Boze monarchie #2 Krolowie heretycy - KEARNEY PAUL
Szczegóły |
Tytuł |
Boze monarchie #2 Krolowie heretycy - KEARNEY PAUL |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Boze monarchie #2 Krolowie heretycy - KEARNEY PAUL PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Boze monarchie #2 Krolowie heretycy - KEARNEY PAUL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Boze monarchie #2 Krolowie heretycy - KEARNEY PAUL - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KEARNEY PAUL
Boze monarchie #2 Krolowieheretycy
PAUL KEARNEY
The Heretic Kings
Ksiega II cyklu Boze Monarchie
Przelozyl: Wojciech Szypula
Wydanie oryginalne: 1996
Wydanie polskie: 2004
Moim braciomSeanowi i Jamesowi Kearneyom
Dziekuje Johnowi McLaughlinowi,Richardowi Evansowi
i Jo Fletcher za cierpliwosc i
ciezka prace
Oto stulecie zolnierza
Fulvio Testi, 1641
PROLOG
Ludzie zawsze podazaja na zachod. Moze ma to cos wspolnego z ruchem slonca? Slonce ich przyciaga, tak jak blask swiecy przyciaga cme.Minelo wiele dlugich lat, a ja wciaz trwam: ostatni z zalozycieli. Cialo odmawia mi posluszenstwa, jakby juz do mnie nie nalezalo. Swiat postarzal sie o cztery stulecia, ktorych uplyw w mojej krainie byl prawie niezauwazalny. Ludzie sie zmieniaja i mysla, ze swiat zmienia sie wraz z nimi. To nieprawda. Swiat ledwie ich toleruje, kontynuujac swe tajemne obroty.
Teraz jednak w powietrzu daje sie wyczuc nowa nute, niby zimowy szept w tej krainie, ktora nie zna por roku. Nadchodza zmiany.
*
Wiedzielismy, ze kiedys nastanie ten dzien: przybyli zloto-szkarlatnym szlakiem tonacego slonca, na zaglowcach wlokacych girlandy wodorostow, uczepione przezartych przez robactwo kadlubow.Obserwowalismy ich z dzungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchnietymi od szkorbutu twarzami, niosacych miecze, piki, a pozniej takze cuchnace arkebuzy z syczacym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudlych przybyszow z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wedrowcow ze Starego Swiata; zaslepionych chciwoscia rozbojnikow.
Kiedy my tu przybylismy, uciekalismy przed czyms. Oni przyplyneli, bo czegos szukali. Dzieki nam ich zoladki napelnily sie strachem, a sakiewki nabrzmialy od grozy. Zmienilismy ich w zwierzyne i odebralismy im wszystko, na co przyszla nam ochota.
Ich statki zgnily na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczedzilismy, aby opowiedzieli o nas w Bozych Monarchiach. Tak powstal mit. Ukrylismy nasz kraj za zaslona niewiarygodnych opowiesci i ponurych plotek. W slowa prawdy wpletlismy hiperbole obledu. Wykulismy legende, tak jak kowal wykuwa miecz na kowadle - i zahartowalismy ja we krwi.
Ale zmiany sa nieublagane. Przez cztery stulecia czekalismy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschod. Sa teraz w calej Normannii. Dowodza wojskami, glosza kazania, czuwaja nad kolyskami dzieci. Niektorzy sa zausznikami krolow.
Nadszedl czas, aby nasze statki wrocily przez Ocean Zachodni. Abysmy upomnieli sie o nasza wlasnosc. Bestia zwyciezy. Fortuna kolem sie toczy - takze dla wilkow.
CZESC PIERWSZA
SCHIZMA
JEDEN
ROK SWIETEGO 551
Dzwon na nieszpory dawno przebrzmial, ale brat Albrec wolal udac, ze go nie slyszy. Z roztargnieniem ogryzal gesie pioro, az mokre od sliny kawalki choragiewki spadaly na lawke. Kiedy tak mruzyl oczy w swietle oliwnej lampy, jego twarz przypominala waski pyszczek ciekawskiego, niedowidzacego szczura. Drzaca dlonia przewracal kolejne kartki lezacego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rozek jednej ze stronic skruszyl sie pod dotykiem jego palcow, jeknal przejmujaco, zupelnie jak pies, ktory widzi, ze pan, wychodzac z pokoju, nie chce zabrac go ze soba.Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdazyl mocno zblaknac. Ksiega byla tym bardziej niezwykla, ze nie znalazloby sie w niej zadnych ozdobnych inicjalow i iluminacji, uwazanych za nieodzowne w swietych tekstach Ramusia. Zawierala tylko slowa, nagie, proste, skreslone eleganckim charakterem pisma i wyblakle pod ciezarem lat.
Sam pergamin byl miernej jakosci. Czyzby dawny skryba nie dysponowal delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec byl pewien: to byl manuskrypt - nie jakis masowy produkt jednej z tych slynnych charibonskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rekopis.
Mimo to odnosilo sie wrazenie, ze autor dolozyl staran, by jego dzielo nie zwracalo na siebie uwagi. I chyba mu sie udalo: zwoj niepoukladanych arkuszy znaleziono wcisniety w szpare w scianie na jednym z najnizszych poziomow biblioteki. Brat Columbar przyniosl go Albrecowi; myslal pewnie, ze stary pergamin nada sie na bibule w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawaly recznie pisane ksiegi. Dopiero na widok bladych, idealnie rownych liter zawahal sie i postanowil pokazac go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawosc Albreca nie pozwolila mu oderwac sie od lektury.
Chociaz niewiele brakowalo: obiecywal sobie, ze zaraz skonczy, pojdzie do glownego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykul jego uwage. Siedzial i czytal, gdy inni zakonnicy zapewne siadali wlasnie do wieczornego posilku.
Pergamin liczyl sobie dobre piecset lat, byl wiec niemal rownie stary jak sam Charibon, ktory po upadku Aekiru stal sie najswietszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetow na kontynencie. Nieznany autor stworzyl swe dzielo wkrotce po tym, jak Blogoslawiony Ramusio zostal wezwany do nieba - moze nawet to wiekopomne wydarzenie nastapilo za zycia skryby!
Albrec wstrzymal oddech. Cienki jak platek rozy pergamin kleil mu sie do spoconych palcow. Bal sie, ze jesli glosniej odetchnie, wiekowe, bezcenne slowa rozmaza sie i splyna z kart, albo rozwieja sie jak zdmuchniete powiewem zefirku ziarnka piasku.
...Blagalismy go, by nie zostawial nas samotnych i opuszczonych w mroczniejacym swiecie, ale Blogoslawiony Swiety tylko sie usmiechnal.
-Jestem juz stary - powiedzial. - Zaczalem dzielo, ktore wy musicie podjac. Moj czas dobiegl konca. Wszyscy jestescie ludzmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, zlozcie swoj los w rece Boga i nie lekajcie sie niczego. Owszem, nad swiatem zapada zmrok, ale dzieje sie tak z woli ludzkiej, nie zas Bozej. Mozna zmienic bieg dziejow; sami tego dowiedlismy. Pamietajcie, ze historia nie jest czyms, co nas doswiadcza, lecz czyms, co tworzymy. Kazdy czlowiek moze zmienic swiat. Kazdy czlowiek ma dar mowy. Nawet jesli ucisza go ci, ktorzy nie chca sluchac, znajdzie sie inny, ktory przemowi, a po nim nastepny. Prawde mozna zagluszyc, ale tylko na jakis czas, nie na zawsze...
Reszta pergaminu zostala oderwana. Albrec przekartkowal dalsze, nieczytelne stronice. Lzy naplynely mu do oczu, kiedy zdal sobie sprawe, ze brakujacych fragmentow nigdy juz nie uda sie odtworzyc. Czul sie jak spragniony wedrowiec na pustyni, zmuszony patrzec, jak ten sam dobroczynca, ktory dal mu lyk wody do zwilzenia ust, wylewa w piasek cala kwarte zyciodajnego plynu.
Wreszcie wstal z twardej lawki, ukleknal na kamiennej posadzce i zaczal sie modlic.
Zywot Swietego. Stary, oryginalny tekst, ktorego ludzkie oko dotad nie widzialo. Opowiadal historie czlowieka imieniem Ramusio, ktory - jak kazdy zwykly czlowiek - urodzil sie i dozyl starosci, ktory smial sie, plakal i cierpial na bezsennosc. Dzieje postaci kluczowej w religii calego zachodniego swiata, spisane przez wspolczesnego jej autora, ktory - kto wie? - moze nawet osobiscie znal Swietego...
I nawet jesli znaczna czesc dziela zostala utracona, swiat wiele zyskal. To byl prawdziwy cud - i to cud, ktory przydarzyl sie wlasnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziekowal Bogu, ze mu go zeslal. Modlil sie tez do Ramusia, Blogoslawionego Swietego, w ktorym zaczynal dostrzegac istote ludzka, chociaz - naturalnie - znacznie od siebie doskonalsza; nie stworzona przez Kosciol zywa ikone, lecz czlowieka. A wszystko dzieki temu bezcennemu dokumentowi.
Wrocil na lawke, wydmuchal nos w rekaw habitu i ucalowal swoj skromny, drewniany Znak Swietego. Postrzepiony, wyblakly manuskrypt nie mial ceny. Dalo sie go porownac tylko z Ksiega czynow, spisana przez swietego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka czesc rekopisu przetrwala? Ile naprawde da sie z niego odczytac? Pochylil sie nad pergaminem, starajac sie nie zwracac uwagi na obolale miesnie szyi i ramion.
Dzielo nie mialo okladki ani strony tytulowej, nie znalazl wiec zadnej wskazowki, kto mogl byc jego autorem lub mecenasem. Zdawal sobie sprawe, ze piec wiekow wczesniej Kosciol nie mial monopolu na wiedze. Wiele zakatkow swiata nie zostalo jeszcze nawroconych na Prawdziwa Wiare, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamoznych rodow oplacali skrybow i artystow, ktorzy kopiowali stare poganskie ksiegi - a nawet pisali nowe. Wiecej ludzi umialo czytac i pisac. Dopiero w ostatnich mniej wiecej dwustu latach, w miare umacniania sie pozycji inicjantow, umiejetnosc ta zanikla i stala sie domena ludzi wysoko wyksztalconych. Ponoc wszyscy fimbrianscy cesarze po dzis dzien znali sztuke pisania i czytania, podczas gdy przecietny krol zachodu umial co najwyzej przeliterowac wlasne imie. Sytuacja zmieniala sie wprawdzie, odkad do wladzy dochodzilo nowe pokolenie krolow, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkladali pieczec nad podpis.
Albrec zamknal i przetarl piekace oczy. Pod powiekami zablysly mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnoscia zauwazyl jego nieobecnosc na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukac; czesto besztal Albreca za przegapione posilki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot...
Rozleglo sie przytlumione trzasniecie zamykanych drzwi. Albrec zamrugal, rozejrzal sie i jedna reka przykryl pergamin arkuszem czystego papieru. W druga dlon wzial lampe.
-Kto tam?
Nikt nie odpowiedzial. Komnata mieszczaca archiwum miala podluzny ksztalt. Regaly z ksiegami i pergaminami dzielily ja na mniejsze niby-pomieszczenia. Poza cieplym kregiem zoltego swiatla z lampy, ktora Albrec trzymal w drzacej rece, w archiwum panowal nieprzenikniony mrok.
Nic.
Biblioteka, jak na stara budowle przystalo, miala swoje zastepy duchow. Pracujacy do pozna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrazenie, ze ktos ich obserwuje. Kiedys Commodius, glowny bibliotekarz, spedzil w bibliotece cala noc, modlac sie do swietego Garaso, ktorego imie nosil gmach; wszystko przez to, ze nowicjusze przelekli sie cieni, ktore, jak sie zarzekali, po zmroku gromadza sie w bibliotecznych salach. Oczywiscie z modlow nic nie wyniklo, a Commodius niczego nie zobaczyl. Nowicjusze na dlugie tygodnie stali sie obiektem kpin calego klasztoru.
Cos zaszuralo w mroku, tuz poza granica kregu swiatla z lampy. Albrec wstal, ujmujac w wolna dlon Znak Swietego. Zaczal odmawiac stara modlitwe podroznikow i pielgrzymow:
-Laskawy Swiety, ktory strzezesz mnie w mrokach nocy, badz mi latarnia, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii...
W mroku zaplonely dwa zolte punkciki, zamajaczyl jakis olbrzymi ksztalt. Do nozdrzy Albreca doleciala slaba, zwierzeca won, ktora zaraz ulotnila sie bez sladu.
Ktos kichnal. Albrec podskoczyl tak gwaltownie, ze wpadl na stojacy za nim stol. Lampa zachybotala mu sie w rece, zalany oliwa knot zasyczal wsciekle. Cienie zatanczyly na scianach. Poczul, jak twarde, debowe drewno Znaku Swietego trzeszczy mu w zbielalych palcach. Nie mogl wykrztusic ani slowa.
Znow trzasnely drzwi, rozlegl sie tupot bosych stop na kamieniu i w polmroku cos sie poruszylo.
-Znow nie przyszedles na kolacje, bracie - zabrzmial glos.
Trzymajaca sie do tej pory w mroku postac weszla w krag swiatla: byla wysoka, chuda, miala prawie calkiem lysa czaszke, ogromne uszy, dlugi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i blyszczace, lagodne oczy. Albrec odetchnal z ulga.
-Brat Commodius!
Jedna brew uniosla sie.
-A kogoz innego sie spodziewales? Brat Avila prosil mnie, zebym do ciebie zajrzal, bo sam ma zadana pokute. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie sie kawalkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyzbys znow szukal skarbow w kurzu, Albrecu?
Glowny bibliotekarz podszedl do stolu. Zawsze - w zimie i w lecie - chodzil boso. Stopy mial plaskie, opatrzone poczernialymi paznokciami, i ogromne, jakby urosly mu w odpowiedniej proporcji do nosa.
Albrec opanowal drzenie rak.
-Tak, bracie - odparl. Mysl o tym, ze mialby powiedziec przelozonemu o swoim znalezisku, nagle przestala mu sie podobac. Zaczal mowic pospiesznie, by pokryc swe zmieszanie. - Pewnego dnia znajde tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawe, bracie, ze nigdy nie skatalogowano prawie polowy tekstow z dolnych poziomow archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekaja?
Commodius usmiechnal sie, upodabniajac sie do wysokiego i groteskowego chochlika.
-Cieszy mnie twoj zapal, Albrecu. Znac po tobie prawdziwa milosc do slowa pisanego. Nie zapominaj jednak, ze ksiegi to tylko zmaterializowane mysli ludzkie, z ktorych nie wszystkie zasluguja na laskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dziel, o ktorych wspomniales, to z pewnoscia pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z calej Normannii tysiace ksiag i zwojow, by poddac je ocenie inicjantow. Wiekszosc z nich spalono, ale podobno wiele tez zarzucono po katach i zapomniano. Uwazaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybys w ktoryms z tekstow natrafil choc na jedna nieortodoksyjna nute, masz mi go natychmiast przyniesc. Czy to jasne?
Albrec skinal glowa. Pocil sie obficie i zastanawial, czy ukrywanie faktow jest grzechem. Na mysl o schowku, w ktorym przetrzymywal ocalone od spalenia zwoje i rekopisy, jeszcze bardziej sie zaniepokoil.
-Jestes blady jak papier, Albrecu. Co sie stalo?
-Ja... Wydawalo mi sie, ze cos tu jest... Zanim przyszedles, bracie.
Tym razem obie brwi Commodiusa uniosly sie zgodnie.
-Stara biblioteka znow wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to bylo tym razem? Szept? Dotyk dloni?
-Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrazenie, nic wiecej.
Commodius polozyl mu na ramieniu masywna dlon, zacisnal sekate palce i delikatnie nim potrzasnal.
-Jestes silny wiara, Albrecu. Nie lekaj sie. Duchy, jesli nawet jakies mieszkaja w tej bibliotece, nie zrobia ci krzywdy. Chroni cie zbroja poboznosci. Twoja wiara jest zarowno latarnia, ktorej blask rozprasza mrok, jak i mieczem, ktory zgladzi kryjace sie w nim potwory. Strach nie ma przystepu do serca czlowieka prawdziwie oddanego Swietemu. A teraz chodz ze mna, wyciagne cie z tego kurzu i wykradne zarlocznym duchom. Avila zachowal dla ciebie czesc kolacji. Mam cie zmusic, zebys ja zjadl.
Commodius jedna reka odsunal Albreca od stolu, druga podniosl z blatu lampe. Znowu kichnal.
-Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze.
Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjal z kieszeni habitu klucz i zamknal drzwi. A potem weszli po schodach ku swiatlu i zgielkowi polozonych wyzej refektarzy.
*
Daleko na zachod od Charibonu, za blyszczacymi wierzcholkami Malvennoru rozciaga sie kraina wcisnieta miedzy gory i rozposcierajace sie dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium.Miasto Fimbir nie bylo ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, ze murem fimbrianskiej stolicy sa tarcze jej zolnierzy i nie trzeba im innej obrony.
Nie przechwalali sie bezpodstawnie. Fimbir nalezal do tych nielicznych normannijskich stolic, ktore nigdy nie byly oblegane. Obcy wojownicy tylko wtedy przekraczali granice Miasta Elektorow, gdy przybywali zlozyc hold - lub prosic o pomoc. I choc Hegemonia Fimbrianska dawno przestala istniec, miasto nadal nosilo dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio mialo wiecej mieszkancow, Vol Ephrir bylo piekniejsze, ale to Fimbir robil na gosciach najwieksze wrazenie. Poeci mawiali, ze gdyby kiedys go porzucono, przyszle pokolenia bylyby sklonne uznac, ze zbudowaly go rece olbrzymow.
Na wschod od miasta rozciagal sie plac, na ktorym fimbrianska armia cwiczyla i defilowala. Setki akrow ziemi ogolocono z drzew i krzewow, a nastepnie wyrownano, tworzac w ten sposob plansze, na ktorej elektorzy uczyli sie przestawiac pionki w grze wojennej. Polozone na poludnie od placu wzgorze zostalo sztucznie podwyzszone, aby generalowie mogli wygodnie sledzic skutki swoich manewrow taktycznych i strategicznych. Mowiono, ze w bitwach na calym swiecie nie zdarza sie nic, czego by wczesniej nie przecwiczyli fimbrianscy dowodcy. Zwycieskie tercios od wiekow rozsiewaly takie opowiesci po calym kontynencie.
Grupa mezczyzn stala wlasnie na szczycie gorujacego nad placem wzgorza. Wszyscy, od generalow po najnizszych stopniem oficerow, mieli na sobie czarne polpancerze. Jedynym oznaczeniem rangi byly czerwone szarfy, ktorymi niektorzy przepasali sie przed zapieciem pasa z mieczem. Posrodku znajdowal sie kamienny stol, na stale wmurowany w plaski szczyt, na nim zas lezaly rozlozone mapy i zetony. Przed osmiuset laty sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurowal kamien wegielny pod jego budowe.
Z boku staly spetane konie, gotowe poniesc w dal goncow z rozkazami. Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i uzywali koni wylacznie jako wierzchowcow dla kurierow.
Po placu cwiczen maszerowaly tymczasem zwarte oddzialy wojska, liczace lacznie okolo pietnastu tysiecy ludzi. Ich kroki dudnily donosnie na scietej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego slonca lsnil na ostrzach pik i lufach arkebuzow. Zolnierze wygladali jak zabawki porzucone przez jakiegos boga, ktore nagle ozyly, upodabniajac sie do stada podekscytowanych mrowek.
Dwoch ludzi oddalilo sie od grupy i stanelo na skraju zbocza, podziwiajac wspanialy widok karnych formacji. Obaj byli w srednim wieku i sredniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadniete policzki. Wygladaliby prawie jak blizniacy, gdyby nie fakt, ze jeden z nich w miejscu lewego oka mial ziejacy czernia oczodol. Po tej stronie glowy jego wlosy przybraly srebrzysta barwe.
-Ten kurier, Caehir, popelnil wczoraj samobojstwo - powiedzial jednooki.
Jego towarzysz pokiwal glowa.
-Nic sie nie dalo zrobic?
-Nie. Wdala sie gangrena i musieli mu obciac nogi w kolanach. A on nie chcial zyc jako kaleka.
-To byl dobry czlowiek. Szkoda takich tracic przez zwykle odmrozenie.
-Wypelnil swoj obowiazek. Przyniosl wiadomosc. Jonakait i Merkus pewnie tez juz dochodza do przeleczy. Oby mieli wiecej szczescia.
-Oby. Wiemy zatem, ze wsrod Pieciu Krolestw doszlo do rozlamu. Mamy dwoch pontyfikow, szykuje sie wojna religijna, a Merdukowie sroza sie u bram zachodu.
-Na Wale Ormanna sluza dobrzy zolnierze.
-O tak. To dopiero byla bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy.
-Ale nie sa Fimbrianami.
-Nie, nie sa. Ilu ludzi mamy im poslac?
-Duze tercio, nie wiecej. Musimy byc czujni i obserwowac, co wyniknie z podzialu krolestw.
Drugi Fimbrianin ledwie zauwazalnie skinal glowa. Duze tercio skladalo sie z trzech tysiecy pikinierow i dwoch tysiecy arkebuznikow, do tego dochodzili przerozni rusznikarze, zbrojmistrze, kucharze, poganiacze mulow, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakies szesc tysiecy ludzi.
-Czy to wystarczy, zeby wal sie utrzymal?
-Byc moze. Nie zapominaj jednak, ze chodzi nam nie tyle o utrzymanie walu, co o zaznaczenie naszej obecnosci militarnej w Torunnie.
-Obawiam sie, ze zaczynam myslec jak general, a nie jak polityk, Briscusie.
Jednooki Briscus usmiechnal sie szeroko, odslaniajac przerzedzone zeby.
-Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja tez. Jestesmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamietnych czasow nasi zolnierze przekrocza granice elektoratow i stana do walki z poganami. Na sama mysl o tym serca zywiej bija, ale nie pozwolmy, zeby tetniaca w zylach krew przycmila nam jasnosc spojrzenia.
-Nie do konca podoba mi sie pomysl wynajecia naszych ludzi w charakterze najemnikow.
-Mnie tez, ale co ma zrobic kraj, w ktorym siedemdziesiat tysiecy zolnierzy jest bez pracy? Jezeli kontyngent marszalka Barbiusa zrobi na Torunnanach nalezyte wrazenie, wszystkie ramusianskie krolestwa beda nas blagac na kolanach o wypozyczenie naszych tercios. Z czasem we wszystkich stolicach pojawia sie fimbrianskie garnizony, a wtedy...
-A wtedy co?
-Jezeli rzeczywiscie do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam sie utargowac.
Spojrzeli na cwiczacych w dole zolnierzy. Ani Kyriel, ani Briscus nie wyrozniali sie ubiorem z zebranej na wzgorzu grupy, ale obaj byli elektorami i razem reprezentowali polowe rzadu wladajacego tym niezwyklym krajem. Wielotysieczna armia byla gotowa na jedno ich skinienie opuscic plac cwiczen i wyruszyc na prawdziwa wojne, gdziekolwiek chcieliby ja toczyc.
-Zyjemy w czasach wielkich przemian - powiedzial polglosem Briscus. - Swiat naszych przodkow powoli sie rozpada. Czuje to w kosciach.
-Czas przemian to czas sposobnosci - zauwazyl Kyriel.
-Naturalnie. Wydaje mi sie wszakze, ze zanim zmiany dobiegna konca, wszyscy politycy beda musieli nauczyc sie myslec jak zolnierze, a zolnierze jak politycy. Przypomina mi to ostatnia bitwe nad Habrirem. Cala armia wiedziala, ze elektorzy oddali ksiestwo Imerdonu, a mimo to rankiem wyszlismy na plac i walczylismy o nie do upadlego. Wygralismy, odepchnelismy Hebrionczykow, ktorzy poszli w rozsypke i uciekli przez brod. Potem zebralismy naszych poleglych i na zawsze opuscilismy Imerdon. Teraz czuje sie podobnie: nasze wojska moga wygrac kazda bitwe, ktora zechca stoczyc, ale w ostatecznym rozrachunku nie bedzie to mialo zadnego znaczenia.
-Zebralo ci sie na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaje cie.
-Musisz mi wybaczyc. To przychodzi z wiekiem.
Znad uwijajacych sie w dole szeregow buchnely smuzki dymu, a chwile pozniej na wzgorzu dal sie slyszec chaotyczny klekot wystrzalow. Regimenty arkebuznikow rywalizowaly ze soba, na wyscigi zestrzeliwujac ustawione w rzedach slomiane kukly. Salwa szla za salwa, az mialo sie wrazenie, ze to wibrujaca ziemia wydaje wibrujacy grzmot, ktory wznosi sie pod samo niebo. Geste chmury dymu zasnuly plac niczym najprawdziwsza wojenna mgla. Ciezka won spalonego prochu dotarla az na wzgorze. Dwaj elektorzy wciagneli ja lapczywie w nozdrza, niczym charty, ktore w zimowy poranek zwietrzyly zajaca.
Od halasliwej grupy oficerow odlaczyla sie takze trzecia postac. Mezczyzna stanal na bacznosc za plecami elektorow, czekajac, az ci zwroca na niego uwage. Mial przysadzista, niemal kwadratowa sylwetke; niski wzrost nadrabial szerokoscia ramion, nawet podbrodek mial wyciosany w ksztalt regularny jak ostrze lopaty. Geste rude wasy przyslanialy waskie, prawie bezwargie usta. Krotko przyciete wlosy sterczaly mu jak przycieta grzywa u konia - bylo widac, ze strzyze sie pod helm.
-No, Barbiusie, jak radza sobie twoi ludzie? - zwrocil sie do niego Briscus.
-Sa zreczni jak hafciarki na mrozie, ekscelencjo - odparl Barbius ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni.
Briscus parsknal smiechem.
-Spisza sie jak trzeba czy nie?
-Przed wymarszem jeszcze ich troche podszkole, ekscelencjo. Maja strzelac trzy razy na minute.
-Torunnanie uwazaja sie za dobrze wyszkolonych, jesli zdaza oddac w tym czasie dwa strzaly - wtracil spokojnie Kyriel.
-Z calym szacunkiem, ekscelencjo... To nie sa Torunnanie.
-Wlasnie, na Boga! - poparl go Briscus. W jego jedynym oku pojawil sie blysk. - Zolnierze maja byc doskonale wyszkoleni, Barbiusie. To pierwsza od dwudziestu pieciu lat fimbrianska armia, jaka pokazemy swiatu. Musi robic odpowiednie wrazenie.
-Tak jest.
Twarz Barbiusa byla rownie nieprzenikniona jak garnczkowy helm.
-Tabor?
-Piecdziesiat wozow, osiemset mulow. Nie chcemy sie za bardzo obciazac.
-Trasa wam odpowiada?
Barbius pozwolil sobie na cien usmiechu.
-Przez Wzgorza Narianskie, nieopodal Tulmu i dalej, do Charibonu, po blogoslawienstwo pontyfika. Pozniej poludniowo-wschodnim brzegiem morza Tor i przez Brame Torrinska do Torunny.
-Gdzie poblogoslawi was drugi pontyfik - dodal zartobliwie Kyriel.
-Poinstruowano was, jak powinniscie sie zachowywac? - spytal powaznie Briscus.
-Tak jest. Mamy w miare mozliwosci okazywac szacunek pontyfikowi i wladzom koscielnym, ale pod zadnym pozorem nie wolno nam zboczyc z trasy.
-Na tym szlaku nie napotkacie nic, co mogloby zmusic fimbrianskie duze tercio do ustapienia z drogi. Macie jednak unikac wszelkich zatargow, zwlaszcza z Almarkanami. Czy to jasne, marszalku? Jestes bezimiennym funkcjonariuszem, ktory tylko wykonuje rozkazy. Wszelkie skargi i protesty nalezy kierowac bezposrednio do Fimbiru, ty zas nie mozesz pod zadnym pozorem wstrzymywac marszu.
-To zrozumiale, ekscelencjo.
-Niech cie uwazaja za bezmozgiego wojaka, ktory umie robic tylko to, co mu kaza. Jezeli choc raz zatrzymasz sie i wdasz w dyskusje, oplota cie siecia inicjanckich praw i regul i podetna ci skrzydla. Ta armia musi dotrzec na wyznaczone pozycje, marszalku.
Barbius pierwszy raz spojrzal elektorowi w twarz.
-Zdaje sobie z tego sprawe, ekscelencjo.
-Doskonale. Zycze powodzenia, marszalku. Moze pan odejsc.
Barbius zasalutowal uderzeniem przedramienia w napiersnik i oddalil sie. Kyriel odprowadzil go wzrokiem, skubiac w zadumie dolna warge.
-Balansujemy na cienkiej linie, Briscusie.
-Mowisz, jakbym o tym nie wiedzial. Himerius musi sie pogodzic z tym, ze pomozemy Torunnie, chociaz panuje w niej heretycki wladca. Nie mozemy jednak calkowicie go zlekcewazyc.
-Zaczynam rozumiec, co miales na mysli, mowiac o politykach i zolnierzach.
-To dobrze. Zyjemy w skomplikowanym swiecie, Kyrielu, ktory ostatnio robi sie coraz bardziej interesujacy.
DWA
Krol wyjechal. Byli tacy, ktorzy mowili, ze juz nie wroci.Abrusio.
Stolica krolestwa Hebrionu, najwiekszy port zachodniego swiata, czy nawet, jak twierdzili niektorzy, calego swiata. Tylko starozytne Nalbeni mogloby z nim rywalizowac.
Od stuleci rzadzil w Hebrionie rod Hibrusydow. Ich palac gorowal groznie nad halasliwym portem. Mimo naturalnych w tej sytuacji rozgrywek dynastycznych, wewnetrznych wojen i metnych koligacji, Hibrusydzi zelazna reka dzierzyli tron i wladze.
Ale swiat sie zmienil.
Na zachod przyszla zima, niesiona na skrzydlach wojny. Armie toczace boj na wschodnich rubiezach kontynentu wycofaly sie do zimowych lezy; mialo sie wrazenie, ze statki, ktore zeglowaly po zachodnich morzach, poszly za ich przykladem. Szlaki handlowe opustoszaly. Rok mial sie ku koncowi, mrozy stawaly sie coraz dokuczliwsze.
Morze okalajace Abrusio, wody Wielkiego Portu, a takze Szlaki Wewnetrzne i Zewnetrzne, jak nazywano dwa pozostale porty, wzburzyly sie ostrymi, grzmiacymi falami, pobielonymi piana balwanow. Niemilknacy huk przyboju dobiegal od strony falochronu, ktory oslanial porty przed wsciekloscia zimowych sztormow. Na calej jego dlugosci pozapalano ognie latarn morskich, ktore, opierajac sie wichurze, ostrzegaly zblizajace sie statki o mieliznach i wskazywaly wejscia do portow.
Im chlodniejszy stawal sie wiatr, tym wyrazniej zmienial kierunek. Hebrionski pasat dawno juz ucichl i zawodzace wichry dely z poludniowego zachodu, spychajac plynace do Hebrionu statki w strone ladu. Kapitanowie zgrzytali ze zlosci zebami, probujac uniknac najgorszego koszmaru kazdego marynarza: mielizny na zawietrznej.
O tej porze roku Abrusio nie prezentowalo sie najlepiej. Nie nalezalo do miast, ktorym zima sluzy. Bylo w nim zbyt wiele tawern, bazarow pod golym niebem i innych przybytkow, ktore potrzebuja blasku slonca. Latem mieszkancy przeklinali lejacy sie z nieba zar, ktory sprawial, ze w rozedrganym od goraca powietrzu rozmywaly sie kontury domow, i w niespotykany wrecz sposob potegowal odor rynsztokow i garbarni, ale miasto tetnilo zyciem niczym rozpekniety kopiec termitow. W zimie Abrusio jakby zapadalo sie w sobie; w portach ruch malal dziesieciokrotnie, na czym cierpialy statki, nadmorskie karczmy i burdele. Miasto zaciskalo pasa, odwracalo sie od morza i niezadowolone mamrotalo pod nosem, wyczekujac wiosny.
Tym razem zapowiadala sie wiosna bez krola. Abeleyn z Hebrionu przed kilkoma miesiacami wyjechal ze stolicy i udal sie do Perigraine na konklawe krolow. Pod jego nieobecnosc Himerius, dawny pralat Hebrionu, a od niedawna nowy wielki pontyfik, sprowadzil do miasta Rycerzy-Bojownikow, swieckie, zbrojne ramie Kosciola, ktore mialo powstrzymac rozlewajaca sie coraz szerzej zaraze magii i herezji. Skonczyly sie rzady krola w Hebrionie. Niektorzy powiadali, ze gdy tylko Abeleyn wroci z zagranicznych wojazy, znow ujmie ster wladzy w swoje rece, inni jednak ostrzegali, ze kiedy Kosciol zdola zakrasc sie w poblize tronu, nie bedzie latwo sie go pozbyc.
*
Sastro di Carrera w rozpietym kaftanie stal na tarasie. Wiatr wyciskal mu lzy z oczu. Byl wysokim mezczyzna, mial czarna, wypomadowana, szpiczasta brodke, w uchu nosil kolczyk z rubinem wielkosci kapara. Mial dlonie lutnisty i swobodny sposob bycia czlowieka nawyklego do wydawania rozkazow. Nie bez przyczyny: byl glowa jednego z najmozniejszych hebrionskich rodow, a w tej chwili jednym z faktycznych wladcow krolestwa.Patrzyl na rozciagajace sie przed nim miasto. Najblizej znajdowaly sie posiadlosci zamoznych kupcow i pomniejszej szlachty, siedziby co bardziej wplywowych cechow, ogrody bogatych mieszkancow Gornego Miasta. Dalej na stokach wzgorz rozciagaly sie rojne dzielnice zamieszkane przez nisko urodzona biedote, tysiace zoltobrunatnych dachow, tak stloczonych, ze nie daloby sie miedzy nie wetknac nawet szpilki. Morze ubogich domostw, czesciowo skryte za kurtyna niesionego wiatrem deszczu i sniegu, opadalo ku portom i nabrzezom. Niektorzy nazywali je trzewiami Hebrionu. Sastro wylowil wzrokiem masywne, kamienne gmaszyska arsenalow i koszar po zachodniej stronie Dolnego Miasta. Wlasnie tam bilo wojenne serce miasta, tam skladowano rarogi, proch, arkebuzy i miecze Korony. Tam tez mieszkali ci, ktorzy jej sluzyli - zolnierze tworzacy hebrionskie tercios. Osiem tysiecy ludzi. Pancerna piesc Abrusio.
Przeniosl wzrok dalej, gdzie miasto rozplywalo sie w labiryncie kamiennych nabrzezy, dokow i magazynow i przechodzilo w splatany gaszcz masztow. U brzegu rozciagaly sie trzy olbrzymie porty z tysiacami stanowisk zaladowczych, przy ktorych cumowalo nieprzeliczone mrowie statkow ze wszystkich krajow i portow znanego swiata. Handel byl jak krew, dzieki ktorej bilo stare, stwardniale serce Abrusio.
Tam tez - z gora poltorej mili od rezydencji - ponad dachy wyrastala Wieza Admiralska. Targany wiatrem fioletowy proporzec lopotal glosno; nie byloby go w ogole widac, gdyby nie zlote nici, tworzace wyszyty na nim wzor. W panstwowych dokach staly setki galer, galeasow, karaweli i wojennych karak - flota najwiekszej potegi morskiej na zachod od Gor Cymbryckich. Oto jak wygladala wladza: odblask na lufie dziala, polysk ostrza wloczni, debowy kadlub okretu wojennego; to nie byly zewnetrzne znamiona potegi, lecz jej prawdziwa istota, o czym czesto zapominali ci, ktorzy mieli nia wladac. Ich strata. Nastaly czasy, w ktorych wladza opiera sie na lufach arkebuzow.
-Sastro, na milosc Swietego, moze bys zamknal te drzwi! Inaczej sczezniemy tu z zimna, zanim zalatwimy nasze sprawy.
Wysoki szlachcic usmiechnal sie i spojrzal w lewo, ku wschodowi. Widok, ktory sie tam rozposcieral, mogl rozjasnic nawet najbardziej ponury dzien. Pod szczytem wzgorza, na wykarczowanym czteroakrowym placu ognisty dywan rozswietlal zimowa szarowke. Uwazny obserwator dostrzeglby, ze nie jest to jednolite morze plomieni, lecz znaczna liczba rozpalonych blisko siebie ognisk. Plonely cicho - wiatr niosl wsciekly huk ognia w przeciwnym kierunku. W sercu kazdego z malenkich ognikow widniala czarna, patykowata sylwetka: heretyk, ktory wlasnie oddawal ducha w zlocistej aureoli niewyobrazalnego cierpienia. Stosow bylo ponad szescset.
Moznosc odbierania zycia tez jest wladza, pomyslal Sastro.
Cofnal sie z tarasu i zamknal misternie rzezbione drzwi. Znalazl sie w wysokim pokoju o kamiennych scianach zawieszonych gobelinami, na ktorych przedstawiono sceny z zycia swietych. Z porozstawianych po calym pomieszczeniu piecykow koksowych wraz z falami ciepla unosil sie duszny zapach wegla. Tylko nad podluznym stolem, przy ktorym zasiadali pozostali uczestnicy spotkania, plonely oliwne lampy, zawieszone pod sufitem na srebrnych lancuchach. W taki pochmurny dzien, przy zamknietych drzwiach tarasu, odnosilo sie wrazenie, ze na dworze panuja mroki nocy, co jednak najwyrazniej nie przeszkadzalo trzem mezczyznom, zatopionym po lokcie w zalegajacych stol papierach - i karafkach. Sastro wrocil na swoje miejsce. Bol glowy, ktory kazal mu odetchnac swiezym powietrzem, nie chcial ustapic. Potarl skronie i w milczeniu powiodl wzrokiem po swoich towarzyszach.
Po wladcach krolestwa, bo nimi wlasnie byli - ni mniej, ni wiecej. Smukly kurierski galeas, ktory po poludniu wszedl do portu, omal nie wpakowal sie z pospiechu na skaly. Zaledwie dziewietnascie dni wczesniej wyplynal z Touronu. Dwa tygodnie walczyl z przeciwnymi wiatrami w Zatoce Tulmskiej, a po wyjsciu z niej rozpostarl skrzydla i pomknal na poludnie wzdluz hebrionskiego wybrzeza, robiac nawet i po dwiescie piecdziesiat mil dziennie. Wiozl poslanca z Vol Ephrir, ktory w miesiac pokonal droge dzielaca go od Touronu: smignal na polnoc przez Perigraine, zajezdzil tuzin koni, zatrzymal sie na noc w Charibonie, a stamtad bez wytchnienia popedzil na wybrzeze, gdzie wsiadl na poklad galeasa. Przyniosl wiesc o ekskomunikowaniu hebrionskiego monarchy.
Quirion z Fulku, inicjancki kaplan z mieczem u pasa i prezbiter bractwa Rycerzy-Bojownikow, westchnal i odchylil sie na oparcie krzesla, ktore skrzypnelo donosnie pod jego ciezarem. Byl korpulentnym mezczyzna i choc jego mlodziencza muskulatura pomalutku roztapiala sie w tluszczu, nadal prezentowal sie okazale. Glowe golil na modle Bojownikow, paznokcie mial polamane od dlugoletniego noszenia pancernych rekawic, a kosci policzkowe bardziej wydatne niz pokazny nos. Jego przenikliwe oczy przypominaly dwa swiderki, osadzone w glebokich, zarozowionych jamach. Sastro musial przyznac, ze zdarzalo mu sie widywac rozbojnikow o mniej przerazajacej aparycji.
Prezbiter wskazal dokument, nad ktorym siedzieli.
-Prosze bardzo: to koniec Abeleyna. List jest opatrzony podpisem samego wielkiego pontyfika.
-Nakreslono go w pospiechu, a pieczec jest nieczytelna - zauwazyl inny z mezczyzn, ten sam, ktory skarzyl sie na zimno ciagnace z tarasu.
Gdyby nie liczyc krola, Astolvo di Sequero nie mial sobie rownych w calym krolestwie, jesli chodzilo o szlachetne pochodzenie. Cztery wieki wczesniej, w mrocznych czasach, jakie nastaly po upadku Hegemonii Fimbrianskiej, Sequerowie probowali nawet objac tron, ale to Hibrusydzi zwyciezyli w decydujacej bitwie. Astolvo byl juz stary. Przy kazdym oddechu jego pluca swiszczaly jak przebity buklak. Wiek i choroby pozbawily go wszelkich ambicji i nie chcial juz brac udzialu w rozgrywkach na najwyzszych szczeblach wladzy. Teraz, u schylku zycia, modlil sie juz tylko o kilka spokojnych lat i lagodna smierc.
Co bardzo odpowiadalo Sastro.
Trzeci z gosci przypominal prezbitera Quiriona, choc byl od niego mlodszy i mial mniej okrutny wyglad. Pulkownik Jochen Freiss byl zastepca dowodcy wojsk w Abrusio. Pochodzil z Finnmarku, tej dalekiej polnocnej krainy, ktorej wladca, Skarpathin, nazywal sie krolem, choc nie zaliczal sie do grona Pieciu Monarchow Zachodu. Freiss od trzydziestu lat mieszkal w Hebrionie i mowil bez sladu obcego akcentu, ale gesta szopa wlosow o barwie slomy jednoznacznie wyrozniala go jako cudzoziemca.
-Jego Swiatobliwosc Wielki Pontyfik z pewnoscia bardzo sie spieszyl - odparl Quirion. Jego glos przypominal zgrzyt pily. - Najwazniejsze, ze pieczec i podpis sa prawdziwe. Prawda, Sastro?
-Bez watpienia. - Sastro skubnal czubek brody. Skronie tetnily mu bolem, ale jego twarz pozostala nieprzenikniona. - Z prawa swieckiego i koscielnego jasno wynika, ze Abeleyn nie jest juz krolem. Swiety Kosciol uznal nas, panowie, za prawowitych wladcow Hebrionu, skladajac tym samym na nasze barki ciezkie brzemie odpowiedzialnosci. Musimy dolozyc wszelkich staran, by godnie je dzwigac.
-W rzeczy samej - poparl go Quirion. - Sytuacja zmienila sie diametralnie. Musimy jak najszybciej pokazac ten dokument generalowi Mercado i admiralowi Rovero. Kiedy zrozumieja, ze stoja na straconej pozycji, wojsko i flota beda musialy ustapic i pokajac sie za niemadry upor, w ktorym trwaly. I za chybiona wiernosc krolowi, ktorego juz nie ma. Zgodzi sie pan ze mna, Freiss?
-W zasadzie tak - odparl pulkownik Freiss bez przekonania. - Ale ci dwaj, Mercado i Rovero, to ludzie starej szkoly. Sa pobozni, bez dwoch zdan, lecz wpojono im zolnierska lojalnosc wobec suzerena. Ich ludziom rowniez. I obawiam sie, ze nawet pontyfikalna bulla nie wystarczy do zerwania tych wiezow.
Sastro usmiechnal sie kpiaco.
-A co z panska zolnierska lojalnoscia, Freiss? - zapytal kasliwie.
Finnmarkanczyk poczerwienial.
-Wyzej cenie sobie wiare i moja niesmiertelna dusze. Przysiegalem wiernosc krolowi Hebrionu, ale teraz jest on moim wladca w takim samym stopniu, jak merducki shahr. Mam czyste sumienie, panie.
Sastro sklonil sie lekko, nie przestajac sie usmiechac. Zniecierpliwiony Quirion uderzyl otwarta dlonia w stol.
-Nie zebralismy sie tu po to, zeby szermowac slowami. Pulkowniku Freiss, panskie przekonania dobrze o panu swiadcza. Panu zas, lordzie Carrera, sugeruje, aby w nowej sytuacji znalazl pan lepsze zajecie dla swego cietego jezyka.
Sastro uniosl brwi.
-To i my znalezlismy sie w nowej sytuacji? Wydawalo mi sie, ze bulla po prostu legitymizuje faktyczny stan rzeczy. Ta rada rzadzi Hebrionem.
-Na razie ma pan racje, lecz nasz status prawny jest niepewny.
-Jak to? - zaswiszczal zaniepokojony Astolvo.
-To bezprecedensowa sytuacja. Sprawujemy rzady w imieniu Blogoslawionego Swietego i wielkiego pontyfika, ale nie wiemy, czy taki stan rzeczy sie utrzyma. Abeleyn przestal sie liczyc. Komu w takim razie nalezy sie hebrionska korona? Czy powinnismy rzadzic dalej w taki sposob, jak to czynimy od kilku tygodni, czy raczej zaczac sie rozgladac za prawowitym nastepca tronu?
Ten czlowiek ma sumienie, zdziwil sie Sastro. Nie zdarzylo mu sie jeszcze slyszec, zeby jakis inicjancki kaplan wyrazal na glos watpliwosci, ktore mogly zagrazac jego wladzy. To odkrycie sprawilo, ze bol glowy ustapil. Trybiki w mozgu Sastro zaczely sie obracac ze zdwojona szybkoscia.
-Czy wobec tego do naszych obowiazkow nalezy znalezienie nastepcy naszego heretyckiego monarchy? - zapytal z niedowierzaniem.
-Byc moze - odburknal Quirion. - To zalezy od tego, co powiedza moi przelozeni. Wielki pontyfik z pewnoscia sle nam juz szczegolowe rozkazy.
-Jezeli przedstawimy to w taki sposob, zolnierze latwiej pogodza sie z wladza Kosciola - zauwazyl Freiss. - Mysl o tym, ze mieliby nimi rzadzic kaplani, nie jest im mila.
W oczach Quiriona zaplonal ogien.
-Zolnierze zrobia, co im sie kaze. A jesli nie, to zbuduje sie im stosy na tym samym placu, na ktorym konczy lud dweomeru.
-Alez naturalnie - pospieszyl z zapewnieniem Freiss. - Zwracam tylko uwage, ze zolnierze wola, kiedy dowodzi nimi krol. To lezy w ich naturze. Sa bardzo konserwatywni.
Quirion postukal w stol, az podskoczyly karafki.
-No dobrze - warknal. - Musimy zalatwic dwie sprawy. Po pierwsze, pokazemy bulle generalowi i admiralowi. Jezeli ja zlekcewaza, popelnia grzech herezji. Jako prezbiter mam w miescie wladze pralata, ktorego urzad wakuje. Jezeli zostane do tego zmuszony, ekskomunikuje ich. Charibon mnie poprze. Po drugie, zaczniemy rozpytywac sie wsrod rodow szlacheckich. Szukamy czlowieka krolewskiej krwi, na ktorego nie padl nawet cien oskarzenia o herezje. Zaraz, a wlasciwie to kto jest nastepny w kolejce do tronu?
Zdaniem Sastro ten przywilej przyslugiwal staremu Astolvo, ktory jednak milczal, jakby nie zdawal sobie z tego sprawy. Ktokolwiek zasiadzie na tronie, stanie sie marionetka w rekach Kosciola. Z dwoma tysiacami Rycerzy-Bojownikow na karku i unieruchomiona armia, dowodzona przez wodzow o czulych sumieniach, nowy krol Hebrionu nie bedzie mial zadnej realnej wladzy. Mimo ze pozory zostana zachowane, nie moglo byc mowy o rzadzeniu w takim sensie, jak to sobie wczesniej Sastro zdefiniowal. Zajecie tronu wiazalo sie z ogromnym prestizem, ale w tej sytuacji nie bylo wiele warte - chyba ze krolem zostalby czlowiek naprawde nieprzecietny. Wielki pontyfik planowal dla Hebrionu rzady koscielne.
-Sytuacja wymaga zastanowienia - stwierdzil szczerze Sastro. - Krolewscy skrybowie beda musieli pogrzebac w archiwach i przejrzec drzewa genealogiczne. Na to trzeba czasu.
Astolvo wybaluszyl zalzawione oczy. Nie chcial byc krolem, wiec nic nie mowil, ale wsrod jego krewnych z pewnoscia nie brakowalo mlodych kandydatow, ktorzy w mgnieniu oka wskoczyliby na tron. Czy senior rodu zdola ich powstrzymac? Sastro mocno w to watpil. A czas naglil. Powinien spotkac sie na osobnosci z tym finnmarkanskim najemnikiem, Freissem. Chcial miec wladze, wiec musial miec arkebuzy.
*
Polnocny wiatr - stare wilki morskie nazwalyby go prawdziwa candelanska wichura - wial rowno i mocno, kiedy wychodzili z delty Ephronu na wody Levangore. Plyneli kursem poludnie, poludniowy wschod, na zrefowanym bezanie, kursach i bonnetach, przy silnym wietrze od rufy.Znalazlszy sie na wysokosci Azbakiru, skrecili na zachod, przyjmujac podmuchy wiatru na belki sterburty. Potem, w Ciesninach Malacarskich, musieli nieco zwolnic. Uzbrojeni zolnierze wylegli na poklad, na wypadek gdyby macassianscy korsarze probowali sie im naprzykrzac, lecz zima piraci powyciagali na zime na brzeg swoje galery i feluki i w ciesninach panowal spokoj. Pozniej wiatr lekko zmienil kierunek i powial z baksztagu, od sterburty. Dla statku z rejowym ozaglowaniem - takiego jak karaka - byl wprost wymarzony, wiec szybko i bez przygod wyszli na Morze Hebrionskie. Minawszy rybackie jole z Astaracu, skierowali sie na wody Zatoki Fimbrianskiej i ku lezacym za nia wybrzezom Hebrionu. Przebyli bezpiecznie trzy czwarte drogi powrotnej, gdy wiatr z polnocy ucichl, a lekka bryza zaczela dmuchac ze wschodu i poludniowego wschodu. Byla jednak tak zmienna, ze zaloga karaki caly czas w pelnej gotowosci wyczekiwala, jak za chwile zmieni sie wiatr.
Zaczal sie mroczny forgist, miesiac zwiastujacy koniec roku. Po jego zakonczeniu nastanie piec Dni Swietego, przeznaczonych na oczyszczenie starego i powitanie nowego roku, a potem rok 551 nieodwolalnie przejdzie do historii. Pochlonie go niedostepna przeszlosc.
Abeleyn, ekskomunikowany krol Hebrionu, stal na pokladzie rufowym od nawietrznej, oparty plecami o reling. Nie zwracal uwagi na bryzgi morskiej wody, ktore zamarzaly mu na futrzanym kolnierzu plaszcza. Dietl, kapitan szybkiej krolewskiej karaki, obserwowal spod przeciwleglego relingu marynarzy i pokrzykiwal na nich, a podoficerowie przekazywali jego rozkazy. Niepewna bryza slabla, za to chyba znow budzil sie polnocny wiatr. Zanosilo sie na to, ze wkrotce dmuchnie solidnie od sterburty.
Mlody krol - jego gestych czarnych lokow nie tknela jeszcze siwizna - od pieciu lat zasiadal na tronie Hebrionu. Przez ten czas upadl Aekir, Merdukowie staneli u bram zachodu, a w Kosciele Boga doszlo do rozlamu. Sam krol zas stal sie heretykiem i po smierci jego dusza bedzie po wsze czasy skowyczec w piekle. Byl tak samo potepiony jak poganscy Merdukowie, chociaz wszystko, co zrobil, zrobil dla dobra kraju - dla dobra wszystkich krolestw zachodu.
Abeleyn nie byl glupcem, lecz wiara wpojona mu przez poboznego ojca przesaczyla sie w glab jego duszy i teraz czul legnacy sie w niej lodowaty strach. Nie bal sie ani o swoje krolestwo, ani o inne zachodnie krainy. Nigdy by sie nie zawahal zrobic tego, co uwazal dla nich za najlepsze; w tych sprawach wyrzuty sumienia nie mialy do niego przystepu. Nie - Abeleyn bal sie o siebie. Nagle przerazila go mysl o tym, co czeka go na lozu smierci, zlakl sie demonow, ktore zgromadza sie przy udreczonym ciele i w swoim czasie, kiedy odejdzie z tego swiata, wywleka jego wrzeszczacego ducha...
-Chwila ponurej zadumy, panie?
Abeleyn odwrocil sie, spojrzal na rozkolysane morze i poczul pod stopami rytm statku, ktory zdawal sie poruszac jak zywa istota. W poblizu nie bylo nikogo, tylko siedzacy na relingu wytarmoszony wiatrem bialozor przygladal sie krolowi zoltym, nieludzkim okiem.
-Jeszcze jak ponurej, Golophinie.
-Ale, jak cie znam, nie czujesz zalu.
-Nie.
-Jak sie miewa lady Jemilla?
Abeleyn zmarszczyl brwi. Jego ciezarna kochanka cierpiala na chorobe morska, ale nawet na statku nie przestawala snuc wlasnych tajemnych planow. Dzieki temu, ze przed czasem opuscil konklawe krolow, mogla wrocic do kraju razem z nim, zamiast szukac wlasnego srodka transportu.
-Siedzi pod pokladem i, jak znam zycie, rzyga na potege.
-I dobrze. To ja na jakis czas zajmie.
-Bez watpienia. Jakie przynosisz nowiny, przyjacielu? Twoj ptak wyglada fatalnie. Nie pociagnie dlugo w roli poslanca.
-Wiem. Niedlugo wyhoduje sobie nowego. A na razie donosze ci, ze dwaj pozostali heretycy wracaja bezpiecznie do swoich krolestw. Mark zmierza na poludnie. Chce przekroczyc Malvennor w poludniowym Astaracu, gdzie przelecze nie sa jeszcze zasypane. Lofantyr brnie przez Gory Cymbryckie. Zapowiada sie sroga zima, panie.
-Wiem to i bez ciebie, Golophinie.
-Pewnie tak. Fimbrianscy marszalkowie sa twardzi: maszeruja do przeleczy w Narboskimie. Musza torowac droge po pas w sniegu, ale chyba przejda. Nie maja koni.
-Fimbrianie nigdy nie byli narodem jezdzcow - zauwazyl Abeleyn. - Czasem dochodze do wniosku, ze to dlatego nie wyksztalcila sie wsrod nich arystokracja. Oni wszedzie chodza pieszo, nawet ich cesarze maszeruja po kraju jak zwykli piechociarze. Ale mow dalej. Co slychac w domu?
Ptak nie odpowiedzial od razu. Rozprostowal jedno skrzydlo i minela dluzsza chwila, nim niesamowity glos czarodzieja dobyl sie z jego dzioba:
-Dzis spalili szesciuset ludzi, chlopcze. Na dobra sprawe Rycerze-Bojownicy oczyscili Abrusio z ludu dweomeru. Zaczynaja sie zapuszczac poza miasto w poszukiwaniu nastepnych ofiar.
Abeleyn zesztywnial.
-Kto rzadzi w Abrusio?
-Prezbiter Quirion, dawny biskup Fulku.
-Kto sprawuje rzady swieckie?
-Sastro di Carrera. No i oczywiscie Sequerowie. Podzielili krolestwo miedzy siebie, wladze zwierzchnia zostawiajac Kosciolowi.
-Co z biskupami z diecezji? Zawsze mialem Lembiana z Ferramuno za rozsadnego czlowieka.
-Rozsadny to on jest, ale jest tez kaplanem. Nie, chlopcze, wszyscy sprzysiegli sie przeciwko tobie.
-Armia? Flota? One tez?
-No, tutaj sprawy maja sie nieco lepiej. General Mercado odmowil podporzadkowania wojska decyzjom rady, bo taka nazwe przyjela grupa uzurpatorow. Tercios siedza w koszarach. Admiral Rovero nadal dowodzi flota. Rycerze-Bojownicy boja sie zapuszczac do Dolnego Miasta, w okolice koszar i do portu.
Abeleyn odetchnal z ulga.
-Zatem mozemy spokojnie ladowac. Jest jeszcze nadzieja, Golophinie.
-Owszem, panie, ale Mercado to stary zolnierz. I bardzo pobozny. Inicjanci nad nim pracuja. Jest wierny jak pies, ale nie zniesie mysli o herezji. Nie masz czasu do stracenia, jesli nie chcesz, zeby wojsko zgotowalo ci zbrojne powitanie.
-Myslisz, ze bulla pontyfikalna dotarla juz do Abrusio?
-Z pewnoscia. Na wiesc o wydarzeniach w Vol Ephrir Himerius nie tracil czasu. Na tym wlasnie polega niebezpieczenstwo, panie. Co innego sprzeciwic sie woli paru nadetych niedoszlych ksiazatek, a co innego wytrwac w sluzbie nieobecnego heretyka. Bulla moze przewazyc, a wtedy armia i flota przejda na strone Kosciola. Musisz byc na to przygotowany.
-To bylby moj koniec.
-Prawie. Nie stracisz przeciez ziem ani wasali. Z pomoca Astaracu moglbys sie jeszcze upomniec o tron.
-A przy okazji rozpetac w Hebrionie wojne domowa.
-Nikt nie mowil, ze to bedzie latwa droga, panie. Nade wszystko wskazany jest w tej chwili pospiech.
-Potrzebni mi agitatorzy, Golophinie. Musze miec zaufanych ludzi, ktorzy dotra do stolicy przede mna i zaczna rozpowiadac o tym, jak jest naprawde. Abrusio nie jest miastem, ktore latwo podda sie dyktatowi klechow. Kiedy rozejdzie sie wiesc, ze Macrobius zyje, Himerius jest uzurpatorem, a ja mam poparcie Torunny i Astaracu, sytuacja sie zmieni.
-Zobacze, co da sie zrobic, ale z kazdym dniem mam coraz mniejsze wplywy w miescie. Wiekszosc moich zausznikow, przyjaciol, ktorych znalem od piecdziesieciu lat, zginela. Niech Bog sie nad nimi zmiluje. Byli dobrymi ludzmi, cokolwiek by Kruki o nich powiedzialy.
-A ty, Golophinie? Jestes bezpieczny?
-O mnie sie nie martw, Abeleynie. - W blysku zoltego slepia bylo cos, co sprawilo, ze krola przeszedl dreszcz. - Obiecuje ci, ze na zawsze zapamietaja dzien, w ktorym po mnie przyjda.
Abeleyn odwrocil sie i spojrzal na morze ponad rufowym relingiem. Astarac skryl sie juz za horyzontem. Za to z przodu, na polnocnym zachodzie, majaczyly blyszczace biela wierzcholki Gor Hebrionskich.
Astarac: krolestwo Marka, przyszlego szwagra Abeleyna. O ile nastanie jeszcze kiedys pora slubow i wesel. Co czeka Marka w Astaracu? Pewnie to samo, co Abeleyna w Abrusio: ambitni kaplani, zadna wladzy szlachta. Wojna.
Mile za rufa karaki dwa szerokie nefy, staromodne statki handlowe z Levangore, z mozolem ciely fale. Na ich pokladzie plynela wiekszosc liczacego czterystu ludzi orszaku Abeleyna: jedyni podwladni, na jakich mogl z cala pewnoscia polegac. To z ich wzgledu zdecydowal sie na podroz morska, zamiast ryzykowac marsz zasniezonymi gorskimi szlakami. W najblizszych miesiacach bedzie potrzebowal kazdego wiernego zolnierza. Nie mogl sobie pozwolic na to, zeby ich stracic.
-Chce, zebys cos dla mnie zrobil, Golophinie.
Bialozor przekrzywil lebek.
-Czekam na rozkazy, chlopcze.
-Spotkaj sie z Rovero i Mercado. Zolnierze i marynarze musza poznac prawde. Jezeli flota wystapi przeciwko mnie, nie zblizymy sie nawet na piecdziesiat mil do Abrusio.
-To nie bedzie latwe, panie.
-Nic nie jest latwe, moj druhu. Nic.
-Zrobie, co w mojej mocy. Z nich dwoch Rovero ma bardziej otwarty umysl. W koncu jest marynarzem.
-Jezeli bedziesz musial wybrac tylko jednego z nich, niech to bedzie Rovero. Flota jest wazniejsza.
-Rozumiem, panie.
-Hej tam! - rozlegl sie okrzyk z bocianiego gniazda. - Piec... Nie, szesc zagli na bakburcie!
Dietl zmruzyl oczy i spojrzal na top maszt