyjną. Żona p. Wincentego, z domu Umińska, siostra generała, bawiła wtedy na kuracji w Reinertz, (dzisiejsze Duszniki - M.B.), gdzie potem w mej przytomności umarła i tam ją pochowałem. Za życia przewoziłem listy jej do męża, które mi do Śliwnik pocztą przesyłała (prawdopodobnie dla uniknięcia cenzury, której była poddawana cała korespondencja adresowana do Przystani - M.B.) Tym razem zapomniawszy z sobą listu, wysłałem konnego posłańca do Śliwnik z Przystani. Gdy mi posłaniec na dziedzińcu list doręczył, ujrzawszy to oficer Sattyr, w imieniu cesarza Mikołaja zażądał, by mu list oddać. Widząc przez uchylone drzwi od pokoju, że zebrani na imieniny goście przysłuchują się rozmowie, postanowiłem tem bardziej nie usłuchać wezwania i nie oddać listu. Sattyr wzywa mnie tymi słowy: - W imieniu Cesarza wzywam pana, abyś list natychmiast oddał. - A ja w imieniu honoru odpowiadam panu, że się oficer kompromituje, żądając z czyjej kieszeni listu, tem więcej, że pan do tego nie masz prawa - odrzekłem. Oburzony opozycją pan oficer Sattyr kazał mnie aresztować i natychmiast powierzył w najwierniejsze ręce dwóch podkomendnych kozaków. Prawdziwą zabawkę mieliśmy z tych sołdatów, którzy zdawało się, że od dzikich zwierząt tylko mową się różnili [...] Bonawentura jednak Niemojowski znieść tego nie mogąc, pojechał do Kalisza i dowiódłszy, że oficer Sattyr do instrukcji sobie danej nie umie się zastosować, zażądał od kapitana żandarmerii Cywińskiego [...] aby innego oficera do Przystani wyznaczył. Cywiński natychmiast to wykonał i uwolniono mnie pod warunkiem, abym list, którego nie chciałem oddać, do Kalisza przywiózł i jemu samemu pokazał. Wszyscy, jak byliśmy w tem towarzystwie, pojechaliśmy w 9 osób razem i stanęliśmy w hotelu Wochfla, gdzie aby znajdować się razem, sześć pokoi w amfiladzie zajęliśmy. Trzymając się na powadze względem osławionego Cywińskiego, posłałem mu przez służącego dawniejszy jakiś list, który matka do mnie pisała, na czem poprzestał. W tydzień później, gdy przyjechawszy z matką do Kalisza, szedłem koło gmachu korpusu kadetów, widzę zajeżdżających dwoma powozami extra-pocztą, generała Fencza i półkownika żandarmerii Strażyńskiego. Nagle zbliża się do mnie kapitan Amandowicz [...] z półkownikiem od kozaków Katasonowem i ci z rozkazu przybyłych dwóch dygnitarzy z Warszawy [...] aresztują mnie na ulicy. Zaopatrzony paszportem W. Ks. Poznańskiego stawiłem opór, dodając, że jestem oficerem pruskim i że żadnego do aresztowania mnie prawa nie mają. Nic to nie pomogło; oświadczyli, że lubo im to wcale nieprzyjemnie, rozkaz wykonać muszą. Wziął mnie w opiekę Amandowicz. Idąc ze mną do swego mieszkania w starym konwikcie i przeprowadzając przez pokoje, gdzie jego dzieci w kolebkach i łóżeczkach lulali, a miał tego obficie, zaprzysięgał się na szczęście swych pacholąt czystej krwi, że jemu się mogę ze wszystkiego zwierzyć, bo on mnie nie zdradzi. Zaklinał tylko, abym nazajutrz przed żandarmem Cywińskim, który mnie pewno w swe ręce dostanie i powiezie na termin do Przystani, dokąd całe towarzystwo, które było na biesiadzie, wezwane będzie, strzegł się z czem bądź wygadać, bo ten łotr zdrajca wszystko zawsze donosi [...] Nazajutrz w obszernej brockiej bryce zawiósł mnie Cywiński do Przystani. Przez całą trzechgodzinną podróż jednego słowa poufnego ode mnie nie usłyszał. W Przystani zastaliśmy już generała Fencza, półkownika Strażyńskiego i wszystkich obywateli na ów termin wezwanych, mianowicie: Bonawenturę Niemojowskiego, Feliksa Kiełczewskiego, Nepomucena Sieroszewskiego, Ludwika Grodzickiego, Józefa Ordęgę, Adama Gurowskiego i brata mojego Kaspra, który dla mojego towarzystwa wezwany był z Księstwa przez prezesa komisji wojewódzkiej, Radoszewskiego (mąż siostrzenicy Zajączka, osobisty wróg Niemojowskich - M.B.). Już wtedy długa ręka Moskwy sięgała swojemi ukazami nawet do W. Ks. Poznańskiego i wyciągała szpony po swoje ofiary. Brat mój nie byłby usłuchał wezwania i nie przyjechał, ale matka nasza, obawiając się, aby to mojej sprawie nie zaszkodziło, kazała mu się stawić. Ciekawe było spotkanie, rozmowa i chwilowy pobyt Fencza u p. Wincentego. Nie generał, wysłaniec cesarzewicza prześladowanemu, ale prześladowany, więzień we własnym domu, imponował generałowi. - Dlaczego kuzyn pański, w imieniu cesarza wezwany, nie chciał oddać listu, którego od niego żądał oficer? - zapytuje Fencz. Odpowiedź: - Dziwię się, że pan jako Anglik popiera tak niegodne oficera żądanie. Nie miał on do tego ani prawa, ani honor jego nie powinien był dozwolić. W Anglii za taki czyn błotem by obrzucili na ulicy. - Jestem Anglik rodowity, a jeszcze o takim prawie nie słyszałem. - To pana żałuję - odrzekł pan Wincenty i obróciwszy się do biblioteki, bierze książkę, prawa angielskie zawierającą, i pokazuje mu paragraf ad rem. - To widzę, pan poseł lepiej zna prawa angielskie ode mnie - wybełkotał Fencz jak z nóg ścięty... Po podpisanym protokóle wysłańcy z ramienia W. Księcia kazali obywatelom z Królestwa stawić się natychmiast w Warszawie u W. Ks. Konstantego, mnie zaś z bratem jako oddzielną zdobycz własnymi powozami powieźli. Co do mnie bowiem odmówiłem brać extra-poczty na mój koszt, a tembardziej mordować moje konie (lubo tego ode mnie żądali), dodając, że nie mam zamiaru stawać przed W. Księciem, jeżeli zaś jego książęca mość życzy sobie mnie poznać, to niech przynajmniej koszta podróży zapłaci... Przez drogę przesiadaliśmy się z bratem, jak do powozu Fencza, a on do powozu Strażyńskiego i znowu naprzemian podróż odbywaliśmy. Kiedy raz siedziałem ze Strażyńskim, odzywa się tenże w ciągu gawędki: - Gdybym był na miejscu W. [...] Księcia, posłałbym dwunastu rębajłów do Kalisza, ażeby się nieustannie bili z wami w pojedynkach. - Odpowiadam natychmiast: - To półkownik myślisz, żebyśmy się z takimi ludźmi pojedynkowali! Na to mamy naszych forszpanów i lokai. Spotkaliśmy po drodze Bonawenturę Niemojowskiego, który w duży swój powóz zabrał obywateli, wraz z nim do Warszawy powołanych. Oś im pękła pod Ołtarzewem, najęli więc sobie wielki wóz drabiniasty i wszyscy, w słomie razem się usadowiwszy, chcieli triumfalnie jechać przez Warszawę do Belwederu. Generał Fencz nie dozwolił. Tyłami pominęliśmy miasto i przez Jerozolimskie rogatki zajechaliśmy ku Belwederowi". Aresztowanych wprowadzono do wielkiego księcia parami. W pierwszej parze, jako obwinieni o obrazę oficera (w Przystani musiało dojść do jakiejś grubszej awantury z dowódcą straży żandarmskiej) weszli: poseł Bonawentura Niemojowski i Adam Gurowski. Gurowskiemu, ze względu na ważną rolę, jaką odegrał później w spisku koronacyjnym i w powstaniu, trzeba się przyjrzeć bliżej. Ten potomek możnego rodu senatorskiego, szwagier inflantki hiszpańskiej Izabelli de Bourbon i barona Frederiksa, generała-adiutanta Mikołaja I, student filozofii na trzech uniwersytetach niemieckich: w Lipsku, Getyndze i Heidelbergu (był podobno uczniem Hegla), człowiek niepospolicie zdolny i inteligentny, chłodny mózgowiec, a jednocześnie nieposkromiony awanturnik i pojedynkowiec - stanowił przedziwne połączenie magnackiego malkontenta w dawnym stylu z rewolucyjnym karbonariuszem, według wzorów włosko-niemieckich. W roku 1827 Adam Gurowski miał lat 22 i zwano go dla odróżnienia od braci Jednookim, jako że w jednym z niezliczonych pojedynków utracił był oko. Konstanty znał już dobrze Gurowskiego, gdyż przed sejmem 1825 kazał go aresztować i osadzić w więzieniu Karmelitów jako jednego z głównych sprawców historycznych zajść przy rogatce Wolskiej. Zwolniony po sejmie z więzienia, Adam Gurowski "stawiony przed w. księciem (relacja Tymoteusza Lipińskiego*) (* Lipiński mylił się twierdząc, iż Jednookiemu Gurowskiemu było na imię Michał. Ze wspomnień bardziej w tym wypadku miarodajnego Ignacego Domeyki wynika ponad wszelką wątpliwość, że pozbawiony oka był właśnie Adam Gurowski.) otrzymał napomnienie zaleceniem: spokojnego się zachowania, pod ostrzejszą karą w razie przewinienia. Na co odpowiedział zuchwale: - Nic mię na świecie zastraszyć nie może; w tym wieku, w jakim jestem, odbyłem 14 pojedynków, czterech położyłem trupem, a 10 raniłem". Po takim dictum Gurowski został odwieziony do swego majątku i internowany tam pod strażą żandarmską. Zdołał jednak wymknąć się spod nadzoru i przybyć na imieniny w Przystani, gdzie stał się oczywiście jednym z głównych aktorów zajścia. Po ponownym dostawieniu do Belwederu pierwszy padł ofiarą furii cesarzewicza. "W. Książę - wspomina Jan Nepomucen Niemojowski - Adama Gurowskiego poczęstował najobelżywszymi słowy i kazał natychmiast zawieźć do Karmelitów do lochu". Ale na tym się nie skończyło. Ponieważ Jednooki w więzieniu poczynał sobie równie zuchwale jak na wolności, wszechwładny wódz naczelny kazał go przymusowo wcielić do wojska. W dwa miesiące po awanturze w Belwederze Tymoteusz Lipiński odnotował w swoich zapiskach: "Odesłano do domu [...] Gurowskiego. Zaledwie stanąwszy na miejscu, zaraz wzięty został i wraz z rekwizytami, nie zważając że jest jednooki, dostawiony do Warszawy. Zjechała za nim matka, lecz nadaremne były jej starania i stawienie zastępcy, jak to wyraźnie prawo dozwala. Będąc trzymany przez dni kilka z mnóstwem rekruta, zasłabł niebezpiecznie, nie miano na nic względu, podgolono głowę i przeznaczono do 3 pułku ułanów, nadto oficer prowadzący ten oddział do Międzyrzeca, najściślejsze miał polecenie, aby Gur. wraz z innymi szedł piechotą. Gdy oddział miał wychodzić, Gur. tak był osłabiony, iż lekarz wojskowy odesłał go do lazaretu. Wpada nazajutrz jenerał Rożniecki, grozi za niedopełnienie woli Najjaśniejszej itd., dosyć, że wsadzają Gurowskiego na wóz z żandarmem, o parę mil dopędzają oddział i oddają na wpół żywego z poleceniem trzymania się ściśle poprzednio wydanego rozkazu". Natomiast posła Bonawenturę Niemojowskiego Apollo Belwederski potraktował wyjątkowo łaskawie. Opis tej rozmowy utrwalony stenograficznie przez Niemojowskiego przetrwał w archiwum rodzinnym w Marchwaczu do naszego wieku i został opublikowany w roku 1913 w "Bibliotece Warszawskiej" przez historyka Stanisława Szpotańskiego. Warto z tej publikacji zacytować zaskakującą wypowiedź polityczną Konstantego. "Macie zdolności, wiadomości, ja jestem pierwszy, który je uznaje, nie chcę panu pochlebiać - powiedział Apollo Belwederski do stawionego przed nim posła opozycjonisty. - Nie mówię do pana jako wielki książę, jako przełożony, ale mówię do pana jako obywatel do obywatela: radzę wam, zmieńcie postępowanie. Moglibyście być użyteczni waszemu krajowi, a tak jak jest teraz, nie tylko nie jesteście użyteczni, ale jesteście szkodliwi. Wierz mi pan, wyglądacie na emisaryuszy Katarzyny, nie mogłaby dobrać sobie lepszych niż wy. Nie cierpi pan pewnie Katarzyny i tego panu nie ganię; to była moja babka, ale gdybym był Polakiem, nienawidziłbym jej także, ale postępujecie, jak byście byli jej emisaryuszami. Jedyny człowiek, który chciał i który mógł uczynić wam dobrze, to był nieboszczyk cesarz Aleksander, ale wyście popsuli wszystko. Wasi nieprzyjaciele Rosyanie nie mogą być wam za to dosyć wdzięczni". W rozmowie z Bonawenturą Niemojowskim padło także nazwisko eks-szwoleżera Walentego Zwierkowskiego. "Ja wiem o pańskich stosunkach ze Zwierkowskim, kiedy pan jesteś tu w Warszawie" - oświadczył z naciskiem Wielki Książę, popisując się, jak to miał w zwyczaju, wszechwiedzą swojej policji. Zależało mu pewnie na tym, żeby Niemojowski przekazał te słowa w formie ostrzeżenia swemu przyjacielowi i współpracownikowi z Komitetu Towarzystwa Kredytowego. Ale jeżeli nawet tak się stało, to z dalszego rozwoju wydarzeń niedwuznacznie wynika, że Walenty Zwierkowski nie wziął sobie do serca przestrogi wielkorządcy. Po zakończeniu rozmowy cesarzewicz polecił Bonawenturze Niemojowskiemu zatrzymać się na pewien czas w stolicy i - jak podaje bratanek pamiętnikarz (nie wiadomo: na serio czy z ironią) - "ofiarował mu na mieszkanie kilka bardzo porządnych pokoi w Belwederze". Interesujący był także przebieg zetknięć wielkiego księcia z pozostałymi aresztowanymi. "Drugą parę: Sieroszewskiego i Ordęgę od razu z góry najnieprzyzwoiciej zaczął traktować - wspomina Jan Nepomucen Niemojowski. - Sieroszewski aż osłupiał z podziwienia, a Ordęga, zakrywszy się za niego, roześmiał się mimowoli. Na nieszczęście dostrzegł to Konstanty i zawołał rozwścieczony: - Bezczelny, każę panu spuścić portki! - I kazał ich zapakować także do Karmelitów. Trzeciej parze: Kiełczewskiemu z Grodzickim nie lepiej udało się od poprzedniej. Nasłuchawszy się niegrzecznych, grubiańskich komplimentów, zostali nie mniej zaprowadzeni do Karmelitów. Przyszła kolej na nas. Generał Fencz zaprowadził nas do jego cesarzewiczowskiej mości. Widzimy, pędzącą do nas z trzeciego pokoju, postać z tem brzydkiem, odstraszającem prawie obliczem, o którem z portretów zwykle pochlebnych jeszcze nie można mieć dokładnego wyobrażenia. Postać ta staje nagle w pędzie przed nami i przewraca krwią zaszłe od złości oczy. Byłem pewny, że mnie uderzy, widzę niebezpieczeństwo, zdecydowałem się jednak i z czubem oddać miarkę, gdyby był mnie dotknął. Nagle nosowy głos, jak przedęty fagot lub szczekanie starego kundla, wrzasnął: - Po co przybywa pan tutaj, do Polski? Ja: - Matka moja posiada majątek Morawin w województwie Kaliskim, zmuszony jestem jej towarzyszyć. W. Ks.: - A po co pan robi głupstwa? Ja: - Wasza Cesarsko Królewska Wysokość! Nie czynię niczego nieprawnego i nie mam sobie nic do wyrzucenia. W. Ks.: - A dlaczego pan nie chciał oddać listu temu oficerowi, który był na obserwacji u pańskiego kuzyna? Ja: - Ponieważ u nas, u oficerów pruskich, nie ma zwyczaju żądać listów, które są w cudzych kieszeniach. Na to ryknął przeraźliwie zapieniony tyran: - Paszoł, paszoł! Przyznam się, iż kontent byłem, że na tym brzmiącym wykrzykniku audjencja się skończyła, i zrobiwszy prawo w tył, wyszedłem co najprędzej z bratem. Wychyla jeszcze za nami głowę przeze drzwi Konstanty, wołając z całych sił: - Pański król pana nauczy, pański król pana rychło nauczy!" Konstanty starał się podobno rozszerzyć skutki awantury w Przystani na całe województwo kaliskie i pod tym pretekstem pozbawić je reprezentacji w przyszłym sejmie. Ale za kaliszanami ujął się minister-sekretarz stanu w Petersburgu generał Stefan Grabowski. Zredagował on tak zręcznie raport cesarzowi-królowi, że Mikołaj, odpowiadając Konstantemu, posłużył się podsuniętym argumentem: "Jeżeli chodzi o środek pozbawienia województwa kaliskiego udziału w reprezentacji narodowej... - głosiło pismo cesarsko-królewskie - to Najjaśniejszy Pan życzy sobie, aby tę groźbę zarezerwować na poważniejszy wypadek". Wielki książę musiał więc na razie ograniczyć się do żądania od ośmiu obwinionych podpisu na oświadczeniu, "że unikać będą wszystkiego, co tchnie duchem niespokojnym, i nie zjawią się w Kaliszu bez specjalnego pozwolenia prezesa Komisji Wojewódzkiej". Deklarację podpisali wszyscy z wyjątkiem Bonawentury Niemojowskiego, który oświadczył, że jeżeli jest winny, to powinien być sądzony i prawem karany, a żadnej innej władzy poddać się nie myśli. W rezultacie tej postawy został odwieziony pod eskortą do swego majątku, Marchwacza pod Wieluniem, i tam trzymany był pod dozorem przez 19 miesięcy. Wypuszczono go dopiero w marcu 1829 roku z okazji warszawskiej koronacji cara Mikołaja. Kara wymierzona młodszemu przywódcy kaliszan nie ograniczyła się do aresztu domowego. Władze krajowe na dany z góry znak pozbawiły go również urzędu wójta w Krowicy i Marchwaczu. Z aresztowania przeciwnika politycznego skorzystał też książę-minister Lubecki, by wykluczyć go z udziału w pracach Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Nie zostało to oczywiście przeprowadzone oficjalnie, lecz skutek był ten sam. Kiedy unieruchomiony w Marchwaczu Bonawentura Niemojowski zwrócił się do Lubeckiego z prośbą o pozwolenie na spełnianie obowiązków radcy komitetowego i o wyjednanie u władz pozwolenia na przyjazd z Marchwacza do Warszawy - książę-minister odmówił, argumentując, że "sprawa nie wchodzi w zakres jego atrybucji prawnych". Jeszcze przed nadejściem odpowiedzi ministra, w Warszawie odbyły się posiedzenia Komitetu (8-17 listopada 1827 roku), na których - pomimo protestów Godlewskiego i Zwierkowskiego - przyjęte zostały instrukcje i organizacje władz według projektów Dyrekcji Głównej i Lubeckiego. Dokładnie w tym samym czasie, kiedy Bonawenturę Niemojowskiego i jego kolegów wieziono wozem drabiniastym na "wygawor" do Belwederu - mieszkańcy stolicy Królestwa byli świadkami jeszcze jednego ciekawego widowiska, które odnotował w swoim diariuszu z sierpnia 1827 r. Tymoteusz Lipiński: "Osobliwy i pierwszy tego rodzaju widok zajmował temi dniami na chwilę mieszkańców Warszawy. Do młyna Towarzystwa Wyrobów Zbożowych, z fabryki Ewansa wieziono dwa ogromne kotły parowe. Po 10 koni ciągnęło te narzędzia na kilkanaście łokci długie i do 6 wysokie. Nie wiadomo, kiedy młyn zacznie być w ruchu, a tem bardziej przyszłość jest osłoniona, jaki skutek uwieńczy usiłowania stowarzyszonych - podług wyrachowania na papierze zyski są niezawodne nawet oznaczone". Stowarzyszenie Towarzystwa Wyrobów Zbożowych dla budowy i eksploatacji pierwszego w Polsce młyna parowego na Solcu - było nową inicjatywą gospodarczą braci Łubieńskich, zrealizowaną pod opieką Lubeckiego. Klan Łubieńskich coraz ściślej współpracował z potężnym księciem-ministrem i coraz więcej nadziei wiązał z jego polityką. W listopadzie 1827 roku - kiedy Bonawentura Niemojowski na próżno domagał się od Lubeckiego interwencji w sprawie bezprawnego odsunięcia go od pracy w Komitecie Towarzystwa Kredytowego, a Walenty Zwierkowski na posiedzeniach tegoż komitetu zaciekle zwalczał politykę księcia-ministra - dawny zwierzchnik Zwierkowskiego z gwardii Napoleońskiej, generał Tomasz Łubieński pisał do ojca: "Towarzystwo Kredytowe już przeszło 100 milionów wypożyczyło w Listach Zastawnych. Książę Lubecki wyjechał do Petersburga [...] wioząc, jak mówią, pełno projektów Naj. Panu, między innymi Banku (Polskiego). Daj Boże, żeby to wszystko się ugruntowało i przyszło do skutku z tym porządkiem, z jakim przynależy. Zaprowadzenie finansów w kraju, który ich nigdy nie miał, będzie na zawsze pamiątką historyczną Lubeckiego, byle tylko wszystko szło w harmonyi. Codziennie rano czytam ustęp Naśladowania Chrystusa, jest to istotnie najwięcej filozoficzna książka, jaką można sobie wystawić, i najbogatsza w myśl..." * Wielki książę Konstanty - po wyciągnięciu konsekwencji z incydentu w Przystani - nadal umyślnie wyolbrzymiał wobec cesarza-króla wpływy Niemojowskich i znaczenie "partyi kaliskiej", aby przestraszyć Mikołaja i uzyskać zupełną swobodę w karaniu "warchołów", którzy stają się coraz zuchwalsi i bezczelniejsi. Po unieszkodliwieniu na czas sądu sejmowego obu Niemojowskich przyszła kolej na Walentego Zwierkowskiego. Ale jego dopadł cesarzewicz dopiero wiosną 1828 roku, kiedy sąd sejmowy wchodził już w ostatnią, najważniejszą fazę swoich czynności. Powołanie sądu sejmowego, a zwłaszcza mianowanie jego prezesem senatora Piotra Bielińskiego - dokonało zasadniczego zwrotu w sprawie Towarzystwa Patriotycznego. Nominacja na prezesa sądu sejmowego dotarła do rąk Bielińskiego w jego majątku Grodziec pod Koninem, gdzie siedemdziesięciotrzyletni schorowany nestor senatu korzystał z zasłużonego odpoczynku, spędzając czas na lekturze poważnych dzieł prawniczych i na zabawach z wnukami. Znużony pełną zasług działalnością publiczną w trzech kolejnych państwach polskich (sejm 1825 roku uczcił go za te zasługi dziedzicznym tytułem hrabiego), Bieliński nie miał już żadnych ambicji politycznych i nie śniło mu się nawet, że przyjdzie mu jeszcze odegrać ważną rolę w życiu narodu. Wezwany do objęcia zaszczytnych, lecz wyjątkowo uciążliwych i odpowiedzialnych obowiązków - bez sprzeciwu wziął na siebie to ciężkie brzemię, przerastające na pozór jego siły nadwątlone wiekiem oraz poważną chorobą serca i przewodu pokarmowego. Ponieważ pierwsze posiedzenie sądu wyznaczono na 15 czerwca 1827 roku, stary senator przybył do Warszawy na dwa dni przed tym terminem. Natychmiast wezwano go do Pałacu Namiestnikowskiego, gdzie czekali już na niego przewodniczący rady administracyjnej Walenty Sobolewski (pełniący od śmierci Zajączka również funkcje namiestnika) oraz sekretarz stanu przy Komisji Rządowej Sprawiedliwości generał Franciszek Ksawery Kossecki (dawny legionista) i "poufny przyjaciel" generała Wincentego Krasińskiego. Sędziwego prezesa od razu poddano pierwszej "próbie lojalności". Chodziło o ustalenie składu osobowego Delegacji Sądu Sejmowego, która miała przejąć od Komitetu Śledczego wszystkie materiały śledztwa, sprawdzić jego prawidłowość, a następnie "obiaśnić" Sądowi całą sprawę. Sobolewski i Kossecki - a raczej stojący za nimi: wielki książę Konstanty i Nowosilcow - rozumieli doskonale, że od składu i postawy Delegacji w znacznym stopniu zależeć będzie całe późniejsze postępowanie sądowe. Dlatego też Kossecki nie mając do tego formalnych uprawnień, bez żenady przedstawił Bielińskiemu kandydatury senatorów, proponowanych przez rząd na członków Delegacji. Byli to wszystko ludzie małej wartości moralnej, znani ze swego serwilizmu wobec cesarzewicza. Przewodniczyć im miał słynny pieczeniarz i obżartuch: senator-wojewoda Feliks Józef Czarniecki (Czarnecki), przezywany dla swego wielkiego brzucha Pempuchem. Ale rzeczników Belwederu spotkało rozczarowanie. Schorowany starzec - któremu powierzono zaszczytne przewodnictwo, jedynie po to, aby swym iście senatorskim wyglądem (znamy go z dochowanych wizerunków) pokrywał ewentualne odstępstwa sądu od litery prawa - wysłuchał ze spokojem wniosków Kosseckiego, po czym równie spokojnie oświadczył, że w sprawie tak ważnej wiele zależy od wyboru członków do Delegacji, że... "prezes żadnego obcego wpływu słuchać nie może, ale wybór ten zastosować musi do przekonania i sumienia swego..." Było to przykre zaskoczenie dla zakulisowych reżyserów procesu. Drugim niemałym dla nich zaskoczeniem był niespodziewany przyjazd do Warszawy na posiedzenie sądu sejmowego senatora wojewody Adama Jerzego księcia Czartoryskiego, który od chwili udzielenia mu przez cesarza-króla bezterminowego urlopu, przebywał stale za granicą i zdawał się mało interesować życiem politycznym kraju. Jego zgłoszenie się do uczestnictwa w sądzie sejmowym ogromnie wzmacniało znaczenie i powagę tej instytucji. Rankiem 15 czerwca 1827 roku, na kilka godzin przed rozpoczęciem pierwszej sesji sądu sejmowego książę Czartoryski - zgodnie z obowiązującym ceremoniałem - złożył wizytę w Belwederze. Między dwoma dobrymi znajomymi z lat młodzieńczych, przeobrażonymi później w zaciekłych wrogów politycznych, odbyła się długa rozmowa. Książę Czartoryski, zdając sobie sprawę z historycznej wagi tej konwersacji, opisał dokładnie jej przebieg bezpośrednio po opuszczeniu Belwederu. Zapis przetrwał w archiwach, i w początku naszego wieku opublikował go w całości historyk Szymon Askenazy. Pewne fragmenty rozmowy zasługują na dosłowne przytoczenie. Wielkorządca przyjął Czartoryskiego chłodno. Nawiązał do czasów jego kuratorii wileńskiej i gorzko mu wypomniał sprawę filaretów. "Te szkoły były haniebne - powiedział księciu o jego ukochanym dziele - to było gniazdo najgorszych rzeczy". Potem przez dłuższy czas opowiadał o okolicznościach śmierci cesarza Aleksandra i swojej z tego powodu rozpaczy. Rozrzewnił się tymi wspomnieniami, mówił w tonie intymnym, serdecznym niemal, ale zakończył akcentem nieoczekiwanym. "Mam w ręku - rzekł do Czartoryskiego - wszystkie listy, pisane przez Pana do nieboszczyka cesarza. Są tam piękne rzeczy przeciw mnie. Chciałeś mi Pan kazać stąd zmykać, chciałeś podstawić mi nogę i spowodować mój upadek. Powinniśmy pójść na Bielany strzelać się". Tu wycelował do mnie ręką (słowa Czartoryskiego) jak gdyby z pistoletu. "Czemuż pisałeś Pan to wszystko przeciw mnie? czemuż chciałeś mnie wygnać stąd, wstawić mi kij między nogi?" "Nie mogę powiedzieć - zapisuje w tem miejscu Czartoryski - aby mnie te wyrazy bardzo skonsternowały. Ale z jednej strony byłem oburzony i zdziwiony, że można było zdobyć się na wydanie w ten sposób całej korespondencyi, i z drugiej zaś strony byłem w zakłopotaniu, co odpowiedzieć. Nie podobna było niczego zaprzeczać, a chcieć tłómaczyć się lub łagodzić, byłoby jeszcze gorzej. Nie wiem, jakie wrażenie uczyniła postawa nieporuszona, którą zachowałem. Ale W. Książę dodał sam z siebie: - Wiem, że miałeś Pan inny sposób myślenia niż ja, inne przekonania, według których działałeś. - Tak jest - odparłem - działałem według swego przekonania i swego sumienia. Byłem zdania, że postępowanie i obecność Waszej Cesarzewiczowskiej Mości wyrządzała krzywdę krajowi i cesarzowi; pisałem tedy to, co uważałem za prawdę. - Otóż myliłeś się - zawołał W. Książę - to nie ja szkodziłem temu krajowi, ale Niemojowski i towarzysze; cesarzowa Katarzyna, gdyby wróciła na ziemię, miałaby w nich najlepszą podporę; oni wszystko zepsuli. Wiem, że na Polsce popełniono wielką niesprawiedliwość. Ale jak ją naprawić? Należało czekać skutków intencyi cesarza, lecz ich nie uprzedzać. Gdyby inaczej się zachowano, bylibyście już dziś osiągnęli cel pragnień waszych. Jestem Rosyaninem. Najszczęśliwszy byłem, kiedym służył cesarzowi Pawłowi; byłbym pragnął służyć mu całe życie. Nigdy też nie wiedziałem, jak bardzo kochałem brata Aleksandra, aż odkąd go straciłem. Jestem Rosyaninem, mogłem mieć poglądy przeciwne niż Aleksander. Ale skoro mu wyłuszczyłem te moje poglądy, on zaś wyraził opinie przeciwne memu sposobowi myślenia - odtąd ja jego wolę wypełniałem z gorliwością, ze ścisłością zupełną, lub nawet ściślej jeszcze niż on sam. Obecnie pragnę również wypełnić jego rozkazy i intencye, jak gdyby on żył jeszcze; pragnę aby on i nadal widział mnie na moim posterunku, tam gdzie mnie umieścił. Mam wszystkie listy Pańskie, mam też I małe liściki". Pod uderzeniem tych dwóch ostatnich słów, wypowiedzianych ze szczególnym naciskiem - opanowany i chłodny Czartoryski musiał się zatrząść. Było to bezprzykładnie brutalne nawiązanie do czasów wspólnej młodości na dworze cara Pawła, gdzie młody polski książę zakładnik przeżywał wielki romans z żoną swego przyjaciela Aleksandra, ówczesnego następcy tronu. Romans ten - nawiązany podobno za zgodą Aleksandra a odkryty przez cara Pawła - miał być praźródłem niechęci Konstantego do polskiego księcia. Dostrzegłszy "bolesne zadziwienie" gościa, wielki książę zmienił ton i starał się swą niedelikatność załagodzić. "Aleksander popełnił wielkie głupstwa. Pan również popełnił wielkie głupstwa - mówił. - Ale było się młodym. Nie zrobiłby Pan tego dziś, po piątym krzyżyku. Ja również popełniłem wielkie głupstwa. Któż ich nie robił? Odłożyłem na stronę pewne z tych listów, aby zostały spalone, jeśli przytrafi mi się jaki przypadek. Ale czemuż chciał mnie Pan stąd wygnać? Połóż mi tu rękę na sercu (tu zapewne wziął dłoń Czartoryskiego i przyłożył do swej piersi), nie mam do Pana urazy. Miał Pan przekonania przeciwne moim, ale ja widzę, że postępując według tych przekonań, byłeś rzeczywiście przywiązanym do mego nieboszczyka brata. Oto dlaczego nie mam do Ciebie urazy. Uściskaj mnie... Ale uprzedzam Pana, że jeszcze nieraz będę Cię męczył... Uściskaj mnie... Powinniśmy się strzelać... Uściskaj mnie i idź sobie. Jeszcze jedno słowo. Zwracaj Pan baczną uwagę na sprawę, dla której przybyłeś do Warszawy. Pamiętaj Pan, że im będziecie surowsi, tem większą przysługę oddacie swemu krajowi". Na tym zakończyła się dziwna rozmowa z kurnosym Apollem Belwederskim. Czartoryski nie zlekceważył ostatnich słów wielkorządcy. Przez cały czas trwania sądu sejmowego książę z Puław wspierać będzie prezesa Bielińskiego w jego zabiegach o niezawisłość sędziów senatorów i o oddalenie od podsądnych zarzutu zbrodni stanu, ale w końcowej fazie postępowania nie kto inny, tylko on właśnie - mając na względzie rację stanu Królestwa - nie dopuści do całkowitego uniewinnienia oskarżonych. 15 czerwca 1827 roku na publicznym posiedzeniu senatu, które odbyło się wyjątkowo nie w pałacu Krasińskich, lecz w sali Senatorskiej na Zamku - ukonstytuował się sąd sejmowy. Po wyłączeniu z ogólnego grona senatu członków rady administracyjnej, uczestników pierwszego komitetu śledczego oraz osób związanych pokrewieństwem z oskarżonymi, w skład sądu weszło 42 senatorów. Po ukonstytuowaniu się sądu odczytano publicznie raport, w którym dotychczasowy komitet śledczy zdawał sprawę z przeprowadzonego śledztwa. Jawna część posiedzenia zakończyła się na zaprzysiężeniu prezesa, senatorów sędziów, pisarza sądu i jego zastępców. Potem prezes senatu Stanisław Zamoyski, sekretarz senatu Julian Ursyn Niemcewicz, członkowie rady administracyjnej i nieliczna publiczność (na rozkaz Konstantego tego dnia do Zamku wpuszczono tylko ludzi w mundurach) - opuścili salę, a sąd kontynuował swoje obrady niejawnie. Najistotniejszym punktem drugiej części posiedzenia był wybór delegacji sądu sejmowego, wyznaczono do niej ludzi poważnych, cieszących się dużym autorytetem w społeczeństwie: senatora wojewodę Michała Radziwiłła (jako przewodniczącego) oraz senatorów kasztelanów Macieja Wodzińskiego, Tadeusza Tyszkiewicza, Szymona Wiszniewskiego i Wiktora Remblińskiego. Tego samego dnia wieczorem doszło do ponownego konfliktu między prezesem sądu a rzecznikami Belwederu. W kilka godzin po zakończeniu posiedzenia Bielińskiemu doręczono list prywatny od Kosseckiego następującej treści: "Mam honor uwiadomić JW Pana Dobrodzieja, iż Jego Cesarzewiczowska Mość w. książę cesarzewicz życzy sobie mieć przysłany na jutro przed godziną 9 z rana protokół posiedzenia dzisiejszego Sądu Sejmowego, to jest od epoki wyjścia Rady Administracyjnej; raczysz zatem JW Pan Dobrodziej polecić Wielmożnemu Urmowskiemu pisarzowi, ażeby mi takowy nadesłał dziś jeszcze, jeżeli można". W przysięgach składanych przez członków sądu sejmowego był wyraźnie podkreślany "sekret Izby", toteż zuchwały list sekretarza stanu przy radzie administracyjnej wstrząsnął do głębi praworządnym Prezesem. Bieliński nie fatygował się nawet odpisywaniem Kosseckiemu, lecz odniósł się wprost do jego zwierzchnika Walentego Sobolewskiego, domagając się, aby prezes rady administracyjnej "polecił JW Kosseckiemu radcy sekretarzowi stanu, iżby odtąd ani ode mnie, ani od pisarza Sądu Sejmowego nie żądał nigdy składania raportów z odbytych posiedzeń. Inaczej - dodawał - naraziłby mnie na tę przykrą konieczność niedopełnienia Najwyższej Woli Najjaśniejszemu Wielkiemu Księciu, któremu winienem i chcę zawsze być posłusznym". Gorliwcy wpadli w popłoch, gdyż przekroczyli swoje uprawnienia. Kossecki nie liczący się bowiem z tym, że Bieliński zdobędzie się na sprzeciw wobec polecenia Belwederu, swój list do niego traktował jedynie jako formalność, a wydania akt zażądał już przedtem od pisarza sądu sejmowego, który - również nie wyobrażając sobie, że można sprzeciwiać się Wielkiemu Księciu - wydał je posłusznie. Sprawa wywołała wiele hałasu i przedostała się do wiadomości publicznej, pasując w jednej chwili starego prezesa sądu sejmowego na najpopularniejszą postać w Warszawie. Dalsze posunięcia Bielińskiego tę popularność utwierdziły. Jedna z najcięższych batalii stoczonych między prezesem sądu sejmowego a Belwederem wiązała się z wizytą czterooosobowej deputacji senatu cesarstwa, która zjechała była do Warszawy w początkach sierpnia 1827 r., przywożąc z sobą na konfrontacje 27 członków Towarzystwa Patriotycznego z Litwy, Wołynia i Podola. Co z tego przyjazdu wynikło, opisuje dokładnie historyk Sądu Sejmowego: Hanna Dylągowa. "Senatorowie rosyjscy uznali za konieczne skonfrontowanie Stanisława Karwickiego z Wołynia (pośredniczył on przy organizowaniu spotkań delegatów warszawskich ze spiskowcami rosyjskimi - M.B.) z oddanym pod Sąd Sejmowy podpułkownikiem Sewerynem Krzyżanowskim. Wielki książę, zgodnie ze swoim zwyczajem, wbrew prawu wydał rozkaz, aby Krzyżanowski tego dnia o godzinie 7 wieczór został przywieziony przed Deputację Senatu Cesarstwa. Zawiadomił też o tym z miejsca Bielińskiego, wzywając go jednocześnie do wyznaczenia członka Delegacji Sejmowej, który by przy tej konfrontacji asystował. Jeszcze tego samego dnia, tzn. 3 października 1827 r., Bieliński odpowiedział Konstantemu odmownie, motywując to tym, że jest w swej władzy prezydenckiej ograniczony cesarskim dekretem urządzającym Sąd Sejmowy i złożoną przysięgą. To było coś niesłychanego, bo przecież już nie Kossecki, ale sam Konstanty wzywał Bielińskiego i spotkał się ze stanowczą odmową. Wysłał więc do Bielińskiego gen. Kurutę, który jednak prezesa nie zastał. W tej sytuacji Kuruta przez oficera żandarmerii wezwał prezesa Sądu do swego mieszkania w pałacu Br�hla". Tutaj opisał Bielińskiemu gniew wielkiego księcia z powodu jego listu, który miał według Konstantego sugerować, jakoby żądał on od Bielińskiego złamania przysięgi. Wyjaśnił także, że Konstanty nie widział w dekrecie o "Urządzeniu Sądu Sejmowego" żadnego artykułu, który by zabraniał oddelegowania senatora polskiego do konfrontacji. Bieliński odpowiedział, że nie może wprowadzić do królewskiego dekretu żadnych dodatków, iż uczynić może to jedynie sam monarcha. Kuruta poszedł z taką odpowiedzią do wielkiego księcia, Bieliński czekał zaś w dalszym ciągu w mieszkaniu generała na odpowiedź. Nietrudno było jej się domyślić. Wściekły za okazywany opór kazał Konstanty powiedzieć Bielińskiemu, że rozkazuje "w imieniu Najjaśniejszego Cesarza, którego wolę zna najlepiej, aby natychmiast członka mianował, czego jeżeli nie dopełni w. książę natychmiast wyprawi kuriera do Petersburga, zanosząc skargę przeciw prezesowi i prosząc monarchę o przykładne jego ukaranie". Mimo tej bardzo poważnej groźby Bieliński nie uląkł się i odpowiedział za pośrednictwem Kuruty, że chociaż zdaje sobie sprawę z nieszczęścia, w jakim się znalazł, to jednak woli "poddać się karze, jaka go spotka, aniżeli przysięgę swoją zgwałcić". Na tym zakończyła się rozmowa, Bieliński wrócił do domu, a wielki książę wysłał gońca do Petersburga z poleceniem jak największego pośpiechu. Oczywiście Konstanty z przeprowadzeniem konfrontacji nie czekał do otrzymania odpowiedzi cesarskiej. Rozkazał stawić Krzyżanowskiego jeszcze tego dnia o godz. 7 wieczorem przed deputacją senatu cesarstwa, gdzie znajdował się także wezwany uprzednio prokurator generalny Wyczechowski. Do późna czekano na delegata senatu polskiego. Nie doczekawszy się go jednak, odroczono posiedzenie do 4 października. Nazajutrz wielki książę rozkazał senatorom rosyjskim, by nie czekając na senatora polskiego, którego miał zastąpić prokurator generalny, przeprowadzili konfrontację Krzyżanowskiego ze Stanisławem Karwickim. Tymczasem doprowadzony z więzienia Krzyżanowski nie chciał odpowiadać na stawiane mu pytania, oświadczając "iż jako poddany Królewstwa Polskiego i oddany pod sąd swego kraju, nie sądzi się być obowiązanym odpowiadać w obcym sądzie; dodał, iż nie może tego uczynić, widząc obecnym prokuratora Królewstwa Polskiego, który nie może się znajdować w czasie indagacji, gdy ta odbywa się w Delegacji Sądu Sejmowego Królestwa Polskiego, zatem nie powinien się znajdować w Delegacji Cesarsko-Rosyjskiej, a to z tej przyczyny, iż jest stroną przeciwną". To niezłomne stanowisko Krzyżanowskiego - a trzeba pamiętać, że był on w trudniejszej sytuacji niż pozostali więźniowie stanu, gdyż poza normalnymi dolegliwościami, wymierzanymi opornym, zagrażała mu jeszcze kompromitacja kobiety, którą kochał - wymownie świadczyło o tym, że przykład prezesa Bielińskiego był zaraźliwy i że z chwilą przejęcia śledztwa przez delegację sądu sejmowego sprawa Towarzystwa Patriotycznego wkroczyła na zupełnie nowe tory. Nie darmo Konstantemu i Nowosilcowowi tak bardzo zależało na wprowadzeniu delegacji ludzi powolnych swoim wpływom. Delegacja sądu sejmowego pod pozorem sprawdzania czynności komitetu śledczego powtórzyła raz jeszcze całe śledztwo. W czasie tego nowego śledztwa, prowadzonego z najściślejszym zachowaniem wszelkich przepisów prawnych, wszyscy podsądni odwołali swe poprzednie zeznania, "przyznając jedynie własnoręczność podpisów, złożonych pod nimi". Na ogół nikt nie kwestionował udowodnionych faktów, jednakże przedstawiono je w odmiennym oświetleniu niż przedtem. Przyznawano się do takich czy innych spotkań, stwierdzonych przez policję, ale nadawano im charakter czysto prywatny i przypadkowy. "Nic nie było z góry uplanowane i nikt niczego nie robił dla rozszerzenia lub utrwalenia Towarzystwa Patriotycznego". Więźniowie stanu wyjaśniali w pisemnych oświadczeniach, że różnice między ich poprzednimi zeznaniami a obecnymi wynikały z osłabienia fizycznego i psychicznego, spowodowanego warunkami więziennymi, z gróźb i obietnic, stosowanych na przemian przez członków komitetu śledczego, a wreszcie z wypaczania w protokołach intencji ich zeznań. Historycy uważają, że do takiej zgodności zeznań przed delegacją mogło dojść jedynie dzięki zmianom, jakie nastąpiły w więzieniu Karmelitów, nad którym bezpośrednią pieczę objął prezes sądu sejmowego Bieliński. Straż więzienna, zagrożona ujawnieniem swych poprzednich gwałtów i nadużyć a jednocześnie przekupywana przez więźniów, którym bogate rodziny zaczęły nadsyłać z miasta pieniądze oraz wyszukane potrawy i trunki - robiła, co mogła, aby zrehabilitować się wobec swoich podopiecznych. "Polska Bastylia" (jak nazywano więzienie Karmelitów), która była srogą kaźnią dla Łukasińskiego i jego towarzyszy w latach 1822-1824 - dla uprzewilejowanych więźniów z lat 1826-1828, w drugiej fazie ich uwięzienia zmieniła się w istny pensjonat. Tę "drugą epokę historyi karmelitańskiej" opisuje dokładnie w swoich Pamiętnikach ówczesny więzień polskiej Bastylii Ignacy Prądzyński. "U Karmelitów tedy panowała pewna wolność między więźniami. Przez niejaki czas pisaliśmy Dziennik karmelitański. Parę arkuszy chodziło od celi do celi; kto jak mógł, zdobywał się na koncept wierszem lub prozą, napisał i przesyłał sąsiadowi. Od ostatniego dziennik wracał znowu przez wszystkie numera i w końcu zostawał spalony. Szkoda; były tam albowiem kawałki ładne i dowcipne, a co więcej, miejscowością nacechowane. Żyliśmy jak najściślej ze sobą i dopiero za nadejściem nocnej warty odosobnialiśmy się każden do swej celi. Wszystkie surowe przepisy W. księcia były w poniewierce... Kurytarz był zawsze głównym salonem naszych schadzek i spacerów. W celach zbierało się nas po kilku. Graliśmy w wista, czasem i w faraonika, do którego przychodził w szlafroku komendant więzienia, nasz przełożony (geolier) kapitan Niewodowski i z taką grał pasyjką, że cały był w potach; a zawsze odszedł uradowany, bo mu naturalnie wygrywać dawano (podobno Niewodowski postawił sobie później kamienicę za pieniądze wygrane od więźniów - M.B.). Żołnierze pilnowali nas wprawdzie nie już dlatego, żebyśmy nie pouciekali, ale żeby nas kto z placu, Aksamitowski lub Kuruta, niespodziewanie nie zaszedł. A że się trafiało, że do zbytku uczęstowana warta nie wzniecała u nas co do czujności swojej zupełnego zaufania, więc tedy gdyśmy się do takiej zabierali zabawki, jeden z pomiędzy nas szedł na dół, zamykał bramę od ulicy i klucz od niej kładł na stoliku, na którym bank się zakładał tak, że gdy przyjechał odwiedzający, na odgłos bramowego dzwonu mieliśmy czas schronienia się każdy do swojej celi. Bywały i częstacye składkowe, np. pierwsze piętro zapraszało w gościnę drugie lub odwrotnie. Natenczas sprowadzało się tuzin kapłonów pieczonych od Szyllera i do nich zrobiło się parę waz pączu i nuż ze szklankami w ręku śpiewaliśmy chórem Marsyliankę, Odę Mickiewicza do młodości lub deklamowaliśmy Odę Osińskiego na powrót zwycięskiego wojska (z 1809 roku - M.B.), a kapitan Niewodowski czasem, a rosyjski oficer od warty regularnie, pił i śpiewał z nami, żołnierze zaś byli wszyscy częstowani na kurytarzach..." Przy takim reżimie więziennym można się było wspólnie zastanawiać nad linią obrony w nowym etapie śledztwa. "Komitet Śledczy był ukończył swoje czynności, raport jego był ogłoszony... - pisze w dalszym ciągu wspomnień Prądzyński. - Zabierano się do sądu sejmowego [...] Koledzy moi, oddani [...] pod sąd, widząc teraz, na co się to zabiera, poznali, że w indygacyach komitetu śledczego wszyscy niemal zanadto mówili, zanadto pisali i do zbyt wielu rzeczy się poprzyznawali. W sprawie, w której nie było żadnego czynu, żadnego corpus delicti, w której co więcej, wszelkie knowania, ile ich tam było, nie przyszły nigdy do początku wykonania (un commencement d'execution) i gdy zeznania, niczem nie poparte, jednego współwinnego Jabłonowskiego, żadnego prawnego stanowić nie mogły dowodu, ich tylko własne zeznania dawały groźną postać sprawie. Zeznania te były poczynione w pierwszych chwilach uwięzienia, częścią ze strachu, częścią przez pewien rodzaj egzaltacyi, częścią były także rzeczywiście wyłudzone obietnicami, pogróżkami komitetu. Ale ten komitet w prowadzeniu swojego dzieła był zdeptał wszelkie przepisy, jakie prawo do takiej czynności za niezbędne stanowi [...] W tem mógł być ratunek oskarżonych [...] U Karmelitów miewaliśmy często narady względem sposobu prowadzenia obrony. Były między nami wcale niezłe głowy. Z więzienia znosiliśmy się z obrońcami oskarżonych, którymi byli celniejsi mecenasi Warszawy. Ja lubo nie oddany pod sąd, przecież oczywiście jak najmocniej interesowałem się sprawą moich przyjaciół i do tych narad należałem..." Nawet główny świadek oskarżenia książę Antoni Jabłonowski uległ naciskowi tej nowej atmosfery. Dowodzi tego jego pismo ekspiacyjne, którego treść podaje w swych pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz. W piśmie tym, skierowanym najpewniej do delegacji sądu sejmowego, nieszczęsny eks-szwoleżer o słabych nerwach pisał, co następuje: "wszystkom, com wyznał, jest nieprawdą; wszystko robiłem przez próżność, udawałem przed Moskalami, że mam pełnomocnictwa od Polaków, żeby tym dowodem niby ich ufność i ważność osoby mojej powiększać. Udawałem z tychże samych powodów przed Polakami, że u Moskali największą wziętość posiadam". Ale "idylla" w więzieniu Karmelitów i jej wpływ na bieg nowego śledztwa nie mogły nie zwrócić na siebie uwagi władz. Pod datą 17 września 1827 roku J. U. Niemcewicz odnotował w swoim diariuszu: "Uroiło się w. księciu, że więźniowie nasi mieli znoszenie się z sobą i z miastem, niespodzianie więc posłał jenerała Kurutę i Kołzakowa, by ciupy ich przetrzęśli dla przekonania się, czy nie znajdą jakichś listów, lecz na próżno, nic nie znaleziono. Wkrótce potem za podnietą prokuratora Wyczechowskiego, że więźniowie muszą wiedzieć, co się za zaporami ich dzieje, znów o północy wpadli inkwizytorowie, przetrząsając najmniejsze nory. Znaleźli u Grzymały listę senatorów, z zdaniem na boku o każdym: poczciwy, infamis, na dwóch stołkach siedzi etc., etc. Inkwizycje, hałas niezmierny; skończyło się, że biedne sołdaty moskiewskie (nasi bowiem nie dopuszczeni są na te straże) po 500 pałek otrzymali, nic nie wyznawszy..." Ale Apollo Belwederski na tym nie poprzestał. Ponieważ prokurator Wyczechowski, przy całym swym lojaliźmie, był skrupulatnym prawnikiem i nie mógł w akcie oskarżenia zlekceważyć zmienionych zeznań powtórnego śledztwa - wielki książę postanowił skłonić rząd Królestwa do "poprawienia" aktu oskarżenia w trybie administracyjnym. "Tu nowe sceny zgorszeń i zwłoki - czytamy w diariuszu Niemcewicza. - Nie znający prawa ni form legalnych, w. książę i ci, co go otaczają, zawsze na ich miejsce samowolność kładąc, nakazali, by akt ten oskarżenia do Rady Administracyjnej do aprobaty lub poprawy przeniesiony był. Przez nałóg ulegania we wszystkim, poddano się temu. Na sesji administracyjnej ledwo zaczęto akt ten, wraz wróg nasz Nowosilcow zawołał: - Nie jest to, widzę, akt oskarżenia, ale akt usprawiedliwienia. Odpowiedział prokurator, iż inaczej pisać i konkluzji kłaść nie mógł, tylko stosownie do wyznań oskarżonych i świadków. Zamknął Wyczechowski raport swój, proponując kodeks karny na popełniających występek, popełniających zbrodnię oddalonego należenia do winy, to jest podług okropnego kodeksu naszego, między 20 i 10 laty ciężkiego w kajdanach i ciężkiej pracy więzienia. Porwał się Nowosilcow, żądając koniecznie kary śmierci lub przynajmniej wiecznego więzienia. Tu minister spraw wewnętrznych (Tadeusz Mostowski - M.B.) rzekł mu: Jeśli WMPan mówisz imieniem monarchy lub imieniem brata jego, powiedz, że tak oni chcą, tak rozkazują, a stanie się podług rozkazu, ale nie wkładaj na nas odpowiedzialności i wstydu, żebyśmy formy legalne arbitralności dawali. Nie popierał dalej Nowosilcow wniosku swego, zostawiając sobie w jadowitym raporcie rzecz tę całą do Petersburga donieść". Po klęsce w radzie administracyjnej prokonsulowie chwycili się nowego środka. Nie zważając na działającą jeszcze delegację sądu sejmowego, Konstanty wysłał do Karmelitów audytora wojskowego, polecając, "by więźniów wojskowych indagował i nakłaniał ich do wyznania, że nie byli ni straszeni, ni obietnicami łudzeni". Jednocześnie kazał aresztować strzegącego więźniów kapitana Niewodowskiego, aby pod przysięgą zeznał, jakie mieć mogli więźniowie powody do zanoszenia zażaleń podobnych. Amator wista i faraona nie zawiódł partnerów karcianych. Niby to z głupia frant zeznał, co następuje: "Nie doszło wiadomości mojej, by więźniowie straszeni lub obietnicami łudzeni byli, następujące atoli przygody zastraszyć ich mogły. Mógł p. Grzymała, jak powiada, widzieć dziurką od zamka, gdy wynoszono ciało p. Sabińskiego, który sobie sam życie odebrał w więzieniu. Mogli drudzy słyszeć rozruch i pomieszanie w korytarzu, gdy p. Tarnowski gardło sobie poderżnął, mógł słyszeć wołanie kto inny: Możecie mnie męczyć, ale ja nie powiem czegom nie uczynił. Złych traktowań nie było w więzieniu, prócz że w. książę osadził o chlebie i wodzie p. Ossolińskiego za to, że śpiewał, by dać się słyszeć drugim: Wytrzymajmy, wytrzymajmy niesprawiedliwość do końca". Nie sądzę, aby to zeznanie komendanta więzienia szczególnie usatysfakcjonowało prokonsulów warszawskich. Natomiast kapitanowi Niewodowskiemu przydało się bardzo przy postępowaniu rehabilitacyjnym w pierwszych dniach powstania listopadowego. Tymczasem prezes Bieliński - powiadomiony przez prokuratora o sporządzeniu aktu oskarżenia - nie pytając nikogo o zdanie ani pozwolenie, wyznaczył termin pierwszej sesji sądu sejmowego. Konstanty na wieść o tej "samowoli" rozchorował się ze złości, ale przeszkodzić jej już nie mógł. Śmiały i niezależny sposób postępowania prezesa Bielińskiego wywierał olbrzymi wpływ na opinię publiczną. Jeden stary schorowany człowiek zdziałał swą niezłomną postawą to, czego nie potrafiła osiągnąć żadna z dotychczasowych konspiracji patriotycznych: doprowadził stopniowo do zmobilizowania wszystkich warstw społeczeństwa przeciwko arbitralnym rządom carskich prokonsulów. "Przerażenie pierwszych miesięcy 1826 r. zmieniało się powoli w dość powszechne oburzenie" - stwierdza historyk sądu sejmowego Hanna Dylągowa, a świadek tamtych czasów generał Ignacy Prądzyński ujmuje rzecz szerzej i dosadniej. "Duch rewolucyjny był natenczas w powietrzu Polski - czytamy w I tomie jego Pamiętników. - Powstanie było w Warszawie, a prawdziwym rządem tej insurekcji wszystkich klas, wszystkich umysłów, wszystkich stanów był Sąd Sejmowy, z którym Konstanty i Nowosilcow zawzięcie, ale bezskutecznie prawowali się o... interesa carstwa, do najwyższego stopnia zagrożone przez rozwinienie jednego z artykułów ustawy konstytucyjnej nadanej przez Aleksandra, zaprzysiężonej przez Mikołaja. W czasie trwania procesu z jednej strony policya i roje szpiegów, z drugiej opinia w stolicy zwodziły z sobą codziennie poza sądem potyczki zabawne, gorszące, ale zawsze do upadłego popierane. Były to ruchy zawsze tłumione, zawsze odżywiane, w coraz innych obiawiające się kształtach, nieskończenie wysuszające mózg W. księcia, a Nowosilcowa przymuszające upijać się z rozpaczy. Dla Lubeckiego były to chwile niewypowiedzianej rozkoszy nie z obrotu, jaki brała sprawa więźniów - bo cóż go to obchodziło? - ale z tryumfu nad komisarzem cesarskim, który kredytem swoim w Belwederze śmiał się targnąć na jego wziętość w Petersburgu... Lubecki tryumfował, nie przeczuwając, że pod tę monarchię konstytucyjną podłożył minę, która wkrótce i jego samego i jego rywala Nowosilcowa i tron cara w powietrze wysadzić miała". Sąd sejmowy rozpoczął regularne posiedzenia w styczniu 1828 roku, ale do pierwszych rozpraw z udziałem publiczności (tzw. arbitrów) doszło dopiero w kwietniu tego roku. I właśnie w dniu pierwszej rozprawy publicznej - 10 kwietnia 1828 r. - wydarzył się incydent z deputowanym Walentym Zwierkowskim. Tego dnia rano Zwierkowski, korzystając z jawności rozpraw, udał się w mundurze obywatelskim województwa krakowskiego do pałacu rządowego Krasińskich, ale pod drzwiami pokoju dla arbitrów zatrzymali go wiceprezydent miasta Mateusz Lubowidzki i towarzyszący mu agent policji Hieronim Szymanowski (ten sam, który tak nieprzyjemną rolę odegrał w sprawie Łukasińskiego) - oświadczając, że do środka wejść mu nie wolno. Zwierkowski odwołał się pisemnie do prezesa sądu sejmowego Bielińskiego, nadmieniając w swej skardze, że widział innych arbitrów w mundurach obywatelskich, którzy bez przeszkód byli wpuszczani. Prosił Bielińskiego, aby "powagą swoją zabronił policyi robienia nadużyciów podobnych". Zanim jednak otrzymał odpowiedź na swoje pismo, został aresztowany i odwieziony do Belwederu. Tam to odbyła się owa historyczna rozmowa, podczas której wielkorządca warszawski nazwał go "szwoleżerem złej konduity". Z rozmowy tej przytoczyłem dotychczas tylko krótki fragment, ale jest ona tak interesująca i tak charakterystyczna dla obydwóch rozmówców, że należy przedstawić ją w całości. Najpierw postarajmy się jak najdokładniej zobaczyć obu aktorów tej sceny. Z jednej strony, nieobliczalny brat cesarski - taki, jakim widział go niedawno pamiętnikarz Jan Nepomucen Niemojowski; z drugiej, szwoleżer deputowany, jakiego znamy z dochowanych wizerunków Józefa Szymona Kurowskiego: mądra, poważna twarz intelektualisty, śmiałe spojrzenie, jakby cień ironicznego uśmieszku w kątach warg. Już sam wygląd Zwierkowskiego musiał działać na Konstantego prowokująco. Rozmowa prowadzona była po polsku z częstymi wtrętami francuskimi. - "Pan pisał do Prezesa Sądu? - zapytał W. Książę. - Pisałem - odpowiedział Zwierkowski. W. Książę: - Jak mogłeś pan skarżyć się na wiceprezydenta do prezesa? On nie zostaje pod rozkazami prezesa, on moje rozkazy wypełnia... a kiedy on co powie, to powie z urzędu, bo on ma moc rozkazywać panu na ulicy i wszędzie, kiedy jest w mundurze. Zwierkowski: - Lecz kiedy wiceprezydent postąpił przeciw dekretowi królewskiemu... W. Książę: - To do mnie skarga na niego. On robi, co ja każę. Ja rozkazałem nie puścić pana na Sąd Sejmowy, boś pan niespokojny i innych nie kazałem puścić, co są niespokojni. Zwierkowski: - Ja nie sądziłem, aby właściwa droga skarżenia się na wiceprezydenta była do W.C.M., a dlatego... W. Książę: - Pan byłeś w wojsku, a nie znasz praw wojskowych. Ja je panu przeczytam i przekonasz się, że do mnie policya należy. Tu (W. Książę) otworzył książkę, z którą przyszedł, i w prawej ręce trzymał, mając jeden palec pośrodku książki, gdzie przez połowę karta była założona, przeczytał po francusku jeden paragraf, jak się zdawało, było to prawo francuskie wojskowe, a potem rzekł: - Ja panu przetłumaczę, abyś pan dobrze zrozumiał po polsku. - Do wodza należy policya i zachowanie porządku etc., etc; kto jest dowódcą? Ja. Do mnie należy policya w mieście i na dole (chodziło o pałac Krasińskich - M.B.), a tam w mojem znaczeniu stoi wiceprezydent i nie wpuszcza tych, których nie każę. Więc pan na mnie skarżyłeś się do prezesa sądu, a ja jakbym chciał to bym i prezesa nie puścił. Jak pan mogłeś odważyć się to pisać i cóżeś zyskał. Dał panu Bieliński nosa - tu W. Książę przyłożył palec do samego nosa Zwierkowskiego, a wtedy Zwierkowski odsunął się - odpowiedział panu, że jego władza w Izbie się rozciąga tylko. Ja wiem to wszystko. Nie mógł inaczej odpowiedzieć, wszak pan dostałeś odpowiedź? Zwierkowski: - Dotąd nie odebrałem, ale... W. Książę: - Ale jak pan odbierzesz, to na odpowiedzi przeczytasz to, co powiedziałem, a potem dziś zaraz pan wyjedziesz z Warszawy, dostaniesz do domu i oficera i żołnierza jak Niemojowscy. Ja pana nauczę, jak rozkazy rządowe szanować... (dalej nastąpiła przytoczona już wyżej wymiana zdań na temat niekorzystnego wpływu, jaki wywarła na Zwierkowskiego nauka na uniwersytetach niemieckich oraz jego rzekomo złej konduity w gwardii Napoleona. Potem Konstanty znowu powrócił do sprawy zasadniczej - M.B.). W. Książę: - ...Na coś pan skarżył wiceprezydenta? Dostałeś pan nosa od Bielińskiego, mógł sobie twojem pismem... (redakcja "Biblioteki Warszawskiej" wykropkowała tu zapewne zwrot Konstantego, nie licujący z powagą pisma - M.B.) tak jak ja... pańskiemi petycjami sejmowymi i innemi tych głów przewrotnych, jak Niemojowscy... i inni, co to mają zawsze cel sprzeciwiać się rządowi. Zwierkowski: - Nie sprzeciwiać się, lecz oponować, kiedy wolno wyrazić swe zdanie, gdy co z przekonaniem nie zgadza się, a petycya... W. Książę: - Taisez vous donc! vous dites toujours blanc, quand le gouvernemant dit noir et vous dites noir, quand le gouvernement dit blanc (zamilcz pan lepiej, pan zawsze mówi białe, kiedy rząd mówi czarne, a czarne, kiedy rząd mówi białe). Ale powiedz mi pan, jaki to spisek ludzi niespokojnych polecił panu napisać skargę do prezesa? Naradziliście się w kilku, ja to wiem, bo ja wiem wszystko, co pan robisz tutaj. Ja znam każdy pański krok, gdzie pan byłeś wczoraj, przedwczoraj. Powiedz mi pan prawdę, kto napisał tę skargę. Zwierkowski: - Ja sam napisałem, będąc przekonany... W. Książę: - Będąc przekonany, że czynisz źle. Ale powiedz mi pan szczerze, bo ja wiem wszystko, znam wszystkie pańskie stosunki. Nie ma listu, którego byś pan napisał, a którego bym ja nie czytał. Z kim się pan umawiał o napisanie? Zwierkowski: - Z nikim się nie umawiałem... W. Książę: - Ne m'en parlez pas trop (niech pan mi tu za wiele nie gada), bo ja wiem, żeście się umawiali, wiem, jakieście co dzień pili u Gustawa Małachowskiego i w Przystani, i w Marchwaczu. Pan zawsze do takich niespokojnych i birbanckich kompanii należysz. Ja miałem wszystkie papiery pana Gustawa (Małachowskiego), były tam i korespondencye od pana jeszcze dawne. Czy też prawdę mówię, że pan do niego pisywałeś? Zwierkowski: - Nie pamiętam zupełnie, czylim co pisał dawno, lecz mi się zdaje, że coś za jednym księdzem pisałem do niego. W. Książę: - Ce n'est pas ca (to nie to). A do Wincentego Niemojowskiego nie pisywałeś pan, wszakże powiadam, że wiem wszystko. Zwierkowski: - Do Wincentego Niemojowskiego nie pisywałem nigdy. W. Książę: Ce n'est pas vrai, mais vous etiez ici a Varsovie a la barriere quand monsieur Niemojowski avait cette audace de venir jusqu'au faubourg de la capitale (To nieprawda, ale byłeś pan tu w Warszawie przy rogatce, kiedy pan Niemojowski miał śmiałość wjechać na przedmieście stolicy)... Potem chodząc po pokoju, zaczął mówić. W. Książę: - Ja znam cały wasz komplet kaliski i teraz sandomierski na sejmikach, a pan go zaczynasz robić w Krakowskiem. Zapobiegnę ja temu. Wiem, jak się nosicie Niemojowscy, Biernacki, Małachowski, Sołtyk (Roman), vous et tant d'tres. Je n'aime pas les conspirateurs (pan i tylu innych. Nie lubię knspiratorów). Piękna kompania ludzi niespokojnych. Ja wiem wszystkie pańskie wojaże. Po co pan często bywasz w Marchwaczu, w Przystani? Już tam więcej nie będziesz ani tu na sądzie sejmowym, bo sam obserwacyę tak, jak tamci dostaniesz. Po co pan często bywasz u Niemojowskich, u Biernackiego? Zwierkowski: - Często nie bywam, tylko raz byłem. Miałem interes dla kupienia baranów, lecz nie wiem, czyli być może zabronione bywać u przyjaciół. W. Książę: Ja panu zabraniam! I jak pan tylko jeden krok do nich zrobisz, lub na piśmie skargi na wiceprezydenta podawać będziesz, lub na jakieś schadzki zgromadzać się będziecie, to was wszystkich jeszcze ostrzej strzec i pilnować będę. Ja znam, co kto myśli. Coś pan na sejmie 1825 robił? Vos eties le premier pour presenter la petition de monsieur V. Niemojowski (pan pierwszy przedstawił petycję p. W. Niemojowskiego). (W. Książę coraz bardziej podniecony przerzuca rozmowę całkowicie na francuski. Dalszy ciąg przytaczam w przekładzie St. Szpotańskiego - M.B.). Zwierkowski - To Józef Komorowski ją przedstawił (zgodnie z prawdą sprostowanie Zwierkowskiego nie mogło nikomu zaszkodzić, gdyż Józef Komorowski, poseł ziemi kaliskiej, nie żył już od roku - M.B.), a ja byłem pierwszy, który przemawiał za nią, dlatego... W. Książę: - Ja znam już to - dlatego. Dlatego, że pan uczyniłeś źle, dlatego, że pan masz idee fałszywe, głowę przewrotną. Pan sprawujesz się źle, tak jak Niemojowscy. Oni zrobili wiele złego pańskiemu krajowi przez swe opozycye, a raczej przez swe sprzeciwianie się ustawiczne. To im naród polski powinien czynić najcięższe zarzuty (zaczął się przechadzać, mówiąc w dalszym ciągu): nieboszczyk cesarz Aleksander chciał dobrze, ale wyście mu w tem przeszkodzili. Tylko on jeden chciał, tylko on jeden mógł, ale wyście mu przeszkodzili. On jeden, który chciał, który mógł uczynić dobrze dla Polaków, Rosyanie nawet chcieli dla was lepiej niż wy sami. Wy jesteście największymi swymi nieprzyjaciółmi. (Stanął i rzekł): - Do monarchy należy czynić projekty i wykonywać je dla dobra swych poddanych, do poddanych należy słuchać i poddać się ślepo woli monarchy. (Zwierkowski w tym czasie przestał patrzeć na w. księcia). W. Książę: - Ale ja do pana mówię, a pan mnie nie słucha. Może pan nie rozumiesz? (dalej po polsku): - Ja tu w tym pokoju z Niemojowskim mówiłem i powiedziałem mu to samo, co panu powiadam, bo wiem, jaki wasz sposób myślenia. Naśladujesz pan Niemojowskich, z nimi się znosisz, wiem, jak w waszym Towarzystwie Kredytowym idzie. Zawsze się z Bonawenturą znosicie, choćby was dwóch tylko było, przeciw wszystkim mówicie, psujecie tylko porządek. Już jednego nie ma, jak i pan wyjedziesz lepiej będzie. Ale powiedz mi pan, kto pierwszy podał projekt pisania skargi do prezesa. Zwierkowski: - Ja. W. Książę: - Więcejście się naradzali, wszakże mówiłem. Zwierkowski: - Ja projekt zrobiłem, a potem dopiero innym powiedziałem, gdym miał napisane. W. Książę: - I na Sejmie pan petycye pisałeś, bo pan byłeś deputowanym. Umawialiście się. Pan coś o wojsku pisał, co do pana nie należy, i wiele jeszcze innych rzeczy niepotrzebnych pan pisałeś i cóżeś pan zrobił? Pamiętaj pan, że byłeś tylko podoficerem. Zwierkowski: - Ale teraz jestem obywatelem... W. Książę: - C'est egal, citoyen moi, vous, d'autres, mais il faut honorer, respecter le grade, la charge, les ordres du commandant de l'armee, du vice-president (To nie ma znaczenia, obywatelami jesteśmy: ja, pan, inni, ale trzeba czcić, poważać stopień, urząd, rozkazy dowódcy armii, wiceprezydenta). Pan pisałeś i teraz niedawno w kaliskie, pan korespondencye utrzymujesz o sejmiki, pan chcesz być posłem - nie będziesz. Ja panu powiadam, że nie będziesz ani na Sejmie, ani na Sądzie, a teraz powiadam panu, że dasz mi słowo honoru, że będziesz spokojny. Zwierkowski: - Ja zawsze jestem spokojny. W. Książę: - Pan wiesz, co to słowo honoru, pan mi je dasz, zanim pan stąd wyjedziesz; a dopóki nie dasz, nie puszczę pana; kto ma chęć dotrzymania, nie powinien się wahać. Zwierkowski: - Jestem spokojny, szanuję prawa, ale kiedy inaczej stąd wyjść nie mogę, więc daję słowo honoru, będę spokojny. Nic przeciw prawu nigdy nie robię, gdyż... W. Książę: - Pan robisz wiele przeciw prawu, bo się sprzeciwiasz woli rządu, która jest wyższa od pana (przeszedłszy się, mówił dalej po francusku): Zostanie pan tutaj (w Warszawie), jeśli pan chce, ale radzę zmienić panu postępowanie. Pan mi dałeś słowo honoru. Mówię z panem jak wojskowy z wojskowym, i koniec. W innym razie, gdybyś pan nie był spokojny, potraktuję pana jako podoficera i wsadzę pana do lochu. Chcę panu pokazać akta dotyczące się pana, jest ich dość dużo, każdy krok pański jest tam zapisany. Napiszę, że pan mi dałeś słowo honoru i że nie namawiałeś się z nikim o podanie prośby do prezesa Sądu. Dlaczego pan chciał być koniecznie na Sądzie Sejmowym? Zwierkowski: - Bom czytał dekret królewski, że sąd jest publiczny i każdemu z arbitrów wolno być na nim. W. Książę: - Panu nie wolno być tam, bo nie chcę, abyś pan tam był, boś pan niespokojny. Chciałeś pan tam być, aby jakiś hałas zrobić? Jakieś zamieszanie zrobić? Ja wiem, jakie wasze zamiary, co myślicie. Kiedy panu wiceprezydent powiedział, że nie puści, trzeba go było usłuchać i zaraz odejść. Zwierkowski: - Nie myślałem żadnego hałasu robić, bo szanuję Sąd, odszedłem, bo nie mogłem i nie myślałem nic przeciw sile działać, ale żalić się... W. Książę: - Żalić się na wiceprezydenta nie wolno, tylko do mnie, on pod moimi rozkazami zostaje. Vous m'avez donne votre parole d'honneur, je vous conseille encore une fois: soyez tranguille (Dał mi pan słowo honoru, raz jeszcze panu radzę: niech pan będzie spokojny)". Ta ojcowska rada, wypowiedziana tonem ostrej pogróżki, zakończyła dziwną rozmowę między wielkim księciem-cesarzewiczem a deputowanym na Sejm i radcą Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego Walentym Zwierkowskim - niegdyś szwoleżerem napoleońskim. Działo się to w trzynastym roku istnienia konstytucyjnego Królestwa Polskiego, a w trzynaście lat z okładem po rozwiązaniu "Gwardyi Polsko-Cesarskiej". W kwietniu 1828 roku sytuacje życiowe i światopoglądy dawnych towarzyszy broni z historycznego pułku lekkokonnych były już ostro zróżnicowane. Generał Wincenty Krasiński, mianowany wiceprezesem sądu sejmowego, zmierzał konsekwentnie ku upragnionemu stanowisku namiestnika; starając się przypodobać Belwederowi, spraszał do siebie na obiady znajomych senatorów sędziów, aby ich przekonywać o potrzebie najsurowszego ukarania zbrodniarzy stanu. Na ławie oskarżonych w pałacu Krasińskich jako jeden z owych zbrodniarzy stanu zasiadł jego dawny podwładny z pułku szwoleżerów: kapitan Franciszek Majewski, adresat ostatnich listów sławnego pułkownika Kozietulskiego. Generał Tomasz Łubieński nie bawił się - jak wiadomo - w politykę: pochłaniała go praca w rozmaitych instytucjach gospodarczych, które miały zbawić Polskę, a na razie przyczyniały się do wzrostu wpływów i fortuny rodzinnego klanu Łubieńskich. Przyjaciel generała-dyrektora, były szwoleżer, książę Antoni Jabłonowski trawił w tym czasie bezsenne noce w celi więziennej Pałacu Br�hlowskiego na płaczu, modlitwach i kajaniu się za swe "słabe nerwy". Szwoleżer filareta Michał Rukiewicz - skuty jednym łańcuchem ze swymi rosyjskimi przyjaciółmi i współspiskowcami: Igelstr"mem i Wegelinem - rozpoczynał katorżniczą pracę w kopalniach Sybiru. W rozległej, zróżnicowanej panoramie losów weteranów szwoleżerskich (można by ją oczywiście poszerzyć jeszcze o wiele innych przykładów) b. szwoleżer Zwierkowski reprezentował swój wariant odrębny: liberalnego opozycjonisty. Ale bezskuteczne utarczki na sejmie 1825 roku (jak o tym już wspominałem) zachwiały jego światopoglądem, a wydarzenia lat następnych dopomogły mu skutecznie w dalszych przeobrażeniach politycznych. "Początkowo był związany z Kaliszanami - pisze o Zwierkowskim najlepiej zorientowany w jego życiorysie historyk Władysław Lewandowski - poczynając od 1928 roku oddalił się od nich i związał na stałe z ruchem rewolucyjnym - ze szlacheckim rewolucjonizmem". Historyk toruński mówi ogólnie o roku 1828, jako roku przełomu światopoglądowego Zwierkowskiego, nie wskazuje jednak żadnych konkretnych faktów, które mogły się bezpośrednio do tego przełomu przyczynić. Ale w dochowanych materiałach biograficznych "szwoleżera złej konduity" z roku 1828 jest tylko jedno takie zdarzenie: przytoczona wyżej rozmowa z wielkim księciem Konstantym. I niewątpliwie ta rozmowa stała się punktem granicznym, oddzielającym Zwierkowskiego liberała od Zwierkowskiego rewolucjonisty. Stojąc oko w oko z despotą z Belwederu, słuchając jego tępych pouczeń, przeplatanych obelżywym wrzaskiem i policyjnymi pogróżkami, były szwoleżer Zwierkowski musiał zrozumieć lepiej niż kiedykolwiek przedtem, że uczone wywody braci Niemojowskich w obronie konstytucji nie mogą być skuteczną metodą w walce z siłami, reprezentowanymi przez w. księcia Konstantego, że trzeba sięgnąć do innych środków, że brutalny gwałt musi się "gwałtem odciskać". Opuszczając Belweder, Zwierkowski wiedział już z pewnością, że nie dotrzyma słowa wymuszonego na nim przez wielkiego księcia, wiedział, że nadal będzie "niespokojny", bardziej "niespokojny", niż był dotychczas. Ale decydując się na to, musiał także wiedzieć, jak wielkie bierze na siebie ryzyko. Rząd cesarsko-królewski nie patyczkował się z "niespokojnymi". Warszawa żyła jeszcze ciągle pod wrażeniem okrutnych wyroków, wykonanych na dekabrystach. Losy polskich więźniów stanu nadal wzbudzały powszechny niepokój. Internowani w swoich majątkach bracia Niemojowscy pędzili życie więźniów, wyjętych spod prawa i skazanych na śmierć cywilną. W osiem miesięcy po rozmowie w Belwederze w życiu "szwoleżera złej konduity" zaszedł fakt, nie znany jego dotychczasowym biografom. 1 stycznia 1829 roku czterdziestoletni, zdrowy na ciele i umyśle, i "wolny od wszelkich uniesień" radca Komitetu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego Walenty Zwierkowski, przebywając na feriach zimowych w swoim majątku dziedzicznym Biała Wielka w województwie krakowskim - napisał testament. Kiedy czterdziestoletni mężczyzna wpełni sił i zdrowia przystępuje do sporządzenia aktu ostatniej woli, czyni to zazwyczaj z jakichś ważnych powodów albo pod wpływem trapiących go złych przeczuć. Nie wiem, co działo się w życiu Zwierkowskiego w ciągu ośmiu miesięcy, oddzielających rozmowę w Belwederze od sporządzenia testamentu; sądzę jednak, że nie popełnię wielkiego błędu, jeżeli te dwa fakty biograficzne połączę z sobą związkiem przyczynowym. Będzie to oczywiście tylko hipoteza, lecz wcale nie mniej prawdopodobna od wielu innych hipotez historycznych. Oryginał własnoręcznego testamentu Walentego Zwierkowskiego - nigdy dotychczas nie publikowanego i nie oglądanego przez ludzi postronnych - udostępnił mi ze swych zbiorów rodzinnych pan Tadeusz Zwierkowski z Krakowa. Cztery karty pożółkłego ze starości papieru, pokryte równymi rzędami pięknego energicznego pisma, cyfrowane podpisem znanym mi jeszcze z oglądanej w dzieciństwie litografii J. K. Kurowskiego - zawierają sporo wiadomości o Walentym Zwierkowskim. Ze starego testamentu wyłania się średnio zamożny dwór szlachecki (całość swojej fortuny ocenia Zwierkowski na 150.000 złp.), rządny i gospodarny. Liczne legaty mówią o istnieniu całej masy ubogich krewnych i stałych rezydentów ("Żądam, aby Stryj móy Józef Zwierkowski miał mieszkanie, opał, światło, usługę, stół i dwieście złotych rocznie aż do śmierci"). Jest także mowa o najbliższych przyjaciołach testatora ("Na pamiątkę trzem moim Przyjaciołom przeznaczam: Teodorowi Marchockiemu wszelkie moie Biżuterye, Pierścionki, dywizkę... zegarki. - Józefowi Komornickiemu Sztućce czyli Tuzin Noży, Grabek, Łyżek srebrnych - Danielowi Rayskiemu Tuzin Szklanek różnego Gatunku z Serwantki - iakie sobie sam wybierze według upodobania"). Dość zagadkowo przedstawia się fragment testamentu, poświęcony żonie pana Walentego: Urszuli z Lewandowskich Zwierkowskiej; jego chłodny ton pozwala się domyślać, że stosunki między małżonkami nie układały się najlepiej. "Żona moia mając dożywocie, ma naywięcey, przeto Jey nie przeznaczam więcey. Zwracając Jey uwagę, iż gdyby rościła do mego majątku jakie pretensye niechay pomni iż z sprzedaży Turzyna (majątek zmarłego brata, Pawła Zwierkowskiego - M.B.) i innych Źródeł wiele sum pobranych częścią na kupno części Biały częścią na inne potrzeby obrócone zostało"). "Ostatni ze Zwierkowskich", któremu zawdzięczam poznanie testamentu, nie potrafił mi udzielić żadnych bliższych informacji, ani na temat życia rodzinnego swego przodka, ani na temat jego przyjaciół czy innych spraw nie wyjaśnionych w testamencie do końca. Na szczęście dwa najważniejsze dla biografa punkty testamentu, mówiące o Walentym Zwierkowskim najwięcej, są zupełnie jasne i dodatkowych komentarzy nie wymagają. Przytaczam je w całości: "Punkt 4: Drugą szóstą część majątku mego, czyli dwadzieścia pięć tysięcy Złotych Polskich przeznaczam na fundusz wieczny mający bydź zabezpieczony przed wszystkimi Legatami na Biały na pięć procent - z obowiązkiem wypłacania procentu z połowy na utrzymanie Nauczyciela we Wsi Biały aby Dzieci włościańskie uczyły się czytać pisać, Rachónków Geografij i Historyi Kraiowey - Drugiey zaś połowy na utrzymanie Pastuchów gromadzkich do bydła, trzody, Gąsi i Stróża dworskiego, celem ulżenia włościanom oraz nieodrywania dzieci włościańskich zatrudnionych pasaniem od brania nauk. Punkt 13: Nakoniec proszę aby Pogrzeb móy był iak nayskromniejszy, abym był w cynowey trumnie w Grobie pochowany. Kamień zaś prosty wmurowany aby został w kościele gdzie zwłoki moie spoczywać będą z napisem daty Urodzenia, daty Zeyścia, Imienia Nazwiska z dodaniem iż słyżyłem w Gwardyi Napoleona i byłem reprezentantem Narodu Polskiego na Seymie 1825". * W rozdziale tym była mowa o zróżnicowaniu indywidualnych losów weteranów szwoleżerskich w roku 1828; wypada więc dodać, że ogólnej tradycji szwoleżerskiej, stanowiącej już trwały element wyobraźni historycznej narodu, w niczym to nie szkodziło. Właśnie w tym samym roku 1828 przygotowywano się do wydania drukiem we Francji pierwszej historii sławnego Pułku Lekkokonnego Polskiego Gwardyi Cesarza Napoleona I. Zajmowali się tym głównie dwaj francuscy weterani pułku: przebywający w Paryżu generał Dautancourt i rezydujący stale w domu Wincentego Krasińskiego doktor Girardot. Zachował się związany z tą sprawą list Girardota do gen. Tomasza Łubieńskiego: "Warszawa 30 stycznia 1828 Generale, Mam zaszczyt podziękować za pomoc, jaką na siebie wziąłeś, ażebyśmy mogli dostarczyć Generałowi Dautancourt środki do wydania dzieła, które przynajmniej da poznać Francyi i Polsce, sposób w jaki Polacy służyli pod wielkim człowiekiem. Sądzę, że pisząc Historyę korpusu, zbierał wszystkie notatki dokładnie co do działań Pułku, czy był, czy nie był przy nim osobiście. Przeszłego roku, podczas mego pobytu w Paryżu, przeczytał mnie większą część swego manuskryptu, podług tego, co sam własnemi widziałem oczyma i com słyszał, sądzę, że spisał ścisłą prawdę, ale jako śmiertelnik mógł także pobłądzić. Przyjmie on z przyjemnością notatki, jakie mu zechcesz przesłać, i będzie za nie wdzięcznym, bo pragnie opisać tylko realne fakta, a nie mogąc odnaleźć, gdzie były osobno rozłożone szwadrony pułku, bardzo być może, że zapomniał niektóre wypadki. Na przykład przybyliśmy dopiero na drugi dzień po przejściu Somo Sierry, pamiętam dokładnie, co się tam działo, że on na miejscu zebrał wszystkie informacye, że jechawszy do Buytrago, gdzieśmy znaleźli forpoczty ariergardy i rannych, których tam opatrywałem, i których potem eskortowałem, dopóki ich nie umieściłem w szpitalu w Madrycie, że on spisał sobie dużo notatek, które umieszczał w swoim dzienniku, mówiąc mi, że kiedyś będą mu pożyteczne. Ponieważ będę go prosił, aby zapłacił w Paryżu z funduszów, które otrzymuje dla dotowanych na Kanałach, przyszle mi tutaj notatkę tych, którym będę miał wypłacić, podług tej, którą ja mu poszlę z sumą, którą będzie miał sobie zatrzymać (na koszty wydawnicze). Kiedy więc zechcesz mnie przysłać swoją ofiarę, przyjmę ją, ażebym mógł zapłacić tych oficerów, którzy otrzymują od Barona Dautancourta bony na mnie wystawione. Jestem z uszanowaniem, Generale, bardzo pokorny i posłuszny sługa Baron Girardot, Lekarz". Można się domyśleć, że poważny udział w finansowaniu zamierzonego wydawnictwa miał także generał wojewoda Wincenty Krasiński, z którego domu wychodziła inicjatywa składki. Do kogo jeszcze zwracał się zacny doktor Girardot z prośbą o pomoc materialną i informacyjną, nie wiadomo; pewne jest wszakże, że na liście ewentualnych subskrybentów, z przyczyn od Girardota niezależnych, nie mogli się byli znaleźć eks-szwoleżerowie: Antoni książę Jabłonowski, Franciszek Majewski i Michał Rukiewicz. Pomimo wysiłków barona Girardota Notatki generała Dautancourta o pułku szwoleżerów ukazały się w druku dopiero w kilkadziesiąt lat później, i to nie we Francji, lecz w Polsce - nakładem Biblioteki Ordynacji Krasińskich. VII Znaczną część dokumentacji, odnoszącej się do sądu sejmowego z lat 1826-1929, udostępniono mi w pałacu Krasińskich. Mam oczywiście na myśli nie pałac Wincentego Krasińskiego na Krakowskim Przedmieściu, gdzie obecnie znajduje się Akademia Sztuk Pięknych - a niegdyś zaprzysięgano Przyjaciół Ojczyzny, przeprowadzano werbunek do Pierwszego Pułku Szwoleżerów Gwardii Polsko-cesarskiej i urządzano słynne obiady literackie - ale dawniejszą rezydencję rodową na placu Krasińskich, którą przodkowie dowódcy szwoleżerów jeszcze przed jego urodzeniem odprzedali byli skarbowi państwa (podobno król Stanisław August opłacił w części to kupno sumami pobranymi za nobilitację neofitów) i która już od dwustu lat nosi oficjalną nazwę Pałacu Rzeczypospolitej, jednakże w tradycji warszawskiej wiązana jest nadal z nazwiskiem pierwszych właścicieli. Wspaniały ten gmach, na którego harmonijne piękno złożyły się wysiłki trzech sławnych budowniczych: Józefa Szymona Bellottiego, Dominika Merliniego i Chrystiana Piotra Aignera, przez przeszło półtora wieku był siedzibą ministerstw i najwyższych instancji wymiaru sprawiedliwości. Zmienił swoje przeznaczenie dopiero po ostatniej wojnie. W odbudowanym z ruin historycznym pałacu rozgościły się działy specjalne warszawskiej Biblioteki Narodowej; Zbiory Rękopisów i Starodruków, Biuro Międzynarodowej Wymiany Wydawnictw i Stacja Mikrofilmowa. Tam właśnie - w czytelniach rękopisów i mikrofilmów - ślęczałem przez wiele miesięcy nad starymi listami, zapisami pamiętnikarskimi i aktami sądowymi - dostarczanymi mi ze zbiorów miejscowych bądź sprowadzanymi dla mnie z innych bibliotek i archiwów. Sam rodzaj pracy nie był mi obcy, gdyż w podobny sposób zbierałem materiały do poprzednich książek historycznych. A jednak muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie przeprowadzałem czynności dokumentacyjnych w warunkach tak niezwykłych, tak bardzo pobudzających wyobraźnię. Czytelnie rękopisów i mikrofilmów Biblioteki Narodowej sąsiadują z główną salą pałacu Krasińskich (nazywaną dzisiaj Salą Wilanowską), gdzie przed prawie półtora wiekiem zasiadało czterdziestu dwóch senatorów Królestwa Polskiego, ukonstytuowanych w sąd sejmowy, aby z rozkazu cesarza króla Mikołaja I sądzić swoich rodaków z tego powodu, że odważyli się stawiać sobie za cel to, o czym marzył każdy prawy Polak: niepodległość ojczyzny. Pięknymi "schodami senatorskimi", wiodącymi do tamtej sali, wleczono na sąd, nie mogącego się już utrzymać na nogach, schorowanego starca, blisko osiemdziesięcioletniego Stanisława Sołtyka, byłego członka trzech kolejnych senatów polskich. Do tamtej sali usiłował dostać się w charakterze "arbitra" deputowany Walenty Zwierkowski, kiedy zastąpił mu drogę wiceprezydent stolicy Mateusz Lubowidzki ze swoimi policjantami. W tamtej sali przemawiali z ław oskarżonych: piękny podpułkownik strzelców konnych Gwardii Królewsko-Polskiej Seweryn Krzyżanowski, ukochany generałowej Tomaszowej Łubieńskiej; i były referendarz rady stanu Roman hrabia Załuski, mąż Amelii z Bronikowskich - pierwszej muzy Zygmunta Krasińskiego; i dawny szwoleżer napoleoński kapitan Franciszek Majewski, przyjaciel Kozietulskiego - wielki mistrz Templariuszów Polskich, nazywany przez swych sędziów śledczych "handlarzem koni"; i siwy ksiądz profesor Konstanty Dembek, który rozpoczynał karierę życiową w klasztorze Karmelitów na Lesznie jako zakonnik i w tymże klasztorze miał ją zakończyć jako więzień stanu. W tamtej sali zaprzepaszczał ostatecznie swoją szwoleżerską sławę generał-wojewoda Wincenty Krasiński, a czczigodny senator Piotr Szeliga-Bieliński, prezes Sądu Sejmowego, zasługiwał sobie na miłość rodaków i chlubne miejsce w historii Polski. W tamtej sali, oddzielonej tylko drzwiami od czytelni rękopisów i starodruków Biblioteki Narodowej, działo się naprawdę to wszystko, czego niepełne, niedoskonałe odbicie przetrwało w starych dokumentach i w opracowaniach historyków. Czyż trzeba dodawać, że człowiekowi obdarzonemu pewną dozą fantazji literackiej praca nad dokumentacją sądu sejmowego, przy nieustannej świadomości takiego sąsiedztwa, musiała dostarczać wrażeń niezwykłych, że odczytywanie pożółkłych akt sądowych w odległości zaledwie paru metrów od tamtych drzwi stawało się czymś w rodzaju seansu spirytystycznego, że stare papiery poczynały nabierać życia, że materializowały się zjawy dawno nie istniejących osób, że słyszało się głosy rozbrzmiewające w tym gmachu przed stu pięćdziesięciu laty? Po każdym z takich "seansów" opuszczałem pałac Krasińskich w stanie kompletnego odurzenia. Rozhuśtana wyobraźnia nie pozwalała mi się oderwać od zdarzeń przeszłości. Idąc w kierunku przystanku autobusowego, widziałem mury pałacu, oblepione jak wówczas paszkwilami i karykaturami, piętnującymi postępowanie generała Wincentego Krasińskiego. W uszach miałem turkot aresztanckich kibitek, dowożących więźniów stanu z klasztoru Karmelitów i z Pałacu Br�hlowskiego. Od Bonifraterskiej i Miodowej niespokojny, zdenerwowany tłum warszawiaków sprzed półtora wieku napierał na kordony wojska i policji, broniące dostępu do gmachu sądowego. W nie istniejącej już dzisiaj kawiarni Suchy Las, po drugiej stronie placu Krasińskich tajni agenci generała Rożnieckiego i senatora Nowosilcowa, popijając kawę śledzili zza gazet oficerów, dziennikarzy i studentów podejrzewanych o jakieś związki z oskarżonymi. Przy rogu Długiej, tam gdzie obecnie mieści się postój taksówek, w czarnej karecie ze szczelnie opuszczonymi firankami, pani Konstancja z hrabiów Ossolińskich hrabina Łubieńska czekała na mecenasa Dominika Krzywoszewskiego, który - przez nią sekretnie opłacany za swe wystąpienia obrończe - codziennie składał jej w przerwach procesu sprawozdania o zachowaniu się w sądzie swego klienta, podpułkownika Krzyżanowskiego. Bardzo możliwe, że wtedy - przed stu pięćdziesięciu laty - wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem, ale równie dobrze mogło wyglądać inaczej. Fakt, że materiały do książki zbierałem w miejscu tak historycznym jak pałac Krasińskich, wcale mi pracy nie ułatwiał; przeciwnie - uświadamiał mi tym dotkliwiej żałosną bezsilność badacza, porywającego się na odtwarzanie przeszłości. Pomimo przeczytania niezliczonej ilości listów, pamiętników i opracowań historycznych, nie udało mi się zdobyć wystarczającej wiedzy o osobach i faktach które z taką śmiałością opisuję w tej książce. Nie ma bowiem sposobu na dogłębne poznanie myśli i przeżyć ludzi zmarłych przed wiekiem. Nie ma sposobu na przeniknięcie splątanej gęstwy okoliczności, wpływów i intencji, których ostateczną wypadkową stanowią wygładzone sformułowania starych listów i pamiętników. Niekiedy trudno nawet dociec rzeczy najprostszych i najbardziej konkretnych. Nie wiem, na przykład, jak zachował się generał Tadeusz Łubieński, gdy stało się dla niego jasne, że jego ukochana i dotąd tak wierna "kasztelanka" zdradza go z pięknym oficerem gwardii. Nie wiem także, o jakie winy małżeńskie posądzał Łubieńskiego złośliwy pamiętnikarz Prądzyński. Nie wiem, jaki był przebieg tak ważnej w skutkach rozmowy między cesarzem Mikołajem I a księciem-szwoleżerem Antonim Jabłonowskim. Nie mam pewności czy siostry "szwaliżera" Michała Rukiewicza były rzeczywiście zaręczone z Igelstr"mem i Wegelinem (jak dedukuje z akt sądowych historyk Henryk Mościcki), czy też aresztowani zeznali tak tylko w śledztwie, aby jakoś upozorować częste wizyty rosyjskich oficerów w domu polskiego spiskowca. Nic prawie nie wiem o życiu osobistym "szwoleżera złej konduity" Walentego Zwierkowskiego, chociaż dokumenty udostępnione mi przez jego potomka sugerują niedwuznacznie, że były w tym życiu jakieś dramaty. Niemal zupełnie nieznaną postacią pozostaje dla mnie Amelia z Oppeln-Bronikowskich hrabina Załuska, która tak ważną rolę odegrała w życiu obu Krasińskich - ojca i syna. Nawet powierzchowność tej pani jest trudna do jednoznacznego określenia: znający ją osobiście pamiętnikarze zachwycali się jej urodą i wdziękiem, natomiast jedyny jej portret, którego reprodukcja dochowała się do naszych czasów, wcale tych zachwytów nie uzasadnia. Podobne, mniej lub bardziej ważne wątpliwości mógłbym wyliczać jeszcze długo. Materiały biograficzne roją się od sprzeczności i niekonsekwencji, pełno w nich wyrw i niemożliwych do odgadnięcia zagadek. Nie zrażony jednak trudnościami nadal będę mozolnie układał mozaikę z odłamków portretów ludzkich i okruchów historii, nie ukrywając pustych miejsc, których nie ma czym wypełnić. Jedyna pociecha w tym, że za sto pięćdziesiąt lat biografowie przyszłości będą mieli z naszymi biografiami takie same kłopoty, chociaż dysponujemy o tyle doskonalszymi niż wtedy sposobami utrwalania słów i obrazów. Po długiej przerwie powracamy znowu do najstarszego stopniem bohatera tej opowieści: generała Wincentego hrabiego Krasińskiego, którego po raz ostatni mieliśmy możność podziwiać w całej jego gwardyjskiej okazałości w lipcu 1826 roku na pogrzebie księcia-namiestnika Józefa Zajączka. Wbrew swoim nadziejom, po śmierci Zajączka Opinogórczyk nie został namiestnikiem Królestwa. Nowy cesarz na razie w ogóle nie zamierzał obsadzać tego stanowiska, powierzając przejściowo pełnienie funkcji namiestniczych prezesowi rady administracyjnej Walentemu Sobolewskiemu (mężowi najserdeczniejszej niegdyś przyjaciółki Marii z Łączyńskich Walewskiej) - człowiekowi starszemu, cierpiącemu na ciężki artretyzm, który pozbawił go całkowicie władzy w prawej ręce. ("Z tego powodu nie jest w stanie podpisać się; na reskryptach przeto przykładają w jego obecności wyrobiony z metalu naśladowany podpis jego ręki"). Stanowisko Mikołaja i w tej sprawie było całkowicie zgodne z jego ogólną polityką polską, zmierzającą do stopniowego ograniczania odrębności Królestwa przez bardziej bezpośrednie podporządkowywanie jego administracji naczelnym władzom cesarstwa. Tak się dziwnie złożyło, że w tej konkretnej sprawie polityka ta znajdowała poparcie również w stolicy Królestwa. Wielki książę Konstanty forsował wprawdzie na stanowisko namiestnika generała Maurycego Haukego, uważając go (i nie bez podstaw) za człowieka całkowicie sobie oddanego (o intencjach cesarzewicza świadczył choćby ten fakt, że niemal bezpośrednio po zgonie namiestnika Maurycy Hauke wraz z dwoma braćmi otrzymali polski indygenat szlachecki z herbem Bosak. Ale Hauke był człowiekiem nieznanym na dworze i jego szanse w Petersburgu były niewielkie. Natomiast w tym czasie groźnie wyrastała inna postać, której Konstanty, a zwłaszcza Nowosilcow za nic nie chcieliby widzieć na stanowisku namiestnika. Postacią tą był oczywiście książę-minister Drucki-Lubecki, opromieniony blaskiem sukcesów petersburskich. Z poważnych kandydatów pozostawał więc na placu jedynie Krasiński. Jego praworządność nie budziła zastrzeżeń czynników najwyższych, szkodziła mu jedynie zbytnia niezależność materialna i mocne zaplecze, jakie miał w arystokracji. Na razie więc postanowiono obejść się bez namiestnika, tym bardziej że dla w. księcia i senatora Nowosilcowa współpraca z artretykiem Sobolewskim była dość wygodna, a cesarz-król ze swej strony miał ukryty cel, aby wykorzystując namiestnicze interregnum całe odium polskiej nienawiści za sprawę Towarzystwa Patriotycznego zwalić na Konstantego, "któremu marzyło się być królem Polaków". Na razie rozczarowanemu Krasińskiemu dano na pociechę awans wojskowy. W połowie września czterech generałów dywizji mianowano generałami broni: generałami jazdy zostali Wincenty Krasiński i Aleksander Rożniecki; generałem artylerii - Maurycy Hauke; generałem piechoty Izydor Krasiński (z białoruskiej linii Krasińskich-Skorobohatych). Wkrótce potem zaczęły się mnożyć dla Krasińskiego okazje, w których trzeba było za awans płacić i nadal zasługiwać sobie "nieposzlakowaną" lojalnością na upragnione namiestnikowstwo. W listopadzie 1826 roku, w dziesięć miesięcy po śmierci Stanisława Staszica, prezesa Towarzystwa Przyjaciół Nauk, po wielokrotnym odraczaniu terminów pod rozmaitymi pozorami, musiano wreszcie przystąpić do wyborów nowego prezesa. Odbywało się to w atmosferze dosyć gorącej. "Dnia 5 Towarzystwo Przyjaciół Nauk przystąpiło do wyboru prezesa - odnotował w listopadowym diariuszu Tymoteusz Lipiński. - Było to krytyczne położenie, większa część nakłaniała się na Niemcewicza, świadomi zaś rzeczy byli temu przeciwni, a to z tego powodu: przed paru tygodniami odebrała komisja oświatowa pismo dwuarkuszowe od Nowosilcowa, który wyraża, iż nie ze swego umysłu, lecz z wyraźnego polecenia cesarskiego zaleca Komisji, aby dzieło Śpiewy historyczne Niemcewicza, po szkołach i pensjach używane, wzbroniła, jako poduszczające złego ducha, słowem jako zupełnie drażliwe i zły wpływ na młode umysły wywierające; naganił oraz komisję, iż dozwoliła tyle niebezpieczne upowszechniać dzieło. Wszystko to okazuje, że nasz Niemcewicz źle jest u dworu i rządu widziany; cóż by wynikło, gdyby był wybrany prezesem? oto zamiast potrzebnej protekcji Towarzystwo ściągnęłoby na siebie najgorsze skutki. Reskrypt ten i wola cesarska była tylko komisji udzielona; świadomi przeto, jak rzekłem, starali się odroczyć wybór. Względem prezesostwa są zdania podzielone: jedni za Woroniczem, biskupem krakowskim, inni za Prażmowskim, biskupem płockim, zdają się nakłaniać; kogo wybiorą nie wiadomo, byleby tylko dla dobra Towarzystwa Niemcewicz wybrany nie został". Sprawa Śpiewów historycznych Niemcewicza, przedstawiająca między innymi wyprawę interwencyjną polską na Moskwę w 1609 roku, zajęcie jej i uwięzienie carów Szujskich - ciągnęła się od roku 1815. W pierwszym okresie Królestwa ówczesny minister stanu Ignacy Sobolewski, po przedstawieniu Aleksandrowi I "najdrażliwszych" fragmentów przygotowywanych do druku Śpiewów Historycznych, usłyszał z ust cesarza-króla, co następuje: "Nie chcę wykreślać z kart historyi wydarzeń poprzedzających moje panowanie i nie życzę sobie, by wydanie owej książki było zakazanem". W ten sposób utwór Niemcewicza uzyskał pełne prawo obywatelstwa, co doprowadziło do furii senatora Nowosilcowa, którego oburzał zresztą sam fakt nauczania historii polskiej w szkołach Królestwa. Po śmierci Aleksandra Nowosilcow skorzystał z pierwszej sposobności, aby podjąć walkę ze "szkodliwym utworem", a przy okazji oczernić przed nowym cesarzem-królem znienawidzonego autora, któremu zawdzięczał przydomek Zyzowatego i wiele innych jeszcze mniej pochlebnych epitetów. W raporcie z 3 sierpnia 1826 roku doniósł tedy "Najjaśniejszemu Panu", że "Śpiewy te są [...] opatrzone rycinami, między którymi jest jedna, przedstawiająca carów w kajdanach prowadzonych przez zwycięzcę przed tron Zygmunta III. Celem jej widocznym jest obniżenie Rosyan w umysłach młodzieży polskiej, a nawet u ludu wiejskiego..." We wrześniu nadeszła odpowiedź Mikołaja I, potwierdzająca wymuszony już uprzednio przez Nowosilcowa na Konstantym zakaz używania w szkołach Śpiewów historycznych; Towarzystwo Przyjaciół Nauk stanęło więc w obliczu nie lada dylematu: bez prezesa dłużej pozostawać nie mogło, a jednocześnie poważna liczba jego eksponowanych członków odczuwała paniczny lęk przed popadnięciem w otwarty konflikt z "podobnym słońcu" cesarzem-królem oraz impetycznym lokatorem Belwederu. Dokładnego przebiegu wspomnianego zebrania Towarzystwa Przyjaciół Nauk niestety nie znamy. Historyk Aleksander Kraushar, autor monumentalnej monografii o T.P.N., korzystał tylko z oficjalnych protokołów Towarzystwa (i to w przeszło pół wieku po ich napisaniu), gdzie nie notowano oczywiście spraw drażliwych. Dlatego musi wystarczyć informacja Lipińskiego, który był doskonale zorientowany w sprawach Towarzystwa i wszystko zapisywał na gorąco, z dnia na dzień. Niestety, w notatce Lipińskiego nie ma nazwisk owych świadomych, którzy ostrzegali przed wyborem Niemcewicza, a nakłaniali do wybrania biskupa płockiego Adama Michała Prażmowskiego, lecz wszystko przemawia za tym, że jednym z nich był świeżo mianowany generał jazdy, wojewoda Wincenty hrabia Krasiński, który jako "gwardzista z natury" nie mógł się oświadczyć za kandydatem "źle widzianym u dworu", a poza tym pozostawał w bliskich stosunkach z biskupem Prażmowskim, któremu zawdzięczał (jak wiemy z korespondencji) "zdziałanie filii kościoła parafialnego w Opinogórze". I tak było rzeczywiście. Stanowisko Krasińskiego w tej sprawie demaskuje Joachim Lelewel, który właśnie wbrew lojalnemu gwardziście opowiadał się najenergiczniej za wyborem Niemcewicza, Lelewel dokładnie zreferował swój spór z Krasińskim z swoich Pismach autobiograficznych. - Wielki Książę chce - mówi mi kolega generał Wincenty Krasiński - żebyśmy Prażmowskiego na prezesa wzięli. - Niemcewicz nim będzie - odpieram. - On was zgubi. - Prażmowski zgubi, a jeśli Towarzystwo ma ginąć, niech ginie z Niemcewiczem, a nie z Prażmowskim". Wobec ostrych kontrowersji listopadowe zebranie wyborcze raz jeszcze odłożono i do wyboru prezesa doszło dopiero 7 stycznia 1827 roku. Został nim mimo wszystko popierany przez Lelewela Niemcewicz. Co więcej - przeszedł on jednomyślnie, gdyż Krasiński, widząc swą oczywistą przegraną, wycofał się z zajmowanego stanowiska i przyłączył do większości. Ale Julian Ursyn był mściwy i dobrze sobie zapamiętał zdradę wieloletniego przyjaciela. Wkrótce nadarzyła się okazja do odpłacenia mu z nawiązką. Do pierwszego ostrego starcia między Niemcewiczem a Krasińskim doszło jeszcze przed mianowaniem Opinogórczyka wiceprezesem sądu sejmowego. "Po odkrytym spisku Krzyżanowskiego i innych jego wspólników znalazłem się wraz z Krasińskim i Niemcewiczem na obiedzie, nie pomnę u kogo - pisze w trzecim tomie swoich Pamiętników Kajetan Koźmian. - Już komitet wspólnie z Rosyan i Polaków złożony, któremu p. Zamojski przewodniczył, prowadził z obwinionym indagacye. Naturalnym porządkiem rzeczy o tem, co najwięcej obchodziło wszystkich umysły, czem zajęte były wszystkich myśli, była mowa; rozprawiano o nielegalności wyznaczonego komitetu i o trudnem położeniu przyszłego sejmowego sądu powołanego do potępienia tego, co każdy dobry Polak w sercu nosi i doczekać sobie życzy [...] Krasiński ze zwykłą sobie otwartością a może i nieostrożnością rozprawiając, nie taił trudnego położenia. - Ubolewam - rzekł - nad nierozwagą i zaślepieniem tych, co się dali wciągnąć w spisek rosyjski przeciwko cesarzowi Aleksandrowi, lecz nie taję mego przekonania, że komu z nich dowiedzionem będzie należenie do spisku, mam go za zbrodniarza stanu, bo naraził na zgubę to, co mamy, i czego jako ciało konstytucyjne, to jest senat, obrońcami od wszelkich zamachów jesteśmy, a jeżeli mam za zdrajców stanu cywilnych, podwójnie uważam za takich wojskowych, jak np. Krzyżanowskiego, który zgwałcił przysięgę rycerską i wierność chorągwi, pod którą służy. - Na to Niemcewicz z oburzeniem i żywością rzekł: - Więc życzenie niepodległej Polski jako Polak uważasz za zbrodnię stanu, nie pojmuję tego patryotyzmu, który dotąd wyznawałeś. - Nie życzenie potępiam, które sam, jako dobry Polak w sercu noszę, lecz kuszenie się nierozważne o dopięcie tego życzenia, niepodobnego w tej chwili do uiszczenia, a przez to zgubnego i równie przeciw władzy, której zaprzysięgliśmy wiarę występnego. - Więc oskarżonych potępisz w sądzie sejmowym? - Nie wiem, pójdę za mojem przekonaniem, według dowiedzionej lub nie dowiedzionej winy. - Po skończonym obiedzie wyszedł Niemcewicz rozgniewany, mówiąc do mnie: - Odtąd noga moja w jego domu nie postoi i rozumiem, że każdy prawy człowiek to samo zrobi. - Niemcewicz był wielką potęgą, jak wiadomo, dla publicznej opinii, skoro się odstrychnął od domu Krasińskiego, a język jego stracił miarę, skoro jego zdania zaczęły obiegać inne domy, wielu odstrychnęło się także od domu jenerała; spostrzegł to Krasiński i w parę dni przyszedł do mnie, a nie zastawszy mnie, użalał się przed moją żoną i zapytał, czy i mnie oburzył Niemcewicz przeciwko niemu? Poszedłem do niego, a wyrozumiewając jego położenie i szanując przekonanie, gdyż wiedziałem, że nie ze złych pochodziło pobudek, nie przestałem bywać wraz z innymi przyjaciółmi, którzy uczucia jego tak znali jak ja". Sądzę, że w pewnym związku z tym pierwszym konfliktem, poprzedzającym sąd sejmowy, pozostaje list generała Franciszka Morawskiego z 1827 roku do Andrzeja Edwarda Koźmiana (syna Kajetana). Morawski po dawnemu podkpiwa w swoich rymach z magnackiego snobizmu Opinogórczyka, ale jest także w tych rymach jakby nakłanianie Krasińskiego do patriotycznego zachowania się w sądzie sejmowym. "...przekonałem się, że Korwiny niezmiernie dawne" - pisze generał poeta. Jednego zdobi ta godność wysoka że wraz z Krakusem zamordował smoka. Drugi z nich Lecha monarchą wykrzykał, Trzeci z Popielem przed myszami zmykał. Czwarty przed Wandą wiódł hufiec marsowy Jako kasztelan drążkowy. Lecz gdzież mnie śmiały polot doprowadził Któż by określił dawność tej rodziny Dość, że z nich żaden ojczyzny nie zdradził Wiwat więc, wiwat Korwiny!... W każdym razie rok 1827 upłynął dla Krasińskiego jeszcze bez większych nieprzyjemności. Wprawdzie Niemcewicz słowa dotrzymał i w pałacu na Krakowskim Przedmieściu bywać przestał, lecz czwartkowe obiady literackie odbywały się po dawnemu i gości na nich nie brakowało. Wśród niektórych obecnych pewne zakłopotanie wzbudzał fakt, że wesołym tym sympozjonom prezydowała wychowanica amfitriona, hrabina Amelia Załuska, której mąż siedział jeszcze ciągle w więzieniu na Lesznie, ale generał rozładowywał dwuznaczną sytuację publicznymi zapewnieniami, że w sprawie Romana Załuskiego wyłączy się od sądzenia, co rzeczywiście się stało. Dla poskromienia złośliwości ludzkiej to jednak nie wystarczyło. Kiedy później począł krążyć po Warszawie anonimowy wiersz Do Polek wesołych w czasie trwania Sądu Sejmowego, panią Amelię uznano powszechnie za jego główną adresatkę. A wiersz był jadowity: ...Ciesz się płci piękna i tkliwa, Wnet wyrok rozstrzygnie sprawę, Mniejsza co przyszłość okrywa, Nowość... przyniesie zabawę... Lecz cnoty Rzymu zwycięża Twój przykład szanowna żono Co w czasie niewoli męża Bawisz jenerałów grono... Ty jak wyższej mody dama Masz się smucić w łez potrzebie, Ty za wszystkich baw się sama Bo wszyscy cierpią za ciebie. Zacnych matek wychowanki, By twojej wyrównać sławie, Dowiodą nowe Spartanki, Że nie masz Polek w Warszawie. Trudno wykluczyć ewentualność, że ten mocny wiersz wyszedł spod pióra któregoś z bywalców obiadów czwartkowych, ale - jak zaznaczyłem - powstał on później: w okresie ostrego już zacietrzewienia opinii publicznej przeciwko domowi Krasińskiego. W roku 1827 nastroju takiego jeszcze nie było i na czwartkowych zebraniach wszystko toczyło się po dawnemu. Jak w latach ubiegłych "biczowano za łyżkę rosołu" poetę pieczeniarza Kajetana Jaxę-Marcinkowskiego, a po jednym z obiadów generał Morawski wygłosił na wety swe pyszne rymy Do milczącego Jaxy (po opublikowaniu w roku 1826 Rzek polskich Marcinkowskiemu nie udało się już niczego więcej wydrukować): Sowo Minerwy, perło Apolla Szczytna topoli w poetów klombie, Ty, coś tak pięknie grywał nam sola na Feba trąbie. Sławny pijaku krynic parnaskich Coś Bielawskiego*, coś Jacka przepił, (* Józef Bielawski [1729-1809] komediopisarz i panegirysta, wydrwiwany powszechnie jako grafoman.) Któż ci na wieczny smutek Morawskich gębę zalepił? Był czas, gdy jeden Bóg nas prowadził, I przyjacielskie godził nam lutnie A każdy z nas się na koncept sadził kto lepiej utnie. Wtenczas to jakby Etna wzbudzona, Wiersześ nam miotał, wierszem grzmiał, ryczał, Dziarski twój pegaz zadarł ogona wierzgał i kwiczał. Każden ci wprawdzie łatki przypinał, Lecz i tyś dowiódł, że umiesz kąsać: Poznał świat wówczas co za kryminał Jaxę potrząsać. I skądże po tej bójce tak grackiej Milczysz na wieczne dni mych zatrucie? Zapiej, ach zapiej - grzędy sarmackiej sławny kogucie. Ale nie tylko Jaxą-Marcinkowskim zajmowano się na obiadach na Krakowskim Przedmieściu. Lata 1827-1828 były okresem narastającej ofensywy romantyków na rozpadający się, lecz ciągle władający oficjalnie kulturą obóz klasyków. Sytuacja zmieniała się z dnia na dzień na korzyść romantyków. Opanowana przez nich "Gazeta Polska" miażdżyła piórem Maurycego Mochnackiego niewzruszone dotąd kanony klasycyzmu. Coraz szerszą sławę zdobywały sobie przemycane do Królestwa tomiki Mickiewicza. "Mickiewicz rósł w siłę i znaczenie i potężnym geniuszem raz po raz straszył hufiec klasyczny - pisze historyk Artur Śliwiński. - Rozwinęli już szerzej swe skrzydła Malczewski, Goszczyński, Zaleski, niemal każdy miesiąc wzbogacał skarbiec poezyi jakimś pięknym utworem, szydzącym z istniejących powag, urągającym wszelkim przepisom. - Szkoła zdrady i zarazy (tak nazwał romantyków Jan Śniadecki - M.B.) robiła zastraszające postępy. Kto czuł żywiej i silniej ten wypowiadał posłuszeństwo Janowi Śniadeckiemu i stawał pod sztandarem romantyzmu. Nawet młodzież ze Szkoły Podchorążych porwała się do pióra i za romantyczność jęła przelewać atrament. Podchorąży Godebski zaczął wydawać Chwilę Spoczynku (trzema współredaktorami pisemka byli podchorążowie: Józef Kalasanty Godebski, Napoleon Żaba i Kamil Mochnacki, brat Maurycego - M.B.), jedno z tych pism, które broniąc sprawy najgorszą oddają jej usługę. Dzielna młodzież znakomicie władała bronią, ale suum cuique, pisała po partacku, a artykuły jej brzmiały jak raporty rozgniewanego kaprala [...] Podchorążowie [...] pisali wiersze pełne romantyczności i smalili artykuły, które o słabość mogły przyprawić romantyków, choć artykuły te przeciw klasykom najczęściej były skierowane". Głównym celem ataków młodzieży romantycznej byli dwaj prominenci zebrań na Krakowskim Przedmieściu: Kajetan Koźmian i Ludwik Osiński. Ale oficjalni dyktatorzy literaccy nie odpowiadali na zaczepki w prasie, bojąc się publicznego ośmieszania, o które w polemice z Mochnackim było nietrudno. Nie znaczy to, że pozostawali całkowicie bierni. Zwłaszcza impetyczny Koźmian nie przebierał w środkach w swojej "prywatnej" walce z romantykami. "To jest sto razy gorsze jak wszystkie Marcinkowskiego (Jaxy) płody - pisał do gen. Morawskiego o Sonetach krymskich Mickiewicza. - Marcinkowski jest płaski i wierszokleta prawdziwy, Mickiewicz - jest półgłówek wypuszczony ze szpitala szalonych, który na przekór dobremu smakowi (i) rozsądkowi gmatwaninę słów niepojętego języka niepojęte i dzikie pomysły baje. Marcinkowski jest tylko głupi - Mickiewicz szalony. Marcinkowski pisać nie powinien - Mickiewicz myśleć nie umie. Marcinkowski w miłostkach swoich jest płaski, ckliwy i prostak - Mickiewicz brudny, karczemny. Marcinkowskiego imaginację ciężką i tępą rozkołysały w niesforność dziedzilie lubelskie - Mickiewicza niesforny zapał rozdmuchały brudne litewskie pomywaczki. Marcinkowski nie wie, że jest prostakiem i nieukiem - Mickiewicz z pychą i dumą przekonany, że szaleństwo jest poezją, brudy farbami, ciemność światłem, niezrozumiałość doskonałością. Czekam Cię, abyś mi chociaż jeden jego pomysł, jeden obraz usprawiedliwił..." Dwa inne antyromantyczne wyczyny czcigodnego przyjaciela i obrońcy Opinogórczyka opisał w liście z 18 września 1827 roku znany dziennikarz i postępowy działacz polityczny Michał Podczaszyński. Po przeczytaniu w podchorążackiej "Chwili Spoczynku", skierowanej przeciwko sobie wzmianki, Koźmian wpadł w taką złość, że "aż gorączki dostał, bał się pisać, ale skuteczniejszy sposób obmyślił; oto oskarżył przed dyrektorem szkoły podchorążych, mówiąc: dopóki romantyczności bronili literaci, było pół biedy, ale teraz kto jej da radę, kiedy się schowała pod bagnety". Skarga "bezbronnego" radcy stanu, (najbliższego współpracownika ministra spraw wewnętrznych) odniosła natychmiastowy skutek i - chroniona rzekomo przez bagnety - "Chwila Spoczynku" przestała się ukazywać. Następny występ Koźmiana, również przez Podczaszyńskiego opisany, rozegrał się na jednym z zebrań literackich w pałacu na Krakowskim Przedmieściu i oczywiście dotyczył autora Sonetów krymskich. Jesienią 1827 roku Podczaszyński przywiózł był z Paryża sztychowaną podobiznę "smorgońskiego poety" (jeden z epitetów, jakimi Koźmian obdarzał Mickiewicza) i miał nieszczęście okazać ją w klubie Wincentego Krasińskiego. "Gniew Koźmiana nie miał prawie granic, kiedy ja przywiozłem portret Mickiewicza - pisał potem Podczaszyński do mieszkającego w Paryżu Leonarda Chodźki. - Całe grono znakomitych obywateli, literatów, urzędników i wojskowych usłyszało wtedy pamiętne słowa: biada nam, biada, już teraz robią portrety śmierdziuchów!..." Drugi zaprzyjaźniony z Wincentym Krasińskim protagonista obozu klasycznego Ludwik Osiński nie posuwał się w swych atakach na romantyzm aż tak daleko. Warszawski "mistrz dobrego tonu" rozładowywał swój gniew w wytwornych dowcipach, nie pozbawionych niekiedy akcentów samoironii. "Raz przy mnie u jenerała Krasińskiego - wspomina młody Andrzej Edward Koźmian - spostrzegłszy na stoliku tłumaczenie francuskie dzieł Byrona, (Osiński) rzekł do gospodarza: - Niech mnie też jenerał pożyczy Byrona, dosyć się z niego nażartowałem, muszę go przecież przeczytać". Drugi dowcip Osińskiego - również związany z domem Krasińskiego - to owa słynna parafraza z Dziadów Mickiewicza, przekazana potomnym w dwóch wersjach: Ciemno wszędzie, głupio wszędzie Nic nie było i nie będzie. Albo: Cóż to było? Nic nie będzie, Głupio było, głupio będzie. Biograf Osińskiego, współczesny mu Kazimierz Władysław Wójcicki, przytaczając te dwuwiersze, wyjaśnia, że "miał to wypowiedzieć profesor na obiedzie u hrabiego Wincentego Krasińskiego przy dobrym winie i po sutym obiedzie". Echo pogardliwego stosunku bankietowiczów z Krakowskiego Przedmieścia do Mickiewicza odnaleźć można także w korespondencji, pojednawczo do romantyków nastawionego, Franciszka Morawskiego. W marcu 1828 roku, kiedy Mackrott w swoich raportach składanych Konstantemu wyrażał poważne zaniepokojenie z powodu literackich i towarzyskich sukcesów polskiego poety-wygnańca w północnej stolicy cesarstwa, a wśród młodzieży opowiadano sobie ze zbożnym zachwytem o wygłoszonej na jednym z przyjęć petersburskich wielkiej improwizacji na temat Samuela Zborowskiego, pod koniec której wieszcz ze wzruszenia omdlał - generał Morawski pisał z Radomia do Kajetana Koźmiana: "A to awantura z tą Improwizacją Mickiewicza, ieżeli prawda, że traiedya ta iuż dawno w kilkunastu scenach iest gotowa i że tam dopiero omdlał zręcznie: gdzie iuż zabrakło rękopisu sztuki [...] Musieliście się dobrze zabawić na obiedzie, Osiński musiał być wyborny..." Ale wesoły generał poeta był przynajmniej bezstronny: podżartowywał sobie z romantyków, lecz gdy zaszła potrzeba, nie oszczędzał i swoich przyjaciół klasyków. Z całej "loży szyderców" Wincentego Krasińskiego jeden tylko Morawski szczerze zabiegał o rozładowanie napięć w środowisku twórczym. Krążyły już wtedy w odpisach jego dwa słynne wiersze Do klasyków i Do romantyków (drukiem ogłoszono je dopiero w roku 1829) - wykpiwające śmiesznostki obu kierunków i nawołujące skłóconych poetów do pojednania, jako że: Jedno macie prawidło - bratnie kształcić plemię I jeden tylko rodzaj - polską śpiewać ziemię... Chwalebne te usiłowania ściągnęły na głowę Morawskiego burzę z obu walczących stron, ale do zawarcia pokoju nie doprowadziły, bo doprowadzić nie mogły. Różnice między ścierającymi się ówcześnie kierunkami literackimi wynikały z głębszych i poważniejszych przyczyn, niż sądził (lub udawał, że sądzi) sympatyczny brygadier z Radomia. Siła napierających romantyków przede wszystkim stąd, że burzliwy, przesycony okropnościami, wyłamujący się spod wszelkich prawideł świat ich poezji lepiej odpowiadał czasom tajnych spisków i sądu sejmowego niż wygładzony, uporządkowany, rządzony niewzruszalnymi prawami klasycznych prawideł wersyfikacji a gwałcącymi te prawidła romantykami zakończy - lub raczej przeniesie w inną płaszczyznę - dopiero Noc listopadowa. Wkrótce po wybuchu powstania naczelny organ prasowy romantyków "Nowa Polska" odkryje w artykule Maurycego Mochnackiego rzeczywistą treść sporów literackich z lat 1823-1830. "Wolność, prawda, wiara coraz dzielniej przez najwyrachowańszy despotyzm wygładzane, prześladowane, zbrodniczymi ogłoszone, znalazły schronienie... w wyobrażeniach o sztuce, o piękności, o literaturze - wyzna naczelny publicysta Nowej Polski: - Nie mogąc mówić o zewnętrznej, obywatelskiej, politycznej wolności, mówiliśmy o wolności ducha, o wolności sztuki, o koniecznym pożegnaniu przeszłości i podań; ogłaszaliśmy, że jest przed nami przyszłość niezmierna, przerażająca, wzniosła i zachwycająca [...] Surowa, nieubłagana i wytępiająca logika groźnie wyrzekła, że trzeba dla nas wstrząśnienia, że rewolucja jest koniecznością, że musimy uczynić rozbrat z podaniami, prawidłami..." Podobnie jak Mochnacki - lecz z przeciwstawnych pozycji światopoglądowych - oceniał romantyków stały bywalec obiadów czwartkowych Krasińskiego młody Andrzej Edward Koźmian, syn Kajetana. "W tej rewolucji literackiej ukrywała się w zarodzie rewolucja polityczna - pisał o romantyzmie w swoim pamiętniku. - Poważni i zasługą, i wiekiem pisarze, którzy byli dotąd arbitri elegantiae Polonae, ten ruch literacki uważali za chwilowe zaburzenie, za bunt przeciw władzy smaku i rozsądku, który bez wielkich wysileń da się poskromić i zwyciężyć. Mylili się, jak się nieraz rządy najsilniejsze pomyliły. Nie był to bunt i zaburzenie, ale rewolucja. Nie trzeba było z nią walczyć, aby ją pokonać, lecz należało... nią kierować". Uważał tedy młody Koźmian - ni mniej, ni więcej - tylko że kierownictwo nad zbuntowanymi romantykami powinni byli przejąć w swe ręce najwybitniejsi klasycy, ludzie pokroju jego ojca i Ludwika Osińskiego. Po wybuchu powstania ta przewrotna koncepcja doczeka się pełnej realizacji w polityce. Na czoło rewolucji listopadowej rzeczywiście wysuną się jej zagorzali przeciwnicy i... potrafią ją okiełznać. Ale ujarzmienie w taki sposób romantyzmu było niemożliwe, Zbuntowana młodzież literacka miała od początku poważnych patronów, których autorytetowi podporządkowała się samorzutnie. Z daleka przyświecała romantykom warszawskim gwiazda przewodnia poezji Mickiewicza, na miejscu opiekowali się nimi dwaj utalentowani profesorowie uniwersyteccy: historyk Joachim Lelewel i literat Kazimierz Brodziński. "Okna domu Lelewelowskiego na ulicy Długiej i Freta wychodziły na przestrzał, wprost ku dwom oknom pokoju Maurycego (Mochnackiego) koło Paulinów - wspomina młody poeta romantyczny Józef Bohdan Zaleski. - Ile razy zacietrzewiliśmy się w rozmowie aż do poranka (z wiersza tegoż Zaleskiego wiadomo, że na nocnych zebraniach u Mochnackiego bywał także młodziutki Szopenek - M.B.) - brzęk szyb z naprzeciwka opamiętywał nas, pan Joachim z daleka groził palcem. Brodzińskiego takoż płoszyliśmy nieraz w nocnych przechadzkach na Powiślu. Starsi wiekiem poważni profesorowie Lelewel i Brodziński, acz obydwaj nie potakiwali marzycielstwu i zagorzalstwu młodych, byli jednak dla nas z uważaniem i miłością. Pod ich oto niejako błogosławieństwem rośliśmy i hodowali w Warszawie". Lelewel i Brodziński - mimo że uważano ich powszechnie za głównych protektorów "szkoły zdrady i zarazy" - też byli zapraszani na obiady czwartkowe do pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Sarkali na to poniektórzy z czcigodnych przyjaciół literackich gospodarza, ale generał Wincenty Krasiński nie zamierzał rezygnować z ulubionej rozrywki, polegającej na wzajemnym napuszczaniu na siebie ludzi o sprzecznych poglądach. Delikatny Brodziński, obrażony czyimś złośliwym żartem, rychło sobie zbrzydził bywanie na hrabskich sympozjach (w tym samym mniej więcej czasie popsuły się także jego stosunki z młodymi romantykami). Natomiast twardy Lelewel nic sobie nie robił z kpinek klasyków, pozwalał się nazywać "naszym poczciwym antykwariuszem" i mówić sobie wprost, że "on, który chustki dobrze nie umie zawiązać, nie powinien się mieszać do spraw poezji i dobrego smaku". Chimcio (tak nazywano Lelewela w kółku najbliższych przyjaciół) wysłuchiwał spokojnie tych afrontów, ale przy pierwszej nadarzającej się sposobności brał za wszystko krwawy odwet. Pojawiał się wtedy w pałacu na Krakowskim Przedmieściu "jak widmo z ballady" - z chustką zawiązaną jeszcze gorzej niż zazwyczaj, ale jaśniejący ponurym tryumfem - i w najweselszym momencie sjesty poobiedniej, dobywszy z kieszeni świeżo nadesłany list z Petersburga, mroził wesołość rozdokazywanych klasyków wiadomościami o nowych niebotycznych sukcesach Mickiewicza. "Przeczytawszy list taki - donosił młody Koźmian Morawskiemu o jednym z aktów zemsty "antykwariusza" - Lelewel uciekł, a Odyniec zaczął podnosić każdy wyraz jego. Krasiński według swego zwyczaju judził, a stąd wielka, a nawet nieprzystojna zaczęła się kłótnia..." O istnieniu pewnej konfidencji między głównym protektorem romantyków a pałacem na Krakowskim Przedmieściu świadczy także interesująca wzmianka w pamiętniku Prota Lelewela - młodszego brata Joachima. Wiąże się ona z okresem aresztowań w pierwszych miesiącach roku 1826. Poseł Prot Lelewel, czynny działacz Towarzystwa Patriotycznego na Podlasiu, znalazł się wtedy na liście osób zdradzonych przez księcia Antoniego Jabłonowskiego. "Sąsiad Feliks Szymanowski, przybyły do siebie z Warszawy - pisze pan Prot - przyniósł wiadomość o aresztowaniach, przygotowując mnie, że z pewnością będę też zamknięty. Nazajutrz 23 lutego, w dniu umówionym z bratem Joachimem, zjechałem się u Kicińskiego Brunona w Grochowie. Udzielił mi radę generała Wincentego Krasińskiego, abym go niezwłocznie widział, wprost więc do niego udaliśmy się. Już było dobrze ściemniało. Uprzejmie (byłem) przyjęty, generał zaproponował, że mnie zaraz zawieść gotów przed w. księcia do Belwederu, gdzie zeznaniem szczerym uwolnić się mogę od uwięzienia, które dzisiejszej nocy niewątpliwie nastąpi...". Ponieważ Prot Lelewel nie przejawiał ochoty na proponowaną przez Krasińskiego "spowiedź" w Belwederze - tej nocy, zgodnie z uprzedzeniem, został aresztowany w warszawskim domu swoich rodziców. Dla biografa Krasińskiego cała ta historia jest trudna do jednoznacznego osądzenia. Cechuje ją wewnętrzna sprzeczność, tak bardzo charakterystyczna dla osobowości Opinogórczyka. Samo ostrzeżenie posła Lelewela przed grożącym mu aresztowaniem trzeba by, bez wątpienia, uznać za posunięcie patriotyczne i obywatelskie, ale towarzyszące temu namowy na "pokajanie" się w Belwederze zupełnie kwalifikację czynu odmieniają. Widać z tego, że generał wojewoda Krasiński od samego początku sprawy Towarzystwa Patriotycznego występował w niej jako mąż zaufania w. księcia Konstantego. Wiadomo o tym zresztą także z innych źródeł. W rok później, kiedy doszło do pierwszych gwałtownych zatargów między Konstantym a prezesem Piotrem Bielińskim i stary prezes sądu sejmowego odmawiał spełnienia bezprawnych roszczeń cesarzewicza, twierdząc "iżby się to sprzeciwiało prawu, obowiązkom i przysiędze jego" - rozwścieczony wielkorządca znajdował sobie wdzięcznego powiernika w osobie dawnego dowódcy szwoleżerów. "W. Książę [...] - czytamy w diariuszu J. U. Niemcewicza z września 1827 roku - żalił się ze łzami w oczach przed jenerałem Krasińskim na Bielińskiego". Konstantego najbardziej gniewało, że Bieliński zasłaniał się przed nim przysięgą. "On mi - rzecze - gada o przysiędze, mnie, który dla dotrzymania jej zrzekłem się berła nad czterdziestu milionami poddanych". Generała Krasińskiego musiały głęboko wzruszyć te łzy w oczach Konstantego, skoro później - nie bacząc na własną przysięgę sędziowską - codziennie informował swego zwierzchnika wojskowego o chronionych tajemnicą szczegółach niejawnych posiedzeń sądu sejmowego. O to zdradzanie przed wielkim księciem sekretów sądowych oskarżano Opinogórczyka powszechnie, jeden tylko Kajetan Koźmian bronił przyjaciela, utrzymując że "osobista jego poczciwość stawała za rękojmię, że względem osób sądowych i niepodległości ich zdania tajemnicy nie zdradzał". Ale czymże jest przyjacielskie świadectwo pamiętnikarza wobec dokumentów, jakie przytacza w swej książce o sądzie sejmowym historyk Hanna Dylągowa. Oto fragment jednego z raportów Konstantego do Mikołaja: "Le general de Cavalerie C-te Krasiński m'envoyait tous le jours un billet, ou etait consigne le resultate de votes, et ces billets j'ai l'honneur de les joindre au present Rapport" (Generał jazdy hr. Krasiński przysyłał mi codziennie liścik, w którym był podany rezultat głosowania, i te liściki mam zaszczyt załączyć do niniejszego raportu). Wincenty Krasiński próbował się ze swego postępowania usprawiedliwiać. Musiał to czynić, ilekroć przypierano go do muru: Usprawiedliwiał się więc jeszcze przed objęciem stanowiska wiceprezesa sądu sejmowego, na owym obiedzie opisanym w pamiętnikach Kajetana Koźmiana. Usprawiedliwiał się także - choć już nieco inaczej - w drugim starciu z Niemcewiczem, które jak można wnosić z raportów szpiegów Konstantego, odbyło się już w ostatniej fazie działań sądu sejmowego. "Opowiadają - donosił 14 lipca 1828 r. Henryk Mackrott - że w czasie kiedy wysoki sąd sądził proces więźniów stanu, p. Ursyn Niemcewicz udał się do generała Wincentego Krasińskiego i czynił mu wyrzuty, że przestał być dobrym patriotą i zawiódł zaufanie, jakie pokładał w nim cały naród. Dodają, że p. generał Krasiński odpowiedział Niemcewiczowi, jak następuje (dalej po polsku - M.B.): - Mości Panie! Od Waćpana nauk brać nie potrzebuję, wiem ia iak z teraźniejszymi Panującemi postępować potrzeba. Zresztą, iakie temu okoliczności towarzyszą, tego Waćpan wiedzieć nie możesz!" - Niemcewicz podczas tej drugiej rozmowy musiał tęgo wygarnąć Krasińskiemu i jeszcze długo potem szargał go po salonach. Wtedy to pewnie puścił w kurs swoją nie drukowaną komedię pt. Dwa stołki, piętnującą serwilizm sędziego-generała. Reperkusje drugiego starcia dawnych przyjaciół odnaleźć można w liście Franciszka Morawskiego do młodszego Koźmiana: "Znowu więc Niemcewicz postrzelił kota - cieszył się przekorny korespondent arystokrata z Opinogóry - czemuż ja na to nie patrzę? Radbym słyszeć, co mówi o pewnym Jegomości, jakże go obracać musi! Jak z wszystkich skarbów ziemi, których Bóg użycza, Najpiękniejszym jest darem przyjaźń Niemcewicza; Tak, gdy szydzi z podłości, gromi złość potwarczą Całe piekło ją swoją nie osłoni tarczą. O nie znajdziesz sroższego pogromcy niecnoty Tyrana bab stołecznych i bicza na koty". A trzeba dodać, że Niemcewicz był wtedy wyjątkowo rozjuszony. Nie tylko na Krasińskiego, ale na wszystkie warszawskie "koty". Świadczą o tym mordercze rymy, wyłowione z jego pośmiertnych rękopisów przez Wacława Berenta: [...] Mierny tylko i chytry uznany jest zdatnym. Małe w szkole pacholę jest już szpiegiem płatnym Fanatyzm przy Ołtarzach, w szeregach hołota Uległość w Trybunałach, po szkołach ciemnota Jednem prawem do nagród ze wstydu wyzucie... W korespondencji z jedną z najbliższych mu osób - hrabiną Amelią Załuską - generał Krasiński tłumaczył swą postawę w sprawach politycznych przede wszystkim obowiązkiem wierności wobec panującego, swoją "przysięgą adiutanta króla". Zgadzało się to całkowicie z mentalnością "urodzonego gwardzisty", co stale gotów był "brać na piki" każdego, kogo wskazywał aktualny władca. Tylko że ta niezłomna wierność wobec monarchów z dynastii Holstein-Gottorp-Romanowych musi trochę dziwić u człowieka, który od najwcześniejszej młodości aż do śmierci chlubił się tym, że jego barscy przodkowie wypowiedzieli posłuszeństwo ostatniemu królowi szlacheckiej Rzeczypospolitej. Najbardziej oczywiście chciałoby się wiedzieć, jak tłumaczył się generał ze swego postępowania przed synem - przyszłym poetą. Bo to jest już problem nie tylko zagadek pokrętnej biografii dawnego dowódcy szwoleżerów, ale także wpływów, które miały później zaowocować w wielkich dziełach narodowej literatury. W styczniu 1828 roku, kiedy sąd sejmowy rozpoczynał swoje regularne posiedzenia, szesnastoletni Zygmunt Krasiński wdrażał się w studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Opieka domowa początkującego akademika robiła ponoć, co mogła, aby odgrodzić go od "nihilistycznych wpływów" przesycających atmosferę pałacu Kazimierzowskiego. W roli czujnych aniołów stróżów występowali: nowy nauczyciel domowy ksiądz-profesor Alojzy Chiarini, teolog i orientalista, oraz dwudziestoczteroletnia kuzynka, Amelia hrabina Załuska, która po aresztowaniu męża znowu objęła rządy w domu wuja opiekuna. Cóż jednak mogli poradzić na to, że Zygmuntek większą część dnia przepędzał w aulach uniwersyteckich, a więc w środowisku najżywiej reagującym na wszelkie wieści dochodzące z pałacu sądowego na placu Krasińskich. Młodzieniec nie musiał wcale wysłuchiwać opinii uniwersyteckich "wywrotowców". Wystarczyło, że jednym z jego najbliższych przyjaciół w owym czasie był drugi syn szwoleżerski Lolo Łubieński, którego dwaj wujowie Ludwik Sobański i Wiktor Ossoliński ciągle jeszcze krążyli pod osłoną żandarmów między więzieniem Karmelitów a turmą petersburską. Syn generała buchaltera nie odziedziczył po ojcu jego ostrożnej dyskrecji, wolno więc przypuszczać, że bez skrupułów zasiewał niepokój w duszy przyjaciela, odsłaniając przed nim swój młodzieńczo bezkompromisowy pogląd na sprawy rozgrywające się w Pałacu Rzeczypospolitej. Zygmunta Krasińskiego musiało poza tym dręczyć niezrozumiałe uwięzienie męża hrabiny Amelii: sympatycznego kuzyna Romana Załuskiego oraz zupełne zniknięcie z pola widzenia różnych wybitnych przedstawicieli warszawskiego świata kulturalnego, którzy przedtem co czwartek "uzacniali" swoją obecnością salony na Krakowskim Przedmieściu. O tych sprawach trudno mu było z pewnością rozmawiać z Leonem Łubieńskim, księdzem Chiarinim czy z uroczą "ciotką kuzynką"; rozterki te mógł ukoić jedynie bohater rycerskich mitów, władających wyobraźnią Zygmunta od najwcześniejszego dzieciństwa - jego ubóstwiany ojciec. "Jak przedstawił tę sprawę jenerał synowi, jak usprawiedliwiał swoje postępowanie i jak wyjaśniał tę przepaść, która otwarła się nagle między nim a nieskazitelnym Niemcewiczem i całym niemal społeczeństwem - nie wiadomo - pisał światły biograf Zygmunta Krasińskiego Tadeusz Pini. - Prawdopodobnie już wówczas wskazywał mu na różnice społeczne jako na przyczyny zatargu..." Innymi słowy - najdociekliwszy z dotychczasowych badaczy życia i poglądów autora Nieboskiej przypuszcza, że już wtedy, w dniach sądu sejmowego, w historycznym pałacu na Krakowskim Przedmieściu barczysty, wyorderowany generał kawalerii roztaczał przed wątłym synem indywidualistą swoją konserwatywną wizję świata, która kilka lat później zakrzepnie w doskonały kształt artystyczny w wielkim dialogu Hrabiego Henryka z Pankracym. Rzecz oczywista, iż światopogląd generała Wincentego Krasińskiego był prymitywniejszy od światopoglądu Hrabiego Henryka z Nieboskiej komedii - choćby dlatego, że nie komplikowały go żadne wątpliwości. Panu na Opinogórze wszystkie sprawy związane z ojczyzną i narodem, patriotyzmem i stosunkami społecznymi przedstawiały się w idealnym uproszczeniu. Z jednej strony, byli Korwin-Krasińscy i ludzie im podobni, posiadacze w najszerszym tego słowa znaczeniu; arystokraci legitymujący się długim szeregiem przodków-dostojników i przodków poległych za ojczyznę oraz ściśle zlokalizowanymi kościołami z prochami owych antenatów, dziedzice obszernych dóbr ziemskich i pięknych pałaców ze zbiorami rodowych portretów i historycznych pamiątek. Jedynie oni - arystokraci - byli (zdaniem generała) naturalną podporą porządku społecznego i najdoskonalszym uosobieniem ojczyzny. Oni nie musieli potwierdzać swego patriotyzmu udziałem w antyrządowych sprzysiężeniach, zmierzających do utrzymania narodowości. Narodowość była właśnie w nich, i tylko dzięki nim mogła się utrzymać. Byli patriotami niejako przez sam fakt urodzenia, i patriotyzmowi ich nie szkodziło, jeżeli nawet wysługiwali się zaborczym władzom za obce ordery i za obce tytuły. Linie granic państwowych i formy władzy politycznej nie miały dla nich istotnego znaczenia. W pewnym sensie byli ponad tym wszystkim. Czyż nie rozpadła się żałośnie w ich oczach monarchia konstytucyjna "stolnika litewskiego", czy nie zawaliło się z hukiem imperium "bohatera wieku", czy na mapach Europy nie zmieniały się ciągle granice i nazwy państw? - a oni trwali niezmiennie, wraz ze swymi latyfundiami, grobami przodków i skarbnicami narodowych pamiątek. Póki istnieli oni, póty istniała Polska. Ze strony przeciwnej - pozycji i posiadaniu arystokracji zagrażali burzyciele ładu społecznego, podszywający się pod miano patriotów. Homines novi, nie posiadający żadnych tradycji, ludzie, których przodków grzebano "z motłochem pospołu": major piechoty Walerian Łukasiński i "jerozolimscy szlachcice" Krysińscy, i "ci wszyscy Machniccy i Mochnaccy", i "zdrajca chorągwi gwardyjskiej" Seweryn Krzyżanowski, i "handlarz koni" Franciszek Majewski. Oni prawdziwymi patriotami być nie mogli, bo występowali przeciwko porządkowi społecznemu, którego główną ostoję stanowiła arystokracja - godzili więc swym występnym działaniem w samą istotę polskości. "Narodowości poznikały - napisze generał synowi w trzy lata później - dwa kolory rządzą światem - porządek i rozruch, a to na to, aby ci, co posiadają, nie posiadali, a ci, co nie posiadają, aby posiedli. Stąd ten ruch nieznośny partyj, któren w całym świecie się rozszerza, a przybiera pretekst najszczytniejszej miłości ojczyzny, by dojść do celu. Dosyć już ofiar padło w Polsce dla ambicji niektórych naczelników partyj - na pretekstach nie zbywa". Na równi z burzycielami ładu potępiał generał zdrajców własnej klasy, "podających rękę" światoburczemu motłochowi. Dlatego jako wiceprezes sądu sejmowego żądać będzie uznania za zbrodniarza stanu stojącego nad grobem członka trzech senatów polskich hrabiego Stanisława Sołtyka. Dlatego w kilka lat później syn generała - poeta ukaże w Nieboskiej komedii postać zdrajcy - Ojca Chrzestnego. "W każdym jednak razie (Krasiński) argumentował sprytnie i wymownie - pisze Tadeusz Pini - bo bezgraniczne zaufanie jedynaka w jego szlachetność pozostało niezachwianem..." Słowa Piniego zgadzają się z faktami biograficznymi Zygmunta Krasińskiego. Wiosną 1828 roku Zygmuntek napisał dość naiwną opowieść "historyczną" Pan trzech pagórków, opartą rzekomo na starych dokumentach, a przedstawiającą fantastyczne pradzieje Opinogóry i jej mitycznego założyciela Opina: Utwór ten złożony został w darze imieninowym aktualnemu Panu trzech pagórków w dniu jego patrona św. Wincentego - 5 kwietnia 1828 roku. Pisaną prozą historię o Opinie uświetniał pierwszy dłuższy wiersz Zygmunta - dziesięciostrofowa dedykacja wysławiająca zasługi ojca: Oparty mieczem na grobie ojczyzny Całun jej w sztandar zmieniłeś zwycięski... I dalej: Chwała! cóż bowiem czyni pierś niezłomną, Co sprawia, że serce świętym ogniem płonie? Ah! ta myśl tylko, że nas nie zapomną, Że w sercach ziomków odżyjem po zgonie!... Ciekawe, czy przy czytaniu tej ostatniej strofy zakłuło coś generała pod orderami suto okrywającymi jego pierś. Bądź co bądź działo się to na pięć dni zaledwie przed terminem pierwszej publicznej rozprawy sądu sejmowego. Ale to co wiemy już o Opinogórczyku, każe raczej przypuszczać, że wiersz syna przyjął jako hołd najbardziej zasłużony i że zadowolenia z siebie nie zakłócił mu najlżejszy nawet lęk przed przyszłością i sądem potomnych. Zaniepokoił go natomiast sam fakt twórczości literackiej Zygmuntka. Wspomina o tym zaprzyjaźniony z domem Krasińskich Andrzej Edward Koźmian. "Ojciec lękając się, aby tego rodzaju zajęcia nie odrywały go od użytecznej i obowiązkowej pracy, a przytem aby wysilenia młodzieńczego umysłu nie wpłynęły szkodliwie na zdrowie młodzieńca, przyjął dar, lecz dalszego zabronił autorstwa, a nauczycielom czuwać zalecił, aby tego zakazu uczeń nie przełamywał". Tymczasem zbliżał się okres najcięższych prób dla ojca i syna. "Dnia 10 rozpoczął się sąd sejmowy - czytamy w diariuszu Tymoteusza Lipińskiego z kwietnia 1928 roku - wojewoda Bieliński jako prezydujący zagaił posiedzenie przemową w niedługich wyrazach, ale w których cała jego piękna dusza i charakter się maluje. - Słuchaczów znajdowało się tylko pięciu, chociaż sąd jest publiczny, lecz nie ma się czemu dziwić, wymagają bowiem, aby być w mundurze, chociaż na to przepisu i postanowienia nie ma; najwięcej zaś zraża owa liczba wojska pod bronią: piechota, ułani, żandarmy, straż policyjna i mnóstwo snujących się sług policyjnych, nadstawiających na wszystkie strony ucha, przestrzegających, aby dwóch z sobą stojąc w miejscu nie rozmawiało - wszystko to ma posępną postać. Ciekawa jest rzecz widzieć, gdy obwinionych wiozą na sesje sądowe. Przed godz. 9-tą zachodzi cztery karety do Karmelitów na Leszno; w każdej siedzi oficer od żandarmów z obwinionym, okna powozu są zapuszczone. Oddział ułanów poprzedza orszak, za nimi postępują karety, obok każdej jest po dwóch ułanów, podobnyż oddział pierwszemu zamyka ten pochód. Niesposób widzieć wysiadających, gdyż wtedy przy drzwiach ustawieni są we dwa szeregi grenadjerowie, a policja nie dozwala znajdować się nikomu na placu Krasińskich. Też same powozy odchodzą po drugi transport, lecz tą razą idzie tylko trzy karety, gdyż Sołtyk dla bólu ręki, która jak słychać, że mu schnie, nie może wyjeżdżać. Obecność obwinionych na sesjach nie jest konieczna, lecz oni sami wolą, że się przejadą i jakąkolwiek mają rozrywkę. Na drugiej sesji znajdowało się kilka słuchaczy więcej, wielu jest, których policja ma przykaz nie wpuszczać, jako to krewnych obwinionych, tych, którzy byli czasowo aresztowani, i tym podobne są wyjątki; zresztą kto tylko wchodzi, pytają się go o nazwisko; nie wiadomo, na co ta ciekawość... Niemało to nas zadziwia, iż pisma nasze publiczne ani wzmianki nie czynią o rozpoczętym sądzie sejmowym, snadź że pochodzi to z wyższego rozporządzenia. Ile można powziąć wiadomości, zdaje się, iż wielka ta sprawa, ile być może, dobry weźmie obrót, większa bowiem jest liczba senatorów zdrowo rzecz tę rozważająca i na szali zdrowego rozsądku i bezstronności działania swego sumienia opierająca. Jenerał Krasiński uważany jako wojewoda, plami swym postępkiem cnoty przodków swoich i nabytą dawniej sławę. Wyraźnie trzyma się strony rządu, usiłuje przeciągnąć na swą stronę i innych senatorów; w tym celu daje obiady, zaprasza na nie po kilku ze swych współkolegów, daje się nawet niekorzystnie słyszeć ze swem zdaniem, a w czasie trwania sesji sądowej obstaje za prokuratorem, któremu zarzucono i dowiedziono, że wypruł z akt obwinionych miejsca korzystne na ich uniewinnienie..." Niemcewiczowi, chociaż piastował wysoki urząd sekretarza senatu, udało się dostać do sali rozpraw w pałacu Krasińskich dopiero 21 kwietnia. "Tegoż dnia - notuje w diariuszu - przedarłem się przez piechotę, jazdę, artylerię, policję, na sąd sejmowy. Widok cały zasiadających sędziów dosyć poważny... Sala piękna i czysta, lecz wszędzie niespokojnego despotyzmu znamiona. Arbitrowie nie mają na czym usiąść, przedzieleni przepierzeniem tak wysoko, iż siedzących pod tym przepierzeniem oskarżonych widzieć nie mogą, ani od nich być widzianymi, chyba kiedy w przerwie odpoczynku dla patriotów i sędziów wstaną na chwilę. Widziałem więc i pozdrawiałem spojrzeniem Załuskiego, Grzymałę, Krzyżanowskiego, księdza Dembka; inni nieznani mi byli. W wybladłych twarzach smętna spokojność. Mecenas Tarczewski bronił Sołtyka, starca blisko osiemdziesięcioletniego, wymownie, dobitnie i czule. Ileż w wyjawianiu tej sprawy cierpkich i sprawiedliwych zarzutów słyszeć musiało administracyjne śledztwo i prezes jego, niestety, czemuż Zamojski!..." I następny zapis Niemcewicza o sądzie sejmowym pod datą 19 maja: "Po skończonych obronach przez adwokatów pozwolono podług prawa samym obwinionym przemówić. Uczynili to w sposób tak rzewny i patetyczny, iż nie tylko słuchacze, ale co więcej, zakamieniali w profesji swojej żandarmi, dozorcy więzień od obfitych łez i szlochań wstrzymać się nie mogli. Było to właśnie jak podczas grania rozrzewniającej tragedii, ze wszech stron łkania, we wszystkich ręku chustki ocierające łzy rzewne, sędziów nawet powaga osłabiona żalem. Wasilczykow, senator moskiewski (członek petersburskiej Deputacji Senatu), człowiek uczciwy, lubo nieuczony, od płaczu wstrzymać się nie mógł. Inni siedzieli jak bałwany. Po uciszeniu się na koniec i zwołaniu na ustęp, przystąpili senatorowie do narady! Pierwsze zapytanie było, czyli w wykroczeniach oskarżonych była zbrodnia stanu. Zabierali głosy senatorowie... Wincenty Krasiński (który żądzą wyniesienia się, zalecenia się tym, od których wszystkie łaski zawisły, przytłumił sumienie i blachę spiżową włożył na czoło), Krasiński, mówię, w sztucznie przygotowanej mowie, bijąc ustawnie, że chowany w obozach, nie wie, co prawa, wszystkich oskarżonych winnymi zbrodni stanu uznawał..." Na wszystko, co działo się w sądzie sejmowym i falą plotek rozchodziło się po mieście, czujnie nadstawiał ucha as "podwójnej tajnej" policji wielkiego księcia Konstantego, Henryk Mackrott. W raportach tego najskrzętniejszego z kronikarzy postać generała Wincentego Krasińskiego zajmuje poczesne miejsce. Przytaczam najciekawsze z tych informacji: "Warszawa, 15/27 maja 1828 r. Dzisiaj podczas procesu, gdy generał Wincenty Krasiński głosował sam spośród czterdziestu* (* 42-osobowy skład sądu sejmowego uległ zmniejszeniu w wyniku śmierci kasztelana Piusa Kicińskiego i choroby kasztelana Szymona Wiszniewskiego.) senatorów za uznaniem oskarżonych zbrodniarzami stanu kasztelan Małachowski (teść generała Paca - M.B.) powiedział: "Jenerale, głos twój jako członka sądu najwyższego, pozostanie pamiątką potomności" (co za kapitalne nawiązanie do dedykacji Pana trzech pagórków! - M.B.). Generał Krasiński obrażony opuścił posiedzenie i udał się wprost do Belwederu. Opowiadają, że w czasie gdy pułkownik Krzyżanowski wygłaszał ostatnie słowo, Wincenty Krasiński zdrzemnął się i przez sen mruczał do siebie: "Powiesić go... powiesić..." "Warszawa, 19/31 maja 1828 r. Mówi się nadal na mieście, że generał Wincenty Krasiński robi wszystko, co może, aby zostać namiestnikiem Królewstwa Polskiego..." "Warszawa 20 maja/1 czerwca 1828 Podobno generał Wincenty Krasiński otrzymał anonimowo testament ojca swego, który mu nakazuje, by był dobrym Polakiem, godnym swych przodków. Mówi się również, iż w dniu wydania wyroku na Krzyżanowskiego generał Krasiński pokłócił się w sądzie z kasztelanem Bieńkowskim. Generał Krasiński utrzymywał, że Krzyżanowski nie miał prawa tak postępować, gdyż był oficerem, kasztelan zaś odpowiedział, że nie widzi różnicy między oficerem a obywatelem. Generał na to: - Pan zbyt prawniczo ujmuje moje słowa. - Kasztelan mu odpowiedział: - Z pewnością nie traktuję sprawy tak, jak pan, z punktu widzenia kozaka i dragona. Gdybyśmy tak sądzili jak pan, generale, utracilibyśmy zaufanie, które w nas pokładają". "6/18 lipca 1828 Eks-oficer polski Poświk zwrócił na siebie uwagę swoim urąganiem na Jego Ekscelencję p. generała Wincentego Krasińskiego podczas rozmowy z przyjaciółmi o procesie więźniów stanu. Zauważono u tego oficera sposób myślenia bardzo liberalny". "2/19 VIII 1828 Poniższe wiersze napisane przeciwko p. generałowi Wincentemu Krasińskiemu krążą w wielu odpisach od kilku tygodni wśród publiczności warszawskiej, a zwłaszcza wśród funkcjonariuszy i urzędników: Izby Rozrachunkowej, Trybunałów i innych. Niejaki Kitrysiewicz Antoni, urzędnik w kancelarii komornika Łabęckiego, który posiada egzemplarz tych wierszy, czytał je niedawno między innymi w szynku Markowskiego przy ulicy Freta, w obecności wielu osób. Pomimo wszelkich poszukiwań dla odkrycia autora tych wierszy, nie odnaleziono go dotychczas; zachowuje je w największym sekrecie, wiedząc że zostało wywieszone zawiadomienie, że p. generał Krasiński wyznaczył nagrodę 30 dukatów dla tego, kto odkryje autora tych wierszy..." Do pisanego po francusku raportu Mackrott załączył polski tekst wiersza Głos Pałacu Krasińskich do generała W. K. 1828. Oto jego pełna treść: Kiedy mnie Przodkowie Twoi Rządowi odsprzedawali To sobie zawarowali Że się przy mnie nazwisko ostoi. Zrobili to przez troskliwość O zaszczyty o blask Imienia, Zrobili przez sławy chciwość Chęć brylowania, znaczenia. Przebija się w tym duma Magnatom wrodzona Ale tę każdy przebacza Bo duma nosi tylko słabości znamiona Podłością się nie odznacza. Z inną cechą Generale Wchodzisz do sławy przybytku Słabości nie widziem wcale Podłości widziem do zbytku. I ty żeś to wśród murów w Twe herby przybranych Potomek Przodków niegodny Polak, ziomek wyrodny, Chciał potempić niewinnych a prześladowanych Nie bałżeś się by Bogi z ziemi cię nie zmiotły Gdyś w czcigodnych Sędziów kole Hańby Twey własną ręką rył piętno na czole? Nie tayno nam iest niecny wspólney Matki synu! Co cię podało ohydzie Co cię nęci, o co idzie. Co cię do tak zgroźnego pubudziło czynu. Znane nam są Twe powody Ale nie mniemay, bo wprzódy Wiatr tę ziemię w pył rozwieie Nim się spełnią Twe nadzieie. Minął czas, w którym hańbę osładzała władza Pan, co nam dziś panuie Szlachetnych tylko szanuie. Podłych nie szuka, ani wynagradza. Ty! podłe, despotyczne i złości narzędzie Inney za Twą niewierność nie doznasz nagrody Jak tylko, że cię Trony, Woyska i Narody Będą palcem ze wzgardą wytykały wszędzie. Ia nawet już się Twego imienia wypieram I w ten moment Twe herby z murów moich zdzieram. Tych nieporadnych rymów nie pisał z pewnością żaden z wytwornych poetów, bywających w "loży szyderców" na Krakowskim Przedmieściu. Gniewne "wiersze ulotne" nie były przeznaczone dla literackich znawców, czytała je warszawska ulica i na ich podstawie urabiała sobie opinie o ludziach i o zdarzeniach. Głos Pałacu Krasińskich był wierszem prymitywnym, lecz zadanie swe spełnił: wydał na nienawiść publiczną generała Krasińskiego wraz z całym jego otoczeniem. Najdotkliwiej musiał tę nienawiść odczuwać przyszły wielki poeta i myśliciel Zygmunt Krasiński. Brutalne echa zdarzeń sądowych osaczały go ze wszystkich stron: atakowały go z murów rodzinnego domu, na dziedzińcu uniwersytetu i w audytoriach wydziału prawa. Czujny obserwator Henryk Mackrott odnotowywał to wszystko w swoich raportach: "15/27 lipca 1828 Opowiadają, że na murze pałacu p. generała Krasińskiego ktoś nieznany z nazwiska namalował niedawno portret tego generała duszonego przez dwóch ludzi w dawnych strojach polskich i rzygającego (vomissant) srebrnymi rublami..." "11/23 sierpnia 1828 Słyszano, jak opowiadali, że syn Jego Eksc. p. generała Wincentego Krasińskiego, który jest jeszcze akademikiem, pozostaje w wielkiej pogardzie wśród swoich kolegów od czasu, gdy jego ojciec dał swój głos w Sądzie Sejmowym przeciwko więźniom stanu". "30 sierpnia/ 11 września 1828. Wiersze przeciwko p. Gen. Wincentemu Krasińskiemu krążą także w wielkiej obfitości wśród akademików warszawskich, większość posiada ich odpisy". "30 sierpnia/11 września 1828 Akademik Zygmunt Krasiński, syn Jego Ekscelencji p. generała Wincentego Krasińskiego, będąc niedawno obrażony przez swego kolegę akademika Chełmnickiego, spoliczkował go publicznie na placu przed Uniwersytetem". (Skądinąd wiadomo, że za to "pokrzywdzenie kolegi" akademik Krasiński był ukarany przez rektora 24-godzinnym aresztem - M.B.). "30 sierpnia/11 września 1828 Słyszano, jak opowiadano wśród akademików warszawskich, że sposób myślenia akademika Zygmunta Krasińskiego jest (tak utrzymują) całkowicie odmienny od poglądów jego ojca p. generała Wincentego Krasińskiego, że ten akademik musi być wielkim wrogiem Rosjan. Mówią także, że ten akademik bardzo cierpi, będąc często prześladowany z powodu ojca, lecz nigdy się nie usprawiedliwia, a przeciwnie, swoim najbliższym przyjaciołom mówi, że jego ojciec zapomniał się w tym czasie (s'est oublie dans ce tem (p)s". Dramat Zygmunta Krasińskiego, wynikły z sądu sejmowego, był już setki razy opisywany i analizowany przez historyków literatury i ze słyszenia jest (a w każdym razie powinien być) znany każdemu polskiemu maturzyście. Ale dopiero czytając te obiektywne, beznamiętne relacje współczesnego "dozieracza" policyjnego, można sobie w pełni uzmysłowić, jak strasznie musiał cierpieć wrażliwy, naznaczony już piętnem geniuszu szesnastolatek, któremu kazano patrzeć na nurzanie w błocie jego najbardziej wielbionej legendy. Co innego sam generał: ten był o wiele lepiej od syna uodporniony na wpływy zewnętrzne. Czyż nie pisał niegdyś w swoim liście autoportrecie, że "nic sobie nie robi z opinii?" Poza tym miał na obronę tarczę swojej gwardyjskiej wierności i swego "prawdziwie patriotycznego" światopoglądu. A przecież mimo to z niektórych relacji pamiętnikarskich zdaje się wynikać, że i "urodzonemu gwardziście" zdarzały się chwile niepewności, że i on załamywał się niekiedy pod ciężarem narodowej klątwy, że starał się swoje postępowanie tuszować, a w każdym razie zapobiegać jego "niepotrzebnemu rozgłaszaniu". Pisze o tym Lipiński w swoim diariuszu z maja 1828 r. "Dnia 22 ważna była sesja sądu sejmowego, zastanawiano się i roztrząsano, czy sprawę obwinionych uważać za zbrodnię stanu. Kasztelan Bieńkowski nim przystąpił do dania w tej mierze swego zdania, czytał obszerne pismo, rozbierał rzecz gruntownie, zakończył na koniec wnioskiem, iż nie upatruje zbrodni stanu. Po nim zabrał głos biskup sandomierski Prosper Burzyński, a przykląkłszy dzięki składał Najwyższemu, iż go natchnął i tyle mu udzielił mocy rozsądku, aby rzecz tak ważną dokładnie zgłębił i rozpoznał, że sumiennie przeto wyrzec może, iż nie upatruje w całej tej sprawie zbrodni stanu. Gdy przystąpił prezes do zbierania głosów na piśmie podawanych, okazało się, iż z liczby 40 senatorów jeden tylko się znalazł, który upatrzył zbrodnię stanu, a tym był jenerał wojewoda Wincenty Krasiński! - Ogłosił prezes zgromadzonym skutek głosowania, wymieniając iż jeden tylko wojewoda Krasiński jest przeciwko zdania. Tu powstał Krasiński i rzekł: Nie ma potrzeby wymieniać osób, dosyć było powiedzieć: większością głosów itd. Na co mu odpowiedziano, iż podług organizacji powinno być jasne, kto jak głosuje. - Ozwał się inny senator, iż w-da może swój głos cofnąć i przystąpić do większości, lecz zaprzeczył tego jeden z członków, dając za powód, iż zdawać się będzie jakoby JW. w-da poszedł za namową, gdy tymczasem tak mu sumienie i własne przekonanie wskazywało. Nie dość na tym udręczeniu, ale gdy roztrząsano, jak ma być w protokóle zamieszczone, jednomyślnością się utrzymało, aby wyrazić, że 39 głosów było zdania, jako nie masz zbrodni stanu, a jeden tylko przeciwny. Dzień ten jest stanowczym, jest epoką, ale smutną epoką w życiu wspomnianego jenerała". Prezesowi Bielińskiemu zawdzięczał więc Wincenty Krasiński, że jego hańba została imiennie utrwalona w protokołach sprawy. Sędziwy prezes z niezłomną stanowczością trzymał się litery prawa i żadne autorytety nie mogły go skłonić do ustępstw w tym względzie. Doświadczył tego na swej skórze nawet osławiony generał Aleksander Rożniecki, który wbrew wyraźnym przepisom usiłował asystować obradom sądu sejmowego. Relację o tym zdarzeniu można odnaleźć w niedawno wydanym Pamiętniku Henryka Golejewskiego (Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1971). "Gdy Rożniecki wszedł na salę obrad, w mundurze generała broni, ze wszystkimi orderami i krzyżami, w towarzystwie tego łotra Jurgaszki (szczególnie znienawidzony w Warszawie kapitan żandarmerii - M.B.) i swego adiutanta, którego nazwiska nie wiem - pisze Golejewski - marszałek sądu sejmowego przerwał mowę obrońcy któregoś z obwinionych i zapytał: - Generale, dlaczego i po coś wszedł na obrady? - Przyszedłem - odpowiedział - aby być obecnym przy przeprowadzeniu spraw uwięzionych i przy ogłoszeniu wyroku. Po czym marszałek obróciwszy się do spełniającego czynność protokolisty: - Przeczytaj generałowi taki a taki artykuł konstytucji 1815 roku. Na co Rożniecki: - Nie potrzeba go czytać, bo znany mi jest dobrze. - A jakież jego brzmienie? wypowiedz, generale. - Artykuł ten określa, że siła zbrojna nie ma prawa być obecną na obradach sejmowego sądu. - A dlaczegóż wszedłeś tutaj z towarzyszami? - Odebrałem rozkaz wyższej władzy. - Tu najwyższą władzą jestem ja. Rozkazuję ci więc, wyjdź natychmiast. - Ależ, panie marszałku, dosyć ci wiedzieć o tym, że wszedłem tutaj i pozostaję na mocy wyraźnego rozkazu Jego Cesarzewiczowskiej Mości, wielkiego księcia cesarzewicza. - Idź i powiedz cesarzewiczowi, że w naszym kraju może tylko jako naczelny wódz rozkazywać armii. Tu znowu, w obrębie tego gmachu ja jeden tylko rozkazuję i mam prawo zmusić każdego do posłuszeństwa, choćby on był bratem naszego króla. Powtarzam: - wyjdź z twoimi towarzyszami, inaczej nakryję głowę - co oznaczało zawieszenie obrad i sądu. Rożniecki wyjść musiał jak niepyszny". Publiczne rozprawy sądu sejmowego zakończyły się 19 maja 1828 roku. Przez następne kilkanaście dni sędziowie-senatorowie naradzali się na posiedzeniach niejawnych nad winą i karą poszczególnych oskarżonych. Cały kraj czekał z zapartym oddechem na ostateczny wyrok. Po Warszawie krążyła w licznych odpisach anonimowa, ręcznie pisana, broszurka Głos obywatela z zabranego kraju do senatu Królewstwa Polskiego z okazji Sądu Sejmowego. Autorem jej był przywódca romantyków warszawskich Maurycy Mochnacki. Ukrywając się pod maską "starego Polaka z Poznańskiego", przyszły trybun rewolucji całą siłą swego talentu potrząsał sumieniami senatorów sędziów. "Senatorowie! - wołał w Głosie obywatela - nie mamy ojczyzny, pamięć tylko ocalała, że ją mieliśmy. Dzisiejsze Królestwo Polskie, ten z istoty wytrawiony, lichy dar przewrotnej, sąsiedzkiej polityki, sadzącej się w początkach na wspaniałomyślność dla wyłudzenia lepszej o sobie opinii, cóż to jest innego, jeżeli nie blichtr farbowany na omamienie łatwowiernych? Oby nas nie oszukiwało mylne, z którego obcy się śmieją, rozumienie, że jesteśmy narodem! Jesteśmy prowincją sąsiedzkiego mocarstwa, zawojowaną, rządzoną przez prokonsulów, gnębioną srodze, gdzie owe szkodliwe przeciw zasadom politycznego życia działanie na zagładę rodu i imienia naszego trwa ustawicznie [...] Choćby nawet przyszło stracić tę Polskę, jaką dzisiaj macie, to ją lepiej straćcie, niżeli żebyście mieli skazać na rusztowanie sam zamysł odbudowania całej i niepodległej". Generał Franciszek Morawski, przebywający w tym czasie w Radomiu, pisał do Andrzeja Edwarda Koźmiana: "Zdaje się z wszystkiego, że sprawa dobrze idzie, lecz to dobrze jest dwoiakie; pierwszym byłoby gdyby uniewinnionymi być mogli, drugim, że rzecz dotąd idzie prawnie bez naymniejszego wikłania i wpływu ze strony Cesarza. Idzie więc tylko o senat, iak się sprawi, aby w razie gdy nie zdoła zupełnie uniewinnić oskarżonych, przynaymniey swoię i prawa godność zachował. Pierwsze będzie w takim razie bolesnym nieszczęściem, lecz uchybienie drugiemu byłoby stokroć zgubniejsze dla ogółu i przyszłości. Takie iest moie zdanie". Sędziowie senatorowie nie zawiedli pokładanych w nich nadziei. "Poszli oni in gremio - pisze historyk sądu sejmowego - za przyjętym przez obronę stanowiskiem, że w świetle przepisów procedury karnej śledztwo administracyjne jest nieprawne, w związku z czym należy korzystać tylko z wyników śledztwa sądowego, przeprowadzonego przez Delegację Sądu Sejmowego. Wyniki zaś tego śledztwa nie pozwalały w żadnym razie na stwierdzenie zbrodni stanu. Poza tym senatorowie powoływali się na dawne, nieaktualne już zresztą, obietnice Aleksandra wskrzeszenia całej Polski, a także na postanowienia kongresu wiedeńskiego o opiece nad narodowością polską we wszystkich trzech zaborach. Istniały oczywiście różnice w motywacji takiego, a nie innego głosowania. Jedni rozwodzili się długo nad prawami Polaków do zachowania narodowości, inni uzasadniali swój głos krótkim stwierdzeniem braku corpus delicti". W pracy Hanny Dylągowej jest dokładnie opisana procedura i treść głosowania sędziów senatorów w odniesieniu do poszczególnych obwinionych. Niektórzy z senatorów oświadczali się w konkretnych wypadkach za całkowitym uniewinnieniem oskarżonych i uwolnieniem ich od kary. Inni byli za oddaleniem większości zarzutów i proponowali kary jedynie symboliczne. Jeszcze inni część zarzutów uważali za uzasadnioną i żądali kar odpowiednio wyższych. "Poza tymi grupami - stwierdza historyk sądu sejmowego - stał Wincenty Krasiński, który przyznawał prawie całkowitą słuszność zarzutom zawartym w skardze prokuratora". Wierny raz zajętemu stanowisku Opinogórczyk z taką samą zaciekłością domagał się uznania za zbrodniarzy stanu swego dawnego podwładnego z gwardii Napoleońskiej kapitana Franciszka Majewskiego, co swego dawnego ulubieńca z "Gwardyi Królewsko-Polskiej" podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, co i wszystkich pozostałych oskarżonych. Tylko ze sprawy hrabiego Romana Załuskiego, jako najdrażliwszej dla siebie ze względów rodzinno-domowych, wyłączył się generał wojewoda całkowicie pod pretekstem pokrewieństwa z obwinionym - dość zresztą dalekiego. Tak się dziwnie złożyło, że we wszystkich głosowaniach w przedmiocie winy i kary opinie najłagodniejsze, a więc najbardziej przeciwstawne werdyktom Opinogórczyka, wyrażał drugi eksszwoleżer zasiadający w komplecie sędziowskim - podkomendny Krasińskiego z kampanii hiszpańskiej i ojciec chrzestny jego jedynaka - generał kasztelan Ludwik hr. Pac - ten sam, w którego wileńskim pałacu wydawał swe "sławne uczty zającowe" dla filomatów i filaretów "szwaliżer" Michał Rukiewicz. W wyniku postawy większości sędziów senatorów pierwszy Sąd Sejmowy Królewstwa Polskiego zakończył się wyrokiem, który swą łagodnością wprawił w osłupienie prokonsulów rządu cesarsko-królewskiego. Najbardziej obciążony z oskarżonych były podpułkownik Seweryn Krzyżanowski otrzymał karę trzech lat i trzech miesięcy więzienia, z czego zaliczono mu prawie półtora roku odbytego aresztu śledczego. Trzech oskarżonych: Stanisława Sołtyka, Stanisława Zabłockiego (ze Związku Templariuszów) i Romana Załuskiego Sąd całkowicie uniewinnił. Pozostałych podsądnych skazano na paromiesięczne kary pozbawienia wolności. "Senat uległ woli narodu i nie uznał za zbrodnię dążenia do zjednoczenia Polski - pisze H. Dylągowa. - Senatorowie z r. 1828 czuli się przede wszystkim Polakami. Wychowani przez Sejm Wielki, powstanie kościuszkowskie, Legiony, wojny napoleońskie... wreszcie rozczarowani uchwałami kongresu wiedeńskiego rozumieli na ogół dobrze korzyści płynące z posiadania niezależnej ojczyzny. Bez względu na to, że dobrze im się działo w Królestwie Polskim, bez względu na wszelkie korzyści moralne i materialne, płynące z protekcji i znajomości nawet z Nowosilcowem, nie mogli uznać za winę myśli niepodległościowej... Takiej postawy czy takiego patriotyzmu nie przewidział ani cesarz, ani Konstanty, ani Nowosilcow, a co dziwniejsze - Lubecki, który doprowadził przecież do Sądu Sejmowego. Wszyscy oni, mający świeżo w pamięci przykład wyroku senatu rosyjskiego w sprawie dekabrystów, nie widzieli tej istotnej różnicy, że w Petersburgu jedni Rosjanie sądzili innych Rosjan za chęć zmiany ustroju swej bądź co bądź niepodległej ojczyzny [...] Tu w Warszawie senat polski miał sądzić Polaków za chęć zjednoczenia państwa nawet kosztem ewentualnego wystąpienia przeciw carowi Rosji. Przepaść dzieląca te dwie różne sytuacje polityczne była ogromna". Cesarzewicz i "pan senator" byli wyrokiem wstrząśnięci, przerażeni i doprowadzeni do wściekłości. Konstanty starał się zepchnąć całą winę na Nowosilcowa, oskarżając go, iż postawił na nieodpowiednich ludzi, którzy w sądzie zachowali się "najnikczemniej". Istotnie, niektórzy z senatorów, uchodzący za stronników Nowosilcowa, jak np. kasztelanowie Bieńkowski i Lewiński, poddając się najwidoczniej naciskowi patriotycznej opinii publicznej, robili na posiedzeniach sądu sejmowego, co mogli, aby oczyścić się z dotychczasowej reputacji. Wspomniałem wyżej o gwałtownym starciu kasztelana Bieńkowskiego z generałem Krasińskim, można przeto przypuszczać, że ten właśnie wypadek został wielkiemu księciu zreferowany najdokładniej. Niemcewicz podaje w dziennikach, jak Konstanty zareagował na postępowanie sędziego-senatora Bieńkowskiego: - "Owóż - rzecze - ten świnia Bieńkowski, którego Nowosilcow tak protegował, owóż jak się nam wypłaca". W raportach do cesarza obaj prokonsulowie określali senatorów polskich "jako ludzi bez poczucia obowiązku wobec monarchy i państwa". Natychmiast po otrzymaniu wiadomości o wyrokach Konstanty wydał w imieniu Mikołaja zakaz ogłaszania ich i wykonania. Jednocześnie senatorowie otrzymali polecenie niewydalania się ze stolicy do czasu nadejścia decyzji cesarskiej. Raport i wyrok sądu sejmowego wraz ze wszystkimi dotyczącymi ich aktami miały być złożone wielkiemu księciu, "który przedstawi je Cesarzowi". "Burza zbierała się nad głowami przerażonych własną śmiałością sędziów". Bieliński dowiedział się o woli wielkorządcy 31 maja na posiedzeniu rady administracyjnej, na które wezwano go specjalnie w tym celu. Półprzytomny z wrażenia prezes sądu sejmowego zdołał jedynie wymóc na członkach Rządu Królestwa, że rozkaz Konstantego przekazano mu w formie oficjalnego reskryptu rady administracyjnej, wydanego "w imieniu najjaśniejszego Mikołaja". W ten sposób zachowane zostały przynajmniej pozory praworządności. "Zatrzymanie ogłoszenia wyroku sądu wbrew postanowieniu cesarskiemu sprawiło wielkie wrażenie na umysłach publiczności - odnotował w czerwcowym diariuszu Tymoteusz Lipiński. - Tysiączne stąd domysły i trwożliwe przewidywania, jeden drugiemu powierza swe myśli, wnioski i ubolewania, z wielką jednak ostrożnością, aby nie być podsłuchanym, a może i zdradzonym od przyjaciela nawet, tyle bowiem jest szpiegów, których liczbę w tych czasach znacznie powiększono. Lecz z drugiej strony rzecz rozbierając, nie sposób, aby cesarz chciał cofać, co raz w swej mądrości i dobroci postanowił, prawda, iż od przedstawienia mu rzeczy wiele zależy, zawsze jednak ufamy i mamy nadzieję w jego charakterze i pięknych duszy przymiotach. Cóżkolwiekbądź sprawa ta jeszcze przewlec się może; cierpią na tem nie tylko uwięzieni, ale nawet i senatorowie, niemały to bowiem jest koszt siedzieć tak długo w Warszawie, a zwłaszcza teraz nie módz się oddalić, gdy świętojańskie interesa każdego naglą". Po odebraniu reskryptu rady administracyjnej prezes Bieliński jeszcze przez kilkanaście dni podtrzymywał posiedzenia sądu sejmowego, rzekomo dla ostatecznego zredagowania wyroku. Liczył zapewne na to, że uda mu się przeciągnąć działalność sądową aż do nadejścia cesarskiego zatwierdzenia wyroku. Ratował w ten sposób fikcję niezależnej władzy sądu sejmowego. Ale Bielińskiemu nie udało się prowadzić tej gry zbyt długo. Generał Wincenty Krasiński w imieniu wielkiego księcia ponaglał prezesa do jak najszybszego zakończenia prac sądowych. "Ten nacisk Konstantego daje wiele do myślenia - czytamy w książce Dylągowej. - Prawdopodobnie cesarzewicz bał się, że znany już powszechnie zakaz ogłoszenia wyroku Sądu Sejmowego i internowanie senatorów w Warszawie może spowodować rozruchy, które przy pełnej władzy nie zawieszonego jeszcze Sądu Sejmowego mogłyby ewentualnie zmienić się w narodowe powstanie w obronie konstytucyjnych praw narodu". Ostatnie "robocze" posiedzenie sądu sejmowego odbyło się 19 czerwca 1828 roku. Przyjęto na nim ostateczną redakcję wyroku, którego ogłoszenie zostało zawieszone "do czasu, w którym się Najjaśniejszemu Panu wyrzec w tej mierze podoba". W końcowym przemówieniu, zwróconym do sędziów senatorów, prezes Bieliński prosił ich o zachowanie spokoju: "Wstrzymajmy się [...] od wszelkich uwag i dyskusji; gdzie postanowienie rządzącej władzy formami postępowania rozrządza, tam wszelkie postrzeżenia są zbytecznymi, ściśle więc milczące usta niech przykładnego zastosowania się pouczającym staną wzorem". Oczekiwanie na decyzję cesarską trwać miało wiele miesięcy. Czas ten nacechowany powszechnym niepokojem i zdenerwowaniem był okresem największego nasilenia się nagonki przeciwko generałowi Wincentemu Krasińskiemu. Warszawa ze szczególną pasją mściła się na dawnym ulubieńcu, który w tak haniebny sposób zawiódł jej nadzieje. Nagonka wywoływała kontrnagonkę. Z zapisów ówczesnych kronikarzy dowiadujemy się, do jak absurdalnych rozmiarów rozrosła się akcja tropienia wierszy skierowanych przeciwko znienawidzonemu wiceprezesowi sądu sejmowego. "Przy końcu zeszłego miesiąca aresztowano oficera Cieplińskiego z pułku gwardii ross. strzelców pieszych i zabrano wszystkie, jakie znaleziono, papiery, między niemi znajdowały się wiersze na Krasińskiego - pisał we wrześniu 1828 roku Tymoteusz Lipiński. - Okazuje się, iż śledzą autora, gdyż w tych dniach aresztowano kilka osób, wzięto im również papiery i indagują, kto od kogo dostał owe wiersze. Rozesłano żandarmów w różne strony dla dostawienia nieobecnych, którzy udzielali jedni drugim tego paszkwilu. Szczęściem, że nie chciało mi się przepisywać tej poezji, może bym jej udzielił komu, a tak mógłbym być między czterema murami zamknięty". A w kilka dni później: "Ciągłe aresztowania z powodu owych błahych wierszy; konfrontują czas i miejsce udzielania ich wzajemnego. Czyż można z pewnością wiedzieć i pamiętać dzień dostania podobnego świstka? czyż to stanowi jaką epokę w życiu, aby można z wszelką dokładnością powiedzieć, że tego a tego dnia. Jeśli obie osoby nie zgodzą się mniej więcej na czas, zostają ciągle więzione, dodać należy, iż z osobna dają im pytania na piśmie i dopiero z głęboką rozwagą szczegóły te rozbierają wyznaczeni sędziowie." I jeszcze jedna wzmianka tego samego kronikarza z 14 września: "Skutkiem dochodzenia autora paszkwilu na Krasińskiego wysłano żandarmów po Karola Kunatta, urzędnika Izby obrach., będącego na urlopie w wtwie Augustowskiem. Gdy go pytano, skąd dostał tych wierszy, odpowiedział, że je znalazł - nie dano temu wiary i stawiono go przed W.Ks., który srodze powstał na niego i żądał, aby się przyznał, od kogo je dostał. Na co Kunatt: - znalazłem je w ogrodzie Krasińskich idąc do biura i na to mam świadków. - Badano następnie dwóch wymienionych przez Kunatta, którzy zeznali, że tenże przyszedłszy do bióra udzielił do czytania wiersze, mówiąc, iż znalazł je w ogrodzie. Stawiony powtórnie przed W.Ks. Kunatt inaczej wcale był przyjęty, podał mu W.Ks. rękę, nazywał go przyjacielem i kazał się koniecznie w twarz pocałować. Wynagradzając W.Ks. za ostre obejście się, umieścił go w swojem przybocznym biórze. Zdaje się, iż nić, z której chciano dociec autora wierszy zupełnie przerwana została; jednakowoż wiele osób jest dotąd aresztowanych". Rzecz prosta, że sprawą tak ważną interesował się również agent Mackrott: "16/28 sierpnia 1828 Dąbrowski, urzędnik Izby Obrachunkowej, u którego szukano dziś rano wierszy przeciwko p. generałowi Wincentemu Krasińskiemu, miał (jak obecnie twierdzi) wymienione wiersze w pewnym domu, gdzie mu je podarły bawiące się dzieci i dlatego nie znaleziono ich u niego". (Zabawne, że w podobny sposób usprawiedliwiał się Franciszek Morawski, kiedy nie chciał w swoim czasie wydać Krasińskiemu skierowanej przeciwko niemu "satyry:" Jaxy-Marcinkowskiego - M.B.). "3/15 września 1828 W Poznaniu krąży list do generała Krasińskiego. W piśmie tym, pełnym wyrzutów, są takie słowa: Czyż godnie było Krzyżanowskiego, Sołtyka i wielkich nadziei młodzieńców Plichtę i Grzymałę a czci szanownego księdza Dembka oskarżać o zbrodnię stanu?" "5/ 17 września 1828 Otrzymano informacje z Kalisza, że wiersze przeciwko generałowi Wincentemu Krasińskiemu są szeroko rozpowszechniane zarówno w tym mieście, jak i w całym Województwie. "7/19 września 1828 Opowiadają, że Jego Majestat Cesarz i Król pozostawił całkowicie do dyspozycji i woli Jego Cesarskiej Wysokości Wielkiego Księcia zarówno więźniów, jak i autorów wierszy satyrycznych, skierowanych przeciwko Wincentemu Krasińskiemu". Zwraca uwagę, że we wszystkich wzmiankach współczesnych mówi się w liczbie mnogiej: o wierszach przeciw Krasińskiemu, chociaż zarówno w raportach Mackrotta i zapiskach Lipińskiego, jak i we wszystkich późniejszych publikacjach drukowanych przytaczany był tylko jeden wiersz: podany wyżej, Głos Pałacu Krasińskich... A jednak okazuje się, że był jeszcze drugi utwór na ten sam temat. Na jego manuskrypt udało mi się przypadkiem natrafić w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie. Pokryta pośpiesznym, nerwowym pismem, zniszczona dotykiem wielu rąk kartka papieru sprzed stu pięćdziesięciu lat wygląda tak, jakby zachowała w sobie jeszcze niepokój tamtych dni. Pod względem formalnym drugi wiersz stoi wyżej od pierwszego, musiał go pisać ktoś dobrze wprowadzony w zasady sztuki rymotwórczej: najprawdopodobniej zawodowy literat. Nie publikowany dotychczas tekst przytaczam w całości: Wiersz napisany z powodu sądu seymowego 1828 na Korwina Krasińskiego Kiedy Kray polski długo kirem przyodziany Wyglądał oskarżonych prędkich losów zmiany Tą pocieszon Ustawą, że rodaków sprawa Senatowi oddana iak chciały mieć prawa. Zebrało się więc godnych mężów grono świetne Pod prezesem maiącym uczucia szlachetne. Dość długo czekał naród wyroku osnowy Do ufności w takowym już będąc gotowy. Rozchodzi się nareszcie głos sprawiedliwości Ten odpowiada Króla i Krayu ufności. Lecz przebóg jakaż się wieść po Krayu rozchodzi Czy oney wierzyć czyli zaprzeczyć się godzi. Że ieden Korwin przodków sławny swych odrodny Zaszczytu senatora Polaka niegodny, Nie na szali sędziego swoie ważył zdanie, Ale ślepo powtórzył wolę po tyranie. Czy go naiemnych uwiódł szał oskarżycieli, Czy go postrachem lub też nagrodą uięli? Jak jedno tak i drugie niegodne Polaka Bo prawego nagroda nie uymuje taka. Pomnij na te przestrogi Krasiński Korwinie, Że prawy Polak cnotą nie podłością słynie. Do krajowej kampanii przeciwko Krasińskiemu przyłączyła się także prasa zagraniczna. "Dowiedujemy się, iż gazeta le Constitutionel umieściła dokładnie i z wielkiemi szczegółami opisanie posiedzeń sądu sejmowego - odnotował pod datą 7 października 1828 r. Tymoteusz Lipiński. - Jenerał Krasiński jest w całym swoim świetle wystawiony, piszący wyraża: ze 40 głosujących, jeden się tylko znalazł, który był przeciwnego zdania. Któż nim był? czyż damy temu wiarę? Oto ten, który przed niewielu laty zasłużył sobie na piękne imię, walczył z chwałą itd. słowem jest nim jenerał Krasiński". Od tych licznych świadectw współczesnych, potępiających postępowanie generała Wincentego Krasińskiego w sądzie sejmowym, przedziwnie odbija opublikowana w kilkadziesiąt lat później opinia zasłużonego historyka literatury profesora Józefa Kallenbacha, autora pomnikowej pracy Zygmunt Krasiński - życie i twórczość lat młodych. "Dziś, kiedy mamy poza sobą bolesne doświadczenia lat 1831 i 1863, kiedy nie ma u nas żadnego poważnego stronnictwa, które by śmiało otwarcie czy skrycie do zbrojnego wzywać powstania - pisał na kilkanaście miesięcy przed wybuchem rewolucji 1905 roku prof. Józef Kallenbach - dzisiaj spokojnie już możemy ocenić pobudki działania Wincentego Krasińskiego, możemy oddać mu sprawiedliwość i powiedzieć, że dał wówczas rzadki u nas przykład hartu duszy i obywatelskiej odwagi, kiedy śmiało poświęcić chciał jednostki dla ratowania bytu narodu". Cenię sobie ogromnie pamięć profesora Józefa Kallenbacha, gdyż był to autor, który jeszcze w moich latach szkolnych wprowadzał mnie w koleje życia i twórczości wielkiego poety Zygmunta Krasińskiego; szanuję go także jako niestrudzonego i rzetelnego badacza, który w swej dwutomowej monografii zdołał ocalić dla naszych czasów treść bezcennych archiwaliów przepadłych później w drugiej wojnie światowej; ale jego opinię o postępowaniu generała Krasińskiego w sądzie sejmowym - mącącą do dzisiaj w głowach niektórym młodym polonistom - pozwolę sobie potraktować wyłącznie jako jeszcze jeden dowód na to, że byt kształtuje świadomość. Bo czymże innym da się wytłumaczyć obecność w solidnym dziele naukowym owej urągającej prawdzie historycznej apologii dawnego dowódcy szwoleżerów, jeżeli nie tym, że Kallenbach - będąc w czasie dokumentowania pisania i wydawania swej monografii dyrektorem Biblioteki Ordynacji Krasińskich - musiał się liczyć ze zdaniem jej właścicieli - potomków pierwszego ordynata. Ale powróćmy do roku 1828. Burzliwe ataki ulicy warszawskiej na generała Wincentego Krasińskiego wywołały poważne zaniepokojenie w całej klasie rządzącej Królewstwa, niezależnie od jej poglądów na sprawę Towarzystwa Patriotycznego. Nawet w korespondencji niechętnie do swego dawnego dowódcy nastawionego generała Tomasza Łubieńskiego wyczuwa się jakby odruch solidarności klasowej z brutalnie napastowanym sędzią senatorem. - "Wiadome są ojcu zapewne - snuł pan Tomasz swoje dyplomatyczne meandry - decyzye Sądu Najwyższego, o których sam jeszcze nie wiem z zupełną dokładnością i o których trudno dać swoją opinię, (gdyż) jest rzecz połączona z tylu ubocznymi rzeczami, że trudno o niej sądzić, choćby kto był zupełnie świadomym wszystkich szczegółów oskarżeń i obron, tym zaś bardziej nie wiedząc tylko powierzchownie o wszystkim z samych powieści gminnych. Tymczasem nierozsądna publiczność swoje przemijające dekreta przeciw osobom sądowym formuje z taką nierozważną surowością, która namiętnościom tylko i niewiadomości towarzyszy; zapominając o tym, że w tej tylko niepodległości zdania sędziów, całą wolność jakiej żądać może roztropny człowiek, znaleźć można." Kreśląc ten list do ojca, generał dyrektor przeżywał zapewne szczytową fazę owego "rozdwojenia jaźni", o którym już poprzednio wspominałem. Jako Polak i jako człowiek, związany węzłami krwi, powinowactwa i przyjaźni ze sprawą Towarzystwa Patriotycznego - pochwalał niewątpliwie wyrok sądu sejmowego. Z drugiej strony: jako obywatel Królestwa, radca "Dyrekcyi Główney" Towarzystwa Kredytowego i faktyczny przywódca klanu rodzinnego Łubieńskich, musiał drżeć, aby śmiałość senatu warszawskiego nie wywołała gniewu cesarskiego, który mógłby zburzyć cały system reform gospodarczych, pracowicie realizowanych przez ministra Lubeckiego, przy wydatnym udziale Łubieńskich. Ze swojej ostatniej wyprawy do Petersburga, na przełomie lat 1827/1828, książę minister przywiózł zdobycz najcenniejszą, koronującą całą jego dotychczasową działalność: upragniony i z dawna w kraju oczekiwany dekret o ustanowieniu Banku Polskiego. Nową instytucję uruchomiono w najbardziej drastycznym okresie sądu sejmowego: w dniach przemówień obrońców oskarżonych. "Dnia 6 odbyła się publiczna installacya Banku Polskiego, w świeżo ukończonym gmachu przy komisji skarbu (w tzw. pałacu Corazziego na dzisiejszym placu Bankowym - M.B.) - pisał Tymoteusz Lipiński w maju 1828 roku między dwoma sprawozdaniami z rozpraw sądu sejmowego. - Książę minister skarbu zagaił posiedzenie krótką przemową i zalecił odczytać postanowienie cesarskie, stanowiące Bank Polski. Poczem członkowie banku wykonali przysięgę podług roty czytanej przez ks. ministra, na ostatek prezes banku przemową zakończył to posiedzenie. Oto jest skład osób Bank stanowiących: prezes z pensją 25.000 złp. Ludwik hr. Jelski, były kapitan artylerii (dawny przyjaciel i towarzysz zabaw teatralnych Józefa hr. Krasińskiego i braci Łubieńskich - M.B.), wiceprezes Lubowidzki (Józef - rodzony brat osławionego wiceprezydenta i "policmajstra" Warszawy Mateusza Lubowidzkiego - M.B.)... z pensją 20.000 złp. Trzej dyrektorowie banku: referendarz Bolesta były pułkownik, (znany jako uczestnik wyprawy na San Domingo - M.B.), Głuszyński, były sekretarz jlny kom. oś. i Henryk hr. Łubieński. Ostatni z nich ma najwięcej wiadomości w tej gałęzi, jest wielkim spekulantem, głowa otwarta, biegły w czynnościach pieniężnych itd. lecz co inni, to muszą się dopiero uczyć tego nowego rzemiosła. Dyrektorowie płatni są po 15.000 złp..." Nic dziwnego, że Lipiński tak mocno wybijał wysokie kwalifikacje handlowe Henryka Łubieńskiego: w dobrze poinformowanych kołach warszawskich panowało przekonanie, że właśnie jego, młodszego brata generała Tomasza, wybrał książę-minister na faktycznego kierownika nowej instytucji. Uruchomienie Banku Polskiego było faktem niesłychanie korzystnym dla całego kraju, lecz było również wielkim zwycięstwem prywatnym Łubieńskich, otwierającym okres najświetniejszej prosperity dla rozgałęzionego klanu rodzinnego. "Installacya" Banku Polskiego stanowiła początek rzeczywistego przewrotu w życiu gospodarczym Królestwa. Zakres działania tej z gruntu nowej instytucji bankowej był olbrzymi. "W Banku Polskim - mówił o swoim dziele Lubecki - ujęte widzicie w jeden nierozpojny węzeł te wszystkie cele, które w krajach rozleglejszych na różne pojedyncze rozchodzą się zakłady. I tak jego jest rzeczą umarzać dług publiczny, przykładać się do rozszerzenia kredytu, handlu i przemysłu narodowego; przyjmować depozyta i sumy różnego rodzaju bądź dla przekazów, bądź na procent; czynić pożyczki dla Dyrekcyi Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego; nabywać i zbywać papiery publiczne; skupować weksle; pożyczać na zastawy papierów publicznych, płodów, wyrobów i rozmaitych kosztowności; zapomagać przemysłowe w kraju zakłady; wreszcie czynić własne przedsięwzięcia, ku dobru handlu, kredytu i przemysłu narodowego zmierzające..." Z tego sumarycznego wyliczenia kompetencji nowej instytucji łatwo można się zorientować, jak wszechstronnie miał Bank oddziaływać na kształtowanie się życia gospodarczego Królewstwa i jak olbrzymie i wielorakie korzyści przynosił przede wszystkim warstwie ziemiańskiej, uzależnionej dotychczas całkowicie od lichwiarskiego kredytu prywatnych kapitalistów i od zmiennych koniunktur giełdy zbożowej w Gdańsku. Powstanie Banku Polskiego, życzliwie powitane przez oświeconą opinię szlachecką, wywołało przerażenie wśród tych, którzy (na swoje nieszczęście) dzierżyli od wieków faktyczny monopol w dziedzinie operacji finansowych. "Nowo założony bank w Królewstwie Polskim - donosił Mackrott w raporcie z 12 sierpnia 1828 roku - kładąc kres wielu spekulacjom Żydów, spowodował, że ci ostatni razem ze spekulantami chrześcijańskimi w Polsce szerzą wieść wśród publiczności, a zwłaszcza wśród klas niższych, że wyżej wymieniony bank doprowadzi naród polski do totalnej ruiny, że przekaże on cały pieniądz srebrny i złoty do Rosji, pozostawiając Polsce jedynie asygnaty". Ale intrygi spekulantów wszelkich wyznań były bezsilne wobec instytucji, która od początku zyskała sobie powszechną aprobatę społeczną i już w pierwszych miesiącach istnienia wykazywała zadziwiająco pomyślne osiągnięcia. Bytem Banku Polskiego mógł zachwiać jedynie gniew cesarski. Pierwsze echa Najwyższego Gniewu dały się słyszeć w Warszawie w początkach lipca 1828 roku. "Rzec można, że żyjemy w czasie powszechnej trwogi - pisał w tych dniach Tymoteusz Lipiński - tak dalece wypadek sądu sejmowego nas przeraził, iż zdaje się jakoby był nasz byt zachwiany; głuche, lecz okropne przyszłości wieści rozchodzą się po mieście. Przytoczę jedną z nich, za autentyczność ręczyć nie można, dosyć, że o tym bardzo mówią. Za przybyciem ministra sekretarza stanu Grabowskiego do głównej kwatery miał się go zapytać cesarz o sądzie - odpowiedział jenerał, że sąd uznał, iż nie ma zbrodni stanu; na co cesarz: Ils ont sauve les coupables mais ils ont perdu, leur patrie! (Ocalili winnych lecz zgubili swoją ojczyznę), czyli też kto puścił tę wieść zmyśloną, zgoła że daje ona powód do tłumaczenia tych wyrazów najniekorzystniej dla naszego Królewstwa. Słychać, lubo ręczyć za pewność nie można, tak dalece wszystko jest tajemnicą pokryte, iż przetłumaczony na język francuski wyrok sądowy, dnia 1 b.m. przesłał W. Ks. do głównej kwatery cesarza. Dnia 2 wieczorem widziano, jak Krzyżanowski, Majewski, Grzymała i Plichta wywiezieni zostali pocztą na trakt petersburski. Nowy cios, nowe zadanie rany! Po co, na jakiej zasadzie, dokąd? każdy się pyta, a nikt odpowiedzieć nie umie. Sąd sejmowy, wiem z pewnością, ani prezes nie są o tym wypadku urzędownie zawiadomieni - cóż oni znaczą? za co uważani? Niech im raz powiedzą, że rozwiązane są ich czynności, że za nic się ich niema, chętnie przystaną, a niech im tylko opuścić Warszawę pozwolą, gdzie są dotąd wyraźnie jak pod aresztem i żadnego znaczenia nie mają, jak się to z dzisiejszego czynu jawnie okazuje... Kasztelan Sołtyk i ks. Dembek dla podeszłego wieku i osłabionego zdrowia pozostali w więzieniu; egzaminowani byli przez lekarza, który sumiennie dał zaręczenie, iż stan ich zdrowia i trwające upały nie dozwoliłyby im odbyć dalekiej podróży pocztą. Wiemy więc tedy, że owych czterech posłano do Petersburga, ale po co, jest jeszcze zagadką. Mówią wprawdzie, iż dla konfrontacji z więźniami litewskimi i wołyńskimi, ale wszakże już były te konfrontacje w Warszawie i w przytomności senatorów ross. Załuski pozostał w naszej bastylji, tj, w klasztorze Karmelitów na Lesznie. O ósmym zaś, to jest Zabłockim, niema dotąd pewności, czy pozostał jako mniej winny, czyli też wywieziony został... W tych dniach wydano polecenie na rogatkach od komendanta placu ross. jenerała Lewickiego, aby kto tylko wyjeżdża lub wychodzi za miasto, choćby najbliżej na spacer, bez wyjątku wszyscy się zapisywali po nazwisku wszędzie, gdzie mieszkają i na jak długi czas oddalają się za okopy miasta, również się zapisuje za powrotem, a to bez wyjątku nawet i kobiety. - Do czego ta ostrożność?" W związku z wywiezieniem więźniów stanu warto jeszcze przytoczyć zapis J.U. Niemcewicza o byłym szwoleżerze kapitanie Franciszku Majewskim (potwierdzony zresztą raportem Mackrotta): "O pocztę jedną z Warszawy, w Jabłonnie, żandarm prowadzący majora (!) Majewskiego, tknięty apopleksyą, padł i umarł. Mógł był Majewski bezpiecznie uciec. Mocny niewinnością swoją, został, posłał i owszem sztafetę, donosząc o przypadku i prosząc, by mu nowego stróża przysłano. Czyn ten powinien był ułagodzić tyrana (Konstantego - M.B.). Bynajmniej. - Wiedział - rzekł - że by rąk moich nie uszedł, niech mu poszlą innego żandarma". W raportach agenta Mackrotta z tego samego mniej więcej czasu odnajduje się dwie interesujące informacje o generale Wincentym Krasińskim. "22 lipca 1828 r. Opowiada się, że Jegomość Cesarz i Król napisał do p. generała Wincentego Krasińskiego, wychwalając jego charakter, wykazany w procesie więźniów stanu". "28 lipca 1828 r. Opowiadają, że p. Generał Wincenty Krasiński wydał przed paru dniami w Ciechanowie (prawdopodobnie w Opinogórze - M.B.) wielki obiad dla kilku Generałów Korpusu Litewskiego i że Jego Cesarska Wysokość Wielki Książę Cesarzewicz Wódz Naczelny zaszczycił ten obiad swoją obecnością". W tym samym czasie, jak gdyby na pocieszenie, poczynają po Warszawie krążyć pogłoski o wypadnięciu z łask senatora Nowosilcowa. "Od kilku dni rozchodzi się wieść - odnotował pod datą 21 lipca 1828 r. Tymoteusz Lipiński - którą najskryciej jeden drugiemu powierza, iż przyszło od cesarza pismo odwołujące stąd Nowosilcowa, jako sprawcę wszego złego, potwarcę Polaków itd [...] Wieść ta coraz się rozchodzi, mówią o niej już śmielej, ale wszelako zupełnej pewności nie mamy i lękamy się, aby się nie zamieniła w baśń, jak już tyle innych w tym względzie o nim puszczonych. Gdyby się to sprawdziło, rokowałoby szczęśliwą przyszłość naszym więźniom stanu. Plotki o Nowosilcowie musiały być kolportowane szeroko, gdyż powtórzył je także Mackrott: "30 lipca 1828 r. Opowiada się w mieście, że senator hr. Nowosiltzof popadł w niełaskę u Jego Majestatu Cesarza i Króla z powodu polskich więźniów stanu". Ale już w dwa tygodnie później Tymoteusz Lipiński musiał swe poprzednie informacje zdementować; "Wieści o Nowosilcowie nie tylko że się nie sprawdzają, ale nadto nic o nim nawet nie mówią. Jednakowoż - pocieszał się jeszcze kronikarz warszawski - coś w tem musi tkwić, gdyż ogłoszono, iż odtąd wszelkie ekstrakta idące za granice Królewstwa, poświadczać będzie baron de Mohrenheim sekretarz i naczelnik biór W. Księcia. Dotąd zaś było to udziałem Nowosilcowa". Wkrótce jednak miało się stać powszechnie wiadome, że wbrew pobożnym życzeniom warszawiaków gniew cesarski wywołany wyrokiem uderzy nie w senatora Nowosilcowa, lecz w czcigodnego prezesa Sądu Sejmowego, Piotra Bielińskiego, oraz w inicjatora całego postępowania przed tym sądem; księcia ministra Druckiego-Lubeckiego. Na razie potężny minister skarbu Królewstwa skupiał na sobie uwagę Warszawy z zupełnie innej przyczyny. Z powodzi ponurych informacji martyrologiczno-politycznych owego lata wyłania się niespodziewanie ożywczo odmienna zapiska Tymoteusza Lipińskiego z 13 sierpnia 1828 r.: "Od dawna zapowiedziany, długo oczekiwany przybył wreszcie statek, tak zwany okręt parowy. Od Gdańska płynął nader zwolna, po większej części go ciągniono, a to z powodu, iż kocioł parowy pękł, a co najbardziej, że woda jest za mała dla niego. Stanął przy potoku pod Bielanami i dalej nie może postąpić; mnóstwo osób nawiedza to dziwo za opłatą na rzecz Towarzystwa zupy rumfordskiej (instytucja dobroczynna, trudniąca się dokarmianiem ubogich - M.B.). Nie można dociec prawdy, kto jest właścicielem onego i na jaki cel zakupiony został w Anglii za 13 tysięcy dukatów. Podług jednych miał go sprowadzić nasz wszystko możny Lubecki, minister skarbu; podług drugich zaś p. Wolicki, który jest niejako prawe ramię pierwszego, przytem wielki przedsiębiorca. Prawda, że statek ten gustownie jest wewnątrz urządzony, do zbytku nawet stoły, meble mahoniowe pięknej roboty, sofy morą pokryte, lustra itd. zdobią cztery pokoje, nadto jest izba dla ludzi okrętowych, wszystko to bawi oko, ale każdy co to obejrzy, zapyta: cui bono?" Przybycie do stolicy Królewstwa pierwszego statku parowego, uznane przez konserwatywnie nastawionego Tymoteusza Lipińskiego za nikomu niepotrzebne dziwactwo, odsłania przed nami jeszcze jedną z nowoczesnych inicjatyw Lubeckiego. Skądinąd wiadomo, że współpracownik księcia ministra, Konstanty Wolicki, wysłany przez niego w latach 1826-1827 do Anglii, pertraktował tam nie tylko w sprawie uruchomienia w Polsce żeglugi parowej na Wiśle, ale jednocześnie najmował rzemieślników, "potrzebnych do budowy machin parowych" dla wielkiej "odlewni wyrobów żelaznych", która zgodnie z zamierzeniami "kniazika", powstać miała w Warszawie. Zepsuty parowiec, który w krytycznych dniach sądu sejmowego ukazał się mieszkańcom Królewstwa, zwiastował im, chociaż jeszcze nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę - nową erę: pary i maszyn. Bliższe informacje o owym statku odnaleźć można w korespondencji generała Tomasza Łubieńskiego, wtajemniczonego w większość inicjatyw gospodarczych Lubeckiego. "Przyjechał Wolicki z Londynu, gdzie trzy statki parowe zgodził - donosił pan Tomasz ojcu na jakiś czas przedtem - jeden ma iść od Gdańska i do Kopenhagi, drugi od Nieszawy do Gdańska, trzeci od Warszawy do Nieszawy, czwarty na koniec najmniejszy, który dopiero mają obstalować, ma iść od Krakowa do Warszawy. Wątpię jednak, żeby ten zamiar mógł przyjść do skutku, jeżeli nie przedsięwezmą planu ogólnego do ściśnienia Wisły następnemi tamami, co podług mego przekonania jest do zrobienia..." Wyrok sądu sejmowego "złożono u stóp Tronu" wraz z obszernym raportem prezesa Bielińskiego, uzasadniającym wydanie takiego, a nie innego orzeczenia. Cesarzewicza ogromnie irytowały "zuchwałe" sformułowania Bielińskiego i "przewrotne" argumenty w nich zawarte (według powszechnego mniemania głównym redaktorem historycznego dokumentu był książę Adam Jerzy Czartoryski). Przed odesłaniem raportu do kwatery cesarskiej poddawano go długim konsultacjom różnych wysoko postawionych osób. Tymoteusz Lipiński, mający wielu przyjaciół w Radzie Administracyjnej, był dokładnie poinformowany o treści raportu. "Ci, co czytali to pismo - odnotował w swoich zapiskach z pierwszych dni sierpnia - uznają, iż jest jasno, gruntownie, a nawet wzorowo ułożone. Cała ta wielka sprawa treściwie zebrana, z wszelką szczerością i otwartością skreślona godna jest druku, aby była w Europie znajoma. Zdający sprawę zwięźle rozbiera postępek i udział każdego z uwięzionych, przemawia za każdym, zręcznie używając słów ś.p. cesarza wyrzeczonych na kongresie w Wiedniu i na dwu sejmach naszych... W końcu zaś wyraża nader trafnie, iż w chwili podpisywania wyroku odebrali od rady administracyjnej reskrypt z poleceniem wstrzymania ogłoszenia tegoż wyroku, błagają przeto Naj. Pana, aby im za złe nie brał, iż ulegli wezwaniu władzy, od której nie są bynajmniej zawiśli, gdyż jako uorganizowani przez samego cesarza, jego tylko rozkazom posłuszni być winni itd..." Zupełnie inaczej niż Tymoteusz Lipiński odniósł się do raportu sądu sejmowego car Mikołaj I. Samowładcę dotknęło do żywego powoływanie się w raporcie na obietnice czynione Polakom przez "zeszłego cesarza-króla" Aleksandra. Uznał też za zuchwałe szyderstwo wywody sędziwego prezesa Bielińskiego, który niby to "usprawiedliwiał się" z wymuszonego na nim przez wielkiego księcia Konstantego zawieszenia wyroku jako aktu "sprzecznego z wolą monarchy". "Opowiadają - donosił agent Mackrott - że Jego Majestat Cesarz i Król po zbadaniu sprawy polskich więźniów stanu miał powiedzieć: "nie wiem, czy mam się gniewać, czy śmiać z tego, co robi Sąd Sejmowy". Ostatecznie Mikołaj zdecydował się na gniew, ale gniew umiarkowany ze względu na skomplikowaną sytuację międzynarodową. Wyrok i raport sądu sejmowego zaskoczyły cesarza w głównej kwaterze w Izmaiłowie - w momencie dla cesarstwa dosyć kłopotliwym. Od kwietnia 1828 roku trwała wojna z Turcją, prowadzona jednocześnie na trzech frontach. Poza pewnymi osiągnięciami na froncie zakaukaskim (niektórzy historycy radzieccy utrzymują, iż do tych zwycięstw przyczyniali się głównie oficerowie dekabryści, karnie zesłani przed dwoma laty na Kaukaz) - armie cesarskie doznawały samych niepowodzeń. Od dłuższego czasu bezskutecznie oblegano w Bułgarii Warnę i Szumlę. Sprzymierzone z Rosją Anglia i Francja zachowywały postawę wyczekującą, ograniczając swój udział w wojnie jedynie do zabezpieczenia niepodległości, świeżo wyzwolonej spod jarzma tureckiego Grecji. W każdej chwili mogło dojść do zbrojnej interwencji przeciwko Rosji ze strony sprzymierzonej z Turcją Austrii. Nie był to z pewnością odpowiedni czas na prowokowanie niepokojów w Królewstwie Polskim. "Cesarz-król wyciągnął właściwe wnioski z sytuacji. Gniew wyładował w prywatnym liście do Konstantego, gdzie pisał bez ogródek, że "prezes sądu sejmowego tym raportem uchybił obowiązkom swoim względem monarchy, względem ojczyzny i że sam powinien być o zbrodnię stanu oskarżony". Równocześnie jednak Mikołaj szukał sposobu na honorowe wybrnięcie z całej kabały. I sposób taki znalazł. Reskryptem cesarskim z 29 sierpnia 1828 roku akta sądu sejmowego przekazane zostały do rozpatrzenia radzie administracyjnej, czyli rządowi Królewstwa Polskiego, "dla rozstrzygnięcia kwestii: czy wyrok sądu sejmowego był wynikiem mylnego wyobrażenia o istocie zbrodni stanu i zachęcenia do jej popełnienia (co praktycznie równałoby się oskarżeniu o zbrodnię stanu samego Sądu Sejmowego - M.B.), czy też wynikiem niedokładności przepisów prawnych". To makjawelskie rozwiązanie, zmierzające do skłócenia senatu z rządem i do rozbicia jedności polskiej opinii publicznej, podsunął Mikołajowi wielki książę Konstanty. Wiadomo o tym z korespondencji cesarskich braci, której kopie archiwalne znane już były pierwszym historykom owych czasów - Mochnackiemu i Prądzyńskiemu. "Jeżeli (cytuję za Prądzyńskim - M.B.) - pisał Konstanty do króla - rada administracyjna Królewstwa nie znajdzie nic nagannego w tem, co senat zdziałał, natenczas, Najjaśniejszy Panie, odniesiemy tę korzyść przynajmniej, że się przekonamy, jaki duch panuje w wyższych klasach w Polsce; natenczas W.C.K. Mość poznasz z gruntu ludzi, którym własne i kraju interesy poruczyłeś, i stosownie do tego przedsięweźmiesz środki, jakie ci wskaże Twoja przezorność. W przeciwnym zaś razie, jeżeli Rada Administracyjna (o czym jeszcze wątpię) potępi senat, wtedy Twoja, Najjaśniejszy Panie, nagana i nieukontentowanie opierać się będą na zdaniu ludzi, którzy ze stanowiska swego najlepiej mogą ocenić interes monarchy i kraju... Wtedy nastąpiłby rozdział opinii pomiędzy Radą administracyjną i senatem, a... liberaliści, którzy dzisiaj jeszcze wierzą w mądrość i nieomylność tego areopagu, zaczną nabierać przekonania, że senat mógł dać się obłąkać fałszywej dążności i w tem obłąkaniu zapomnieć, co mu zalecały ścisła sprawiedliwość, obowiązki względem króla i względem kraju..." Odpowiedź Mikołaja nadeszła w pierwszych dniach września 1828. Dowiedzieli się o niej szybko wścibscy kronikarze warszawscy. Tymoteusz Lipiński, bratanek wysokiego urzędnika Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia Publicznego, podał w swoim diariuszu wrześniowym dwie wzmianki na ten temat: "Dnia 6 wrócił z głównej kwatery jenerał Fencz... wskutek jego powrotu wyprawiono natychmiast sztafetę po Nowosilcowa". "Dnia 11 przybył Nowosilcow. - Mówią, iż cesarz całą sprawę sądu sejmowego poddał pod roztrząśnienie radzie admin i zasięga jej zdania, czyli sąd nie przekroczył w czem swej atrybucji itp. Jest to nowa dla nas trwoga, a krytyczne położenie rady". W tydzień później o dalszym rozwoju zdarzeń donosił Mackrott: "6/18 września 1828 Opowiadają, że Rada Administracyjna Królestwa Polskiego, otrzymawszy od Jego Majestatu Cesarza i Króla rozkaz wydania najdokładniejszej opinii o procesie więźniów stanu i o wyroku Sądu Sejmowego, miała w tej sprawie kilka posiedzeń, jednakże na pierwszym posiedzeniu nie powzięto żadnej decyzji wobec sprzeczności w opiniach członków Rady". O przebiegu ostatniego aktu sądu sejmowego, rozgrywającego się w radzie administracyjnej, opowiada obszernie współczesny świadek i historyk tych zdarzeń generał Ignacy Prądzyński. "Przez całe dwa miesiące w największym sekrecie naradzali się ministrowie nad reskryptem królewskim z dnia 26 (powinno być 29 - M.B.) sierpnia 1828 roku - pisze Prądzyński. - Nowosilcow usiłował tak postawić kwestyą, ażeby samo jej roztrząsanie już polegało na tej zasadzie, jako na rzeczy pewnej, że senat zbrodnię stanu przedsiębrał zachęcić [...] Lecz ten wniosek silnie odparty został przez Lubeckiego, który nawet obelżywych nie szczędził wyrazów, ilekroć szło o ukrócenie zapędów komisarza cesarskiego. Nowosilcow, z niczym odprawiany, po każdej sesyi biegał na skargę do Belwederu; lecz i W. księcia pośrednictwo w tej mierze nie pomagało. Konstanty wyprawiał gońców do Petersburga; to samo czynił Lubecki i zwykle w Petersburgu, jak w Radzie Administracyjnej podczas tych narad, zdaniu swemu jednał przewagę. W Radzie Administracyjnej czynił on sobie rum wymową, jak żołnierz pałaszem. Szedł przebojem, gdy argumentacye nie skutkowały, a jednego nawet razu słowo bete (bydlę) w zapalczywości powiedziane na moskiewskiego senatora, przez tegoż w protokóle rady administracyjnej ad aeternam rei memoriam (ku wiecznej rzeczy pamięci) zapisane było. Na koniec w skutku długich utarczek stanęło na tem, aby każden z ministrów swą opinię w przedmiocie wyroku sądu sejmowego oddzielnie wypracował. Opinie te, znalezione po rewolucji między papierami Konstantego, są ciekawym i ważnym materyałem do historii naszego piętnastoletniego królestwa. Głos Lubeckiego, wzór logiki i zwięzłości, to tylko zawiera, co przedkładał ustnie, >>że prawodawstwo kryminalne, w Polsce obowiązujące, nie mogło usposobić senatorów do fundamentalnego pojęcia zbrodni stanu<<. Z tej wychodząc zasady, przebiega Lubecki krytycznie artykuły prawa, okazuje zachodzące w nich sprzeczności, wystawia dysharmonią między kodeksem karnym i procedurą; a potem bierze się do statutu organicznego, przepisanego dla sądu sejmowego, nicuje jego ułomności... z rozlicznymi odkazami na Nowosilcowa, który głównie ten statut redagował... Po takim dopiero wywodzie, ugruntowanym na rzetelnej analizie ułomności kodeksu karnego, mówi minister:<>posępnym jak chmura<<, wedle wyrażenia jednego z pokojowców belwederskich [...] Pobity na wszystkich punktach przez Lubeckiego, uległ nareszcie. Żywe urazy, złość zapalczywa, którą na Saskim placu wywierał, która go pobudzała do zatargów z Żydami i publicznemi kobietami w obozie (Mackrott obszernie opisuje, jak cesarzewicz wódz naczelny kazał golić głowy schwytanym w obozie wojskowym prostytutkom, a następnie przepędzać je w hańbiącym pochodzie przez miasto - M.B.), tak go stępiły, starły, że gdy potem konspiracya otwarcie podniosła głowę i całą stolicę zajęła, on nie miał już sił do mocowania się z nią, ani wzroku tak jasnego, żeby ją mógł przejrzeć, i ledwo co się nie dał żywcem schwytać w swem legowisku, jak niedźwiedź raniony kilką postrzałami i od myśliwych i ogarów obskoczony dokoła..." Ale sytuacja Lubeckiego też była nie do pozazdroszczenia. Już w początku listopada, a więc jeszcze przed złożeniem rezolucji rady administracyjnej cesarzowi, po Warszawie poczęły krążyć niepokojące pogłoski o mającej nastąpić dymisji księcia ministra. Zbliżony do kół rządowych Tymoteusz Lipiński odnotował pod datą 10 listopada: "Różne tu wieści chodzą o Lubeckim, to pewna, że W. Ks. jest mocno na niego zagniewany, dał mu to odczuć przywoławszy do siebie; cała rzecz idzie o daną przez niego opiniją za sądem sejmowym. Ciekawiśmy, co z tego wyniknie; odwołać ministra skarbu jest to zadać wielki cios interesom finansowym, a nawet przyprawić kraj o klęskę, przy tylu rozpoczętych zakładach i przedsięwzięciach, które on utworzył, kieruje niemi, a których skutek może być bardzo wątpliwy w rękach nowego ministra". Mniej więcej w tym samym czasie (w raporcie z 21 listopada 1828 r.) konsul pruski w Warszawie J. Schmidt donosił swoim berlińskim zwierzchnikom: "Po zajściach między cesarskim komisarzem p. Nowosilcowem i tutejszym ministrem finansów księciem Lubeckim przy badaniu wyroku na tajne knowania, jeden z nich zapewne będzie musiał ustąpić". Najbardziej obawiali się dymisji Lubeckiego Łubieńscy. "Wiadomość oddalenia się ks. Ministra Skarbu coraz więcej nabiera podobieństwa - pisał ojcu generał Tomasz Łubieński. - Wyznaję, że mnie to bardzo gryzie dla dobra naszego kraju. Wszystko albowiem ledwo rozpoczęte, systemat finansowy jeszcze daleko od tego, żeby był nie tylko ustalony, ale nawet zrozumiany przez większość tych, którzy są powołani do wspierania go. Kraj zniósł już po części i znosi jeszcze ciężary tej zmiany, która jak wszystkie rewolucye, zwłaszcza gwałtowne i w mniej oświeconych zaprowadzone krajach, nie mogą być niedotkliwe, a pozbawione silnego jej przewodnika nie będzie mógł użytkować korzyści, które by może dla niego przyniosły ofiary, które ponieść musiał". W ciągu tych dwóch miesięcy, kiedy w radzie administracyjnej staczano heroiczne boje w obronie wyroku sądu sejmowego, kronikarzom życia stołecznego udało się odnotować jeszcze kilka innych interesujących wydarzeń bieżących. 11 października 1828 roku, po wielomiesięcznym oblężeniu, wojska rosyjskie zdobyły najsilniejszą redutę oporu tureckiego w Bułgarii - Warnę. W związku z tym zwycięstwem wielki książę Konstanty ogłosił 28 października następujący rozkaz do wojska polskiego: "Pomyślność oręża Najjaśniejszego Cesarza i Króla poddała Warnę w moc jego d. 11 października. J.C.K. mość wspomniał, iż cztery blisko upłynęły wieki, jak król Władysław III, jeden z poprzedników jego, poległ w pamiętnej walce przeciw Turkom, pod murami tego miasta stoczonej. Chcąc uczcić cienie młodego bohatera świetnem pomszczeniem, J.C. mość panujący Król polski rozkazał, aby 12 dział, z pomiędzy tych, które w tej twierdzy wziętymi były, zaprowadzone do Warszawy i tam, na pamiątkę stanowczego upadku Warny, zachowane zostały. Głosząc niniejszym rozkazem znakomity ten dowód ojcowskiej przychylności Naj. Pana dla Polaków poddanych swoich, nie wątpię bynajmniej, znając duch, jakim wojsko polskie jest ożywione, iż będzie umiało cenić wysoką tę łaskę, do której odtąd tyle świetnych przywiązywać się ma pamiątek i pewien jestem, iż nowe będzie z nich czerpać powody stania się jej godnym przez niezłomną wierność i poświęcenie się bez granic". W tym samym miesiącu zaszły dwa nader ważne fakty z życia kulturalnego. "Dnia 1 (października) odbyło się otwarcie kursów szkoły przygotowawczej instytutu politycznego, mieszczącej się (prowizorycznie) w pałacu jenerała Krasińskiego..." - zapisał Tymoteusz Lipiński. "Zdaje się, że rzecz ta stoi na dobrej drodze, że przyszłe etaty rozwinięcia instytutu będą przyjęte i podane do zatwierdzenia N. Panu..." I druga zapiska tegoż pamiętnikarza: "Dnia 7 oznaczono przed domem Towarzystwa Przyjaciół Nauk (zwanego Pałacem Staszica) miejsce na pomnik dla Kopernika. Lubo posąg dopiero za rok oddany będzie, pośpieszono z tem, ażeby przez zabiegi różnych osób miejsce zmiany nie doznało. Com słyszał z ust Niemcewicza, prezesa Tow. Przyjaciół Nauk opowiem. T.P.N. doniosło było cesarzowi, iż zamyśla przed gmachem swoim wznieść ów pomnik, jako w miejscu najwłaściwszem, najdogodniejszem i służącym za ozdobę miasta. Nadto, że sam Thorwaldsen uznał ten plac za najwłaściwszy i kiedy mu przedstawiono dziedziniec Kazimierzowski (uniwersytecki - M.B.) wzdragał się umieścić tamże swe dzieło; z powodu nierównie niższego położenia od ulicy pomnik źle by się wydał, zwłaszcza w tak wielkim przestworzu. Minister oświecenia nie zważając na te zarzuty, a chcąc przy swojem postawić, pisał do ministra sekretarza stanu, aby starał się od cesarza otrzymać polecenie wystawienia pomnika na dziedzińcu Kazim. jako pośród przybytku nauk. Oba te przełożenia oddał cesarz zupełnie do dyspozycji W. Ks. Uwiadomiony o tem Niemcewicz uprosił barona Mohrenheima, aby przedstawił ten interes w chwili dobrego humoru W. Ks. i poparł z swojej strony. Zgodził się W. Książę na zdanie artysty, o czem w pochlebnych wyrazach kazał zawiadomić na piśmie Tow. Przyj. Nauk". Związany z Komisją Rządową Oświecenia i jej szefem osławionym "ministrem zaciemnienia publicznego" Stanisławem Grabowskim*, (* Nie należy go mieszać z rezydującym w Petersburgu, ministrem sekretarzem stanu generałem Stefanem Grabowskim, z którym nie był nawet spokrewniony.) Tymoteusz Lipiński pomija w swej relacji złośliwy dowcip, dzięki któremu Niemcewiczowi udało się przeforsować proponowaną przez siebie lokalizację pomnika. Ale zachowała się o tym informacja w nie publikowanej dotychczas korespondencji generała poety Franciszka Morawskiego. Oto odpowiedni fragment z jego listu do młodszego Koźmiana: "Niemcewicz chce Kopernika postawić za radą Thorwaldsena przed domem Towarzystwa, Grabowski przed Uniwersytetem. Niemcewicz podał nawet prośbę aż przez Mohrenheima, w której wyraził que S.E. agit contre ses propres interets (że Jego Ekscelencja (Minister) działa przeciwko swoim własnym interesom), bo jak wypadnie iemu wystawić posąg, gdzież by go wtenczas postawiono, ieżeli to mieysce zaięte będzie. Nie wiem jak się to skończy, ale wszyscy śmieją się z zuchwałego konceptu..." Morawskiemu szczególnie musiał się podobać koncept Niemcewicza, gdyż jako człowiek pióra od dawna miał już na pieńku z min. Grabowskim i jego głównym pomocnikiem radcą stanu Szaniawskim alias Rudą Peruczką. Nie bez kozery wiele listów wesoły generał zamykał sakramentalnym zwrotem: "muszę kończyć, bo tak już ciemno jak w Komisji Oświecenia". Spór o usytuowanie pomnika został ostatecznie rozstrzygnięty - co każdy może dzisiaj sprawdzić na własne oczy - po myśli Thorwaldsena i Niemcewicza. "Dnia 3 - odnotował w listopadowym dzienniku Tymoteusz Lipiński - w obecności prezesa Tow. P. N. i wielu członków odbył się akt założenia fundamentu na posąg Kopernika. Spisany został na pergaminie następujący napis: Za panowania Mikołaja I, cesarza wszech Ros., król. pols., Mikołajowi Kopernikowi ziomkowi swemu, który pierwszy ciał niebieskich ruch prawdziwie oznaczył, a przez to odkrycie i na Polską ojczyznę swoją wiekopomną ściągnął sławę, wdzięczni Polacy za rok posąg ten ze śpiżu kosztem własnym wynieśli, staraniem Tow. królewskiego warsz. P.N., pod prezydencyą Juliana Ursyna Niemcewicza. Pierwszą myśl powziął i najhojniej do dzieła tego przyczynił się Stan. Staszic, poprzedni prezes Tow. kr. war. P. N. Posąg ukształcony przez Alberta Thorwaldsena ulany w Warszawie przez Jana Gregoire. Fundamenta wyniesione d. 3 listopada 1823 r. To pismo przez obecnych członków podpisane, umieszczone zostało w słoju szklanym M.B.) a z niem: lista imienna członków Tow. P. N. z r. 1828, rozprawa Śniadeckiego o Koperniku w języku polskim, franc. i angiel., tudzież wiele medali i pieniędzy z różnych epok. Srebrną kielnią zaprawiać mając pierwszą cegłę, wyrzekł prezes te słowa: "Oby ten pomnik przetrwał wszelkie burze następnych wieków, a nawet fizyczne wstrząśnienia świata". W podniosłej uroczystości położenia fundamentów nie brał niestety udziału jeden z najżarliwszych niegdyś orędowników budowy pomnika ksiądz profesor Konstanty Dembek. Na kilka dni przed uroczystością nieszczęsny więzień stanu zmarł u Karmelitów, nie doczekawszy się wypuszczenia na wolność. Tymoteusz Lipiński odnotował ten smutny fakt pod datą 1 listopada: "W końcu zeszł. m. zmarł jeden z uwięzionych za przestępstwa polityczne, Ks. Dembek. Był on synem włościanina z Kaszub; wystąpiwszy z klasztoru Karmelitów, został proboszczem w Grójcu, następnie był przełożonym nad drukarnią rządową. Osobliwszą losu koleją, zakończył życie u Karmelitów, których mury od lat kilku zamieniły się na Bastylią polską. Drugą większą osobliwością jest ta, iż zostawił w gotowiźnie przeszło trzykroć sto tysięcy zł. pols." Co za szkoda, że ten skrupulatny i interesujący się wszystkim Tymoteusz Lipiński nie utrzymywał bliższych stosunków z pierwszoplanowymi postaciami niniejszej opowieści, na przykład z rodziną Krasińskich. O ileż więcej wiedzielibyśmy wtedy o życiu w pałacu na Krakowskim Przedmieściu, w trudnych dla jego mieszkańców latach Sądu Sejmowego! Ale i bez Lipińskiego nie można się uskarżać na brak dokumentacji w tej mierze. O samym generale Krasińskim wie się wprawdzie niewiele ponad to, co przetrwało w aktach sądowych i w raportach tajnej policji, natomiast dochowało się z tych lat sporo różnorodnych informacji o jego utalentowanym synu. Młody generałowicz ujawniał już wtedy swój dar poetycki, nic więc dziwnego, że historycy literatury, (zwłaszcza J. Kallenbach) jeszcze przed kataklizmami wojen światowych zdążyli sumiennie przetrząsnąć i ten okres jego życia i zabezpieczyć przed zniszczeniem związane z nim materiały biograficzne. Dzięki temu mamy dziś dość szeroki wgląd w ówczesne życie domu Krasińskich. Zygmuntek Krasiński był w tym czasie w trakcie przeobrażania się z rumianego rozbawionego chłopca z flintą na ramieniu (portret Januarego Suchodolskiego z roku 1826) w melancholijnego młodzieńca z potężnymi bokobrodami i splecionymi po napoleońsku rękami (portrety z lat trzydziestych). W "Księdze pilności i obyczajów uczniów Król. Uniwersytetu w Warszawie" za pierwszy kwartał roku akademickiego 1827/1828 wystawiono mu następujące świadectwo: "Spowiedź wielkanocną: odbył Co do mszy, nauki religii i prelekcyj: regularny Pilność: pilny Obyczaje: bardzo płochy Napominany, przestrzeżony lub ukarany: za niespokojne zachowanie się w audytoriach". Generał bardzo zważał na cenzurki jedynaka, nie mogło się więc obejść bez odpowiedniej reprymendy za owe "płoche obyczaje" i "niespokojne zachowanie się w audytoriach", co - według ponurych przepowiedni generała - prędzej czy później musiało niesfornego syna "doprowadzić na szubienicę". Bardzo możliwe, że za przyczynę całego zła uznano twórczość literacką Zygmuntka. Tym bardziej że wkrótce po wystawieniu ocen uniwersyteckich: 14 maja 1828 roku - w tym samym dniu, kiedy w pałacu Krasińskich obrońcy więźniów stanu wygłaszali repliki na oskarżycielską mowę prokuratora - pisemko "Rozmaitości Warszawskie" rozpoczęło druk pierwszej większej publikacji płochego akademika - "powieści oryginalney z dziejów woyny trzydziestoletniey" pod tytułem Grób rodziny Reichstalów. Nie bacząc na przestrogi, a nawet zakazy troskliwego ojca, szesnastoletni Zygmunt Krasiński w tymże samym roku 1828 napisał jeszcze dwie inne "oryginalne powieści historyczne", wysnute dla odmiany z dziejów polskiego średniowiecza. Pierwsza nosiła tytuł: Mściwy karzeł i Masław, książę Mazowiecki, drugą był trzytomowy Władysław Herman i dwór jego. Kiedy spogląda się na tamten okres z perspektywy półtorawiecznej, aż dziwnym się wydaje zupełny brak punktów stycznych między twórczością historyczną młodego Krasińskiego a żywą historią wdzierającą się w tym samym czasie w najintymniejszy krąg jego spraw osobistych. Widzi się, jak bardzo rytm literatury nie przystaje do rytmu życia. Nawet najwnikliwszym, najbardziej pomysłowym historykom literatury nie udało się wyśledzić w młodzieńczych utworach późniejszego wieszcza choćby najdyskretniej zakamuflowanego odbicia atakujących go bezpośrednio zdarzeń historycznych i przeżywanych przez niego osobistych dramatów. W opowieściach młodziutkiego autora było już niemało własnej wiedzy historycznej, rozświecanej gdzieniegdzie iskrami rzeczywistego talentu poetyckiego. Ale dominowały nad tym reminiscencje z Waltera Scotta, Naruszewicza, Niemcewicza, a nawet z przeczytanego ostatnio Konrada Wallenroda. "Oryginalnym powieściom" młodego Krasińskiego brakowało jeszcze elementu prawdziwego przeżycia; przy całej okropności rekwizytów tej twórczości, cierpienie, gniew i rozpacz jej bohaterów były nieprzekonywujące, bo zapożyczone z obcych wzorów literackich. Elementy prawdziwego dramatu syna szwoleżerskiego scedzały się dopiero w mrocznym laboratorium podświadomości, aby w kilka lat później zaskoczyć współczesnych głębią i dojrzałością Nieboskiej komedii. Niespokojne lato 1828 Zygmunt Krasiński spędził poza Warszawą. Zaraz po zakończeniu wykładów uniwersyteckich zaprzątnięty sądem sejmowym generał wysłał syna w towarzystwie jego przyjaciela Konstantego Gaszyńskiego i nauczyciela domowego pana Bernarda do babki do Dunajowiec. Po należytym wyhasaniu się na stepach podolskich i odebraniu od Babuli odpowiedniej porcji pouczeń wychowawczych - w końcu sierpnia 1828 - chłopiec został odstawiony pod osobistą eskortą starościny opinogórskiej na ostatni tydzień wakacji do Opinogóry. Tam Babula pozostawiła go pod opieką pana Bernarda, sama zaś ze swą damą do towarzystwa panną Richard wyruszyła drogą okrężną do Warszawy. Z pobytu Zygmuntka w Opinogórze zachował się list do ojca: "3 września, środa 1828 r. Opinogóra Kochany Papo! Odebrałem list Papy wczoraj i imieniem p. Bernarda dziękuję bardzo Papie za wino. Zdrów jestem i poluję. W sobotę przyjedziemy do Warszawy. Temu kilka dni polowaliśmy z chartami, ale tak te zwierzęta wynędzniały, że żadnego zająca złapać nie mogliśmy, co bardzo zmartwiło p. Wąsowicza (jak już wspominałem eks-kapitan szwoleżerów Stanisław Dunin-Wąsowicz zarządzał lasami opinogórskimi - M.B.). Z listu pana Kossakowskiego* (* Wydawca listów Krasińskiego do ojca (PIW 1963) Stanisław Pigoń myli się co do tej osoby, pisząc: "Kossakowski - zapewne Karol - jeden z tych, o których wspomina Józef Krasiński, że się wcisnęli na pokoje Wincentego, by tam uprawiać szulerkę". W rzeczywistości w danym wypadku chodzi o W. Kossakowskiego wieloletniego zarządcę dóbr Wincentego Krasińskiego.) dowiedziałem się, że Babula później przyjeżdża do Warszawy. Niech Papa będzie łaskaw uściskać Jej nogi ode mnie i kłaniać się pannie Rychard. Czas dzisiaj mamy pochmurny, zimny, pełen ciemności i mgły. Jednak wyjadę na łowy, by co przywieźć do Warszawy. Ogród bardzo pięknie utrzymany przez Franciszka, ale nie wiem, co się znaczy, że niezmiernie rzadko widać na zamku lub oficynie głowy mularza. Całe dnie czasem przechodzą, a nikt nic nie robi na tych murach. (Widać z tego, że budowa neogotyckiego zameczku rozpoczęta została na długo przed powstaniem - M.B.). Od czasu wyjazdu Babuli nie było tu gości żadnych. Jutro mają jacyś sąsiedzi z Przasznysza przyjechać. Spodziewając się wkrótce zobaczyć Papę, kończę ten list zapewniając Go, że wszystkich dokładam starań, by dobrze postępować i niejedną odpieram pokusę. Zyg. Kras." Następny list wrześniowy znany jest już tylko z fragmentów przytoczonych w monografii J. Kallenbacha. Zygmunt pisał go z Warszawy po rozpoczęciu roku akademickiego. Generał przebywał w tym czasie na manewrach jesiennych i syn informował go dokładnie o swoim trybie życia. "Warszawa, d. 29 września 1828 ...Od 8 do 9 mam co dzień administracyę, wykładaną przez p. Kunata, od 9 do 11 konstytucyę przez Engielskiego, od 3 do 5 we środę, czwartek i piątek prawo polskie przez Bandkiego, od 5 do 6 w poniedziałek, środę i piątek literaturę przez Brodzińskiego, a we wtorki i piątki prawo kanoniczne przez X. Szaniawskiego... Babula ciągle jest zdrowa, ale nie w najlepszym humorze. Robię, co tylko mogę, by jej usłużyć i nie gniewać na siebie; po całych godzinach czytam jej z rana Frayssinousa, w wieczór L'Histoire de la Grande Armee przez Segura. To dzieło osobliwe bardzo się jej podobało, bo Segur zupełnie jednego z nią jest zdania, co się tyczy chęci Napoleona uwolnienia Polski... Byłem za pozwoleniem Babuli zawczoraj w teatrze na nowej komedyi Fredra pod tytułem Przyjaciele - może to naylepsza iest z iego utworów. Charaktery do naywyższey komiczności posunięte, osobliwe iest w tey sztuce porównanie arystokracyi pieniężney i rodu. Oboiey z nich wydane śmieszności, ale tak mistrzowsko, że trudno prawdy, choć trochę przesadzoney nie poznać [...], a pośród naywyższey komiczności, naywiększych żartów i śmieszności wznosi się zawsze coś szlachetnego i poważnego, coś z takiem ukształtowanego talentem, że otaczająca płaskość i śmieszność skazić go nie może..." Starościna Opinogórska od jesieni 1828 roku - ku wielkiemu utrapieniu wnuka - zamieszkała na czas dłuższy w warszawskim pałacu syna. Jej iście monarsze przybycie na Krakowskie Przedmieście opisał Zygmunt w jednym z ówczesnych listów do Amelii Załuskiej: "Sześćdziesiąt koni wypełniło dziedziniec naszego pałacu. Dziesięć powozów i furgonów odbyło swój wjazd tryumfalny. Babula wysiadła, otoczona przez męską i żeńską służbę pałacową. Widowisko było patetyczne i wzniośle wzruszające. Przedwczoraj byłem z Papą w Mińsku, gdzie witaliśmy Babulę. Szorstkość i zgorzkniałość jej charakteru zmniejszyły się nieco, ale jest tego jeszcze dość, aby uczynić życie me nieznośnym... Rozmawiano o Pani i Babula okazała się niezwykle czuła, powtarzając w ciągu kwadransa co najmniej pięćdziesiąt razy: nieboraczka(we francuskim oryginale listu to jedno słowo po polsku - M.B.). Potrwa ta czułość przez dwa lub trzy dni, a potem intrygi, awantury i grymasy wypełnią dom [...] Szef sztabu głównego Milberg był konno na spotkaniu Jej Ekscelencji wielkiej i potężnej Pani i dziedziczki z Dunajowiec [...] Ze wszystkich stron starość, brzydota i nuda. Spędzać w ten sposób młodość to gorzej niż umrzeć..." Te żartobliwo-melancholijne liściki francuskie, pisane do uroczej "cioci" Amelii - i przekazywane nieraz z pokoju do pokoju tego samego pałacu - były dla Zygmuntka nie tylko ucieczką od majestatycznej nudy, roztaczanej przez cezaryczną damę z Dunajowiec, lecz także jednym z nielicznych środków, umożliwiających mu manifestowanie rosnącego uczucia do starszej o osiem lat kuzynki. O miłości Zygmunta Krasińskiego do Amelii Załuskiej wspominają pamiętnikarze, którzy mieli sposobność stykać się z przyszłym wieszczem w pamiętnych latach sądu sejmowego. "Ja o tem wiedziałem - zwierza się w swoich Listach z podróży Antoni Edward Odyniec - przez to, że po każdym czwartkowym obiedzie, na których on (Zygmunt) jeszcze nie bywał, a ona (Załuska) prezydowała zwykle, jako jedyna dama i gospodyni domu, musiałem mu zdawać sprawę ze wszystkich jej słów u stołu, istotnie nieraz bardzo trafnych albo dowcipnych, a których on był ciekawszy niż literackich dysput z klasykami". Z tego samego źródła dowiadujemy się, że zakochany "siostrzeniec" zakradał się do salonu "ciotki" i tam "z ukrycia godzinami patrzył na nią, zazdrościł tym, co ją odwiedzali, szalał po prostu..." W listach do ojca, często nieobecnego w Warszawie z powodu podróży służbowych czy interesownych - Zygmunt wyrażał się o przedmiocie swej adoracji z ową żartobliwą dezynwolturą, jaką młodzi ambitni ludzie zwykli maskować cierpienia zranionych serc. Nazywał ją "mocarstwem nieprzyjacielskim", z którym prowadził "wojny" i zawierał "traktaty". "Z Panią Załuską jestem in statu quo -pisał w liście z 22 stycznia 1828 r. - Gada do mnie, przecinki robi, drwi, śmieie się ze mnie, ia zaś z zmarszczonemi brwiami siedzę spokoynie, czasem odpowiem, czasem zamilczę, czasem rzutem wzroku przymuszę ią spuścić oczy, ale przez cały obiad nayczęściey je suis en butte a ses plaisanteries (jestem celem jej żartów) - ale darmo". Amelia z Oppeln-Bronikowskich hrabina Załuska d'Archot de la Riviere et de Houmont, szesnasta baronowa de Houffalire, właścicielka odziedziczonych po ojcu dóbr Łaziska pod Orońskiem w Królestwie Polskim - pozostaje dla badaczy drażniącą zagadką, niemożliwą już dzisiaj do rozwiązania. O tej pierwszej "wielkiej miłości" Zygmunta Krasińskiego wie się stosunkowo najmniej. Biografowie poety zbywają ją krótkimi wzmiankami, a czasem nawet pomijają zupełnym milczeniem. Bo też dokumentacja tycząca tego tematu jest nieporównanie skromniejsza niż w wypadku "wielkich miłości" późniejszych: Henrietty Willan, Joanny Bobrowej czy Delfiny Potockiej. Brak tu jednoznacznego komentarza w postaci stosów korespondencji miłosnej, brak dramatycznych ingerencji ojca w życie uczuciowe syna. Ale pod pewnymi względami ta pierwsza miłość jest ciekawsza od romansów późniejszych i bardziej pobudza wyobraźnię. Na jej szczególny charakter wpływają: historyczne tło Sądu Sejmowego oraz fakt współżycia pod jednym dachem trzech osób bezpośrednio z tym dramatem sądowym związanych: najsurowszego sędziego z grona sądzących senatorów, żony jednego z podsądnych oraz szesnastoletniego akademika, przeżywającego rozdzierający konflikt między miłością do ojca a uczuciem solidarności z patriotycznymi kolegami z uniwersytetu. Józef Kallenbach - autor dwutomowej monografii o "latach młodych" Zygmunta Krasińskiego i najlepszy znawca archiwaliów biograficznych - z tego okresu - przedstawia, moim zdaniem postacie generała Krasińskiego i hrabiny Załuskiej w sposób nieco jednostronny. Generał występuje w dziele Kallenbacha nie tylko jako rozumny, konsekwentny i odważny patriota, który w obronie interesu publicznego nie waha się stawić czoła całej opinii publicznej - lecz również jako wzór cnót rodzinnych, wyrzekający się w imię opieki nad synem własnego życia osobistego i do końca dni swoich dochowujący wierności zmarłej żonie; pani Amelia prezentuje się w Kallenbachowskiej wizji jako wcielony anioł, wyzbyty wszelkich cech kobiecych poza rozumem, dobrocią, urodą i wdziękiem. W wypadku pani Załuskiej można ostatecznie to uproszczenie zrozumieć i usprawiedliwić. W czasach gdy Kallenbach zarządzał Biblioteką Ordynacji Krasińskich, znajdowały się tam jeszcze czynione przez Siżysia wypisy z listów pani Załuskiej, które w pewnym stopniu do takich sądów upoważniały ("Mam dla Ciebie uczucie czyste, czystsze, lotniejsze nad miłość - pisała pani Amelia w roku 1832 do zakochanego siostrzeńca - nie ma nic osobistego w mem przywiązaniu. Będę błogosławić tych, którzy Cię uszczęśliwią, będę kochać tych, których pokochasz, a kiedy świat cały Cię opuści, znajdziesz mnie taką, jaką dziś jestem. Przywiązanie moje do Ciebie jest tak czyste, że Aniołowie mogliby je przyjąć"). Poza tym w tradycji rodzinnej właścicieli Biblioteki podtrzymywano świeże jeszcze wspomnienie o zmarłej hrabinie Załuskiej jako świątobliwej osobie, która w ostatnich latach życia wstąpiła do zakonu, a czując zbliżającą się śmierć, kazała zawieść się do Opinogóry, aby "być pochowaną obok tych, których kochała". W rzeczywistości jednak uwielbiana "ciocia" Siżysia Krasińskiego nie była chyba aż takim aniołem, jak usiłuje zasugerować Kallenbach. Trudno sobie na przykład wyobrazić anioła, prezydującego na męskich, niekiedy dość pikantnych w treści bibkach literackich na Krakowskim Przedmieściu. Warszawska opinia publiczna w latach sądu sejmowego również nie uważała pani Amelii za anioła, czego najlepszym wyrazem był przytoczony już wiersz ulotny Do Polek wesołych w czasie trwania Sądu Sejmowego. Na obronę słomianej wdówki mówiono tylko to, że jej małżeństwo było nieudane i że z Romanem Załuskim nigdy nie łączyło jej prawdziwe uczucie. Warto też dodać, że pani Załuskiej bardzo nie lubił sympatyczny generał poeta Franciszek Morawski. Mistrz i miłośnik pięknej soczystej polszczyzny nie mógł wybaczyć "jedynej damie obiadów literackich" tego, co uderza jeszcze dzisiaj przy przeglądaniu jej korespondencji. Pani hrabina Załuska d'Archot de la Riviere - jakby dla podkreślenia cudzoziemskich elementów mężowskiego nazwiska - nawet w stosunkach z najbliższymi posługiwała się niemal wyłącznie językiem francuskim. Przypuszczam, że to właśnie z myślą o niej Morawski przesyłał Kajetanowi Koźmianowi dobre rady dla jego syna Andrzeja Edwarda, powracającego do kraju po dłuższym pobycie w Paryżu: - "Niechże mi tylko Druś po francusku wciąż nie trzepie. Niech wróciwszy do Polski dowiedzie, że śmieszność naszego małpiarstwa naybardziej mu się za granicą uczuć dała, niech gada wszystkim babom, że Polkom to nieszczęśliwe zacieranie języka narodowego wszystkie narody wymawiają... Niech na złość do bab naszych po polsku gada". I jeszcze jedna rzecz, do której przyznaję się z pewnym zawstydzeniem. W upartym dążeniu do "uczłowieczenia" mgławicowo anielskiej postaci pani Załuskiej pozwoliłem sobie oddać fotokopię jej pisma do zbadania uczonemu grafologowi. Orzekł, że jest to pismo osoby o dużych walorach umysłowych, lecz chłodnej, władczej i kapryśnej. Słowem: nic z anioła. Ulżyło mi na sercu, bo w stosunku do anioła nigdy bym się nie ośmielił wystąpić z domysłami podsuwanymi mi przez moją literacką (bądź co bądź) wyobraźnię. Otóż intryguje mnie bardzo natura stosunków między generałem Krasińskim a panią Załuską. Zarówno plotki pamiętnikarskie, jak i pewne poszlaki obiektywne zdają się przemawiać za tym, że opiekuna i wychowanicę łączyło coś więcej niż przywiązanie, wynikające z pokrewieństwa i opieki. Wiadomo, że czterdziestopięcioletni eks-dowódca lekkokonnych uchodził za niepoprawnego kobieciarza. O jego ekscesach w tej dziedzinie opowiadano szeroko nie tylko w Polsce, ale i we francuskim Orleanie jeszcze w kilkadziesiąt lat po biwakowaniu pod tym miastem polskiego pułku gwardii Napoleona. Po śmierci żony, wbrew sugestiom apologetycznych biografów, generał wcale nie wyrzekł się kawalerskich rozrywek; świadczą o tym rozmaite żartobliwe aluzje w listach Franciszka Morawskiego. Zastanawiam się więc, czy tego rodzaju człowiek mógł pozostawać obojętny na stałą obecność w swoim domu dwudziestoczteroletniej czarującej "słomianej wdówki", znajdującej się niewątpliwie pod urokiem jego bujnej męskiej indywidualności, a niezadowolonej ze swego małżeństwa i nie związanej żadnym głębszym uczuciem z nieobecnym mężem? Jeżeli zaś między tymi dwojgiem istniał choćby cień fascynacji erotycznej, wówczas niechęć generała do powtórnego małżeństwa mogłaby się tłumaczyć zupełnie inaczej, niż chce tego profesor Kallenbach. Łatwo też sobie wyobrazić, jak zaostrzyłoby to dramatyzm i tak już dramatycznego układu osobowego w pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Dla Zygmunta jego perypetie uczuciowe, nawet bez takich komplikacji musiały być wystarczająco męczące. Piękna "ciocia" początkowo odnosiła się do miłości szesnastoletniego "siostrzeńca" żartobliwie, potem - w miarę narastania jego miłosnego szaleństwa - z coraz większym niepokojem. Proponowała mu uczucia siostrzane, ale jemu to nie wystarczało. Osłoniła się tedy tarczą swego anielstwa, chociaż z pewnych wzmianek w korespondencji Zygmunta zdaje się wynikać, że owo anielstwo nie było wolne od pewnej dozy kobiecej kokieterii. Chyba nie darmo pisał Zygmunt o "udręczeniach, zazdrości i nienawiści" swego dwukrotnie powracającego uczucia ("takie już moje przeznaczenie, że ilekroć ujrzę tę kobietę - kochać ją muszę"), nie darmo nazwał na koniec przedmiot swej adoracji "potworem kobiecości". Przypuszczam, że dzisiejszy psychoanalityk mógłby niejeden wniosek wysnuć z uważnej lektury powieści Grób rodziny Reichstalów i Agaj-Han, napisanych w aurze tego uczucia. Szczególnie ciekawy dla badacza podświadomości byłby list młodego Krasińskiego, wysłany do hrabiny Amelii z Petersburga w dwa lata po powstaniu listopadowym. Zygmunt opisuje tam swój sen z 12 listopada 1832 r. Śniło mu się, że w ogromnym, wypełnionym trumnami kościele starał się odnaleźć ukochaną, lecz dostępu do niej wzbraniały mu ciągle jakieś przeszkody. "Znajduje wreszcie panią Załuską klęczącą za grobowcem - czytamy w streszczeniu Kallenbacha - a w chwili gdy ma się schylić nad jej głową, otwierają się drzwi z trzaskiem, jenerał wchodzi ubrany czarno, z czołem bladem i surowem, zdąża ku synowi z gniewem na licach". - Wtedy się przebudził. I jeszcze: wspomnienie krewnego Krasińskiego - Edwarda Raczyńskiego, opublikowane przed kilkunastu laty w wydanej w Londynie książce Krasiński żywy. "W archiwach pałacu przy ulicy Krakowskie Przedmieście 5, w Warszawie - pisze Raczyński - znajdowała się [...] szkatułka z drzewa różanego, zawierająca kilkanaście listów poety do jego pierwszej miłości Amelii Bronikowskiej, późniejszej Załuskiej [...] Amelia Załuska, jako starsza pani darzyła moją matkę przyjaźnią. Wręczyła jej szkatułkę z listami. Prosiła zarazem, by nie dostały się one do "literatury" [...] Podziwiała Zygmunta i może nawet go kochała, ale nie brała całkiem na serio jego romantycznych literackich uniesień. Tak przynajmniej twierdziła po latach. Jak było naprawdę, tego niedyskretny badacz owych spraw prawdopodobnie nigdy nie wyśledzi. Listy wraz ze szkatułką spłonęły w czasie oblężenia Warszawy w roku 1939". Poza adorowaniem "cioci" Amelii, nauką prawa i języków (w tym także arabskiego), pisaniem historycznych powieści oraz usługami lektora, świadczonymi despotycznej Babuli - czas syna szwoleżerskiego wypełniali przyjaciele ze studiów. W roku 1828 miał ich jeszcze trzech: młodego filozofa Konstantego Danielewicza, skłaniającego się ku literaturze, Konstantego Gaszyńskiego i Leona Łubieńskiego - syna generała eks-szwoleżera. Dwaj pierwsi pozostali wierni Zygmuntowi do końca życia, ostatni miał wkrótce zmienić się w najgorszego wroga. Ten drugi syn szwoleżerski, któremu wraz z Zygmuntem przypada w udziale historyczna szansa ponownego zbliżenia do siebie dwóch magnackich pałaców, zwaśnionych od lat dwudziestu - wychowywany w takich samych warunkach jak młody Krasiński i tak samo jak on wszechstronnie uzdolniony i wykształcony - pod pewnymi względami zdecydowanie się od niego różnił. Zygmunt z twarzy podobny do ojca, posturą i sposobem bycia przypominał matkę: niski, wątły szatyn, oczy miał piwne, a na policzkach - podobnie jak hrabina Maria Urszula - niezdrowe rumieńce. Matce zawdzięczał również wrażliwość i zdolność do melancholii. Leon Łubieński stanowił fizyczne przeciwieństwo kolegi i przyjaciela. Jak wszyscy Łubieńscy, grubokościsty, silnie zbudowany, włosy miał jasnoblond z odcieniem rudawym. Po matce - pięknej pani Konstancji - odziedziczył wielkie szafirowe oczy, urodę, wdzięk i wesołe usposobienie. "Kiedy wejdzie do salonu - pisała o nim kuzynka pani Łuszczewska, matka poetki Deotymy - to jakby tam wniesiono zapaloną lampę". Niesłychanie żywotny, inteligentny i pomysłowy, otoczony wierną świtą braci stryjecznych, opromieniony martyrologią swych wujów - Leon Łubieński odgrywał przodującą rolę wśród studentów Wydziału Prawa i Administracji i wywierał duży wpływ na młodego Krasińskiego. Obu synów szwoleżerskich zbliżała do siebie niepohamowana skłonność do przeciwstawiania się profesorom i uczestniczeniu we wszystkich uniwersyteckich niepokojach. Do pierwszej większej awantury doszło w listopadzie 1828 roku. "Zaszedł [...] fakt niemiły, w którym i Zygmunt Krasiński ubocznie odegrał pewną rolę - pisze Józef Kallenbach. - Dnia 14 listopada, na wykładzie historyi prof. Bentkowskiego, ktoś wśród słuchaczów rozmową wykładającemu przeszkadzał. Zdawało się Bentkowskiemu, że to Ludwik Wołowski, i po wykładzie ostro go za to skarcił, pomimo że ten zapewniał go o swojej niewinności. Gdy Bentkowski w ostrym tonie nakazywał Wołowskiemu milczenie, inni uczniowie zaczęli okazywać swoje nieukontentowanie. Rzekł im Bentkowski: Panów razem przestrzegam, że takie gburowskie postępowanie hańbi uczniów uniwersytetu. Na lekcyi następnej 17 listopada obrażeni uczniowie wytupali Bentkowskiego". Na tym Kallenbach swoją relację o zajściu kończy. Natomiast Roger Łubieński, wydawca i komentator korespondencji rodzinnej Łubieńskich, określa awanturę listopadową jako "zaburzenia polityczno-patriotyczne", związane z sądem sejmowym. Mogło tak być istotnie. Warszawa przeżywała w tym czasie stan wielkiego podniecenia. W radzie administracyjnej trwała jeszcze burzliwa dyskusja nad wyrokiem sądu sejmowego. Przedłużające się internowanie w stolicy senatorów zaczynało ważyć ujemnie na całokształcie spraw krajowych. "Opowiadają w mieście - donosił wszechwiedzący Mackrott - że p. kasztelan Hr. Ostrowski ponosi wielkie straty przez to, że nie może wydalać się z Warszawy i wskutek tego zaniedbuje interesy swoich nowych fabryk, które postawił w mieście Tomaszowie". Podobnie działo się w innych wypadkach. Równocześnie rozeszła się po stolicy wieść o zgonie u Karmelitów więźnia stanu, księdza Konstantego Dembka. Zmarły był przez pewien czas profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, może więc właśnie wiadomość o jego śmierci w więzieniu wywołała wrażenie wśród akademików i przyczyniła się pośrednio do konfliktu z profesorem Bentkowskim. Za taką hipotezą przemawiałby jeszcze fakt, że sprawca zajścia akademik Ludwik Wołowski - syn deputowanego Franciszka Wołowskiego i bratanek słynnej pianistki - był krewnym obrońcy księdza Dembka w sądzie sejmowym: mecenasa Jana Tadeusza Wołowskiego. Władze uniwersyteckie odniosły się początkowo do sprawy z całą surowością. Dwaj główni winowajcy: Ludwik Wołowski i Leon Łubieński skazani zostali na dwuletnią relegację z uczelni, pozostali uczestnicy awantury z Zygmuntem Krasińskim na czele - na relegację roczną. Łatwo sobie wyobrazić, co musiało się dziać w pałacach na Krakowskim Przedmieściu i na Królewskiej. Biografowie Zygmunta Krasińskiego zbywają całą sprawę kilkoma ogólnikami, zachowało się natomiast sporo wiadomości w korespondencji rodzinnej Łubieńskich. Pan Tomasz Łubieński już w początkach roku akademickiego wyrażał obawy, by Leon "czy to uwiedziony miłością własną, czy przykładem złośliwych a może nierozsądnej młodzieży", nie zboczył z drogi, na której chciała widzieć go rodzina. Wyrok władz uniwersyteckich zdawał się potwierdzać najgorsze przeczucia generała i wstrząsnął nim głęboko. "Mój syn Leon skazany jest na relegację z Akademii - żalił się ojcu w liście z 26 listopada 1828 r. - Felix (syn Piotra Łubieńskiego - M.B.) na cztery tygodnie aresztu, Staś (syn Jana Łubieńskiego - M.B.) na dwa tygodnie [...] Po wydanym wyroku byliśmy u Rektora, każden ze swojej strony, Jan, Henryk i ja, gdyż Piotra jeszcze nie było, i wszystko, co tylko czuliśmy, wynurzyliśmy. Jest nadzieja, że wyrok ten zaocznie zmodyfikowany zostanie, ale ja jeszcze temu nie bardzo wierzę i jakikolwiek bądź potym wydany będzie, już mnie zawsze jest bolesny. Tymczasem boję się już odjechać z Warszawy, gdyż z drugiej strony przyjazd Wielkiego Księcia, który wkrótce, jak powiadają, nastąpi, może także jaką w tej mierze zrobić zmianę. Jest to z drugiej strony moment, w którym najwięcej potrzebny jestem memu synowi, gdyż sądzę, że najwięcej na jego charakter działać potrafię [...] Tymczasem nie pozwalam mu się oddalać ani odwiedzać swoich kolegów, żeby nie robić komerażów, żeby nie pogorszyć interesu jego, jeżeli jeszcze może być zreperowany". Interwencje wysoko postawionych ojców u władz uniwersyteckich (zapewne ze swej strony interweniował również generał wojewoda Krasiński) odniosły nadspodziewany skutek. Kary uległy tak znacznemu obniżeniu, że pan Tomasz zaczął się z kolei martwić, czy osiągną one należyty cel wychowawczy. "Warszawa, 27 listopada 1828 Drogi Ojcze. Śpieszę donieść [...] że wyrok Rady Akademickiej został zmieniony, według nowego wyroku Leon i Wołowski zostali skazani na cztery dni aresztu, Felixs, Staś i inni obwinieni na dwa dni [...] Boję się, że ta kara podobnym sposobem wymierzona nie zrobi tego skutku na młodych głowach, które kara za istotne przewinienie wymierzona robić powinna. Jakkolwiek bądź nie mogę się nie cieszyć, że kara zwolniona została, bo jeżeli mi mój rozsądek każe życzyć, żeby poskramiać zbyteczną miłość własnego mego syna i chęć nadto wygórowaną działania, serce cieszy się, że mniej będzie miał do cierpienia". Obok listów generała Łubieńskiego zachował się w tej sprawie jeszcze jeden dokument: list szwagra generała, referendarza Józefa Morawskiego z Luboni, skierowany do młodego Łubieńskiego. Widocznie po pierwszym wyroku Leon, przerażony perspektywą wydalenia z uczelni i gniewem najbliższej rodziny, szukał ratunku u poczciwego wuja z Luboni, znanego z dobroci i cieszącego się wielkim mirem w całym klanie rodzinnym. List pana referendarza stanowi odpowiedź na nie znany biografom list Leona. Uważam za słuszne przytoczyć w całości treść tej sążnistej epistoły, gdyż jest ona niezwykle interesującym przykładem dydaktycznej retoryki swego czasu. Z niektórych fragmentów listu widać, że zacny pan referendarz, "wżeniony" w klan Łubieńskich, miał nieco inny stosunek do arystokracji niż jego wesoły brat, generał Franciszek Morawski. "Lubonia, 1 grudnia 1828 Kochany Leonie. Za największy dowód Twego do mnie przywiązania uważam, iż w smutku do mnie się udajesz. Twój Dziad dużo się na ten wypadek żalił, w ostatnim liście, który od niego odebrałem. Pochwalić Twego czynu nie mogę. Uszanowanie dla przełożonych jest koniecznością, tak prywatnego, jak publicznego życia. Lepiej, że ci się to zdarzyło w szkołach, jak później w urzędzie, co by już wtenczas powetowanem być nie mogło. Nie szemraj więc na wyrok, poddaj mu się z pokorą. Wnijdź szczerze w siebie, ile to już razy Twych Rodziców i Twego Dziadka zmartwiłeś Twemi postępkami. Bardzo czas Panie Leonie wyrzec się dziecinnej płochości, ojczyzna potrzebuje mężów, woła na ciebie, byś jej się poświęcił, czy nie jesteś czułym na jej potrzeby. Lecz by być mężem, potrzeba najpierw siebie przezwyciężyć, wybić się spod władzy własnych namiętności. Niewolnik moralny nie może się wznieść do wyższych szlachetniejszych ofiar, nieczystych danin ta Bogini Narodów nie przyjmuje. Jest w nich jakaś zaraza niebezpieczna życiu ciała politycznego. I tyżeś to miał być wyłączony z możności służenia współziomkom i krajowi. Piękne imię familijne, świetność do niego przywiązana, wkłada większe obowiązki. Czem wyżej, tem widoczniej chwale lub naganie podpadają Królowie Najjaśniejszej Panie. Nie tylko to do Królów ten wiersz zastosować należy, ale do wszęlkiej w Towarzystwie wyższości. Czegoż się nie mogą dopuścić Czuprynkiewicze lub Marankiewicze jeżeli Łubieńscy i Krasińscy zasługiwać będą na relegacyą. Poważne w narodzie nazwisko, jak sam wyznajesz, przed tysiącem ludu zostało nagannie wymienionym. I żyjący i pomarli przodkowie twoi wołają do ciebie, byś się stał ich godnym, byś się wyrwał z upodlenia, byś im powrócił własną wolą i siłą, coś im utracił zbytnią chęcią przedwczesnego, bo niedojrzałego wyzwolenia się. Nie masz złego, które by nie można w dobre zamienić. W nieszczęściu rozwijają się charaktery i niejeden z upadku powstał wyższym. Jesteś że zdolnym takiego przedsięwzięcia? Czytaj często i rozmyślaj życie wielkich ludzi, nie masz prawie żadnego, który by nie miał jakiejś słabości, od tego zaczęli, by ją przezwyciężyć. Patrz dalej jak siły swe moralne natężali, jak je coraz więcej wprawiali, by cnota stała się pomału dla nich łatwą i w szlachetny nałóg przemienioną. Tak robił Franklin, tak Kościuszko, tak wszyscy prawdziwie wielcy ludzie, którzy coś wielkiego dokazali. Do muzyki, malarstwa, do umiejętności potrzeba wprawy, to ręki, to myśli, a do cnoty nie miałaby być potrzebną wprawa. Za cóż by była zasługa, gdyby przychodziła bez natężenia sił i ponoszenia przykrości. W tej mierze rady Religii i żądania są też same, które codzienne doświadczenie w wszystkich powołaniach potwierdza. Nie wystawiaj się teraz po Warszawie na szyderstwa innych, unikaj Towarzystw, nie pokazuj się światu, dopiero jak twa relegacya się ukończy (z treści listu wynika, że pan referendarz nie wiedział jeszcze o złagodzeniu wyroku - M.B.), ale pracuj w naukach, a szczególnie nad swemi namiętnościami z całem natężeniem sił. Po dwóch latach pokaż się światu pełen nabytych wiadomości i uformowanych obyczai, a nawet za pomocą twej relegacyi staniesz się przykładem młodzieży. Nikt nie ma więcej litości nad nieszczęściem dziecka, jak Ojciec, Matka i Dziad. Skoro taką spostrzegą w tobie zmianę, oni rychlej ci darują winę, bo ich serca potrzebują ci darować. Masz dopiero 16 lat, gdybyś po skończonym 18 roku wyszedł z Akademii, miałbyś może wiadomości, lecz nie umiejętności, do których przetrawienia i zastosowania ich do świata rzeczywistego potrzeba dojrzałości wieku. Poświęć jeszcze 5 lat nauce, nic to dla Ciebie nie nadto, oprócz prawa i administracyi, ucz się technicznych wiadomości coraz wyżej się wznoszących, zapoznaj się z fizycznym światem, o którym dotąd mało masz wyobrażenia, a szczególnie poświęć całe 5 lat na zwalczanie siebie samego, którego w całem życiu będziesz potrzebował. Żywe charaktery, skoro się przyzwyczają do porządnej, to jest rozsądkiem kierowanej wrodzonej ich czynności, najwięcej są zdolne oddać przysług rodzajowi ludzkiemu, umieją tacy ludzie się multyplikować. Dwa lata prędzej czy później wnyjdą w życie rzeczywiste, wnet innych przegonią zasługą. Oto jest dla ciebie pole, oto moje wezwanie. Ściskam ciebie Józef Morawski". Zygmunt Krasiński był w gorszym położeniu od Leona Łubieńskiego, ponieważ nie miał oparcia w tak światłym i życzliwym pocieszycielu. A przypuszczać należy, że piekło, jakie wybuchło po pierwszym wyroku w pałacu na Krakowskim Przedmieściu, było jeszcze sroższe od burzy rodzinnej w pałacu przy ulicy Królewskiej. Generał Krasiński był znacznie bardziej próżny od swego dawnego subalterna z pułku szwoleżerów generała Łubieńskiego i jeszcze większe niż tamten ambicje i nadzieje wiązał z przyszłą karierą syna. Poza tym w oczach dumnego magnata i autora broszurki Apercu sur les Juifs de Pologne musiało być momentem szczególnie obciążającym, iż głównym sprawcą awantury na Uniwersytecie był "wychrzta" i "szlachcic jerozolimski" Ludwik Wołowski - członek rodziny frankistowskiej, która pierwszy patent szlachecki uzyskała dopiero w roku 1823. Skruszony Zygmuntek, odsiadując już swój areszt na najwyższym piętrze gmachu uniwersyteckiego, słał stamtąd przepraszające listy do położonego po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia pałacu ojcowskiego. "Kochany Papo! - pisał do zagniewanego ojca. - Pod samym strychem siedzę w ciepłym pokoiku, wiatr zimny naokoło mnie, naprzeciwko okna wieże św. Krzyża się czernią. Piszę i czytam. Teraz iadłem kolacyę, niezadługo położę się spać - niech Papa pewnym będzie, że drugi raz coś podobnego mnie nie spotka. Niech mi Papa przebaczy moie przewinienia. A ia przyrzekam uroczyście, że święcie dotrzymam słowa danego. Zygmunt Krasiński" W kilkanaście dni później, w zupełnie innym już tonie (i po francusku) informował Zygmunt o swej uniwersyteckiej awanturze "ciocię" Amelię, bawiącą w owym czasie w swoich Łaziskach pod Radomiem: "Miałem w tych dniach małą przygodę na Uniwersytecie, która naraziła mnie na kilka scen i na dwa dni aresztu - lecz te dwa dni były zaledwie złagodzeniem pierwotnej uchwały, powziętej przez Radę Uniwersytetu o wydaleniu mnie z jego murów. Jak Pani widzi, pozostaję stale w zgodzie z moim przeznaczeniem, które pewnego dnia zawiedzie mnie z pewnością na szubienicę, i tak wypełni się przepowiednia kogoś, kogo Pani zna równie dobrze jak i ja. Oczekując tego wydarzenia, pozostaję zawsze Pani oddanym i pełnym szacunku siostrzeńcem. Sig. Kr." W tym samym czasie generał Łubieński pisał do Guzowa: "Drogi Ojcze. Już tedy dzisiaj Leon wychodzi ze swego aresztu, odwiedzałem go codziennie, rozmawiając z nim, jak można najdłużej, żeby ile możności walczyć przeciw jego złym skłonnościom, zwracając całą jego uwagę do świętych zasad naszej Religyj, do której w każdym razie, w każdym zdarzeniu, wszystkie myśli i czynności nasze kierować winniśmy. Do Rejowca nie wyjadę aż po przyjeździe W. Księcia, jak się przekonam, że całe to akademickie dzieciństwo, nie pociągnie za sobą żadnego skutku". Surowy zazwyczaj dla akademików Apollo Belwederski - tym razem, prawdopodobnie ze względu na swe bliskie stosunki z generałem Krasińskim, okazał się wspaniałomyślny i nie zakwestionował złagodzonego orzeczenia władz akademickich. W połowie grudnia cała rzecz była już ostatecznie uładzona i pan Tomasz mógł spokojnie odjechać do Rejowca. Ciekawi mnie bardzo, czy ojcowie ukaranych studentów (zwłaszcza generał Krasiński) zabiegaliby w ogóle u władz uniwersyteckich o złagodzenie pierwotnego wymiaru kary, gdyby mogli byli przewidzieć, w jak zasadniczy sposób wpłynie ta zmiana wyroków na przyszłość ich synów. Bo przecież gdyby w roku 1828 dopuszczono do relegacji z uniwersytetu Leona Łubieńskiego i Zygmunta Krasińskiego, nie doszłoby między nimi do brzemiennego w skutki konfliktu w roku następnym. Być może, iż obydwaj młodzi ludzie poozostaliby w kraju i uczestniczyli w powstaniu. A jeśli nawet Zygmunt Krasiński wyniósłby z wojny jakieś obrażenia fizyczne, to nie doznałby owych straszliwych okaleczeń moralnych, które do końca życia pozostały w nim nie zabliźnione i wyraźnie zaciążyły nad całą jego twórczością. W tym samym czasie gdy Zygmunt Krasiński odsiadywał swą karę w karcerze uniwersyteckim, jego ojciec przeżywał dni wielkich nadziei. Wyróżniony jako jedyny z sędziów-senatorów pochwałą cesarską za postępowanie w Sądzie Sejmowym, czekał teraz na należną nagrodę, o której marzył i na którą pracował od chwili ustanowienia Królewstwa Polskiego. Z niepokojem i lękiem czekała na to również cała postępowa Warszawa. "Odgłos powszechny i niezawodny, jak utrzymują - odnotował w ostatnich dniach listopada 1828 r. Tymoteusz Lipiński - że jenerał wojewoda Krasiński ma zostać namiestnikiem!" W początkach grudnia ta sama wiadomość powtarza się w tonie jeszcze bardziej zdecydowanym. "Przyszły namiestnik wszystkim głowę pozawracał: wszędzie o nim tylko prawią, wnioski wyprowadzają i przewidują; nic wszakże w tej mierze nie mamy urzędowego, ogłoszą tylko, iż jenerał Kuruta odebrał sztafetę z Petersburga o nominacji Krasińskiego, którą W. Książę z sobą przywiezie". Ale powrót w. księcia Konstantego z Petersburga rozwiał nadzieje Krasińskiego i uspokoił lęki patriotów warszawskich. "Dnia 5 (grudnia) powrócił W. Ks. - pisał Lipiński. - Nie potrzebuję mówić, ile wszyscy jesteśmy ciekawi, co też nam przywiózł nowego i czym sprawdzą się choć w części ogłoszone wieści". I wkrótce potem: "Czwarty już dzień upływa od przyjazdu W. Ks., a cichość zupełna panuje o Krasińskim, nagle przestano i mówić. Okazuje się, iż to była tylko fałszywa wieść puszczona, ale dlaczegoż nabrała tyle pewności, a ten samem nabawiła tyle popłochu?" Tymoteusz Lipiński miał zbyt wysoko postawionych informatorów, aby pogłoski o nominacji Krasińskiego na namiestnika mogły być zwykłą plotką. Zapewne jakieś projekty w tej mierze istniały, lecz w ostatniej chwili coś musiało wpłynąć na ich odmianę. Kto wie, czy wyjaśnienie tej zagadki nie kryje się w krótkim raporcie agenta Mackrotta z 3 stycznia 1829 roku: "Na mieście opowiadają [...] że wielki książę wezwał do siebie generała Wincentego Krasińskiego i powiedział mu: Stracił pan zaufanie swego narodu, nienawidzą pana. Źle pan uczynił".. Ulga, jakiej doznała Warszawa po zdementowaniu plotek o wyniesieniu skompromitowanego senatora na najwyższe stanowisko w kraju, przejawiła się w nowej serii napaści na niego. Znowu pojawiły się w obiegu obraźliwe rysunki i wiersze, powóz generała parokrotnie obrzucono błotem i kamieniami, w towarzystwie spotykały go jawne despekty. 15 stycznia 1829 roku Mackrott donosił swoim zwierzchnikom: "Opowiadają, że gdy generał Wincenty Krasiński chwalił się w pewnym towarzystwie swymi bohaterskimi czynami w Hiszpanii, kapitan Mycielski (były więzień Karmelitów - M.B.) powiedział: Nic to wielkiego. I tu w Warszawie widzieliśmy niedawno, jak jeden człowiek wystąpił przeciwko czterdziestu. Była to aluzja do głosowania w Sądzie Sejmowym". Nie wiadomo dokładnie, w jakich okolicznościach nastąpiło to przykre dla generała Krasińskiego zdarzenie. Wiemy natomiast z monografii Kallenbacha, że na cztery dni przed datą figurującą w raporcie Mackrotta Zygmunt Krasiński przesłał nieobecnemu w Warszawie ojcu list, tchnący najczulszym synowskim przywiązaniem: "Warszawa, d. 11 stycznia 1829 ...Bardzo smutno w domu bez Papy, wieczory u Babuli długie, dnie w pokoju takie długie, wszystko idzie niezmiennie, posępnie, czas się toczy poważnie, powoli, tak jak postylion saski. Monotonia rozerwana tylko świstem wichrów lub brzękiem srebra, którym stół nakrywają, wielowładnie panuje. Ogień nawet wolniej zdaje się palić na kominku. A do tego czas zimny, niebo pochmurne, zasłane pościelą zimy dachy i bruki, wiatr ostry... Jeśli Papa rzuci okiem wśród podróży i ważniejszych zatrudnień na >>Zbigniewa<< (pierwotny tytuł powieści Władysław Herman i jego dwór - M.B.), zapewne nie spodoba mu się charakter Mestwina; ale musiałem go tak zbrodniczym wydać, żeby Zbigniewa uszlachetnić. Bo ten i ten występny, ale pierwszy w zamiarach i czynach, drugi tylko w czynach..." Równocześnie z plotkami o generale Krasińskim uwagę powszechną Warszawy zajmowały wieści o narastającym konflikcie między ministrem Lubeckim a senatorem Nowosilcowem. "Wielkie jest zajście między Nowosilcowem a Lubeckim - notował w pierwszych dniach stycznia 1829 r. Tymoteusz Lipiński. - [...] Na posiedzeniach rady administrac. ciągle toczą zwady i ostre czynią sobie przymówki. Lubecki okazuje się być nieugięty i z charakterem, pisał do cesarza wyłuszczając swój postępek w sprawie sądu sejmowego i odmalować miał Nowosilcowa we właściwym świetle. Wielu utrzymuje, iż rzeczy do tego doszły stopnia, że koniecznie jeden z nich miejsca swego pozbawiony będzie, inni zaś wnioskują, i co jest podobniejsze prawdy, że oba będąc rządowi potrzebni, oba na swoich posadach pozostaną". Stało się ostatecznie, jak przewidywał pamiętnikarz: obaj adwersarze zachowali swoje stanowiska. Ale Lubecki przeżył ciężkie chwile. Z początkiem roku cesarz przysłał dla niego dymisję na ręce wielkiego księcia Konstantego. Jednakże skończyło się na udzieleniu surowej nagany. Cesarzewicz, pomimo niechęci do Lubeckiego, nie chciał wyrzekać się usług najzdolniejszego ministra, który tak doskonale radził sobie z finansami Królestwa. Poza tym z załączonego do dymisji listu cesarskiego wynikało, że Mikołaj również nie życzył sobie jego odejścia, a dymisję przesyłał jedynie dla postraszenia zuchwałego "kniazika". Apollo Belwederski wezwał więc do siebie Lubeckiego, udzielił mu odpowiednio srogiej reprymendy, odczytał akt dymisji, a następnie w jego oczach "podarł ten papier, pogodził się z ministrem i kazał mu żyć w zgodzie z Nowosilcowem". Nieugięty Lubecki oświadczył, że ostatniego warunku wypełnić nie potrafi. Zgodził się jedynie zrezygnować z udziału w posiedzeniach Rady Administracyjnej, aby uniknąć spotkania z Zyzowatym. Cesarzewicz wyczuwając w rozmówcy upór nie do przełamania, machnął ręką i wyraził milczącą zgodę na to połowiczne rozwiązanie. Wieść o "uratowaniu" Lubeckiego rozeszła się szybko po Warszawie. "W tych dniach książę Lubecki miał długie posłuchanie u W. Ks. - notował z satysfakcją Tymoteusz Lipiński. Zdaje się, iż łaskawie był przyjęty, gdyż wrócił do siebie w dobrej myśli i humorze". Tymczasem inicjatywy gospodarcze księcia ministra rozwijały się z coraz większym rozmachem. Szczególnie duże zainteresowanie wśród warszawiaków wywołało odbyte 15 stycznia 1829 r. w salach Giełdy ogólne zgromadzenie akcjonariuszy założonego przy wydatnym udziale braci Łubieńskich Towarzystwa Wyrobów Zbożowych. Imieniem rady Towarzystwa Henryk Łubieński złożył sprawozdanie "o tymczasowych jej czynnościach i stanie funduszów". Niektóre fragmenty przemówienia były wręcz sensacyjne. Między innymi wyjaśniono warszawiakom zagadkę tajemniczego parowca, który taką sensację wywołał w stolicy w sierpniu ubiegłego roku. Tymoteusz Lipiński, odnoszący się pomimo swego młodego wieku z wyraźną nieufnością do wszelkich nowych wynalazków, w relacji z zebrania aż dwoma wykrzyknikami opatrzył słowa Henryka Łubieńskiego, wskazujące "potrzebę utrzymania własnym kosztem 6 do 8 okrętów, z których każdy ma kosztować najmniej po 15.000 talarów, do przewożenia mąki w różne części świata!!" Podniecony perspektywą posiadania przez Królewstwo własnej floty handlowej, kronikarz warszawski przytoczył w całości wywód referenta, uzasadniający to "niewiarygodne" przedsięwzięcie. "Jest nadzieja, że osobna utworzy się kompania, która zatrudni się zakupieniem lub zbudowaniem tych okrętów - mówił brat szwoleżerów Łubieńskich - lecz jeśli ten projekt skutku nie weźmie, towarzystwo stopniami do tego przyjść będzie musiało, tyle większych przełamawszy trudności, na tej się pewno (nie) zatrzyma, a wtedy każdy akcjonariusz za swoje sto złotych ujrzy z chlubą narodową wystawione gmachy, otworzony handel z innymi częściami świata. Gdzie dotąd zaledwie o waleczności Polaków rozlegał się odgłos, ujrzy okręta własne z flotą narodową przerzynające ocean i więcej niźli wrócone z tej miary błogie czasy Kazimierza W., Jagiellonów i Zygmuntów, w których nawy polskie obok cudzoziemskich zawijały do samych tylko portów Europy". Równocześnie z projektami budowy własnej floty minister Lubecki i jego współpracownicy snuli ambitne plany regulacji dróg wodnych, a przede wszystkim "obmurowania Wisły, z okazałym nabrzeżem opodal Zamku". Były to plany jak najbardziej konkretne, i w roku 1830 zwieziono już nawet materiał budowlany, potrzebny do ich realizacji. Ale ledwie rozpoczęte roboty przerwał wybuch powstania listopadowego. Po jego stłumieniu kamienie przeznaczone na budowę nabrzeża posłużyły zwycięzcom do wystawienia warszawskiej Cytadeli, która stać się miała później miejscem kaźni i straceń polskich patriotów. Ale wtedy - na przełomie lat 1828-1829 wszystko to było jeszcze pieśnią dalekiej przyszłości. O Wiśle rozmawiano w Warszawie dużo i często, lecz z zupełnie innych powodów. W rezultacie kaprysów atmosferycznych, ciągle przeplatających się z sobą odwilży i siarczystych mrozów, wędrujące kry zniosły most na Wiśle, odcinając Warszawę od jej gospodarczego zaplecza - Pragi. "Od kilku tygodni jak most zerwany został, artykuły żywności nader podrożały - martwił się Tymoteusz Lipiński - woda znacznie przybrała i wielka kra płynie, co niezmiernie trudnym a nawet niebezpiecznym czyni przewóz. Policja zabrania przeprawiać się; jednakowoż znajdują się tacy, którzy nie zważają na to, przewoźnicy zaś umieją korzystać, i po dziesięć złotych każą sobie płacić od osoby". A wkrótce potem: "Od dwóch tygodni mamy mocne i wzrastające mrozy. - Wiadomo, iż policja o dwa lub trzy stopnie mniej oznacza zimno, a to z przyczyny, aby wiktuały i inne materiały nie drożały. Zabawna jest rzecz stanąć na chwilę przed ratuszem, usłyszeć bowiem można ciągle sarkania ludu i innych przechodzących, że fałsz itd., że więcej nierównie musi być mrozu niż numera pokazują (na ratuszu wywieszano codziennie komunikaty meteorologiczne, sporządzone według obliczeń profesora Skrodzkiego z Uniwersytetu Warszawskiego - M.B.). Jak zmienna u nas jest temperatura, skoro dnia 23 wystawione było na ratuszu 23 stopnie, dnia zaś następnego tylko 4 stopnie, a w południe nierównie mniej". Karnawał warszawski roku 1829 - podobnie jak w trzech latach poprzednich - był smutny i ograniczał się jedynie do przyjęć oficjalnych, gdyż nad miastem wisiała jeszcze ciągle groza nie ukończonego procesu więźniów stanu. Jedną z nielicznych atrakcji tej ciężkiej dla warszawiaków zimy był przyjazd dwóch artystów z Moskwy: Włocha Ricciego i Rosjanina Sobolewskiego. "Pierwszy z nich śpiewa pięknie - reklamował gości Tymoteusz Lipiński - drugi zaś jest przyjacielem i zwolennikiem Mickiewicza, deklamuje z pamięci jego wiersze, opowiada, jak jest lubiony itd. ma jego wizerunek i opisanie portretu młodego poety we francuskim języku przez księżnę Zeneidę Wołkońską. Musi to być osoba czuła i nader exaltowana; skreślony przez nią obraz nieszczęśliwego wieszcza tak się podobał, iż z rąk do rąk pędem przechodzi, przepisują go, na pamięć umieją". Niech wolno mi będzie przy okazji przypomnieć, że dokładnie w tym samym czasie, kiedy warszawiacy uczyli się na pamięć francuskiego utworu księżnej Zinaidy Wołkońskiej o Mickiewiczu - w dalekiej syberyjskiej Czycie przyjaciel Mickiewicza, "szwaliżer" Michał Rukiewicz śpiewał staroświecką piosenkę francuską ku uciesze szwagierki księżnej Zinaidy - "byłej księżnej" Marii Wołkońskiej. Mały był wtedy świat i szczupły krąg znanych postaci! W końcu stycznia 1829 powrócił do Warszawy generał Fanshave, wyprawiony przed paru miesiącami przez wielkiego księcia Konstantego dla doręczenia cesarzowi akt i raportu sądu sejmowego. W związku z jego powrotem znowu rozszumiały się plotki. "Rozmaite krążą wieści o sprawie sądu sejmowego - notował Lipiński - jedni głoszą amnestją, drudzy utrzymują, że cesarz miał rzec, iż ponieważ nie ma zbrodni stanu, przeto sąd niewłaściwie wdał się w wyrokowanie, i że sprawa ta policyjnie musi być śledzona, co jeśli jest w istocie prawdą, tobyśmy i za rok nie doczekali się ukończenia. To znowu mówią, że ma być wyznaczony komitet z Petersburga dla porównania komisji śledczej z sądem sejmowym. Słowem, że prawdy wycisnąć nie można, wszystko tajemnicą jest okryte. Senatorowie ciągle siedzą w Warszawie i oddalić się nie mogą, wielu z nich znaczne szkody z tego powodu ponieśli, a mianowicie ci, którzy mają fabryczne zakłady lub znacznym nakładem gospodarstwo ziemiańskie prowadzą". Stan dręczącej niepewności ciągnął się jeszcze do połowy marca 1829 roku. Dopiero wtedy dowiedziała się ludność Królewstwa o ostatecznym zatwierdzeniu wyroku przez monarchę. Ale tę tak bardzo upragnioną Wielką Nowinę wyprzedziła Wielka Żałoba. W nocy z 5 na 6 marca 1829 roku zakończył życie senator-wojewoda Piotr hrabia Szeliga-Bieliński, powszechnie czczony prezes sądu sejmowego. 6 marca rano, nie wiedząc jeszcze o tym smutnym wydarzeniu, Tomasz Łubieński pisał do ojca: "Zdaje się, że Szanowny Wojewoda Bieliński nie doczeka końca sprawy, w której ostatki swojej siły moralnej położył, albowiem bardzo jest słaby, miał zapalenie kiszek, z czego go wyleczyli, ale zostało osłabienie niezmierne z ciągłą gorączką, gdy go nie boli i na nic się nie skarży". Pamiętnikarze twierdzą, że ten wspaniały starzec, który tak długo przeciwstawiał się nieugięcie najsroższym naciskom przemocy, załamał się pod naporem radosnego wzruszenia. Zgon jego nastąpił niemal bezpośrednio po poufnym zawiadomieniu go przez ministra sekretarza Stanu generała Stefana Grabskiego o zgodzie Mikołaja na wyrok sądu sejmowego. Stary prezes zdążył jeszcze napisać przemówienie na ostatnią sesję sądową. Tekst tego przemówienia przekazany został przez jego syna, senatora-kasztelana Jana Nepomucena Bielińskiego, jego następcy z urzędu - generałowi wojewodzie Wincentemu Krasińskiemu. Odejście człowieka, który w ciągu dwóch przeszło lat uosabiał w powszechnej opinii godność narodu, przejęło niewypowiedzianym smutkiem całą stolicę. Niemal w każdym domu przygotowywano się do uroczystego uczczenia jego pamięci. "Dopiero co zgasł, a już wszędy odgłos słyszeć się daje: co to będzie za świetny jego pogrzeb! - niepokoił się związany z Komisją Oświecenia Publicznego Tymoteusz Lipiński. - Z tego powodu obawiamy się, aby młodzież, a mianowicie akademicka, nie przestąpiła granic żarliwości w okazaniu swych uczuć i oddaniu ostatniej posługi zmarłemu". Jak się okazało, obawy kronikarza nie były bezpodstawne. Młodzież akademicka uczyniła z pogrzebu Bielińskiego wielką demonstrację patriotyczną. Zabalsamowane zwłoki Wielkiego Senatora wystawiono na pokaz publiczny dopiero 11 marca. Opóźnienie to dało powód do plotek, że przyczyną śmierci było otrucie - co zwiększyło jeszcze podniecenie tłumów cisnących się do obejrzenia ciała zmarłego. "Wielkie mnóstwo osób wszelkiego stanu i wieku nawiedza je tak dalece, iż z trudnością dotłoczyć się można - zapisał kronikarz. - Jutro o godzinie 4 wieczorem przeniesione zostanie do kościoła św. Krzyża, gdzie wielkie czynią przygotowania w urządzeniu katafalka itd. Policja czynnie się zajmuje od dwóch dni czyszczeniem ulic, przez które orszak ciągnąć będzie". Pogrzeb odbył się 12 marca. Wszechobecny i wszechwiedzący Lipiński odnotowuje w swoim diariuszu szczegóły, "o których wzmianki być nie może w pismach publicznych". Dowiadujemy się więc między innymi, że: "W. Książę w tejże chwili znajdował się na pogrzebie porucznika woj. ros. Szultza. Nowosilcow od Długiej ulicy, gdzie nieboszczyk mieszkał, przechadzał się ponuro aż na Nowy Świat i był świadkiem zbierających się widzów i szykujących się na trotoarach, wznosił czasami wzrok posępny na pootwierane okna, zapełnione ciekawymi, których było pełno na dachach, gzymsach, bramach. Uczniowie uniw. za poprzednim umówieniem się, w liczbie około 300, wystąpili porządnie i chędogo ubrani, wszyscy w czarnych chustkach na szyi, i uszykowali się blisko mieszkania ś.p. prezesa sądu sejmowego [...] Gdy orszak wyruszył za postępującymi po wielkim błocie senatorami, szli akademicy w ściśniętej kolumnie, trzymając się ściśle za ręce [...] Stanąwszy przed kościołem św. Krzyża, już dobrze wieczorem wnieśli senatorowie trumnę; mnóstwo zaś policji zaczęło wzbraniać wstępu do kościoła; tu powstał krzyk i wrzawa, a za danem hasłem hurmem rzuciła się młodzież, postrącała służalców policyjnych ze schodów i niejako szturmem zdobyła podwoje świątyni. W kościele miał mowę kaszt. Bniński. Przepomniałem powiedzieć, iż kasztelani: Sierakowski niósł order orła białego, Wichliński św. Stanisława, Wodzyński legii honorowej, a Bniński serce nieboszczyka". Następnego dnia w kościele Św. Krzyża odbyło się nabożeństwo żałobne. "Uczniowie uniw., w tejże liczbie co i dnia wczorajszego, otoczyli katafalk, stojąc tuż za siedzącymi senatorami. Mowę z pamięci miał ks. wda Czartoryski. Po wielkim kondukcie, odbytym przez pięciu biskupów, zanieśli senatorowie zwłoki do dalszego kościoła. Akademicy uszykowawszy się przy drzwiach do grobu prowadzących, nie dopuścili policji mieszać się do niczego, odebrawszy klucz otworzyli drzwi, a po wpuszczeniu senatorów i niektórych znakomitszych osób nie dopuścili nikomu wstępu, zwłaszcza damom, oświadczając iż niepotrzebna jest w tej chwili ich obecność. Tu dopiero rzucili się na trumnę i do szczętu ogołocili ją z ozdób i obicia. Wzruszony do łez kasztelan... Bieliński w krótkich wyrazach oświadczył młodzieży wdzięczność za oddaną ostateczną ojcu posługę, a odjąwszy krepę od kapelusza, prosił, aby przyjęli za upominek". Tymoteusz Lipiński w swojej obszernej relacji z uroczystości pogrzebowych przeoczył jednak pewien charakterystyczny epizod, którego nie powinno zabraknąć w opowieści o byłych szwoleżerach. Epizod ten można odnaleźć we Wspomnieniach Andrzeja Edwarda Koźmiana. "Pochód był wspaniały - potwierdza młody Koźmian. - Senat, obywatele, wszyscy przytomni mimo pory wilgotnej i błotnej postępowali pieszo za karawanem. Wtenczas to idącego także pieszo jenerała Krasińskiego uczniowie szkół czy to podmówieni, czy z własnego zuchwałego popędu - ścisnąwszy w tłumie między sobą wtrącili jakby przypadkiem w rynsztok, tak iż ledwo w nim nie upadł, i obryzgali błotem..." Zaprzyjaźniony z domem Krasińskich pamiętnikarz jak najsurowiej potępił wybryk studentów: "Ten nieprzyzwoity czyn młodzieży, która przyznawała sobie prawo sądzenia i karania starszych i dawniej zasłużonych, był smutnym objawem ducha, który już ją wtenczas opanował i dawał już przewidywać, jaką przyszłość krajowi pokolenie tak zarozumiałe i uzuchwalone zgotuje..." Czymże jednak był ten akt młodzieńczej zemsty, wymierzonej skompromitowanemu senatorowi, wobec poniżenia i cierpień, jakie poczynając od następnego dnia, stać się miały udziałem jego niewinnego syna. Wszystko zaczęło się od nierozsądnego zarządzenia władzy uniwersyteckiej, która - obawiając się demonstracji akademickich na pogrzebie Bielińskiego - "ogłosiła nakaz, aby w dniu obrzędu wszyscy bez wyjątku uczniowie znajdowali się na prelekcyach". Rozdrażnieni zakazem, studenci uniwersytetu związali się słowem, że na pogrzeb Bielińskiego pójdą. Jednakże z różnych relacji ówczesnych można wywnioskować, że spora liczba akademików, poddając się woli rodziców, wyłamała się z koleżeńskiej solidarności i w pogrzebie nie uczestniczyła. Mackrott w swoim sprawozdaniu z uroczystości żałobnych pisał, że maszerujący w kondukcie studenci, "widząc w oknach kolegów, nie biorących udziału w pogrzebie, gwizdali i wołali: łajdak! szelma! gałgan! Ale tylko dwaj z nie uczestniczących w manifestacji akademików ulegli swym ojcom aż tak dalece, że w dniu pogrzebu ośmielili się przyjść na uniwersytet i słuchać wykładów. Jednym z nich był syn prezydenta Warszawy Karola Fryderyka Woydy, drugim - Zygmunt Krasiński. Nie dowiemy się nigdy, jakich środków użył Opinogórczyk, aby skłonić syna do sprzeniewierzenia się danemu słowu i wystawienia na słuszny gniew kolegów. Roger Łubieński, opierając się zapewne na informacjach uzyskanych od potomków Zygmunta Krasińskiego, tłumaczy to po prostu przymusem fizycznym: "Generał Wincenty Krasiński, dowiedziawszy się o zamierzonej manifestacyi studentów, zakazał już w willię dnia tego swojemu synowi w niej uczestniczyć. Zygmunt jednak oświadczył, że żadna groźba ani zakaz nie potrafi go wstrzymać od poddania się woli jednomyślnej kolegów i że na pogrzeb z nimi pójdzie. Ojciec widząc bezskuteczność słów swoich, kazał syna dnia tego z rana przemocą w piwnicy pałacu na klucz zamknąć, i dopiero po skończonym obrzędzie pozwolił go wypuścić". Oczywiście, że ta upraszczająca wersja, mająca na celu uchronienie pamięci poety przed wszelkimi zarzutami, musi być odrzucona z tej choćby przyczyny, że jest stwierdzone ponad wszelką wątpliwość, iż Zygmunt podczas pogrzebu słuchał prelekcji profesora Bandtkiego, nie mógł więc siedzieć w piwnicy ojcowskiego pałacu. Wszystko przemawia za tym, że generał uciekł się raczej do terroru psychicznego, że zastosował wobec syna najdalej posunięty szantaż uczuciowy, że kazał wybierać Zygmuntowi między honorem a miłością do ojca. "Wyobraź sobie, że masz wybierać śmierć ojca lub matki, syna lub córki - pisał w związku z tą sprawą Andrzej Edward Koźmian - a pojmiesz męczarnie tych, których los stawia między sprzecznymi targaniami sumienia". Tak czy inaczej, jest faktem nie podlegającym żadnym wątpliwościom, że w dniu pogrzebu prezesa Bielińskiego akademik Zygmunt Krasiński pojawił się w pustym audytorium uniwersyteckim, aby słuchać prelekcji profesora Bandtkiego o dawnym prawie polskim. Konsekwencje tego faktu opisał obszernie niezawodny Tymoteusz Lipiński. Do awantury doszło nazajutrz po wykładzie profesora Ludwika Osińskiego, jednego z najbliższych przyjaciół generała Krasińskiego i stałego bywalca obiadów czwartkowych na Krakowskim Przedmieściu. "Prelekcje literatury pols. wykładane przez prof. Ludwika Osińskiego ciągle są uczęszczane przez liczną publiczność - czytamy w marcowych zapiskach Lipińskiego. - Dnia tedy 14, gdy już sala zapełniona była, zaledwie ukazał się Zygmunt Krasiński, uczeń uniw. a syn jenerała, powstał szmer wielki, tupanie nogami i głośne okrzyki: precz! won Krasiński! Wśród tego zgiełku przecisnął się on przez całe audytorium i umieścił się tuż przy katedrze; za ukazaniem się profesora ustała nagle wrzawa. Po skończonej prelekcji każdy ociągał się z wyjściem, oczekując, jaki tego zamieszania będzie koniec. Aliści zaledwie ruszył się Krasiński, na nowo powstały hałasy, skupiali się koledzy koło niego, zowiąc go podłym, nikczemnym, słychać było: oberwać mu guziki, obwódki u munduru itp., a tak popychany i szkalowany z drugiego piętra aż na dół był nieustannie. Niechęć i niejako zemsta stąd pochodziła, iż Krasiński w chwili pogrzebu Bielińskiego znajdował się na prelekcji prof. Bandtkiego, który swoim trybem wykładał dwugodzinny kurs, mając tylko dwóch słuchaczów: syna prezydenta Wojdego i owego tak sromotnie pokrzywdzonego młodzieńca. Już na rannej prelekcji był Krasiński wysykany i tłómaczył się współtowarzyszom, że musiał być posłuszny woli starszych - ma się rozumieć ojca. Lękać się wypada jakich nieprzyjemnych skutków dla ogółu uczniów". Zygmunt Krasiński jako poeta - w przeciwieństwie do Mickiewicza i Słowackiego - unikał wprowadzania do swej twórczości nie zamaskowanych treści autobiograficznych. Jedynym chyba wyjątkiem od tej zasady była okropna scena z 14 marca 1829 roku, kiedy rozjuszeni koledzy, z niedawnym jego przyjacielem Leonem Łubieńskim na czele, lżąc go i szarpiąc, spychali w dół po schodach gmachu uniwersyteckiego. Scena ta tak mocno wbiła mu się w pamięć, że już u schyłku życia w ostatnim większym utworze, jaki wyszedł spod jego pióra, odtworzył ją z fotograficzną niemal dokładnością. Utwór ten ukazał się dopiero po śmierci poety, jako Niedokończony poemat, ale w pierwopisie nosił tytuł Nieboskiej komedii część pierwsza. Bohater utworu Młodzieniec mówi do przyjaciela Aligiera: "Ot, widzę ten stary budynek, w którego salach tysiąc równienników moich siedzi, a nauczyciele z katedr mówią do nas. Widzę te w węża załamane schody - i zakręt ten - i wschód ten sam kamienny [...] Nieprawdaż, harde było ze mnie chłopię, choć niedorosłe i wątłe na siłach... przechodziłem wśród nich wszystkich z dumą na czole, świadom, że mnie nienawidzą - lecz czemu, nieświadom! Ścisnęli się kołem i coraz mi ciaśniej! krzyczą: >>panicz! panicz!<<, jakby hańbą być miało, że wskazać mogę, gdzie za ojczyznę gardło dał niejeden z ojców moich i w jakim leży pochowan kościele. Boże! w piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło - poręczy żelaznych się uchwyciłem - oni ciągną mnie na dół - za ręce, za nogi, za płaszcza zwoje. Byłbym może pod ich stopy runął, ale tyś się ukazał. Krzyknąłeś - oni odpadli ode mnie, jak liście suche odpadli ode mnie. [...] Tak, czuję jeszcze twój uścisk. Słyszę jeszcze głos twój: oni niesprawiedliwi, Ty bądź więcej niż sprawiedliwy - przebacz im w duchu i kochaj ich w czynach. - Potem zeszliśmy razem, a tyś przechodząc wśród nich spokojnym czasem powtarzał głosem - hańba wam!" Zakończenie sceny literackiej również zostało zaczerpnięte z prawdziwego przeżycia. Żywym odpowiednikiem Aligiera był przyjaciel Zygmunta Krasińskiego Konstanty Danielewicz, który 14 marca 1828 roku obronił go przed kolegami. (Przy przedpołudniowej awanturze na uniwersytecie występował w jego obronie Konstanty Gaszyński). Publiczny skandal po prelekcji profesora Osińskiego narobił za dużo hałasu, aby mogło się odbyć bez ingerencji władz uniwersyteckich. Ale postępowanie w tej sprawie przesłoniły stokroć ważniejsze, z dawna oczekiwane wydarzenia polityczne. "Dnia 15 zgromadziła się rada admin. Królewstwa na nadzwyczajne posiedzenie - głosi zapis w marcowym diariuszu Tymoteusza Lipińskiego - oczekujemy wkrótce jakiego znacznego wypadku. Być może, iż przybycie dnia wczorajszego kuryerem z Petersburga pułk. fliegel-adiutanta ces. Haukego (Józefa) było powodem zebrania się rady. Słychać, czemu jednak wiary zupełnie dać nie można, iż jutro ma być ogłoszony wyrok sądu sejmowego". I zapis z dnia następnego: "Dzień 16 będzie dla nas długo pamiętnym, dnia bowiem tego wzięła koniec sprawa tyle nas zajmująca, na którą nawet Europa miała zwróconą uwagę. O godzinie 10 ujrzano porozstawiane straże wojskowe na placu Krasińskich, co potwierdziło wieść wczorajszą; wnet zgromadził się sąd sejmowy, a jener. wda Krasiński, podług organizacji tego sądu zajmując miejsce zmarłego prezesa, przemówił słów kilka, poczem polecił odczytanie wyroku z motywami potwierdzonego przez Naj. Pana. Następnie wezwano słuchaczów na ustęp i wyznaczono deputację do przyjęcia rady admin. Powstawszy senatorowie za jej zbliżeniem się zrobili miejsce między sobą członkom Rady. Prezydujący w Radzie odczytał reskrypt w imieniu Naj. Pana, zawierający naganę dla sądu sejmowego i na ten zakończyło się to posiedzenie i wielka ta sprawa. Obwinieni nie byli przytomni; po odczytaniu wyroku polecił zastępujący prezesa sądu prezesowi (Rady Administracyjnej), aby obwinionym w miejscach przez nich zajmowanych po dopełnieniu formalności wyrok odczytał. Lubo nagana dana sądowi sejm. jest surowa i niejako zagraża nam utratą bytu politycznego, wszelakoż że widzimy już przynajmniej koniec położony tej sprawie, wielka z tego powodu panuje powszechna radość... Każdy z senatorów otrzymawszy drukowany egzemplarz napomnienia ces. wybiera się co żywo opuścić stolicę, w której obrębie tak długo był zatrzymany. Dnia tegoż po wypełnionej formalności wypuszczony został Załuski i Sołtyk, pierwszy udał się zaraz do gen. Krasińskiego i wieczorem wyjechał na wieś do żony, drugi zaś w lektyce zaniesiony do syna, tak jest osłabiony, że jasności dziennej znieść nie może; jedna ręka mu uschła, w drugiej mało ma władzy, z trudnością poznaje znajomych. Co do innych: ks. Dembek zmarł od kilku miesięcy, Krzyżanowski, Majewski, Plichta, Grzymała w lipcu wywiezieni zostali do Petersb. mówią za rzecz pewną, iż dwaj pierwsi, jako z prowincji polsko-rosyjskiej rodem, tamże odsiedzą karę więzienia; dwaj drudzy w tych dniach mają wrócić [...] O Zabłockim zaś nie można powziąć żadnej wiadomości, co się z nim stało. Wszyscy znaczne koszta ponieść muszą, porachowano im bowiem do 4000 złp. za czynność, 500 złp za karety przywożące ich na sesje sądowe, opłatę stępla i muszą solidarnie zapłacić 13.000 złp. pod tytułem potocznych wydatków. Nie wiadomo, co pod tym artykułem rozumieją, domyślamy się tylko, że to jest wynagrodzenie dla szpiegów". Razem z głównymi więźniami stanu zwolniono także wszystkie osoby przetrzymywane aż do tego czasu w areszcie śledczym. W związku z tym warto przytoczyć charakterystyczną informację o okolicznościach towarzyszących wypuszczaniu na wolność jednego z założycieli Towarzystwa Patriotycznego hrabiego Ignacego Prądzyńskiego - późniejszego wodza i kronikarza wojny 1831 roku. "Pułk. sztabu kwatermistrzostwa Prądzyński - brzmi odnośny przekaz kronikarski - po trzech latach więzienia w klasztorze Karmelitów na Lesznie tak dalece utracił władzę nóg, iż chwiał się i o swej mocy postępować nie mógł. Gdy się meldował na pokojach, przystąpił do niego uprzejmie W. Książę, powitał i rzekł po francusku: >>bądź przekonany, iż przez czas twego aresztu więcej od ciebie i twojej żony na tem cierpiałem<< - a obróciwszy się do jenerała Hauke, ministra wojny, ozwał się: Comptez lui ceci pour une compagne (niech pan mu to zaliczy jako kampanię wojenną)." 16 marca 1829 roku w godzinach popołudniowych, kiedy cała Warszawa cieszyła się z zakończenia trzyletniego procesu politycznego, w gabinecie rektorskim Uniwersytetu Warszawskiego jego magnificencja rektor ksiądz profesor Wojciech Szweykowski przeprowadził osobiście przesłuchanie akademika Zygmunta hrabiego Krasińskiego w związku z zajściami z 14 marca. W rezultacie przesłuchania sporządzono protokół, którego treść wraz z innymi dokumentami tej sprawy przetrwała w aneksach do monografii Józefa Kallenbacha. "Dnia 16 marca 1829 Wezwany przez rektora i badany p. Zygmunt Krasiński, uczeń Uniwersytetu, z okoliczności zaszłych przed prelekcyą i po prelekcyi prof. Osińskiego, oświadczył, że został znieważony, od kogo? nie wie! w szczególności, bo głosy były liczne i tłumne, a na prelekcyi tej znajdowało się wiele osób nie należących do uniwersytetu, nikogo zatem w szczególności wymienić nie może. Jakie słowa były znieważające, tego od wrzasku ogólnego nie rozeznawał i nie pamięta, >>to tylko pamiętam, że skorom się tylko pokazał w sali, zaczęli na mnie sykać, tupać i kiedym wychodził toż samo czynili<<. Także oświadczył, iż lubo doznał zniewagi, nie myślał wcale zanosić skargi i nie zanosi, ani żąda, by za niego był kto karanym. X. Szwejkowski". Z protokołu tego jak i z następnych dokumentów widać wyraźnie, że cała ta historia była niezmiernie kłopotliwa dla władz uniwersyteckich: zarówno ze względu na wysokie stanowisko ojca znieważonego akademika, jak i na drażliwe tło polityczne zajścia. Dalszy ciąg sprawy rozegrał się w cztery dni później - 20 marca. Szczegółowe o tym informacje zawiera raport urzędnika czuwającego nad porządkiem na Wydziale Prawa i Administracji: inspektora wydziałowego Honoriusza Carre, przesłany bezpośrednio po zajściu inspektorowi generalnemu Uniwersytetu. "Gdy dziś uczeń Zygmunt Krasiński wszedł do auditorium, gdzie od 5 do 6 literatura polska przez Wielmożnego profesora Brodzińskiego wykładaną być miała - głosił raport stróża porządku uniwersyteckiego - dało się słyszeć po lewej stronie małe szurgotanie nogami, które ustało, jak tylko tenże uczeń poprosiwszy o głos z niemałym zapałem do obecnych uczniów w te się odezwał słowa: >>oskarżony jestem, jakobym miał powiedzieć, że mąż, który niedawno pochowanym został, nie wart jest szacunku. Ponieważ tego przed nikim nie powiedziałem, że nawet o tym nie myślałem, ogłaszam za fałsz i potwarz, co tylko w tej mierze kto powiedzieć może; gdy twierdzą, żem miał któremu z kolegów oświadczyć, niechaj występuje ten, który miał to ode mnie słyszeć. Niechaj występuje! Dlaczego nikt się nie odzywał?! Gdzie jest?! Co mam z tego wnosić, zdaje się, że więcej nie potrzebuję dla przekonania, że na mnie potwarz rzucona jest. Byłem wprawdzie z tej przyczyny od kolegów znieważony, lecz im to z serca daruję, nie oskarżyłem ich i nie oskarżę<<. Jak skończył te słowa, wszedł W-ny Brodziński do audytorium. Prelekcya była wykładana w przykładnej spokojności. Ledwie opuścił salę, występuje uczeń Leon Łubieński i zapewnia wszystkich słowem honoru, że to jemu powiedział Zygmunt Krasiński, gdy szli razem na prelekcyę finansów. Tu dopiero wszczęła się żywa kłótnia między jednym i drugim. Nareszcie po długich sprzeczkach Zygmunt Krasiński wyzwał formalnie Leona Łubieńskiego na pojedynek, nazywając go kłamcą i potwarcą. Wtem W-ny Brodziński, któremu podinspektor Rosiński dał znać, powrócił do auditorium. Uwiadomiony od podpisanego o wszystkiem, wzywał uczniów, aby do przybycia JW Rektora zatrzymali się w audytorium. Dopiero zaraz zabrał głos, gdy doniósł mu bedel, że JW Rektora w domu niema. Tyle dokazał prośbami, uwagami i znaną wymową, iż do podania sobie przyjacielskiej ręki obie strony nakłonił z wielkiem ukontentowaniem obecnych audytorów, którzy przez niejaki czas jednomyślnie wołali: >>zgoda, zgoda, niechaj wszystko będzie zapomniane!<< Gdy to się stało, spokojność ledwie nie była przerwana przez krzyki jakiejś cudzej młodej osoby, której kazano wyjść z audytorium (młody człowiek, który usiłował zapobiec pogodzeniu się stron, został zidentyfikowany jako Gurowski. Jego bliższe dane personalne są w dokumentach sprawy jak gdyby celowo zatarte. Zdaje się jednak nie ulegać wątpliwości, że był tojeden z braci Gurowskich, należących do "partii kaliskiej" i związanych już w owym czasie ze spiskiem podchorążych - M.B.). Zaraz po skończeniu prelekcyi chciał inspektor wydziałowy wszystko ustnie W-mu Inspektorowi Jeneralnemu opowiedzieć, lecz nie zastawszy go w domu, ma za obowiązek uskutecznienie tego na piśmie. Dan w Warszawie 20 marca 1829 r. Honoryusz Carre". Tego samego dnia - pod bezpośrednim wpływem zajść na uniwersytecie - generał Tomasz Łubieński napisał długi list do patriarchy klanu, rezydującego od roku w Guzowie - głównym majątku rodowym w województwie warszawskim. "Warszawa, 20 marca 1829 Drogi Ojcze. Ja tutaj teraz innego gatunku mam kłopoty. Nieszczęśliwy ten patryotyzm kaliski, czyli raczej Wielkopolski, który tylko na miłości własnej, na próżniactwie się opiera, a bierze swoje źródło w najmniej szlachetnych uczuciach, przybierając jednak płaszczyk miłości Ojczyzny, coraz więcej się rozszerza w Akademyi, zapominając powołania, dla którego Rodzice ich odesłali, zamiast pracować, uczyć się, kształcić się na obywateli, nic nie robią, tylko się schodzą, żeby dyskutować, naganiać wszystko, co drudzy robią i przemyślać o sposobach, jakby na przekorę władzy działając, dogodzić miłości własnej, nadając sobie znaczenia, którego mieć nie powinni i które im tylko niejako nadaje słabość władzy i nierozsądne ich prowadzenie. Nieszczęściem żywy, bystry charakter Leona, pełnego miłości własnej a nie mającego dosyć zasad religijnych, robi go niejako szefem wszystkich podobnych wichrzycieli, bo ich inaczej nazwać nie mogę, nic się więc nie robi w Akademyi, żeby albo istotnie on do tego nie należał, albo żeby nie uważano go za herszta, choćby nawet istotnie nim nie był. Ja nieraz przemyśliwałem, czyby nie lepiej było wywieźć go za granicę do jakiej Akademii obcej, oddalając go od stosunków, które go utrzymując w tej błędnej drodze, nie dozwolą mu nawet z niej wyjść, a z nierozsądkiem i żywością, która ich wiekowi towarzyszy, mogą doprowadzić do najzgubniejszych czynności. Już zamyślałem udać się do W. Księcia, wyznając mu prawdziwą przyczynę mojej obawy, prosić o pozwolenie oddania go do innej Akademii zagranicznej. Oburzony niektóremi zbyt lekkomyślnemi rozmowami, które mnie doszły, przywołałem go i powiedziałem mu, żeby wybrał między mną i moją familią a drogą, jaką zamyśla przedsięwziąść, albowiem oparci na zasadach religijnych, byliśmy i jesteśmy pewno dobrymi Polakami, ale pewno się odwrócimy od tego, który by inną jaką drogą mógł zamyślać do tegoż dążyć celu; niechaj się nie myli, jeżeli widząc, jakim sposobem wszyscy się do nieszczęśliwych aresztowanych interesowali, sądzi, żeśmy mogli ich czyny, ich zamiary aprobować. Już chciałem go wieźć do Ojca, żeby mu to w Jego oczach powtórzyć, powtarzając że nie chcę znać syna, tylko cnotliwego, bogobojnego, opartego na zasadach świętej naszej religyi, a nie szukającego wymyślonego tylko patriotyzmu, który tylko do zbrodni doprowadzić może. Uprosił się Leon i przyrzekł, że zmieni swoje postępowanie, zaczekam więc i jeżeli zobaczę zmianę, to nie oddalę go od siebie, od swoich, ale w razie najmniejszej wątpliwości wywiozę natychmiast". Jeżeli nawet założyć, że niektóre fragmenty tego listu były pisane z myślą o "dozieraczach" pocztowych księcia Konstantego - to trzeba jednak stwierdzić, iż istniały także inne powody, uzasadniające oburzenie generała dyrektora na "nierozsądny" patriotyzm syna. Awantura na uniwersytecie - mogąca ściągnąć nieprzewidziane kłopoty na cały klan rodziny - wypadła w przededniu nowego poważnego przedsięwzięcia przemysłowego Łubieńskich. W tym właśnie czasie rozpoczynano pertraktacje z francuskim wynalazcą maszyny do przędzenia lnu Filipem Girardem, zmierzające do uruchomienia na terenie jednego z folwarków guzowskich wielkich zakładów przemysłu lnianego. Patriotyczne "wybryki" Leona mogły w decydującym stopniu zaważyć na losach przyszłego Żyrardowa. Nie liczyła się natomiast z takimi przyziemnymi względami matka Leona - piękna i romantyczna pani Konstancja. Tego samego 20 marca 1829 roku Henryk Mackrott donosił wielkiemu księciu-cesarzewiczowi: "Hrabina Tomaszowa Łubieńska (zakochana w pułkowniku Sewerynie Krzyżanowskim) pochwala ogromnie syna swego akademika Leona Łubieńskiego i unosi się nad jego patriotyzmem. Nie zganiła też jego postępowania w stosunku do Zygmunta Krasińskiego. Leon Łubieński otrzymuje często od matki pieniądze na zabawy z kolegami". Wymuszone przez profesora Kazimierza Brodzińskiego pojednanie skłóconych akademików nie zdołało sprawy zatuszować. Skandalem uniwersyteckim zainteresowały się najwyższe czynniki rządowe. Naglona przez ministra oświecenia i władze policyjne, rada uniwersytetu musiała się zdecydować na surowe ukaranie najbardziej winnych. 24 marca 1829 roku rektor Szweykowski oficjalnym pismem zawiadomił ministra Stanisława Grabowskiego o wyroku wydanym przez radę. Po dokładnym wyłuszczeniu stanu faktycznego rektor pisał, co następuje: "Uczeń Krasiński, skłonny do kłótni zaczepnej, już nie pierwszy raz wykroczył przeciwko ustawie zakazującej pojedynków. Uczeń Łubieński nie tak zaczepny, jak nieustępny, już nieraz występował nie upoważniony w imieniu drugich, niby naczelnik i do zmowy między uczniami prawie zawsze należał. Obadwa niespokojni, burzliwi już byli raz skazanymi na oddalenie z Uniwersytetu za wyrządzone kilkakrotnie niespokojności przeciwko profesorom i tylko w nadzieję przyrzeczonej poprawy, przy upokorzeniu się, ułaskawieni. To rozważywszy, Rada Uniwersytetu przekonała się, że równie obraza prawa, jak potrzeba ukrócenia zuchwalstwa i wyrugowania zarodu jawnie okazanej niespokojności wymaga tego, aby ci dwaj uczniowie oddaleni zostali z Uniwersytetu naszego. Wyrzekła zatem na dniu wczorajszym (23 marca) jednomyślnie ich relegacyą. Relegacya ta, jako już powtórnie wymierzona, powinna by być głośną. Rada jednak przez wzgląd, aby ogłoszenie nie poruszało okoliczności pogrzebowych i materyi obcych dla Uniwersytetu (podkreślenie moje - M.B.) tudzież przez wzgląd, że ci uczniowie pogodzili się i sami się nazajutrz przed Rektorem oskarżyli, poprzestaje na oddaleniu cichem, z uwiadomieniem samych tylko rodziców i oddalonych". Niezwłocznie po orzeczeniu relegacji przez Radę Uniwersytetu, jeszcze przed wysłaniem oficjalnego raportu do ministra, rektor Szweykowski napisał długi, pełen reweransów list do generała wojewody Wincentego Krasińskiego. Widać z tego listu, jak bardzo władze uniwersyteckie liczyły się z potężnym magnatem i dygnitarzem. Ksiądz rektor sumitował się pokornie przed ojcem ukaranego akademika, iż "Rada Uniwersytetu [...] naglona przez JW Ministra Oświecenia tudzież przez osoby władz najwyższych [...] zmuszona była wydać na niego wyrok cichego oddalenia od Uniwersytetu na rok jeden..." - W zakończeniu listu, najwidoczniej dla ugłaskania generała Krasińskiego, rektor dodawał, że "Rada Uniwersytetu [...] zważając w p. Zygmuncie zdolności i dobre moralne przymioty, sądzi, iż wiek późniejszy i doświadczenie uczynią go sposobniejszym do korzystania z nauk Uniwersyteckich i że dla jego własnego dobra usunąć go należy od stosunków z młodzieżą, które by mogły dać powód do sformowania w nim charakteru niespokojnego". Ale pyszny Opinogórczyk nie dał się ugłaskać. Uznał prawdopodobnie, że wydalenie jego syna z uniwersytetu byłoby równoznaczne ze zniewagą wyrządzoną całemu rodowi Krasińskich. Ponieważ nie mógł już wpłynąć na zmianę samego faktu, postanowił odwrócić przynajmniej jego sens. Jak gdyby nie przyjmując do wiadomości decyzji rady uniwersytetu, wystosował do rektora krótkie pisemko, z którego jadowitej grzeczności wyraźnie przebija obrażona duma: "Jaśnie Wielmożny Mości Dobrodzieju. Z wielu bardzo przyczyn chcąc dać inny tor nauk brania memu synowi Zygmuntowi Krasińskiemu, mam honor prosić Jaśnie Wielmożnego Wać Pana Dobrodz. o przesłanie mi jego uwolnienia od kursów, na jakie był zapisanym. Cześć być mam z winnym poważaniem Jaśnie Wielmożnego Wać Pana Dobrodz. najniższym sługą Warszawa D. 26 marca 1829. Krasiński". Urażony rektor nie silił się już na żadne uprzejmości. Odpisał sucho i zwięźle: "Rektor Królewskiego Uniwersytetu. Na żądanie JW. Wincentego Hrabi Krasińskiego Generała Jazdy, Ministra Wojewody etc. uwalnia niniejszym Syna Jego Zygmunta Krasińskiego od kursów w Królewsko-Warszawskim Uniwersytecie, na które w Wydziale Administracyi od roku szkolnego 1827/8 aż dotąd nieprzerwanie uczęszczał. W Warszawie d. 27 marca 1829 r. X. W. Szwejkowski". O wiele bardziej wziął sobie do serca decyzję Rady Uniwersytetu ojciec drugiego relegowanego - generał dyrektor Tomasz Łubieński. Tym razem nie pomogły już zapewnienia poprawy ze strony Leona ani wstawiennictwa jego matki. Relegowanego akademika odesłano na pokutę do dziadka do Guzowa. W zbiorze korespondencji rodzinnej odnajdujemy list Leona do matki, pisany bezpośrednio po przybyciu na "miejsce zesłania". "Guzów 1829 Kochana Mamo. Łzy, które kochana Matka wylewała wczoraj przy moim odjeździe, nie wyszły z mej pamięci, oby one były ostatnie, które z mego powodu z oczów Twoich płynąć w życiu będą. To będzie celem całego tego przyszłego roku. Oderwany od wszystkich, com dotąd kochał, mam nadzieję, że stanę się godniejszym ich znowu oglądać, i być przez nich kochanym. Dzisiaj ułożyłem sobie plan moich czynności i rzeczy rozpakowałem, jutro zacznę pracować. Wczoraj Dziadek bardzo był ździwiony, widząc mnie zajeżdżającego samego, list Ojca wytłómaczył dopiero całą przyczynę. Przyjęto mnie z otwartymi rękami, tak jak zawsze w naszej rodzinie przyjmują. Dziadek właśnie grał partyę tric trac z ciotką Marynią (Skarżyńską) i nie przerwał jej dla mnie. Dzisiaj stryj Henryk przyjechał bardzo rano, a zaraz potem dwóch Francuzów wuj i synowiec, którzy się nazywają Girard, i którzy przyjechali, ażeby zobaczyć, czy by się nie dało założyć w Rudzie przędzalni z lnu. Jedli z nami obiad. Dzień tak sobie rozłożyłem: od 6 do 7 rano będę pracować, o 7 śniadanie u Dziadka, od 8 do 1 znowu praca, o 1 obiad. Od 3 do 6 praca. O 6jest kawa i siedzi się u Dziadka do 9. Od 9 do 11 jest wspólne czytanie. Felix (syn Piotra Łubieńskiego - M.B.) przyjechał tu i mówi mi, że W.Książę nie pozwolił Zygmuntowi (Krasińskiemu) wyjechać z kraju. To rzecz niepojęta..." Wydawca korespondencji rodzinnej, Roger hrabia Łubieński, przerwał list Leona wielokropkiem w miejscu nader istotnym. Leon wyjaśniał zapewne matce, dlaczego uważał za rzecz niepojętą, ażeby wielkorządca warszawski mógł odmówić paszportu synowi człowieka tak zasłużonego dla Belwederu jak generał-wojewoda Krasiński. Hrabia Roger - wierny wyrażonemu we wstępie wielkodusznemu oświadczeniu, że nie chce "upokarzać pojedynczych rodzin widokiem występków ich przodków" - opuszczał w korespondencji rodzinnej "wiele bardzo nazwisk, i niejeden fakt tajemnicą zapomnienia osłaniał". Szczególnie przestrzegł tego w odniesieniu do generała Wincentego Krasińskiego. Wiadomość przywieziona do Guzowa przez młodego Feliksa Łubieńskiego okazała się zresztą nieprawdziwa. Agent Mackrott - informator w dziedzinie spraw paszportowych najbardziej miarodajny - pisał w raporcie z 21 kwietnia 1929 roku: "Generał Wincenty Krasiński wystarał się dla swego syna o paszport zagraniczny i wysyła go na studia do Szwajcarii. Są tacy, którzy mówią, że i tam młody Krasiński będzie miał przykrości od akademików Polaków, odznaczających się wolnomyślicielstwem i patriotyzmem". Ale wyjazd Zygmunta Krasińskiego za granicę nastąpił nie w kwietniu 1829 roku, lecz dopiero w pół roku później. Przypuszczam, że zwłoka ta wiązała się w jakiś sposób z zapowiedzianym przybyciem do Warszawy cesarza Mikołaja I i jego uroczystą koronacją na króla Polski. Generałowi Krasińskiemu przypaść miała ważna rola w ceremoniach koronacyjnych chciał więc zapewne, aby i jego relegowany jedynak znalazł się w zasięgu łask cesarsko-królewskich. VIII Z końcem kwietnia 1829 roku stolicę Królestwa Polskiego ogarnęła gorączka przygotowań do uroczystości koronacyjnych. "Znacznie spostrzegać się daje ożywiony ruch w mieście - notował interesujący się wszystkim Tymoteusz Lipiński. - Sklepy zaczynają mieć większy odbyt, krawcy zarzuceni są robotami, haftarki zaś już i nie chcą się podejmować robót lubo każą sobie dobrze płacić - również malarze i mularze są chwytani dla dokończenia domów, mnóstwo rąk zajętych jest około zamku, gmachu bibliotecznego i pałacu namiestników... Dnia 19 po odbytej paradzie na placu Saskim defilował przed W. Księciem powóz ciągniony przez ośm pięknie dobranych koni anglizowanych, maści gniadej i w gustownym uprzężu. Konie te są przeznaczone dla cesarzowej w czasie jej tu pobytu..." 29 kwietnia gazety podały treść nadesłanego z Petersburga Uniwersału Koronacyjnego. "My Mikołaj I etc... - głosiło orędzie - wszem wobec i każdemu, komu o tem wiedzieć należy, wiadomo czynimy: Zapatrzywszy się na artykuł 45 ustawy konstytucyjnej Naszego Królestwa Polskiego, któremu uczyniliśmy już zadość, o ile się tyczy wykonania przysięgi, postanowiliśmy koronować się jako król polski w mieście stoł. Warszawie, czyniąc uczestniczką tego uroczystego aktu najukochańszą małżonkę naszą cesarzową Imć Aleksandrę i dzień 12/24 miesiąca maja r. b. na ten obchód oznaczamy. Wskutek czego senatorowie, posłowie i deputowani wezwani są do zgromadzenia się w rzeczywistej stolicy naszej na dni pięć przed naszą koronacją. Przytem zapewniamy ich o życzliwości naszej królewskiej, Boskiej ich poruczając opiece. Dan w Petersburgu dnia 5/17 kwietnia roku pańskiego 1829, a panowania naszego czwartego". Z mieszanymi uczuciami musieli czytać te zapewnienia o królewskiej życzliwości senatorowie z prowincji - niedawni członkowie sądu sejmowego. Jeszcze się nie zdążyli dobrze rozejrzeć w swoich włościach i fabrykach, zaniedbanych wskutek blisko dwuletniego internowania w stolicy, a oto znowu kazano im wszystko rzucać i przyzywano z powrotem do senatorskich foteli. Ale tym razem jechali przynajmniej w dobrych humorach. Oficjalna zapowiedź wyczekiwanej od trzech lat konstytucyjnej koronacji obiecywała zasadniczy zwrot na lepsze w stosunkach między Petersburgiem a Warszawą. Rosyjski samowładca długo zwlekał z przywdzianiem korony konstytucyjnego króla polskiego. Był obrażony na Polaków za ich związki z dekabrystami, a poza tym wcale mu nie zależało na podkreślaniu odrębności satelickiego państewka. W ciągu trzech lat wygodnym pretekstem do odkładania wizyty w Warszawie był proces Towarzystwa Patriotycznego. Cesarz wielokrotnie dawał do zrozumienia, że noga jego nie postanie nad Wisłą, póki ta "wstrętna sprawa" ostatecznie się nie zakończy. Niezależnie od doraźnych pretekstów Mikołaj szukał sposobów prawnych, zdolnych uwolnić go całkowicie od obowiązku koronowania się w Warszawie. Ale zakusom w tym kierunku zapobiegał z właściwą sobie przytomnością umysłu minister Drucki-Lubecki. Zdarzyło się to jeszcze za pierwszej bytności księcia-ministra w Petersburgu, w roku 1826. Ośmielony łaskawą bezpośredniością cesarza, upoważniony przez niego do rąbania mu w oczy całej prawdy ("Możesz mi zawsze powiedzieć: Nikoła, ty wriosz!") - Lubecki przy każdej nadarzającej się okazji zręcznie korzystał z nadanych mu uprawnień. "Raz była rozmowa o koronacyi na króla polskiego" - świadczy biograf Mikołaja I, historyk rosyjski Szilder. - "Rozumiem, rzekł Mikołaj, że po odbyciu koronacyi na cesarza Rosyi muszę jeszcze koronować się królem polskim, ponieważ tego wymaga wasza konstytucya; nie widzę jednak powodu, dlaczego by to miało odbyć się w Warszawie, a nie w Petersburgu lub Moskwie; konstytucya powiada tylko [...] że ten akt ma się odbyć w stolicy". Lubecki odparł bez namysłu: "Niezawodnie. Nic łatwiejszego, jak spełnić wolę W.C. Mości; trzeba tylko obwieścić, że konstytucya, która zawierała to postanowienie, obowiązuje także w obu stolicach Rosyi". Po tej zuchwałej odpowiedzi Mikołaj odwrócił się od polskiego ministra ze złością, lecz koronacja w Warszawie została z tą chwilą uznana za przykrą konieczność, której nie da się uniknąć. Lubecki nie miał zwyczaju zaniedbywać rzeczy raz rozpoczętej. Koronacją warszawską zajął się ponownie na przełomie lat 1827-1828, kiedy zjechał do Petersburga dla ostatecznego załatwienia sprawy Banku Polskiego. Działał wtedy za pośrednictwem jednego ze swych pomocników w misji bankowej - młodego urzędnika Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu Leona księcia Sapiehy,* (* Leon Sapieha był szwagrem Adama Jerzego Czartoryskiego, właśnie o jego siostrę Czartoryski musiał się przez dwa lata pojedynkować z generałem Pacem. Przygotowując z polecenia Lubeckiego grunt pod koronację warszawską, młody książę Sapieha był jednocześnie kontynuatorem tradycyjnej polityki Puław.) któremu udało się wejść w bliższą konfidencję z zausznikiem Mikołaja, generałem adiutantem Aleksandrem Benkendorffem, potężnym szefem III oddziału Kancelarii Cesarskiej. Wykorzystując powszechnie znaną niechęć Benkendorffa do wielkiego księcia Konstantego, Lubecki starał się poprzez zausznika uprzytomnić cesarzowi, jak bardzo potrzebne jest przybycie do Warszawy i osobiste zajęcie się sprawami Królestwa. "Książę Lubecki, któremu zawsze zdawałem sprawę z moich rozmów z Benkendorffem, bardzo mi pomagał i poddawał przedmioty, które poruszać wypadało - wspomina Leon Sapieha. - Nieraz z Benkendorffem mówiliśmy o stosunkach między cesarzem a wielkim księciem. Dziwiłem się, że cesarz pozwala mu na tyle nadużyć. Na to mi tłumaczył, że położenie cesarza było bardzo trudne. Wielki xiążę był jego bratem o wiele starszym. On miał rzeczywiście prawa do korony. Całe stronnictwo rewolucyjne w Rosji, które już wtenczas było dość liczne, wiedząc że do ludu na próżno by się przemawiało w imię zasad wolności, na tem głównie się opierało, że Konstanty jest prawowitym monarchą, że Mikołaj nieprawnie sobie tron przywłaszczył, że jakkolwiek Konstanty pozornie zrzekł się praw swoich, uczynił to jednak oszukany i dziś tego żałuje, że zatem jest obowiązkiem religijnym zrzucić z tronu Mikołaja i przywrócić prawego monarchę. To zmusza Mikołaja do pewnej uległości względem Konstantego i do starania się, aby publicznie okazywać jak największą zgodę między nimi. Przedstawiłem Benkendorffowi, że na wielkiego xięcia głównie strachem działać można. Gdyby się więcej bał cesarza, byłby dla niego uprzejmiejszym. Przeciwnie, im cesarz więcej mu ulegać będzie, tem bardziej on mu hardo stawiać się będzie. Te rozmowy nasze powtarzał Benkendorff cesarzowi i kilka razy w tygodniu trafiało mi się, że rozmowę poufną, mianą rano z Benkendorffem, musiałem wieczorem dalej prowadzić z cesarzem, co mnie nie raz w kłopoty wprowadzało, musiałem bowiem bratu przeciw bratu mówić". W taki sposób szef policji cesarstwa, zdalnie kierowany przez polskiego ministra finansów, przyczyniał się nieświadomie do przyspieszenia terminu konstytucyjnej koronacji w Warszawie. Reszty dokonał raport Lubeckiego z 28 grudnia 1828 roku, zwalający całą winę za "nieprawomyślny" wyrok sądu sejmowego, na bałagan prawny panujący w Królestwie i na niewłaściwe postępowanie komisarza cesarskiego Nowosilcowa. Imperator raz jeszcze wściekł się na nieustraszonego "kniazika", ale utwierdził się ostatecznie w przeświadczeniu, że nie powinien dłużej odwlekać wizyty w swojej trzeciej stolicy. Nazajutrz po zapoznaniu się z raportem napisał do księcia Konstantego: "Mam nadzieję, że niebawem wszystko się zakończy i ta wieczna i wstrętna sprawa zostanie wyczerpana. I właśnie mam nadzieję, że wówczas będę mógł udać się do was i na własne oczy zobaczyć to, com powinien od dawna widzieć i usłyszeć, by wiecznie nie pozostawać obcym wobec kraju, w którym nie mogę być odpowiedzialny ledwie go znając tylko, tym mniej zaś osoby, które działają tam w moim imieniu..." Z pewnych dokumentów wynika, że Mikołaj wybierał się do Warszawy z zamiarem przeprowadzenia radykalnych zmian personalnych w administracji Królestwa. Na krótko przed jego wyjazdem z Petersburga generał Benkendorff pisał w poufnym liście do oblegającego Szumlę feldmarszałka Dybicza: "Rozumni i prawdziwi przyjaciele naszego Pana czują nieodzowną konieczność tej podróży i pragną, by z niej wynikło jak najwięcej pożytku dla spokoju i dla dobrej harmonii. Co do mnie i lękam się, i najlepsze żywię nadzieje, i z całej duszy żałuję Cesarza, przewidując wielkie trudności, które ostatecznie będzie musiał przełamać. Rzecz sama jest prosta, ale jak ją wykonać:1) oddalić Nowosilcowa i w. księcia Konstantego, 2) znaleźć dobrych następców na ich miejsce!! 3) polskie gubernie zrównać z resztą Cesarstwa; 4) dać Królestwu rzeczywistą swobodę w rządzeniu się sobą, zabezpieczając je od wstrząsów samowoli. Łatwo to wszystko powiedzieć. Niech Bóg chroni Cesarza!" Pisząc ostatnie słowa swego listu, najwyższy zwierzchnik policji cesarstwa ani przeczuwał, jak bardzo na czasie było owo powierzenie ochronie Bożej odjeżdżającego suwerena. Tym razem haniebnie zawiodły wielopiętrowe instancje wywiadu policyjnego i władze petersburskie pojęcia nie miały, że w tych właśnie dniach w paru prywatnych mieszkaniach warszawskich - między innymi w mieszkaniu radcy Towarzystwa Kredytowego i deputowanego na sejm Walentego Zwierkowskiego - rozważano ewentualność wszczęcia w okresie koronacji zbrojnego powstania, a może nawet - strach pomyśleć! - wymordowania całej rodziny cesarskiej. Nie mylił się ze swego punktu widzenia w. książę Konstanty, oskarżając przed rokiem eks-szwoleżera Zwierkowskiego o "złą konduitę". Ludziom dobrej konduity - jak chociażby dawnemu zwierzchnikowi Zwierkowskiego z gwardii napoleońskiej Tomaszowi Łubieńskiemu - nawet na myśl by przyjść nie mogło mieszanie się do podobnych awantur. Generał dyktator był dogłębnie i w sposób jak najbardziej pozytywny poruszony zbliżającą się ceremonią. "Drogi Ojcze. Już tedy Naj. Pan oznaczył dzień koronacyi na d. 24 maja - pisał rozradowany do Guzowa. - Dziś uniwersały, zwołujące Senatorów i Posłów na ten tak świetny obrzęd sztafetami porozsyłane zostaną. Jest (to) jeden z nader ważnych dla naszego kraju momentów, który ustalając nasz teraźniejszy byt, niweczy zamiary wichrzycieli i źle myślących, a zachęci wszystkich ludzi dobro kraju opierających na pracy do podwojenia swoich sił, w celu służenia krajowi..." Aby uczcić należycie moment tak podniosły, generał zdecydował się przedterminowo ułaskawić "zesłanego" do Guzowa Leona: "Pisałem Ojcu, prosząc żeby oznajmił memu synowi, że jakkolwiek nie życzyłem sobie, żeby i na moment był w Warszawie, póki nie rozpocznie na nowo swoich nauk na Uniwersytecie, nie mogę jednak pozbawić go tak świetnego widoku, jak przyjazd Króla Polskiego na Koronacyę. Jest to epoka historyczna naszego wieku, której przyjemnie być świadkiem. Jest to albowiem sankcja niejako powtórna, zwrotu tego imienia Polski, tak nieszczęśliwie w przeszłym wieku z rzędu narodów wymazanego imienia, którego nawet Napoleon w największej swojej wielkości nie śmiał przywrócić. Ze wszystkich więc względów zważając, jest to moment nader ważny dla każdego Polaka, bezinteresownie dla swego przywiązanego kraju..." Nie podając w najmniejszą wątpliwość bezinteresownego patriotyzmu autora listu, wolno przypuszczać, że z wizytą cesarską wiązał on także pewne nadzieje osobiste. Miał prawo oczekiwać, że tym razem już go nie ominie dwukrotnie zapowiadana nominacja na senatora kasztelana. Ale nie przyznawał się do tych nadziei nawet przed ojcem, klucząc i krygując się po swojemu: "Z przyczyny przyjazdu Naj. Pana wszystkie się obudzają ambicje wszelkiego rodzaju, każdy dla siebie albo dla innych tworzy sobie zamiary, ten powodowany swoim, tamten kraju dobrem. Ja z mojej strony z ukontentowaniem na wszystko spoglądając, nie życzę sobie w niczym zmienić stanu, w którym mnie położyły okoliczności, nie mogę jednak nie być wdzięcznym tym, którzy zwracają na mnie oczy na te albo tamte miejsca, o tyle zwłaszcza, o ile mam dla tych osób szacunek, nie mogę powiedzieć, żeby to nie pochlebiało mojej miłości własnej. Żadnego jednak kroku, nawet niepozornego nie zrobię, żeby okazać, że moim życzeniem jest wnijść w jakiekolwiek obowiązki, chociaż takoż z drugiej strony nie wymawiam się i nie chcę się wymawiać od żadnej posługi. Zwłaszcza tam, gdzie bym sądził, że mogę być użyteczny krajowi i współziomkom..." Pozytywnie, lecz z pewną dozą nieufności odniósł się do uniwersału koronacyjnego generał poeta Franciszek Morawski. "Powiada w uniwersale, że przysięgi składać nie będzie, bo już tego dopełnił - pisał podejrzliwie o Mikołaju w liście do młodszego Koźmiana. - Co powiesz na to? Cokolwiek bądź zawsze dobrą jest ta koronacya dla nas. Trzeba było być świadkiem tego, co się działo, kiedy już ani cienia istności i żadnej nadziei nie było, aby ocenić to, co jest przecie jakiemś znaczeniem politycznem. C'est toujours ma chanson, bo głęboko czuję wartość tej prawdy". Dowódca radomskiej brygady piechoty przeżywał w tym czasie głęboki kryzys zaufania, nie tylko osobiście do cesarza Mikołaja, lecz w ogóle do całego systemu rządów carskich. Dopiero co powrócił z podróży po jakichś zapadłych kątach cesarstwa, gdzie musiał załatwiać interesy majątkowe, związane ze spadkiem po żonie. Wrażenia, jakie stamtąd przywiózł i przekazywał w listach do przyjaciół, dają już przedsmak tego, co w niedługi czas później odkryje przed światem Mikołaj Gogol w Rewizorze i w Martwych duszach. "Radom w lutym 1829 Kochany Koźmianie! Wróciłem więc z tego kraju, którego nie wiem, jak nazwać, bo com tam widział i słyszał, przechodzi moc wysłowienia, a nawet i pojęcia. Co do urzędników iest to szerokie towarzystwo złodziejów najdowcipniej uorganizowane, którego ustawy więcej dochowane niż wszystkie konstytucyjne. Cały kraj jest rządzony przez święte przymierze bomaszek, pałek i popów. Ciemność do tego stopnia w wielu miejscach dochodzi, że od 10 lat gazety nie widziano, słowem taka noc, że jak Niemcewicz mówi, nie rozeznasz bestji od człowieka. Dlatego to może Bogowie, chcąc mocniej ukarać Prometeusza za wykradzenie niebu twórczego ognia, nie przykuli go do Alp, Pirenejów, Tatrów, ale do Kaukazu... Największy złodziej w świecie jakby na postrach całemu państwu osadzony został na szczycie tej góry. Stan chłopów w dawnych prowincjach polskich nayokropnieyszy. Powstawaią na Twoią pieśń wysławiającą niedolę rolnika (aluzja do Ziemiaństwa K. Koźmiana - M.B.), niechże tam idą, a przyznają, że farby jeszcze zbyt blade i obrazy zbyt łagodne. Hotentoci z postaci, bydło z obyczaiów i ciemności. Co powiesz na to, że pańszczyzna nawet nie iest ograniczona w wielu mieiscach, a chłop z tą się żeni, z którą każą. Są tam iakieś przepisy rządowe, broniące wieśniaków od ucisku, ale tych tylko używaią wtenczas urzędnicy, kiedy chcąc coś z panów wyłudzić... F. Morawski". 17 maja 1829 roku cesarz-król Mikołaj I odbył ceremonialny wjazd do stolicy swego Królestwa. Warszawa stała się na dłuższy czas widownią uroczystych obchodów, których ciekawsze szczegóły pozwolę sobie przedstawić według spisywanych na gorąco sprawozdań nieocenionego Tymoteusza Lipińskiego. "Dnia 17 rzetelnie świetny i okazały mieliśmy widok wjazdu cesarza i króla [...] - notował wszechobecny kronikarz. - W niewielkiej odległości za rogatkami, w domu młynarza, przebrawszy się cesarzowa wsiadła do ośmiokonnej wspaniałej karety ze trzech stron otwartej, cesarz zaś na koniu i w towarzystwie wielkich książąt postępował między szeregami ustawionej jazdy do rogatek. Tam prezydent miasta Wojda podał chleb i sól; Naj. Pan przeżegnawszy się odmówił modlitwę, ruszył ku mostowi, mając obok siebie W. Ks. Konstantego w mundurze polskim, za nim zaś jechał takoż w mundurze polskim W. Ks. Michał, a po prawej jego stronie następca tronu (przyszły cesarz Aleksander II, w trzydzieści kilka lat później do niego właśnie strzelać będzie w Paryżu b. uczestnik powstania styczniowego Antoni Berezowski* - M. B.), (* Piękną dwutomową powieść o życiu Antoniego Berezowskiego wydał przed paru laty Jan Józef Szczepański Ikar i Wyspa, Czytelnik, 1967-1968) przybrany w mundur I pułku strzelców konnych, którego jest szefem. Na moście zmuszony był W. Ks. Konstanty zsiąść z konia dla poprawienia siedzenia, co zapewne sprawiło, iż był w nader złym humorze i nadal. Gdy wstępował na most orszak, za wystrzałem z dział zleciał z konia mistrz ceremonii Tymowski i złamał laskę, również spadł z konia i jeden z szambelanów ros., szambelan zaś Turkułł postradał kapelusz, który gdy mu roztratowano, wystąpić musiał z orszaku..." Skądinąd wiemy, że opisane przez Lipińskiego zamieszanie na moście bardzo ubawiło tłumy, przyglądające się uroczystemu wjazdowi monarchy. Obecny wśród publiczności młody aplikant Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu Juliusz Słowacki w listach do rodziny i przyjaciół setnie sobie pokpiwał z nieszczęsnych szambelanów, nie oszczędzając przy okazji także generała Wincentego Krasińskiego, który "cieszy się, że nie był w ich liczbie". Ale Słowackim zajmiemy się szerzej przy odpowiedniejszej okazji, na razie posłuchajmy dalej Lipińskiego. "Przed kościołem Franciszkanów wystąpił prymas na czele duchowieństwa: cesarz zdjąwszy kapelusz przeżegnał się ucałował podany krzyż, toż uczynił następca tronu i cesarzowa..." Spotkanie prawosławnego władcy z katolickim klerem było poprzedzone długimi pertraktacjami między wielkim księciem Konstantym, ulegającym wpływom ultrakatolickiej żony Joanny Grudzińskiej - a Mikołajem, który chciał wyłączyć z uroczystości koronacyjnych wszelkie momenty religijne. W końcu jednak cesarz dał się bratu przekonać, że "Warszawa warta jest mszy" - i zgodził się przystosować do polskiej tradycji. "Uroczysty ten wjazd wzbudzał cześć i poszanowanie: każdy zdumiewał się nad przepychem, ale ileż straciliśmy na iluzji ujrzawszy wśród tej okazałości jadących naszych ministrów! Nie godziło się tak lichemi wystąpić karetami, w brudnej starej liberji szaraczkowej, jak to uczynili Mostowski i Lubecki..." - Wszystko przemawia za tym, że skromne wystąpienie dwóch najwybitniejszych ministrów Królestwa było niewątpliwie jakąś zamierzoną demonstracją, której mało doświadczony w polityce Lipiński nie potrafił należycie odczytać. Z raportów Mackrotta wiadomo, że również generał Pac zabronił swej służbie pokazywania się podczas uroczystości w paradnej liberii. Z dalszego opisu Lipińskiego widać zresztą, że z największym szykiem występowały na koronacji osoby najmniej popularne w społeczeństwie. "Jeden Grabowski, minister oświecenia, miał dość piękny ekwipaż, a za nim Nowosilcow w czterokonnym pojeździe zwrócił na siebie oczy wykwintnością i gustownym strojem stangretów i lokai. Okna i balkony mało gdzie były pięknie przybrane, uszykowane wojsko od mostu aż do zamku po obu stronach ulic i słudzy policyjni nie dozwalali znajdować się ludowi, z tego powodu nie było radosnych okrzyków, oprócz hura przez wojska wydawane. U schodów zamku księżna Łowicka, ordynatowa Zamojska, księżna Zajączkowa i damy dworskie powitały znakomitych gości, którzy przeszedłszy przez salę, gdzie zgromadzone były władze rządowe, senat i posłowie, udali się do kaplicy greckiej. Nad wieczorem dnia tego następca tronu (zaczął jedenasty rok życia) ubrany w spencerku granatowym i takichże majtkach, bez chustki na szyi, z długim kołnierzykiem od koszuli, jeździł konno do alei, mając obok siebie generała, pazia i dwóch swoich rówieśników w podobnychże ubiorach. Miła ta dziecina ujęła wszystkich serca swoją uprzejmością: nieustannie kłaniał się zdejmując z głowy furażerkę. Wkrótce po nim jechała cesarzowa z panną Małachowską, freiliną, otwartą karetą ciągnioną przez cztery białe konie. Kozak pokojowy stał za powozem. Cesarz zaś po naradzie z ministrami wyszedł piechotą sam jeden w wic-mundurze generalskim. Zaledwo uszedł sto kroków, poznany został i powitany okrzykiem. Kiwnął ręką, zasłonił się chustką, ale to nic nie pomogło: zgraja chłopaków, żydów i ludu coraz wzrastająca, towarzyszyła mu aż do Brylantowego pałacu". "Dnia [...] przedstawieni byli wojskowi w zamku. Cesarz przyszedł do sali, gdzie byli zgromadzeni sami oficerowie polscy, rozmawiał z niektórymi, poczem uścisnąwszy W. Ks. Konstantego, rzekł te pamiętne i pochlebne dla nas słowa: Je me felicite Messieurs les officiers de me trouver parmi vous, je souhaite que vous puissiez etre si contents de moi, je le suis de vous sous tous les rapports. Je vous presente mon fils et votre nouveau camarade, je reponds qu'il est un bon Polonais, car il est eleve tel tel et j'espere qu'un jour vous le reconna trez tel*". (* Szczęśliwy jestem, panowie oficerowie, że znajduję się wśród was. Życzę sobie, byście mogli być ze mnie zadowoleni, jak ja jestem z was pod każdym względem. Przedstawiam wam mego syna, a waszego nowego kolegę. Zaręczam, że jest dobrym Polakiem, bo na takiego został wychowany, i spodziewam się, że pewnego dnia za takiego go uznacie.) Tydzień poprzedzający koronację zapisał się w kronikach stolicy jako okres obfitujący w niepowszednie atrakcje. Rzecz godna podkreślenia, że w najefektowniejszym z widowisk ulicznych tego czasu główną rolę odgrywał nie kto inny, tylko sam generał-wojewoda Wincenty hrabia Krasiński - niedawny wiceprezes sądu sejmowego. Jakby dla umyślnego ośmieszenia gwardyjskiej pychy i próżności byłego dowódcy szwoleżerów organizatorzy obchodów koronacyjnych postawili go na czele orszaku pstrych przebierańców, który przez parę dni krążył po mieście, podniecając inwencję warszawskich dowcipnisiów. "Dnia 21 (maja) [...] około godziny drugiej nowy widok ściągnął tłumy ciekawych - zapisał Tymoteusz Lipiński - chcę tu mówić o heroldach zapowiadających koronację na dzień 24. Porządek ich pochodu: zebrawszy się na placu Saskim, jechał na czele Wincenty Krasiński z adiutantami, za nim trębacze przygrywając, za tymi dwaj heroldowie na białych koniach. Trudno dać dokładne opisanie ich ubioru: mieli ciemno zielone aksamitne po kolana dalmatyki, przepysznie wyszywane frendzlami galony, blachy na piersiach i na plecach z herbami państwa, obuwie z takichże materyj na wzór rzymskiego, na głowie kształtne trójgraniaste aksamitne kapelusze z białemi i amarantowemi piórami, w ręku trzymali pozłacane laski z herbem [...] Za nimi w szambelańskich mundurach [...] mistrzowie obrzędów z laskami; za nimi dwaj sekretarze kancelarji senatu [...] w obywatelskich mundurach strzelców konnych gwardji, a na ostatek sześciu masztalerzy w bogatej liberji, prowadząc tyleż koni przykrytych dużemi czaprakami gustownie złotem suto wyszywanemi. Uszykowawszy się przed zamkiem, za danym odgłosem wezwano przytomnych do odkrycia głów, jeden z sekretarzy kancelarji senatu odczytał oznajmienie o koronacji cesarza rossyjskiego Mikołaja I na króla polskiego, poczem heroldowie rozrzucili toż oznajmienie [...] Przez trzy dni heroldowie w tej samej paradzie i porządku [...] objeżdżali miasto. Pociesznie było przysłuchiwać się, co o nich lud mniema [...] powszechnie zwano ich Herodami. Pierwszego dnia cisnęła się niewypowiedziana zgraja, dla dostania rozrzuconych proklamacyj o koronacji w przekonaniu, że to są papierowe pieniądze lub bilety na wejście do zamku i kościoła w dniu koronacji. Ubiór heroldów i cały orszak był dokładną kopją heroldów w czasie koronacji w Moskwie; tamten zaś był zupełnie na wzór angielski..." Nie tylko Heroldowie Krasińskiego byli skopiowani z angielskich wzorów, wypróbowanych uprzednio w Moskwie; w tejże samej inspiracji wynikł stworzony ad hoc hymn koronacyjny na cześć Mikołaja. Z pomieszczeń, w których ćwiczono chóry mające akompaniować koronacji, przedostawały się na warszawską ulicę dostojne tony polskiej mutacji pieśni God save the king: Niech żyje Polski Król, Wielki, potężny Król, Niech żyje Król! Dni jego, Boże, chroń, W boju poprowadź dłoń, Zwycięstwem uwięcz skroń. Niech żyje Król... Króla Mikołaja we własnej osobie - a także członków jego najbliższej rodziny - widywali warszawiacy w owych dniach bardzo często. Zdarzało się nieraz, że po balu w pałacu Br�hlowskim albo w którymś z pałaców Krakowskiego Przedmieścia, ich cesarsko-królewskie moście wracali do Zamku pieszo, pozwalając napawać się do syta swoim widokiem tłumom ulicznych gapiów. Cesarza w pełnej gali i konno można było podziwiać prawie każdego dnia podczas parad wojskowych na placu Saskim. Młodziutki następca tronu - pochłonięty zwiedzaniem zabytków historycznych Warszawy - pokazywał się na mieście w swoim koczu lub wierzchem po kilka razy dziennie. Cesarzowa Aleksandra przejawiała szczególne upodobanie do spacerów po Łazienkach. "Podobało się jej to miejsce - świadczy warszawski kronikarz - a mianowicie zieloność drzew i ta wielka różnica klimatu". Ludzie przyglądający się z bliska spacerującej monarchini odkrywali ze zdziwieniem, iż głowa młodej jeszcze małżonki Mikołaja podrygiwała leciutko w nieustannej nerwowej drżączce. Mało kto wiedział, że była to pozostałość po wielkim strachu, przeżytym przez carską rodzinę w czasie petersburskiego powstania dekabrystów. Łaskawe udzielanie się "Najjaśniejszych Państwa" najszerszym kołom społeczeństwa warszawskiego nie wynikało z przypadkowych zbiegów okoliczności, lecz było świadomie przeprowadzoną akcją propagandową. Mikołajowi najwyraźniej zależało na pozyskaniu serc polskich poddanych i na odcięciu się w polskiej opinii publicznej od metod terroru policyjnego, stosowanych przez wielkiego księcia Konstantego. "Policja wiele straciła na znaczeniu - radował się Tymoteusz Lipiński - a lubo widać jej dosyć po ulicy, ale ta nie jest ta sama, co przed kilku dniami ją widzieliśmy; wyraźnie pobłaża i nie daje się we znaki. Pospólstwo wszędzie się ciśnie, na paradach jest pomieszane z generałami, w czasie capstrzyku w zamku pełno jest na dziedzińcu". Na podstawie dostępnych materiałów historycznych trudno dokładnie się zorientować, jak kształtowały się stosunki między Mikołajem a Konstantym w kolejnych fazach przeszło miesięcznego pobytu cesarza w Warszawie. Na pozór - od początku do końca - wszystko przedstawiało się jak najlepiej. Cesarscy bracia ciągle pokazywali się razem i świadczyli sobie ostentacyjne serdeczności. Mikołaj przy pierwszym spotkaniu z Konstantym kazał następcy tronu paść stryjowi do nóg; Konstanty przy każdym publicznym wystąpieniu ściskał i całował Mikołaja. Ale były to tylko pozory: za piękną fasadą braterskich czułości kłębiła się wzajemna nienawiść. Słynna scena kłótni między carem a wielkim księciem w III akcie Kordiana nie była jedynie wytworem fantazji Słowackiego. Najlepsi znawcy tematu - autorzy przewybornych Głos do Kordiana: Marian Bizan i Paweł Hertz wyraźnie w swojej książce piszą, że "w czasie pobytu Mikołaja I w Warszawie na uroczystościach koronacyjnych dochodziło do licznych i ostrych starć między cesarzem a w. księciem Konstantym". Jakżeby zresztą mogło być inaczej, skoro Mikołaj przyjechał do Warszawy z zamiarem odebrania bratu władzy wielkorządcy. Warszawscy pamiętnikarze i autorzy diariuszy z pewnością nie znali listu, w którym generał adiutant Benkendorff odsłaniał przed feldmarszałkiem Dybiczem plany cesarza odnośnie Konstantego. Ale z ówczesnych zapisów jasno wynika, że zaraz po przyjeździe Mikołaja zaczęły obiegać Warszawę plotki o narastającym konflikcie między cesarskimi braćmi i o mających nastąpić zmianach personalnych we władzach Królestwa. Nie darmo Julian Ursyn Niemcewicz swoją relację o czułym powitaniu Mikołaja z Konstantym w Jabłonnie kończył pełnym wykrzyknikiem: "Co za judaszostwo!" Nie darmo dobrze poinformowani politycy salonowi każdą ówczesną "fluksję" cesarza i każdy gwałtowniejszy niż zazwyczaj wybuch "niehumoru" wielkiego księcia - przypisywali zakulisowym awanturom między dostojnymi braćmi. Nie darmo w tak wielu dziennikach i listach podkreślano z nadzieją symptomatyczną zmianę w zachowaniu stołecznej policji. Nie darmo rozentuzjazmowany koronacją Tymoteusz Lipiński zwracał się w swoim diariuszu z taką oto inwokacją do świeżo ukoronowanego Mikołaja: "O monarcho, królu nasz! chciej tylko nas z bliższego stanowiska poznać, a ujrzysz wdzięczne serca Polaków, oddal kilku zaciętych naszych nieprzyjaciół, niech oni przestaną nas jątrzyć, a wszystko będzie dobrze. Taki jest głos powszechny, takie ogółu życzenia". Ale do oczekiwanych zmian personalnych nie doszło. Ku rozczarowaniu patriotycznych obywateli Królestwa Konstanty i Nowosilcow pozostali na swoich stanowiskach, zachowując w niczym nie uszczuplone prerogatywy. Co wpłynęło na zmianę zamiarów Mikołaja - nie wiadomo. Wolno jedynie przypuszczać, że prokonsulom warszawskim byłoby znacznie trudniej wybronić się przed cesarzem, gdyby do głosu w tej sprawie dopuszczono głównego ich przeciwnika i oskarżyciela ministra Druckiego-Lubeckiego. Ale książe-minister od chwili zaangażowania się w obronę wyroku sądu sejmowego pozostawał w głębokiej niełasce i podczas cesarskiej wizyty w Warszawie nie zaszczycono go ani razu wezwaniem przez "najjaśniejsze oblicze". Wydaje się, że Mikołaj zrezygnował ze swych planów wobec brata jeszcze przed koronacją. Na krótko przed rozpoczęciem uroczystości kronikarze stołeczni odnotowali niepokojącą poprawę samopoczucia Konstantego i jeszcze bardziej niepokojące ożywienie jego działalności politycznej. "Dnia 22 (maja) - świadczy diariusz Lipińskiego - posłowie deputowani z 7 województw złożyli swe uszanowanie W. Ks. Konstantemu. Rozmawiał z nimi dużo, był w dobrym humorze, między innymi oświadczył, aby się zachowali z przyzwoitością, że nie jest pora przedstawiania petycji, że należy je odłożyć do sejmu itd. Nierozważna bowiem szlachta zamyślała podać petycję o cofnięcie artykułu dodatkowego do konstytucji o wolności druku, o przywróceniu rozwiązanej od lat kilku rady obywatelskiej wdztwa Kaliskiego i tym podobne. Dnia zaś poprzedniego sami posłowie z wdztwa Kaliskiego mieli posłuchanie u W.Księcia, który dość długo z nimi rozmawiał, zalecając umiarkowanie". Konserwatywnie nastawiony kronikarz warszawski nie wyciągnął z tych zdarzeń zbyt daleko idących wniosków; jemu samemu zależało przecież na tym, aby "krzykacze kaliscy" nie zakłócili swymi "nierozważnymi" petycjami podniosłej atmosfery narodowego święta. Następny sążnisty zapis Lipińskiego poświęcony jest w całości obchodom koronacyjnym i ocieka wiernopoddańczym miodem. "Dzień 24 stanie się pamiętny w dziejach naszego Królestwa - głosi zapis - dzień wielki, godność narodu w oczach świata podnoszący, wdzięcznością i nadziejami serca Polaków przejmujący. W tym to dniu Mikołaj I dopełnił aktu, którego wielkiem powołaniem jest łączyć religijnie monarchię z narodem, czyli słowem, koronował się na króla polskiego. Piękny był widok kilkunastu tysięcy ludzi różnego wieku, płci i stanu, skupionych na placu przedzamkowym, oraz 300 dam razem zebranych na amfiteatrze od Podwala aż do ulicy Śto Jańskiej, wzniesionym na kilka kondygnacyj. Dziwić się należy odwadze siedzących na kominach, na szczycie domów, a mianowicie kobietom porządnie ubranym, z parasolkami w ręku, które już o godzinie 7 zajmowały dachy trzypiętrowych kamienic. Od zamku do kościoła katedralnego stanęła we dwa szeregi po obu stronach pomostu gwardia (rosyjska) piesza, na pomoście zaś w pewnej odległości rozstawieni byli huzary i ułani ross. Nowy także mieliśmy widok od lat wielu nie pamiętany, to jest wspaniale udającego się Prymasa do katedry (godność prymasa sprawował wtedy przyjaciel i protektor rodziny Łubieńskich arcybiskup Jan Paweł Woronicz, dawny biskup krakowski - M. B.). Wyjechał ze swego pałacu na Podwale w pięknej karecie, ciągnionej przez cztery anglizowane konie, świeża i suta liberja stangretów, jako też i 4 lokaji pieszo idących tuż przy kołach. Poprzedzał go kanonik... na koniu w komży, trzymając krzyż w ręku. Za Prymasem jechali wszyscy biskupi senatorowie. Do kościoła trzeba było mieć bilety i być ubranym w mundur; do sali zaś koronacyjnej tylko kilkadziesiąt damom za biletami na galerię wstęp był dozwolony. Insygnia niesione były do poświęcenia przez następujących: Order Orła Białego niosą wojewoda Franciszek Grabowski (ten sam, który przed paru laty ścierał się w komisjach sejmowych z Wincentym Niemojewskim - M.B.), pieczęć królewską minister sekretarz stanu generał Stefan Grabowski, chorągiew jenerał piechoty Izydor Krasiński, miecz jenerał artylerii Hauke, płaszcz królewski kasztelanowie: Sierakowski i Gliszczyński, kulę ziemską wojewoda Czarnecki (onże brzuchaty Pempuch, co wespół z Wincentym Krasińskim hańbił się niedawno w sądzie sejmowym - M.B.), berło wojewoda ks. Czartoryski, koronę prezes senatu ordynat Stanisław Zamojski; przy każdym z nich szło dwóch asystentów. Wszystko, co do słowa, odbyło się trybem przez programat wskazanym ("programat" uroczystości był rozpowszechniany 10 dni wcześniej w formie bezpłatnego dodatku do prasy codziennej - M.B.), tak dalece, że gdy Prymas potrójnym odgłosem Vivat rex in aeternum zdawał się wzywać do okrzyku, głuche panowało milczenie, albowiem nie było wyrażone w programie, co mają na ów czas uczynić, rozumiano, iż ten vivat tylko Prymasowi był dozwolony. Cesarz odczytał modlitwę we francuskim języku, Prymas zaś rozczulony do łez w polskim języku zasyłał swe modły. Wielkie nader było uniesienie widzów, gdy Naj. Pan w koronie, w płaszczu król., mając w ręku berło i kulę ziemską, postępował ku świątyni, nieco wyprzedzając baldachim niesiony przez 16 generałów brygady, tak polskich jak ross., 8 zaś generałów dywizji unosiło kutasy. Obok cesarza szli obaj W.książęta, następnie cesarzowa, kilku szambelanów niosło ogon; za nimi księżna Łowicka z długim, bogatym, rozpuszczonym ogonem, trzymając za rękę następcę tronu, poczem kilka dam dworskich i dalszy orszak. Zaledwo tymże porządkiem wrócono do zamku, rzucił się lud na pomost okryty suknem pąsowym i w mgnieniu oka rozszarpał na kawałki, poczem przystąpiono, ale z nieśmiałością zrazu, do amfiteatru, ale uważając że im nie zabraniają, również podzielono się suknem tam będącem, a nie dosyć na tem, we dwie niespełna godziny rozebrano do szczętu całą budowę, tak że i śladu nie pozostało. Nie obeszło się jednak bez mocnego pokaleczenia kilku ludzi, przy zawaleniu się ściany z desek. Nastąpiła uczta u dworu na 130 osób obojej płci, żaden z posłów ziemskich nie był zaproszony, co też jest im nader boleśnie. W czasie obiadu artyści muzyczni, pod dyrekcją kapelmistrza dworu Kurpińskiego, wykonali uwerturę i różne śpiewy. Sławny Paganini grał solo, jakoteż i pierwszy skrzypek dworu polskiego Lipiński Karol". Fety koronacyjne ciągnęły się do późnego wieczora. "Tą razą nierównie piękniejsza i okazalsza była iluminacja. Kilka gmachów jaśniało wcale gustownie, inne mnogością lamp czarujący sprawiały widok". ("Pałac generała Wincentego Krasińskiego odznaczał się od innych błyszcząc jak gwiazda jasna na przychmurzonym horyzoncie" - zachwycał się inny kronikarz, Franciszek Ksawery Prek - M.B.). "Cesarz z cesarzową przejeżdżali się otwartą karetą, a nieco później cesarz z W. Księciem Konstantym w koczu; lud okrzykami witał go radośnie. Natłok był niesłychany, na niektórych zaś ulicach przecisnąć się nie można było; dziwić się należy, że bez przypadków się obeszło, zwłaszcza gdy się pojazdy mijały. U księżny Zajączkowej był liczny wieczór tańcujący". Odświętne nastroje trwały jeszcze przez kilka dni. 25 maja odbył się bal galowy u dworu. Szumnie zapowiedziana impreza zawiodła jednak nadzieje zaproszonych gości. "Cesarz dla fluksji nie zjawił się; o godz. 9 cesarzowa rozpoczęła bal z W. Ks. Konstantym i tańcowała kilka polonezów. Wszystkie damy miały ogony u sukien, po kilkunastu polonezach o godz. 10 zaczęto się rozjeżdżać. Nie roznoszono żadnych chłodników ani napojów, damom tylko dostało się po filiżance herbaty". Wieść o tym dziwnym poczęstunku obiegła natychmiast całe miasto i wywołała jak najgorsze wrażenie. Towarzystwo stołeczne nie zetknęło się z czymś podobnym od czasów ogólnie wyśmiewanych przyjęć u skąpego księcia warszawskiego Fryderyka Augusta Saskiego. Ludzie skłonni do paniki wiązali ową herbatę z fluksją Mikołaja i z połączenia tych elementów wysnuwali najczarniejsze horoskopy dla przyszłości Królestwa. Następny dzień był bardziej udany. Wprawdzie cesarz "dla trwającej fluksji" nie uczestniczył w porannej paradzie, ale później już wszystko potoczyło się jak najlepiej. "Tegoż dnia w. mistrz obrzędów (był nim senator i generał Staś Potocki - M.B.) dawał wielki obiad dla zagranicznych osób i znakomitrzych urzędników, u prezesa zaś rady administracyjnej liczny i świetny był wieczór". "Lubo powierzchowność cesarza Mikołaja nie odznaczała się tym wyrazem słodyczy, jaki znamionował Alexandra - wspomina Fryderyk Skarbek - to wszakże czynił on mocne wrażenie na każdym, który mógł się doń zbliżyć i z nim rozmawiać i zniewalał poniekąd do oddania mu czci monarszej". "Dnia 27 urzędnicy i wojskowi składali Naj. Państwu swe życzenia z powodu koronacji. W tej zaś porze, to jest o godz.12 następca tronu z swymi nauczycielami i kilku innymi urzędnikami dworu zwiedził bibliotekę przy uniwersytecie i gabinety. Około godz. ósmej wieczorem składały damy swe życzenia N. Państwu. Tegoż dnia w teatrze narodowym i francuskim dane były bezpłatne widowiska". Uwaga ulicy warszawskiej skupiła się w tym dniu przede wszystkim na przygotowaniach do wielkiego festynu ludowego w alei Ujazdowskiej. "Mnóstwo ludu i wszelkiego stanu nawiedza plac przed Ujazdowskim lazaretem, gdzie przyrządzają stoły i różne widowiska w czasie uczty dla ludu dać się mającej. Wszystko jest gustownie i pięknie urządzone, po obu stronach od pałacu wystawione galerie architektury gotyckiej, każda na 1000 dam. W środku placu wznosi się rotunda na 13 gradusach;16 kolumn korynckich utrzymuje kopułę, na niej orzeł polski, wewnątrz gzymsy ozdobione girlandami i orłami. Po całym placu symetrycznie urządzono obszerne namioty dla muzyki i tańców, huśtawki i karuzele, dwie fontanny w kształcie globów na miód; 6 źródeł do czerpania piwa, 2 fontanny w kształcie kolumny, z których wino będzie wytryskiwać; są też amfiteatra na widowiska, maszty z chorągwiami". Ten "lunapark" koronacyjny musiał być rzeczywiście imponujący, skoro obserwator tak wybredny jak Juliusz Słowacki ze szczerym zachwytem opisywał jego wspaniałość w listach do rodziny i przyjaciół. Zabawa odbyła się 28 maja. "Dnia tego mieliśmy rzadkiej piękności widok danej uczty dla ludu - odnotował Tymoteusz Lipiński. - Przed godz.1-szą przybył cesarz i W. książęta konno, a cesarzowa w otwartej karecie, przyjęci przez prezydenta miasta, objechali cały plac i weszli do rotundy. Za danym znakiem lud przystąpił do stołów zastawionych misami z różnym mięsiwem. W mgnieniu oka je wypróżniono; nie tyle jednak zjedli, jak schowali po kieszeniach i napełniali chustki. Zaledwie rozpoczęto widowisko gimnastyczne, gdy deszcz zaczął pokrapiać. Cesarz z całą świtą wsiadłszy na konia, po wtóre objeżdżał, zatrzymując się między ludem, okrzyki radosne wydającym; wzmagająca się słota znagliła do odjechania. Tu dopiero powstał prawdziwy chaos, wszyscy kryli się pod drzewa lub w cwał śpieszyli do miasta [...] Nad wieczorem zebrała się na placu znaczna liczba ludu, ściągnęła też z miasta niemała ilość za ustaniem deszczu i uraczyli się pozostałymi napojami; widziano czerpiących trunki czapkami, kapeluszami". Opis uczty dla ludu zachował się także w raportach Henryka Mackrotta. As tajnej policji pisał krócej, lecz zwracał uwagę na momenty istotne dla wygłodzonych biesiadników. "Warszawa, d.28 maja 1829 roku. W festynie ulicznym wzięło udział wiele osób, mimo że przeszkodziła ulewa. Skarżono się tylko, że mało było na stołach jedzenia, że na talerzach było za dużo kartofli a niewiele mięsa, że zaśmierdło ono z powodu upału i dodano cebuli i octu, żeby tego nie czuli". Lipiński nie dostrzegł - czy też udał, że nie dostrzega - usterek gastronomicznych wytkniętych przez Mackrotta, natomiast przejął się bardzo innym przykrym szczegółem festynu, pominiętym całkowicie w raportach policji. "Dzięki złożyć należy, iż wszystko spokojnie się odbyło - pisał pracowity kronikarz, kończąc swoje sprawozdanie - a chociażby i były po pijanemu jakie zwady, czyż do tego stopnia można było posuwać przezorność lub obawę, ażeby mówię ukryto za ogrodem botanicznym, za Belwederem i po salach lazaretowych kilka batalionów piechoty z ostremi ładunkami i uszykowano kirysyerów w lasku Łazienkowskim..." A więc to także było brane pod uwagę przy układaniu "programu" uroczystości koronacyjnych: możliwość strzelania do ucztującego ludu! Wielki książe Konstanty bał się stołecznego pospólstwa, bo miało ono najwięcej powodów do niezadowolenia z rzeczywistości. Zachwalana i popierana przez generała Tomasza Łubieńskiego "rewolucja gospodarcza" inaczej wyglądała w oczach bogacących się na niej arystokratycznych finansistów, a inaczej - w odczuciu mas plebejskich, skazanych na ponoszenie jej kosztów. W ciągu piętnastu lat istnienia Królestwa Kongresowego Warszawa zdążyła się rozwinąć w ważny ośrodek przemysłowo-handlowy, przyciągający do siebie ludzi ze wszystkich stron kraju. Zaludnienie miasta wzrosło niemal dwukrotnie i osiągnęło imponującą liczbę około 140 000 mieszkańców. Prawie 70% tej ludności stanowiło pospólstwo, nazywane przez szlacheckich pamiętnikarzy także ludem bądź plebsem: robotnicy zakładów przemysłowych, zubożali rzemieślnicy, zbiegli chłopi, wyrobnicy, drobni handlarze, spauperyzowana szlachta, służba publiczna i prywatna, osoby żyjące z dobroczynności itd [...] Życie warszawskiego plebsu w owych latach "bolesnych narodzin kapitalizmu" (tak określił ten czas jeden z jego historyków) było nad wyraz ciężkie. Zwłaszcza w roku 1829, kiedy ujawnił się kryzys gospodarczy, spowodowany z jednej strony - petersburską niełaską ministra Lubeckiego, z drugiej - szczególnym nasileniem klęsk żywiołowych w cesarstwie i Królestwie. Zmniejszenie krajowego eksportu i importu wpłynęło na ograniczenie produkcji przemysłowej, co z kolei doprowadziło do gwałtownego wzrostu cen, masowego bezrobocia i wydania uboższych warstw ludności na pastwę lichwiarzom. Czytelnik, wychowany na tradycyjnej literaturze historycznej, której bohaterowie zajęci byli wyłącznie działalnością patriotyczną, batalistyką i miłością - dowiaduje się ze zdziwieniem, że w romantycznym okresie, między epopeją napoleońską a powstaniem listopadowym, znakomitą większość mieszkańców Warszawy pochłaniały kłopoty tak prozaiczne, jak: trudne do zniesienia zagęszczenie mieszkaniowe, antyhumanitarne warunki pracy w przemyśle, brak pracy zarobkowej w ogóle, konieczność opłacania lichwiarskich procentów, bezlitosny drenaż podatkowy ministra Lubeckiego, egzekwowany przez znienawidzonego dzierżawcę monopoli, "Żyda Leona Newachowicza." Wielki książę-cesarzewicz - dokładnie informowany przez Mackrotta i innych szpiegów o desperackich nastrojach szerzących się w masach plebejskich - obwarował się przed nimi wszystkimi możliwymi środkami ostrożności. I trzeba przyznać, że z jego punktu widzenia było to postępowanie uzasadnione i dalekowzroczne. Ci sami warszawscy plebejusze, którzy w roku 1829 wiwatowali na cześć Mikołaja, napychali sobie kieszenie i chustki zaśmierdłym mięsem bankietowym, a swoją nienawiść do bogatych lichwiarzy i potężnego Newachowicza wyładowywali w "ćwiczeniu" na ulicach żydowskiej biedoty - w kilkanaście miesięcy później dadzą się poznać jako siła napędowa działań powstańczych. Oni pierwsi, w najbardziej krytycznym momencie Nocy listopadowej, udzielą poparcia zbrojnemu wystąpieniu szlacheckiego spisku, co umożliwi mu - w odróżnieniu od rewolty dekabrystów - rozwinięcie się w ruch wyzwoleńczy całego narodu. Tymoteusz Lipiński najwyraźniej nie doceniał rewolucyjnych możliwości tkwiących w warszawskim pospólstwie, gdyż obstawienie wojskiem terenu zabaw uznał jedynie za nieodpowiedzialny wybryk Konstantego. "Święcie ręczyć można - czytamy w Zapiskach - iż nic o tem cesarz nie wiedział, jak i o wielu innych tym podobnych wypadkach, które nas dręczą i jątrzą..." Kronikarz legalista łudził się jeszcze, że świeżo ukoronowany król Mikołaj nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, aby stać się dla swoich polskich poddanych sprawiedliwym kalifem Harunem al Raszydem z Baśni tysiąca i jednej nocy. Ale niebawem Lipiński, wraz z całą Warszawą, musiał się tych złudzeń wyzbyć. Po ogłoszeniu listy osób, nagrodzonych przez cesarza-króla za szczególne zasługi dla kraju, stało się dla wszystkich jasne, że linia polityczna Konstantego i Nowosilcowa uzyskała aprobatę i że sytuacja w Królestwie Polskim żadnym istotnym zmianom nie ulegnie. Wśród odznaczonych na pierwszym miejscu znaleźli się ludzie znani ze swego serwilizmu wobec cesarzewicza. Łaskami i zaszczytami obsypani zostali: generał Maurycy Hauke, najbezwzględniejszy wykonawca zarządzeń Belwederu, i Stanisław Grabowski, minister "zaciemnienia publicznego". Najwyższym odznaczeniem polskim: Orderem Orła Białego nagrodzono zasługi policyjne generała Aleksandra Rożnieckiego i zasługi sędziowskie generała-wojewody Wincentego Krasińskiego. Powszechne oburzenie wśród warszawiaków wywołał fakt nadania szanowanego i popularnego w Królestwie Orderu św. Stanisława jednemu z najbardziej znienawidzonych szpiclów warszawskich - Hieronimowi Szymanowskiemu. Ten odrodny syn i brat dwóch lubianych aktorów warszawskich Marcina i Wojciecha Szymanowskich zdobył sobie ponurą sławę szpiega i prowokatora we wszystkich procesach patriotycznych ostatnich lat. Studenci Uniwersytetu Warszawskiego, którym Szymanowski szczególnie zalazł za skórę, zareagowali na jego odznaczenie iście "psim figlem". - "Znienawidzony adjunkt policji Szymanowski został także kawalerem 4-tej klasy (Orderu św. Stanisława) - relacjonuje Tymoteusz Lipiński - wskutek czego widziano latającego po ulicach psa z tymże orderem zawieszonym na szyi. Niemało miała kłopotu policja w śledzeniu, gdzie ów pies wstąpi, ale nadaremnie, gdyż się okazało, iż był bez pana i nie miał stałego zamieszkania". Niezależnie od doboru osób figurujących na liście nagród i odznaczeń nawrót do "konstytucyjnych" metod rządzenia dawał się zauważyć także w innych sprawach. Wprawdzie cesarz-król przebywał jeszcze w Warszawie, ale ustały jego piesze spacery po ulicach, i polskim poddanym coraz trudniej było nawiązywać z nim bezpośredni kontakt. "Od wigilii koronacji wzbroniony jest przystęp na dziedziniec zamkowy w czasie capstrzyku - czytamy w zapiskach Lipińskiego. - Nasz W. Książę miał to zakazać z powodu, iż ktoś z obecnych podał w tej chwili prośbę cesarzowi. W istocie dziwić się należy natręctwu podających prośby: nie dość im na tem, iż gener. Grabowski przyjmuje prośby i każdego dnia na paradzie jest adjutant służbowy, odbierający pliki, ale znajdują się jeszcze tacy, którzy koniecznie samemu cesarzowi starają się wręczyć. Byłem świadkiem, jak przed zaczęciem parady różne osoby, w osobliwszym sposobie doręczyły adjutantowi prośby, i tak: porządnie ubrana dama przed jej podaniem uklękła, jakiś mężczyzna zbliżywszy się przeżegnał się, zdjął kapelusz i dopiero papier podał. Za nadjechaniem cesarza przedziera się przez tłum widzów odważna dama (kto wie: może była to siostra trzymanego w sekretnym więzieniu majora Łukasińskiego albo zakochana w podpułkowniku Krzyżanowskim Konstancja Łubieńska, albo żona wywiezionego z Krzyżanowskim do Petersburga kapitana Franciszka Majewskiego, "W. mistrza Templariuszy Polskich"? - M.B.) i wyciąga prośbę, lecz cesarz wskazał jej ręką na adiutanta. Wszystkie prośby odsyłają do rady stanu, gdzie w krótkości spisują ich treść. Mówiono mi, iż dotąd jest 7000 numerów, między niemi uparci kaliszanie złożyli petycją o cofnięciu artykułu dodatkowego do konstytucji; tylko pięciu podpisało się na niej..." Warszawa śmiała się do rozpuku z "psiego figla" wypłatanego Szymanowskiemu i chciwie słuchała plotek o petycjach, składanych przez opozycyjnych posłów - ale w ludziach nie było już tego ożywienia, jakie towarzyszyło dopiero co zakończonym uroczystościom koronacyjnym. Stolica Królestwa Kongresowego otrząsała się z odświętnych nadziei i powracała do smutnej powszedniości. Jednym z pięciu członków opozycji sejmowej, którzy wbrew zaleceniom Konstantego podpisali petycję o przywrócenie odebranych narodowi praw konstytucyjnych, był radca Towarzystwa Kredytowego deputowany Walenty Zwierkowski. Wiemy od historyków, że "szwoleżer złej konduity" pozwolił sobie na jeszcze jedno zuchwalstwo wobec nowo ukoronowanego króla. "Gdy zażądano jego (Zwierkowskiego) udziału w balu wydanym z okazji koronacji, oświadczył, że Polacy nie mogą i nie powinni czcić swego gnębiciela". Za te dwa "przewinienia" z roku 1829 zapłacił Walenty Zwierkowski w kilka miesięcy później utratą mandatu sejmowego. Skorzystano z tego, że do sejmu, zapowiedzianego na rok 1830, "niespokojny" deputowany musiał kandydować ponownie, gdyż jego mandat olkuski był już na wygaśnięciu. Przyjaciele polityczni Zwierkowskiego postawili jego kandydaturę na posła najpierw w powiecie miechowskim woj. krakowskie, a następnie w jednym z powiatów woj. mazowieckiego. Ale czujny wielki książe Konstanty - zgodnie z ostrzeżeniem, jakiego udzielił był "szwoleżerowi złej konduity" podczas pamiętnej rozmowy belwederskiej ("nie będziesz Pan na sejmie - ja to panu mówię") - do jego wyboru nie dopuścił. "Przeciwko Zwierkowskiemu tyle rząd zwrócił usiłowań, iż w krakowskim (a także w Mazowieckiem - M.B.) nie został obrany - świadczy w nie publikowanym tomie swych Wspomnień Leon Dembowski - a kiedy w 7-ym cyrkule miasta Warszawy zdołał się utrzymać, postarano się o wynalezienie przyczyn prawnych do skasowania tego wyboru i tym sposobem cyrkuł VII-my utracił swojego na Sejmie reprezentanta". Informację Dembowskiego potwierdza wielu innych pamiętnikarzy; niestety, żaden z nich bliżej nie wyjaśnia, jakimi to środkami zdołano w pierwszym wypadku wybór Zwierkowskiego uniemożliwić, a w drugim - unieważnić. Dowiadujemy się tylko, że najbardziej czynnym w akcji dyskredytowania i zwalczania poselskich kandydatur "niespokojnego" eks-szwoleżera był jego dawny zwierzchnik z gwardii napoleońskiej: generał-wojewoda Wincenty Krasiński - gorliwy wykonawca wskazań Belwederu. Pisze o tym w swoich wspomnieniach świadek, do Opinogórczyka bynajmniej nie uprzedzony, bo najrodzeńszy jego kuzyn i druh od lat dziecinnych: Oboźnica Józef hrabia Korwin-Krasiński. Bardzo możliwe, że dawny dowódca szwoleżerów maczał także palce w warszawskiej klęsce wyborczej Zwierkowskiego, tyle że tam nie działał już bezpośrednio, lecz krył się za plecami najwierniejszego ze swych przyjaciół - kasztelana Kajetana Koźmiana. "W.Zwierkowski, którego mandat jako posła miechowskiego wygasa, zostaje wybrany na deputowanego 7 cyrkułu Warszawy" - pisze sumienna monografistka opozycji liberalnej w Królestwie Polskim, Helena Więckowska. I tu władze dopatrują się jakichś nieformalności w sejmikach, a Kajetan Koźmian żąda w Senacie skasowania sejmiku i doprowadzenia do tego, że zostaje zarządzone śledztwo w tej sprawie. Wyszukiwanie świadków i podstawionych oskarżycieli trwa do końca maja (1830 r.), wreszcie jedyny oskarżyciel odmawia przysięgi. Senat zmuszony jest rozstrzygnąć sprawę w czasie rugów przedsejmowych. Równość głosów przeważa kreska prezesa Senatu Zamoyskiego - za unieważnieniem wyboru". (Proszę zauważyć, jak bardzo nieprzypadkowy był zestaw osób występujących przeciwko szwoleżerowi-opozycjoniście - M.B.). O decydującym udziale Kajetana Koźmiana w tej sprawie pisze także w swoich diariuszach z lat 1830-31 J. U. Niemcewicz, pełniący wówczas funkcje sekretarza Stanu. "Niemiły W. Księciu (Zwierkowski) obrany został posłem - czytamy pod datą 8 marca 1830 r. - Natychmiast W. Ks. przez Kurutę i zyzowatego Nowosilcowa wszystkie porusza sprężyny, by go oddalić. Niestety, poruczono dzieło to Koźmianowi Kajetanowi [...] Koźmian od lat 15 z niepospolitą zręcznością umiał zasługiwać się władzy najwyższej i nie narazić się opinii publicznej [...] Nareszcie przyszedł do senatu protokół cyrkułu warszawskiego o potwierdzenie deputowanego Zwierkowskiego. Przed zaczęciem sesyi przybliżył się do mnie Koźmian. - Nie chciałbym, rzecze, by gdy dziś Ks. Czartoryski prezyduje, sejmik cyrkułu miał być potwierdzonym, gdyż między nami W.Książę nie chce, by się Zwierkowski utrzymał. - Mniejsza o to, odpowiedziałem, że go W. Książę nie chce; idzie o to tylko, by wiedzieć, czy sejmik prawnie odbyty lub nie... - Jeszcze dwie godziny trwają spory, nareszcie przychodzi ad turnum: rzecz tak była jasna, iż nie można było bez wstydu kasować sejmiku bez poprzedniczego śledztwa. Jeden więc tylko Koźmian przy propozycji swojej, by skasować, pozostał..." Z tego samego diariusza warto przytoczyć opis, w jaki sposób Konstanty obalił kandydaturę ogólnie czczonego w Warszawie mecenasa Krzywoszewskiego - obrońcy podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego przed sądem sejmowym. "W Warszawie podał się na kandydata mecenas Krzywoszewski, który stawał na sądach sejmowych w sprawie nieszczęśliwie prześladowanych o związki z Moskalami. Ohydni donosiciele nasi przestrzegali o tem Wielkoho Kniazia Konstantyna; natychmiast furye; wola dyrektora policyi Lubowidzkiego, z rozkazem, żeby temu wyborowi przeszkodził...: >>Jeśli mecenas Krzywoszewski obrany będzie posłem, ty miejsce swe stracisz<<. Przelękniony Lubowidzki o miejsce, które mu równie obfite jak podłe i niegodziwe codziennie nastręcza korzyści, leci do mecenasa, pada mu do nóg, zaklina, żeby i jego, i dzieci jego nie gubił; z litością pogardy spojrzał Krzywoszewski na Lubowidzkiego i rzekł mu: >>Podnieś się, nie chcę, byś miejsce twe tracił, powiedz, że odstępuję od kandydacyi<<. Co za uderzający przykład upodlenia i szlachetności". Ale wróćmy jeszcze do sprawy między Koźmianem a Zwierkowskim. Koźmian przyznaje się w swoich pamiętnikach do niechlubnego udziału w tej aferze wyborczej, ale przy okazji (i to trzeba mu zapisać na korzyść) wystawia piękne świadectwo wielkoduszności zdyskwalifikowanego przez siebie deputowanego. Odnośny zapis pochodzi z pierwszych dni po wybuchu powstania listopadowego, kiedy to konserwatywny przywódca klasyków warszawskich znosić musiał wiele przykrości i upokorzeń od "odkuwających się" na nim zwycięskich liberałów. "Jeden tylko Zwierkowski - wspomina Koźmian - który się za mego urzędowania głośno na mnie żalił za moją kreskę w senacie, która wybór jego na posła czyniła nielegalnym, pierwszych dni rewolucyi spotkawszy się ze mną na ulicy, gdy myślałem, iż mi czynić będzie wyrzuty, pierwszy podał mi rękę i rzekł: >>Miałem żal do pana Kasztelana, lecz ten nie zmienił nigdy szacunku, który miałem i mam dla jego sposobu myślenia; teraz nie czas różnic, potrzeba się jednać, dajmy sobie ręce<<; i uścisnąwszy mnie, dodał kilka słów przychylnych. Jakoż przez cały ciąg rewolucyi jawnie okazywał mi przyjazne względy". Pomimo utraty mandatu sejmowego radca Towarzystwa Kredytowego Walenty Zwierkowski mógł sobie szczerze pogratulować, że i tak wyszedł z opresji koronacyjnych obronną ręką. Jeśliby bowiem policja wpadła na trop jego trzeciego przewinienia z tego okresu, musiałby ponieść konsekwencje o wiele surowsze, i bardzo wątpię, czy Kajetan Koźmian w ogóle miałby okazję spotkać go w Warszawie po wybuchu powstania listopadowego. Trzecim - najważniejszym - przewinieniem Zwierkowskiego był jego udział w tzw. spisku koronacyjnym. Niewiele jest w dokumentacji okresu przedpowstaniowego spraw tak powikłanych, kontrowersyjnych i trudnych do całkowitego wyjaśnienia, jak ów unieśmiertelniony w Kordianie spisek koronacyjny. Różnice zdań na ten temat między kronikarzami i historykami czasów Królestwa Kongresowego sięgają tak daleko, że jeden z najwybitniejszych historyków (a także uczestnik) powstania listopadowego Stanisław Barzykowski w ogóle kwestionuje sam fakt istnienia takiego spisku. Ale zdanie Barzykowskiego, wyrażone w jego Historii powstania listopadowego, wydanej w przeszło pół wieku po terminie kwestionowanego wydarzenia, jest całkowicie odosobnione i nie może wytrzymać konfrontacji z niezliczonymi świadectwami osób bezpośrednio ze spiskiem związanych i wypowiadających się publicznie na jego temat jeszcze w czasie powstania bądź w pierwszych latach emigracji. Nowi historycy tłumaczą odosobniony sąd Barzykowskiego względami politycznymi. Trzeba pamiętać, że ciągnąca się przez kilkadziesiąt lat polemika w sprawie spisku koronacyjnego była jednocześnie fragmentem wielkiej dyskusji o sposobach odzyskania niepodległości. "Rozdwojenie więc sądów w sprawie istnienia spisku wiąże się chyba z rozdwojeniem poglądów na możliwości wskrzeszenia niepodległej Rzeczypospolitej - czytamy we wspomnianych już Głosach do Kordiana Bizana i Hertza. - Ci, którzy liczyli na pomoc Europy, naówczas monarchicznej, (a do tych należy St.Barzykowski - M.B.) mieli w tym względzie poglądy odmienne od tych, którzy oczekiwali, iż niepodległość zostanie zdobyta w wyniku rewolucji europejskiej". Dzisiaj istnienie spisku nie jest już przez historyków kwestionowane, natomiast przedmiotem kontrowersji pozostają nadal szczegóły rzeczowe i personalne jego założeń organizacyjnych, zwłaszcza przypisywany sprzysiężonym zamysł królobójczy. Przypuszczam, że tym zawikłanym rebusem spiskowym sprzed półtora wieku dawno by już przestano się zajmować, gdyby nie to, że Słowacki tak mocno wbił nam ów spisek koronacyjny do głowy, że przy każdym scenicznym wystawieniu Kordiana tysiące współczesnych Polaków podniecają się tą sprawą od nowa. Nic dziwnego, że detektywistyczny trud dochodzenia prawdy o spisku koronacyjnym przejęli od historyków poloniści - badacze twórczości Juliusza Słowackiego. Najrzetelniejsi i najpracowitsi z tych badaczy Bizan i Hertz w swoich Głosach do Kordiana zebrali całą dostępną dokumentację tej sprawy. Ale zestawienie razem wszystkich świadectw, firmowanych na ogół poważnymi i wiarygodnymi nazwiskami, ujawnia tyle luk i trudnych do pogodzenia sprzeczności, że w żaden sposób nie można sobie wytworzyć pełnego i jednoznacznego wyobrażenia o działaniach spiskowców. Natomiast o jednym szczególe - w danym wypadku najbardziej nas obchodzącym - upewniają nas Głosy do Kordiana niezbicie: o udziale w spisku koronacyjnym eks-szwoleżera Walentego Zwierkowskiego. W tej sprawie wypowiadają się zgodnie wszyscy pierwszoplanowi aktorzy dramatu. Głównymi bohaterami historycznego sprzysiężenia byli, jak wiadomo, instruktorzy i uczniowie Warszawskiej Szkoły Podchorążych. Oczywiście Szkoły Podchorążych Piechoty, kwaterującej niemal w bezpośrednim sąsiedztwie Belwederu. Dodaję to uściślenie na użytek podchwytliwych pedantów, ponieważ istniała jeszcze wtedy w Warszawie Szkoła Podchorążych Jazdy, mająca swe koszary w jednym ze skrzydeł pałacu Łubieńskich przy ulicy Królewskiej. Ale kawaleryjska podchorążówka nie odegrała większej roli w podziemnym ruchu niepodległościowym, dlatego dziś już prawie całkowicie o niej zapomniano. W panteonie narodowej pamięci przetrwali natomiast, mniej przez tradycję szlachecką szanowani "piechociarze" - owi młodzi, nieulękli zapaleńcy, którzy w kilkanaście miesięcy po nie spełnionych zamysłach spiskowych z roku 1829 pokierują w Noc listopadową uderzeniem na Belweder, dając w ten sposób sygnał do powszechnego powstania; ci, którzy wejdą jako literackie postacie do dramatów Słowackiego i Wyspiańskiego; ci, których historyczne granatowo-żółte mundury oglądamy w dni rocznicowe przy warszawskim Grobie Nieznanego Żołnierza. Szydercze zrządzenie losu sprawiło, że siedliskiem rewolucyjnych knowań przeciwko carskiemu despotyzmowi w Królestwie stała się instytucja najbardziej hołubiona przez wielkiego księcia-cesarzewicza. "Szkoła Podchorążych Piechoty była własną ulubioną kreacją Konstantego - pisze znakomity historyk Wacław Tokarz. - Była to jedyna bodaj z instytucji wojskowych, która ani razu przez całych 15 lat nie spotkała się z jego krytyką w szorstkich, brutalnych nieraz rozkazach oficerskich tych czasów. Przeciwnie - co roku, w maju, po odbytych egzaminach, na jej komendanta i oficerów spadał cały potok pochwał za osiągnięte wyniki. Miała mu (Konstantemu) wychować nową generację oficerów, dostosowaną do jego wymagań; dopomóc do usunięcia tych "niekarnych", zanadto pewnych siebie napoleończyków, których krzyże wojskowe, polskie i francuskie, raziły go zawsze na paradach placu Saskiego, nie mniej niż ironiczny stosunek do przesady musztry formalnej i przepisów służby garnizonowej. Mówił zawsze, że >>wtedy będzie miał wojsko polskie dobre, gdy ze swoich podchorążych doczeka się pułkowników i generałów<<". Ale ci właśnie nowi ludzie, którzy mieli przystosować armię Królestwa do gustów i wymagań belwederskiego despoty, obrócili się pierwsi przeciwko swemu protektorowi. "Zamknięcie tej rzutkiej, gorącej młodzieży na tyle lat życia monotonnego i bezcelowego, odcięcie jej - wobec przepełnienia etatów oficerskich w wojsku Królestwa, na co nie było rady - nadziei awansu, raniło głęboko jej ambicje i temperamenty, czyniło podatną na wszelkie wezwanie powstańcze. Od powstania oczekiwała usunięcia z szeregów oficerów starszych i zużytych, zbyt silnie ulegających Konstantemu, poważnego powiększenia wojska, które da jej awans, a z nim możność okazania swych zdolności..." Na nastroje niezadowolenia, szerzące się w Szkole Podchorążych Piechoty zwróciło już baczną uwagę Wolnomularstwo Narodowe. We wrześniu 1820 r. major Łukasiński przyjął do swej organizacji ówczesnego wychowanka szkoły Józefa Zaliwskiego, polecając mu, aby stworzył wśród kolegów ośrodek konspiracyjny, "nie zdradzając jednak przed nikim, że należy do organizacji wyższej". Szkolna komórka spiskowa istniała także za czasów Towarzystwa Patriotycznego i z jej to ramienia podchorążowie Żaba, Godebski i Kamil Mochnacki wydawali pismo "Chwila Spoczynku", które - jak już wiemy - padło w nierównej walce z drażliwym a potężnym Kajetanem Koźmianem. Po procesie Łukasińskiego i ciężkich latach sądu sejmowego praca spiskowa na terenie szkoły na pewien czas całkowicie zamarła. Ożyła na nowo dopiero w końcu 1828 z inicjatywy nadzwyczaj wśród podchorążych popularnego instruktora szkoły, podporucznika pułku grenadierów gwardii Piotra Wysockiego. W biografiach Piotra Wysockiego podkreśla się, że jako młody podoficer grenadierów był świadkiem kaźni Łukasińskiego na polu Marsowym w dniu 2 października 1824 r. "Obraz jej - pisze Wacław Tokarz - stał się dla niego punktem wyjścia. Z właściwą sobie prostolinijnością i lojalnością pozostał wierny tym wpływom i tym wspomnieniom na całe życie". Zdaniem Tokarza zachęta nakłaniająca Wysockiego do ożywienia pracy politycznej w Szkole Podchorążych Piechoty wyszła od epigonów Towarzystwa Patriotycznego. "W śród dawnych towarzyszy Łukasińskiego - utrzymuje naczelny monograf sprzysiężenia podchorążych - było sporo ludzi, którzy zdawali sobie sprawę ze zmienionego położenia kraju. Widzieli całą bezsilność oporu legalnego przeciw Królowi, który równocześnie był cesarzem Rosji, bezcelowość zamykania się w obrębie Królestwa; rozumieli, że sami przyczynili się do wywołania tych uczuć, które ożywiały obecnie młodzież, czyli że własna ich przeszłość związkowa zobowiązywała ich wobec chwili, o której tak często myśleli i mówili dawniej, wobec budzącego się ruchu [...] Chcieli ogarnąć tę młodzież zbyt zapalną, pokierować nią i przy jej pomocy oddziałać na ludzi, zamykających się zbyt silnie w doktrynie nienaruszalności stanu rzeczy. Do tego odłamu epigonów Towarzystwa należeli: Roman Sołtyk, Franciszek Trzciński, Walenty Zwierkowski, Joachim Lelewel[...] i inni. Pozostawali niewątpliwie w stosunkach organizacyjnych ze sobą; odbywali swe zgromadzenia, utrzymywali związki z zagranicą i między prowincjami rozszarpanej Polski. Z ich to inicjatywy najprawdopodobniej stworzył w Szkole Podchorążych Piechoty podporucznik Piotr Wysocki nowe sprzysiężenie". Opinia znakomitego historyka opiera się na analizie źródeł współczesnych. W przekazach uczestników Związku Podchorążych jako najwcześniejszych i najbardziej zaufanych opiekunów i przyjaciół spisku najczęściej wymienia się deputowanego Walentego Zwierkowskiego i posła Franciszka Trzcińskiego. Piotr Wysocki uformował ostatecznie swój tajny związek w Szkole Podchorążych Piechoty w połowie grudnia 1828 r. Nastąpiło to w czasie, kiedy - jak pisze Tokarz - Rada Administracyjna zastanawiała się nad wydaniem opinii o wyroku Sądu Sejmowego, a w kraju panowało najwyższe wzburzenie z powodu wyzywającego postępowania Mikołaja, gdy wieści o niepowodzeniach w Turcji przybywały do Warszawy wraz z powracającymi z teatru wojny oficerami naszymi i wywoływały tutaj tyle radości... "Wielu ludzi sądziło wówczas, że Królestwo znajduje się w przededniu wybuchu powstania. W środowisku młodych wojskowych głoszono opinie, że jedno słowo Czartoryskiego lub Bielińskiego, wyrzeczone do narodu, byłoby cały kraj uzbroiło". Właśnie wtedy na dwóch sekretnych schadzkach, odbytych w dniach 15 i 16 grudnia, w mieszkaniu Wysockiego grupka zbuntowanych podchorążych zaprzysięgła sobie "połączyć wszystkie usiłowania, poświęcić życie, gdy tego będzie potrzeba, w obronie zgwałconej ustawy konstytucyjnej". Przysięgę poprzedziła zażarta dyskusja, w której ostro krytykowano "zbytnią ostrożność" Towarzystwa Patriotycznego, sprowadzającego swą działalność jedynie do "rozszerzania dobrego ducha i przygotowania wszystkiego". Nowe sprzysiężenie zamierzało przeciwstawić temu wybuch doraźny, nie wymagający długich przygotowań, obliczony na gotowość narodu i sprzyjające warunki międzynarodowe. "Mówiono o rozpoczęciu w marcu roku przyszłego (1829) o napadzie na Belweder i rozbrojeniu garnizonu rosyjskiego w Warszawie". Deputowany Walenty Zwierkowski nie uczestniczył w organizacyjnych zebraniach spiskowców, ale z informacji Tokarza jasno wynika, że był przez Wysockiego dopuszczony do tajemnicy spiskowej jeszcze przed formalnym utworzeniem sprzysiężenia i od początku jego istnienia najściślej sprzągł z nim swe losy jako jego protektor, doradca polityczny i zaufany pośrednik w późniejszych pertraktacjach z opozycją sejmową. To grudniowe zaangażowanie się "niespokojnego" eks-szwoleżera w działalność rewolucyjnego podziemia zgadza się idealnie w czasie ze znanym nam już faktem sporządzenia aktu ostatniej woli 1 stycznia 1829 roku i ostatecznie wyjaśnia genezę tego dokumentu. Wiążąc się z przedsięwzięciem tak niebezpiecznym, jak tajne sprzysiężenie wojskowe, dziedzic Białej Wielkiej pod Lelowem musiał zawczasu pomyśleć o rozporządzeniu swoim majątkiem na wypadek śmierci czy innych kataklizmów zagrażających "burzycielowi ładu społecznego", zwłaszcza że był bezdzietny, a z żoną - jak się zdaje - pożycie nie układało mu się najlepiej. Nadchodzące ferie Bożego Narodzenia roku 1828 nadawały się w sam raz do załatwienia ważnych spraw majątkowo-rodzinnych. Zakończywszy tedy swoje zajęcia urzędowe w warszawskim Komitecie Towarzystwa Ziemskiego, załadował się pan radca-konspirator w karetę podróżną i obciążony dodatkowym bagażem tajemnicy spiskowej, pojechał do swych dziedzicznych włości, odgrodzonych od hałasów wielkiego świata murem kieleckich puszcz jodłowych. Urlop świąteczny w Białej Wielkiej upłynął panu Walentemu z pewnością pracowicie. Z dochowanego testamentu łatwo można się dorozumieć, że dzielny uczestnik szarż szwoleżerskich pod Servinianos i Wagram - w sprawach majątkowych był skrupulatem nie lada, a dokładność jego sformułowań jurystycznych wystawia jak najlepsze świadectwo profesorom, którzy uczyli go niegdyś prawa na sławnym uniwersytecie w niemieckim mieście Halle. Szkoda tylko, że tak niewiele wiemy o tym ważnym (i bodajże ostatnim w życiu) pobycie "niespokojnego" eks-szwoleżera w jego gnieździe rodzinnym. Cóż robić: w domu Zwierkowskich nie było już wtedy wścibskiego administratora-pamiętnikarza, który z pewnością potrafiłby nam niejedno o tym pobycie powiedzieć, a Żywot własny... samego pana Walentego, gdzie również może coś by się na ten temat znalazło, przepadł - jak wiadomo - bez śladu, zanim zdążyli zainteresować się jego treścią kompetentni badacze. Co prawda to i na podstawie istniejących strzępów biograficznych dałoby się odtworzyć sporo jak najbardziej uprawdopodobnionych momentów owych dramatycznych ferii świątecznych. A więc: długie rozmowy "przy drzwiach zamkniętych" z ociemniałym bratem Wincentym, którego szwoleżer-spiskowiec wybrał był sobie na generalnego egzekutora testamentu (wyobrażenie tych rozmów kojarzy się w jakiś sposób w nastroju ze scenami między księdzem Robakiem a sędzią Soplicą z Pana Tadeusza). I pogwarki "fajkowe" z młodszymi braćmi stryjecznymi z "uboższych linii", którzy dorocznym zwyczajem zjechali się na święta do najznaczniejszego w rodzinie, a już wkrótce mieli podzielić jego losy: najpierw - jako oficerowie powstania, później - jako polityczni wygnańcy skazani na śmierć zaocznymi wyrokami carskich trybunałów. I ostatni gospodarski przegląd bielskiego inwentarza, którego aż po Olkusz sięgająca dobra sława wyrosła niegdyś z ciężkiej pracy starego "adiutanta Pułaskiego" i zapobiegliwości jego żony, podkradającej mężowi ziarno dla swoich kur i kaczek... I nieodzowna wizyta w kościele parafialnym, celem ostatniego przyklęknięcia przy grobie rodziców i młodszego brata szwoleżera. I chwile zadumy nad osobliwym losem polskim... I twarz naszego bohatera w blasku świecy nad arkuszami spisywanego testamentu: śmiałe, mądre spojrzenie i sarkastyczny uśmieszek skryty w kątach ust - twarz nie mogąca się podobać despotom... I jego sylwetka: prosta jak struna, na wskroś wojskowa, pomimo cywilnego ubioru (widać to jeszcze na paryskiej fotografi, robionej w ostatnich latach życia)... Ale czy mają w ogóle sens te wszystkie wyimaginowane obrazki wobec faktu, że w mieszkaniu państwa Tadeuszostwa Zwierkowskich przy ulicy Karmelickiej w Krakowie przetrwał jakimś cudem do naszych dni najistotniejszy, najwartościowszy ślad pożegnalnych ferii Walentego Zwierkowskiego w domu rodzinnym: jego własnoręczny testament spisany w Białej Wielkiej dnia 1 stycznia 1829 roku. Cóż może mocniej i piękniej przemówić do wyobraźni dzisiejszego czytelnika polskiego, jak to "pożegnanie ze światem" szlacheckiego rewolucjonisty z kręgu dawnych szwoleżerów napoleońskich, który - decydując się "poświęcić życie w obronie zgwałconej ustawy konstytucyjnej" - w akcie swojej ostatniej woli wysuwa na pierwszy plan troskę o zapewnienie oświaty chłopskim dzieciom? Po uregulowaniu spraw majątkowych radca-deputowany Walenty Zwierkowski powrócił do Warszawy, aby nadal dzielić swój czas między legalną walkę polityczną z koncepcjami ministra Lubeckiego na zebraniach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego a podziemną działalność spiskową, zmierzającą do orężnego zrywu w obronie swobód konstytucyjnych. Z ogromnej liczby materiałów mówiących o ówczesnych dziejach sprzysiężenia Wysockiego i roli, jaką w tym sprzysiężeniu odgrywał nasz "niespokojny" eks-szwoleżer, wybieram te, które - z takich czy innych względów - wydają się najbardziej wiarygodne. Pierwszą publiczną informację o spisku koronacyjnym ogłoszono w niespełna dwa tygodnie po wybuchu powstania listopadowego. Słynna Wiadomość o tajnym towarzystwie, zawiązanym w celu zmienienia rządu i ustalenia swobód konstytucyjnych w Królestwie Polskim..., podpisana nazwiskiem Piotra Wysockiego, ukazała się 10 grudnia 1931 roku w organie prasowym lewicy powstańczej "Kurierze Polskim". Pisząc o działaniach spiskowych w roku 1829, twórca sprzysiężenia stwierdzał: "Wieść o koronacji i zwołaniu posłów na obrady sejmowe nową otuchę wlała w serca nasze. Koło 10 maja 1829 r. gorliwiej pracować zaczęliśmy. Obywatele zjechali się na obrzęd koronacyjny. Posłowie Trzciński i Zwierkowski udawszy się natychmiast do mojego pomieszczenia, oświadczyli mi, że zbliżała się chwila tak długo oczekiwana podniesienia oręża w sprawie swobód krajowych wobec reprezentantów krajowych..." Zwierkowski i Trzciński mieli nakłonić przybyłych na koronację członków sejmu do uchwalenia petycji żądającej cofnięcia "artykułu dodatkowego" i uchylenia innych ograniczeń konstytucyjnych - a następnie doręczyć ową petycję Mikołajowi, choćby trzeba im było siłą wtargnąć na królewskie pokoje. Emisariusze sprzysiężenia liczyli się z tym, że przy doręczeniu petycji zostaną aresztowani i że właśnie to aresztowanie upełnomocnionych przedstawicieli narodu da hasło do wybuchu powstania. Pewne szczegóły techniczne samych przygotowań zbrojnych podaje niemiecki historyk Richard Otto Spazier, autor najwcześniejszej Historii powstania narodu polskiego w roku 1830 i 1831 (wydanej już w roku 1832). "Wykonanie wybuchu powstania polecono młodym wojskowym na zgromadzeniu w tym celu u Zwierkowskiego zwołanym. Postanowiono na paradzie, na której obydwa ww. książęta i następca tronu Aleksander II mieli być przytomni, nagle z szeregów wojska polskiego wyskoczyć i wszystkie te książęce osoby gwałtem zabrać..." Rzecz cała rozbiła się jednak o to, że większość zebranych w Warszawie posłów nie zgodziła się na podpisanie petycji proponowanej przez emisariuszy sprzysiężenia. Pamiętnikarz Leon Dembowski potwierdza w swym nie wydanym tomie Wspomnień, że tajne zebranie posłów w tej sprawie rzeczywiście odbyło się w jednym z warszawskich pałaców (w rękopisie Dembowskiego nazwa tego pałacu napisana jest tak niewyraźnie, że nie sposób jej odczytać). Dembowski z generałem Tomaszem Łubieńskim reprezentowali tam województwo lubelskie. Obaj - zdecydowani przeciwnicy wszelkich "gwałtownych poruszeń" - pojęcia oczywiście nie mieli, do jakich skutków mogłoby doprowadzić złożenie podpisów na petycji. Ale petycji i tak nie uchwalono. Ogromna większość reprezentantów narodu uznała przezornie, że sprawy tak ważne należy odłożyć do najbliższego sejmu. Osamotnieni zwolennicy wniesienia petycji mogliby w tych warunkach wystąpić wobec cesarza-króla jedynie jako pojedyncze osoby, a nie jako pełnomocnicy narodu, co odebrałoby projektowanej akcji zbrojnej charakter "powstania w majestacie prawa". "Kazano więc tedy Wysockiemu - pisze Spazier - ładunki, które z wielkim niebezpieczeństwem z obozu przyniesione były, z równym niebezpieczeństwem znowu na powrót odnieść i od 30 młodych podoficerów, którzy przyjęli na siebie wykonanie postanowionego dzieła podczas parady, ostre skałki poodbierać. Tym sposobem koronacja, a z nią niebezpieczeństwo całej familii cesarskiej grożące spokojnie przeminęło". Podobnie przedstawia stan faktyczny uczestnik sprzysiężenia i późniejszy belwederczyk, poeta Seweryn Goszczyński: "Zbliża się czas koronacji. Mikołaj przybywa. Podchorążowie, którzy w czasie przeglądu na Saskim placu mieli skończyć raz na zawsze z carem i jego rodziną, opatrują się w ostre ładunki, przypuszczają do tajemnicy większą liczbę. Aż oto nagle wszystko się zmienia, prawie w wilię koronacji. Posłowie, przed którymi Zwierkowski się odkrył, odparli cały projekt jednomyślnie. Potocki nie wyjeżdżał do Wiednia (szwagier Henryka Łubieńskiego Bernard Potocki zobowiązywał się podobno zapewnić powstaniu pomoc Austrii - M.B.). Działyński (Tytus) do Berlina, Małachowski (Gustaw) lubo objeżdżał szlachtę, w tej chwili stanowczej okazał się przeciwnym temu, w co niedawno wierzył. Wobec takich przeszkód Wysocki i podchorążowie uznali niepodobnym wykonania swojego zamiaru - ale łatwo sobie wyobrazić, jak musieli przepędzić noc przed koronacją - bo w każdej chwili mogli się spodziewać skutków strasznych, jeżeli ich zamiar odkryto. Tak im noc przeszła, tak przeszła godzina parady na Saskim placu pod komendą Łaskiego Aleksandra. Myślano skorzystać jeszcze z wieczornej uczty ludu. Wysocki zażądał rozmówienia się z niektórymi posłami, uważanymi za lepszych jak inni. Zebrano się wieczorem w ogrodzie Nejmanowej - bez skutku - na próżno Wysocki wysilał się na przedstawienia, przekonywania - nie mógł wymóc ich przyzwolenia. Takim miał być... dzień koronacji. Nie był takim - i nie ma czego żałować, co jednak nie uniewinnia tych, którzy parli do tego dnia, a potem nagle zmienili swoje widzenia, odstąpili powolnych sobie i tym odstępstwem narazili ich na wszystkie skutki okropnej zemsty rządu moskiewskiego..." Znacznie surowiej niż Goszczyński oskarża "dyplomatyków", odpowiedzialnych za udaremnienie planów spiskowych, podchorąży Aleksander Łaski, wyznaczony na bezpośredniego wykonawcę zamachu koronacyjnego. "Kilku podoficerów ze Szkoły Podchorążych... odważyło się na rzecz wielką, straszną, ale pewną - pisał Łaski w Pamiętniku emigracji z 5 sierpnia 1832 roku. - Zamiar ich był olbrzymi, olbrzymie też zwiastował skutki. Podczas koronacji miano go wykonać [...] Szła gra o całą Słowiańszczyznę; od Newy po Odrę byłaby się rozwikłała krwawa walka, rozpoczęta na Saskim placu ofiarą pomazańca i całej jego rodziny. Że car nie odpokutował wtenczas za rozbiór Polski, że nie daliśmy wtedy przykładu, jak okropnie mści się lud za całowieczne krzywdy swoje, za zbrodnię popełnioną przez koronowanych rozbójników, za zbrodnię, której nigdy nie bywało w chrześcijańskim świecie, komuż to przypisać? Oto dyplomatyce! Oto właśnie takim ludziom, których zdaje się los nieżyczliwy Polszcze tak usposobił, żeby każdej wielkiej rzeczy obawiali się przed skutkiem, żeby każdą wielką rzecz, już wykonaną, zmniejszali. Szkoła Podchorążych z ostrymi ładunkami oczekiwała świtu owego dnia, w którym miało zostać nieprawdą sławne i rzetelne w dziejach naszych przysłowie: >>że Polak rąk swoich nigdy nie zmazał krwią panującego<<. Lecz tej samej nocy to, co rozpacz natchnęła, co może godziwe nie było, ale potrzebne, polityczne i mądre samą nadzwyczajnością, w nic się rozchwiało za sprawą mdłych duchów wiedzących tajemnicę, którym zaufano, a z których jeden był Kamerjunkrem cara (Gustaw Małachowski - M.B.), drugi zaś do Anglii i Berlina pojechać obiecywał (Tytus Działyński - M.B.). Wierzono ich patriotyzmowi; miano za światłych, za mogących męstwu dopomóc radą, wojnie porozumieniem się z obcymi mocarstwami; o to się też wszystko rozbiło. Dyplomatycy [...] przelękli się samej myśli tak nadzwyczajnego zdarzenia. Zawsze ze względem, obróconym ku zachodowi, zapytywali samych siebie: co powie Europa? nie wiedząc, że opinia każde nadzwyczajne przedsięwzięcie uwieńczone skutkiem pochwala... Tej prawdy nie pojęli dyplomaci [...] Rozbroili rękę uzbrojoną [...] Wstrzymali zamach..." W tych namiętnych oskarżeniach młodego podchorążego-radykała, zwalającego całą winę za udaremnienie zamachu w 1829 r. na związanych ze spiskiem hrabiów-dyplomatyków" (Małachowskiego, Działyńskiego i Potockiego) - wyczuwa się wyraźnie pogłosy toczonych na emigracji polemik politycznych między lewicą a prawicą powstańczego wychodźctwa. Ale warto tu dodać, że nawet główny przywódca prawicy emigracyjnej, książe Adam Jerzy Czartoryski, tak bardzo światopoglądowo Łaskiemu przeciwny, zgadzał się co do tego, iż czas koronacji znacznie lepiej nadawał się do wywołania powstania niż wybrany później listopad 1830 roku. "Podczas koronacji nietajno jest, jaka myśl zajęła niektórych z naszej młodzieży - pisał w Żywocie J. U. Niemcewicza były prezes Rządu Narodowego z lat 1830-1831, potwierdzając w ten sposób całym swoim autorytetem podawane w wątpliwość przez Barzykowskiego istnienie spisku koronacyjnego - wiedząc, że cała rodzina carska, co do jednego, zbiera się na tę uroczystość do Warszawy, zamierzali, roili oni wszystkich razem zabrać i przyprowadziwszy tym rząd moskiewski do największego zamieszania i anarchii zacząć natychmiast powstanie przy trwającej właśnie i nie wiodącej się wojnie tureckiej. Moment niezawodnie był i daleko dogodniejszy i obiecujący pomyślniejsze skutki niż wybrany na końcu następnego roku..." Oczywiście, że książe Adam Jerzy Czartoryski, "niekoronowany król" konserwy emigracyjnej, nie mógł pochwalać samej idei zamachu na rodzinę panującą. Właśnie za wyperswadowanie podchorążym tego zamysłu wynosił pod niebiosa Niemcewicza: "Młodzi ludzie przyszli do Niemcewicza dla zwierzenia mu się i dla zasięgnięcia światła w jego doświadczeniu i patriotyzmie - pisał w dalszym ciągu Żywota... - pytali go, czy godzi się, czy należy odważyć się na taki czyn, który nie mógł się dokonać bez zażartego na miejscu sporu, bez wylania krwi i narażenia mężów niewinnych, co zaufali szlachetności narodu. Niemcewicz odradził młodym Polakom przedsięwzięcia, które by plamą przeniewierzenia i okrucieństwa nacechowane było w dziejach: i sądzę, że dobrze, przezornie i sumiennie uczynił. Okoliczności wprawdzie były przychylne do zaczęcia powstania; ale nie trzeba było zaczynać od srogiego, zapamiętałego, bezwzględnego i zdradliwego czynu, który by i naród rosyjski, i inne kraje oburzeniem i zgrozą był napełnił i sprowadził na Polskę tak Moskwy, jak jej sprzymierzeńców żądzą zemsty zapalone siły i słuszną naganę powszechną, i całego świata europejskiego potępienie. Naród w takim razie, opierający swoje ocalenie na zdradzie i srogości, postąpiłby przeciw własnemu wrodzonemu charakterowi, a to się nigdy nie udaje, straciłby czystość duchową, szlachetność i zacność, które stanowią wyższość i jedyną siłę jego sprawy. Przyczyniając się do uchylenia tego zamysłu, Niemcewicz osłonił Polskę od klęsk większych i sroższych niż te, co na nią wkrótce spadły i które nie byłyby łagodzone szacunkiem i sympatią innych ludów, lecz owszem ich odrazą pogorszone". Do materiałów zebranych w Głosach do Kordiana Bizana i Hertza doszło ostatnio nowe, niezwykle interesujące świadectwo o spisku koronacyjnym, zawarte w wydanym niedawno przez krakowskie Wydawnictwo Literackie Pamiętniku Henryka Golejewskiego, uczestnika powstania listopadowego, który spędził później kilkanaście lat razem z Piotrem Wysockim przy pracy w kopalniach nerczyńskich na Sybirze. Wspomnienia Golejewskiego w całości wydają się tak rzetelne i obiektywne, że z największą uwagą należy potraktować jego wersję spisku koronacyjnego, przekazaną mu bezpośrednio przez Piotra Wysockiego. Według Golejewskiego sprzysiężenie z roku 1829 miało charakter wyłącznie wojskowy, a jedynymi osobami cywilnymi, dopuszczonymi do tajemnicy, byli deputowany Walenty Zwierkowski i poeta Seweryn Goszczyński. (Nie zgadza się to z wersją M.Mochnackiego, który powtarza za Adamem Gurowskim, że to on właśnie pierwszy zetknął Zwierkowskiego z Wysockim). "Myślą przewodnią Wysockiego było powołanie do powstania całego polskiego garnizonu Warszawy w dzień koronacji 1929 - czytamy w Pamiętniku - naprzód dlatego, że cała armia polska zebrana była w jednym obozie, na której współdziałanie liczył na pewno, po wtóre że sejm obradował w całym komplecie, po trzecie na koniec, że cała carska rodzina z najznakomitszymi mosk. dygnitarzami przybyła do stolicy, a której ryczałtowe wymordowanie było wówczas na pierwszym planie, co bardzo łatwo można było do skutku doprowadzić w czasie parad na Saskim Placu i na Marsowym Polu. Nie chciał on jednak brać wyłącznie na swoją odpowiedzialność tak olbrzymi i tak płodny w następstwa zamiar. Uważał za konieczne zasięgnąć rady naszej do dzisiaj nie skalanej narodowej świętości i powagi - Juliana Ursyna Niemcewicza. Niektórzy nawet twierdzą, że zwierzał się także księciu Lubomirskiemu, czego jednak Wysocki w swoich poufnych przez ciąg kilkunastu lat zwierzeniach przede mną na Syberii nie potwierdzał nigdy. Niemcewiczowi nawet zwierzył się dopiero na kilka dni przed koronacyjnym obrzędem. Szlachetny starzec, który przez całe życie swoje tak wiernie służył narodowej sprawie, przerażony ogromem przedsięwzięcia, a przede wszystkim zamiarem mordu bezbronnej carskiej rodziny i całego jej otoczenia, z obawy najgorszych następstw dla naszej narodowej sprawy poruszył wszelkie możebne sprężyny, aby spiskowych w ogóle, a Wysockiego w szczególe, od tak strasznego przedsięwzięcia odprowadzić. Przedstawił mu następstwa grożące ostateczną zagładą narodowości polskiej, robiąc najmocniejszy nacisk na to, że podobny mord tak z jednej strony przeciwny polskiej szlachetności, z drugiej wywoła przeciwko niej (Polsce) oburzenie nie tylko rządów europejskich, ale nawet narodów. Że nie tylko całą Europę, ale nawet tak przyjazną nam Francję będziemy na pewno mieć przeciw sobie; że zamiast walki z kolosem moskiewskim wszystkie trzy... państwa, co Polskę rozćwiartowały, rzucą się na nas niezawodnie. Że cały naród moskiewski, tak wówczas jeszcze fanatycznie przywiązany do swojej carskiej rodziny, powołany do strasznego odwetu, że rzeź niedawna Pragi będzie tylko bladym epizodem w porównaniu do odwetu, jaki nas na pewno czeka. Jeszcze w sam dzień koronacji o czwartej godzinie rano Niemcewicz błagał Wysockiego na kolanach, aby wykonanie strasznego przedsięwzięcia odłożył, a przynajmniej mordu bezbronnej carskiej rodziny i jej otoczenia zaniechał. Wysocki, broniąc się słabo, najwięcej znowu się liczył, że z porwaniem się do broni w Warszawie, po wymordowaniu zwłaszcza całej carskiej rodziny i znakomitszych dygnitarzy państwa, wywoła na nowo rewolucję w Petersburgu, ale gdy nawet poseł Zwierkowski zaczął mu przekładać, że po uśmierzeniu zamachu grudniowego, po straceniu na rusztowaniach głównych przywódców buntu i po zesłaniu do ciężkich robót takiej masy drugorzędnych politycznych przestępców, taki paniczny postrach padł na wojsko moskiewskie (na podburzenie którego jedynie liczyć by się godziło), że o udziale jego w nowym powstańczym ruchu ani marzyć nie można. Zachwiany Wysocki słowami Juliana, nowym tym argumentem całkowicie przekonany, odwołał rozkaz powstania w dzień koronacji..." W tym dramatycznym przekazie rzuca się w oczy nowy ważny szczegół: organizatorzy spisku koronacyjnego z roku 1829 stawiają już wyraźnie na elementy antycarskie w Rosji, jako na swego głównego i nieodzownego sprzymierzeńca. Widać z tego, jak wiele zmieniło się w nastawieniu przywódców polskiego ruchu niepodległościowego w ciągu pięciu lat dzielących koronację warszawską od polsko-rosyjskich rozmów kijowskich z roku 1824. Golejewski kończy swoje wspomnienia wielką pochwałą dyskrecji spiskowców z roku 1829: "...Mamy przed oczami jedyny może fakt w historii, podnoszący szlachetny charakter żołnierza polskiego do możebnej potęgi. Bataliony ugrupowane na paradzie w dzień koronacyjnego obrzędu musiały być koniecznie wtajemniczone w zamiary Wysockiego, przygotowano je do powstańczego ruchu, rozdano im ostre ładunki, którymi związkowi dawno się zaopatrywali; na dane hasło przez Wysockiego bataliony ogniem morderczym miały wystrzelać cały orszak tronowy. Nagle bez żadnej przyczyny rozkaz ten w chwili wykonania cofnięto; półtora roku jeszcze tajemnica została święcie dochowana, a w liczbie kilku tysięcy wiarusów nie znalazł się ani jeden, co by ją zdradził. Gdyby nie było innych rysów dowodzących, jak był szlachetny, jakim patriotyzmem ożywiony ówczesny żołnierz polski, ten jeden stawi go bez zaprzeczenia w rzędzie najdzielniejszych i najszlachetniejszych żołnierzy całego świata..." Inna rzecz, że w wyniku tej chwalebnej dyskrecji do dzisiaj nie można dokładnie odtworzyć stanu faktycznego spisku podchorążych z roku 1829. Ciekawe, kiedy wpadł na pierwszy trop spisku koronacyjnego Juliusz Słowacki? Kordian ukazał się dopiero w roku 1834, autor dramatu miał więc już przy jego pisaniu do dyspozycji obfite materiały z dyskusji prowadzonych na ten temat na łamach polskiej prasy emigracyjnej w latach 1832-1833*. (* Dla ścisłości wypada tu dodać, że zdarzenia przedstawione w Kordianie oparte są na realiach spisku koronacyjnego Wysockiego, przemieszanych z realiami równolegle zawiązanego spisku Smagłowskiego - uważanego na ogół przez historyków za imprezę mało poważną. Ten drugi spisek, dążący między innymi do osadzenia na tronie polskim księcia Reichstadtu syna Napoleona I, opisany jest najdokładniej w rozprawie Ernesta Łunińskiego Spisek Smagłowskiego a Książę Reichstadtu [w] Wspominki, Warszawa 1910.) Możliwe jednak, że Słowacki, który w czasie istnienia spisku Wysockiego przebywał w Warszawie, już wtedy uzyskał swą pierwszą literacką inspirację. "Jakkolwiek nie ma żadnych dowodów, że Słowacki był ściśle związany z konspiracją patriotyczną w Warszawie, trudno jest też twierdzić, że z nią związany nie był - czytamy w Głosach do Kordiana Bizana i Hertza. - Nagłe wystąpienie z utworami tak całkowicie odmiennymi od dotychczasowej jego twórczości, jakimi były poezje powstańcze, a także spora liczba młodych literatów, ludzi pióra w kręgu spiskowców mogłyby nasuwać przypuszczenie, że w jakiejś mierze miał kontakty z podziemną Warszawą". Za hipotezą Bizana i Hertza przemawia także fakt, że w okresie koronacji warszawskiej późniejszy autor Kordiana mieszkał w pałacu Paca przy ul. Miodowej, a więc w tym samym domu, co poeta Seweryn Goszczyński, wymieniony obok Walentego Zwierkowskiego jako cywilny uczestnik sprzysiężenia Wysockiego. Kto wie, może cywilni spiskowcy nie odznaczali się aż tak dalece posuniętą dyskrecją jak ich wojskowi koledzy? Trudno jest dziś na to pytanie odpowiedzieć. Zamiast bawić się w jałowe domysły, proponuję Czytelnikom zapoznanie się z interesującymi dokumentami, związanymi z ówczesnym pobytem Słowackiego w Warszawie. Udało mi się na nie natrafić w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w pałacu Krasińskich. Chodzi o Akta osobiste Słowackiego Juliusza z lat 1829-1831 z Archiwum Dyrekcyj Kontrolli Kommisyi Rządowey Przychodów i Skarbu (Oddział VII, Litera S. Liczba 98). Chuda teczka biurowa sprzed półtora wieku przedstawia nam przyszłego autora Kordiana i Beniowskiego w roli podwójnej a osobliwej: z jednej strony - jako skromnego urzędnika w resorcie księcia-ministra Lubeckiego, z drugiej - jako wytrwałego petenta, zabiegającego bezskutecznie o przyznanie mu "stałego zameldowania" w Warszawie. Juliusz Słowacki "Obywatel Państwa Rossyjskiego, guberni Wołyńskiej" przyjechał do stolicy Królestwa Polskiego w połowie lutego 1829, popierany przesłanymi w ślad za nim z Wilna listami polecającymi profesora Jana Śniadeckiego do księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. 15 kwietnia 1829 Słowacki już "urządzony" w Warszawie, pisał do Aleksandry Becu: "Naprzód proszę Ciebie, kochana Olesiu, żebyś oświadczyła Panu Janowi Śniadeckiemu wyrazy nayszczyrszey wdzięczności za przysłane mi przez Niego listy rekomendacyine, zjednały mi one naylepsze przyięcie u osób do których były pisane. X-żę Czartoryski był tak łaskaw że mnie zaraz Xciu Ministrowi Lubeckiemu polecił, i zostałem umieszczony w Jeneralnym Sekretaryacie Ministerium Skarbu..." Otóż w Aktach osobistych ze zbiorów Biblioteki Narodowej w pałacu Krasińskich pierwszym dokumentem jest właśnie list ministra Druckiego-Lubeckiego, wyrażający zgodę na umieszczenie w podległym mu resorcie młodego Wołyniaka, poleconego przez Czartoryskiego. List jest odręczny, od początku do końca pisany szeroko rozstawionymi, pospiesznymi literami księcia-ministra. "Do JP. Juliusza Słowackiego Minister prezydujący w K. Rz. Przych. i Skarbu Przychylając się do prośby WPana z d. 25 marca r.b. dozwalam Mu bezpłatney Applikacyi w Biórze K.Rz.Prz.iS. a w szczególności w Sekretaryacie Jeneralnym. Za odebraniem przeto ninieyszego reskryptu zgłosi się WPan do Sekretarza Generalnego jako Naczelnika wspomnianego Wydziału, a ten mu mieysce i właściwe obowiązki wskaże. W Warszawie d. 30 Marca 1829 X.L." I dopisek ręką tejże samej historycznej postaci: "Z tem zastrzeżeniem, iż podług istniejących przepisów, dopiero po dwóch latach applikacyi, wolno ci będzie starać się o posadę Etatową". Akta osobiste dają nam możność wglądu w powolny rozwój kariery urzędniczej Juliusza Słowackiego, utrzymując nas w zupełnym oderwaniu od współcześnie rozgrywających się wydarzeń historycznych i w kompletnej niewiedzy, czy i w jakim stopniu przyszły autor Kordiana w tych wydarzeniach uczestniczył bądź był o nich informowany. Po prawie dziesięciomiesięcznej aplikacji w sekretariacie generalnym Słowacki zmienia miejsce pracy, w ramach tego samego resortu. Informuje o tym pismo z 28 stycznia 1830 r. "Zainstalowany został na Applikanta bezpłatnego w Sekcyi Wypłat pan Juliusz Słowacki przez wyższą decyzję do Dyrekcyi Jlney Kontrolli przeznaczony, z Sekretaryatu J-llnego w którym od dnia 30 marca r.1829 iuż iako applikant pracował i tamże przysięgę na wierność Nayiaśnieyszemu Panu złożył". Od tej chwili prowadzenie Akt osobistych i nadzór nad Słowackim przejmuje jego nowy bezpośredni zwierzchnik - referent "Sekcyi Wypłat", niejaki pan Krasuski (jeśli właściwie udało mi się odcyfrować jego podpis). Funkcjonariusz ów - pomimo nieustannych sprostowań Słowackiego (widać to z czynionych gdzieniegdzie poprawek) - z uporem nazywa go "panem Sławackim" i najwyraźniej nie obdarza specjalną sympatią. Jedną z przyczyn wyczuwalnej awersji referenta do aplikanta była zapewne opieszałość tego ostatniego w dopełnieniu obowiązujących przepisów meldunkowych. Zaraz po przeniesieniu do "Sekcyi Wypłat" zażądano od nowego aplikanta "formalnego oświadczenia, że jest obywatelem Królestwa Polskiego". "Na to Pan Sławacki oświadczył, że dowodów tych złożyć nie iest w możliwości albowiem nie jest Obywatelem Kraju tuteyszego i że bawi tu czasownie tylko za Paszportem Rządu Cesarstwa..." Odtąd pedantyczny referent przez 5 miesięcy, z rosnącą irytacją, nagabuje "pana Sławackiego" o uzyskanie wpisu na listę obywateli Królestwa. Przypierany do muru aplikant, pod pozorem konieczności zdobycia potrzebnych papierów, wymyka się na urlop do rodzinnego Krzemieńca. "31 maja 1830 Do Komissyi Rządowey Przychodów i Skarbu Niżey podpisany maiąc do załatwienia interessa familijne wymagaiące moiey bytności w domu, mam honor upraszać Komissyą Rząd. Przychodów i Skarbu, o udzielenie mi urlopu na miesięcy 2 z dozwoleniem udania się do Państwa Rossyiskiego Gubernij Wołyńskiey Juliusz Słowacki" W czerwcu urlop otrzymuje, ale jesienią powraca z niego bez obiecanych papierów. 13 września 1830 r. referent Krasuski znowu żąda, aby "Pan Sławacki" złożył dowód "pomieszczenia siebie na liście Obywateli Królestwa". 26 października 1830 r., zajęty widać czym innym, poeta-aplikant tłumaczy się pokornie, że w "tey kadencyi" nie mógł sprawy załatwić, "bo brakowało mu pewnych dokumentów". Zobowiązuje się je pozyskać w następnej kadencji. 28 października referent Krasuski świeżo wyostrzonym piórem sporządza "Notatkę służbową" o brzmieniu ultymatywnym: "Złożyć jeszcze do Akt, a dla dopilnowania skutku wznowić 4 kwietnia 1831". Na cztery miesiące przed upływem ultimatum wybucha rewolucja listopadowa, co w Aktach osobistych nie znajduje zresztą żadnego odbicia. 10 grudnia 1830 r. przyszły autor Kordiana dowiaduje się z artykułu Wysockiego w "Kurierze Polskim" o spisku koronacyjnym (jeśli oczywiście nie wiedział już o nim wcześniej). Wkrótce potem decyduje się na opuszczenie Warszawy i wyjazd za granicę (podobno w misji dyplomatycznej, zleconej mu przez protegującego go nadal księcia Czartoryskiego). Referent Krasuski wypisuje tryumfalnie do Akt osobistych ostatnią "notę służbową", potwierdzającą w pełni jego krytyczny stosunek do niesolidnego aplikanta. "10 stycznia 1831. Juliusz Słowacki dotychczasowy Applikant w Sekcyi Wypłat oświadczył mnie na dniu wczorajszym w Biurze: iż odebrał inne przeznaczenie i że dlatego opuścić Sekcyą zamierzył. Z pośród poruczonych mu do załatwienia czynności nieodrobił... załączających się N-rów 84.504-87.494 q 2.551, q 3.044 r. 1830. Warszawa 10 stycznia 1831 Referent Sekcyi Wypłat Krasuski". Na tym Akta osobiste zamknięto i przekazano do archiwum "Dyrekcyi Jenerallney". Problem - czy późniejszemu autorowi Kordiana udało się zdobyć w Warszawie potrzebną mu do dramatu dokumentację spisku koronacyjnego z roku 1829 - pozostawał rzecz jasna całkowicie poza zasięgiem zainteresowań urzędników dyrekcji generalnej kontroli komisji rządowej przychodów i skarbu. Jeżeli referent Krasuski zachował w pamięci "pana Sławackiego", to chyba tylko jako niezbyt obowiązkowego aplikanta, który w ciągu dwóch lat urzędowania nie potrafił uzyskać "wpisu na listę obywateli Królestwa", a przy pierwszej okazji ulotnił się z posady, nie doprowadziwszy do końca zleconych mu spraw, i o którym później (jak w owej słynnej anegdotce o Mickiewiczu) "nigdy już więcej nie słyszano". A jeśliby nawet było inaczej: jeśli po latach zdarzyło się jakimś cudem, że szef "Sekcyi Wypłat" przeczytał przemyconego do Królestwa Kordiana, to i tak wątpię, czy mogłoby to wpłynąć na polepszenie jego opinii o dawnym podwładnym. Za dużo było w Kordianie poetyckich "upiększeń", za dużo "szargania narodowych pamięci" jak na gust solidnego biurokraty sprzed półtora wieku. Czegóż zresztą wymagać od referenta Krasuskiego, jeżeli nawet tak wytrawny znawca literatury jak Niemcewicz nie mógł się pogodzić z treścią dramatu Słowackiego. Bezpośrednio po przeczytaniu anonimowego wydania Kordiana przebywający wówczas na emigracji czcigodny nestor piśmiennictwa polskiego pod datą 27 lutego 1834 r. taką oto opinię odnotował w swoim dzienniku: "Powróciwszy do siebie znalazłem przysłane mi przez p. Błanickiego nowe poema jednego z wariatów naszych pod tytułem Kordian. Co za farsy, banialuki, czarty, czarownice, papież, papuga, car, Konstanty, oszkalowani pierwsi obywatele do rewolucji ostatniej wchodzący; wszystko to w najdziwniejszym wierszu znajduje się w tym dramacie. Hołota wygnańców naszych szuka wszelkimi sposobami, aby się pozbyć przepełniającego ich piersi jadu. Jak wąż boa okrywa ona śliną wszystkich, co jeszcze są uczciwymi. Nigdy jeszcze nie było tylu bazgraczów..." Zawodne bywają, jak widać poniektóre sądy współczesnych: pomyśleć tylko, że ten sam Niemcewicz kilka lat wcześniej piał z zachwytu, słuchając zapomnianej już dzisiaj całkowicie młodzieńczej tragedii Słowackiego pt. Mindowe. IX Dla Wincentego Krasińskiego pierwsze miesiące historycznego roku koronacji warszawskiej były okresem zdecydowanie nieprzyjemnym. W tym czasie, kiedy jeden z jego dawnych podwładnych, eks-szwoleżer Tomasz Łubieński przyczyniał się coraz wydatniej do rozwoju gospodarki krajowej, a inny dawny podwładny, eks-szwoleżer Walenty Zwierkowski zstępował w podziemia konspiracji rewolucyjno-niepodległościowej - on sam: twórca i dowódca legendarnego regimentu lekkokonnych, ponosił najprzykrzejsze konsekwencje swojej wiernopoddańczej postawy w sądzie sejmowym. Rozjątrzona opinia publiczna posuwała się w oskarżeniach swego dawnego ulubieńca tak daleko, iż obciążano go winą nawet za to, że Konstanty nie pozwalał wydalać się ze stolicy jego kolegom - "zbuntowanym" sędziom-senatorom. Dużym powodzeniem cieszył się wśród warszawiaków szeroko rozprowadzany paszkwil nieznanego autora pt. Kłótnia Krasińskiego z Zamoyskim. Dwaj skompromitowani magnaci - wiceprezes Sądu Sejmowego i przewodniczący osławionego Komitetu Śledczego - spierali się z sobą w tym utworze o to, który z nich gorzej się zachował. Krasiński mówił do Zamoyskiego: "Ty prezes Komitetu, jam Sejmu marszałek, Ja jestem szelma cały, ty szelmy kawałek. Ja wyniszczając naród, w nadgrodę mej pracy Kazałem wybić medal: "Za cnotę - Polacy!" Bo cnotą jest wynieść się nad opinię świata, Cnotą jest obcym służyć, a potępiać brata... Któż winien, że w Senacie zgraja podłych zdrajców Nie chciała w obwinionych uznać winowajców. Wszak wiesz, że chcąc zbrodniarzy ukarać surowo Wniosłem, by miłość kraju przypłacili głową...* (* Kłótnię Krasińskiego z Zamoyskim, dochowaną w zbiorach rękopisów "Ossolineum", opublikowała po raz pierwszy profesor Aniela Kowalska w swej książce Mochnacki i Lelewel współtwórcy życia umysłowego Warszawy i kraju. Warszawa PIW 1971.) A jak fatalnie musiał się poczuć hrabia-generał, snobujący się zawsze na opiekuna artystów, kiedy mu doniesiono, że "kreowany przez niego na poetę" młody Maurycy Gosławski spalił demonstracyjnie w obecności paru przyjaciół całe wydanie swoich Poezji jedynie dlatego, że figurowała na nich wierszowana dedykacja sławiąca "bohaterstwo wojenne i życie pełne chluby" gospodarza czwartkowych obiadów literackich*. (* Tenże Maurycy Gosławski napisał w 1826 r. wiersz na cześć pięciu straconych dekabrystów.) Albo ów nie mający precedensu epizod na marcowym pogrzebie prezesa Bielińskiego! Kiedy to Jego - pana na Dunajowcach, Knyszynie i Opinogórze, wnuka wodzów barskich, bohatera wojen napoleońskich i dowódcę gwardii przybocznej trzech cesarzy - banda rozwydrzonych młokosów, kolegów jego własnego syna, odważyła się na oczach wszystkich umyślnie wepchnąć w błoto!!! Potem wybuchła awantura na uniwersytecie. Operując swymi reakcyjnymi argumentami natury społeczno-politycznej, odwołując się do obrażonej dumy syna, generał-wojewoda jeszcze i tym razem zdołał ocalić w oczach Zygmunta swoją bohatersko-patriotyczną legendę. Ale osiągnięte z niemałym trudem zwycięstwo nad buntem synowskim nie mogło go w pełni zadowolić. Pierwszy ordynat opinogórski - jakkolwiek czynił to w sposób najbardziej samolubny i despotyczny - naprawdę kochał całym sercem swego utalentowanego jedynaka. A że nie był człowiekiem wyzutym z wrażliwości - więc zdawał sobie sprawę z tego, na jakie straszne cierpienia narażał Zygmuntka, i chyba w jakimś stopniu w tych cierpieniach uczestniczył. Wieloletniego amfitriona czwartkowych sympozjów literackich musiał też ranić boleśnie bojkot towarzyski ze strony warszawskich luminarzy kulturalnych, którzy jeszcze niedawno stanowili ozdobę salonów na Krakowskim Przedmieściu. Presja opinii publicznej oddziaływała tak silnie, że nawet najwierniejszy przyjaciel i obrońca Opinogórczyka, Kajetan Koźmian, nie ośmielał się go zapraszać na urządzane u siebie podwieczorki artystyczne, ponieważ bywali na nich: Julian Ursyn Niemcewicz i inni "nieprzejednani patrioci". Wincenty Krasiński, nie chcąc całkowicie zrezygnować z tradycji swoich przyjęć czwartkowych i sobotnich, przekształcił je z konieczności w zwykłe zebrania towarzyskie, na których zabawiano się głównie grą w karty. Pisze o tym we wspomnieniach z tego czasu kuzyn generała - "Oboźnica" Józef Krasiński: "Ćwik, kwindecz, diabełek i faraon na dużą skalę rozwinęły się u Wincentego Krasińskiego, dokąd poczęli się wciskać nieuczciwi gracze, jak: Nosarzewski, Sumiński, Karol Kossakowski*, (* Z tego przekazu wzięło się zapewne pomieszanie przez St. Pigonia dwóch Kossakowskich w przypisach Listów do ojca Zygmunta Krasińskiego.) Kicki..." Cóż za degrengolada w porównaniu z dawnymi gwiazdami "obiadów czwartkowych": Julianem Ursynem Niemcewiczem, Franciszkiem Morawskim, Koźmianem, Osińskim, Joachimem Lelewelem. Na początku maja 1828 roku - na krótko przed przyjazdem do Warszawy cesarza Mikołaja I - generała-wojewodę Wincentego Krasińskiego, członka rzeczywistego Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, spotkał jeszcze jeden dotkliwy afront publiczny, utrwalony później nie tylko w zapiskach wścibskich pamiętnikarzy, lecz również na łamach ówczesnej prasy. "Niemcewicz znowu ustrzelił kota" - jak by powiedział dowcipny generał Franciszek Morawski - a owym "ustrzelonym kotem" znowu był nie kto inny, tylko Opinogórczyk. Rzecz wydarzyła się na uroczystym posiedzeniu Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Prezes Towarzystwa Julian Ursyn Niemcewicz zagaił zebranie przemówieniem, wynoszącym pod niebiosa ofiarność obywatela województwa kaliskiego Tomasza Maruszewskiego, który ufundował był dziesięć stypendiów uniwersyteckich dla niezamożnej, a uzdolnionej młodzieży. Ową, ze wszech miar zasłużoną, pochwałę Niemcewicz poprzedził perfidnym wstępem zwróconym wprost do rozpartego w pierwszym rzędzie słuchaczy generała Wincentego Krasińskiego. "Ile jest przykrem i bolesnem widzieć ziomka każącego dobrą sławę swego narodu - powiedział autor Śpiewów historycznych, piorunując wzrokiem dawnego przyjaciela - tyle pociesza i rozrzewnia przykład obywatelskiej gotowości i ofiar". Wymowna demonstracja została natychmiast zrozumiana. "Pierwsza część tej apostrofy - odnotował Tymoteusz Lipiński - lubo nie wymienia osoby, do której się stosuje, jednakowoż łatwo było ją odgadnąć, jakoż wszyscy z obecnych na posiedzeniu i kto tylko czytał gazetę, każdy wpadł na myśl, że Niemcewicz mówi tu o jenerale wojewodzie Krasińskim". Po przybyciu cesarza - w okresie poprzedzającym właściwe uroczystości - dowódca Gwardii Królewsko-Polskiej, jak już wspomniałem, przez trzy dni uwijał się konno po Warszawie, eskortując heroldów zapowiadających koronację. Dla bohatera legendy napoleońskiej, który na czele przesławnych szwoleżerów defilował przed bogiem wojny na placu Karuzeli w Paryżu, a później witany był najszczerszym wzruszeniem całego kraju jako naczelny wódz powracających wojsk - to asystowanie operetkowym heroldom musiało być zaszczytem dość uciążliwym. Zwłaszcza że działo się to niemal bezpośrednio po zakończeniu procesu Towarzystwa Patriotycznego, w atmosferze powszechnej nienawiści i pogardy dla zhańbionego sędziego. Trzydniowe występy heroldów nastręczały wiele doskonałych okazji do wrogich demonstracji przeciwko Opinogórczykowi. Obawiam się, że nazwa herodów, jaką ulica warszawska ochrzciła orszak Krasińskiego - nie była tylko zabawnym przejęzyczeniem. Trzeba pamiętać, że po procesie wileńskich filaretów senatora Nowosilcowa również nazwano herodem. Natomiast w oficjalnej opinii urzędowo-dworskiej Wincenty Krasiński notowany był w tym czasie jak najlepiej. Znajdowało to odbicie w obiegających stolicę plotkach na temat czekających go zaszczytów i korzyści. Na krótko przed przyjazdem do Warszawy pary cesarskiej generał Franciszek Morawski dzieląc się z przebywającym na wsi Andrzejem Edwardem Koźmianem stołecznymi nowinami pisał między innymi: "Mam kopersztych Bielińskiego, była burza o niego w Warszawie, zapewne o podpis >>Prezes Sądu Seymowego<<... - I zaraz po tym, jakby dla kontrastu: Z wiadomości drukowanych: panna Orłow przyjeżdża i idzie za Krasińskiego, Xiążętami Krasiński, Hauke, Rożniecki... Słowo, że to pisane z Warszawy, ale od zdrojów za starym miastem..." Z tymi planami małżeńskimi i tytułem książęcym musiało być coś "na rzeczy", gdyż odnajduje się podobne pogłoski także u paru innych listopisów i kronikarzy. Wszechwiedzący Tymoteusz Lipiński informuje, że towarzysząca cesarzowej dama dworu hrabina Orłow - to "panna mająca trzydzieści kilka lat, wcale nie powabna, ale należy do najmajętniejszych w całej Rossji". Można sobie wyobrazić, o ile nowych ponurych tonów wzbogaciłaby się twórczość literacka Zygmunta Krasińskiego w rezultacie ożenku jego "bohaterskiego ojca" z "bogatą Moskiewką". Ale na szczęście dla czytelników poezji romantycznej do małżeństwa tego nie doszło. Nie został też Wincenty Krasiński Księciem. Spotkał go natomiast zaszczyt innego rodzaju. 28 maja 1829 roku - w cztery dni po koronacji - podano do wiadomości publicznej, iż generał-adiutant cesarza-króla senator wojewoda Wincenty hrabia Krasiński wysłany został w misji dyplomatycznej do Wiednia, "dla podziękowania za umyślne poselstwo (na uroczystościach koronacyjnych w Warszawie cesarza Austrii reprezentował ambasador nadzwyczajny: książe Stefan Hombourg - M.B.) i przy sposobności - poruszenia spraw bieżących między dwoma dworami". Aby móc należycie docenić pełnię zaufania, jaką okazał Mikołaj Krasińskiemu, powierzając mu tę misję dyplomatyczną - trzeba wiedzieć, jak układały się w owym czasie stosunki między Petersburgiem a Wiedniem. Od chwili wybuchu wojny rosyjsko-tureckiej w 1828 r. stojący jeszcze ciągle u steru polityki zagranicznej Austrii sławny Metternich czynił wszystko, aby "pokrzyżować zamiary Mikołaja na Bałkanach za pomocą wprzężenia Prus, Anglii i Francyi do dyszla wiedeńskiej polityki". Duchowy ojciec reakcyjnego Świętego Przymierza nie wahał się stosować w tej grze dla postraszenia sprzymierzeńców środków propagandowych jak najbardziej dalekich od jego rzeczywistych intencji politycznych. Paryskich ministrów, sprzeciwiających się jego dywersyjnym planom wobec Rosji, straszył "dobrze strzeżonym w Schoenbrunnie synem Napoleona", podniecając tym przypomnieniem nadzieje francuskich bonapartystów. W Petersburgu i Berlinie wywoływał obawy i irytację kokieteryjnymi gestami wobec polskich dążeń niepodległościowych. Jednym z takich gestów (odnotowanym przez historyka Kalinkę) było wysłanie na gubernatora Galicji wielkiego przyjaciela Polski księcia Lobkowitza, który na wyraźne polecenie Metternicha wystąpił przy otwarciu Zakładu Narodowego Ossolińskich we Lwowie w polskim kontuszu szlacheckim. Grę dyplomatyczną wspierała szeroko zakrojona propaganda wizualna. Biografowie księcia Reichstadtu (syn Napoleona I, noszący jako następca tronu francuskiego tytuł Króla Rzymu - po upadku cesarstwa napoleońskiego został wywieziony przez matkę na dwór dziadka, cesarza Austrii, który przemianował wnuka na herzoga von Reichstadt) przypuszczają, iż to z tajnej inspiracji Wiednia "ukazało się w 1828 r. mnóstwo portrecików młodziutkiego Napoleonidy we Francji na chustach, fajkach, biustach, tabakierkach, nożach, kartach, nawet sztukach monety. Widniały one we wszystkich sklepach pieczęci w Paryżu, ściągając tłumy widzów". Polska, gdzie legendę napoleońską kultywowano jeszcze żywiej niż we Francji, nie mogła pozostać na tę akcję obojętna. "Znad Sekwany wcisnęła się propaganda do Krakowa" pod skrzydła wolnego miasta, osiągając zgoła odmienny skutek, niż pragnął austryacki kanclerz - pisze historyk Ernest Łuniński, polski biograf uwięzionego w Austrii >>Orlątka<<. - Szlachcic z Galicyi Zarębski przywiózł i rozdzielał medalion z napisem w okole >>Napoleon II, herzog Reichstadtu, król Polski<<. Z podobnem objaśnieniem krążyły konne podobizny księcia w narodowym polskim stroju. Na ich widok unosili się ludzie zapałem, szeptali i opowiadali cuda o przyszłem posłannictwie bohatera w rozszarpanym kraju. Przy sprzedawaniu i rozszerzaniu kartonów zachowano tak olbrzymią ostrożność, że rezydentom państw rozbiorowych nie udało się wyłowić egzemplarza. Pociągnięty do odpowiedzialności litograf Wyszkowski przyznał się po dłuższem przeczeniu do wykonania nakładu, oświadczył jednak, że cały spalił, a kamień zniszczył w obawie poszukiwań i śledztw. Pewną ilość wywiózł do Kalisza niejaki Sierun, wskutek czego zachodziła obawa dalszego rozpowszechniania i nowych reprodukcyj. Za sztychami popularyzowano francuskim wzorem sylwetkę Napoleonidy na towarach galanteryjnych, które potajemnie wywożono do Królestwa". O tym, jak poważne zaniepokojenie wywołały straszaki Metternichowskie w kołach rządzących Królestwa, najlepiej można się przekonać, czytając raporty Henryka Mackrotta, składane wielkiemu księciu Konstantemu latem i jesienią 1828 roku. As tajnej i najtajniejszej policji w co drugim raporcie straszył swojego zwierzchnika synem "bohatera wieku". Każdy polski oficer wyjeżdżający służbowo bądź prywatnie do Wiednia był pomawiany przez konfidentów Mackrotta o tajne spotkania z księciem Reichstadtu. Powtarzają się także plotki, że cesarz Austrii zamierza nadać wnukowi tytuł "wielkiego księcia Galicji". Jednocześnie szef Biura Śledczego stale informuje Belweder o podejrzanych koncentracjach wojsk austriackich przy granicy Królestwa oraz o obiegających Warszawę pogłoskach na temat bliskiej już wojny z Austrią. Widać z tego wszystkiego, że poselstwo Krasińskiego do Wiednia nie miało charakteru zdawkowej ceremonii, a zlecone polskiemu generałowi "poruszenie spraw bieżących między dwoma dworami" dotyczyło rzeczy ważnych i konkretnych. Generał zabrał z sobą w tę podróż syna - relegowanego akademika - oraz swego adiutanta z Gwardii Królewsko-Polskiej: porucznika Januarego Suchodolskiego, młodego utalentowanego malarza batalistę, którego zatrudniał u siebie jako nadwornego artystę, zlecając mu najczęściej malowanie portretów Zygmuntka oraz wielokrotne kopiowanie "Somosierry" Verneta. Dzięki takiemu składowi ekipy podróżnej wiadomości o pobycie w Wiedniu czerpać możemy aż z trzech źródeł: z dzieła Józefa Kallenbacha Zygmunt Krasiński - życie i twórczość lat młodych, z fragmentów pamiętnika Januarego Suchodolskiego ("Przegląd Polski" r. 1900 tom IV s. 215-244 i 501-519) oraz z materiałów tajnych archiwów dworu wiedeńskiego, zbadanych przez historyków niemieckich i polskich. Kallenbachowi zawdzięczamy bezcenne odkrycie samego faktu uczestnictwa w tej podróży przyszłego autora Nieboskiej komedii, natomiast o przebiegu wizyty wiedeńskiej apologeta Krasińskich wypowiada się nader oszczędnie i jednostronnie. Ogranicza się do przytoczenia jedynie króciutkiego fragmentu z raportu, złożonego cesarzowi Mikołajowi przez Krasińskiego z pierwszej audiencji u cesarza Austrii (Rapport adresse a l'Empereur Nicolas par le general Krasiński sur une audience aupres de l'empereur d'Autriche. Premiere audience de l'Empereur Francois le 3 juin 1829). Przytoczony fragment rozmowy z cesarzem Franciszkiem I tak brzmi w tłumaczeniu polskim: "Kiedy opuściłeś pan Napoleona? - Po jego abdykacji. - Jesteś pan dzielnym człowiekiem, będziesz pan służył nowemu Panującemu z tą samą wiernością, z jaką służyłeś dawnemu". Przytaczając ów króciutki fragment nie pozbawiony po stronie austriackiej akcentów mimowolnej czy może nawet rozmyślnej ironii, Kallenbach opatrzył go charakterystycznym dla swoich poglądów komentarzem: "Któż wie, czy to wspomnienie i to zapewnienie cesarza Franciszka nie wpłynęło na decyzyą jenerała Krasińskiego w chwili stanowczej w grudniu 1830r." (tzn. po wybuchu powstania listopadowego - M.B.). Kallenbach zaczerpnął fragment rozmowy wiedeńskiej z wydawnictwa pt. Le Portofilio ou Collection de documents politiques relatifs a l'historie contemporaine (Hambourg 1836). Z tego samego źródła (a także z dokumentów wiedeńskiego "Archiwum Dworu i Państwa") korzystał autor życiorysu generała Wincentego Krasińskiego, zamieszczonego w tomie 39-40 niezrównanej Wielkiej encyklopedii powszechnej ilustrowanej z roku 1907 (dzieło Kallenbacha ukazało się o 3 lata wcześniej). Nota encyklopedyczna przedstawia rozmowy wiedeńskie znacznie obszerniej i w nieco odmiennym oświetleniu. "Pierwszą audiencję u ces. Franciszka miał (Krasiński) d. 3 czerwca 1829 r.; przedstawił Warszawę wrzącą entuzjazmem, w świeżo ukoronowanym królu wskazał podniosłą wielkość; widział w dniu koronacji anioła zstępującego na ziemię. Cesarz Mikołaj w liście swym zapewniał o przyjaźni odziedziczonej po bracie. Krasiński temat ten rozwinął w duchu Św Przymierza: >>Tylko zjednoczenie się Waszych Ces. Mości ocali świat od zawrotu głów grasujących teraz po Europie<<. W dwu dniach następnych widział się poseł z Metternichem. Tu znowu Św. Przymierzem zabłysnął, gdy starego lisa przekonywał, że Austria nie powinna szukać oparcia na Prusach, bo Prusy przez landwerę swą opierają się na ludzie, a zasada ludowości, raz przyjęta, nie może nie być szkodliwą; przytem Metternich powinien przecież wiedzieć, dokąd zmierza ideologia Niemiec południowych. Zarzucił Krasiński Austrii pomoc moralną dawaną Turkom podczas układów o pokój adrianopolski. Gdy Metternich wyparł się takiej działalności i zapewnił, że przeciwko wulkanowi rewolucji europejskiej uznaje za potrzebne związanie się Austrii z jedynym mocarzem wielkim i silnym, a tym jest ces. Mikołaj, Krasiński poruszył sprawy drażliwe, na żądanie Metternicha je spisał i d. 8 czerwca ministrowi przyniósł jako nota verbale. Skarżył się tu Krasiński na nagle nakazany w Austrii pobór rekruta, na zamierzoną landwerę, która ma być przez dwa miesiące w roku ćwiczona. Nie tylko jazdę, ale i pociągi i artylerię zaopatruje Austria w konie. Rzemieślnicy w Wiedniu pracują dla wojska. W arsenałach, w fabrykach broni ruch ożywiony. Dunajem odchodzi kawaleria i amunicja do Węgier, a zawsze tylko nocą. Większa część generałów komenderujących sprowadzana jest z Wiednia na narady; zupełnie jak w roku 1809. Na domiar złego wzrasta etat liczebny pułków węgierskich, a wojska gromadzą się w Siedmiogrodzie. Ustnie dodał Krasiński zażalenie na rozrzucane z Austrii po Królestwie litografowane podobizny księcia Reichsztadzkiego jako króla polskiego..." I wreszcie trzecie źródło: ocalałe fragmenty wspomnień Januarego Suchodolskiego. Informacje tam zawarte wiążą się w osobliwy sposób z podkreślonym przeze mnie ustępem poprzedniego tekstu. "Jako posłaniec cesarski zapraszany był jenerał do dworu i ministra Metternicha. I przez księcia Reichstadtu" - świadczy January Suchodolski. - "Ulubieniec Napoleona ze szczególną uprzejmością był przyjmowany. I przy tej okazji adjutant (o samym sobie pisze Suchodolski również w osobie trzeciej - M. B.) synowi Napoleona przedstawiony został i wraz z jenerałem do stołu zaproszonym. A gdy mowa była o jego (Suchodolskiego) talencie do malarstwa i gorącym życzeniu odwiedzenia Paryża i Verneta, oświadczył książę gotowość zarekomendowania go Vernetowi własnoręcznym listem. List ten następnego dnia Suchodolskiemu doręczonym został i do pracowni mistrza, choć dopiero po upływie lat kilku wejście mu ułatwił..." Suchodolski w swej relacji ani słowem nie wspomina o synu generała Krasińskiego, ale mamy chyba prawo uważać za rzecz zupełnie pewną, że i Zygmunt uczestniczył w owym obiedzie u księcia Reichstadtu. Jakżeby mogło być inaczej? Któż miał większe od niego prawo do zasiadania przy stole książęcym? Był przecież adiutantem Króla Rzymu. Zaledwie 15 lat upłynęło od chwili, kiedy maleńki dziedzic Wielkiego Cesarstwa Francuskiego i jego malutki polski adjutant w miniaturowym mundurku generała szwoleżerów stali w oknach pałacu Tuileries, witając okrzykami radości defiladę wspaniałych jeźdźców Gwardii Polsko-Cesarskiej. Okoliczności spotkania w Schoenbrunnie, latem 1829 roku, różniły się pod każdym względem od tamtych spotkań sprzed 15 lat. Niespełna osiemnastoletni poeta polski, o sercu ciężko już poranionym i obolałym z nienawiści, spotykał się ze starszym od siebie o parę miesięcy austriackim "herzogiem", opiętym w biały mundur pułkownika "regimentu księcia Wazy", głęboko nieszczęśliwym, trawionym jadem śmiertelnej choroby, która w trzy lata później miała go zabić. Ale księcia Reichstadtu nie darmo nazywano Orlątkiem; był nieodrodnym synem swego wielkiego ojca. Na próżno przez kilkanaście lat austriaczono go i sztucznie wydelikacano. Wierny nakazowi, wyrażonemu w testamencie Napoleona, nie zapomniał ani na chwilę, że "urodził się francuskim księciem". Jego fizyczne podobieństwo do ojca rzuca się w oczy nawet we współczesnym wizerunku wiedeńskim, przedstawiającym go w mundurze austriackiego pułkownika (litograficzne odbitki tego portretu można jeszcze dziś z łatwością nabyć u paryskich bukinistów). Ale nie tylko "napoleońskim" sposobem zakładania rąk, "napoleońskimi" ustami i "napoleońskim" podbródkiem "więzień Schoenbrunnu" przypominał "bohatera wieku". W swym wątłym ciele zachował także ojcowski "lwi szpik" i ojcowską tęsknotę do orlich lotów. Chociaż przez kilkanaście lat stawiano mu za najwyższy wzór postępowanie sławnego austriackiego wodza księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, nie pozwolił zgasić w sobie wpojonego mu w najwcześniejszym dzieciństwie zupełnie innego wyobrażenia o swojej misji dziejowej. Z napięciem wsłuchiwał się w europejskie hałasy. Wierzył, że odzyska utracone dziedzictwo. Ze wspomnień przyjaciół i wychowawców księcia dowiadujemy się, jak wielką rolę odgrywała w jego marzeniach Polska. Swemu najbliższemu towarzyszowi na dworze wiedeńskim hrabiemu Prokesch-Ostenowi zwierzał się w zaufaniu: "Gdy wybuchnie powszechna wojna i stracę widoki odzyskania Francyi, a z zamieszania wyłoni się zjednoczona Polska, życzyłbym, aby mnie oddała się. Naprawiłbym ciężki grzech przeszłości". Innym razem zdradził się z podobnymi myślami przed jednym ze swych wychowawców, profesorem Uniwersytetu Wiedeńskiego, baronem Józefem Obenausem. "Obserwuję się częściej w lustrze - powiedział - i myślę: skronie te nosiły już koronę, a obecnie ogołocone są z wszelkiej świętości. Jeżeli Polacy obiorą mnie królem, utrzymam równowagę między Austryą a Rosyą". Znając te przekazy austriackiego otoczenia księcia, łatwo można sobie wyobrazić, jakim ważnym i wzruszającym przeżyciem musiało być dla nieszczęsnego "Napoleona II" spotkanie z generałem Krasińskim - dowódcą sławnej "Gwardyi Polsko-Cesarskiej", jednym z najwierniejszych żołnierzy Wielkiego Cesarza, oraz z młodym Krasińskim - swoim niegdyś "honorowym adiutantem". Miejmy nadzieję, że nie bezpośrednio po tym właśnie wzruszającym spotkaniu poseł "Jego Cesarsko Królewskiej Mości Mikołaja I" składał ministrowi Metternichowi swoje poufne zażalenie na "rozrzucane z Austrii po Królestwie litografowane podobizny księcia Reichsztadzkiego jako króla polskiego". Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że w tym wypadku Krasiński pozostawał w zgodzie z zasadami głoszonymi przez swego dawnego cesarza. Przecież to Napoleon I powiedział, że "polityka nie ma serca". Oby przynajmniej zawsze miała głowę! Krasińscy byli z powrotem w Warszawie już w połowie czerwca. Jeszcze jedno oświetlenie wizyty wiedeńskiej odnajduje się nieoczekiwanie w korespondencji generała Łubieńskiego z ojcem. Pod datą 17 czerwca 1829 roku pan Tomasz pisał z Warszawy do Guzowa: "Krasiński powrócił z Wiednia, gdzie jak najlepiej był przyjęty przez Cesarza, jego rodzinę i jego dwór. Cesarz mu powiedział, że bardzo jest kontent, że mu przysłano wojskowego, który był w r.1809 pod Wiedniem (!), że to oznacza pokój i pragnienie zachowania dobrych stosunków, które między monarchami istnieją. Spędzał wszystkie wieczory u ks. Metternicha, korpus dyplomatyczny dawał mu świetne obiady, szczególnie Pan de Montmorency, ambasador Francuski..." Łubieński wiedział o przebiegu wizyty najprawdopodobniej od samego Krasińskiego. Nie wiadomo, czy Opinogórczyk nie uważał za potrzebne poinformować swego dawnego towarzysza broni z gwardii Napoleona o spotkaniu z księciem Reichsztadtu, czy też pan Tomasz z wrodzonej mu ostrożności przemilczał ten szczegół w liście. Przy okazji warto zaznaczyć, że zerwane już przed laty stosunki towarzyskie między dwoma rywalami z Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny I Pułku Szwoleżerów Gwardii - latem i jesienią roku 1829 wyraźnie się ożywiły. Przyczyną ponownego zbliżenia były niewątpliwie kłopoty, jakich eks-szwoleżerom przyczyniali ich jedynacy. Odnowiona przyjaźń dwóch prominentów społecznych, którzy dotychczas trzymali się od siebie z daleka, nie uszła oczywiście uwagi czujnego Henryka Macrotta. W raporcie z 23 sierpnia 1829 roku szef Biura Śledczego donosił wielkiemu księciu: "Wczoraj w Resursie Kupieckiej zebrało się grono dostojnych osób. Byli hrabiowie Jelski, Kicki, książę Walenty Radziwiłł. Generał Wincenty Krasiński długo rozmawiał z generałem Tomaszem Łubieńskim. Radowano się z powodu wieści o zwycięstwie wojsk rosyjskich pod wodzą hrabiego Paskiewicza nad Turkami pod Szumlą. Wznoszono z tego powodu wiele toastów". Jesienią 1829 roku generał Krasiński z ciężkim sercem zdecydował się na rozstanie z synem. Nie było żadnych szans na powrót Zygmunta na Uniwersytet Warszawski. Gdyby nawet ojciec za pomocą swoich stosunków zdołał doprowadzić do odwołania relegacji, to i tak koledzy zatruliby Zygmuntowi życie. Generał postanowił więc wyprawić jedynaka na dalsze studia do Genewy. "W piękny dzień październikowy 1829 roku - pisze Józef Kallenbach - zajechał duży powóz z parą dzielnych koni przed pałac Krasińskich. Wyjeżdżał z kraju syn generała w towarzystwie starego doświadczonego mentora Jakubowskiego. Jenerał Krasiński nie chcąc zapewne mieć świadków czułego z synem pożegnania, odprowadził go aż do Błonia. Tu się pożegnali. Ojciec wyprawił syna z błogosławieństwem, z przestrogami, które własnoręcznie spisał i dał mu na drogę. Rozstawali się na długo, na lata całe, toteż łzy płynęły obficie. Starali się zapewne nie myśleć o dziwnych i bolesnych powodach tej koniecznej rozłąki. Ale przyszłość narodu stała już między nimi, niewidzialna, nieubłagana jak fatum". Zaznaczałem już parokrotnie, że pewne sądy i interpretacje czcigodnego profesora Józefa Kallenbacha są dla mnie absolutnie nie do przyjęcia. Natomiast wielbię go szczerze jako niestrudzonego badacza i niezwykle sumiennego i odkrywczego biografa. Refleksja ta nie wiąże się bynajmniej z wyżej przytoczonym nastrojowym opisem wyjazdu Zygmunta. Chodzi o coś innego: znacznie ważniejszego. Kallenbachowi w czasie jego urzędowania w Bibliotece Ordynacji Krasińskich udało się odnaleźć i opublikować w przypisach do swego dzieła nieznane fragmenty twórczości młodego Krasińskiego, pochodzące z roku 1829. Są one przejmującym odbiciem przeżyć wewnętrznych generałowicza-poety w historycznym roku koronacji warszawskiej. Przytaczam ich ustępy najbardziej charakterystyczne. "Gdzieżeście o znaki zwycięskie, sztandary gromem zwycięstwa rażące. Wasz blask odbijał się o słońce chwały i zwycięstw, wasza jasność zlewała się w ognistych falach na ziemię Polską, w żarzących się sławą strumieniach. Zniknęły wasze promienie, nie oświecają one więcey serc bijących dla ojczyzny. Piersi u nas z miedzi, a serce z lodu. (dalej zmienionym atramentem) Niewola zmroziła nam duszę, zdrętwiał nasz umysł więzami. Poniżenie udziałem naszem. Śmierć szczęściem, życie męczarnią - kaydany nas krępują i nadzieia miła iak róża skropiona iutrzenki łezką nie zawita do naszego serca". "(innym atramentem) Miecz ordzawiał. Zbroja nietknięta gnuśnieje. Chorągwie w kurzawie leżą. Trąba woyny nie zagrzmi, słychać tylko chrzęst kaydan które nas krępują. Jęki i płacze rozległy się po naszey ziemi. Łzą gorzką ią skrapiamy. Nie kwitną już na niey laury. Róża więdnieie, a łono dziewicy na którym leżeć miała nie biie iuż dla kochanka. Nieszczęście wrzucało nas w przepaść niedoli - nie wolno płakać głośno, łzę naszą pokrywać musimy, słowa głęboko w sercach zawierać. Ale łza toczy się w naszym oku, słowa wybuchają z piersi - ogień zemsty wre w naszym sercu, gniew rumieni nam lica, rozpacz włada umysłem - lód pęka przed promieniami słońca. Pryskają więzy przed ogniem wolności". "Do broni, do broni - za miecze, za dzidy. Na koń bracia, na koń - śmierć, rzeź, spustoszenie - zagłada wrogów. Długą była niewola. - Sen był długi, ale Lew się obudził, otworzył oczy, wstrząsł grzywę, ogień bucha w iego oczach, ryczy, drżą nieprzyjaciele - otwiera paszczę - iuż po nich, tratuje po ich ciałach. Polsko, Polsko, powstań, złam jarzmo. Niech pękną okowy. Długo jęczałaś (!) - ale nadszedł czas, nadeszła chwila. Pierzchną syny lodu - pierzchną..." Ciekawe byłoby wiedzieć, w jakich momentach roku 1829 młody poeta wyrzucał z siebie te słowa: gniewu, rozpaczy i nienawiści. Możliwe, że pisał to po pogrzebie prezesa Bielińskiego, po zajściach na uniwersytecie i po rozmowach z ojcem w "zamkniętym pokoju"?... Lub podczas tych trzech dni, kiedy generał-wojewoda Krasiński objeżdżał ze swymi "herodami" place Warszawy, obwieszczając koronację cara Mikołaja na króla Polski?... A może wybuchło to w nim po spotkaniu w Schoenbrunnie z księciem Reichstadtu?... albo wtedy, kiedy ojciec ze swymi dawnymi kolegami opijał w Resursie Kupieckiej zwycięstwo nad Turkami generała Paskiewicza - przyszłego pogromcy Polaków? Niestety, na te pytania nikt nam nie odpowie. Zygmunt Krasiński opuścił Warszawę 13 października 1829 r. Adiutant i przyjaciel generała Wincentego Krasińskiego kapitan Tadeusz Wyleżyński (kuzyn Ewy Hańskiej-Balzakowej, którego Balzak często wykorzystywał później jako konsultanta w kwestiach batalistycznych) odnotował tego dnia: "Wyjechał we wtorek. Odprowadzaliśmy go do Błonia. Zygmunt płakał rzewnymi łzami w chwili wyjazdu, jenerał także, a Girardot łkał". Konstanty Gaszyński żegnał odjeżdżającego przyjaciela napisanym specjalnie na tę okazję sonetem: ...A jeśli kiedy w wieczornej godzinie Obłok z północy ku tobie nadpłynie, Pojrzyj na niego oczyma czułymi; On ci przyniesie woń rodzinnej ziemi, A z nią wspominki zbiegłego wesela, Uścisk, westchnienie i łzy przyjaciela! W niecały miesiąc później - w pierwszym liście wysłanym z Genewy Zygmunt opisywał ojcu swój nastrój w chwili pożegnania: "Kochany Papo! Pożegnawszy się z Papą w Błoniu ze łzami, które dotąd płyną, i z żalem, któren dotąd moje serce napełnia, puściliśmy się szybkim pędem po kaliskiej drodze. Myśli moich z początku zebrać nie mogłem i jakby skamieniały siedziałem w powozie - nic nie widziałem, nic nie myślałem, tylko czułem ogromny ciężar na piersiach. Później dopiero, otrzeźwiony chłodem i ruchem powozu, zacząłem rozumować. Zdało mi się, że wszystko dla mnie zniknęło, że wszystkie moje związki przecięte, wniwecz obrócone, że każdy krok oddalający mnie od ojcowskiego domu, gdzie młode przetrawiłem lata, pomnaża moją samotność na świecie i wzmaga moje nieszczęście. Wyobrażałem sobie, żem sam już jeden na ziemi i że nie znajdę na niej innych serc mojemu odpowiadających. Były to pierwsze godziny rozpaczy - godziny zatrute wszystkimi gorzkimi myślami, jakie tylko pomyślić można..." W czasie gdy najmłodszy z przyszłej Wielkiej Trójcy Poetów romantycznych wędrował z Warszawy do Genewy, Juliusz Słowacki odbywał pierwszy etap swej aplikacji w komisji rządowej przychodów i skarbu, a Adam Mickiewicz, bawiący już wtedy we Włoszech, stanowił nadal przedmiot żywego zainteresowania warszawskiej policji politycznej. W raporcie z 19/31 października 1829 r. Henryk Mackrott meldował wielkiemu księciu Konstantemu: "Wśród akademików i innych młodych osobników znanych z wolnomyślicielstwa krążą potajemne odpisy wierszy słynnego improwizatora Mickiewicza, skomponowane przez niego, gdy za zeszłego cesarza Aleksandra wygnanym był z Rosji. Wiersze są podobno ogromnie wolnomyślne". X Generałowi Tomaszowi Łubieńskiemu koronacja warszawska przyniosła w darze z dawna oczekiwaną nominację na senatora-kasztelana. Zawiadomienie o tym sukcesie powędrowało do Guzowa nazajutrz po obrzędzie koronacyjnym. "Warszawa 25 maja 1829. Drogi Ojcze. Parę tylko słów mogę pisać, mając jechać do Wielkiego księcia, a może i do Cesarza, z podziękowaniem za nominację na Senatora Kasztelana, którą odebrałem dnia wczorajszego. Jest nas siedmiu nowych Kasztelanów, Radca Stanu Wożnicki, Plater (Ludwik, radca stanu, dyrektor generalny w komisyi skarbu), Koźmian (Kajetan, radca stanu, dyrektor generalny w komisyi spraw wew.), Tomasz Grabowski (radca stanu, dyrektor generalny w komisyi wyznań i oświecenia), Szambelan Józef Krasiński i Leon Dembowski (poseł powiatu Kazimierskiego). Dwóch wojewodów, Hauke (Maurycy, który jednocześnie został hrabią) i Staś Potocki. Pełno innych wstęgów, nominacyj, ale nie mam czasu o nich pisać". Radość i dumę Łubieńskich, z racji zyskania nowego senatora w rodzinie, zatruła wiadomość, że w tym samym czasie cesarz Mikołaj odrzucił wniosek ministra Lubeckiego o mianowanie dyrektora Banku Polskiego Henryka Łubieńskiego radcą stanu w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu. Niesprawiedliwość, wyrządzona najzdolniejszemu i najczynniejszemu z braci, głęboko dotknęła cały klan rodzinny. "Przedstawienie Henryka podane zostało może w złym momencie - tłumaczył ojcu zmartwiony generał - albo też padł ofiarą niełaski momentalnej, albo pozornej tego, który go podawał (to znaczy ministra Lubeckiego - M.B.), nie zostało więc zatwierdzone, dostał tylko order św. Stanisława 2 klasy. Jest mu to bardzo bolesnym i nie dziwota, kto tyle, co on przyłożył pracy, kto tyle ma wyższej zdatności, nie może tylko być dotkniętym, że mu nie oddaje tej sprawiedliwości, na którą sobie tyle zasłużył. Znajduje on przynajmniej nagrodę w Opinii Publicznej, w opinii nawet, przekonany jestem, tych samych osób, które teraz go nie przyjęły, a które, przekonany jestem, prędzej czy później oddadzą mu sprawiedliwość. Nie donoszę Ojcu wszystkich szczegółów łask różnego rodzaju, przy tej okazyi rozdanych, gdyż one oznaczają tylko fawor momentalny, a nie dają obrazu działania ogólnego czy Systematu, w jakim Naj. Pan u nas prowadzić się myśli. To albowiem zostaje jeszcze w zawieszeniu, i trudno, by z tego, co dotąd upłynęło, powziąść jakie zdanie stanowcze. Krok albowiem, który przez koronacyę tak świetną wobec świata publiczną dopełnił, zakrywa swoim znamieniem dla nas wszystkie inne rzeczy. Nie możemy tylko nieść hołd wdzięczności tej opatrzności, która niewidomą ręką doprowadziła nas do istnienia politycznego i wskrzesiła to Imię, już prawie w popiołach naszych współziomków zagrzebane, nie możemy tylko nieść hołd monarsze, który szanując prawa, dał tego tak świetny dowód". W miesiąc później szczęśliwy zbieg okoliczności pozwolił nowo mianowanemu kasztelanowi "nieść hołd monarsze" osobiście. 25 czerwca, w nocy, cesarz-król opuścił Warszawę, udając się - jak głosiły komunikaty prasowe - przez Zamość do Tulczyna na Podole, "gdzie stoją gwardie". Ta podróż Mikołaja I do Tulczyna miała swoistą wymowę. Chodziło z pewnością nie tylko o dokonanie przeglądu pułków gwardii, ale także o ostateczne rozprawienie się z widmem powieszonego dekabrysty pułkownika Pawła Pestela, który przed czterema laty właśnie z Tulczyna kierował rewolucyjnym sprzysiężeniem wojskowym Południa. Tomasz Łubieński znalazł się na trasie podróży cesarskiej przypadkiem (?) w związku ze swymi "interesami S-to Jańskimi", które załatwiał w Rejowcu. Nie były to sprawy przyjemne, gdyż chodziło o przejmowanie majątku od dotychczasowych dzierżawców i połączone z tym zwalnianie wielu dawnych pracowników. "Rejowiec 24 czerwca 1829 Drogi Ojcze. Przyjechałem dzisiaj rano przed dziewiątą do Rejowca, jechałem więc 29 godzin 34 mil pocztowych. Wszędzie zbierają się konie na przejazd Naj. Pana. W Krasnymstawie ma być rewia Dywizyi Kawaleryi, jeżeli będę zdrowszy, to na niej będę. Smutno mi tutaj rozstawać się z ludźmi, w których się dotąd ufność pokładało i nowe brać figury. Nie lubię żadnego gatunku rewolucyi ". W pięć dni później generał-kasztelan czuł się już widać zdrowszy, gdyż w rewii uczestniczył, i to jak można wnosić z jego następującego listu, dość intensywnie. "Rejowiec 29 czerwca 1829 Drogi Ojcze. Naj. Pan dnia 26 wieczór przybył do Krasnegostawu na noc. 27 rano przyjechałem i byłem najprzód u W. Księcia, potym wsiadłwszy na konia, czekałem na przejazd Naj. Pana, który mnie łaskawie powitał, i za którym udałem się na mustrę dywizyi hułanów, która się jak najpiękniej udała..." Ciekawe, czy generał Łubieński, przyglądając się musztrze 4.pułku ułanów, należącego do krasnostawskiej dywizji, pomyślał choć przez chwilę o dwóch eks-szwoleżerach napoleońskich, mocno z tradycją tego pułku związanych: o dawnym swym druhu, sławnym pułkowniku Janie Kozietulskim i o nieszczęsnym kapitanie Franciszku Majewskim, "Wielkim Mistrzu Templariuszy Polskich", pędzonym już może w tym czasie z rozkazu Mikołaja do sybirskich kopalni? W liście nie ma na ten temat żadnych reminiscencji, natomiast każde słowo nowego kasztelana świadczy w sposób oczywisty o jego zafascynowaniu bliskością monarchy i towarzyszących mu osobistości. "Naj. Pan po kilka razy do mnie mówił w ciągu mustry, opowiadał nam wiadomość, którą odebrał o wzięciu szturmem forteczki Reyowa, położonej między Widinem a Ruszczukiem. Prócz osób zwyczajnych Świty Cesarskiej i W. Księcia nie było nikogo tylko Gen. Pruski Roede, który powraca do Berlina po rewiach. W. Książę wraca na Krasnystaw, gdzie ma nocować we wtorek, a we środę rano ma być mustra, na którą się wybieram, żeby złożyć moje uszanowanie W. Księciu..." Lektura listów generała Łubieńskiego, naszpikowanych wiernopoddańczymi oświadczeniami, często usposabia do uszczypliwości. Ale nie zawsze są one w pełni uzasadnione. Spróbujmy spojrzeć na autora listów od nieco innej strony. Ten czterdziestopięcioletni weteran napoleoński (a trzeba pamiętać że w owych czasach czterdzieści pięć lat ważyło o wiele więcej niż dzisiaj), nękany rozmaitymi dolegliwościami fizycznymi, wyniesionymi z lat Wielkiej Wojny - przez dwa dni wytrząsał w siodle chorą wątrobę i zreumatyzowane kości nie po to jedynie, by świadczyć carowi senatorskie hołdy i zaskarbić sobie pańskie łaski. Dla budowniczego polskiego przemysłu, uzdrowiciela polskich finansów i fanatyka podwójnej buchalterii nowy cesarz-król był przede wszystkim człowiekiem, od którego zależała przyszłość gospodarcza Królestwa. Poza wrodzonym każdemu magnatowi instynktem dworskim, generała-dyrektora przemożnie przyciągała do Mikołaja chęć wniknięcia w "systemat w jakim Naj. Pan u nas prowadzić się myśli". Do wiernopoddańczych akcentów w korespondencji Tomasza Łubieńskiego nie można przykładać tej samej miary, co do wiernopoddańczych postępków czy też występków jego dawnego dowódcy Wincentego Krasińskiego. To były jednak dwie całkowicie różne postawy życiowe. January Suchodolski wspomina w pamiętniku, że jego szef wojskowy i protektor artystyczny generał Krasiński lubił mawiać o sobie: "Czem jestem, jestem z łaski Boga, a więc bliźnim winienem to odwdzięczyć. Noblesse oblige ". Ta piękna maksyma nie znajdowała jednak żadnego pokrycia w życiorysie pysznego magnata, który głosił ją zapewne głównie po to, żeby usprawiedliwić swoje marnotrawstwo (było ono tak horrendalne, że nawet wielki książę Konstanty użalał się na nie w charakterystyce służbowej Krasińskiego), prawdziwej skromności Opinogórczyk nie miał w sobie za grosz, a każdy swój "dobry uczynek" roztrąbiał surmami na wszystkie strony świata. Natomiast przypomniana przez Suchodolskiego dewiza świetnie by pasowała do postępowania generała Tomasza Łubieńskiego. Ten rzeczywiście wypełniony był po brzegi chrześcijańską pokorą i czynił, co mógł, aby "wywdzięczać się bliźnim" zarówno wsparciem bezpośrednim, jak i popieraniem wszelkiego rodzaju pożytecznych inicjatyw społecznych i gospodarczych. A że przy tej okazji generał-dyrektor sam starał się zarobić i pomnożyć majątek rodzinnego klanu, to już inna sprawa: dawny zdobywca Somosierry działał zgodnie z prawami nowego czasu - ery rozwijającego się kapitalizmu. Zabawna rzecz, że w świecie dzisiejszej nauki obiektywna funkcja kapitalisty Łubieńskiego wydaje się znacznie bliższa stanowisku "wichrzyciela politycznego" Zwierkowskiego niż postawie konserwatywnego feudała Krasińskiego. Albowiem rozwój kapitalizmu ze swoją nową ekonomią stanowił dla feudalnej struktury Królestwa Kongresowego równie groźne niebezpieczeństwo, jak romantyczny ferment w publicystyce i podziemne spiski rewolucyjne (proszę przeczytać, co pisze na ten temat profesor Józef Chałasiński w swoich pracach o postępie naukowym w Królestwie). Tak więc - podobnie jak molierowski Jourdain, który nie miał pojęcia, że mówi prozą - generał Tomasz Łubieński, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, uprawiał działalność rewolucyjną, chociaż osobiście - zgodnie z wyznaniem uczynionym w liście - "nie lubił żadnego gatunku rewolucyi". Po tym przedstawieniu generała-kasztelana w nowej roli chciałbym wtrącić pewną dygresję. Już od dłuższego czasu przytaczam tu listy pana Tomasza, wysyłane do ojca, do Guzowa - a dotąd nie zdążyłem wyjaśnić Czytelnikom, dlaczego to zasiedziały w Krakowie patriarcha rodu, "pan minister" Feliks Walezjusz Łubieński, uznał w roku 1828 za stosowne opuścić spokojną Rzeczpospolitą Krakowską i przenieść się z powrotem do wstrząsanego ciągłymi burzami Królestwa. Otóż przyczyny tej decyzji miały posmak dość skandaliczny; ujawniły to dopiero najnowsze badania historyków zajmujących się dziejami Rzeczypospolitej Krakowskiej.* (* Pisał o tej sprawie Stanisław Stetkiewicz w książce Rzeczpospolita Krakowska w dobie powstania listopadowego. Kraków 1912.) Okazuje się że dawny minister Księstwa Warszawskiego, słynący niegdyś jako mistrz intrygi politycznej, postanowił u schyłku życia raz jeszcze popróbować swych sił w tej dziedzinie, by drogą swoistego "zamachu stanu" pozbyć się różnych kłopotów rodzinnych, a jednocześnie podporządkować wpływom klanu Łubieńskich całą Rzeczpospolitą Krakowską. Na dokładne opisywanie wszystkich zawiłości tej sprawy nie ma tu miejsca, powiem więc tylko krótko, że starszy pan postanowił sobie przeforsować kandydaturę swego syna Tomasza na stanowisko prezydenta senatu "niepodległej" Rzeczypospolitej Krakowskiej. Pomysł ten wynikł niewątpliwie z najczystszych uczuć ojcowskich i uzasadniały go różne konkretne względy. Działo się to na przełomie lat 1827/1828, a więc w najgorszym okresie procesu Towarzystwa Patriotycznego i związanego z procesem dramatu małżeńskiego pana Tomasza. W Warszawie robiło się coraz goręcej i groźniej. Powołanie w takiej sytuacji najstarszego z (żyjących) braci Łubieńskich na najwyższe stanowisko w Rzeczypospolitej Krakowskiej byłoby dla niego zwrotem życiowym nad wyraz korzystnym. Ale kochający ojciec zabrał się do rzeczy zbyt energicznie i (jak utrzymują ówcześni kronikarze krakowscy) począł "organizować" wybory senackie niezupełnie w zgodzie z zasadami czystej gry. W rezultacie ponarażał się prawie wszystkim przyjaciołom a jeszcze bardziej - wrogom. Ostatecznie plan polityczny "pana ministra" zawalił się całkowicie, narażając go ponadto na wiele przykrości osobistych. Roger Łubieński cytuje w swoim zbiorze korespondencji aż trzy listy pana Tomasza związane z tą sprawą. Są tak enigmatyczne, że niewiele można z ich treści wywnioskować, natomiast przebija z nich wyraźnie potężny katzenjammer rodzinny. Po swojej kompromitacji politycznej patriarcha klanu nie chciał już dłużej mieszkać w Krakowie. Kochający i posłuszni synowie jak najspieszniej wymościli ojcu wygodne gniazdo w głównej rezydencji rodu: siedemdziesięcioletni hrabia Feliks Walezjusz osiadł na stałe w Guzowie pod opieką najstarszej córki, owdowiałej "Maryni" Skarżyńskiej. Eks-szwoleżer Tomasz Łubieński nie stanął więc na czele senatu miniaturowej Rzeczypospolitej Krakowskiej, natomiast jako "nagrodę pocieszenia" uzyskał dożywotnią godność senatora Królestwa Polskiego. Była to nagroda jak najbardziej zasłużona. Konieczność skupienia głównej uwagi na sądzie sejmowym a potem i na zatargu między dwoma synami szwoleżerskimi nie pozwoliła mi należycie zaznajomić czytelników z działalnością społeczno-gospodarczą Tomasza Łubieńskiego w latach 1827-1828. Ale korespondencja z tych lat zawiera mnóstwo ciekawych materiałów związanych z tym tematem i ukazujących w jak najlepszym świetle zaangażowanie generała dyrektora w sprawy rozwoju gospodarczego i podnoszenia cywilizacji Królestwa. Generał jeździł wtedy po różnych województwach, "urządzając nową rachunkowość" w prowincjonalnych oddziałach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, a przy okazji przyglądał się życiu kraju i obserwacje swe przekazywał listownie ojcu. Niektóre z tych spostrzeżeń zasługują na przytoczenie jako świadectwa szerokiej skali zainteresowań eks-szwoleżera i nowoczesności jego poglądów. "Radom, 20 grudnia 1827 ...Smutno widzieć nasze miasta urzędnicze, gdyż zdaje się, że tylko na to są, żeby w nich mieszkali urzędnicy, nie widać, żeby kraj ich potrzebował, żaden handel, żaden przemysł w niczem się nie okazuje. Sklepy tylko korzenne i winne, szynki, kafehauzy, restauracje, cukiernie, zdobią połaci ulic. Może tu u nas na wspak rzeczy pójdą, gdzie indziej potrzeba tworzyć miasta, u nas miasta, drogi itd. tworzyć będą przemysł i handel..." "Kalisz, 6 marca 1828 ...Widziałem tu już w Kaliszu bardzo piękną fabrykę sukna p. Rebhan, która w roku 1827 wyrobiła 5.000 postawów Sukna, pięćset ludzi codziennie pracuje w tej fabryce z tym porządkiem, z taką cichością, jak gdyby już od wieków byli do tego włożeni; do wszystkich prac, gdzie trzeba więcej ruchu, z łatwością Polacy w ogólności są użyci, ale do wszystkich miejscowych zatrudnień, w których trzeba stać albo siedzieć na miejscu, jak to przy warsztatach, trudniej Polaka do tego wprawić. Większa część jednak robotników zdaje się Polaków [...] Już są w Kaliszu mechaniki i ślusarze, którzy wykonywują jak najdokładniej machiny, które zobaczą. Prawie wszystkie jego (Rebhana) przędzarnie w Kaliszu robione. Dotychczas robił (sukna) tylko do Rosyi, teraz dwa domy, jeden Petersburski, drugi z Moskwy, zrobili mu znaczne obstalunki do Chin [...] Bardzo mi sie podobała apretura sukna i użyte do tego kartony, które sprowadzają aż z Niderlandów, albowiem nasze papiernie jeszcze dalekie od tego, żeby mogły tak pięknie robić kartony. Uprawa chwastów do drapania sukna jeszcze także bardzo jest u nas w dzieciństwie, albowiem nie tylko że u nas rosnące podobne chwasty nie są tak dobre, ale ich jest bardzo mało i z Wrocławia ich najwięcej sprowadzają. Do folusza [...] używa [...] mąki i mydła, i tu się także pokazuje brak industryi w naszym kraju, albowiem mydło wszystko przychodzi z Rosyi, potrzebuje go na rok 40.000 funtów. Wszystko to dowodzi, w jakim jeszcze, pomimo postępów zrobionych, zostajemy dzieciństwie co do przemysłu..." "Kalisz, 8 marca 1828 ...Mówiłem Ojcu, że zwiedziłem Szkołę Wojskową w Kaliszu, jest w niej przeszło 200 uczniów, podzieleni są na 4 klasy, w których przysposobiony uczeń zabawić ma lat cztery. Najlepiej uczący się, zwłaszcza ze względu Matematycznego, wychodzą potem do szkoły Aplikacyjnej do Warszawy, reszta idzie do regimentów, gdzie wkrótce zostają oficerami. Dodana jest teraz klasa elementarna dla przysyłanych uczniów, nie przygotowanych dostatecznie. Jak największa czystość, porządek, regularność wszędzie jest zaprowadzona. Dozór jak najdokładniejszy ze wszech miar. Co do nauk, najrozciąglej dawane są matematyki, geografia, języki Polski i Rosyjski, Francuski i Niemiecki, Historya powszechna, Religia, początki chemii, fizyki, a nade wszystko rysunek, zwłaszcza do celów wojskowych potrzebny, wielu bardzo w tej mierze jest celujących. Jest to zawsze dla kraju wielkie dobrodziejstwo, bo każde gniazdo światła dobrze założonego rozkrzewia go i przyczynia się do dobra ogółu..." "Płock 5 Maja 1828 ...Pierwszy raz w życiu jestem w Płocku, miasto wcale piękne, w przecudownej nad Wisłą pozycyi, ale nie ma żadnej industryi, żadnego przemysłu, żadnego handlu, nie ma więc nadziei żadnego polepszenia. Prezes teraźniejszy (Komisji Wojewódzkiej - M.B.) ciągle pracuje z jak największą oszczędnością nad upiększeniem wszędzie porządku; ale to nie dosyć, trzeba by szukać sposobu pobudzenia przemysłu, handlu, zachęcenia ludzi do tego gatunku pracy. Ten, co działa na drugich, więcej daleko robi, jak ten, co sam najusilniej pracuje..." "Suwałki 20 Maja 1828 ...Zupełnie nie można sobie wytłumaczyć powodów, dla których pomieszczono zarząd tego Województwa (augustowskiego - M.B.) w zapadłej mieścinie, gdyby się nie wiedziało, że wyłącznie interes prywatny ówczesnego prezesa i jego urzędników wpłynął na decyzyę rządu [...] Województwo Augustowskie zdaje sie więcej opuszczone ze względu administracyjnego niż inne województwa [...] Brak oświaty, a zatem i moralności, więcej się tutaj czuć daje niż gdzie indziej, gdyż im więcej rozdrobniona posiadłość ziemi, tym więcej oświata rozszerzona do tej tak szacownej części ludności przynieść może korzyści dla kraju przez pomnożenie produkcji. Skarby, które tutaj Rząd w lasach posiadał, były nieocenione, pielęgnować je jak najstaranniej było jego powinnością; nieszczęściem, jak się zdaje z tego, co mi zewsząd powiadano, w większej części są już wyniszczone. Najlepsze teorye, najlepsze zamiary... nie mogą zwalczyć wkorzenionych nadużyciów z niemoralności pochodzących. Smutna to rzecz widzieć, coby mogło być z naszym krajem, a do czego go prowadzi nieoświecenie i niejaka gnuszność i niedbałość, która tak z góry, jak z dołu widzieć się daje..." "Warszawa 6 Sierpnia 1828. ...Widziałem też wczoraj nowo wydoskonalone czyszczenie łoju, które mu odejmuje wszystek smród, nadaje mu twardość, świce z niego robione (mowa o pierwszych świecach stearynowych - M.B.) palą się pięknie i jasno, wcale się nie topią, na dotknięcie nic nie walają [...] Ten, co się stara o patent swobody, jeszcze go nie otrzymał, więc ich jeszcze nie sprzedaje. Będę się starał dostać jedną świcę i przesłać ją Ojcu". Niezależnie od "świc" stearynowych i innych najnowszych wynalazków, które "rewolucjonizowały" w tym czasie życie Królestwa, "zdobywca Somosierry" przesyłał także Ojcu bieżące "poszyty" różnych czasopism naukowych bądź popularyzujących wiedzę, a więc między innymi "Themis Polskiej", "Pamiętnika Lekarskiego" oraz "Piasta", mianującego się w podtytule "Pamiętnikiem Technologicznym". Do tego ostatniego pisma - przy całej sympatii dla jego wydawcy i redaktora a swego wieloletniego przyjaciela Oboźnicy Józefa hr. Krasińskiego - miał zresztą pan Tomasz stosunek nader krytyczny. "Posyłam Ojcu dwa tomy Piasta ofiarowane przez Autora - pisał w jednym z listów. - Szkoda, że ten Piast zrobił się tylko zbiorem różnych sekretów, przepisów, receptów, ja sądziłem, że to będzie coś wyższego, naukowego, ze względu szkoły Politechnicznej [...] Takim zaś ułożony sposobem jak teraz - to nie podobne, żeby się długo mógł utrzymać... Tytuł Pamiętnika Technologicznego także staje się niewłaściwym..." W zasięgu zainteresowań żądnego nowości eks-szwoleżera znalazła się nawet warszawska Szkoła Rabinów. Fundatorem i opiekunem tej uczelni - pomyślanej jako jeden ze środków "ucywilizowania" a przez to i spolszczenia ortodoksyjnych mas żydowskich - był, jak na ironię, daleki kuzyn Opinogórczyka Walerian hrabia Krasiński-Skorobohaty, postępowy literat i społecznik, przyjaciel wileńskich filomatów. Generał Łubieński jak najbardziej popierał tę inicjatywę. "Wczoraj zwiedzałem szkołę żydowską, gdzie wychowują młodych ludzi na Rabinów - pisał do ojca. - Założył ją pan Walery Krasiński i dzięki jego protekcyi ciągle się rozwija. Zaczęła się od tego, że miała 8 uczniów pierwszego roku, teraz jest ich 60, a 12 z nich stypendziści rządowi. Szkoła otwarta od 3 lat, dlatego otwarte są tylko trzy klasy, 4 i 5 klasa rozpoczną się później, w miarę potrzeby. Oczekują mieć tego roku więcej jak 100 studentów. Byliśmy obecni na wykładach języka polskiego, francuzkiego i niemieckiego. Uczniowie mają wiele zdolności do nauk, szczególnie do rachunków i kombinacyi. Wielka czystość panuje w całym zakładzie, i żydzi w swych ubraniach wyglądają jak seminarzyści... Poznaliśmy Profesora Hebrajskiego, który ma być distingowanym człowiekiem, i Profesora Talmudu, który wygląda na człowieka dowcipnego. Direktor główny jest tak ubrany jak my wszyscy, doskonale mówi po francuzku i o wszystkiem rozsądnie sie odzywa. Szkoła ta może prawdziwą oddać usługę naszemu krajowi..." Bezpośrednio po opuszczeniu terytorium Królestwa przez świeżo ukoronowanego króla - świeżo mianowany senator kasztelan powrócił do swych zwykłych zajęć. A miał ich bez liku. Poza prowadzeniem własnych spraw majątkowych oraz normalnym urzędowaniem w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim i Towarzystwie Oszczędności spadły na niego obowiązki, wynikające z godności senatora. Najprzykrzejszym z tych obowiązków była dla pana Tomasza konieczność zasiadania w kompletach sądowych senatu. Wprawdzie na razie chodziło tylko o wypowiadanie się w sprawach cywilnych, osądzonych już przez Trybunały Wojewódzkie a kierowanych do senatu jedynie jako do instancji kasacyjnej, ale generałowi kojarzyło się to jeszcze ciągle ze wszystkimi okropnościami niedawno zakończonego Sądu Sejmowego. "Drogi Ojcze - pisał 8 grudnia 1829 roku do Guzowa. - Pierwszego tego miesiąca na sesyi kompletu prawie zupełnego Senatu losowaliśmy się wszyscy, w którym czasie każden sądzić będzie. Wyciągnąłem dla siebie miesiące Styczeń, Luty, Marzec, Kwiecień. Nie mogę powiedzieć, z jaką obawą i z jakim niesmakiem myślę o tym moim nowym zatrudnieniu i jakbym go z ochotą zamienił na jakieś inne..." Wybrzydzając się na swoje funkcje sędziowskie, generał nie miał oczywiście pojęcia, że tylko szczęśliwe zrządzenie losu uchroniło go od rzeczy stokroć gorszych. Wystarczyła przecież najdrobniejsza niedyskrecja ze strony któregokolwiek członka sprzysiężenia Wysockiego, a koszmar sądu sejmowego powtórzyłby się raz jeszcze w całej rozciągłości, i były dowódca I szwadronu szwoleżerów "Gwardyi Cesarsko-Polskiej" musiałby sądzić jako zbrodniarza stanu swego dawnego podkomendnego Walentego Zwierkowskiego. Poza nowymi zatrudnieniami urzędowymi wiele dodatkowych zajęć przysporzyła panu Tomaszowi dłuższa nieobecność jego brata i wspólnika Henryka, którego wysłano w podróż służbową do Wiednia w interesach Banku Polskiego. Naczelnik klanu musiał w zastępstwie brata uczestniczyć w długich i burzliwych "sessyach" dyrekcji Towarzystwa Wyrobów Lnianych (fabryki żyrardowskiej) oraz czuwać nad pierwszą wielką cukrownią w Królestwie, założoną przez Henryka Łubieńskiego w Guzowie. Ponieważ generał kasztelan, przy całym swym kulcie dla techniki, nie dorównywał nowoczesnością młodszemu bratu i ciągle jeszcze zachowywał mentalność ziemianina - do zakładów żyrardowskich odnosił się z pewną dozą nieufności, natomiast najwyżej ze wszystkich przedsiębiorstw rodzinnych cenił sobie cukrownię guzowską, "gdyż ona w ścisłym może zostawać stosunku z gospodarstwem, a te tylko fabryki prawdziwie dla właścicieli ziemskich są korzystne". Ale już w parę miesięcy później nowa impreza gospodarcza klanu rodzinnego, zainicjowana przez Henryka Łubieńskiego po jego powrocie z Wiednia, miała dokonać zasadniczego zwrotu w życiu dawnego somosierczyka, przekształcając go ostatecznie z uprzemysłowionego ziemianina w stuprocentowego kapitalistę. "Drogi Ojcze - pisał pan Tomasz 6 lutego 1830 roku do >>pana ministra<<. - Nie chcąc nigdy żadnego ważnego zrobić kroku bez poddania go Ojcu, nie mogąc sam jechać do Guzowa, ażeby Ojcu osobiście wszystko opowiedzieć, w krótkich wyrazach całą rzecz opiszę, proszę zaś Henryka jadącego do Guzowa, żeby Ojcu wszystko ze wszystkiemi przedstawił szczegółami. Idzie tu o założenie Domu Handlowego pod moim kierunkiem, którego przedmiotem głównym byłyby większe interesa tyczące sie kredytu i assekuracyi różnego gatunku. Wychodząc z tej zasady, że to tylko jest nagannym, co jest istotnie złym, sądziłbym, że w niczem nie ubliżę ani mojej familyi, ani imieniowi, które noszę, ani mojej własnej godności, jeżeli w działaniach, które i tak dopełniam, oświadczę chęć oddania się pod prawa handlowe. Nie chcę jednak ostatecznej w tej mierze wziąść decyzyi, bez otrzymania nie tylko zdania Ojca, ale i tego błogosławieństwa, bez którego nic bym nigdy rozpoczynać nie chciał. Henryk opowie Ojcu wszystkie powody, które nas na tę naprowadzają drogę". "Pan minister" widać swego błogosławieństwa "rewolucyjnej" inicjatywie nie odmówił, gdyż już w pięć dni później rzecz cała była formalnie załatwiona. "Warszawa 11 lutego 1830 Drogi Ojcze. Dnia wczorajszego wieczór zawiązana została współka domu handlowego pod firmą Bracia Łubieńscy i Spółka, której kopię nie omieszkam Ojcu przesłać. Zawiązana za upoważnieniem Ojca, które w tej mierze było stanowczem, zawiązana w zamiarach najczystszych, z najszczerszą chęcią dążenia we wszystkiem, o ile to będzie mogło ode mnie zależeć, do dobra publicznego. Mam nadzieję, że pójdzie szczęśliwie, jeżeli Bóg pobłogosławi nasze zamiary. Żałuję tylko, że mi to wypadło w momencie, gdzie obowiązki Sędziego tyle mi zajmują czasu, ale obowiązek publiczny, idąc przede wszystkiem, starać się potrzeba wszystkiemu zadosyć uczynić". Wspólnikami Domu Handlowego, którego kierownictwo powierzono Tomaszowi Łubieńskiemu, byli bracia Tomasz i Jan Łubieńscy, hrabia Jan Jezierski oraz magnat wielkopolski Edward Raczyński z Rogalina - drugi mąż teściowej Henryka Łubieńskiego, uwielbianej przez cały klan i stale wychwalanej w korespondencji rodzinnej - Konstancji z Potockich I-o voto Janowej Potockiej. Profesor Ryszard Kołodziejczyk przytacza w swej książce Bohaterowie nieromantyczni tekst oficjalnego pisma, które założyciele firmy wystosowali 10 lutego 1830 r. do księcia ministra Lubeckiego. Czytamy tam między innymi: "Popęd, jaki za staraniem Waszej Książęcej Mości zaprowadzone instytucje Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i Banku nadały przemysłowi krajowemu, zaufanie, jakie w nas wzbudza postępowanie rządu pod sterem Waszej Książęcej Mości, zachęciły nas do odłożenia dwóch milionów złotych polskich ku przedsięwzięciom handlowym i przemysłowym przez zawiązanie w tym celu Domu Handlowego pod firmą Bracia Łubieńscy i Spółka. Zanosząc to do wiadomości Waszej Książęcej Mości, poważamy się upraszać ją, abyś nas w tym nowym zawodzie, w którym liczne zrazu przyjdzie nam zwalczać trudności, wysoką swoją raczył wspierać protekcją". W owym czasie nie zagrażało już niebezpieczeństwo, iżby protekcja księcia ministra mogła zaszkodzić nowej imprezie, tak jak przed niespełna rokiem zaszkodziła nominacji Henryka Łubieńskiego na radcę stanu. W początkach roku 1830 "zuchwały kniazik" - dzięki załatwieniu korzystnej pożyczki zagranicznej dla Banku Polskiego (w tej sprawie m. in. jeździł Henryk Łubieński do Wiednia) a bardziej jeszcze dzięki udzieleniu Mikołajowi I cennych rad w związku ze zbliżającym się czwartym sejmem Królestwa - znowu powrócił do łask cesarsko-królewskich i znowu stał się najpotężniejszym ministrem w rządzie warszawskim. Siedzibę Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" urządzono w pałacu rodzinnym przy ulicy Królewskiej. Z imponująco szerokim zakresem działalności nowego przedsiębiorstwa zaznajamia nas cytowana już praca profesora Ryszarda Kołodziejczyka, doskonałego znawcy stosunków gospodarczych Królestwa. "Przedsiębiorstwo zajmowało się sprzedażą produktów rolnych, branych w komis od właścicieli ziemskich, podejmowało się sprzedaży wyrobów przemysłowych, prowadzenia różnych robót publicznych, na przykład budowy spichrzów zbożowych itp. oraz dokonywało operacji bankowych. Za pośrednictwem filii Domu Handlowego w Gdańsku, kierowanej przez Józefa Łubieńskiego (najmłodszy z braci Łubieńskich, dziedzic Pudliszek w Wielkim Księstwie Poznańskim, był poddanym pruskim - M.B.) oraz agentów rozproszonych w różnych miastach i ośrodkach kraju prowadzono rozległe operacje handlowe i finansowe. [...] Jedną z ważniejszych form działalności spółki było udzielanie właścicielom ziemskim lub firmom handlowym tzw. zaliczeń, czyli pożyczek na wysoki procent, najczęściej w granicach 12-15%. Dom Handlowy Braci Łubieńskich, korzystając z bliskich stosunków z Bankiem Polskim, którego wiceprezesem (w pierwszym okresie dyrektorem - M.B.) był przecież Henryk Łubieński, spieniężył owe weksle w Banku za gotówkę. Bank potrącał sobie oficjalnie obowiązujący przy tego rodzaju operacjach [...] niski procent. W ten sposób Dom Handlowy zyskiwał wielkie sumy wynikające z różnicy w wysokości oprocentowania..." Najambitniejszym, najbardziej, by tak rzec, obywatelskim zamierzeniem Domu Handlowego braci Łubieńskich była chęć rozciągnięcia dobrodziejstw Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego na tzw. "Prowincje Zachodnie" cesarstwa. Dla zrealizowania tej idei Łubieńscy mieli wydawać własne "listy zastawne", zabezpieczane na dobrach magnackich i ziemiańskich na Litwie, Wołyniu i Podolu. Redyskonto tych obligacji brały na siebie potężne domy bankowe Rothschildów w Londynie i we Frankfurcie. Ale do wybuchu powstania udało się przeprowadzić tylko jedną taką transakcję na większą skalę: Dom Handlowy braci Łubieńskich udzielił pożyczki w wysokości 3 miliony złp. pod zastaw dóbr księcia Eustachego Sapiechy - jednego z najbogatszych panów na Litwie. Był to - jak się później okazało - najgorszy interes firmy, który omalże nie doprowadził jej do całkowitej ruiny. Umieszczenie arystokratycznego nazwiska Łubieńskich w nazwie przedsiębiorstwa handlowego musiało wywołać nie lada poruszenie w ówczesnym towarzystwie. Świadczy o tym chociażby cytowany w zbiorze korespondencji rodzinnej żartobliwy adres, jaki po tym fakcie zamieszczał na listach do pani Tomaszowej Łubieńskiej jej rodzony brat hrabia Wiktor Ossoliński. Niedawny więzień stanu, korzystający wtedy z krótkiego okresu wolności między wypuszczeniem z petersburskiej turmy a zesłaniem w głąb cesarstwa, nie tracił dobrego humoru i listy do siostry opatrywał takim oto figlarnym nagłówkiem: "Do J. W. Generałowej, Senatorowej, Kasztelanowej, Hrabiny i Baronowej Konstancji z Ossolińskich Łubieńskiej - kupcowej stołecznego miasta Warszawy". Nie da się zaprzeczyć, że w tym adresie zostało uchwycone na gorącym uczynku przełamywanie się dwóch epok historycznych. Podobne wrażenie odnosi się, gdy w roboczej korespondencji eks-szwoleżera handlowca odzywają się niekiedy echa rycerskiej przeszłości. W liście do ojca z 20 sierpnia 1829, poświęconym w głównej części opisowi nowej studni publicznej, "którą zrobić miano na Marszałkowskiej ulicy sposobem Artezyjskim", nieoczekiwane zakończenie: "Oglądałem w tych dniach statuę Ks. Poniatowskiego (Thorwaldsena). Jest ona kolosalna i zasługuje na obejrzenie; zarzucają jej sztywność, brak życia i wyrazu, ale ma dużo pięknych stron. Wiele miałem przyjemności na nią się patrzeć i uszczęśliwiony będę, gdy stanie na jakim placu naszej stolicy. Są wspomnienia, które należy się uczcić". Pod wpływem tych paru zdań ożywa kawał historii, i - chcąc nie chcąc - trzeba sobie uświadomić, jak wiele się zmieniło od czasu, kiedy autor listu i inni czarno ubrani cnotliwcy z "Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny" wodzili się za łby z papuzimi elegantami księcia z Pod Blachy. A oto list z datą nieco późniejszą (18 listopada 1829). Generał kasztelan snuje w nim poważne i bardzo współczesne refleksje w związku z mającym nastąpić wyjazdem księcia Lubeckiego do Petersburga: "Mówią, że wiezie pełno nowych propozycji, które rozwiną coraz więcej stan finansowy naszego kraju. Jakkolwiek nie mogę nie chwalić zasad naszego Ministra finansów, lękam się, żeby brak harmonyj, żeby niedostatek innych wydziałów Rządowych, a mianowicie postępu naukowego narodu naszego nie stanął im na zawadzie. Oświata albowiem konstytucyjna coraz się wzmagająca może tylko być podporą takiego stanu rzeczy, a ja się obawiam bardzo o nią w naszym kraju, przynajmniej nie widzę żadnych prawie w niej postępów, Warszawę jedną wyłączając..." Po tych pozytywistycznych rozważaniach nagle, bez żadnego przejścia: "Za tydzień rocznica batalii pod Berezyną. Co za wspomnienie!" Niezależnie od zajęć publicznych i prywatnych generał kasztelan Łubieński sporo czasu musiał poświęcać sprawom swego syna Leona - relegowanego z Uniwersytetu Warszawskiego. Pierwotna koncepcja wysłania Lola na dalsze studia za granicę - po koronacji została całkowicie zarzucona. Lojalny pan Tomasz uznał prawdopodobnie, że po uhonorowaniu go godnością senatora byłoby czarną niewdzięcznością wobec łaskawego cesarza-króla wyprawianie syna na cudzoziemską uczelnię. Wszczął tedy starania o odwołanie warszawskiej relegacji. Rzecz była dość trudna do przeprowadzenia ze względu na trwające od dawna spory kompetencyjne między Radą Uniwersytetu a Komisją Rządową Oświecenia Publicznego i Wyznań Religijnych. "Czynię starania, aby wprowadzić na powrót mego syna Leona do Uniwersytetu - komunikował generał ojcu w liście z 5 września 1829 r. - Trudności, które dotychczas się pokazały, pochodzą z nieporozumień, jakie w ogólności zachodzą między Uniwersytetem a Komisją Oświecenia, gdzie stałość zasad i ich niezmienność walczy ze słabością kierowaną przez najmylniejsze zasady, a może przez chęci całemu krajowi zawistne [...] I tutaj największa wina mego syna, że pomimo codziennych moich przedstawień, pomimo znajomości stanu rzeczy, uniesiony miłością własną poświęcił momentalną błyskotkę istotnemu dobru publicznemu i stał się niejako powodem do wznowienia tej tak niebezpiecznej dla wszystkich naszych ustaw wojny. Bodajby znajomość rzeczy skutkowała na nim i przekonała go, że w każdym położeniu służyć można swojemu krajowi, broniąc [...] ustaw, które mamy albo z łaski naszego Monarchy, albo z [...] oświaty i moralności publicznej, rozwijając nieznacznie te ustawy przez umiarkowane ich użycie, na korzyść swoich współziomków..." Starania o przyjęcie z powrotem Leona na uniwersytet ciągnęły się przez przeszło dwa miesiące, przysparzając generałowi kasztelanowi niemało irytacji. Widać to z kolejnych listów wysyłanych do Guzowa. "Warszawa, 8 października 1829 ...Co do Leona dzisiaj mam mieć rezolucyę Komisyi Oświecenia, która zezwalając żeby złożył examen i żeby był zapisany na trzecioletniego (tzn. studenta III roku - M.B.) dodać ma, że jednak rachować się [...] będzie za trzecioletniego tylko o tyle, o ile konduita jego w Uniwersytecie będzie przykładna. Nic nie mam przeciw tej odpowiedzi, stanie się ona albowiem hamulcem dla mego syna, a może i przyczyni się do oddania się większego naukom..." "Warszawa 11 października 1829 ...Już teraz mam rezolucyę Komisyi Oświecenia, ale tak niezrozumiale napisaną, że byłem z nią wczoraj u Rektora Uniwersytetu, żeby się od niego dowiedzieć, jak oni ją rozumieją. Rektor nie mógł wziąć na siebie odpowiedzi, wniesie więc to na Radę Uniwersytetu, która będzie dopiero we Czwartek, w Piątek więc dopiero będę miał rezolucyę Rady, czyli (Leon) ma bywać na prelekcyjach w mundurze, czyli w cywilnej sukni jako extern..." "Warszawa 21 Października 1829 ...Jeszcze nie ukończyłem z Akademią, czyli raczej z Komisyą Oświecenia, względem mego syna nieporozumienia, jakie zachodzą między temi dwoma władzami, tworzą korespondencye nieustanne, które tym więcej się przeciągają, że każde postanowienie nie zależy od jednej osoby, ale od Władzy collective działającej. Pomimo przyrzeczeń Ministra i Radców Stanu tak małej rzeczy zdecydować nie mogą..." "Warszawa 13 listopada 1829 ...Leon wpisany już do Akademii, ale jako drugoletni, gdyż Rada Uniwersytetu nie pozwoliła mu składać examinu, opierając się na tym, że Komisya Oświecenia w ostatnim swoim reskrypcie tego nie wymieniła, chociaż reskrypt ten nic nie jest innego jak tłómaczenie wyraźniejsze niektórych punktów pierwszego. Wiem, żebym otrzymał sprawiedliwość przeciw tak błahym powodom, że łatwo by mi wystawić całą śmieszność całego tego postępowania, ale mój syn by tracił czas nie chodząc na prelekcye, wolę więc, żeby się zapisał na drugoletniego, tym bardziej że mi przyrzekł najsolenniej przyłożyć się do pracy i powetować złą opinię, jaką mogli powziąść o mnie". Z chwilą ponownego przyjęcia młodego Łubieńskiego na uniwersytet znika on na czas dłuższy z korespondencji rodzinnej. Wypierają go stamtąd donioślejsze tematy. Kończy się blisko dwuletnia wojna rosyjsko-turecka, uwieńczona nader pomyślnym dla Rosji traktatem pokojowym w Adrianopolu. Warszawa uroczystymi nabożeństwami i hucznymi balami czci zwycięstwo monarchy. W pierwszych miesiącach roku 1830 główna uwaga klanu rodzinnego skupia się na "wizycie rehabilitacyjnej" księcia ministra Lubeckiego w Petersburgu i na nowo powstałym Domu Handlowym p.f. "Bracia Łubieńscy i Spółka". Dzięki swemu wprowadzeniu w arkana finansowo-handlowe Tomasz i Henryk Łubieńscy stają się stopniowo doradcami w sprawach majątkowych niemal całej magnaterii polskiej ("Żydami naszej arystokracyi" - jak napisze potem Zygmunt Krasiński). "Księżna Sapieżyna ciągle jeździ na wieś gospodarować, oszczędza grosze, a wydaje na to tysiące - czytamy w liście Generała z 3 maja 1830. - Henryk i ja mieliśmy długą bardzo konferencyę o interesach z ks. Adamem Czartoryskim, nie potrzebował kredytu, ale naszej rady..." W drugiej połowie maja 1830 r. wszystkie, mniej i bardziej ważne sprawy obywateli Kongresówki ustępują miejsca najważniejszej - o znaczeniu ogólnonarodowym. W Warszawie ponownie pojawia się cesarz-król Mikołaj I, aby dokonać uroczystego otwarcia czwartego Sejmu Królestwa Polskiego. Wydawca korespondencji Łubieńskich ogranicza się do lakonicznego stwierdzenia, że "Generał Łubieński jako Senator mniej czynny tym razem brał udział w dosyć gorączkowych działaniach tego Sejmu". Z samego przebiegu sesji sejmowej rodzinny biograf przytacza jedynie przemówienie inauguracyjne cesarza i marszałka Izby Poselskiej oraz bez żadnego komentarza wylicza najważniejsze projekty ustaw, wniesione do laski marszałkowskiej. Z zakończenia oszczędnego sprawozdania dowiadujemy się ponadto, że "podczas trwania Sejmu obchodzono także bardzo solennie w obecności N.Państwa dwie uroczystości narodowe: dnia 21 czerwca pamięć odnowienia Królestwa Polskiego przez Aleksandra I a dnia 26 złożenie serca Króla Jana III Sobieskiego w kościele OO Kapucynów na ulicy Miodowej w Sarkofagu sumptem samego Cesarza Mikołaja wystawionym..." Powściągliwość biografa Łubieńskich w opisywaniu ważnego bądź co bądź historycznego wydarzenia owego czasu staje się zrozumiała po bliższym wniknięciu w całokształt dokumentacji czwartego Sejmu Polski Kongresowej. Okazuje się, że cała sesja tego Sejmu przebiegała pod znakiem walki z protektorem i mężem opatrznościowym Łubieńskich: księciem ministrem Lubeckim. "W roku 1830 opozycja, która w poprzednich latach miała charakter lokalny, staje się coraz bardziej powszechna - pisze historyk Królestwa. - Atmosfera ogólnego oburzenia na system rządzenia, podtrzymywana przez opozycję kaliską (bardzo co prawda osłabioną ubytkiem takich szermierzy jak bracia Niemojowscy i Walenty Zwierkowski - M.B.), zatacza coraz szersze kręgi. Nastrojowi temu sprzyja ogólna sytuacja w Europie, gdzie w wielu krajach wyczuwa się już nadchodzące zmiany i przewroty wewnętrzne..." Rzecz oczywista, że najbardziej musiał się lękać zaburzeń na Sejmie książę minister Drucki-Lubecki, człowiek opętany ideą przekształcenia Królestwa w państwo nowoczesne i uprzemysłowione. Trudno pochwalać wszystkie poczynania księcia ministra przed sejmem i w czasie jego trwania, ale jedno trzeba chyba Lubeckiemu sprawiedliwie przyznać: stanowisko jego uwarunkowane nie ciasnym egoizmem osobistym czy klasowym, lecz swoiście rozumianym interesem publicznym. Kierownik polityki gospodarczej i finansowej kraju miał prawo się obawiać, że cesarz-król rozdrażniony zbyt gwałtownymi atakami posłów opozycyjnych może unicestwić wszystkie, z takim trudem wywalczone w Petersburgu, koncesje na materialne wzbogacenie Królestwa. Książę minister z właściwą sobie energią i bezwzględnością postanowił do takiej ewentualności nie dopuścić. Jakkolwiek brak na to wyraźnych dowodów, wielu kronikarzy ówczesnych uważa Lubeckiego za ukrytego reżysera intryg i afer wyborczych, które zamknęły dostęp do sejmu najwybitniejszym działaczom opozycji. Innych - mniej groźnych - przeciwników kaptował sobie książę minister starym polskim sposobem. "Lubecki - czytamy w książce Heleny Więckowskiej - stara się o pozyskanie posłów opozycyjnych, przyjmując ich na balach i obiadach oraz obiecując im pośrednictwo w sprawie petycji o zniesienie artykułu dodatkowego oraz złagodzenia złej opinii w. księcia o Niemojowskich. W ten sposób osiąga cel: większość posłów decyduje się nie występować przeciw niemu". Największym osiągnięciem księcia ministra było to, że udało mu się przeforsować na stanowisko marszałka Izby Poselskiej "swojego człowieka" - wiceprezesa Banku Polskiego Józefa Lubowidzkiego. Lubowidzki reprezentował sobą typ "pozytywnego karierowicza". Z zawodu prawnik, wieloletni prezes wojewódzkich trybunałów, później sędzia Trybunału Najwyższego w Warszawie, wyłowiony z sądownictwa do tworzonej przez Lubeckiego kadry finansowo-gospodarczej - okazał się doskonałym nabytkiem. Był łasy na zaszczyty i pieniądze, lecz niczego nie brał za darmo. Znał się na rzeczach, którymi się zajmował, miał dobrą głowę, talent organizacyjny i zręcznie sobie radził z trudnościami. Działaczem politycznym był zupełnie świeżej daty, gdyż godność posła na sejm piastował dopiero od roku. Ale nawet nie to było powodem, że powierzenie mu laski marszałkowskiej zdumiało i wzburzyło opinię publiczną. W oczach warszawiaków nowego marszałka najbardziej dyskredytowały jego powiązania rodzinne: był rodzonym bratem powszechnie znienawidzonego wiceprezydenta-"policmajstra" Mateusza Lubowidzkiego. "Marszałek sejmu dawał bal w salach ratuszowych... - pisał pod datą 23 czerwca 1830 r. Tymoteusz Lipiński. - W tej zaś chwili rodzony brat naszego Fortunata*, (* Przydomek "Fortunata" zawdzięczał Józef Lubowidzki bohaterowi modnej wówczas komedii Chłop milionowy wyśmiewającej dorobkiewiczów.) wiceprezydent policji, lubo jaśnieje na nim gwiazda św. Stanisława, uwijał się na koniu po ulicach, dostrzegając porządku w zajeżdżaniu powozów i ucierając się ze stangretami. Co za ostateczności na tym Bożym świecie!" Józef Lubowidzki ze względu na swe stanowiska w Banku Polskim był najbliższym współpracownikiem Henryka Łubieńskiego i zarówno z nim, jak i z jego braćmi Tomaszem, Piotrem i Janem łączyła go osobista przyjaźń. W niecały rok później bracia Łubieńscy mieli drogo zapłacić za tę komitywę z rodziną Lubowidzkich. Na razie jednak całym sercem popierali człowieka, który zręcznie zapobiegał burzom sejmowym, mogącym zagrozić podstawom przyszłej pomyślności gospodarczej Królestwa. A trzymanie w ryzach czwartego sejmu Królestwa nie było wcale rzeczą łatwą. "Przed każdym wnoszonym projektem (rządowym) - pisze historyk tego sejmu - posłowie opozycyjni domagają się [...] przywołania publiczności do sali (dla podkreślenia jawności obrad). I choć nie wierzą w spełnienie swych postulatów, żądają umieszczenia ich w protokole obrad, aby >>cała Polska dowiedziała się o ich upartych usiłowaniach w odzyskaniu atrybucyj sejmowych, wbrew prawu zaprzeczanych<<. Chodzi im głównie o to, żeby pozostawić niezatarty ślad w dziejach, >>żeśmy swobód naszych wiernie przestrzegali i wiernie przysięgi wypełniali<<. Opozycja najostrzej atakuje Lubeckiego >>głównie z pobudek politycznych: jako inicjatora sprzedaży dóbr narodowych, ministra, który arbitralnie ściąga podatki i usuwa Sejm od spraw budżetowych, a wreszcie jako człowieka posądzanego (niesłusznie) o współudział w ustanowieniu artykułu dodatkowego<<". Ale zręcznemu marszałkowi udało się osłonić swego protektora przed gniewem opozycji, a zarazem tak pokierować sprawami, że Mikołaj opuści Warszawę "całkowicie z sejmu zadowolony". Mało tego: dar wymowy Lubowidzkiego i jego taktowny sposób prowadzenia obrad zyskał mu słowa uznania ze strony największego autorytetu patriotycznego kraju - "człowieka Polski" Juliana Ursyna Niemcewicza. Jeśli już mowa o Niemcewiczu, to warto zajrzeć do jego diariusza z wiosny i lata 1830 r. Zostało tam odnotowane kilka pikantnych scenek, zaobserwowanych bądź zasłyszanych w czasie trwania czwartego sejmu Królestwa. Głównym ich bohaterem jest oczywiście "ulubieniec" złośliwego autora Śpiewów historycznych - kurnosy Apollo Belwederski. "24 maja (1830) Rocznica koronacyi. Nakazano pokoje, na które gwardye, damy i senat zebrać się miały... Pokoje wystawiały niesłychaną mieszaninę: tu płynie dama z wlekącym się sześciołokciowym ogonem; następuje na ten ogon ciężki kirysser w palonych swych butach z ostrogami i rozdzierając go popycha biskupa, który wali się na senatora w karmazynowym mundurze ze srebrem, czerwonego jak rak ze śmietaną [...] Czasem W. Ks. Konstanty wyleciał i tygrysim pierzchaniem swojem przestraszył znużoną trzodę..." "27 maja Posłowie byli z czołobitnością u W. Księcia. Tu Proteusz przemienił się w synogarlicę: "Co za honor dla mnie! Czemuście się trudzili? Spodziewam się, że się okażecie dobrymi Polakami, będziemy się łączyć z sobą, je suis quelques fois mauvaise tete, mais en bloc je suis bon enfant" (Ja miewam czasami humory, ale w zasadzie jestem poczciwym chłopcem) i podobnych tysiąc fałszywych grzeczności..." (bez daty) "W. Książę niespokojny, by posłowie kaliscy nie zanieśli skarg swoich na prześladowania najwięcej na ich województwo wymierzane, wezwał ich do siebie i zapytał, o czem w petycyach swoich mówić będą? - >>O przywróceniu konstytucyi do jej całości<< - odpowiedzieli. - >>Cóż to jest ta konstytucya? Cesarz ją nadał, cesarz odebrać ją może; pierwszą waszą powinnością posłuszeństwo, posłuszeństwo i jeszcze raz posłuszeństwo...<< - >>Będziemy nadto dopraszać się o uwolnienie od tylu lat trzymanego p. Niemojowskiego<<. - >>To do mnie nie należy<< - odparł najfałszywszy z ludzi... - >>Niemojowski już sie wyprzedał, nie jest mieszkańcem polskim... nadto wie, co ma czynić; przed kilku już laty pisałem do niego, nie wiem, co z listem moim zrobił, zapewne d... nim podtarł sobie<<. - Te były wyrazy godne Książęcia. Cały powód zawziętości i więzienia Niemojowskiego jest, jak sam W. Książę wymówił, żeby udawszy się Niemojowski pod rząd pruski, nie posyłał do Paryża artykułów na niego..." "28 czerwca Uroczystość zamknięcia sejmu odprawiła się uroczystością [...] Mowa królewska była krótka, dość łaskawa... Mowa prezesa senatu, Zamoyskiego, płaska; Lubowidzkiego, marszałka, wyborna, szlachetna, polska. Sprawował się on przez cały sejm z wielką trafnością i rozsądkiem [...] Byłem na obiedzie u Sobolewskich, gdziem odnowił znajomość z feldmarszałkiem Dybiczem Zabałkańskim, sławnym Turków pogromcą. Skromność, znak prawdziwej wyższości, wielka jest w nim; co mówi, dokładne i jasne, i szczere. Postać jego wcale nie zapowiadająca, gruby i okrągły jak beczka, w oczach tylko przenikłość, lecz oczy te powleczone smutkiem. Stracił niedawno żonę, którą choć brzydką i rudą, kochał niezmiernie i żałować jej nie przestaje..." "29 czerwca ...Posłowie byli u W. Księcia jak u kolegi swego; przyjął ich bardzo grzecznie, z nieoszacowanym jak zwykle żarcikiem: >>Zawsze jak długi na wasze usługi<<. Jednak gdy jeden z posłów zapytał, czy będziem mieć sejm za dwa lata, odpowiedział zaperzony: >>Za dwa dni, za trzy dni, za lat dziesięć, nigdy<< - i wyszedł". "Był ks. Czartoryski z pożegnaniem u W. Księcia; wpadł znów na senat, że się w czasie sejmu podle sprawił i na wszystko zezwalał. - >>Jakże ci się podobać? - odparł książę. - Łajałeś na senat, że w sądach sejmowych miał swoje zdanie; teraz obwiniasz, że był zbyt powolnym<<. - >>Środka się trzymać!<< - zawołał. Mówił książę Czartoryski i o radzie obywatelskiej kaliskiej, że ją trzeba powrócić... - >>Qu'ils crevent jusqu'au dernier<<, krzyknął - >>je m'en fiche<<". (Niech wyzdychają do ostatniego, mam to gdzieś)". Cesarz-król opuścił Warszawę 2 lipca 1830 r. Z tą chwilą rozpoczął się sezon ogórkowy: w prasie codziennej i w diariuszu rozpanoszyła sie letnia nuda. Dziennikarze i pamiętnikarze przeżywali nadal reminiscencje sejmowe i wiadomości o odznaczeniach, nadanych przez Mikołaja różnym drugoplanowym postaciom. Największą sensacją miesiąca była wielokrotnie powtarzana wiadomość, że w. książę Konstanty zamierza wyjechać z małżonką na kurację wodoleczniczą do niemieckiego uzdrowiska Ems. Ale nudny był tylko lipiec. W początkach sierpnia nastąpiło nieoczekiwane ożywienie. I to nie byle jakie. Sierpień roku 1830 był w Warszawie wyjątkowo upalny. Kanikuła osiągnęła swój zenit w dniu, kiedy do stolicy Królestwa nadeszły pierwsze wieści o wybuchu w Paryżu rewolucji lipcowej i obaleniu reakcyjnych rządów starszej linii Burbonów. "Dnia 6 (sierpnia) byliśmy wystawieni przez cały dzień na nieznośne od upału udręczenie - odnotował Tymoteusz Lipiński - nie wiedziano, co z sobą robić, gdzie się ukryć od duszącego paru. W istocie rzecz niesłychana u nas, przeszło 30 stopni było gorąca. Wisła była okryta kąpiącymi się, policja nie mogła sobie dać rady, nie dozwalają kąpać się w miejscach nie wytkniętych, ale na próżno, gdyż liczne gromady nie słuchały zagrożeń. Dnia tego kupcy i bank otrzymali wiadomość, że w Paryżu dnia 27 i 28 z.m. zaszły zatrważające zaburzenia i powstanie ludu. Natychmiast na naszej giełdzie spadły papiery. Tego dnia, lecz o kilka godzin później nadbiegł kuryer do W. Księcia od ambasadora ross. z Paryża. Już wtedy W. Ks. i księżna Łowicka nie jadą do wód Emskich, wypadki we Francji zaszłe stanęły na przeszkodzie. Wydziwić się nie możemy, iż czytamy w naszych gazetach o wszystkich szczegółach paryzkich, przed kilku bowiem laty nie dozwalała cenzura donosić o podobnych zdarzeniach politycznych w Hiszpanii. Słychać, iż znacznie powiększono wydział tajnej policji..." I nieco później ten sam kronikarz: "W czasie zaburzeń paryzkich czynnymi było także i kilku Polaków. Są to znani zagorzalcy, wiedzą, iż nie mają po co do kraju wracać, poświęcili się obcej sprawie, wziąwszy sobie za hasło: zwyciężyć lub umrzeć. Leonard Chodźko i Michał Podczaszyński (wspomniany już postępowy dziennikarz warszawski, przyjaciel Mickiewicza, Lelewela i Mochnackiego - M.B.) ...mieli kapelusze i suknie kulami poprzeszywane; pierwszy z nich przemówiwszy do ludu, tyle dodał ducha, iż za ponowionym szturmem zdobyto ratusz. W nagrodę swego poświęcenia się został mianowany adiutantem przy dowódcy gwardii narodowej generale Lafayette..." Informacje Lipińskiego uzupełnia diariusz sierpniowy Juliana Ursyna Niemcewicza. "Już W. Kniaź wybierał się z żoną w drogę do Ems, taił jednak, jak zwykle dzień wyjazdu, zawsze nabitą mając głowę, że jacyś sprzysiężeni czyhają na niego, gdy ważne krwawe zaburzenia w Paryżu wahania się jego przerwały. Już nie jedzie, już drży w dzień i w noc, choć strach o 300 mil daleko - pisał Prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk. - Gdy wszędy wybuchają płomienie pożaru, gdy wszędy kongresem wiedeńskim zmuszone ludy do uznawania niechętnych im Panów [...] narodowość swoją i prawa usiłują odzyskać, potrwożeni monarchowie nie wiedzą sami, co czynić [...] Wszyscy się boją, nikt atoli więcej nad naszego W. ks. Konstantego... Jak niegdyś tyrany rzymskie, nigdy jednej nocy w jednem miejscu nie spoczywa; raz więc w mieście, w Brylowskim pałacu, znów w Belwederze, znów w Sielcu. Przylepił ślepy jakiś na skutki człowiek do (koszar) 4-go pułku kartkę z napisem: >>Żołnierze, bądźcie gotowi do obrony Ojczyzny<<, to jeśli można, powiększyło trwogę; przez cztery dni nie chodził nawet na paradę, a gdy szedł gdzie, zawsze dwóch generałów lub pułkowników brał pod ręce, jak gdyby jaką osoby swej zasłonę. Z wojskiem, z cywilnymi w największych grzecznościach..." 20 sierpnia 1830 roku generał kasztelan Tomasz Łubieński wysłał z Warszawy obszerny list do Guzowa: "Drogi Ojcze. Nowe wstrząśnienie polityczne, które zupełnie inną postać nada Francyi, a które niezawodnie mieć będzie wpływ i na wszystkie inne kraje, wszystkich nas jeszcze zajmuje. Jakkolwiek jest wskutek nadużyciów osób nierozsądnych, którzy kierowali Rządem poprzedzającym, życzyć potrzeba, żeby umiarkowanie przewodniczyć mogło tym, co teraz wpływ mieć mogą nad nowym kierunkiem rzeczy. To rozwinięcie coraz większe demokracyi, ta chęć zastosowania chociaż najprawdziwszych zasad liberalnych, każą się obawiać, żeby jak w roku 1789 teorya nie szkodziła praktyce [...] Ja zawsze zajęty sądami (w Sądzie Kasacyjnym Senatu) obok moich zwyczajnych zatrudnień nie mogę znaleźć momentu, w którem bym mógł się udać do Guzowa. Mówią, że Cesarz (Mikołaj) rozkazał, żeby flagi trójkolorowe (Francuzkie) w jego portach nigdzie nie wpuszczano, żeby żadnego Francuza nie wpuszczano do jego krajów i żeby wszyscy jego poddani Francyę opuścili. Zresztą pomimo tego wszystkiego sie ma ku pokojowi, papiery w górę idą. Morawski (referendarz) pojechał do obozu do Brata (Generała), wcale go prawie nie widziałem. Od rana dzisiaj miałem sessyę w Mokotowie u Prezesa Jelskiego". Pomimo ostatnich uspokajających zdań listu generał musiał być mocno poruszony wydarzeniami w Paryżu i ewentualnymi konsekwencjami, jakie mogły z nich wyniknąć dla przyszłości Królestwa. W Warszawie krążyły pogłoski, że cesarz Mikołaj I nie uzna nowego stanu rzeczy we Francji, że zanosi się na interwencję zbrojną i że do tej interwencji będzie użyte wojsko polskie. Na uniwersytecie wrzało. Z Wielkiego Księstwa Poznańskiego nadchodziły do różnych osób anonimowe listy, zachęcające "do wspólnego działania, do jedności, głoszące że nadszedł czas odrodzenia itp." Do ogólnego wzburzenia umysłów przyczyniało się tchórzliwe zachowanie wielkiego księcia Konstantego i innych wyższych urzędników. "Od dni kilkunastu W. Książę jeździ w późnej nocy po mieście, zwiedza odwachy, nierównie częstsze patrole snują się po ulicach... - notował Tymoteusz Lipiński - zaciągającej na warty gwardji naszej pieszej, każdemu żołnierzowi rozdano po dziesięć ostrych ładunków. Zrobiło to niemałe na umysłach wrażenie. Zbyteczna ta ostrożność daje powód do różnych wniosków i baśni. Lubo rozdano ładunki pod zagrożeniem najściślejszej tajemnicy, wszelakoż wieść ta zarazem po całem rozeszła się mieście". Strach szefa udzielał się najbardziej skompromitowanym z jego podwładnych. "Dawne przysłowie: >>na złodzieju czapka gore<< da się do teraźniejszej chwili zastosować - złościł się legalista Lipiński. - Ludy w Europie burzą się i powstają przeciw nadużyciom swych rządów, u nas lubo wszystko spokojnie i ani lękać się wypada, aby coś podobnego zajść mogło, wszelakoż są tacy z wyższych urzędników, którzy nacechowani będąc publiczną nienawiścią, nie tylko że się trwożą, przewidują, że i u nas coś podobnego nastąpi, ale nawet tyle są nieroztropni, iż utrzymują, jakoby w Warszawie burzyły się umysły, że się coś tajemnego knuje i lada dzień wybuchnie. Wspomnę tu o jednym z takich jasnowidzów, a tym jest radca stanu Szaniawski, który do tego stopnia jest strachem i bojaźnią przejęty, iż wyjeżdża do Wiednia na kilka miesięcy. Niespokojność jego jest widoczna, nie tai się z tem, nawet ubolewa, że dom jego będzie zburzony, dla ocalenia więc życia chce czemprędzej wyjechać". Generała Łubieńskiego z pewnością nie nawiedzały nastroje tak paniczne. Miał jednak wszelkie powody obawiać się, że w wypadku jakichś gwałtowniejszych zaburzeń na uniwersytecie "niepoprawny Lolo", pomimo złożonych rodzinie przyrzeczeń, znowu da się uwieść hasłom "wichrzycieli". Aby temu zapobiec, generał dyrektor odmienił nagle plany dalszego kształcenia syna, i postanowił jednak wysłać go za granicę. Najbezpieczniejszym azylem wydawały mu się wyspy Brytyjskie, wybrał więc dla Leona uniwersytet w Edynburgu. Ożywione stosunki Domu Handlowego Braci Łubieńskich z bankierami angielskimi stwarzały ponadto możliwość wykorzystania później juniora firmy jako stałego jej przedstawiciela w Anglii i Szkocji. O decyzji generała dowiadujemy się zupełnie nagle z jego listu do ojca z 11 września 1830 (może istniała w tej sprawie jakaś wcześniejsza korespondencja, ale w zbiorze Rogera Łubieńskiego jej nie ma). "Drogi Ojcze. Niezmiernie zajęty i wzruszony jestem wyprawianiem mego syna do Edynburga (na Uniwersytet), mając już pozwolenie W. Księcia i otrzymawszy paszport. Upraszam Drogiego Ojca o błogosławieństwo dla niego, żeby umiał korzystać z doświadczenia nabytego i z kosztów, które łożemy na jego wychowanie i wrócił nam ukształcony na człowieka czynnego, pracowitego i godnego familii, do której należy. Może się mylę, ale przynajmniej w tym momencie mam to wewnętrzne przekonanie, że wyprawiając go, dopełniam mojej powinności i robię to, co może być dla niego najkorzystniejszem, jeżeli tylko zechce pracować i korzystać z własnego doświadczenia". Wyjazd Leona nastąpił w dziesięć dni później. "Warszawa 21 Września 1830 Drogi Ojcze. Już tedy dzisiaj wyjeżdża mój syn jedynak, byliśmy dzisiaj rano razem z nim u spowiedzi i u komunii, żeby Pan Bóg pobłogosławił nasze zamiary i wrócił nam go tak jak Ojciec mu powiedział, żegnając go, pamiętnego na Boga, na Ojczyznę i na familię. Tak dzisiaj jestem wzruszony tym jego odjazdem, że nie mogę o niczym innym mówić ani myśleć. Daję mu listy rekomendacyjne do Berlina, Hamburga i Londynu. Tam dopiero bankier George wyprawi go do Edynburga, gdzie już ma zgodzony stół i stancję u familii katolickiej religyi..." Wkrótce po wyjeździe Leona rozeszła się po Warszawie wieść o dwóch incydentach, które niewątpliwie umocniły generała kasztelana w przeświadczeniu, że dobrze uczynił wysyłając syna za granicę. "Kilku uczniów uniwers. udawszy się do domu nierządnych niewiast, rozgrzani trunkiem, wyśpiewywali hymn marsylski i inne tym podobne pieśni - zapisał niezawodny Tymoteusz Lipiński. - Gdy doniesiono o tem właściwej władzy, ciągnięto z nich śledztwo i spisany protokół przedstawiono W. Ks., który zażądał, aby mu ich przywieziono. Gdy się zadość woli jego stało, przemówił do nich: >>a co, birbantowaliście?<<, poczem poklepawszy po ramieniu, upomniał, iż to nieprzyzwoicie i zalecił, aby więcej tego nie czynili". Drugi skandal wydarzył się w parę dni później i był poważniejszy. "Dnia 30 (września) w samo południe radca stanu, prezydent municyp. Karol Woyda (był to ten sam prez. Woyda, który zmusił syna, aby poszedł na uniwersytet w dniu pogrzebu Bielińskiego - M.B.), idąc naprzeciw arsenału, doznał smutnego losu. Były wojskowy Janiszewski, któremu kilkakrotnie odmawiał dania posady i jak mówią, za drzwi kazał wypychać, spotkawszy go na ulicy, przekładał mu, iż do rozpaczy jest przywiedziony, poczem uderzył go tak silnie raz i drugi w policzek, iż kapelusz spadł z głowy, który gdy podnosił, napastnik kijem nielitościwie począł go okładać. Przytrzymany, supplikant na ratusz odprowadzony został, panu prezydentowi zaś krew puszczono. Głos publiczności powszechnie mówi: dobrze mu, wart tego. Gazety zagraniczne gotowe z tego powodu donieść o powstaniu w Warszawie..." Nienawidzący Woydy akademicy nadali tej sprawie ogromny rozgłos. "Do słownika języka naszego przybędą dwa nowe wyrazy - pisał Lipiński - powszechnie bowiem zwać poczęto kij lub laskę wojdówką, miasto zaś bicia kijem mówią wojdować..." Ludzi skompromitowanych ogarniał coraz większy lęk. W dwa tygodnie po pobiciu Woydy dowiedziano się o dramatycznych okolicznościach zgonu starego aktora Teatru Narodowego Marcina Szymanowskiego - ojca osławionego agenta tajnej policji Hieronima, odznaczonego niedawno orderem św. Stanisława. Stary Szymanowski nie utrzymywał z synem żadnych stosunków i widzieć go na oczy nie chciał nawet wówczas, gdy poczuł się śmiertelnie chory. Ale syn, zarażony strachem swych zwierzchników, gwałtownie zapragnął pojednania z powszechnie szanowanym ojcem. "Było to 13 października 1830 roku - wspomina Kazimierz Władysław Wójcicki w swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy - (Szymanowski) wybrał się do ojca i wszedłszy upadł przy łożu umierającego na kolana. Sędziwy artysta leżał okryty białem prześcieradłem; na widok wyrodka zerwał się z pościeli, a wznosząc groźnie drżącą rękę w górę, zawołał ochrypłym głosem z gniewu i oburzenia: - Przeklinam cię do dziesiątego pokolenia, żeby cię żona opuściła, dzieci wymarły, a sam żebyś zginął haniebną śmiercią, za ten wstyd i zakał, jaki zadałeś memu imieniowi! przeklinam! przeklinam! - I po tych słowach padł na łoże i skonał. Szpieg zemdlał po tej klątwie, widziałem go, jak w dorożce wracał do domu blady i zmieniony. Niedługo klątwa zacnego ojca spełniła się co do słowa: żona go porzuciła, dzieci wymarły, a on sam skończył na szubienicy". * * * Po wyekspediowaniu Leona generał Łubieński poczuł się jak gdyby uwolniony od najważniejszego kłopotu. Jego następny list do ojca pisany jest w tonie lżejszym niż zazwyczaj i poświęcony w całości sprawom rozrywkowo-towarzyskim. "Warszawa 5 października 1830 Drogi Ojcze [...]. Aktorowie z Teatru Rozmaitości grali w Teatrze Pałacu Saskiego, w obecności W. Księcia i Księżnej Łowickiej, którzy do końca pozostali. Dawano trzy sztuki: Biuraliści, Popas i Kawiarnia. Przedwczoraj dawano nową sztukę pod tytułem: A któż lepszy, z której podług zdania wszystkich był czterowiersz zwrócony do naszej rodziny i tak opiewał: Ci których imię sława głosi wszędzie, Mężowie w ziomków niezgaśli pamięci, Dobrem krajowym jedynie zajęci, Pierwsi stanęli w Polskich kupców rzędzie! Autor sztuki nazywa się Rajmund Sumiński. Z ogromnym aplauzem była przyjęta z wyjątkiem świata urzędniczego. Wczoraj byłem na obiedzie u Schmidta (konsul ówczesny pruski w Warszawie) z Fredrą i Tymowskim. W przyszłym tygodniu mam wielki obiad u siebie z przyczyny imienin kasztelanów Rembielińskiego i Wichlińskiego". Niezależnie od wiersza na cześć rodziny Łubieńskich pan Tomasz miał w tym czasie jeszcze inny powód do satysfakcji: nie został objęty naganą cesarską, udzieloną trzem równocześnie z nim mianowanym kasztelanom. Przytaczając listy generała Łubieńskiego, podkpiwałem sobie nieraz z jego przesadnego sknerstwa: nie przekraczało ono jednak nigdy granic przyzwoitości; czego jak się okazuje, nie można było powiedzieć o niektórych innych senatorach kasztelanach. "Rada admin. dostała od cesarza naganę - czytamy w diariuszu Lipińskiego - że poważyła się przedstawiać prośbę radców stanu Koźmiana (Kajetana), Tomasza Grabowskiego i Woźnickiego, którzy zostawszy wraz kasztelanami (o co tyle się starali), aby ich uwolniono od opłaty stemplowej tysiąca złp. za nominacją. Odpowiedziano z Petersburga, iż niepomni dobrodziejstwa z powodu podwyższenia tak znacznego pensyi (brali bowiem 15.000 złp., od roku zaś mają po 25.000 złp.), poważają się nadto od prawem przepisanej opłaty uchylić. W istocie wstydem jest, aby ludzie majętni z siebie mogli o tak drobiazgowe upraszać zwolnienie..." Tymczasem w Warszawie robiło się coraz bardziej niespokojnie. "Jakkolwiekbądź ciche rozchodzą sie głosy, że powstanie to lada dzień wybuchnąć może - pisał pod datą 23 października w swoim dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz. - Gdyby to nastąpić mogło, nie zacznie się tak nierozsądne dzieło, jak tylko przez młodych podoficerów i oficerów znękanych surowościami, nade wszystko zaś przez ten tłum rozpustnych próżniaków [...] cisnących się do Warszawy, lubiących hulatykę, a w samem tylko zamieszaniu i rabunku obiecujących sobie znaleźć z czego nasycić swego chucie. Ach! gdyby jakiekolwiek było podobieństwo otrzymać niepodległość i swobody, któżby życia i zdrowia nie ważył; lecz porwać się w dzisiejszych okolicznościach, byłoby to zgubić na zawsze to nawet imię Polski, za którem wzdychaliśmy tak długo..." Na początku listopada generał Łubieński uznał za wskazane poinformować "pana ministra" o niespokojnych nastrojach warszawskich, lecz zdawał się nie przywiązywać do nich większej wagi. "Warszawa 7 Listopada 1830 Drogi Ojcze. Tutaj niespokojne głowy coraz coś nowego wymyślają. Szczęściem nowe działanie pomocnika Ministra Oświecenia Fredry (przyjaciel pana Tomasza - Maksymilian Fredro, starszy brat eks-szwoleżera Seweryna i komediopisarza Aleksandra, był od niedawna wiceministrem oświaty i kuratorem Uniwersytetu Warszawskiego - M.B.) dało inny tok postępowaniu Komisyi Oświecenia. Coś ojcowskiego z większą energią i wiadomością systematu, do którego dąży, nadaje im ścisłość i godność, która im przystoi. Akademików nierozsądnie sobie postępujących skłoniono, żeby odwiedzili rodziców, drugich po przyjacielsku napomniano. Inne działanie rozbudza teraz drażliwość i ciekawość publiczną. Rada Wojewódzka Województwa Mazowieckiego poniesła zażalenia na nadużycia Urzędu Municypalnego Miasta Warszawy. Wyznaczona została komisya z urzędników Kom. Spraw Wewnętrznych pod prezydencyą Radcy Stanu Koźmiana, która przywołała dwóch Radców Wojewódzkich: Czarnockiego i Szacha (Szucha - M.B.). Indagowany szef wydziału kwaterunkowego Czarnocki po wielu nieprzyzwoitych odpowiedziach i po zuchwałym postępowaniu suspendowany przez prezydenta Miasta Warszawy i oddany pod dozór policyjny, dnia wczorajszego się zastrzelił. W ogólności działanie Rady Wojewódzkiej zdaje się zmieszane z nadto wielką zawziętością i chęcią szukania winnych, kiedy by lepiej było korzystać z okoliczności, żeby zapobiedz nadal nadużyciom, przez otrzymanie institucyj miejskich, na przykład wybieranie kandydatów na prezydenta co trzy lata. Ławników albo Radców miejskich czasowo obieranych. Musiał Henryk Ojcu wczoraj w Guzowie opowiadać, że przedsiębiorę nowy gatunek czynności, wchodząc w układy z niejakim Panem Buff, który się podejmuje wyjednać domowi naszemu komisa na kupno wszystkich naszych produktów wprost z Francyi, Holandyi i Anglii i równie adresować do nas wszystkie towary, które by u nas mogły być sprzedane. Jeżeliby ten zamiar przyszedł do skutku, nadałby naszemu domowi nader wielkie zatrudnienie, powiększyłby znaczenie jego działania i zrobił go istotnie użytecznym krajowi..." Znacznie dramatyczniej opisywał niepokoje warszawskie Julian Ursyn Niemcewicz. Pod datą 14 listopada (1830) czytamy w jego diariuszu: "Uczniowie Akademii uczynili z sobą związek, grożący śmiercią, pożogami, rzezią [...] Zamierzali oni zgładzić W. Księcia, podburzyć wojsko i pospólstwo [...] Schwytani burzyciele wszystkie swoje czarne zamachy wydali. Rożniecki, Rautenstrauch, Staś Potocki, Fredro kurator, profesorowie wyznaczeni do inkwizycyów. Już one trzy dni i tyleż nocy trwają i zbrodnia wyznana, dowody jawne [...] Mówią, że Rożniecki w śledztwach tych bardzo się zręcznie i rozsądnie pokazał (wielu historyków, w przeciwieństwie do Niemcewicza, przypuszcza, że rozdmuchanie sprawy spisku akademickiego było specjalnie sprowokowane przez Rożnieckiego dla odwrócenia uwagi w. księcia od nadużyć w Urzędzie Kwaterunkowym, z którymi szef policji miał podobno wiele wspólnego - M.B.)... Kontynuuje się deputacya śledząca kradzieże w wydziale kwaterniczym i innych nadużyciach miejskich [...] Przyjechał Nowosilcow z zagranicy; zaburzenia w Akwizgranie nie dozwoliły mu pić wód, udał się więc do Anglii, gdzie zamiast wód pił wino. Powrócił, jak mówią, chudy, z dużą brodawką swoją bardziej jeszcze okrytą szczeciną. Udając, jak gdyby wkrótce miał wyjechać i nie chcąc się mieszać do niczego, bywa ustawnie u W. Księcia i poddaje mu rady swoje. Jakoż skutki onych już są widoczne. W. Książę głupie zamachy studentów już widzi surowiej. Zaraz sześciu z oskarżonych zamknięto u Karmelitów, pięciu innych jeszcze na indygacyach... Męczą zatem nieszczęsną młodzież, a ta jak na mękach plecie; powiada, że gdyby się im było udało, byliby postawili na czele Rządu Księcia Czartoryskiego i mnie, na czele wojska jenerała Chłopickiego. Gdy ich zapytano, czy się znosili z temi osobami, odpowiedzieli, że nigdy z niemi nie mówili, tylko z reputacyi polegali na nich [...] (W. Książę) widząc się z Czartoryskim długo o przysiężeniu tem mówił... Gadają na p. Nowosilcowa, że to on wskrzesza bunty, lecz nie było go tutaj i dziś kazałem mu wyjechać i nie wracać, aż się to wszystko skończy [...] i ta uwaga dowodzi, jak się W. Książę lęka, by nie rozumiano, że się radami zyzowatego powodzi..." 19 listopada 1830 generał Łubieński pisał do Guzowa: "Drogi Ojcze. Jakże dziękuję Panu Bogu, że mnie natchnął prawdziwie, kiedym powziął zamiar wysłania mego syna do Edynburga. W tych wszystkich nieszczęśliwych stycznościach, w których się teraz znajdują Akademicy, byłby pewno grał jakąś rolę, a przynajmniej byłby skompromitowany jako wiedzący o wszystkim (jednym z aresztowanych akademików był Ludwik Wołowski, sprawca awantury uniwersyteckiej z r. 1828, w którą zamieszani byli Leon Łubieński i Zygmunt Krasiński - M.B.). W bardzo przykrych żyjemy czasach, gdzie prawdziwie jakaś panuje zaraza, jakaś chęć odmian. Nie można tego czemu innemu przypisać, jako braku zasad religijnych. Powiadają tu za rzecz niezawodną, że przychodzi do Warszawy Wojsko Rosyjskie, ale sądzę więcej jako środek zapobiegający, jak dla przyczyn wojennych. Zresztą mówią o wojnie, ale ja wcale nie wierzę, żeby mogła w teraźniejszych okolicznościach rozsądnie przez kogokolwiek być prowadzoną. We Francyi nowe Ministerium Lafitte tak mało wzbudziło ufności, że papiery francuskie niezmiernie spadły. Belgia nie zabiera się do uspokojenia. Zasłona gruba przyszłość pokrywa". W czasie kiedy szef Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i S-ka" pisał swój list, policjanci wielkiego księcia Konstantego zdzierali ze złością z drzew w Alejach Ujazdowskich kartki z napisem: "Belweder do najęcia od nowego roku", a na murach domów Starego Miasta pojawiały się rysowane kredą buntownicze hasła: "Rewolucja!", "Wiwat wolności!", "Wiwat rzemieślniki warszawskie!" Chmurne niebo nad Królestwem Kongresowym rozświecały już pierwsze błyskawice nadciągającej burzy. * Historia drugiego wydania Końca świata szwoleżerów Sukces wydawniczy i czytelniczy szwoleżerskiego cyklu Mariana Brandysa był tak duży, że wydawnictwo mające wówczas książki w swojej gestii, nie czekając na dokończenie edycji wydania pierwszego, rozpoczęło druk wydania drugiego - masowego. Ale na rynku wydawniczo-księgarskim zaszły tymczasem poważne zmiany i związany z kołami opozycyjnymi autor Końca świata szwoleżerów przestał być pisarzem "dobrze widzianym". Na pierwszym egzemplarzu autorskim drugiego wydania Marian Brandys napisał: "Ten sygnalny egzemplarz drugiego wydania nadszedł 16 XII 1976 roku, ale cały nakład, według wszelkiego prawdopodobieństwa pójdzie na przemiał, bo nadal nie zamierzam być grzeczny". Przewidywania autora sprawdziły się w znacznej mierze. Wprawdzie wydanie do księgarń dotarło, ale dalszego ciągu już nie było. Obecne, drugie wydanie Końca świata szwoleżerów, jest pierwszym wznowieniem wszystkich tomów cyklu.