KEARNEY PAUL Boze monarchie #2 Krolowieheretycy PAUL KEARNEY The Heretic Kings Ksiega II cyklu Boze Monarchie Przelozyl: Wojciech Szypula Wydanie oryginalne: 1996 Wydanie polskie: 2004 Moim braciomSeanowi i Jamesowi Kearneyom Dziekuje Johnowi McLaughlinowi,Richardowi Evansowi i Jo Fletcher za cierpliwosc i ciezka prace Oto stulecie zolnierza Fulvio Testi, 1641 PROLOG Ludzie zawsze podazaja na zachod. Moze ma to cos wspolnego z ruchem slonca? Slonce ich przyciaga, tak jak blask swiecy przyciaga cme.Minelo wiele dlugich lat, a ja wciaz trwam: ostatni z zalozycieli. Cialo odmawia mi posluszenstwa, jakby juz do mnie nie nalezalo. Swiat postarzal sie o cztery stulecia, ktorych uplyw w mojej krainie byl prawie niezauwazalny. Ludzie sie zmieniaja i mysla, ze swiat zmienia sie wraz z nimi. To nieprawda. Swiat ledwie ich toleruje, kontynuujac swe tajemne obroty. Teraz jednak w powietrzu daje sie wyczuc nowa nute, niby zimowy szept w tej krainie, ktora nie zna por roku. Nadchodza zmiany. * Wiedzielismy, ze kiedys nastanie ten dzien: przybyli zloto-szkarlatnym szlakiem tonacego slonca, na zaglowcach wlokacych girlandy wodorostow, uczepione przezartych przez robactwo kadlubow.Obserwowalismy ich z dzungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchnietymi od szkorbutu twarzami, niosacych miecze, piki, a pozniej takze cuchnace arkebuzy z syczacym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudlych przybyszow z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wedrowcow ze Starego Swiata; zaslepionych chciwoscia rozbojnikow. Kiedy my tu przybylismy, uciekalismy przed czyms. Oni przyplyneli, bo czegos szukali. Dzieki nam ich zoladki napelnily sie strachem, a sakiewki nabrzmialy od grozy. Zmienilismy ich w zwierzyne i odebralismy im wszystko, na co przyszla nam ochota. Ich statki zgnily na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych, oszczedzilismy, aby opowiedzieli o nas w Bozych Monarchiach. Tak powstal mit. Ukrylismy nasz kraj za zaslona niewiarygodnych opowiesci i ponurych plotek. W slowa prawdy wpletlismy hiperbole obledu. Wykulismy legende, tak jak kowal wykuwa miecz na kowadle - i zahartowalismy ja we krwi. Ale zmiany sa nieublagane. Przez cztery stulecia czekalismy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschod. Sa teraz w calej Normannii. Dowodza wojskami, glosza kazania, czuwaja nad kolyskami dzieci. Niektorzy sa zausznikami krolow. Nadszedl czas, aby nasze statki wrocily przez Ocean Zachodni. Abysmy upomnieli sie o nasza wlasnosc. Bestia zwyciezy. Fortuna kolem sie toczy - takze dla wilkow. CZESC PIERWSZA SCHIZMA JEDEN ROK SWIETEGO 551 Dzwon na nieszpory dawno przebrzmial, ale brat Albrec wolal udac, ze go nie slyszy. Z roztargnieniem ogryzal gesie pioro, az mokre od sliny kawalki choragiewki spadaly na lawke. Kiedy tak mruzyl oczy w swietle oliwnej lampy, jego twarz przypominala waski pyszczek ciekawskiego, niedowidzacego szczura. Drzaca dlonia przewracal kolejne kartki lezacego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rozek jednej ze stronic skruszyl sie pod dotykiem jego palcow, jeknal przejmujaco, zupelnie jak pies, ktory widzi, ze pan, wychodzac z pokoju, nie chce zabrac go ze soba.Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdazyl mocno zblaknac. Ksiega byla tym bardziej niezwykla, ze nie znalazloby sie w niej zadnych ozdobnych inicjalow i iluminacji, uwazanych za nieodzowne w swietych tekstach Ramusia. Zawierala tylko slowa, nagie, proste, skreslone eleganckim charakterem pisma i wyblakle pod ciezarem lat. Sam pergamin byl miernej jakosci. Czyzby dawny skryba nie dysponowal delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec byl pewien: to byl manuskrypt - nie jakis masowy produkt jednej z tych slynnych charibonskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rekopis. Mimo to odnosilo sie wrazenie, ze autor dolozyl staran, by jego dzielo nie zwracalo na siebie uwagi. I chyba mu sie udalo: zwoj niepoukladanych arkuszy znaleziono wcisniety w szpare w scianie na jednym z najnizszych poziomow biblioteki. Brat Columbar przyniosl go Albrecowi; myslal pewnie, ze stary pergamin nada sie na bibule w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawaly recznie pisane ksiegi. Dopiero na widok bladych, idealnie rownych liter zawahal sie i postanowil pokazac go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawosc Albreca nie pozwolila mu oderwac sie od lektury. Chociaz niewiele brakowalo: obiecywal sobie, ze zaraz skonczy, pojdzie do glownego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykul jego uwage. Siedzial i czytal, gdy inni zakonnicy zapewne siadali wlasnie do wieczornego posilku. Pergamin liczyl sobie dobre piecset lat, byl wiec niemal rownie stary jak sam Charibon, ktory po upadku Aekiru stal sie najswietszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetow na kontynencie. Nieznany autor stworzyl swe dzielo wkrotce po tym, jak Blogoslawiony Ramusio zostal wezwany do nieba - moze nawet to wiekopomne wydarzenie nastapilo za zycia skryby! Albrec wstrzymal oddech. Cienki jak platek rozy pergamin kleil mu sie do spoconych palcow. Bal sie, ze jesli glosniej odetchnie, wiekowe, bezcenne slowa rozmaza sie i splyna z kart, albo rozwieja sie jak zdmuchniete powiewem zefirku ziarnka piasku. ...Blagalismy go, by nie zostawial nas samotnych i opuszczonych w mroczniejacym swiecie, ale Blogoslawiony Swiety tylko sie usmiechnal. -Jestem juz stary - powiedzial. - Zaczalem dzielo, ktore wy musicie podjac. Moj czas dobiegl konca. Wszyscy jestescie ludzmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, zlozcie swoj los w rece Boga i nie lekajcie sie niczego. Owszem, nad swiatem zapada zmrok, ale dzieje sie tak z woli ludzkiej, nie zas Bozej. Mozna zmienic bieg dziejow; sami tego dowiedlismy. Pamietajcie, ze historia nie jest czyms, co nas doswiadcza, lecz czyms, co tworzymy. Kazdy czlowiek moze zmienic swiat. Kazdy czlowiek ma dar mowy. Nawet jesli ucisza go ci, ktorzy nie chca sluchac, znajdzie sie inny, ktory przemowi, a po nim nastepny. Prawde mozna zagluszyc, ale tylko na jakis czas, nie na zawsze... Reszta pergaminu zostala oderwana. Albrec przekartkowal dalsze, nieczytelne stronice. Lzy naplynely mu do oczu, kiedy zdal sobie sprawe, ze brakujacych fragmentow nigdy juz nie uda sie odtworzyc. Czul sie jak spragniony wedrowiec na pustyni, zmuszony patrzec, jak ten sam dobroczynca, ktory dal mu lyk wody do zwilzenia ust, wylewa w piasek cala kwarte zyciodajnego plynu. Wreszcie wstal z twardej lawki, ukleknal na kamiennej posadzce i zaczal sie modlic. Zywot Swietego. Stary, oryginalny tekst, ktorego ludzkie oko dotad nie widzialo. Opowiadal historie czlowieka imieniem Ramusio, ktory - jak kazdy zwykly czlowiek - urodzil sie i dozyl starosci, ktory smial sie, plakal i cierpial na bezsennosc. Dzieje postaci kluczowej w religii calego zachodniego swiata, spisane przez wspolczesnego jej autora, ktory - kto wie? - moze nawet osobiscie znal Swietego... I nawet jesli znaczna czesc dziela zostala utracona, swiat wiele zyskal. To byl prawdziwy cud - i to cud, ktory przydarzyl sie wlasnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziekowal Bogu, ze mu go zeslal. Modlil sie tez do Ramusia, Blogoslawionego Swietego, w ktorym zaczynal dostrzegac istote ludzka, chociaz - naturalnie - znacznie od siebie doskonalsza; nie stworzona przez Kosciol zywa ikone, lecz czlowieka. A wszystko dzieki temu bezcennemu dokumentowi. Wrocil na lawke, wydmuchal nos w rekaw habitu i ucalowal swoj skromny, drewniany Znak Swietego. Postrzepiony, wyblakly manuskrypt nie mial ceny. Dalo sie go porownac tylko z Ksiega czynow, spisana przez swietego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka czesc rekopisu przetrwala? Ile naprawde da sie z niego odczytac? Pochylil sie nad pergaminem, starajac sie nie zwracac uwagi na obolale miesnie szyi i ramion. Dzielo nie mialo okladki ani strony tytulowej, nie znalazl wiec zadnej wskazowki, kto mogl byc jego autorem lub mecenasem. Zdawal sobie sprawe, ze piec wiekow wczesniej Kosciol nie mial monopolu na wiedze. Wiele zakatkow swiata nie zostalo jeszcze nawroconych na Prawdziwa Wiare, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamoznych rodow oplacali skrybow i artystow, ktorzy kopiowali stare poganskie ksiegi - a nawet pisali nowe. Wiecej ludzi umialo czytac i pisac. Dopiero w ostatnich mniej wiecej dwustu latach, w miare umacniania sie pozycji inicjantow, umiejetnosc ta zanikla i stala sie domena ludzi wysoko wyksztalconych. Ponoc wszyscy fimbrianscy cesarze po dzis dzien znali sztuke pisania i czytania, podczas gdy przecietny krol zachodu umial co najwyzej przeliterowac wlasne imie. Sytuacja zmieniala sie wprawdzie, odkad do wladzy dochodzilo nowe pokolenie krolow, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkladali pieczec nad podpis. Albrec zamknal i przetarl piekace oczy. Pod powiekami zablysly mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnoscia zauwazyl jego nieobecnosc na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukac; czesto besztal Albreca za przegapione posilki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot... Rozleglo sie przytlumione trzasniecie zamykanych drzwi. Albrec zamrugal, rozejrzal sie i jedna reka przykryl pergamin arkuszem czystego papieru. W druga dlon wzial lampe. -Kto tam? Nikt nie odpowiedzial. Komnata mieszczaca archiwum miala podluzny ksztalt. Regaly z ksiegami i pergaminami dzielily ja na mniejsze niby-pomieszczenia. Poza cieplym kregiem zoltego swiatla z lampy, ktora Albrec trzymal w drzacej rece, w archiwum panowal nieprzenikniony mrok. Nic. Biblioteka, jak na stara budowle przystalo, miala swoje zastepy duchow. Pracujacy do pozna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrazenie, ze ktos ich obserwuje. Kiedys Commodius, glowny bibliotekarz, spedzil w bibliotece cala noc, modlac sie do swietego Garaso, ktorego imie nosil gmach; wszystko przez to, ze nowicjusze przelekli sie cieni, ktore, jak sie zarzekali, po zmroku gromadza sie w bibliotecznych salach. Oczywiscie z modlow nic nie wyniklo, a Commodius niczego nie zobaczyl. Nowicjusze na dlugie tygodnie stali sie obiektem kpin calego klasztoru. Cos zaszuralo w mroku, tuz poza granica kregu swiatla z lampy. Albrec wstal, ujmujac w wolna dlon Znak Swietego. Zaczal odmawiac stara modlitwe podroznikow i pielgrzymow: -Laskawy Swiety, ktory strzezesz mnie w mrokach nocy, badz mi latarnia, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii... W mroku zaplonely dwa zolte punkciki, zamajaczyl jakis olbrzymi ksztalt. Do nozdrzy Albreca doleciala slaba, zwierzeca won, ktora zaraz ulotnila sie bez sladu. Ktos kichnal. Albrec podskoczyl tak gwaltownie, ze wpadl na stojacy za nim stol. Lampa zachybotala mu sie w rece, zalany oliwa knot zasyczal wsciekle. Cienie zatanczyly na scianach. Poczul, jak twarde, debowe drewno Znaku Swietego trzeszczy mu w zbielalych palcach. Nie mogl wykrztusic ani slowa. Znow trzasnely drzwi, rozlegl sie tupot bosych stop na kamieniu i w polmroku cos sie poruszylo. -Znow nie przyszedles na kolacje, bracie - zabrzmial glos. Trzymajaca sie do tej pory w mroku postac weszla w krag swiatla: byla wysoka, chuda, miala prawie calkiem lysa czaszke, ogromne uszy, dlugi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi i blyszczace, lagodne oczy. Albrec odetchnal z ulga. -Brat Commodius! Jedna brew uniosla sie. -A kogoz innego sie spodziewales? Brat Avila prosil mnie, zebym do ciebie zajrzal, bo sam ma zadana pokute. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie sie kawalkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyzbys znow szukal skarbow w kurzu, Albrecu? Glowny bibliotekarz podszedl do stolu. Zawsze - w zimie i w lecie - chodzil boso. Stopy mial plaskie, opatrzone poczernialymi paznokciami, i ogromne, jakby urosly mu w odpowiedniej proporcji do nosa. Albrec opanowal drzenie rak. -Tak, bracie - odparl. Mysl o tym, ze mialby powiedziec przelozonemu o swoim znalezisku, nagle przestala mu sie podobac. Zaczal mowic pospiesznie, by pokryc swe zmieszanie. - Pewnego dnia znajde tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawe, bracie, ze nigdy nie skatalogowano prawie polowy tekstow z dolnych poziomow archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekaja? Commodius usmiechnal sie, upodabniajac sie do wysokiego i groteskowego chochlika. -Cieszy mnie twoj zapal, Albrecu. Znac po tobie prawdziwa milosc do slowa pisanego. Nie zapominaj jednak, ze ksiegi to tylko zmaterializowane mysli ludzkie, z ktorych nie wszystkie zasluguja na laskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dziel, o ktorych wspomniales, to z pewnoscia pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z calej Normannii tysiace ksiag i zwojow, by poddac je ocenie inicjantow. Wiekszosc z nich spalono, ale podobno wiele tez zarzucono po katach i zapomniano. Uwazaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybys w ktoryms z tekstow natrafil choc na jedna nieortodoksyjna nute, masz mi go natychmiast przyniesc. Czy to jasne? Albrec skinal glowa. Pocil sie obficie i zastanawial, czy ukrywanie faktow jest grzechem. Na mysl o schowku, w ktorym przetrzymywal ocalone od spalenia zwoje i rekopisy, jeszcze bardziej sie zaniepokoil. -Jestes blady jak papier, Albrecu. Co sie stalo? -Ja... Wydawalo mi sie, ze cos tu jest... Zanim przyszedles, bracie. Tym razem obie brwi Commodiusa uniosly sie zgodnie. -Stara biblioteka znow wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to bylo tym razem? Szept? Dotyk dloni? -Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrazenie, nic wiecej. Commodius polozyl mu na ramieniu masywna dlon, zacisnal sekate palce i delikatnie nim potrzasnal. -Jestes silny wiara, Albrecu. Nie lekaj sie. Duchy, jesli nawet jakies mieszkaja w tej bibliotece, nie zrobia ci krzywdy. Chroni cie zbroja poboznosci. Twoja wiara jest zarowno latarnia, ktorej blask rozprasza mrok, jak i mieczem, ktory zgladzi kryjace sie w nim potwory. Strach nie ma przystepu do serca czlowieka prawdziwie oddanego Swietemu. A teraz chodz ze mna, wyciagne cie z tego kurzu i wykradne zarlocznym duchom. Avila zachowal dla ciebie czesc kolacji. Mam cie zmusic, zebys ja zjadl. Commodius jedna reka odsunal Albreca od stolu, druga podniosl z blatu lampe. Znowu kichnal. -Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze. Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjal z kieszeni habitu klucz i zamknal drzwi. A potem weszli po schodach ku swiatlu i zgielkowi polozonych wyzej refektarzy. * Daleko na zachod od Charibonu, za blyszczacymi wierzcholkami Malvennoru rozciaga sie kraina wcisnieta miedzy gory i rozposcierajace sie dalej morze. To prastary kraj. Kolebka imperium.Miasto Fimbir nie bylo ufortyfikowane. Elektorzy twierdzili, ze murem fimbrianskiej stolicy sa tarcze jej zolnierzy i nie trzeba im innej obrony. Nie przechwalali sie bezpodstawnie. Fimbir nalezal do tych nielicznych normannijskich stolic, ktore nigdy nie byly oblegane. Obcy wojownicy tylko wtedy przekraczali granice Miasta Elektorow, gdy przybywali zlozyc hold - lub prosic o pomoc. I choc Hegemonia Fimbrianska dawno przestala istniec, miasto nadal nosilo dumne znamiona imperialnej siedziby. Abrusio mialo wiecej mieszkancow, Vol Ephrir bylo piekniejsze, ale to Fimbir robil na gosciach najwieksze wrazenie. Poeci mawiali, ze gdyby kiedys go porzucono, przyszle pokolenia bylyby sklonne uznac, ze zbudowaly go rece olbrzymow. Na wschod od miasta rozciagal sie plac, na ktorym fimbrianska armia cwiczyla i defilowala. Setki akrow ziemi ogolocono z drzew i krzewow, a nastepnie wyrownano, tworzac w ten sposob plansze, na ktorej elektorzy uczyli sie przestawiac pionki w grze wojennej. Polozone na poludnie od placu wzgorze zostalo sztucznie podwyzszone, aby generalowie mogli wygodnie sledzic skutki swoich manewrow taktycznych i strategicznych. Mowiono, ze w bitwach na calym swiecie nie zdarza sie nic, czego by wczesniej nie przecwiczyli fimbrianscy dowodcy. Zwycieskie tercios od wiekow rozsiewaly takie opowiesci po calym kontynencie. Grupa mezczyzn stala wlasnie na szczycie gorujacego nad placem wzgorza. Wszyscy, od generalow po najnizszych stopniem oficerow, mieli na sobie czarne polpancerze. Jedynym oznaczeniem rangi byly czerwone szarfy, ktorymi niektorzy przepasali sie przed zapieciem pasa z mieczem. Posrodku znajdowal sie kamienny stol, na stale wmurowany w plaski szczyt, na nim zas lezaly rozlozone mapy i zetony. Przed osmiuset laty sam Coprenius Kuln, pierwszy cesarz Fimbrii, wmurowal kamien wegielny pod jego budowe. Z boku staly spetane konie, gotowe poniesc w dal goncow z rozkazami. Fimbrianie nie wierzyli w zalety kawalerii i uzywali koni wylacznie jako wierzchowcow dla kurierow. Po placu cwiczen maszerowaly tymczasem zwarte oddzialy wojska, liczace lacznie okolo pietnastu tysiecy ludzi. Ich kroki dudnily donosnie na scietej pierwszymi przymrozkami ziemi. Zimny blask porannego slonca lsnil na ostrzach pik i lufach arkebuzow. Zolnierze wygladali jak zabawki porzucone przez jakiegos boga, ktore nagle ozyly, upodabniajac sie do stada podekscytowanych mrowek. Dwoch ludzi oddalilo sie od grupy i stanelo na skraju zbocza, podziwiajac wspanialy widok karnych formacji. Obaj byli w srednim wieku i sredniego wzrostu, mieli szerokie ramiona i zapadniete policzki. Wygladaliby prawie jak blizniacy, gdyby nie fakt, ze jeden z nich w miejscu lewego oka mial ziejacy czernia oczodol. Po tej stronie glowy jego wlosy przybraly srebrzysta barwe. -Ten kurier, Caehir, popelnil wczoraj samobojstwo - powiedzial jednooki. Jego towarzysz pokiwal glowa. -Nic sie nie dalo zrobic? -Nie. Wdala sie gangrena i musieli mu obciac nogi w kolanach. A on nie chcial zyc jako kaleka. -To byl dobry czlowiek. Szkoda takich tracic przez zwykle odmrozenie. -Wypelnil swoj obowiazek. Przyniosl wiadomosc. Jonakait i Merkus pewnie tez juz dochodza do przeleczy. Oby mieli wiecej szczescia. -Oby. Wiemy zatem, ze wsrod Pieciu Krolestw doszlo do rozlamu. Mamy dwoch pontyfikow, szykuje sie wojna religijna, a Merdukowie sroza sie u bram zachodu. -Na Wale Ormanna sluza dobrzy zolnierze. -O tak. To dopiero byla bitwa. Torunnanie to prawdziwi wojownicy. -Ale nie sa Fimbrianami. -Nie, nie sa. Ilu ludzi mamy im poslac? -Duze tercio, nie wiecej. Musimy byc czujni i obserwowac, co wyniknie z podzialu krolestw. Drugi Fimbrianin ledwie zauwazalnie skinal glowa. Duze tercio skladalo sie z trzech tysiecy pikinierow i dwoch tysiecy arkebuznikow, do tego dochodzili przerozni rusznikarze, zbrojmistrze, kucharze, poganiacze mulow, saperzy i oficerowie sztabowi. W sumie jakies szesc tysiecy ludzi. -Czy to wystarczy, zeby wal sie utrzymal? -Byc moze. Nie zapominaj jednak, ze chodzi nam nie tyle o utrzymanie walu, co o zaznaczenie naszej obecnosci militarnej w Torunnie. -Obawiam sie, ze zaczynam myslec jak general, a nie jak polityk, Briscusie. Jednooki Briscus usmiechnal sie szeroko, odslaniajac przerzedzone zeby. -Kyriel, ty stary wygo, czujesz zapach prochu w powietrzu, prawda? Ja tez. Jestesmy tacy sami. Pierwszy raz od niepamietnych czasow nasi zolnierze przekrocza granice elektoratow i stana do walki z poganami. Na sama mysl o tym serca zywiej bija, ale nie pozwolmy, zeby tetniaca w zylach krew przycmila nam jasnosc spojrzenia. -Nie do konca podoba mi sie pomysl wynajecia naszych ludzi w charakterze najemnikow. -Mnie tez, ale co ma zrobic kraj, w ktorym siedemdziesiat tysiecy zolnierzy jest bez pracy? Jezeli kontyngent marszalka Barbiusa zrobi na Torunnanach nalezyte wrazenie, wszystkie ramusianskie krolestwa beda nas blagac na kolanach o wypozyczenie naszych tercios. Z czasem we wszystkich stolicach pojawia sie fimbrianskie garnizony, a wtedy... -A wtedy co? -Jezeli rzeczywiscie do tego dojdzie, zobaczymy, co uda nam sie utargowac. Spojrzeli na cwiczacych w dole zolnierzy. Ani Kyriel, ani Briscus nie wyrozniali sie ubiorem z zebranej na wzgorzu grupy, ale obaj byli elektorami i razem reprezentowali polowe rzadu wladajacego tym niezwyklym krajem. Wielotysieczna armia byla gotowa na jedno ich skinienie opuscic plac cwiczen i wyruszyc na prawdziwa wojne, gdziekolwiek chcieliby ja toczyc. -Zyjemy w czasach wielkich przemian - powiedzial polglosem Briscus. - Swiat naszych przodkow powoli sie rozpada. Czuje to w kosciach. -Czas przemian to czas sposobnosci - zauwazyl Kyriel. -Naturalnie. Wydaje mi sie wszakze, ze zanim zmiany dobiegna konca, wszyscy politycy beda musieli nauczyc sie myslec jak zolnierze, a zolnierze jak politycy. Przypomina mi to ostatnia bitwe nad Habrirem. Cala armia wiedziala, ze elektorzy oddali ksiestwo Imerdonu, a mimo to rankiem wyszlismy na plac i walczylismy o nie do upadlego. Wygralismy, odepchnelismy Hebrionczykow, ktorzy poszli w rozsypke i uciekli przez brod. Potem zebralismy naszych poleglych i na zawsze opuscilismy Imerdon. Teraz czuje sie podobnie: nasze wojska moga wygrac kazda bitwe, ktora zechca stoczyc, ale w ostatecznym rozrachunku nie bedzie to mialo zadnego znaczenia. -Zebralo ci sie na filozofowanie, Briscusie? Nie poznaje cie. -Musisz mi wybaczyc. To przychodzi z wiekiem. Znad uwijajacych sie w dole szeregow buchnely smuzki dymu, a chwile pozniej na wzgorzu dal sie slyszec chaotyczny klekot wystrzalow. Regimenty arkebuznikow rywalizowaly ze soba, na wyscigi zestrzeliwujac ustawione w rzedach slomiane kukly. Salwa szla za salwa, az mialo sie wrazenie, ze to wibrujaca ziemia wydaje wibrujacy grzmot, ktory wznosi sie pod samo niebo. Geste chmury dymu zasnuly plac niczym najprawdziwsza wojenna mgla. Ciezka won spalonego prochu dotarla az na wzgorze. Dwaj elektorzy wciagneli ja lapczywie w nozdrza, niczym charty, ktore w zimowy poranek zwietrzyly zajaca. Od halasliwej grupy oficerow odlaczyla sie takze trzecia postac. Mezczyzna stanal na bacznosc za plecami elektorow, czekajac, az ci zwroca na niego uwage. Mial przysadzista, niemal kwadratowa sylwetke; niski wzrost nadrabial szerokoscia ramion, nawet podbrodek mial wyciosany w ksztalt regularny jak ostrze lopaty. Geste rude wasy przyslanialy waskie, prawie bezwargie usta. Krotko przyciete wlosy sterczaly mu jak przycieta grzywa u konia - bylo widac, ze strzyze sie pod helm. -No, Barbiusie, jak radza sobie twoi ludzie? - zwrocil sie do niego Briscus. -Sa zreczni jak hafciarki na mrozie, ekscelencjo - odparl Barbius ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni. Briscus parsknal smiechem. -Spisza sie jak trzeba czy nie? -Przed wymarszem jeszcze ich troche podszkole, ekscelencjo. Maja strzelac trzy razy na minute. -Torunnanie uwazaja sie za dobrze wyszkolonych, jesli zdaza oddac w tym czasie dwa strzaly - wtracil spokojnie Kyriel. -Z calym szacunkiem, ekscelencjo... To nie sa Torunnanie. -Wlasnie, na Boga! - poparl go Briscus. W jego jedynym oku pojawil sie blysk. - Zolnierze maja byc doskonale wyszkoleni, Barbiusie. To pierwsza od dwudziestu pieciu lat fimbrianska armia, jaka pokazemy swiatu. Musi robic odpowiednie wrazenie. -Tak jest. Twarz Barbiusa byla rownie nieprzenikniona jak garnczkowy helm. -Tabor? -Piecdziesiat wozow, osiemset mulow. Nie chcemy sie za bardzo obciazac. -Trasa wam odpowiada? Barbius pozwolil sobie na cien usmiechu. -Przez Wzgorza Narianskie, nieopodal Tulmu i dalej, do Charibonu, po blogoslawienstwo pontyfika. Pozniej poludniowo-wschodnim brzegiem morza Tor i przez Brame Torrinska do Torunny. -Gdzie poblogoslawi was drugi pontyfik - dodal zartobliwie Kyriel. -Poinstruowano was, jak powinniscie sie zachowywac? - spytal powaznie Briscus. -Tak jest. Mamy w miare mozliwosci okazywac szacunek pontyfikowi i wladzom koscielnym, ale pod zadnym pozorem nie wolno nam zboczyc z trasy. -Na tym szlaku nie napotkacie nic, co mogloby zmusic fimbrianskie duze tercio do ustapienia z drogi. Macie jednak unikac wszelkich zatargow, zwlaszcza z Almarkanami. Czy to jasne, marszalku? Jestes bezimiennym funkcjonariuszem, ktory tylko wykonuje rozkazy. Wszelkie skargi i protesty nalezy kierowac bezposrednio do Fimbiru, ty zas nie mozesz pod zadnym pozorem wstrzymywac marszu. -To zrozumiale, ekscelencjo. -Niech cie uwazaja za bezmozgiego wojaka, ktory umie robic tylko to, co mu kaza. Jezeli choc raz zatrzymasz sie i wdasz w dyskusje, oplota cie siecia inicjanckich praw i regul i podetna ci skrzydla. Ta armia musi dotrzec na wyznaczone pozycje, marszalku. Barbius pierwszy raz spojrzal elektorowi w twarz. -Zdaje sobie z tego sprawe, ekscelencjo. -Doskonale. Zycze powodzenia, marszalku. Moze pan odejsc. Barbius zasalutowal uderzeniem przedramienia w napiersnik i oddalil sie. Kyriel odprowadzil go wzrokiem, skubiac w zadumie dolna warge. -Balansujemy na cienkiej linie, Briscusie. -Mowisz, jakbym o tym nie wiedzial. Himerius musi sie pogodzic z tym, ze pomozemy Torunnie, chociaz panuje w niej heretycki wladca. Nie mozemy jednak calkowicie go zlekcewazyc. -Zaczynam rozumiec, co miales na mysli, mowiac o politykach i zolnierzach. -To dobrze. Zyjemy w skomplikowanym swiecie, Kyrielu, ktory ostatnio robi sie coraz bardziej interesujacy. DWA Krol wyjechal. Byli tacy, ktorzy mowili, ze juz nie wroci.Abrusio. Stolica krolestwa Hebrionu, najwiekszy port zachodniego swiata, czy nawet, jak twierdzili niektorzy, calego swiata. Tylko starozytne Nalbeni mogloby z nim rywalizowac. Od stuleci rzadzil w Hebrionie rod Hibrusydow. Ich palac gorowal groznie nad halasliwym portem. Mimo naturalnych w tej sytuacji rozgrywek dynastycznych, wewnetrznych wojen i metnych koligacji, Hibrusydzi zelazna reka dzierzyli tron i wladze. Ale swiat sie zmienil. Na zachod przyszla zima, niesiona na skrzydlach wojny. Armie toczace boj na wschodnich rubiezach kontynentu wycofaly sie do zimowych lezy; mialo sie wrazenie, ze statki, ktore zeglowaly po zachodnich morzach, poszly za ich przykladem. Szlaki handlowe opustoszaly. Rok mial sie ku koncowi, mrozy stawaly sie coraz dokuczliwsze. Morze okalajace Abrusio, wody Wielkiego Portu, a takze Szlaki Wewnetrzne i Zewnetrzne, jak nazywano dwa pozostale porty, wzburzyly sie ostrymi, grzmiacymi falami, pobielonymi piana balwanow. Niemilknacy huk przyboju dobiegal od strony falochronu, ktory oslanial porty przed wsciekloscia zimowych sztormow. Na calej jego dlugosci pozapalano ognie latarn morskich, ktore, opierajac sie wichurze, ostrzegaly zblizajace sie statki o mieliznach i wskazywaly wejscia do portow. Im chlodniejszy stawal sie wiatr, tym wyrazniej zmienial kierunek. Hebrionski pasat dawno juz ucichl i zawodzace wichry dely z poludniowego zachodu, spychajac plynace do Hebrionu statki w strone ladu. Kapitanowie zgrzytali ze zlosci zebami, probujac uniknac najgorszego koszmaru kazdego marynarza: mielizny na zawietrznej. O tej porze roku Abrusio nie prezentowalo sie najlepiej. Nie nalezalo do miast, ktorym zima sluzy. Bylo w nim zbyt wiele tawern, bazarow pod golym niebem i innych przybytkow, ktore potrzebuja blasku slonca. Latem mieszkancy przeklinali lejacy sie z nieba zar, ktory sprawial, ze w rozedrganym od goraca powietrzu rozmywaly sie kontury domow, i w niespotykany wrecz sposob potegowal odor rynsztokow i garbarni, ale miasto tetnilo zyciem niczym rozpekniety kopiec termitow. W zimie Abrusio jakby zapadalo sie w sobie; w portach ruch malal dziesieciokrotnie, na czym cierpialy statki, nadmorskie karczmy i burdele. Miasto zaciskalo pasa, odwracalo sie od morza i niezadowolone mamrotalo pod nosem, wyczekujac wiosny. Tym razem zapowiadala sie wiosna bez krola. Abeleyn z Hebrionu przed kilkoma miesiacami wyjechal ze stolicy i udal sie do Perigraine na konklawe krolow. Pod jego nieobecnosc Himerius, dawny pralat Hebrionu, a od niedawna nowy wielki pontyfik, sprowadzil do miasta Rycerzy-Bojownikow, swieckie, zbrojne ramie Kosciola, ktore mialo powstrzymac rozlewajaca sie coraz szerzej zaraze magii i herezji. Skonczyly sie rzady krola w Hebrionie. Niektorzy powiadali, ze gdy tylko Abeleyn wroci z zagranicznych wojazy, znow ujmie ster wladzy w swoje rece, inni jednak ostrzegali, ze kiedy Kosciol zdola zakrasc sie w poblize tronu, nie bedzie latwo sie go pozbyc. * Sastro di Carrera w rozpietym kaftanie stal na tarasie. Wiatr wyciskal mu lzy z oczu. Byl wysokim mezczyzna, mial czarna, wypomadowana, szpiczasta brodke, w uchu nosil kolczyk z rubinem wielkosci kapara. Mial dlonie lutnisty i swobodny sposob bycia czlowieka nawyklego do wydawania rozkazow. Nie bez przyczyny: byl glowa jednego z najmozniejszych hebrionskich rodow, a w tej chwili jednym z faktycznych wladcow krolestwa.Patrzyl na rozciagajace sie przed nim miasto. Najblizej znajdowaly sie posiadlosci zamoznych kupcow i pomniejszej szlachty, siedziby co bardziej wplywowych cechow, ogrody bogatych mieszkancow Gornego Miasta. Dalej na stokach wzgorz rozciagaly sie rojne dzielnice zamieszkane przez nisko urodzona biedote, tysiace zoltobrunatnych dachow, tak stloczonych, ze nie daloby sie miedzy nie wetknac nawet szpilki. Morze ubogich domostw, czesciowo skryte za kurtyna niesionego wiatrem deszczu i sniegu, opadalo ku portom i nabrzezom. Niektorzy nazywali je trzewiami Hebrionu. Sastro wylowil wzrokiem masywne, kamienne gmaszyska arsenalow i koszar po zachodniej stronie Dolnego Miasta. Wlasnie tam bilo wojenne serce miasta, tam skladowano rarogi, proch, arkebuzy i miecze Korony. Tam tez mieszkali ci, ktorzy jej sluzyli - zolnierze tworzacy hebrionskie tercios. Osiem tysiecy ludzi. Pancerna piesc Abrusio. Przeniosl wzrok dalej, gdzie miasto rozplywalo sie w labiryncie kamiennych nabrzezy, dokow i magazynow i przechodzilo w splatany gaszcz masztow. U brzegu rozciagaly sie trzy olbrzymie porty z tysiacami stanowisk zaladowczych, przy ktorych cumowalo nieprzeliczone mrowie statkow ze wszystkich krajow i portow znanego swiata. Handel byl jak krew, dzieki ktorej bilo stare, stwardniale serce Abrusio. Tam tez - z gora poltorej mili od rezydencji - ponad dachy wyrastala Wieza Admiralska. Targany wiatrem fioletowy proporzec lopotal glosno; nie byloby go w ogole widac, gdyby nie zlote nici, tworzace wyszyty na nim wzor. W panstwowych dokach staly setki galer, galeasow, karaweli i wojennych karak - flota najwiekszej potegi morskiej na zachod od Gor Cymbryckich. Oto jak wygladala wladza: odblask na lufie dziala, polysk ostrza wloczni, debowy kadlub okretu wojennego; to nie byly zewnetrzne znamiona potegi, lecz jej prawdziwa istota, o czym czesto zapominali ci, ktorzy mieli nia wladac. Ich strata. Nastaly czasy, w ktorych wladza opiera sie na lufach arkebuzow. -Sastro, na milosc Swietego, moze bys zamknal te drzwi! Inaczej sczezniemy tu z zimna, zanim zalatwimy nasze sprawy. Wysoki szlachcic usmiechnal sie i spojrzal w lewo, ku wschodowi. Widok, ktory sie tam rozposcieral, mogl rozjasnic nawet najbardziej ponury dzien. Pod szczytem wzgorza, na wykarczowanym czteroakrowym placu ognisty dywan rozswietlal zimowa szarowke. Uwazny obserwator dostrzeglby, ze nie jest to jednolite morze plomieni, lecz znaczna liczba rozpalonych blisko siebie ognisk. Plonely cicho - wiatr niosl wsciekly huk ognia w przeciwnym kierunku. W sercu kazdego z malenkich ognikow widniala czarna, patykowata sylwetka: heretyk, ktory wlasnie oddawal ducha w zlocistej aureoli niewyobrazalnego cierpienia. Stosow bylo ponad szescset. Moznosc odbierania zycia tez jest wladza, pomyslal Sastro. Cofnal sie z tarasu i zamknal misternie rzezbione drzwi. Znalazl sie w wysokim pokoju o kamiennych scianach zawieszonych gobelinami, na ktorych przedstawiono sceny z zycia swietych. Z porozstawianych po calym pomieszczeniu piecykow koksowych wraz z falami ciepla unosil sie duszny zapach wegla. Tylko nad podluznym stolem, przy ktorym zasiadali pozostali uczestnicy spotkania, plonely oliwne lampy, zawieszone pod sufitem na srebrnych lancuchach. W taki pochmurny dzien, przy zamknietych drzwiach tarasu, odnosilo sie wrazenie, ze na dworze panuja mroki nocy, co jednak najwyrazniej nie przeszkadzalo trzem mezczyznom, zatopionym po lokcie w zalegajacych stol papierach - i karafkach. Sastro wrocil na swoje miejsce. Bol glowy, ktory kazal mu odetchnac swiezym powietrzem, nie chcial ustapic. Potarl skronie i w milczeniu powiodl wzrokiem po swoich towarzyszach. Po wladcach krolestwa, bo nimi wlasnie byli - ni mniej, ni wiecej. Smukly kurierski galeas, ktory po poludniu wszedl do portu, omal nie wpakowal sie z pospiechu na skaly. Zaledwie dziewietnascie dni wczesniej wyplynal z Touronu. Dwa tygodnie walczyl z przeciwnymi wiatrami w Zatoce Tulmskiej, a po wyjsciu z niej rozpostarl skrzydla i pomknal na poludnie wzdluz hebrionskiego wybrzeza, robiac nawet i po dwiescie piecdziesiat mil dziennie. Wiozl poslanca z Vol Ephrir, ktory w miesiac pokonal droge dzielaca go od Touronu: smignal na polnoc przez Perigraine, zajezdzil tuzin koni, zatrzymal sie na noc w Charibonie, a stamtad bez wytchnienia popedzil na wybrzeze, gdzie wsiadl na poklad galeasa. Przyniosl wiesc o ekskomunikowaniu hebrionskiego monarchy. Quirion z Fulku, inicjancki kaplan z mieczem u pasa i prezbiter bractwa Rycerzy-Bojownikow, westchnal i odchylil sie na oparcie krzesla, ktore skrzypnelo donosnie pod jego ciezarem. Byl korpulentnym mezczyzna i choc jego mlodziencza muskulatura pomalutku roztapiala sie w tluszczu, nadal prezentowal sie okazale. Glowe golil na modle Bojownikow, paznokcie mial polamane od dlugoletniego noszenia pancernych rekawic, a kosci policzkowe bardziej wydatne niz pokazny nos. Jego przenikliwe oczy przypominaly dwa swiderki, osadzone w glebokich, zarozowionych jamach. Sastro musial przyznac, ze zdarzalo mu sie widywac rozbojnikow o mniej przerazajacej aparycji. Prezbiter wskazal dokument, nad ktorym siedzieli. -Prosze bardzo: to koniec Abeleyna. List jest opatrzony podpisem samego wielkiego pontyfika. -Nakreslono go w pospiechu, a pieczec jest nieczytelna - zauwazyl inny z mezczyzn, ten sam, ktory skarzyl sie na zimno ciagnace z tarasu. Gdyby nie liczyc krola, Astolvo di Sequero nie mial sobie rownych w calym krolestwie, jesli chodzilo o szlachetne pochodzenie. Cztery wieki wczesniej, w mrocznych czasach, jakie nastaly po upadku Hegemonii Fimbrianskiej, Sequerowie probowali nawet objac tron, ale to Hibrusydzi zwyciezyli w decydujacej bitwie. Astolvo byl juz stary. Przy kazdym oddechu jego pluca swiszczaly jak przebity buklak. Wiek i choroby pozbawily go wszelkich ambicji i nie chcial juz brac udzialu w rozgrywkach na najwyzszych szczeblach wladzy. Teraz, u schylku zycia, modlil sie juz tylko o kilka spokojnych lat i lagodna smierc. Co bardzo odpowiadalo Sastro. Trzeci z gosci przypominal prezbitera Quiriona, choc byl od niego mlodszy i mial mniej okrutny wyglad. Pulkownik Jochen Freiss byl zastepca dowodcy wojsk w Abrusio. Pochodzil z Finnmarku, tej dalekiej polnocnej krainy, ktorej wladca, Skarpathin, nazywal sie krolem, choc nie zaliczal sie do grona Pieciu Monarchow Zachodu. Freiss od trzydziestu lat mieszkal w Hebrionie i mowil bez sladu obcego akcentu, ale gesta szopa wlosow o barwie slomy jednoznacznie wyrozniala go jako cudzoziemca. -Jego Swiatobliwosc Wielki Pontyfik z pewnoscia bardzo sie spieszyl - odparl Quirion. Jego glos przypominal zgrzyt pily. - Najwazniejsze, ze pieczec i podpis sa prawdziwe. Prawda, Sastro? -Bez watpienia. - Sastro skubnal czubek brody. Skronie tetnily mu bolem, ale jego twarz pozostala nieprzenikniona. - Z prawa swieckiego i koscielnego jasno wynika, ze Abeleyn nie jest juz krolem. Swiety Kosciol uznal nas, panowie, za prawowitych wladcow Hebrionu, skladajac tym samym na nasze barki ciezkie brzemie odpowiedzialnosci. Musimy dolozyc wszelkich staran, by godnie je dzwigac. -W rzeczy samej - poparl go Quirion. - Sytuacja zmienila sie diametralnie. Musimy jak najszybciej pokazac ten dokument generalowi Mercado i admiralowi Rovero. Kiedy zrozumieja, ze stoja na straconej pozycji, wojsko i flota beda musialy ustapic i pokajac sie za niemadry upor, w ktorym trwaly. I za chybiona wiernosc krolowi, ktorego juz nie ma. Zgodzi sie pan ze mna, Freiss? -W zasadzie tak - odparl pulkownik Freiss bez przekonania. - Ale ci dwaj, Mercado i Rovero, to ludzie starej szkoly. Sa pobozni, bez dwoch zdan, lecz wpojono im zolnierska lojalnosc wobec suzerena. Ich ludziom rowniez. I obawiam sie, ze nawet pontyfikalna bulla nie wystarczy do zerwania tych wiezow. Sastro usmiechnal sie kpiaco. -A co z panska zolnierska lojalnoscia, Freiss? - zapytal kasliwie. Finnmarkanczyk poczerwienial. -Wyzej cenie sobie wiare i moja niesmiertelna dusze. Przysiegalem wiernosc krolowi Hebrionu, ale teraz jest on moim wladca w takim samym stopniu, jak merducki shahr. Mam czyste sumienie, panie. Sastro sklonil sie lekko, nie przestajac sie usmiechac. Zniecierpliwiony Quirion uderzyl otwarta dlonia w stol. -Nie zebralismy sie tu po to, zeby szermowac slowami. Pulkowniku Freiss, panskie przekonania dobrze o panu swiadcza. Panu zas, lordzie Carrera, sugeruje, aby w nowej sytuacji znalazl pan lepsze zajecie dla swego cietego jezyka. Sastro uniosl brwi. -To i my znalezlismy sie w nowej sytuacji? Wydawalo mi sie, ze bulla po prostu legitymizuje faktyczny stan rzeczy. Ta rada rzadzi Hebrionem. -Na razie ma pan racje, lecz nasz status prawny jest niepewny. -Jak to? - zaswiszczal zaniepokojony Astolvo. -To bezprecedensowa sytuacja. Sprawujemy rzady w imieniu Blogoslawionego Swietego i wielkiego pontyfika, ale nie wiemy, czy taki stan rzeczy sie utrzyma. Abeleyn przestal sie liczyc. Komu w takim razie nalezy sie hebrionska korona? Czy powinnismy rzadzic dalej w taki sposob, jak to czynimy od kilku tygodni, czy raczej zaczac sie rozgladac za prawowitym nastepca tronu? Ten czlowiek ma sumienie, zdziwil sie Sastro. Nie zdarzylo mu sie jeszcze slyszec, zeby jakis inicjancki kaplan wyrazal na glos watpliwosci, ktore mogly zagrazac jego wladzy. To odkrycie sprawilo, ze bol glowy ustapil. Trybiki w mozgu Sastro zaczely sie obracac ze zdwojona szybkoscia. -Czy wobec tego do naszych obowiazkow nalezy znalezienie nastepcy naszego heretyckiego monarchy? - zapytal z niedowierzaniem. -Byc moze - odburknal Quirion. - To zalezy od tego, co powiedza moi przelozeni. Wielki pontyfik z pewnoscia sle nam juz szczegolowe rozkazy. -Jezeli przedstawimy to w taki sposob, zolnierze latwiej pogodza sie z wladza Kosciola - zauwazyl Freiss. - Mysl o tym, ze mieliby nimi rzadzic kaplani, nie jest im mila. W oczach Quiriona zaplonal ogien. -Zolnierze zrobia, co im sie kaze. A jesli nie, to zbuduje sie im stosy na tym samym placu, na ktorym konczy lud dweomeru. -Alez naturalnie - pospieszyl z zapewnieniem Freiss. - Zwracam tylko uwage, ze zolnierze wola, kiedy dowodzi nimi krol. To lezy w ich naturze. Sa bardzo konserwatywni. Quirion postukal w stol, az podskoczyly karafki. -No dobrze - warknal. - Musimy zalatwic dwie sprawy. Po pierwsze, pokazemy bulle generalowi i admiralowi. Jezeli ja zlekcewaza, popelnia grzech herezji. Jako prezbiter mam w miescie wladze pralata, ktorego urzad wakuje. Jezeli zostane do tego zmuszony, ekskomunikuje ich. Charibon mnie poprze. Po drugie, zaczniemy rozpytywac sie wsrod rodow szlacheckich. Szukamy czlowieka krolewskiej krwi, na ktorego nie padl nawet cien oskarzenia o herezje. Zaraz, a wlasciwie to kto jest nastepny w kolejce do tronu? Zdaniem Sastro ten przywilej przyslugiwal staremu Astolvo, ktory jednak milczal, jakby nie zdawal sobie z tego sprawy. Ktokolwiek zasiadzie na tronie, stanie sie marionetka w rekach Kosciola. Z dwoma tysiacami Rycerzy-Bojownikow na karku i unieruchomiona armia, dowodzona przez wodzow o czulych sumieniach, nowy krol Hebrionu nie bedzie mial zadnej realnej wladzy. Mimo ze pozory zostana zachowane, nie moglo byc mowy o rzadzeniu w takim sensie, jak to sobie wczesniej Sastro zdefiniowal. Zajecie tronu wiazalo sie z ogromnym prestizem, ale w tej sytuacji nie bylo wiele warte - chyba ze krolem zostalby czlowiek naprawde nieprzecietny. Wielki pontyfik planowal dla Hebrionu rzady koscielne. -Sytuacja wymaga zastanowienia - stwierdzil szczerze Sastro. - Krolewscy skrybowie beda musieli pogrzebac w archiwach i przejrzec drzewa genealogiczne. Na to trzeba czasu. Astolvo wybaluszyl zalzawione oczy. Nie chcial byc krolem, wiec nic nie mowil, ale wsrod jego krewnych z pewnoscia nie brakowalo mlodych kandydatow, ktorzy w mgnieniu oka wskoczyliby na tron. Czy senior rodu zdola ich powstrzymac? Sastro mocno w to watpil. A czas naglil. Powinien spotkac sie na osobnosci z tym finnmarkanskim najemnikiem, Freissem. Chcial miec wladze, wiec musial miec arkebuzy. * Polnocny wiatr - stare wilki morskie nazwalyby go prawdziwa candelanska wichura - wial rowno i mocno, kiedy wychodzili z delty Ephronu na wody Levangore. Plyneli kursem poludnie, poludniowy wschod, na zrefowanym bezanie, kursach i bonnetach, przy silnym wietrze od rufy.Znalazlszy sie na wysokosci Azbakiru, skrecili na zachod, przyjmujac podmuchy wiatru na belki sterburty. Potem, w Ciesninach Malacarskich, musieli nieco zwolnic. Uzbrojeni zolnierze wylegli na poklad, na wypadek gdyby macassianscy korsarze probowali sie im naprzykrzac, lecz zima piraci powyciagali na zime na brzeg swoje galery i feluki i w ciesninach panowal spokoj. Pozniej wiatr lekko zmienil kierunek i powial z baksztagu, od sterburty. Dla statku z rejowym ozaglowaniem - takiego jak karaka - byl wprost wymarzony, wiec szybko i bez przygod wyszli na Morze Hebrionskie. Minawszy rybackie jole z Astaracu, skierowali sie na wody Zatoki Fimbrianskiej i ku lezacym za nia wybrzezom Hebrionu. Przebyli bezpiecznie trzy czwarte drogi powrotnej, gdy wiatr z polnocy ucichl, a lekka bryza zaczela dmuchac ze wschodu i poludniowego wschodu. Byla jednak tak zmienna, ze zaloga karaki caly czas w pelnej gotowosci wyczekiwala, jak za chwile zmieni sie wiatr. Zaczal sie mroczny forgist, miesiac zwiastujacy koniec roku. Po jego zakonczeniu nastanie piec Dni Swietego, przeznaczonych na oczyszczenie starego i powitanie nowego roku, a potem rok 551 nieodwolalnie przejdzie do historii. Pochlonie go niedostepna przeszlosc. Abeleyn, ekskomunikowany krol Hebrionu, stal na pokladzie rufowym od nawietrznej, oparty plecami o reling. Nie zwracal uwagi na bryzgi morskiej wody, ktore zamarzaly mu na futrzanym kolnierzu plaszcza. Dietl, kapitan szybkiej krolewskiej karaki, obserwowal spod przeciwleglego relingu marynarzy i pokrzykiwal na nich, a podoficerowie przekazywali jego rozkazy. Niepewna bryza slabla, za to chyba znow budzil sie polnocny wiatr. Zanosilo sie na to, ze wkrotce dmuchnie solidnie od sterburty. Mlody krol - jego gestych czarnych lokow nie tknela jeszcze siwizna - od pieciu lat zasiadal na tronie Hebrionu. Przez ten czas upadl Aekir, Merdukowie staneli u bram zachodu, a w Kosciele Boga doszlo do rozlamu. Sam krol zas stal sie heretykiem i po smierci jego dusza bedzie po wsze czasy skowyczec w piekle. Byl tak samo potepiony jak poganscy Merdukowie, chociaz wszystko, co zrobil, zrobil dla dobra kraju - dla dobra wszystkich krolestw zachodu. Abeleyn nie byl glupcem, lecz wiara wpojona mu przez poboznego ojca przesaczyla sie w glab jego duszy i teraz czul legnacy sie w niej lodowaty strach. Nie bal sie ani o swoje krolestwo, ani o inne zachodnie krainy. Nigdy by sie nie zawahal zrobic tego, co uwazal dla nich za najlepsze; w tych sprawach wyrzuty sumienia nie mialy do niego przystepu. Nie - Abeleyn bal sie o siebie. Nagle przerazila go mysl o tym, co czeka go na lozu smierci, zlakl sie demonow, ktore zgromadza sie przy udreczonym ciele i w swoim czasie, kiedy odejdzie z tego swiata, wywleka jego wrzeszczacego ducha... -Chwila ponurej zadumy, panie? Abeleyn odwrocil sie, spojrzal na rozkolysane morze i poczul pod stopami rytm statku, ktory zdawal sie poruszac jak zywa istota. W poblizu nie bylo nikogo, tylko siedzacy na relingu wytarmoszony wiatrem bialozor przygladal sie krolowi zoltym, nieludzkim okiem. -Jeszcze jak ponurej, Golophinie. -Ale, jak cie znam, nie czujesz zalu. -Nie. -Jak sie miewa lady Jemilla? Abeleyn zmarszczyl brwi. Jego ciezarna kochanka cierpiala na chorobe morska, ale nawet na statku nie przestawala snuc wlasnych tajemnych planow. Dzieki temu, ze przed czasem opuscil konklawe krolow, mogla wrocic do kraju razem z nim, zamiast szukac wlasnego srodka transportu. -Siedzi pod pokladem i, jak znam zycie, rzyga na potege. -I dobrze. To ja na jakis czas zajmie. -Bez watpienia. Jakie przynosisz nowiny, przyjacielu? Twoj ptak wyglada fatalnie. Nie pociagnie dlugo w roli poslanca. -Wiem. Niedlugo wyhoduje sobie nowego. A na razie donosze ci, ze dwaj pozostali heretycy wracaja bezpiecznie do swoich krolestw. Mark zmierza na poludnie. Chce przekroczyc Malvennor w poludniowym Astaracu, gdzie przelecze nie sa jeszcze zasypane. Lofantyr brnie przez Gory Cymbryckie. Zapowiada sie sroga zima, panie. -Wiem to i bez ciebie, Golophinie. -Pewnie tak. Fimbrianscy marszalkowie sa twardzi: maszeruja do przeleczy w Narboskimie. Musza torowac droge po pas w sniegu, ale chyba przejda. Nie maja koni. -Fimbrianie nigdy nie byli narodem jezdzcow - zauwazyl Abeleyn. - Czasem dochodze do wniosku, ze to dlatego nie wyksztalcila sie wsrod nich arystokracja. Oni wszedzie chodza pieszo, nawet ich cesarze maszeruja po kraju jak zwykli piechociarze. Ale mow dalej. Co slychac w domu? Ptak nie odpowiedzial od razu. Rozprostowal jedno skrzydlo i minela dluzsza chwila, nim niesamowity glos czarodzieja dobyl sie z jego dzioba: -Dzis spalili szesciuset ludzi, chlopcze. Na dobra sprawe Rycerze-Bojownicy oczyscili Abrusio z ludu dweomeru. Zaczynaja sie zapuszczac poza miasto w poszukiwaniu nastepnych ofiar. Abeleyn zesztywnial. -Kto rzadzi w Abrusio? -Prezbiter Quirion, dawny biskup Fulku. -Kto sprawuje rzady swieckie? -Sastro di Carrera. No i oczywiscie Sequerowie. Podzielili krolestwo miedzy siebie, wladze zwierzchnia zostawiajac Kosciolowi. -Co z biskupami z diecezji? Zawsze mialem Lembiana z Ferramuno za rozsadnego czlowieka. -Rozsadny to on jest, ale jest tez kaplanem. Nie, chlopcze, wszyscy sprzysiegli sie przeciwko tobie. -Armia? Flota? One tez? -No, tutaj sprawy maja sie nieco lepiej. General Mercado odmowil podporzadkowania wojska decyzjom rady, bo taka nazwe przyjela grupa uzurpatorow. Tercios siedza w koszarach. Admiral Rovero nadal dowodzi flota. Rycerze-Bojownicy boja sie zapuszczac do Dolnego Miasta, w okolice koszar i do portu. Abeleyn odetchnal z ulga. -Zatem mozemy spokojnie ladowac. Jest jeszcze nadzieja, Golophinie. -Owszem, panie, ale Mercado to stary zolnierz. I bardzo pobozny. Inicjanci nad nim pracuja. Jest wierny jak pies, ale nie zniesie mysli o herezji. Nie masz czasu do stracenia, jesli nie chcesz, zeby wojsko zgotowalo ci zbrojne powitanie. -Myslisz, ze bulla pontyfikalna dotarla juz do Abrusio? -Z pewnoscia. Na wiesc o wydarzeniach w Vol Ephrir Himerius nie tracil czasu. Na tym wlasnie polega niebezpieczenstwo, panie. Co innego sprzeciwic sie woli paru nadetych niedoszlych ksiazatek, a co innego wytrwac w sluzbie nieobecnego heretyka. Bulla moze przewazyc, a wtedy armia i flota przejda na strone Kosciola. Musisz byc na to przygotowany. -To bylby moj koniec. -Prawie. Nie stracisz przeciez ziem ani wasali. Z pomoca Astaracu moglbys sie jeszcze upomniec o tron. -A przy okazji rozpetac w Hebrionie wojne domowa. -Nikt nie mowil, ze to bedzie latwa droga, panie. Nade wszystko wskazany jest w tej chwili pospiech. -Potrzebni mi agitatorzy, Golophinie. Musze miec zaufanych ludzi, ktorzy dotra do stolicy przede mna i zaczna rozpowiadac o tym, jak jest naprawde. Abrusio nie jest miastem, ktore latwo podda sie dyktatowi klechow. Kiedy rozejdzie sie wiesc, ze Macrobius zyje, Himerius jest uzurpatorem, a ja mam poparcie Torunny i Astaracu, sytuacja sie zmieni. -Zobacze, co da sie zrobic, ale z kazdym dniem mam coraz mniejsze wplywy w miescie. Wiekszosc moich zausznikow, przyjaciol, ktorych znalem od piecdziesieciu lat, zginela. Niech Bog sie nad nimi zmiluje. Byli dobrymi ludzmi, cokolwiek by Kruki o nich powiedzialy. -A ty, Golophinie? Jestes bezpieczny? -O mnie sie nie martw, Abeleynie. - W blysku zoltego slepia bylo cos, co sprawilo, ze krola przeszedl dreszcz. - Obiecuje ci, ze na zawsze zapamietaja dzien, w ktorym po mnie przyjda. Abeleyn odwrocil sie i spojrzal na morze ponad rufowym relingiem. Astarac skryl sie juz za horyzontem. Za to z przodu, na polnocnym zachodzie, majaczyly blyszczace biela wierzcholki Gor Hebrionskich. Astarac: krolestwo Marka, przyszlego szwagra Abeleyna. O ile nastanie jeszcze kiedys pora slubow i wesel. Co czeka Marka w Astaracu? Pewnie to samo, co Abeleyna w Abrusio: ambitni kaplani, zadna wladzy szlachta. Wojna. Mile za rufa karaki dwa szerokie nefy, staromodne statki handlowe z Levangore, z mozolem ciely fale. Na ich pokladzie plynela wiekszosc liczacego czterystu ludzi orszaku Abeleyna: jedyni podwladni, na jakich mogl z cala pewnoscia polegac. To z ich wzgledu zdecydowal sie na podroz morska, zamiast ryzykowac marsz zasniezonymi gorskimi szlakami. W najblizszych miesiacach bedzie potrzebowal kazdego wiernego zolnierza. Nie mogl sobie pozwolic na to, zeby ich stracic. -Chce, zebys cos dla mnie zrobil, Golophinie. Bialozor przekrzywil lebek. -Czekam na rozkazy, chlopcze. -Spotkaj sie z Rovero i Mercado. Zolnierze i marynarze musza poznac prawde. Jezeli flota wystapi przeciwko mnie, nie zblizymy sie nawet na piecdziesiat mil do Abrusio. -To nie bedzie latwe, panie. -Nic nie jest latwe, moj druhu. Nic. -Zrobie, co w mojej mocy. Z nich dwoch Rovero ma bardziej otwarty umysl. W koncu jest marynarzem. -Jezeli bedziesz musial wybrac tylko jednego z nich, niech to bedzie Rovero. Flota jest wazniejsza. -Rozumiem, panie. -Hej tam! - rozlegl sie okrzyk z bocianiego gniazda. - Piec... Nie, szesc zagli na bakburcie! Dietl zmruzyl oczy i spojrzal na top masztu. -Co to za statki, Tasso? -Maja lacinskie zagle, kapitanie... Chyba galeasy. To moga byc korsarze. Dietl spojrzal na krola. -Korsarze, moj panie. I to chyba cala eskadra. Mam odwrocic statek? -Nie trzeba. Abeleyn blyskawicznie wdrapal sie na top masztu i znalazl obok stojacego na oku marynarza. Tasso, chyba troche przestraszony tak bezposrednim zachowaniem krola, wytrzeszczyl oczy. -Gdzie sa? -Tam, panie. - Tasso wskazal kierunek. - Juz prawie widac kadluby. Maja wiatr od sterburty, ale ida tez na wioslach. Przy linii wodnej regularnie blyska kreska piany. Abeleyn spojrzal ponad spienionym bezkresem morza. Na kolyszacej sie karace bocianie gniazdo zataczalo leniwe kregi. Wreszcie je dostrzegl: szesc zagli, ktore przypominaly skrzydla olbrzymich morskich ptakow. I spieniona pod wioslami wode. -Skad wiecie, ze to piraci? -Trzy maszty z lacinskimi zaglami. Galeasy, jak nic. Ale statki z Astaracu i Perigraine maja rejowe ozaglowanie na pierwszych dwoch masztach. To z pewnoscia korsarze, moj panie. Ida na nas. Abeleyn przez chwile w milczeniu przygladal sie statkom. To nie mogl byc zbieg okolicznosci. Wiedzieli, kogo scigaja. Poklepal Tasso po ramieniu i zesliznal sie po baksztagu na poklad. Wszyscy - nawet hebrionscy zolnierze i marynarze z krolewskiego orszaku - przygladali mu sie z rozdziawionymi ustami. Usmiechnal sie i podszedl do stojacego na pokladzie rufowym Dietla. -Byloby lepiej, gdyby zszedl pan do kajuty, kapitanie - powiedzial. - Szykuje sie nam tu mala potyczka. TRZY Wydawalo sie, ze wszyscy ludzie na swiecie jednoczesnie wylegli na droge.Piekny trakt odchodzil lukiem od Walu Ormanna, po czym prostowal sie i jak strzala biegl na poludnie wsrod niskich wzgorz polnocnej Torunny. Fimbrianie zbudowali go w czasach, gdy Aekir byl najdalej na wschod wysunieta placowka handlowa ich imperium. Torunnanie konserwowali go pieczolowicie, ale w swym kunszcie inzynierskim nigdy nie dorownali Fimbrianom, ktorych nie zrazaly zadne naturalne przeszkody. Dlatego tez odchodzace od traktu drogi wily sie i kluczyly po stokach wzgorz niczym struzki wody, ktore uparcie szukaja naturalnego koryta. Te wszystkie szlaki roily sie od ludzi. Corfe znal juz ten widok - z czasu gdy ludnosc cywilna opuszczala Aekir - natomiast dla pozostalych zolnierzy byl on zupelna nowoscia. Rozmiary exodusu robily wstrzasajace wrazenie. Oddzial Corfe'a napotykal opustoszale siola, wsie, takze kilka malych miasteczek, ktorych mieszkancy nawet nie zamkneli za soba drzwi domow. Wygladalo na to, ze cala polnocna Torunna wyszla na szlak. W rzeczywistosci wiekszosc uchodzcow pochodzila z Aekiru. Z nastaniem zimy dowodzacy obsada Walu Ormanna general Martellus nakazal likwidacje powstalych wokol fortecy obozowisk. Ludziom, ktorzy je zajmowali, kazano ruszac na poludnie, do Torunnu. Niezliczone rzesze cywilow stanowily zbyt duze obciazenie dla dysponujacych ograniczonymi zapasami obroncow walu. Zanosilo sie na to, ze zima - i to sroga, sadzac z pierwszych jej oznak - zdziesiatkuje ludnosc rozbitych w cieniu walu miasteczek namiotowych. Dlatego setki tysiecy ludzi ruszyly na poludnie, zmagajac sie z lodowatym wiatrem. Przejscie armii uchodzcow mialo katastrofalne skutki dla okolicznych osiedli: szaber i morderstwa byly na porzadku dziennym, czasem dochodzilo do regularnych potyczek miedzy przybyszami i Torunnanami. Przerazajace wiesci roznosily sie szybko, totez tubylcy wkrotce dolaczyli do uciekinierow. Krazyly plotki, ze Merducy nie zamierzaja dlugo tkwic w zimowiskach, lecz szykuja sie do decydujacego natarcia, po ktorym szybkim marszem podeszliby pod Torunn, nim snieg zasypie drogi. W tych plotkach nie bylo slowa prawdy. Corfe osobiscie ogladal merduckie obozy, wiedzial wiec dobrze, ze nieprzyjaciel przegrupowuje sie, uzupelnia zaopatrzenie - i bedzie tym zajety przez kilka najblizszych miesiecy. Poniewaz jednak spanikowana tluszcza nie sluchala racjonalnych argumentow, wedrowka ludow byla nieunikniona. Dowodzony przez Corfe'a oddzial trzydziestu ciezkozbrojnych kawalerzystow eskortowal na zatloczonych traktach ciezki, nieresorowany powoz. Jezdzcy torowali mu droge, roztracajac konmi tlum i strzelajac na postrach w powietrze. W powozie jechal Macrobius III, wielki pontyfik zachodu, ktory z cierpliwoscia slepca przyciskal do piersi wykonany ze srebra i lazurytu Znak Swietego, otrzymany od generala Martellusa. W magazynach Walu Ormanna nie znalazl sie nawet strzep materii w kolorze stosownym do odziania wielkiego pontyfika, totez zamiast pontyfikalnej purpury Macrobius mial na sobie zwykle, czarne szaty. Moze to jest omen, rozmyslal Corfe. Moze juz nikt nie uzna go za pontyfika po tym, jak pralaci i charibonskie kolegia biskupie wybraly na to stanowisko Himeriusa. Sam Macrobius chyba sie tym zupelnie nie przejmowal, jakby wraz z wylupionymi przez Merdukow oczami stracil jakas istotna czesc ducha. Twarz Herii niespodziewanie stanela Corfe'owi przed oczami, wyrazna jak w swietle lampy; kruczoczarne wlosy, kacik ust uniesiony w usmiechu... Ale Heria nie zyla, zginela i splonela w Aekirze. Ta czastka jego serca, ktora ja kochala, tez zmienila sie w popiol. Byc moze Merducy, zdobywajac Swiete Miasto, takze i jego pozbawili kawalka duszy - tego, ktory pozwalal mu sie smiac i kochac. Nie mialo to juz teraz wielkiego znaczenia. A jednak... Co chwila lapal sie na tym, ze przyglada sie kobietom w tym ludzkim morzu; modlil sie i wbrew rozsadkowi wierzyl, ze jednak ja znajdzie. Ze cudem ocalala. Choc zdawal sobie sprawe ze swej naiwnosci. Merducy z pewnoscia wylapali co ladniejsze kobiety, ktore znalezli w miescie po jego zajeciu, i zamkneli je w polowych burdelach. A Heria zginela w ogromnym pozarze, ktory strawil pokonane miasto. Na slodka krew Swietego, jakze sie modlil, by naprawde tak bylo. Wrocil zwiadowca, ktorego Corfe wyslal przed godzina. Przygalopowal jedna z bocznych drog, roztracajac pieszych jak wilk, ktory nagle wpada w stado owiec. Sciagnal wodze, wstrzymal zmeczonego konia i zasalutowal pospiesznie. Rekawica brzeknela o kirys w odwiecznym gescie. -Torunn jest zaraz za tym wzgorzem, pulkowniku. Do przedmiesc zostaly nam niespelna trzy mile. -Ktos nas tam oczekuje? -Tak. Pod murami czeka maly komitet powitalny, chociaz maja urwanie glowy z tlumami uchodzcow. -Dobrze. Wracaj do szeregu, Surianie. A nastepnym razem oszczedzaj konia. -Tak jest. Zawstydzony mlody jezdziec ruszyl na tyly oddzialu. Corfe w slad za nim podjechal do powozu. -Wasza Swiatobliwosc... Zaslonki w oknie lekko sie odsunely. -Tak, synu? -Za godzine bedziemy w Torunnie. Pomyslalem, ze Wasza Swiatobliwosc chcialby o tym wiedziec. Macrobius zwrocil slepe oblicze w strone Corfe'a. Perspektywa rychlego przybycia do stolicy chyba niespecjalnie mu sie podobala. -A zatem znow sie zaczyna... - mruknal. Jego glos niemal utonal w skrzypieniu rozchwianego powozu, stukocie kol i loskocie kopyt na bruku. -Co ojciec ma na mysli? -Wielka gre, Corfe - odparl z usmiechem Macrobius. - Na jakis czas zniknalem z planszy, ale teraz znow sie na niej znajde. -Wola Boga, ojcze. -Nie. Bog nie przestawia figur. Ta gra to wymysl czlowieka. -Tak musi byc, ojcze. - Corfe wyprostowal sie w siodle. - Wypelniamy tylko nasz obowiazek. -Czyli robimy to, co nam kaza, synu. Macrobius poslal Corfe'owi pozegnalny makabryczny usmiech i zaslonka opadla na miejsce. * Torunna byla jedna z tych prowincji, ktore najpozniej wlaczono do Imperium Fimbrianskiego. Przed szesciuset laty byl tu tylko lancuch ufortyfikowanych miast na brzegu Morza Kardianskiego, porozdzielanych terenami zajmowanymi przez felimbryckich barbarzyncow. Mijaly lata. Dzikie plemiona z interioru z wolna sie cywilizowaly, Torunn zas, siedzacy okrakiem na Torrinie, stal sie waznym portem i forteca broniaca tych ziem przed koczownikami, od ktorych roily sie stepy nad Zatoka Kardianska. W koncu na rowninie miedzy Torrinem i Searilem Fimbrianie osiedlili osiemdziesiat tercios emerytowanych zolnierzy z rodzinami, tworzac w ten sposob solidny bufor, ktory oddzielil zamozna prowincje na poludniu od srozacych sie nomadow.Marszalek Kaile Ormann, dowodca Wschodniej Armii Polowej, usypal ziemny wal przy jedynym brodzie na rwacym Searilu, przerzynajacym sie w tym miejscu przez gory. Przez nastepne czterdziesci lat - do czasu zalozenia Aekiru na brzegach Ostianu - znajdowala sie w tym miejscu najdalej na wschod wysunieta placowka imperium. Torunnanie byli zatem bezposrednimi potomkami pierwszych fimbrianskich zolnierzy-osadnikow. Najszlachetniejsze rody wywodzily sie od wysokich stopniem oficerow z tamtych pierwszych tercios, a praprzodkiem torunnanskiej rodziny krolewskiej byl sam marszalek Kaile Ormann, budowniczy Walu Ormanna. Na ironie losu zakrawal fakt, ze Torunna pierwsza zbuntowala sie przeciw wladzy Fimbiru i wypowiedziala posluszenstwo elektorom. Zagarnela Aekir, a owczesny wielki pontyfik, Ammianus, uznal jej niepodleglosc w zamian za liczaca cztery tysiace ochotnikow armie, ktora stala sie zalazkiem formacji Rycerzy-Bojownikow. Inne monarchie wkrotce poszly za jej przykladem, ale po upadku Imperium Fimbrianskiego to nie one, lecz wlasnie Torunna wyrosla na najwieksza potege militarna zachodniego swiata. Strzegla siedziby pontyfika i calej wschodniej granicy krolestw. Przybyszowi, ktory pierwszy raz widzial Torunn - zwlaszcza jesli przybywal z polnocy - od razu rzucalo sie w oczy niezwykle podobienstwo planu i zabudowy miasta do Fimbiru. Stare mury dawno rozbudowano i zaopatrzono w raweliny, bastiony, dziela koronne i rogowe, z mysla o wojennej przyszlosci stolicy, kiedy miecze musialy ustapic przed sila prochu strzelniczego. Fortyfikacje zachowaly jednak charakterystyczna dla Fimbrian topornosc i masywnosc. Turkoczacy powoz z eskorta wtoczyl sie na ostatnie wzgorze przed Torunnem. Na przedmurzu rozposcieraly sie chaotycznie zabudowane przedmiescia, za ktorymi szare mury miasta wznosily sie niczym boki olbrzymiego weza, wijacego sie wsrod dachow i wiez. Widok miasta obudzil w Corfie wspomnienia. To tu wstapil do wojska, tu sie szkolil; to tu jego mlodosc zostala przekuta w doroslosc. Pochodzil z nadmorskiego Staed, z dalekiego poludnia, i kiedy pierwszy raz zobaczyl Torunn, miasto wydalo mu sie cudowne. Od tamtej pory widzial juz jednak Aekir i wiedzial, jak wyglada prawdziwa metropolia. W Torunnie mieszkalo okolo dwustu tysiecy ludzi, a drugie tyle szlo wlasnie prowadzacymi do niego drogami. Skala wedrowki byla porazajaca. Na przedmiesciach torunnanska kawaleria probowala zapanowac nad gestniejacym tlumem i zaprowadzic porzadek. Na bazarach staly kuchnie polowe. Halas i smrod obozowisk byly wprost nie do zniesienia. Torunn przywodzil na mysl miasta z obrazow przedstawiajacych apokaliptyczne wizje konca swiata. Aekir w swoich ostatnich chwilach wygladal jeszcze gorzej, pomyslal z gorycza Corfe. Nowo zbudowanej, niskiej bramy miejskiej strzeglo tercio pikinierow z dwoma malymi rarogami. Znad wolnopalnych lontow leniwie unosily sie siwe smuzki dymu. Corfe nie byl pewien, czy te demonstracje sily zaplanowano dla okazania szacunku wielkiemu pontyfikowi, czy raczej po to, by powstrzymac tluszcze przed wdarciem sie za mur, ale na widok powozu zolnierze oddali salwe honorowa. Rarogi plunely ogniem i czarnym dymem. Z murow odpowiedzialy im inne dziala, az cala sciana zafalowala za kurtyna dymu. Dudniacy grzmot przypomnial Corfe'owi merducki ostrzal Walu Ormanna. Torunnanie sprezentowali bron, oficer zasalutowal szabla i wielki pontyfik wjechal przez brame do Torunnu. * Krol Lofantyr wyjrzal przez okno, kiedy uslyszal niosacy sie echem salut. Rozsunal zelazne kraty w drzwiach balkonowych i wyszedl na szeroki taras. Miasto slalo sie ku polnocy morzem stloczonych dachow. Z kazamatow w zewnetrznym murze buchaly obloczki dymu.-Nareszcie! Odetchnal z wyrazna ulga. -Moze teraz wreszcie usiadziesz choc na chwile? - rozlegl sie kobiecy glos. -Czy usiade?! Jak moglbym usiedziec na miejscu?! Jak mam odzyskac spokoj ducha, matko? Nie powinienem byl sluchac Abeleyna, ktory przeciez slynie z daru przekonywania. Przeze mnie krolestwo znalazlo sie na skraju przepasci. -Bzdura! - prychnela siedzaca za jego plecami kobieta. - Odziedziczyles po ojcu sklonnosc do dramatyzowania, Lofantyrze. Czy to ty sprowadziles Merdukow pod mury Aekiru? Twoje krolestwo zwyciezylo niedawno w walnej bitwie i utrzymalo wschodnia linie obrony. Jestes Torunnaninem. I krolem. Nie powinienes w ten sposob zdradzac sie ze swymi watpliwosciami. Lofantyr spojrzal na nia i usmiechnal sie krzywo. -Komu mam sie z nich zwierzyc, jesli nie tobie? Kobieta siedziala na drugim koncu wysokiej komnaty, otulona chmura koronek i brokatu. Nawet na chwile nie przerywala pracy nad umieszczonym przed nia na stojaku haftowanym obrazem. Igla migala w jej zrecznych palcach. Zerkala to na krola, to na haft, przenosila wzrok z obrazu na syna, ale jej dlonie nie proznowaly. Twarz kobiety okalaly mozolnie ufryzowane wlosy, zlociste z nielicznymi siwymi pasemkami, podtrzymywane spinkami o perlowych glowkach i obwieszone klejnotami. W uszach miala kolczyki zdobione jasnym lazurytem. Twarz o delikatnych rysach z uplywem lat jakby troche sie skurczyla. Matka krola w mlodosci musiala byc piekna kobieta - nadal trudno byloby odmowic jej urody - ale z wiekiem jej cialo stalo sie delikatne i kruche, a siateczka drobnych zmarszczek zdradzala wiek, ktoremu gleboka zielen oczu probowala zaprzeczac. -Zwyciezyles, moj krolu. Wygrales z czasem. Mozesz teraz zagrac radzie na nosie: pokazesz im pontyfika i zamkniesz usta tym, ktorzy chcieliby ci zarzucic herezje. - Wysunela jezyk, koncentrujac sie na jakims trudniejszym elemencie haftu. - W przeciwienstwie do innych wladcow mozesz udowodnic swoim poddanym, ze Macrobius zyje. Ten fakt, w polaczeniu z grozaca ze wschodu nawalnica, powinien zjednoczyc Torunnan. - Odlozyla igle. - Na dzisiaj wystarczy. Zmeczylam sie. - Zmarszczyla brwi i spojrzala na Lofantyra. - Ty tez jestes zmeczony, moj synu. Podroz z Vol Ephrir kosztowala cie sporo sil. -Snieg, bandyci... - Lofantyr wzruszyl ramionami. - Nic wielkiego. Moje znuzenie nie wynika z trudow wedrowki, matko. Masz racje: Macrobius przybyl do miasta. Ale pod murami tysiace uchodzcow z Aekiru i polnocnej Torunny oczekuja pomocy. A ja nie moge im jej udzielic. Martellus zada przeniesienia naszego garnizonu na Wal Ormanna, a o wsparciu ze strony Rycerzy-Bojownikow moge teraz zapomniec. W dodatku potrzebuje wszystkich ludzi, jakich uda mi sie zebrac, zeby utrzymac szlachte w ryzach. Niecierpliwia sie i podnosza glowy, chociaz obiecalem im prawdziwego pontyfika. Z Rone i Gebraru dochodza wiesci o pierwszych buntach. Potrzebni mi zaufani dowodcy, ktorzy w klopotach krola dostrzega cos wiecej niz szanse na zrobienie osobistej kariery. -Lojalnosc i ambicja: dwie cechy, ktore pogodzic niepodobna, a bez ktorych czlowiek nic nie znaczy. Rzadko trafiaja sie osoby, ktore harmonijnie je lacza. -John Mogen byl takim czlowiekiem. -John Mogen nie zyje, niech Bog ma go w swojej opiece. Potrzebny ci nowy wodz, Lofantyrze, ktos, kto poprowadzilby wojsko tak jak Mogen. Martellus jest swietnym generalem, ale nie umie tak porwac ludzi za soba. -Ja tez nie - zauwazyl z gorycza Lofantyr. -Rzeczywiscie, ty tez nie. Nie bedziesz generalem, synu, ale przeciez nie musisz nim byc. Krolowanie to wystarczajaco niewdzieczny fach. Lofantyr skinal glowa, lecz gorzki usmiech wcale nie zniknal z jego warg. Byl mlody, tak jak dwaj pozostali heretycy - Abeleyn z Hebrionu i Mark z Astaracu. Jego zona, perigrainska ksiezniczka, bratanica krola Cadamosta, opuscila Torunn i udala sie w droge do Vol Ephrir, klnac sie na wszystkie swietosci, ze nie bedzie dzielic loza z heretykiem. Z drugiej strony... Miala dopiero trzynascie lat. Nie mieli dzieci, a zerwanie wiezi dynastycznych schodzilo na dalszy plan w obliczu rozdzierajacej zachod schizmy. Matka Lofantyra, krolowa wdowa Odelia, odsunela stojak z haftem i wstala, ignorujac podana przez syna reke. -Kiedy pewnego dnia nie bede mogla o wlasnych silach wstac z krzesla, pochowaj mnie razem z nim - warknela. - Arach! Lofantyr zadrzal mimo woli, gdy czarny pajak zjechal na blyszczacej nici spod sklepienia i usadowil sie na ramieniu krolowej. Byl bardzo owlosiony, wiekszy niz meska dlon i mial rubinowe, blyszczace slepia. Kiedy Odelia go poglaskala, zamruczal jak kot. -Schowaj sie, Arachu. Idziemy na spotkanie z pontyfikiem. Pajak zniknal w obfitym koronkowym kolnierzu, ktory pietrzyl sie na karku Odelii, upodabniajac prosta jak struna kobiete do niezgrabnej garbuski. Pomruk zadowolenia przeszedl w ledwie slyszalne buczenie. -Starzeje sie - stwierdzila z usmiechem krolowa. - Coraz bardziej lubi cieplo. Ujela syna pod ramie i razem ruszyli do wyjscia z komnaty. -Wlasciwie to dobrze, ze jestem heretykiem - zauwazyl Lofantyr. -Co chcesz przez to powiedziec, moj synu? -Gdybym nim nie byl, musialbym wlasna matke poslac na stos. * Sala audiencyjna szybko sie zapelniala. Rozgoraczkowany Lofantyr tak bardzo chcial pokazac swiatu zywego Macrobiusa, ze pozwolil mu odpoczac zaledwie pare godzin, nim zwrocil sie do niego z pokorna prosba o udzielenie blogoslawienstwa najwyzszym dostojnikom krolestwa. W palacu zebraly sie setki moznych, wystrojonych w najlepsze szaty. Po slubie krola z ksiezniczka z Vol Ephrir damy dworu przejely perigrainska mode i teraz przypominaly chmare pieknych motyli o skrzydlach z usztywnionej, zdobionej klejnotami koronki. Nieustannie wachlowaly umalowane twarze; we wnetrzach bylo tloczno i duszno, zar bil od plonacych na kominkach glowni. W zapomnienie poszly dni surowego panowania ojca Lofantyra, kiedy to mezczyzni nosili wylacznie wojskowa czern i szkarlat, a kobiety ubieraly sie w proste, obcisle suknie, bez ozdobnych nakryc glowy.Ludzie Corfe'a zostawili konie w palacowej stajni i probowali sie doprowadzic do porzadku. Byli jednak potwornie ubloceni i zmeczeni po podrozy, a niektorzy mieli na sobie te same pancerze, w ktorych tygodniami bronili Walu Ormanna. Corfe musial przyznac, ze prezentuja sie fatalnie, ale przynajmniej byli prawdziwymi weteranami. A to juz cos. Szambelan pospiesznie sprokurowal purpurowe szaty dla Macrobiusa, lecz starzec odmowil ich wlozenia. Nie zgodzil sie rowniez, by zaniesiono go do sali audiencyjnej w otwartej lektyce. Przystal ostatecznie na to, by Corfe wzial go za reke i poprowadzil. -Byles moim przewodnikiem na gorszych drogach niz ta - stwierdzil, kiedy czekali na fanfary zapowiadajace ich wejscie. - Ostatni raz prosze cie, bys byl moimi oczami, Corfe. Odziani w liberie odzwierni otworzyli drzwi. Przed Corfem i Macrobiusem zalsnil polerowany marmur posadzki. Po obu stronach waskiego przejscia stloczyly sie setki ludzi: szlachty, dworakow, sluzacych i zwyklych pieczeniarzy. Wszyscy wyciagali szyje, zeby dojrzec pontyfika, ktorego dawno uznano za zmarlego. Na drugim koncu sali, ktory w tej chwili wydawal sie Corfe'owi odlegly o setki metrow, polyskiwaly srebrem i zlotem torunnanskie trony. Dwa z nich zajmowali krol Lofantyr i jego matka, krolowa wdowa. Trzeci, przeznaczony dla mlodej krolewskiej malzonki, byl pusty. Trabki ucichly. Macrobius sie usmiechnal. -Chodzmy, Corfe. Krol udzieli nam audiencji. Najglosniejszymi dzwiekami w sali byl tupot wojskowych buciorow Corfe'a i szuranie sandalow pontyfika. Moze daloby sie tez slyszec cichutenki szmer, ktory przebiegl przez tlum na widok zolnierza w sfatygowanej zbroi i okrutnie okaleczonego starca. Katem oka Corfe widzial, ze niektorzy z gosci zerkaja z nadzieja ku drzwiom, jakby spodziewali sie, ze lada chwila z nalezyta pompa wyjdzie z nich prawdziwy pontyfik z przewodnikiem. Pocil sie jak ruda mysz, kiedy szli przez sale. Chlonal wzrokiem niezwykle rozmiary gmachu, wysokie, lukowate sklepienie, wsparte na kamiennych przyporach i dzwigarach z czarnego cedru, olbrzymie zyrandole... Nagle zauwazyl biegnace pod sufitem galerie, a na nich mrowie wpatrzonych w niego ludzi, odzianych w stroje we wszystkich kolorach teczy. Zaklal pod nosem. Zle sie czul na salonach, spetany etykieta i regulami politycznych gierek. Macrobius scisnal jego reke. Sprawial wrazenie rozbawionego, co jeszcze bardziej rozdraznilo Corfe'a. Wolna dlon slizgala mu sie na rekojesci szabli, tej samej, ktora zabral martwemu Torunnaninowi na Trakcie Zachodnim. Odzyly wspomnienia. Przypomnial sobie pieklo Aekiru, chaos i ryk plomieni, jakie moglyby towarzyszyc koncu swiata. Przypomnial sobie dlugie, paskudne noce odwrotu, walke o Wal Ormanna, desperacje i wscieklosc napierajacych Merdukow, ogluszajacy huk nieprzyjacielskiej artylerii, niekonczace sie zabijanie i stosy trupow, od ktorych wezbral Searil. Przypomnial sobie twarz zony, kiedy widzieli sie ostatni raz. Doszli do konca sali. Na twarzy krola Torunny, ktory przygladal sie im z podwyzszenia, malowalo sie lekkie zdziwienie. Jego matka spokojnie taksowala przybyszow wzrokiem. Corfe zasalutowal. Macrobius stal i milczal. Ktos zakaszlal, a potem szambelan trzykrotnie zastukal laska w podloge i wycwiczonym, donosnym glosem, ktory rozbrzmial w calej sali audiencyjnej, oznajmil: -Jego Swiatobliwosc Wielki Pontyfik Krolestw Zachodu, pralat Aekiru, glowa Kosciola Swietego, Macrobius Trzeci... Z panika w oczach zerknal na Corfe'a. Bylo widac, ze nie ma zielonego pojecia, kim jest poobijany towarzysz pontyfika. -Corfe Cear-Inaf, pulkownik z garnizonu na Wale Ormanna, dawny podkomendny Johna Mogena w Aekirze - dokonczyl Macrobius glosem tak czystym i donosnym, jakiego Corfe jeszcze z jego ust nie slyszal. Pontyfik nie przemawial w taki sposob, nawet kiedy wyglaszal kazanie na wale. - Badz pozdrowiony, moj synu - dodal pod adresem Lofantyra. Krol Torunny zawahal sie, a potem zszedl z podwyzszenia, zamiatajac posadzke czerwono-czarna szata. Diadem na jego czole zalsnil w blasku zyrandoli, kiedy ukleknal przed Macrobiusem i pocalowal pierscien na jego palcu, ten sam, ktory Martellus podarowal pontyfikowi na Wale Ormanna. Prawdziwy pontyfikalny pierscien dawno zaginal. -Witaj w Torunnie, Wasza Swiatobliwosc - powiedzial. Corfe zdazyl pomyslec, ze krol przemowil dosc sztywno i nienaturalnie, ale w ostatniej chwili przypomnial sobie o dobrych manierach i uklonil sie nisko. -Wasza Wysokosc... Lofantyr skinal mu glowa i wzial Macrobiusa za reke. Zaprowadzil go do pustego tronu i pomogl usiasc. Corfe stal na srodku sali, nie bardzo wiedzac, co ze soba zrobic, az dostrzegl dyskretne skinienie szambelana. Zrobil kilka krokow w strone rozszeptanej teraz cizby. -Stan z boku - wysyczal szambelan i ponownie uderzyl laska o marmur. Lofantyr wstal. Zapadla cisza, w ktorej glos krola, choc mniej donosny od tenoru szambelana, niosl sie daleko: -Witamy dzis na naszym dworze czlowieka bedacego zywym ucielesnieniem wiary, ktora ozywia nasze dusze. Prawowity wielki pontyfik cudem ocalal z szalejacej na wschodzie wojennej pozogi. Macrobius Trzeci zyje i przebywa w Torunnie. Jego obecnosc czyni z naszego miasta tarcze Kosciola. Prawdziwego Kosciola. Kiedy Ojciec Swiety wesprze nas modlitwa, swiadomosc, ze Bog jest z nami i czuwa nad naszym wojskiem, pozwoli torunnanskim zolnierzom, najwiekszej i najbardziej karnej armii swiata, kontynuowac zbozne dzielo rozpoczete niedawno na Wale Ormanna. Nasze tercios wyszyja na proporcach pamiatki kolejnych wiktorii, a nasz sztandar wkrotce znow zalopocze na blankach Aekiru. Poganie zostana odparci za Ostian, do dzikiego, bezboznego kraju, z ktorego przybyli... I tak to szlo. Corfe nie sluchal. Byl zmeczony, a kiedy opadla fala adrenaliny, ktora podtrzymywala go w marszu przez sale, poczul sie oklaply jak pusty buklak. Dlaczego Martellus tak sie uparl, zeby go tu wyslac? -Powiadam wiec zasiadajacemu w Charibonie uzurpatorowi, ze nie jest herezja uznanie prawdziwego duchowego przywodcy Kosciola, tak jak nie jest nia obrona wschodniej flanki naszego swiata przed niewiernymi. Torunna, Hebrion i Astarac reprezentuja prawdziwy Kosciol i prawdziwa wiare. To charibonskiego samozwanca nalezy napietnowac i nazwac heretykiem. Mowa dobiegla konca i rozlegl sie gwar ozywionych rozmow. Ludzie zbijali sie w grupki i rozchodzili po calej sali, a z bocznych drzwi wylaniali sie sluzacy, niosac srebrne tace z karafkami wina i mocniejszych trunkow. Krol napelnil postawiony przed Macrobiusem kielich. Rozmowy przycichly, kiedy wielki pontyfik wstal i uniosl puchar czerwonego jak krew napitku. -Jestem slepcem. Zrobilo sie cicho jak makiem zasial. -Tak, to ja, Macrobius. Wydostalem sie z ruin Aekiru, w ktorych wielu innych zostalo pogrzebanych. Nie jestem jednak tym samym czlowiekiem co dawniej. Stoje przed wami... - Odwrocil glowe. Krolowa wdowa wstala i ujela go pod lokiec. -W pospiechu powitan zapomnielismy o zmeczeniu Jego Swiatobliwosci - powiedziala. - Musi odpoczac. Zanim jednak uda sie do przygotowanych dla niego komnat, poprosmy go o blogoslawienstwo. Niech poblogoslawi nas prawdziwy ojciec Kosciola. -Blogoslawienstwo! - podchwycili dworacy stojacy najblizej tronow. - Poblogoslaw nas, Wasza Swiatobliwosc! Macrobius wahal sie przez chwile. Corfe odniosl zdumiewajace wrazenie, ze pontyfikowi grozi jakies niebezpieczenstwo. Zaczal sie przepychac w strone podwyzszenia, ale kiedy dotarl na skraj cizby, droge zastapil mu szereg halabardzistow. Szambelan, jak spod ziemi, wyrosl u jego boku. -Ani kroku dalej, zolnierzu - szepnal. Corfe przeniosl wzrok na podwyzszenie. Macrobius stal przez chwile nieruchomo, a krolowa wdowa usmiechala sie z coraz mniejszym entuzjazmem. W koncu pontyfik uniosl reke w znajomym gescie. Wszyscy opuscili glowy. Wszyscy poza straznikami, ktorzy pilnowali Corfe'a. Blogoslawienstwo zajelo doslownie chwile, po ktorej odziani w szkarlatne kaftany sluzacy pomogli pontyfikowi zejsc z podwyzszenia i wyprowadzili go z sali przez drzwi za tronem. Lofantyr i Odelia usiedli na swoich miejscach i atmosfera w sali zaczela sie rozluzniac. Zabrzmialy glosniejsze rozmowy, zawtorowal im brzek kieliszkow, z galerii poplynely dzwieki lutni i mandolin. Kobiecy alt wzniosl sie w piesni o Levangore, zaglowcach, zapomnianych wyspach i innych romantycznych bzdurach. Sluzacy zaproponowal Corfe'owi wino, ale pulkownik pokrecil glowa. Powietrze zgestnialo od perfum, ktore, niczym kadzidlo, zdawaly sie buchac wprost z bialych kobiecych szyj. Goscie dyskutowali z ozywieniem. Najwyrazniej przybycie Macrobiusa mialo znacznie donioslejsze konsekwencje, niz przypuszczal Corfe. -Co mam teraz zrobic? - spytal ostro szambelana. Czul, ze wzbiera w nim zlosc, ale nie byl jeszcze pewien jej zrodla. Szambelan spojrzal na niego takim wzrokiem, jakby zdziwil sie, ze przewodnik pontyfika jeszcze jest w sali. Byl wysoki, ale chudy jak szczapa; Corfe moglby go zlamac na pol na kolanie. -Napij sie wina, pozabawiaj panie rozmowa. Ciesz sie urokami cywilizacji, zolnierzu. -Dla ciebie jestem pulkownikiem. Szambelan zamrugal i usmiechnal sie lekcewazaco. Spojrzal na Corfe'a badawczo, jakby chcial wyryc sobie w pamieci obraz jego rysow, a potem odwrocil sie i zniknal w tlumie. Corfe zaklal pod nosem. -Ubral sie pan tak specjalnie na audiencje czy tez z natury jest pan elegancki? - zabrzmial nagle kobiecy glos. Corfe sie odwrocil. Tuz obok staly cztery osoby: dwie damy opieraly sie na ramionach dwoch kawalerow, ubranych w salonowe wersje torunnanskich mundurow. Mezczyzni przygladali sie mu z mieszanina pogardy i ostroznosci w oczach, kobiety zas byly szczerze rozbawione. -Podrozowalismy w pospiechu - odparl, kierowany resztkami uprzejmosci. -Jakaz to byla wzruszajaca scena. - Druga z kobiet zachichotala. - Stary pontyfik w stroju zebraka i jego znuzony droga opiekun. Zaden nie wiedzial, kto na kim powinien sie wesprzec. -Ani kto kogo wlasciwie prowadzi - dodala pierwsza i wszyscy czworo parskneli smiechem. -Ale to jednak spora ulga dowiedziec sie, ze nasz krol nie jest juz heretykiem - ciagnela. - Przypuszczam, ze cala szlachta dziekuje Bogu za ten szczesliwy traf. -Chyba sie zapomnielismy - zmitygowal sie jeden z mezczyzn. Uklonil sie. - Chorazy Ebro ze strazy krolewskiej. A to chorazy Callan. Nasze towarzyszki to damy dworu: pani Moriale i pani Brienne. -Pulkownik Corfe Cear-Inaf - odburknal Corfe. - Dla was "pan pulkownik". Cos w jego glosie zgasilo wesolosc towarzystwa. Mlodzi oficerowie wyprezyli sie na bacznosc. -Prosze o wybaczenie, pulkowniku - powiedzial Callan. - Nie mielismy zlych zamiarow. Po prostu na dworze krolewskim latwo o taka nieformalna atmosfere. -Ja nie naleze do dworu - oznajmil chlodnym tonem Corfe. Do grupy dolaczyla tymczasem szosta osoba, starszy mezczyzna z ryngrafem z insygniami pulkownika i sumiastymi wasami, ktore opadaly mu ponizej podbrodka. Byl lysy jak kolano. Pod pacha trzymal oficerska palke. -Prosto z Walu Ormanna? - zagadnal glosem, ktory lepiej brzmialby na placu defilad niz w krolewskich komnatach. - Nie bylo wam tam lekko, prawda? Niech nam pan cos opowie. Prosze sie nie wstydzic. Najwyzszy czas, zeby ci palacowi bohaterowie posluchali o prawdziwej wojnie. -To jest pulkownik Menin, rowniez ze strazy palacowej - wyjasnil Ebro, skinieniem glowy wskazujac nowo przybylego. Corfe odniosl wrazenie, ze otacza go morze twarzy, opatrzonych zadnymi rozrywki slepiami. Pocil sie pod pachami, nagle zaczelo mu przeszkadzac bloto na ubraniu i powgniatany pancerz; nawet czubki butow mial czarne od zakrzeplej krwi, w ktorej brodzil w czasie najbardziej zacietych walk. -W Aekirze tez pan byl - ciagnal Menin. - Jak to mozliwe? Wydawalo mi sie, ze nikt z ludzi Mogena nie uszedl z zyciem. A pan ocalal. Nie uwaza pan, ze to dziwne? Czekali. Corfe nie mogl dluzej zniesc ich natarczywych spojrzen. -Prosze mi wybaczyc - powiedzial. Odwrocil sie, przepchnal przez tlum i wyszedl z sali. Czul, jak odprowadzaja go zdumionym wzrokiem. Kuchnia. Wystraszeni sluzacy z wyladowanymi tacami w rekach. Dworak, ktory probowal wskazac mu droge i zostal odepchniety na bok. I wreszcie swieze wieczorne powietrze pod granatowym, wygwiezdzonym niebem. Stal na jednym z wielu niewiarygodnie dlugich balkonow, ktore biegly wokol srodkowych wiez palacu. Za plecami slyszal szczek naczyn w kuchni i przytlumiony gwar rozmow. W dole rozswietlony Torunn ciagnal sie ku polnocy niczym dywan. Na wschodzie jednolita czernia majaczylo Morze Kardianskie. Daleko, daleko na polnocy znajdowal sie obsadzony zmordowanymi ludzmi Wal Ormanna, a za nim rozlegle zimowiska nieprzyjaciela. W swietle gwiazd swiat wydawal sie rozlegly, zimny i dziwnie obcy. Jedyny prawdziwy dom, jaki Corfe znal w zyciu, byl teraz wypalona skorupa, zagubiona w tych ciemnosciach. A jedyna osoba, z ktora chcialby o tym porozmawiac, byl - o dziwo - Macrobius. Obaj wiedzieli, co to strata i wstyd. -Slodki Boze... - jeknal Corfe. Gorace lzy zapiekly go w gardle i zakluly w oczy. Nie dal im splynac po policzkach. - Slodki Boze, dlaczego nie zginalem w Aekirze? Ze srodka znow dobiegly dzwieki muzyki. Do mandolin dolaczyly piszczalki i bebenki, laczac sie w zwawej melodii marsza - takiego w ktorym dobrze wymachuje sie do taktu rekami. Corfe oparl glowe o zimna zelazna balustrade i kurczowo zacisnal powieki, zeby nie widziec podsuwanych przez pamiec obrazow. CZTERY Po pierwszym strzale zyjace w zatoce morskie ptaki zerwaly sie do lotu i kwilac zalosnie, zaczely zataczac kregi nad statkami. Fontanna wody wytrysnela o dobry kabel od bakburty karaki.-Calkiem niezle - przyznal niechetnie Dietl. - Jestesmy ustawieni do nich burta, mogliby do nas strzelac jak do kaczek, ale pirackie galeasy niosa tylko lekkie bombardy na dziobach. Nie moga strzelac z burt, bo maja wiosla. Za to nie zdziwie sie, jak nas dogonia i zaatakuja abordazem. -Nie uciekniemy im? - spytal Abeleyn. Jak na hebrionskiego krola przystalo, byl calkiem niezlym zeglarzem, ale znajdowali sie na statku Dietla. A kapitan znal swoja karake jak nikt inny. -Nie, panie. Na wioslach zawsze nas dojda, nawet pod wiatr. Jesli zas chodzi o te krypy, ktorymi plyna twoi ludzie, panie, to jednoreki wioslarz by je przegonil. O nie, oni chca tej walki i beda ja mieli. Nieufnosc, z jaka Dietl poczatkowo traktowal obecnosc krola na pokladzie rufowym, ulotnila sie w obliczu niebezpieczenstwa i teraz rozmawiali jak rowny z rownym. Wszystkie dziala na karace przygotowano do strzalu, zalogi stloczyly sie wokol nich z wyciorami, przybitkami, grajcarami i lontami - zwyklymi rekwizytami kazdego artylerzysty, zarowno na morzu, jak i na ladzie. Nieliczna zaloga wynajetej w Candelarii karaki zostala uzupelniona zolnierzami z krolewskiej eskorty, w wiekszosci niezle obeznanymi z bronia palna. Poklad wysypano piaskiem, zeby w ogniu walki ludzie nie slizgali sie na wlasnej krwi. Zwiniete wolnopalne lonty zarzyly sie razno w uchwytach. Co bystrzejsi kanonierzy juz kierowali lufy metalowych potworow w strone smuklych galeasow, ktore z wypelnionymi wiatrem snieznobialymi zaglami przypominaly stado lecacych labedzi. Jednym z powodow, dla ktorych Abeleyn wynajal te wlasnie karake, bylo jej solidne uzbrojenie. Na glownym pokladzie niosla tuzin brazowych rarogow, ktore z jedenastostopowych luf miotaly dziewieciofuntowe pociski. Na rufie stalo szesc pieciofuntowych falkonow o krotszych, dziewieciostopowych lufach, na forkasztelu zas rozmieszczono dwufuntowe falkonety na obrotowych podstawach, przeznaczone do razenia przeciwnikow przy abordazu. Ospale nefy, wlokace sie po wzburzonym morzu mile za karaka, byly slabiej uzbrojone, ale wiozly lwia czesc krolewskiej eskorty - lacznie ponad trzystu swietnie wyszkolonych hebrionskich zolnierzy. Nieprzyjaciel, ktory chcialby sie wedrzec na ich poklad, musialby sie wykazac nie lada uporem. Abeleyn zdawal sobie sprawe, ze na kazdym galeasie moze plynac podobna liczba ludzi, ale korsarze z pewnoscia nie dorownywali Hebrionczykom. Poza tym wiedzial, ze to jego scigaja morscy rabusie. W ten pogodny ranek w Zatoce Fimbrianskiej piraci urzadzali sobie polowanie na krola. Duzo by dal, zeby sie dowiedziec, kto im za to zaplacil. Tym razem kula wpadla w wode tuz przed burta karaki, a zaraz za nia swisnela kolejna. Nastepna odbila sie od wody jak plaski kamien, rzucony przez dziecko puszczajace kaczki, i wgryzla sie w kadlub karaki. Rozlegl sie trzask dartego poszycia. Dietl poczerwienial i zwrocil sie do Abeleyna: -Za pozwoleniem, Wasza Wysokosc, chyba najwyzszy czas odpalic dziala. -Prosze bardzo, kapitanie - odparl z usmiechem krol. Dietl przechylil sie przez reling. -Ognia! - rozkazal. Rarogi plunely ogniem i odskoczyly na wozkach od ambrazur. Slup dymu przeslonil na chwile caly poklad, ale polnocny wiatr zaraz przewial go nad forkasztel. Zalogi dzial, nie czekajac na wynik pierwszego strzalu, zaczely ladowac rarogi; bardziej doswiadczeni strzelcy wdrapywali sie na nadburcia, skad mogli dokladniej ocenic odleglosc do celu. Abeleyn nie odrywal wzroku od pirackiej flotylli: wygladalo na to, ze salwa burtowa nie wyrzadzila galeasom najmniejszej krzywdy. Na dziobach galeasow wykwitly obloczki dymu, chwile pozniej dal sie slyszec huk wystrzalow i wysoki wizg tnacych powietrze pociskow. Kule podziurawily grotzagiel i fortopsel, na poklad posypaly sie strzepy takielunku. -Wstrzelali sie - stwierdzil z marsowa mina Dietl. - Szykuje sie ostra przeprawa. Zanim Abeleyn zdazyl odpowiedziec, zagrzmiala druga salwa z karaki. Woda bryznela wysoko wokol galeasow, a zagle jednego z nich zatrzepotaly ogluszajaco, gdy scieta stenga runela na poklad. Zaloga karaki powitala celny strzal ochryplymi wiwatami, nie przestajac zwijac sie przy rarogach jak w ukropie. -Hej tam, na pokladzie! - zawolal obserwator z bocianiego gniazda. - Zmieniaja kurs! Ida na nefy! Abeleyn rzucil sie do relingu rufowego: rzeczywiscie, polnocny, wolniejszy dywizjon galeasow skrecal ostro na wiatr. Piraci zrzucili zagle i okrety szly na samych wioslach kursem zachod, polnocny zachod, liczac na przechwycenie nefow. Trzy pozostale galeasy wyraznie przyspieszyly; ich wiosla zanurzaly sie i wynurzaly w niewiarygodnym tempie. Dziobami mierzyly prosto w karake. Kolejna salwa. Galeasy szly od bakburty. W tej chwili od karaki dzielilo je pol mili, ale blyskawicznie zmniejszaly dystans. Ktorys z pociskow strzaskal rzad wiosel i wiatr od razu zepchnal okaleczony galeas z kursu. Zaloga - z tej odleglosci podobna do mrowek - rzucila sie brasowac reje. Swisnely kolejne pociski. Niektore trafily. Wymiana ognia przybierala na sile, artylerzysci na karace krzatali sie przy dzialach jak akolici spelniajacy zachcianki okrutnych bogow. Karaka slala piratom salwe za salwa, az moglo sie wydawac, ze huk, zar i gryzacy dym tworza dziwaczna, lecz nieodlaczna atmosfere diabelskiego tajfunu, w ktory sie na oslep wpakowali. Poklad dygotal pod stopami krola, gdy rarogi pluly ogniem, odjezdzaly w tyl, a potem, zaladowane, znow podjezdzaly do furt dzialowych. Salwy stracily na regularnosci, kiedy kazda z artyleryjskich zalog znalazla wlasny rytm, pozniej zas rozpetala sie prawdziwa burza, gdy galeasy zblizyly sie na odleglosc strzalu z arkebuza. Halas i blyski wzmogly sie jeszcze bardziej, kiedy zalogi zaczely razic sie takze ogniem z pistoletow. Wtedy tez kilka nastepujacych szybko po sobie salw wroga dosieglo celu. Z pokladu karaki dobiegly trzaski i krzyki. W klebach dymu Abeleyn dostrzegl, jak jeden z rarogow przewraca sie i toczy pod przeciwlegla burte. Caly okret zadygotal. Jeknelo naprezone drewno, deski pekly i metalowy potwor zniknal pod pokladem, pociagajac za soba kilku wrzeszczacych ludzi. Poklad byl juz pokryty krwia, odlamkami drewna i strzepami konopnych lin, ale artylerzysci nie ustepowali pola: raz za razem przetaczali rarogi na stanowiska i przytykali lonty do panewek. Rozdzierajacy uszy grzmot nie milkl ani na chwile, a towarzyszyly mu iscie piekielne rozblyski ognia. Jakis nierozgarniety duren wypalil z raroga, nie umocowawszy go uprzednio do furty dzialowej, i od ognia z lufy zajely sie wanty. Do akcji natychmiast wkroczyla ekipa strazakow: beczkami nabierali wode z morza i gasili plomienie. Okretowy ciesla, zataczajac sie, wszedl na poklad rufowy. -Jak sie miewa nasza lajba, Burianie? - spytal Dietl. Twarz mial czarna od prochu. -Zalatalismy dwie dziury pod linia wodna i zabezpieczylismy te armate pod pokladem, ale mamy cztery stopy wody i caly czas jej przybywa. W ladowni musi byc jakis przeciek, do ktorego nie moge dotrzec. Potrzebuje wiecej ludzi, kapitanie. Musze poprzestawiac ladunek i dobrac sie do tej dziury, bo inaczej za pol wachty pojdziemy na dno. -Dostaniesz ich. - Dietl skinal glowa. - Wez polowe zalog falkonow z rufy, ale pospieszcie sie. Ci ludzie niedlugo beda nam bardzo potrzebni. Przypuszczam, ze piraci sprobuja abordazu. -A nie taranowania? - zdziwil sie Abeleyn. Gruchnela nastepna salwa i Dietl z Abeleynem musieli krzyczec, zeby w ogole sie slyszec. -Nie, panie! Jesli to o ciebie im chodzi, beda chcieli wziac cie zywcem, a staranowany okret moze w try miga pojsc na dno. Poza tym sa juz ciut za blisko, zeby nabrac odpowiedniego rozpedu. Zostaje im abordaz. Maja dosc ludzi; na tych trzech galeasach plynie pewnie z tysiac chlopa, a nas jest dziesiec razy mniej. Wejda tu jak nic. -W takim razie musze zabrac moich ludzi od dzial, kapitanie. -Panie, ja... -Natychmiast. Nie ma czasu do stracenia. Abeleyn osobiscie obszedl stanowiska armatnie i zebral zolnierzy, ktorzy wsiedli z nim na poklad karaki. Odrzucili wyciory, siegneli po arkebuzy i zaczeli sie przygotowywac do odparcia abordazu. Abeleyn zerknal na nieprzyjacielskie statki. Zrzucily zagle, ale i tak znajdowaly sie niewiarygodnie blisko, a ich poklady czernialy od ludzkiej cizby. Bombardy nie milkly ani na sekunde. Marynarze na karace tez pomalu odstepowali od dzial, wyciagali arkebuzy, kordelasy i dlugie piki. Na forkasztelu zagraly obrotowe falkonety. Ich pociski stracaly pojedyncze sylwetki z dziobow galeasow. Kiedy cos nagle uderzylo w karake od strony rufy, Abeleyn runal na poklad. Zaloga jednego z pirackich okretow zarzucila juz haki abordazowe, przyciagnela karake i wdrapywala sie na jej burte z pokladu nizszego galeasa. Korsarze calymi dziesiatkami przelazili przez nadburcie, krzyczac i wymachujac kordelasami. Abeleyn wstal i podbiegl do jednego z porzuconych rarogow. -Do mnie! - zawolal. - Do mnie! Kilkunastu ludzi rzucilo sie mu na pomoc. Byli wsrod nich zarowno odziani w plotno marynarze, jak i zolnierze w krolewskich kaftanach. -Nizej, nizej mierzyc! Szybciej! Zostaw ten wycior! Laduj! Morze twarzy w wycieciu ambrazury, jedna z nich rozharatana ostrzem halabardy. Zgraja korsarzy, ktorzy przesadziwszy nadburcie, trafiaja na mur migocacych ostrzy. Zaloga karaki bronila sie jak garnizon oblezonej twierdzy. Poklad zatrzeszczal i zadygotal drugi raz, kiedy nastepny galeas przybil do burty. Stojacy na rejach piraci rzucili haki abordazowe, placzac takielunek i ciasniej wiazac statki. Od dziobu falkonety siekly powietrze kartaczami, ktore mialy ciac petajace karake liny. -Wyzej! Wyzej, do diaska! - ryknal Abeleyn. Ludzie pod jego komenda dzwigneli tyl raroga, krol zas podparl go zaklinowanymi szczapami drewna i porzuconymi kordelasami. Napastnicy zdobyli przewage na srodokreciu i pomocnicy Abeleyna znalezli sie w wirze wscieklej walki wrecz, i to w takim scisku, ze nie mogli nawet porzadnie zamachnac sie mieczem. Jezeli ktos upadl, inni natychmiast go tratowali. Na poczatku padlo kilka strzalow z arkebuzow, ale zaraz rozgorzala krwawa bitwa na bron biala. Abeleyn nie zwracal na nia uwagi. Porwal z pokladu dymiacy lont - przy tej okazji tlum powalil go na kolana - i dzgnal rapierem czyjas wykrzywiona w skowycie twarz, ale bron wysliznela mu sie z reki, kiedy pchniety pirat padl na wznak. Przytknal lont do panewki raroga. Blysnelo. Rozlegl sie ogluszajacy ryk i powodowany sila odrzutu rarog zsunal sie z loza, miazdzac pod soba paru napastnikow. Zolnierze Abeleyna natarli z animuszem, a zza burty dobiegla piekielna kakofonia wrzaskow. Abeleyn zlapal sie relingu, dzwignal na nogi i wyjrzal przez bakburte. Kula trafila prosto w kolyszacy sie w dole galeas i chyba przeszla na wylot przez kadlub i poszycie, bo poklad juz znajdowal sie niebezpiecznie blisko powierzchni wody, a zaloga skakala w panice w spienione fale. Okret byl stracony. Za to napastnicy z drugiego galeasa cala chmara napierali na srodokrecie, przewyzszajac obroncow liczba w stosunku piec do jednego. Abeleyn chwycil ulamana pike i uniosl ja wysoko. -Do kaszteli! - zawolal. - Odwrot do kaszteli! Opuscic srodokrecie! Jego ludzie zrozumieli i cal po calu, z mozolem zaczeli przebijac sie w strone wysokich kaszteli na dziobie i rufie, ktore niczym zamkowe wieze gorowaly nad srodkowa czescia karaki. Na prowadzacych do nich schodach rozgorzal krwawy boj, kiedy piraci probowali ruszyc w slad za obroncami i zostali odparci. Abeleyn wycofal sie na poklad rufowy, gdzie zastal juz Dietla. Kapitan przytrzymywal konce zawiazanej ponizej lokcia sznurowej opaski. Stracil dlon. -Arkebuznicy! Formowac szyk! - wydarl sie Abeleyn. Nie widzac w poblizu zadnego z oficerow, komenderowal zolnierzami i sztorcowal ich jak zwykly sierzant. - Ruszac sie, przeklete sukinsyny! Prezentuj bron! Marynarze, odwrocic dziala! Ladowac kartaczami i celowac w srodokrecie! Szybciej! Hebrionczycy staneli w nierownym dwuszeregu na skraju pokladu rufowego i wymierzyli arkebuzy w falujacy tlum w dole. -Ognia! Plomienie bluznely z luf. Salwa zachwiala przednim szeregiem napierajacych z dolu korsarzy, ludzie spadali ze schodow, stracajac idacych za nimi. Srodokrecie stalo sie jednym wielkim klebowiskiem konczyn i twarzy. -Ognia! - ryknal Dietl. Sekunde pozniej zagrzmialy dwa falkony, ktore marynarze doslownie przed chwila wycelowali w tlum. Dwie grupy piratow padly sciete kartaczami. Nadburcia karaki pokryly sie warstwa krwi i wnetrznosci, wydartych z cial przez tysiace szrapneli. Z forkasztelu strzelil salwa drugi oddzial arkebuznikow. Trup slal sie gesto. Dziobowe falkonety prazyly niemal pionowo w dol. Czesc zlapanych w krzyzowy ogien korsarzy probowala uciekac pod poklad przez strzaskane pokrywy lukow, wiekszosc jednak wybrala skok za burte. Dziesiatki trupow zascielaly cuchnacy poklad. Palba na pokladzie ustala. Z polnocy dobiegal huk salw burtowych - to nefy walczyly o zycie z drugim pirackim dywizjonem - ale atak na karake zostal odparty. Jeden z galeasow tonal, woda siegala mu juz do szpigatow, a dziob zniknal pod powierzchnia. Drugi oddalal sie powoli w dryfie, po tym, jak piraci przecieli laczace go z karaka liny. Trzeci krazyl na granicy zasiegu arkebuzow jak czujny ogar wokol zapedzonego w kozi rog jelenia. Wszedzie dookola w wodzie unosily sie zwloki, zywi ludzie, kawalki desek i odlamki rej. -Teraz nas staranuja, jesli tylko nadarzy sie okazja - wysapal Dietl. Pod maska z krwi i brudu twarz mial biala jak papier. Zdrowa reka podtrzymywal kikut, z ktorego mimo zalozonej opaski tryskaly cienkie struzki krwi. W krwistej masie bialo polyskiwaly kosci. - Najpierw sie oddala, zeby sie rozpedzic i pozbierac ludzi. Musimy ich zalatwic, poki sa w zasiegu. -Do dzial! - rozkazal Abeleyn. - Sierzancie Orsini, prosze wziac szesciu ludzi i aresztowac wszystkich piratow, ktorzy ocaleli na pokladzie. A wy, chlopcy, ladujcie rarogi na sterburcie. My im jeszcze pokazemy! - Nachylil sie nad lukiem do sterowki, gdzie marynarze przy kole sterowym przez cala bitwe nie pozwalali karace zejsc z kursu. - Kurs na poludnie! -Tak jest, kapitanie! To znaczy: tak jest, Wasza Wysokosc! Abeleyn sie rozesmial. Przepelniala go niezwykla radosc; cieszyl sie, ze zyje, ze dowodzi, ze trzyma swoj los w garsci, mierzy sie z problemami, ktore sa bliskie, namacalne i mozna sie z nimi uporac raz na zawsze. Artylerzysci zbiegli z kaszteli na srodokrecie i zaczeli ladowac stojace przy sterburcie rarogi, ktore do tej pory nie oddaly ani jednego strzalu. Zaloga galeasa probowala tymczasem zbrasowac olbrzymie lacinskie zagle. Oba okrety mial wiatr od rufy, lecz plynaca pod rejowymi zaglami karaka umiala go lepiej wykorzystac. I wyprzedzala przeciwnika. -Sternik! - ryknal Dietl. O dziwo, jego slabnacy glos zabrzmial teraz calkiem donosnie. - Na moja komende kurs poludniowy zachod! -Tak jest! Kapitan zamierzal przeciac droge galeasowi i poszatkowac go salwa ze sterburty. Abeleyn rozejrzal sie w poszukiwaniu reszty okretow. Z jednego zostal tylko maszt, sterczacy nad zasmiecona powierzchnia morza. Drugi refowal zagle i zbieral ocalalych z nieudanego abordazu piratow: na wodzie unosily sie jeszcze dziesiatki zywych ludzi. Karaka coraz wyrazniej wysuwala sie naprzod. Artylerzysci - ci ktorzy przezyli - kleczeli przy rarogach nieruchomo jak posagi. Wolnopalne lonty dymily sino w rekach kapitanow. Wszyscy czekali na rozkaz. -Czy kiedy strzelimy w galeas od dziobu, nie bedzie nas mogl juz staranowac? - spytal Abeleyn Dietla. -Moglby, ale na razie brakuje mu impetu, zeby nam powazniej zaszkodzic. Wiosla ma potrzaskane, a wiatr od rufy mu nie sluzy. Bedziemy go ostrzeliwac do momentu zderzenia. Galeas znalazl sie juz na baksztagu od sterburty. Z jego strony padlo kilka chaotycznych strzalow z arkebuza, ale widac bylo, ze zaloga koncentruje sie raczej na brasowaniu rej i zapedzeniu wioslarzy do pracy. -Kurs poludniowy zachod! - krzyknal w glab luku Dietl. Karaka pieknym lukiem skrecila w prawo, zwracajac sie burta w strone dziobu sunacego za nia galeasa. Tuz pod powierzchnia wody mignal zlowrogi taran, kiedy Dietl resztkami sil zawolal: -Ognia! Piekielny halas zburzyl wzgledny spokoj morza. Rarogi rozpoczely swoj morderczy taniec. Strzelcy obnizyli lufy dzial, zeby skompensowac przechyl na bakburte kladacej sie w skret karaki. Z tej odleglosci kule musialy wbic sie w dziob galeasa i przeszyc go na wylot, do samej rufy, powodujac niewiarygodne zniszczenia. Abeleyn patrzyl, jak odlupane od kadluba ciezkie belki wylatuja wysoko w powietrze. Grotmaszt zachybotal sie, gdy pocisk przeszyl go u podstawy, i zwalil do morza, wydzierajac szeroka wyrwe w burcie. Galeas szarpnal sie i przechylil na bakburte, ale nie zwolnil. Taran zalsnil jak grot wloczni. I uderzyl w srodek burty karaki. Od wstrzasu Abeleyn zachwial sie, a Dietl runal jak dlugi na poklad. Artylerzysci ladowali i strzelali bez wytchnienia, zasypujac bezbronny piracki okret gradem zelaza. Poklad galeasa splywal krwia, ze szpigatow tryskaly czerwone fontanny. Ludzie skakali na oslep za burte, byle tylko uniknac morderczego ostrzalu. Grupa desperatow probowala wdrapac sie na burte karaki, ale z latwoscia odparto ten atak i zepchnieto ich do morza. -Ster lewo na burt! - krzyknal Abeleyn do sternikow. Dietl lezal nieprzytomny w kaluzy wlasnej krwi. Rozlegl sie gleboki, jekliwy zgrzyt, karaka zadygotala i poddala sie wiatrowi, ktory odepchnal ja od nieprzyjaciela. Poruszala sie ociezale, niczym wyczerpany gladiator, ktory wie, ze zadal swoj najlepszy cios i na nic wiecej go nie stac, ale przynajmniej oderwala sie od dogorywajacego galeasa. Na jego pokladzie w kilku miejscach wybuchl pozar. Nikt juz nie dowodzil trawionym przez ogien statkiem, ktory dryfowal z wiatrem. Trzeci galeas podjal z wody tylu piratow, ilu mogl, i zaczal uciekac. Z rozpostartymi zaglami umykal na poludniowy wschod jak sploszony ptak, zostawiwszy za soba dziesiatki bezradnych rozbitkow. Na plonacym galeasie doszlo do eksplozji, belki i reje polecialy w powietrze. Abeleyn zdzieral sobie gardlo, komenderujac ludzmi, kiedy rozzarzone odlamki spadly w takielunek i wzniecily kilka minipozarow. Zmordowana zaloga wdrapala sie na wanty i zdlawila plomienie. Burian, ciesla okretowy, wspial sie na poklad rufowy. Wygladal jak zmokly szczur. -Gdzie kapitan, panie? -Jest niedysponowany - odparl chrapliwym glosem Abeleyn. - Mozesz zlozyc meldunek mnie. -Caly czas nabieramy wody, w ladowni jest juz szesc stop. Statek pojdzie na dno za jakas wachte, moze dwie. Nie damy rady zalatac dziury po taranie. -W porzadku. - Abeleyn skinal glowa. - Wracajcie pod poklad i pracujcie dalej. Ja wydam rozkazy, skierujemy sie prosto ku hebrionskim wybrzezom. Moze nam sie uda. Nagle u jego boku pojawil sie Dietl. Chwial sie jak pijany, ale stal o wlasnych silach. -Kurs na ujscie Habriru - powiedzial. - Zachod, poludniowy zachod. Dotrzemy tam w pol wachty. Bog mi swiadkiem, ze ta krypa dowiezie nas na lad! To jeszcze nie koniec - ani jej, ani moj. -Wezcie go pod poklad - polecil Abeleyn ciesli, kiedy Dietl znow stracil przytomnosc. Burian przerzucil sobie kapitana przez ramie jak worek, wszedl na zejsciowke i wrocil do swoich zajec - czyli do opozniania chwili zatoniecia karaki. -Wasza Wysokosc... Sierzant Orsini wygladal jak krwawy zwiastun zaglady. -Slucham, sierzancie. -Chodzi o nefy, Wasza Wysokosc. Te skurczybyki zatopily oba. -Co takiego?! - Abeleyn doskoczyl do relingu na sterburcie. Daleko na polnoc od miejsca, w ktorym sie znajdowali, dostrzegl chmure dymu, dwa galeasy i dwa plonace kadluby: jednego nie byl w stanie rozpoznac, drugi zas z pewnoscia nalezal do szerokiego nefa, ktory plynal w jego orszaku. Nad okretem rozkwitla kula ognia. Po chwili wiatr przyniosl grzmot eksplozji. - Juz po nich. Bitewny zapal zgasl, jego miejsce zajely zal i zmeczenie. Stracil trzystu najlepszych ludzi. Nawet gdyby karaka wyszla ze starcia bez szwanku, straciliby cale godziny, halsujac pod wiatr i szukajac ocalalych z pogromu zolnierzy. A dla dwoch pozostalych galeasow byliby lakomym kaskiem. Nie, nastal czas odwrotu. I Abeleyn-monarcha musial sie z tym pogodzic - nawet jesli Abeleyn-zolnierz wzdragal sie przed takim wyjsciem. -Ktos mi za to zaplaci - powiedzial spokojnym, cichym glosem, od ktorego Orsiniego przeszly ciarki. Ale krol juz wrocil do biezacych spraw. -Chodz - dodal swoim zwyklym tonem. - Ten statek musi dobrnac do ladu. PIEC Brat Columbar rozkaszlal sie znowu i wytarl usta rekawem habitu.-Na krew Swietego, Albrecu! Jakim cudem wytrzymales w tej norze trzynascie lat? Albrec udal, ze go nie slyszy i podniosl wyzej lampe. Swiatlo padlo na szorstki kamienny mur. Columbar byl antylianinem, podobnie jak Albrec, i mial taki sam brazowy habit. Zwykle pomagal bratu Philipowi przy grzadkach z ziolami, ale kiedy przed tygodniem przemarzl, zmogla go choroba i przydzielono go do lzejszych prac w skryptorium. Do podziemi zapuscil sie przed dwoma dniami w poszukiwaniu pergaminu, nadajacego sie na bibule dla skrybow, i przez przypadek znalazl stary dokument, ktory bez reszty zaprzatnal uwage pomocnika bibliotekarza. -Kiedys byly tu polki - powiedzial Albrec, wodzac palcami po glebokich rowkach w murze. - Kamien jest nieociosany, tak jakby sciane stawiano w pospiechu, nie dbajac o jej wyglad. -Bo i kto by ja tu przyszedl podziwiac? Columbar mial olbrzymi nos (w tej chwili czerwony i zakatarzony), a dzieki tonsurze zostaly mu na glowie tylko mizerne czarne klaczki za uszami. Szczycil sie tym, ze - jak sam mawial - jest prawdziwym synem tej ziemi. Pochodzil z malego ksiestwa Touronu, z chlopskiej rodziny. Na odpowiedniej glebie umial wyhodowac doslownie kazda rosline, dlatego tez w Charibonie powierzono mu hodowle tymianku, miety i pietruszki na stol wikariusza generalnego oraz ziol na oklady dla chorych. Albrec podejrzewal, ze umiejetnosc czytania ogranicza sie u Columbara do wlasnego imienia oraz paru wyswiechtanych ustepow z katechizmu, ale wsrod czlonkow pomniejszych zakonow Kosciola analfabetyzm nie byl niczym niezwyklym. -Gdzie jest ta dziura, w ktorej znalazles pergamin? - zapytal Albrec. -Tutaj... Nie, tu, gdzie zaprawa sie kruszy. Cud, ze biblioteka jeszcze sie nie zawalila, jezeli ma takie fundamenty. -Jestesmy gleboko ponizej poziomu fundamentow - odparl z roztargnieniem Albrec, dlubiac we wnece jak krolik, ktory poglebia swoja nore. - Te pomieszczenia wykuto w litej skale; wybrano wiekszosc kamienia, pozostawiajac tylko te kolumny na srodku. Cale podziemia to jeden wielki blok skalny. Dlatego dziwi mnie obecnosc tej murowanej sciany. -Fimbrianie zbudowali Charibon, tak jak zbudowali wiele innych zamkow - zauwazyl Columbar, jakby chcial podkreslic, ze wie to i owo o historii miasta. -To prawda. Poczatkowo byla tu zwykla swiecka twierdza. Tutaj, w katakumbach, trzymano najprawdopodobniej zapasy dla garnizonu. -Nie lubie, kiedy nazywasz te podziemia "katakumbami", Albrecu. - Para z oddechu Columbara przeslaniala jego twarz siwa mgielka. - Sa wystarczajaco ponure i bez takich slow. Albrec odwrocil sie nagle. -Co to bylo?! -Niby co? Nic nie slyszalem. Znieruchomieli w bezpiecznej kuli swiatla padajacego z lampy. Okreslenie "katakumby" calkiem niezle opisywalo mroczne komory, w ktorych sie znajdowali. Strop byl tu niski i nierowny, a same sale zostaly wykute w granicie za sprawa niewyobrazalnego wysilku poddanych dawno nieistniejacego imperium. Z dolnych poziomow biblioteki prowadzily tu jedne, jedyne schody, rowniez wyrzniete w litej skale. Nie bez powodu powiadano, ze Charibon wspiera sie na szkielecie gor. W lochach zgromadzono niepotrzebne rupiecie z ostatnich kilku wiekow: stare meble, zaplesniale kotary i gobeliny oraz pokryte rdza szczatki zbroi i broni rozkladaly sie spokojnie w ciemnych zakamarkach. Tutaj, na sam dol, malo kto sie zapuszczal; ponad katakumbami wznosily sie dwa poziomy pomieszczen, a nad nimi rozciagala sie wspaniala, wiekowa biblioteka swietego Garaso. Dolne pietra klasztoru pozostawaly niezbadane od czasow ostatnich cesarzy. Niewykluczone, ze glebiej, pod stopami Albreca i Columbara, ciagnely sie nastepne tunele. -Niech mnie Swiety blogoslawi, jesli rozumiem, dlaczego tu zszedles - szepnal Albrec, caly czas nasluchujac. - Przeciez nie znosisz ciemnosci. -Kiedy monsignor Gambio cie po cos posyla, przynosisz mu to w try miga. Nie obchodzi go, skad to wezmiesz - odparl rowniez szeptem Columbar. - Kiedy okazalo sie, ze w calym skryptorium nie ma ani kawalatka bibuly, wyslal mnie na poszukiwania i zapowiedzial, ze nie zyczy sobie ogladac mojego czerwonego kinola, dopoki bibula sie nie znajdzie. Albrec sie usmiechnal. Zgryzliwy i brodaty Monsignor Gambio, Finnmarkanczyk z pochodzenia, sprawial wrazenie, ze lepiej by sie czul na pokladzie wojennego drakkaru niz w zaciszu skryptorium. Tymczasem dopoki wiek i reumatyzm nie powykrecaly mu groteskowo rak, byl jednym z najlepszych charibonskich skrybow. -Powinienem sie cieszyc, ze uczona ciekawosc zwyciezyla w tobie nad wymogami chwili - zauwazyl Albrec. -Mozesz mi wierzyc, ze drogo za to zaplacilem. -O, znowu to samo! Teraz slyszysz? Zamarli w bezruchu. Gdzies calkiem niedaleko rozlegl sie loskot, odglos przewracanych sprzetow, szczek metalu. Ktos zaklal - cicho, ze zloscia i zupelnie nie po kaplansku. -To Avila. - Albrec odetchnal z ulga. Przylozyl do ust zwinieta w trabke dlon. - Avila?! Tu jestesmy! Przy polnocnym murze! -A gdzie w tej ciemnej norze jest polnoc?! Slowo daje, Albrecu... Zamigotalo swiatelko, wylawiajac z ciemnosci sterty rupieci. Zblizalo sie pomalutku, az przed zakonnikami stanal brat Avila we wlasnej osobie. Twarz mial szara od kurzu, a czarny inicjancki habit powalany grzybem. -Mam nadzieje, ze to cos waznego, Albrecu. Powinienem lezec plackiem w kaplicy pokutnej, tak jak wczoraj lezalem przez caly dzien. Pamietaj: nie nalezy rzucac bulka w wikariusza generalnego, jesli bulka jest posmarowana maslem. Witaj, Columbarze. Nadal jestes u Gambio chlopcem na posylki? Avila byl wysoki, szczuply i jasnowlosy - arystokrata w kazdym calu. Nalezal do zakonu inicjantow i gdyby w przyszlosci umial sie powstrzymac od rzucania bulkami przy kolacji, mogl jeszcze wysoko zajsc w koscielnej hierarchii. Byl tez najlepszym - a wlasciwie chyba jedynym - przyjacielem Albreca. -Nikt cie nie widzial? - zapytal Albrec. -O co ci chodzi? Jestesmy spiskowcami? -Nie. Powiedzmy, ze to kwestia dyskrecji. -Dyskrecja, powiadasz... To cos nowego. Bede musial sie zastanowic. Po co mnie tu sciagnales? Biedny Columbar wyglada, jakby zaraz mial nam kojfnac ze strachu. Co sie stalo, zobaczyl ducha? Columbar sie wzdrygnal. -Nawet nie mow takich rzeczy. -Szukamy reszty znalezionego przez niego dokumentu - wyjasnil Albrec. - O czym dobrze wiesz. -A, o ten dokument ci chodzi. Te bezcenne zwoje, o ktorych polgebkiem wspomniales. -Na mnie juz czas - oznajmil Columbar, coraz bardziej podenerwowany. - Gambio bedzie mnie szukal. Albrecu, wiesz chyba, ze jesli... -Jesli okaze sie, ze to jakas herezja, ty nie miales z tym nic wspolnego - dokonczyl Avila i usmiechnal sie slodko. - Jezeli zas dokument jest tak rzadki i cenny jak sadzi Albrec, chcialbys, zeby i tobie przypadla w udziale odrobina chwaly. Bedziemy o tym pamietac, Columbarze. Brat Columbar spojrzal na niego spode lba. -Inicjanci! - prychnal, zawarlszy w jednym slowie caly komentarz do sytuacji. Wzial jedna lampe i ciezkim krokiem oddalil sie w mrok. Bylo slychac, jak brnie wsrod powywracanych sprzetow. Swiatelko, ktore niosl, stawalo sie coraz slabsze, az wreszcie zupelnie zgaslo. -Nie powinienes byc dla niego taki surowy - zauwazyl Albrec. -To ciemny wiesniak, ktory nie ma zielonego pojecia o literaturze. Dziwie sie, ze nie zabral swojego znaleziska prosto do latryny, zeby sie nim podetrzec. -Ma dobre serce. Wiele dla mnie ryzykuje. -Czyzby? No dobrze, Albrecu, co wlasciwie jest przyczyna twojej ekscytacji? -Pozniej ci powiem. Najpierw chce poszukac reszty. -Mozna by pomyslec, ze odkryles zyle zlota. -Byc moze. Potrzymaj mi lampe. Albrec znow zaczal grzebac w szczelinie, w ktorej Columbar znalazl rekopis. Wyjal z niej jeszcze kilka skrawkow pergaminu, delikatnych jak suche jesienne liscie. Zaprawa byla w tym miejscu rownie krucha, udalo mu sie wiec podwazyc kilka kamieni i poszerzyc otwor. Siegnal glebiej, probujac namacac koniec szczeliny, ale wygladalo na to, ze ciagnie sie ona daleko w glab muru. Wepchnal reke po lokiec, zdzierajac przy okazji skore z przedramienia, i ze zdumieniem odkryl, ze jego dlon trafila w pustke. Poruszyl palcami. Wneka musiala byc calkiem spora. A moze za sciana znajdowalo sie nastepne pomieszczenie? -Avila! Silna dlon Avili zacisnela sie na ustach Albreca i stlumila okrzyk, zanim ten wydobyl sie z gardla. Zdmuchnieta lampa zgasla i zakonnikow otoczyla nieprzenikniona ciemnosc. Pod przeciwlegla sciana podziemnej komory cos sie poruszalo. Kaplani znieruchomieli; Albrec nie zdazyl nawet cofnac reki, uwiezionej w wygrzebanym w scianie otworze. Zamigotal plomyk niesionej wysoko lampy i w jego swietle ujrzeli groteskowo znieksztalcony cien brata Commodiusa, rozgladajacego sie po komorze. Kostki dloni zacisnietej na podstawie lampy otarly sie o sufit; gra swiatla i cieni sprawila, ze Commodius wydal im sie zdeformowanym olbrzymem o szpiczasto zakonczonych uszach i swiecacych wlasnym blaskiem slepiach. Albrec od ladnych kilkunastu lat byl jego podwladnym, ale teraz go nie poznawal. Widok przelozonego napawal go lekiem. Nagle zdal sobie sprawe, ze za skarby swiata nie moga z Avila dopuscic do tego, zeby ich zobaczyl. Starszy bibliotekarz rozejrzal sie, po czym opuscil lampe. Bylo slychac, ze sie oddala: szuranie bosych stop stawalo sie coraz mniej wyrazne, az wreszcie calkowicie ucichlo. Albrec i Avila zostali sami w ciemnosciach. -Slodki Swiety! - sapnal Avila. Albrec zrozumial, ze jego przyjaciel rowniez wyczul emanujaca od Commodiusa zlowroga aure. -Widziales? - spytal szeptem. - Czules to? -Co on tu robil? Albrecu, przeciez on wygladal jak... -Mowi sie, ze zlo mozna wyczuc. Tak jak wyczuwa sie zapach smierci. -No... Sam nie wiem. Na milosc boska, przeciez Commodius jest kaplanem! To na pewno przez te lampke. Cienie nas zwiodly. -To bylo cos wiecej niz cienie. Albrec cofnal reke. Potracil jakis lezacy w otworze przedmiot, ktory spadl na posadzke i zadzwieczal metalicznie. -Mozesz zapalic lampe? - poprosil. - On juz sobie poszedl, a bez swiatla zostaniemy tu na zawsze. Dziwnie sie czuje. -Swietnie cie rozumiem. Zaczekaj chwile. Zaszelescil habit, szczeknelo krzesiwo i iskra padla na sucha hubke, ktora natychmiast zajela sie ogniem. Avila z najwieksza ostroznoscia przytknal malenki plomyczek do knota lampy i podniosl z ziemi tajemniczy przedmiot. -Co to jest? Czarny metal zdawal sie pochlaniac swiatlo. Mial niezwykly ksztalt. Kiedy Avila wytarl go z kurzu, blysnelo srebro. Zaczal z zaciekawieniem obracac go w palcach. Srebrny sztylecik mierzyl zaledwie pietnascie centymetrow dlugosci. Glowice krociutkiej rekojesci zdobil wpisany w kolo pentagram. -Moj Boze, Albrecu, spojrz tylko na to! -Daj, zobacze. Albrec nie umial odczytac wyrytych na klindze runow. W srodku pentagramu widniala podobizna jakiegos zwierzecia: wydluzony pysk znajdowal sie posrodku, uszy siegaly naroznikow. -To diabelska zabawka - mruknal Avila. - Powinnismy ja pokazac wikariuszowi generalnemu. -Skad on sie tu wzial? - zdziwil sie Albrec. Avila poswiecil w glab ziejacego w scianie otworu. -Za ta sciana jest nastepne pomieszczenie - stwierdzil. - Ktos kazal je zamurowac. Jeden Swiety wie, jakie potwornosci tam zamknieto. -Avilo... Ten dokument, ktory znalazlem... -Tak? Czy to traktat o czarnej magii? -Nie, nic z tych rzeczy. Albrec pokrotce opowiedzial Avili o niezwyklym rekopisie, prawdopodobnie jedynym egzemplarzu zywota Swietego, w dodatku spisanym przez czlowieka, ktory zyl w Jego czasach. -I tu go wlasnie znalezliscie? - spytal z niedowierzaniem Avila. -Tak. Za ta sciana moze byc wiecej takich manuskryptow. -Ale dlaczego schowano go tu razem z tym? Avila podniosl sztylet za ostrze. Zwierzecy pysk byl przedstawiony z niewiarygodnym realizmem; zalegajacy w wyzlobieniach kurz dodawal mu plastycznosci. -Nie wiem, ale zamierzam sie tego dowiedziec. Na razie nie moge pojsc z tym do wikariusza. Musze najpierw przeczytac zwoj. Co bedzie, jesli nasi przelozeni wyklna go jako herezje i kaza spalic? -Przeciez to jest herezja! Ciekawosc zacmiewa ci rozum, Albrecu. -Wcale nie! Zbyt wiele juz ksiag trafilo na stos. Te zamierzam ocalic, Avilo. Bez wzgledu na cene, jaka przyjdzie mi za to zaplacic. -Jestes glupcem. Sploniesz razem z tym pergaminem. -Prosze cie jako przyjaciela: nikomu ani slowa. -A co z Commodiusem? Na pewno cos podejrzewa, przeciez inaczej by tu nie przyszedl. Zapadlo milczenie, gdy przypomnieli sobie przerazajacy widok sprzed paru minut. Ani odmieniony Commodius, ani niezwykly sztylet nie pasowaly do codziennej klasztornej rutyny. -Nie podoba mi sie to wszystko - mruknal Avila. - Zle sie dzieje w Charibonie. Obawiam sie, ze masz racje, Albrecu. To nie cienie nas przerazily. Commodius... naprawde sie zmienil. -Zgadzam sie z toba. Daj mi szanse, sprobuje rozwiklac te zagadke. Jezeli rzeczywiscie cos tu smierdzi i Commodius macza w tym palce, rozwiazanie moze sie kryc za tym murem. -Co chcesz zrobic? Zburzyc go? -Jesli bede musial, to tak. -I pomyslec, ze przy pierwszym spotkaniu porownalem cie do szarej myszki. Jestes odwazny jak lew, Albrecu. I uparty jak osiol. A ja jestem glupcem, ze cie slucham. -Daj spokoj, Avilo, nie jestes jeszcze inicjantem... W kazdym razie niezupelnie. -Ale zaczynam podzielac wspolny wszystkim inicjantom strach przed nieznanym. Jesli nas tu znajda, zaczna zadawac pytania. A wtedy kazda niewlasciwa odpowiedz moze nas obu zaprowadzic na stos. -Daj mi ten sztylet. Nie chce cie mieszac do moich psot. -Twoich psot?! Psota bylo rzucenie bulka w wikariusza! To jest flirt z herezja, Albrecu. Jesli nie cos gorszego. -Ja tylko szukam wiedzy. I opiekuje sie ta, ktora juz znalazlem. -Niech ci bedzie. W kazdym razie nie podoba mi sie mysl, ze maly antylianski pokurcz mialby zepchnac mnie na dalszy plan. Mnie, inicjanta ze szlacheckiej rodziny! Przylaczam sie do twojej prywatnej krucjaty, bracie Spiskowcu. Co zrobimy z Columbarem? -Wie tylko tyle, ze zainteresowal mnie znaleziony przez niego zwoj. Porozmawiam z nim. Bedzie milczal. -Rzepy, ktore hoduje, maja wiecej rozumu od niego. Pozostaje nam miec nadzieje, ze zna wartosc obietnicy. -Wyjasnie mu ja. Jakby na dany znak umilkli i wytezyli sluch, ale w podziemnej ciszy dobiegl ich tylko odglos kapania wody z wiekowych skal. -Te lochy sa starsze niz nasza wiara - zauwazyl polglosem Avila. - Podobno Fimbrianie przed zbudowaniem Charibonu zburzyli stojaca w tym miejscu swiatynie Rogatego. -Chodzmy, zanim ktos zacznie nas szukac. Ty masz do odprawienia pokute. Wrocimy tu przy innej okazji i zburzymy ten mur, chocbym mial lyzeczka wygrzebywac zaprawe spomiedzy kamieni. Avila bez slowa schowal sztylet do kieszeni habitu i razem ruszyli w strone schodow: wysoki inicjant i niski, przysadzisty antylianin. Te kilka minut spedzonych w podziemiach sprawilo, ze znajomy dotad swiat nagle stal sie obcy i pelen groznych cieni. Mroczne katakumby zegnaly ich calkowita cisza. * W bitwie o Aekir poleglo dwanascie tysiecy Rycerzy-Bojownikow, czyli prawie polowa calej ich liczby w Normannii. Ich bractwo mialo niezwykly charakter; niektorzy do "niezwykly" dodawali takie okreslenia jak "zlowrogi" i "anachroniczny". W teorii stanowili swieckie zbrojne ramie Kosciola, lecz wszyscy wysocy szarza Bojownicy, co do jednego, nalezeli do zakonu inicjantow. Nazywano ich czasem "Kruczymi Dziobami".We wszystkich krolestwach budzili powszechny lek. Wiadomo bylo, ze stoi za nimi majestat wielkiego pontyfika; ich wladza, choc niezbyt jasno okreslona, nie podlegala dyskusji. Krolowie nie lubili ich za to, co soba reprezentowali: wszechobecny i przemozny wplyw Kosciola. Szlachta postrzegala ich jako zagrozenie dla swojej pozycji; nikt, kto nie mogl sie pochwalic przynajmniej tytulem ksiazecym, nie mial prawa kwestionowac decyzji prezbitera. Na calym kontynencie ludzie przy piwie skarzyli sie, ze Macrobius wytracil w Aekirze zaledwie polowe bractwa, ale zartujac w ten sposob, zawsze znizali glos i zerkali niepewnie ku drzwiom. Golophin nienawidzil Rycerzy-Bojownikow. Niedobrze mu sie robilo na ich widok, kiedy defilowali butnie ulicami Abrusio na swoich bojowych rumakach, w narzuconych na polpancerze czarnych plaszczach, z zielonymi Znakami Swietego na piersi i plecach. Gardzac prochem jako nowoczesnym wynalazkiem, zbroili sie w dlugie sztylety, miecze i lance. Ludzie poszeptywali kasliwie, ze z broni i tak najchetniej uzywaja pochodni. Na wzgorzu nadal plonely stosy - tego dnia bylo ich zaledwie dwiescie, gdyz Bojownikom zaczynalo brakowac ofiar. Ci sposrod ludu dweomeru, ktorzy jeszcze zyli, uciekli z miasta i okolicznych terenow; wiekszosc marzla teraz w wysokich partiach Hebrosu. Golophin ocalil garstke przyjaciol, lokujac ich na statkach, ktore opuscily port. Czystka przetrzebila szeregi Cechu Taumaturgow, ktorego czlonkowie byli zazwyczaj zbyt znani w Abrusio, zeby miec szanse ucieczki. Nieliczni - tacy jak Golophin - przetrwali, chroniac sie w miejskim gaszczu, i do konca probowali pomagac swoim pobratymcom. Zalegajacy pod szerokim rondem kapelusza cien skutecznie skrywal jego rysy. Zreszta kazdy, kto spojrzalby na te twarz, mialby klopot z jej zapamietaniem. Czar byl prosty, lecz utrzymanie go i tak wymagalo sporego skupienia w cizbie tloczacej sie na uliczkach Dolnego Miasta. Gdyby Golophin odezwal sie choc slowem, zaklecie przestaloby dzialac, a i bez tego ryzykowal, ze ktos przyjrzy mu sie uwazniej i przeniknie iluzje. Dlatego tez szedl szybkim krokiem; wysoka, niepospolicie chuda postac w dlugim zimowym plaszczu, z torba na ramieniu, poruszala sie oszczednymi ruchami. Przypominala patnika, ktory w pospiechu zdaza do celu pielgrzymki. Rycerze-Bojownicy nadal nie odwazali sie zapuszczac do Dolnego Miasta, ktorego mieszkancom determinacji dodawala postawa generala Mercado i admirala Rovero. Chodzily jednak sluchy, ze niedawno ukonstytuowana Rada Teokratyczna, sprawujaca w Abrusio faktyczna wladze, otrzymala wiadomosc o ekskomunikowaniu krola. Abeleyn okazal sie ponoc heretykiem i stracil prawo do tronu. Dwaj dowodcy mieli teraz do wyboru albo podzielic los monarchy, albo przystac na rzady Rady. Jezeli ustapia, stosy beda plonac calymi latami, gdy bojownicy zaczna oczyszczac Dolne Miasto ze wszystkich swoich przeciwnikow. Wieza Admiralska sterczala nad dachami okolicznych domow niczym zlowrogi megalit. Miescilo sie w niej dowodztwo hebrionskiej marynarki, biura panstwowych stoczni oraz kwatery zwiazanej z marynarka arystokracji. Golophin dobrze znal te wiekowa twierdze, ktorej mury wrzynaly sie w nurt Szlakow Wewnetrznych. Jej korytarze tworzyly istny labirynt. Z dokow u jej stop wyrastal las masztow, a stare mury byly biale od guana setek pokolen morskich ptakow. W porcie panowal spory ruch. Flota zawsze wymagala napraw, totez zalogi statkow nie proznowaly pod czujnym okiem oficerow. Marynarzy - samych ochotnikow, co do jednego - bylo lacznie od osmiu do dziesieciu tysiecy, w tej chwili jednak w porcie cumowala niespelna polowa okretow. Te, ktore wyszly w morze, nieustannie - takze w zimie - strzegly szlakow handlowych, od ktorych bezpieczenstwa zalezal los Abrusio. Eskadry okretow patrolowaly Ciesniny Malacarskie, archipelag Hebrionese i morze na polnoc od niego, az po Zatoke Tulmska. Dzieki temu na szlaki nie odwazali sie zapuszczac ani korsarze, ani pospolici rozbojnicy, za co hebrionskie statki pobieraly czasem dyskretnie myto od jednostek kupieckich. Wartownicy przy bramie Wiezy Admiralskiej nie zwrocili uwagi na mezczyzne w burym plaszczu i kapeluszu z szerokim rondem - nagle zainteresowali sie przelatujaca mewa, a kiedy po chwili otrzasneli sie i spojrzeli zdziwieni po sobie, gosc minal ich i bez przeszkod zaglebil sie w kretych i mrocznych korytarzach twierdzy. * -Jednak przyszedles - stwierdzil admiral Jaime Rovero. - Nie spodziewalem sie ciebie, zwlaszcza w srodku dnia, chociaz z drugiej strony... Ktos taki jak ty na pewno zna rozne sztuczki.Golophin zdjal kapelusz i otarl glowe z potu, ktory mimo chlodu perlil sie obficie na jego lysinie. -Powiedzialem, ze przyjde, admirale, i dotrzymalem slowa. Mercado juz jest? -Czeka w srodku. Nie jest zbyt szczesliwy, Golophinie. Podobnie jak ja. Admiral Rovero byl barczysty i brodaty, a jego ogorzala twarz swiadczyla o wieloletniej zazylosci z kaprysna pogoda. Oczy mial przymruzone, jakby caly czas chronil je przed podmuchami wiatru, a kiedy sie odzywal, mowil tylko kacikiem ust - zupelnie jakby wyglaszal ironiczne komentarze na uzytek stojacego tuz obok niewidzialnego sluchacza. Za to glos, ktory wydobywal sie spomiedzy tych ledwie rozchylonych warg, mial taka moc, ze moglby kruszyc szklo. -A kto dzis jest szczesliwy, Jaime? Chodzmy. Z przedpokoju, przez grube dwuskrzydlowe drzwi, weszli do admiralskich apartamentow. Krotki zimowy dzien - szary i ponury jak polnocne morze - mial sie juz ku koncowi, wiec w szerokim kominku, zajmujacym cala sciane komnaty, wesolo plonal ogien. Swiatlo dnia, przenikajace przez azurowe drzwi balkonowe, mialo blekitnawy odcien. Przeciwlegly koniec pokoju ginal w polmroku. Pod sufitem - na podobienstwo mysliwskich trofeow - wmurowano tarany z czternastu astarackich galer, ktore przypominaly dlugie lata morskiej rywalizacji Hebrionu z Astarakiem. Skrzyzowane bulaty korsarzy i Morskich Merdukow polyskiwaly metalicznie na scianach, pod nimi zas, na kamiennych postumentach, staly niewiarygodnie szczegolowe modele statkow. Sciany zostaly rowniez przyozdobione kreslonymi na welinie mapami hebrionskich wybrzezy, Ciesnin Malacarskich i Levangore. Cala komnata byla pogladowa lekcja morskiej historii Hebrionu. Przy kominku, tylem do paleniska, stal mezczyzna. Jego ruchliwy cien kladl sie jak rozwiewany wiatrem plaszcz na posadzce z kamiennych plyt. Kiedy odwrocil sie na widok wchodzacych Rovero i Golophina, czarodziej dostrzegl znajomy blysk metalu w okaleczonej twarzy. -Ciesze sie, ze pana widze, generale - powiedzial Golophin. General Mercado uklonil sie w odpowiedzi. Jego oblicze bylo swoistym arcydzielem autorstwa Golophina. Sluzac w strazy przybocznej Bleyna Poboznego, Mercado otrzymal cios bulatem: zakrzywiona klinga sciela mu nos, kosc policzkowa i czesc skroni. Na szczescie czarodziej byl pod reka. Uratowal pulkownikowi zycie i ocalil mu oko, a potem wykul ze srebra maske, przykrywajaca zmasakrowana czesc twarzy. Dlatego teraz jedna polowe oblicza Mercado stanowila brodata fizys starego zolnierza, druga zas - nieludzka, metalowa skorupa z ziejacym posrodku przekrwionym okiem bez powiek, ktore tylko dzieki teurgii nadawalo sie jeszcze do uzytku. Golophin przyplacil zaklecie utrwalajace utrata resztek wlosow. Wszystko to wydarzylo sie przed dwudziestu laty. -Usiadz, Golophinie - zaproponowal general. Maska sprawiala, ze jego glos nabieral dziwnego poglosu, jakby wydobywal sie z cynowego kubka. -Przypuszczam, ze slyszeliscie juz plotki - zagail Golophin, z przyjemnoscia sadowiac sie przy ogniu. Wyjal zza pazuchy kapciuch z tytoniem. -To nie plotki. Dwa dni temu do miasta dotarla bulla pontyfikalna. Jutro przedstawia nam ja w palacu. Mamy sie z Rovero zastanowic, czy trwamy na dotychczasowych pozycjach. -A wy zamierzacie potulnie podreptac do palacu. Ludzka polowa twarzy Mercado skrzywila sie w usmiechu. -Nie tak znowu potulnie. Mnie bedzie towarzyszyc gwardia honorowa w liczbie dwustu arkebuznikow, Rovero zas zabiera ze soba stu zolnierzy marynarki. Beda swiadkowie. Nikt nie wbije nam sztyletu w plecy. Golophin upchnal tyton w glowce fajki z dlugim cybuchem. -Nie mnie doradzac wam srodki ostroznosci - zgodzil sie. - Co zrobicie, jesli okaze sie, ze bulla jest prawdziwa? Mercado i Rovero spojrzeli po sobie. -Najpierw posluchamy, co ty masz na ten temat do powiedzenia. -Czyli jeszcze sie nie zdecydowaliscie? -Golophinie, do diaska! - wybuchnal admiral Rovero. - Co za gierki tu uprawiasz?! Co wiesz o Abeleynie? Gdzie jest? Co sie z nim dzieje? Czarodziej zapalil fajke od wyjetej z kominka drzazgi i przez dluzsza chwile pykal w milczeniu. W powietrzu rozeszly sie egzotyczne wonie rodem z Calmaru i Ridawanu. -Wlasnie stoczyl bitwe - odparl w koncu. -Co takiego?! - Mercado byl wstrzasniety. - Gdzie?! Z kim?! -Piraci zastawili na niego pulapke. Dwa dywizjony korsarzy zaatakowaly krolewskie okrety w Zatoce Fimbrianskiej. Abeleyn odparl napasc, ale stracil dwie trzecie ludzi i dwa statki. Trzecim przybil do wybrzezy Imerdonu. Zamierza pieszo pokonac reszte drogi do Hebrionu. Rovero spacerowal nerwowo, uderzal piescia w otwarta dlon drugiej reki i mamrotal cos kacikiem ust, jakby nie chcial uwolnic cisnacych mu sie na wargi slow. -Korsarze! I to gdzie: daleko na polnocy, w samej zatoce! Dwa dywizjony, powiadasz... Co za zbieg okolicznosci... Ktos chcial pojmac krola, to oczywiste. Ale kto? Kto wynajal piratow? -No prosze, admirale - rzekl Golophin z udawanym zdziwieniem. - Jak tak pana slucham, gotow bym pomyslec, ze przejal sie pan losem heretyka, naszego bylego krola. Rovero przystanal i spojrzal na niego spode lba. -Odparl napasc, tak? To przynajmniej znaczy, ze nie zapomnial, czego go uczylem. Byly krol, tez cos! Zaatakowali naszego wladce, dranie, przekleci poganscy... -Abeleyn zatopil trzy okrety wroga - ciagnal Golophin. - Trzy galeasy starego typu, bez dzial na burtach, tylko z bombardami. -A jak byly uzbrojone okrety krola? - W oczach Rovero blysnela zawodowa ciekawosc. -Rarogi, falkony... Przynajmniej na karace. Na nefach byly tylko falkonety. Jeden nef piraci zatopili, drugi spalili. -Co z krolewska straza przyboczna? - wtracil Mercado. -Wiekszosc zginela. Plyneli na nefach. Ale przynajmniej chwacko sie spisali. W kazdym razie Abeleyn ma teraz ledwie setke ludzi. -To byli dobrzy zolnierze, najlepsi z naszego garnizonu. -Gdzie wyladowali? - spytal Rovero. Zmruzyl oczy - byly teraz szparkami cienkimi jak ostrza mieczy. - Ile dni marszu od miasta? -Tego, niestety, dokladnie nie umiem powiedziec. Sam krol nie byl pewien, kiedy... kiedy z nim ostatnio rozmawialem. Wyladowal wsrod nadbrzeznych mokradel, przy granicy Imerdonu, na poludniowy zachod od ujscia Habriru. To wszystko, co wiem. Admiral i general milczeli. Na ich twarzach bylo widac scierajace sie sprzeczne uczucia. -Czy nadal uwazacie Abeleyna za swojego suzerena, panowie? - spytal Golophin. - Bo jeszcze nigdy nie potrzebowal was tak bardzo jak w tej chwili. Rovero skrzywil sie, jakby zgryzl cytryne. -Boze, wybacz mi, jesli zle czynie, ale jestem krolewskim podwladnym. Ten chlopak to urodzony wojownik, Golophinie, i cokolwiek by o nim powiedzialy Kruki, jest godnym nastepca ojca. Tylko wyjatkowo bystry obserwator uslyszalby westchnienie ulgi, jakie dobylo sie z ust Golophina, i zauwazyl, jak czarodziej niemal niedostrzegalnie sie rozluznil. -Wyglada na to, generale, ze admiral Rovero nadal ma krola - powiedzial polglosem. - A pan? Mercado odwrocil sie do niego profilem - tym metalowym, nieprzeniknionym. -Bog mi swiadkiem, Golophinie, ze Abeleyn jest takze moim krolem. Tylko czy potepieniec moze nadal wladac panstwem? Kto sprzeciwi sie slowom pontyfika, nastepcy Ramusia? Moze inicjanci maja racje, moze merducka nawala to kara boska? Moze wszyscy musimy odprawic pokute, zanim swiat wroci na dawne tory? -Na stosach gina niewinni ludzie, Albio - Golophin zwrocil sie do generala po imieniu. - Na pontyfikalnym tronie zasiada heretyk, a prawdziwy wielki pontyfik przebywa daleko na wschodzie. Macrobius zyje i wspiera Torunnan w walce o utrzymanie granicy. Pomogl im ocalic Wal Ormanna, choc caly swiat juz skazal te twierdze na zaglade. Bog jest z nim, to on jest naszym duchowym przywodca, nie ten uzurpator z Charibonu. Mercado odwrocil sie gwaltownie i spojrzal mu w oczy. -Skad ta pewnosc? Golophin rozlozyl rece. -Mam swoje sposoby. A jak sadzisz, skad wiem o najnowszych przygodach Abeleyna? Polano trzasnelo w kominku, gdzies na blankach dzialo huknelo w wieczornym salucie. W portach zapalaly sie pierwsze latarnie morskie, marynarze zmieniali sie na wachcie, polowa ludzi schodzila do mes na kolacje. Golophin mial wrazenie, ze wsrod bliskich odglosow miasta slyszy takze odlegle bicie wzywajacych na nieszpory dzwonow katedry na Wzgorzu Abrusio, odleglej o dobre dwie mile od portu. Wiedzial, ze gdyby wyjrzal teraz na dwor, zobaczylby coraz slabsza poswiate bijaca od stosow - dogasajaca pamiatke kolejnego ludobojstwa. Stlumil gorycz i zlosc, jakie za kazdym razem ogarnialy go na te mysl. -Musimy grac na zwloke - stwierdzil w koncu Mercado. - Nie powinnismy z Rovero ogladac tej bulli. Wezmiemy ich na przetrzymanie, poczekamy, az Abeleyn bezpiecznie wroci do miasta. Potem bedzie latwiej. Golophin wstal i uscisnal reke generala. -Dziekuje ci, Albio. Podjales sluszna decyzje. Majac ciebie i Rovero po swojej stronie, Abeleyn z latwoscia odzyska Abrusio. Mercado jednak nie podzielal jego entuzjazmu. -Jest jeszcze jedna sprawa - przyznal zaklopotany. -To znaczy? -Nie wiem, czy moge ufac wszystkim moim ludziom. Golophin nie kryl zaskoczenia. -Co masz na mysli? -Moj adiutant, Jochen Freiss, prowadzi zakulisowe negocjacje z Sastro di Carrera, jednym z czlonkow rady. I przypuszczam, ze przeciagnal na swoja strone znaczna liczbe zolnierzy. -Nie mozesz go zwolnic ze sluzby? -Zbyt szybko odkrylbym karty. Najpierw musze sie zorientowac, ilu ma zwolennikow. Podejrzewam, ze poprze go czesc podoficerow. -To sie skonczy wojna - zapowiedzial zlowieszczo Rovero. Jego glos przypominal loskot przyboju na odleglym falochronie. -Niby jak chcesz ich wysondowac? - spytal ostro Golophin. -Ja tez mam swoje sposoby, czarodzieju - odparowal Mercado. - Ale potrzebuje czasu. Na razie musimy utrzymac Dolne Miasto. Popiera nas sporo pomniejszych cechow, tylko Cech Kupcow zwleka, zeby zobaczyc, skad zawieje wiatr. -Kupcy! - burknal Rovero z typowo szlachecka pogarda dla handlarzy. -Kupcy sa nam potrzebni - podkreslil Golophin. - Rada trzyma w garsci klucze do skarbca, wiec jezeli mamy sfinansowac wojne, musimy zwrocic sie do kupcow. Abeleyn pojdzie na kazde ustepstwo, oczywiscie w granicach rozsadku, w zamian za regularny doplyw gotowki. -Rada na pewno zlozy im taka sama propozycje - zauwazyl Mercado. -A my musimy zrobic wszystko, zeby to nasza oferte przyjeli! - ucial Golophin. Spojrzal na popiol w fajce. - A teraz wybaczcie, panowie, jestem troche zmeczony. -Nie ma powodu do obaw - uspokoil ich Rovero. - Flota to potega. W ostatecznosci moge zagrozic blokada miasta, a wtedy kupcy pierwsi siegna do sakiewek. Golophin pokiwal glowa i schowal fajke do osmolonej kieszeni. -Czas na mnie. Mam w planach jeszcze kilka spotkan. -Przy nastepnej okazji przekaz krolowi, ze moze na nas liczyc, Golophinie - powiedzial Mercado. - Jak zawsze. -Przekaze. - Czarodziej sie usmiechnal. - Chociaz on nigdy w to nie watpil. SZESC Male, okragle pomieszczenie mialo polkoliscie wysklepiony sufit, zdobiony cudowna mozaika cieniutkich dzwigarow, z pewnoscia zbyt wiotkich, by stanowic szkielet kopuly. Corfe domyslal sie, ze musza pelnic funkcje dekoracyjna. Byly cale pokryte pajeczynami.Polowe obwodu komnaty zajmowaly wysokie okna, wsrod nich takze zdobione torunnanskim szkarlatem witraze, ktore mimo pochmurnej pogody nadawaly swiatlu rozany odcien. Eleganckie meble i sprzety wygladaly na dosc wygodne: obite aksamitem kanapy, ktorych lagodne krzywizny wspolgraly z obloscia scian; haftowane poduszki; biblioteczka o polkach bezladnie zarzuconych zwojami i papierami; male biurko z kalamarzem i sterczacym z niego piorem; wykonany z brazu posazek mlodej, nagiej, rozesmianej kobiety; stojak do haftowania z walajacymi sie pod nogami klebkami kordonka. To byl pokoj zamoznej, wyksztalconej kobiety. Corfe nie mial pojecia, dlaczego sie w nim znalazl. Przyprowadzil go sluzacy w koszuli z koronkowymi mankietami i trzewikach z blyszczacymi klamerkami, a potem zagubiony pulkownik zostal sam w prywatnej wiezy krolowej. Rozlegl sie szczek mechanizmu, czesc sciany odsunela sie i do komnaty weszla Odelia, krolowa wdowa we wlasnej osobie. Przejscie zamknelo sie za jej plecami, ona zas zmierzyla goscia wzrokiem. Na ustach blakal sie jej delikatny usmieszek. Corfe przypomnial sobie, przed kim stoi, i uklonil sie pospiesznie; niska ranga nie pozwalala mu calowac krolowej w reke. Odelia odpowiedziala wdziecznym skinieniem glowy. -Prosze siadac, pulkowniku. Znalazl stolek i usiadl. Nagle zdal sobie sprawe, jak bardzo nie pasuje do tej szlachetnej damy. Byl w stolicy Torunny od dwoch dni, ale nadal wygladal, jakby przyjechal prosto z pola bitwy i dopiero co zsiadl z konia. Byl bez grosza przy duszy, nie mogl zatem sam kupic nowego ubrania, a nikt nie zaproponowal mu swojej rady ani pomocy w tym wzgledzie. Kiedy Macrobius zostal porwany w wir polityki i spraw wagi panstwowej, Corfe zrozumial, jak niewiele znaczy. Tesknil za Walem Ormanna, za jedynym fachem, na ktorym naprawde sie znal, ale nie mogl wyjechac bez krolewskiego przyzwolenia, a uzyskanie audiencji u Lofantyra graniczylo z cudem. Tym bardziej wiec zdumiala go informacja, ze krolowa chce sie z nim widziec. Mial wrazenie, ze wszyscy o nim zapomnieli. Obserwowala go cierpliwie, a w jej cudnych zielonych oczach migotaly iskierki rozbawienia. Zdobione karneolami spinki podtrzymywaly po krolewsku spietrzone zlote loki, co podkreslalo jej ksztaltna szyje. Corfe slyszal juz plotki, ze krolowa jest czarownica, ktora mlody wyglad zawdziecza magii, ofiarom z niemowlat i podobnym bezecenstwom. Wygladala raczej jak starsza siostra Lofantyra niz jego matka, lecz rzucily mu sie w oczy niebieskie zylki na wierzchach jej dloni, zdeformowane knykcie, ledwo zarysowane zmarszczki na czole i w kacikach oczu. Nadal byla atrakcyjna kobieta, lecz wiek dawal znac o sobie. -Uwaza mnie pan za wiedzme, pulkowniku? - zapytala. Corfe az sie wzdrygnal. Czyzby krolowa czytala mu w myslach? -Nie... W kazdym razie nie w takim sensie, jak to glosza plotki. Nie wierze w zarzynanie czarnych kurow o polnocy ani w inne takie bzdury... Wasza Wysokosc. Nie byl pewien, jak powinien sie do niej zwracac. Jakis czarny ksztalt przemknal wsrod belek stropowych, zbyt szybko jednak, by Corfe zdazyl mu sie lepiej przyjrzec. No prosze, pomyslal, nawet w palacach trafiaja sie szczury. -Wasza Wysokoscia jest Lofantyr. Do mnie mowi sie po prostu "pani". Chyba ze wolisz jakies inne okreslenie. Odniosl wrazenie, ze krolowa celowo probuje go zbic z pantalyku. Draznilo go to. Nie mial czasu na gierki uprawiane na torunnanskim dworze. -Po co mnie wezwalas? - zapytal bez ogrodek. -Co za bezposredniosc... - Przekrzywila glowe, zaciekawiona. - Podoba mi sie to. Zdziwilbys sie, gdybys zobaczyl, jak niewiele jej teraz w Torunnie. A moze nie, moze wcale bys nie byl zdziwiony... Jest pan zolnierzem, prostym, szczerym wojownikiem, prawda, pulkowniku? Czuje sie pan nieswojo na dworze, nie bawia pana zawilosci protokolu. Wolalby pan brodzic po pas we krwi na Wale Ormanna. Mam racje? -Owszem. Wolalbym. Nie mial nic wiecej do powiedzenia. Nigdy nie byl dobrym klamca i czul, ze w tym momencie hipokryzja na nic by sie zdala. -Napije sie pan wina, pulkowniku? Skinal glowa. Nic z tego nie rozumial. Krolowa klasnela i otworzyly sie drzwi, ktorymi wczesniej wszedl Corfe. Do komnaty weszla wiotka dziewczyna o migdalowych oczach i wydatnych kosciach policzkowych, tak charakterystycznych dla mieszkancow stepow. Niewolnica. Bez slowa zestawila z przyniesionej tacy karafke i dwa kieliszki i oddalila sie rownie bezszelestnie, jak wczesniej pojawila. Krolowa hojnie napelnila oba kieliszki rubinowym trunkiem. -Ronskie - wyjasnila. - Niezbyt slynne, chociaz nie gorsze od gaderianskiego, jesli sie je wlasciwie przechowuje. Nasze poludniowe winnice sa znakomite, ale prawie nie produkuja wina na eksport. Corfe pociagnal lyk trunku. Rownie dobrze moglby pic oliwe do smarowania muszkietow. -General Pieter Martellus ma o panu wysokie mniemanie, pulkowniku. W raportach twierdzi, ze spisal sie pan na medal, dowodzac obrona wschodniego bastionu przy Wale Ormanna. Utrzymuje rowniez, ze najlepiej sprawdza sie pan w roli dowodcy niezaleznych oddzialow. -Pochlebia mi jego opinia - odparl Corfe. Nie mial pojecia, ze meldunki, ktore przywiozl z walu, dotyczyly takze jego osoby. -Jest pan ponadto jedynym torunnanskim oficerem, ktory uszedl calo z rzezi Aekiru. Szczesciarz z pana, pulkowniku. Twarz Corfe'a zmienila sie w kamienna maske. -Nie wierze w szczescie, pani. -Ale ono naprawde istnieje. Jest tym wymykajacym sie definicji czynnikiem, ktory zarowno w czasach wojny, jak i pokoju - choc na wojnie wyrazniej to widac - wyroznia czlowieka z tlumu. -Skoro tak mowisz, pani... Krolowa sie usmiechnela. -Aekir wycisnal na tobie niezatarte pietno, Corfe. Przed oblezeniem byles zwyklym chorazym, nawet nie oficerem. Minelo pare miesiecy i za same zaslugi awansowales na pulkownika. Aekir upadl, ale twoja kariera dopiero sie rozpoczela. -Oddalbym nie tylko moj nowy stopien, ale takze duzo, duzo wiecej, gdybym mogl cofnac upadek Aekiru - odparl zapalczywie Corfe. I odzyskac Herie! - krzyknal w duchu. -To zrozumiale. Na razie jednak wyladowales w Torunnie, bez przyjaciol i bez pieniedzy; oficer bez podwladnych. Czasem zaslugi nie wystarcza, trzeba czegos wiecej. -Czego? -Powiedzmy, ze... sponsora. Mecenasa. Corfe zamyslil sie, zmarszczyl brwi, wreszcie zapytal: -Czy to dlatego tu jestem? Mam zostac twoim agentem, pani? Krolowa napila sie wina. -Na dworze lojalnosc jest wiecej warta niz zloto; jesli jest prawdziwa, nie da sie jej wycenic w pieniadzach. Potrzebuje czlowieka, ktorego nie mozna kupic. -Po co? -Dla wlasnych celow i dla dobra panstwa. Slyszales juz o tym, ze Himerius, ten samozwanczy pontyfik, ekskomunikowal Lofantyra. Arystokraci wiedza juz, ze Macrobius zyje; widzieli go na wlasne oczy. Niektorzy jednak wola nie wierzyc w to, co widza, bo tak jest im wygodniej. W Torunnie wrze. W kazdej chwili moze wybuchnac bunt. Ludzie wysokiego stanu nigdy nie potrzebuja specjalnego pretekstu, zeby wyprzec sie suzerena. Ja zas mam wrazenie, Corfe, ze Aekir i Wal Ormanna wpoily ci wiernosc wobec korony, nawet jesli ty sam bys temu zaprzeczyl. A taka wiernosc, w dodatku poparta wladza, to doprawdy rzadka zaleta. -Na pewno nie brak w krolestwie ludzi lojalnych wobec korony - burknal Corfe. -Ludzie miewaja rodziny, ktore przedkladaja ponad panstwo. Jezeli sluza krolowi, to nie tylko po to, by samemu awansowac, ale takze by promowac swoich bliskich. Tak wlasnie powstaja szlacheckie rody. To niebezpieczne, lecz nieuniknione. -Czego ode mnie chcesz, pani? - spytal znuzonym tonem Corfe. -Rozmawialam o tobie z pontyfikiem. On rowniez bardzo cie ceni. Powiedzial, ze nie masz rodziny. Ze kiedy upadlo Swiete Miasto, straciles wszystko. Corfe pochylil glowe. -Byc moze. Krolowa podeszla do niego i ujela jego twarz w dlonie, koncami palcow dotykajac kosci policzkowych. Poczul bijaca od jej sukni won lawendy, a takze inny, delikatniejszy zapach jej skory. Spojrzala mu w oczy. -Tkwi w tobie jakas zadra. Dokucza ci rana, ktora moze sie nigdy nie zagoic - powiedziala, znizajac glos. - Ale to ona daje ci sile. Za to odbiera ci spokoj. Odbiera ci nawet nadzieje na to, ze moglbys go zaznac. Czy to ma zwiazek z Aekirem? -Z moja zona - odparl zdlawionym glosem Corfe. - Zginela tam. Palce krolowej muskaly jego twarz, delikatne jak skrzydla pszczoly ocierajace sie o kwiat. Jej oczy wygladaly jak olbrzymie szmaragdowe kule z tkwiacymi w srodku plamami czerni. -Pomoge ci - obiecala. -Dlaczego? Pochylila sie nad nim i jej oddech poruszyl kosmyk wlosow Corfe'a. Twarz krolowej jakby promieniala wlasnym blaskiem. -Bo jestem tylko kobieta i potrzebuje zolnierza, ktory bedzie zabijal w moim imieniu. Jej glos brzmial nisko jak basowa struna lutni, byl ciemny i slodki jak wrzosowy miod. Musnela ustami jego skron i Corfe poczul, jak wloski na karku staja mu deba niczym siersc kota podczas burzy. Trwali tak bez ruchu przez trwajaca wiecznosc chwile, oddychajac tym samym powietrzem. A potem krolowa cofnela dlonie i wyprostowala sie. -Oddam ci pod komende zbrojny oddzial - powiedziala z nagla werwa. - Lotna brygade. Poprowadzisz ja tam, dokad powiem, i zrobisz wszystko, co kaze. W zamian za to... - Zawiesila glos. Kiedy sie usmiechala, wygladala o wiele mlodziej. - W zamian bede cie chronic i dopilnuje, zeby dworskie intrygi nie podciely ci skrzydel. Corfe podniosl na nia wzrok. Nie byl wysoki; nawet gdyby wstal, ich oczy znalazlyby sie zaledwie na tym samym poziomie. -Nadal nie rozumiem... -Zrozumiesz. Pewnego dnia zrozumiesz. Idz do szambelana i powiedz, ze potrzebujesz pieniedzy. Jesli bedzie protestowal, odeslij go do mnie. Kup sobie bardziej odpowiedni stroj. -Co na to krol? -Krol zrobi, co mu sie kaze - warknela i Corfe na ulamek sekundy dostrzegl jej prawdziwa, ukryta, twarda jak stal nature. - To wszystko, pulkowniku. Jest pan wolny. Corfe nie posiadal sie ze zdumienia. Kiedy wstal, krolowa nie odsunela sie od razu i otarli sie o siebie. Dopiero wtedy odwrocila sie do niego tylem. Uklonil sie jej smuklym plecom i bez slowa wyszedl z komnaty. * We wszystkich kierunkach - przynajmniej w glab ladu - calymi milami ciagnely sie plaskie jak stol, smagane wiatrem, zasolone mokradla. Bylo slychac tylko kwilenie bagiennego ptactwa i szelest gietych wiatrem trzcin. Na polnocnym zachodzie wyrastaly wierzcholki Hebrosu, w wyzszych partiach juz pobielone sniegiem.Szalupy wlasnie przewiozly na lad resztki zapasow ze statku. Zolnierze wybrali najsolidniejsza z trzcinowych wysp, porozpalali na niej ogniska i zajeli sie budowaniem szalasow, w ktorych mozna by sie skryc przed przenikliwym wiatrem. Abeleyn stal przy jednym z ognisk i wpatrywal sie w przekrzywiony kadlub lezacej na piasku karaki. Obok stal Dietl. Oczy mial zaczerwienione od placzu. Kikut reki oblano mu i zalepiono goraca smola, ale chyba wiecej bolu sprawial mu widok zalosnego konca ukochanego statku. -Kiedy wroce do swojego krolestwa, dostanie pan najlepsza karake w mojej flocie, kapitanie - powiedzial cicho Abeleyn. -Nie ma drugiego takiego okretu. - Dietl pokrecil glowa. - Sluzyl nam wiernie do konca. Serce mi sie kraje, kiedy go widze. Kiedy karaka zaczela coraz szybciej nabierac wody, wyrzucili za burte dziala, pozniej najciezsze zapasy, na koniec nawet beczki ze slodka woda. Wyladowali na piaszczystej lasze, gdy woda juz prawie wdzierala sie przez luki do wnetrza kadluba. Karaka osiadla na piasku i, w miare jak postepowal odplyw, coraz bardziej przechylala sie na bok. Lacha byla waska, totez kiedy woda sie cofnela, odlamala sie rufa wraku. Drewno jeknelo tak przejmujaco, jakby umierala zywa istota. Krol poklepal Dietla po plecach i odwrocil sie od ognia. -Orsini! Sierzant Orsini natychmiast zjawil sie u jego boku. Wsrod ocalalych byl najwyzszy stopniem; wszyscy oficerowie zgineli na nefach. -Slucham, panie. -Ilu mamy ludzi? Orsini dokonal szybkich obliczen. -Razem bedzie ze szescdziesieciu zolnierzy, mniej wiecej tuzin twoich osobistych slug, panie, i trzydziestu marynarzy z karaki, w tym lacznie okolo dwudziestu rannych. Dwoch albo trzech z nich nie dozyje rana. -Ile koni? - spytal zwiezle Abeleyn. -Wiekszosc potopila sie w ladowni albo zginela od przypadkowych ran w czasie walki. Udalo sie nam wyprowadzic jednego walacha i trzy muly. To wszystko. -Zapasy? Orsini spojrzal na sterty mokrych workow, skrzyn i beczek, zlozone na tej wysepce i na sasiednich, do polowy zagrzebane w suchych trzcinach. -Niewiele, panie. Nie dla stu ludzi. Wystarczy na jakis tydzien, moze na dziesiec dni, jesli bedziemy oszczedzac. -Dziekuje, sierzancie. Prosze wystawic straze. -Tak jest, panie. Prawie wszyscy wyniesli z pokladu swoje arkebuzy, trzeba bedzie tylko podsuszyc proch. -Swietnie, Orsini. To wszystko. Sierzant wrocil do pracy. Abeleyn z zacisnietymi szczekami obserwowal przemoczonych, zakrwawionych i wyczerpanych ludzi, ktorzy budowali zaimprowizowany oboz na podmoklej trzcinowej wysepce. Stoczyli bitwe, z trudem doprowadzili tonacy statek do brzegu, a teraz beda musieli walczyc o przetrwanie w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakatku swiata. Z ich ust nie padlo ani jedno slowo skargi. To byla dla niego lekcja pokory. Wiedzieli, ze wyladowali na poludnie od ujscia Habriru, rzeki oddzielajacej Hebrion od sasiedniego ksiestewka, teoretycznie znajdowali sie zatem na ziemiach nalezacych do Abeleyna. Byly to jednak ziemie puste i niegoscinne, moczary siegaly daleko w glab ladu, a przecinaly je zaledwie dwa poprowadzone na groblach krolewskie trakty. Dzien drogi od wybrzeza znajdowaly sie wioski, ale w promieniu piecdziesieciu mil nie bylo zadnego duzego miasta, zas droga do najblizszego - Pontifidad - prowadzila na polnocny wschod. Od Abrusio dzielilo ich sto piecdziesiat mil, a po drodze musieli pokonac Hebros, i to na odcinku, na ktorym graniczne gory Hebrionu stromymi urwiskami opadaly do morza. Zatrzepotaly ptasie skrzydla. Abeleyn odwrocil sie i zobaczyl siedzacego na grubej trzcinie bialozora. -Gdzie sie podziewales? - zapytal bez zbednych wstepow. -Masz na mysli mnie czy ptaka, panie? Ptak odpoczywal, zasluzyl bowiem na odpoczynek, ja zas mialem sporo pracy. -I co z niej wyniklo? -Dzieki niech beda Blogoslawionym Swietym. Rovero i Mercado sa po naszej stronie. Abeleyn odmowil pod nosem krotka modlitwe dziekczynna. -W takim razie moge wracac. -Owszem. Pojawily sie jednak inne przeszkody... -Znow rozmawiasz z ptakami, panie? - rozlegl sie kobiecy glos. Chowaniec Golophina zerwal sie do lotu. Zostalo po nim tylko opadajace na ziemie piorko. Lady Jemilla miala na sobie dlugi, obszyty futrem welniany plaszcz o barwie stygnacego zaru. Rozpuscila czarne wlosy, ktore ujely jej twarz niczym klamra i podkreslily bladosc cery. Usta powlekla rozem. Trzymiesiecznej ciazy nie bylo jeszcze po niej widac. Abeleyn opanowal zlosc. -Ladnie wygladasz, pani. -Kiedy mnie ostatnio widziales, moj panie, bylam zielona na twarzy i rzygalam jak kot. Mam nadzieje, ze teraz rzeczywiscie wygladam lepiej, chocby przez kontrast. -Moi ludzie zadbali o twoje wygody, nieprawdaz? -Alez oczywiscie. - Usmiechnela sie. - Masz bardzo rycerskich zolnierzy, panie. Zbudowali mi uroczy szalas z plotna i wyrzuconych na brzeg kawalkow drewna. W srodku pali sie nawet ognisko, tak ze nie marzne. Czuje sie jak krolowa nadmorskich zbieraczy. -Co z... co z dzieckiem? Jemilla przylozyla dlon do brzucha. -Chyba wciaz we mnie jest. Moja sluzaca twierdzila, ze choroba morska je zabije, ale wyglada na to, ze nosze malego wojownika. Jak na krolewskiego potomka przystalo. Oboje zdawali sobie sprawe, ze mowiac to, balansuje na granicy dobrego wychowania, ale Abeleyn byl wyrozumialy. Troche ja zaniedbal, a ostatnie przezycia z pewnoscia kosztowaly ja sporo zdrowia. Dlatego sklonil sie tylko grzecznie, nieufny, czy jesli sie odezwie, nie przekroczy granicy uprzejmosci. -Przepraszam, jesli przeszkodzilam ci w twoich... medytacjach. - Jej glos zmienil sie, nieco zlagodnial. - Po prostu tesknie za twoim towarzystwem. Sluzaca grzeje wino na ognisku. Napijesz sie ze mna, panie? Mial tysiace pilniejszych zajec i nie mogl sie doczekac, kiedy uslyszy nowiny od Golophina, ale grzane wino zapowiadalo sie apetycznie, a towarzyszyla mu jeszcze inna obietnica, niewypowiedziana, lecz kryjaca sie w oczach Jemilli. Doszedl do wniosku, ze zasluzyl na chwile relaksu. Przez godzine ludzie jakos sobie bez niego poradza. -Chetnie - odparl. Wzial ja za reke i dal sie zaprowadzic do szalasu. Ze szczytu pobliskiej palki bialozor odprowadzil ich spojrzeniem ciemnych, niemrugajacych oczu. * Szalas istotnie okazal sie przytulny - w stopniu, w jakim rozpiete na drewnianym szkielecie zaglowe plotno moze dac zludzenie przytulnosci. Jemilli udalo sie ocalic z wraku dwie skrzynie i kilka plaszczy, ktore teraz pelnily role domowych sprzetow.Odprawila sluzaca i sama sciagnela Abeleynowi wysokie buty, pokryte zakrzepla krwia i spekane od soli. Z kazdego wylala struzke wody, po czym napelnila cynowy kufel parujacym winem. Abeleyn siedzial i patrzyl, jak w zapadajacym zmierzchu plomien ogniska staje sie coraz mniej przezroczysty i nabiera zywej, zoltej barwy. O tej porze roku dni byly takie krotkie! Nic dziwnego, ze zima nie prowadzilo sie wojen. Wino bylo smaczne. Niemal czul, jak krazy w jego zylach i rozgrzewa zziebniete czlonki. Wezwal sluzaca i kazal zaniesc reszte trunku rannym. Usmiechnal sie na widok zacisnietych ze zlosci ust Jemilli. Ta dama miala wlasne poglady na to, kto jest ile wart i kogo mozna sie bez zalu pozbyc. -Jestes ranny, panie? - spytala. - Twoj kaftan jest zbryzgany posoka. -To nie moja krew - uspokoil ja Abeleyn, popijajac wino. -Bitwa byla wspaniala, wszyscy zolnierze tak mowia. Godna samego Myrniusa Kulna. Oczywiscie ja tylko slyszalam jej odglosy; ukrylysmy sie z Consuella pod workami w dolnej ladowni. Strasznie tam cuchnelo. W dodatku trudno z takiego miejsca docenic wazace sie losy bitwy i pozniejsze wspaniale zwyciestwo. -Zwykla potyczka. Bylem naiwny, myslac, ze tak latwo wrocimy z Perigraine. Jemilla byla wstrzasnieta. -Chcesz powiedziec, ze piraci dzialali w zmowie z innymi krolami?! -Tak, pani. Jestem heretykiem, wiec zycza mi smierci. To proste. Posluzyli sie korsarzami, zamiast wysylac wlasna armie, gdyz to gwarantowalo im dyskrecje. -Dyskrecje! -W dyplomacji od wiekow liczy sie przebieglosc, dworskie maniery i zdolnosc do morderstwa. Jemilla odruchowo oparla dlon na brzuchu. -Co z krolami Markiem i Lofantyrem? Czy na nich tez ktos dokonal zamachu? -Nie wiem, ale to calkiem prawdopodobne. Z pewnoscia po powrocie do swoich stolic zastana tam zadnych wladzy ludzi, ktorzy beda chcieli wykorzystac sytuacje. Ja rowniez takich spotkam w Abrusio. -Podobno w miescie rzadzi Kosciol i szlachta. -Tak? Nie mozna wierzyc plotkom. -Czy nadal zmierzamy do Abrusio, panie? -Naturalnie. Gdziezby indziej? -Pomyslalam... Pomyslalam, ze... - Jemilla odetchnela gleboko i wyprostowala sie, jakby szykujac sie na bolesny cios. - Ozenisz sie, panie? Abeleyn wolna reka potarl oczy. -Tak, mam nadzieje, ze pewnego dnia znajde sobie zone. -Siostre Marka, krola Astaracu? -Kolejne plotki? -Caly Vol Ephrir o tym mowil, kiedy wyjezdzalismy. Krol spojrzal na nia zdumiony. -Tak sie sklada, ze akurat ta plotka jest prawdziwa. Jemilla spuscila wzrok. Mowilo sie takze o tym, ze zanim krol Abeleyn zaprosil ja do swojego loza, miala innego kochanka, mezczyzne niskiego stanu. Nie wiedziala, czy krol zna te plotki. -Co sie wtedy stanie... z dzieckiem, ktore nosze w lonie? Abeleyn wiedzial, ze jego kochanka jest jedna z najbardziej wyrafinowanych i przebieglych dam dworu. Byla wdowa po jednym z najlepszych generalow jego ojca, ale nie nalezala do zadnej liczacej sie rodziny szlacheckiej. Miedzy innymi dlatego dal sie jej uwiesc: byla na tym swiecie sama jak palec, nie wchodzila w sklad zadnej z zadnych wladzy koterii, ktore scieraly sie w cieniu hebrionskiego tronu. Jej kariera zalezala tylko i wylacznie od woli krola. Gdyby teraz zawolal Orsiniego i kazal mu przeszyc Jemille mieczem, nikt nie stanalby w jej obronie. -Zapewnie mu nalezyta opieke. Jesli to bedzie chlopiec, w dodatku w miare obiecujacy, przysiegam, ze na niczym mu nie zbraknie. Wpatrywala sie w niego natarczywie czarnymi, przenikliwymi oczami. Oparla mu reke na kolanie. -Dziekuje, panie. Nigdy wczesniej nie mialam dziecka. Mam nadzieje, ze wyrosnie na twojego wiernego sluge. -Albo sluzke. -To bedzie chlopiec. - Na jej ustach zagoscil pierwszy szczery usmiech od czasu, gdy wyjechali z Hebrionu. - Czuje to. Widze, jak rosnie w moim lonie, skulony, z zacisnietymi piastkami. Abeleyn nie odpowiedzial. Zapatrzyl sie w ogien i odzyly wspomnienia niedawnej bitwy. Nazwal ja potyczka - i nie bez racji. W Abrusio czekala ich znacznie ciezsza przeprawa. Rycerze-Bojownicy nie oddadza miasta bez walki, a prywatne armie Sequerow i Carrerow z pewnoscia ich wespra. Ale wiedzial, ze koniec koncow to on wygra. Mial poparcie armii i floty. Dlon Jemilli przesunela sie w gore jego uda. Pieszczota wyrwala go z zadumy. -Myslalem, ze w twoim stanie... - zaczal. Usmiechnela sie. -Wiele jest rzeczy, Wasza Wysokosc, ktore mezczyzna i kobieta moga robic razem, nawet jesli kobieta jest w takim stanie jak ja. A na razie nie poznales nawet dziesiatej ich czesci. Wlasnie to najbardziej go w niej fascynowalo: byla starsza i bardziej doswiadczona, w lozku grala role jego nauczycielki. Teraz byl jednak zbyt znuzony. Delikatnie odsunal jej reke. -Ochota jest, ale czasu brak. Mam pilne obowiazki, pani. Jej oczy zaplonely w gniewie. To tez go podniecalo: nie lubila, kiedy ktos sie jej sprzeciwial - nawet jesli tym kims byl sam krol. Nie przyszlo mu to latwo, ale wstal. Pogladzila go po kostce, po bladej, wymoczonej skorze. -Moze pozniej? - zaproponowala. -Moze. Ale w najblizszych dniach nie bedziemy mieli wiele czasu dla siebie. Wciagnal nasiakniete woda buty i nachylil sie, zeby ja pocalowac na pozegnanie. Przesunela glowe i zamiast w policzek, pocalowal ja w usta. Jej cieply jezyk musnal mu zeby i Jemilla z usmiechem odchylila glowe. Abeleyn na drzacych nogach wyszedl z szalasu w rozswietlony blaskiem ognisk mrok. Mial wrazenie, ze jak zwykle ostatnie slowo nalezalo do niej, nie do niego. SIEDEM Barykady wyrosly w ciagu jednej nocy.Kiedy diakon ponurym switem poprowadzil swoj patrol w miasto, okazalo sie, ze nie moga swobodnie poruszac sie po ulicach. Wszedzie natykali sie na powywracane wozy i przyniesione z portow skrzynie i worki, ulozone w stosy i powiazane. Nawet w najwezszych zaulkach pojawily sie zapory, obsadzone mieszkancami, ktorzy grzali sie przy koksownikach, zacierajac rece i gwarzac pogodnie. Kazda ulica, uliczka i aleja prowadzaca do zachodniej czesci Abrusio byla zablokowana. Dolne Miasto zostalo odciete od reszty stolicy. Diakon Rycerzy-Bojownikow i jego dziewieciu podwladnych siedzieli na ciezkich bojowych rumakach i przygladali sie abrusianom z mieszanina gniewu i niepewnosci w sercach. Dolne Miasto zawsze bylo paskudnym miejscem i kazdy Bojownik, ktory sie do niego zapuscil, ryzykowal, ze ktos wyleje mu na glowe zawartosc nocnika. Prezbiter Quirion kazal im sie trzymac z daleka od tych dzielnic, dopoki trwaly delikatne negocjacje z dowodcami garnizonu. Ale te barykady... To bylo cos zupelnie innego. To byl otwarty bunt przeciwko tym, ktorzy z woli wielkiego pontyfika rzadzili w Abrusio. Konie staly na bruku, spokojnie znoszac ciezar stali i ludzkich cial. W chlodnym powietrzu pioropusze pary buchaly z ich chrap. Rycerze zatrzymali sie w waskiej uliczce. Domy - wsparte na drewnianych szkieletach i oblozne ceramicznymi plytkami - chylily sie ku sobie tak bardzo, ze zdawalo sie, iz tworza tunel, ktory zamyka sie nad glowami przechodniow. Zebrani za barykada abrusianie porzucili cieplo piecykow i staneli tak, zeby lepiej widziec patrol. Byli wsrod nich ludzie obojga plci i w najrozniejszym wieku, uzbrojeni w zaimprowizowany orez lub narzedzia codziennej pracy: przyniesli mlotki, oskardy, kosy, widly, rzeznicze tasaki - bron rownie roznorodna jak sami mieszkancy miasta. Abrusio przypominalo ksztaltem podkowe z wpisana w srodek trojlistna koniczyna. Podkowe zakreslal zewnetrzny mur miasta, od polnocy i od poludnia dochodzacy az do brzegow Zatoki Poludniowej, zwanej takze Zatoka Hebrionska. Koniczyne tworzyly trzy ujete w obreb murow porty. Polnocna czesc liscia stanowily Szlaki Wewnetrzne, siegajace w glab do samego serca miasta. Ich nabrzeza i doki wrzynaly sie w podnoze Wzgorza Abrusio. Z prawej i lewej strony rozciagaly sie plycej wciete w lad Szlaki Zewnetrzne - dwa pozniej powstale porty, osloniete od morza zbudowanymi przez ludzi falochronami. W zachodniej czesci Szlakow Wewnetrznych znajdowaly sie stocznie i suche doki hebrionskiej marynarki wojennej; gorowala nad nimi zlowroga Wieza Admiralska. Na polnoc od nich, na drugiej skalnej ostrodze stala nastepna wiekowa forteca - arsenal, mieszczacy koszary i magazyny miejskiego garnizonu. Siedziby floty i armii Abrusio znajdowaly sie zatem w zachodniej dzielnicy Dolnego Miasta, ktora wlasnie zostala oddzielona barykadami od reszty stolicy. Ale nie o tym myslal gorliwy mlody diakon, siedzac tego ranka na koniu i rozwazajac, jak powinien sie zachowac. Draznilo go, ze oto jakies szumowiny osmielily sie zastapic droge polszwadronowi Rycerzy-Bojownikow, swieckich obroncow Kosciola. Sprzeciwily sie wladzy pontyfika. -Do broni! - rozkazal. Jego podkomendni poslusznie wyciagneli miecze. Lance, jako zbyt nieporeczne w waskich zaulkach Dolnego Miasta, musieli zostawic na kwaterze. - Do ataku! Konie ruszyly stepa, przyspieszyly, przeszly w klus; podkowy krzesaly iskry na bruku. W podwojnej kolumnie Bojownicy mkneli zaulkiem niczym aniolowie zemsty - o ile aniolowie daliby sie tak objuczyc zelastwem i zgodzili dosiasc rozgoraczkowanych rumakow. Obsada barykady przez ulamek sekundy przygladala sie szarzy, a potem poszla w rozsypke: ludzie pobiegli w zaulki, znikneli w drzwiach domow po obu stronach uliczki. Wierzchowiec diakona pierwszy uderzyl piersia w sterte rupieci, wspial sie na tylne nogi, wgramolil na barykade i zeskoczyl z drugiej strony, zwalajac przy okazji polowe gratow. Pozostali rycerze poszli za jego przykladem. Rozleglo sie rzenie koni, brzek metalu, glosny trzask, kiedy przewrocony na bok woz przetoczyl sie i stanal na kolach. Rycerze przedarli sie w glab uliczki, zwolnili i rykneli zgodnym chorem: -Ramusio! Ruszyli truchtem dalej. Mieszkancy uskakiwali przed mieczami rycerzy i kopytami rumakow. Diakon najechal od tylu na jednego z cywilow, cial go w glowe, a konie stratowaly rannego na parujaca miazge. Inni, ktorzy nie zdazyli sie schowac, podzielili los pierwszej ofiary; nie mieli gdzie uciec, od zaulka nie odchodzila w bok ani jedna uliczka. Kilkoro mezczyzn i kobiet zostalo rozsiekanych, kiedy rozpaczliwie dobijali sie do pozamykanych drzwi pobliskich domow. Dobrze wyuczone konie stawaly deba i stalowymi podkowami lamaly kosci i darly cialo. Zaulek zmienil sie w kostnice. Konczyl sie malym placykiem, z ktorego odchodzily dwie inne ulice. Uciekinierzy sie rozproszyli. Diakon ochrypl od wojennego okrzyku Rycerzy-Bojownikow. Z wyszczerzonymi zebami wymierzal ciosy umykajacej przed nim cizbie. Pot sciekal mu po nosie, zalewal cale cialo pod zbroja. Bawil sie wysmienicie. Cos jednak bylo nie tak. Powietrze mialo dziwny zapach. Zdziwiony, wstrzymal konia, poczekal, az dolacza do niego pozostali; ich miecze lepily sie od krwi. Ucichl ogluszajacy tetent kopyt. To byl zapach palonego prochu. Uciekajacy przed nimi ludzie znikneli. W glebi uliczki stal teraz dwuszereg hebrionskich zolnierzy. Dymily lonty ich arkebuzow. Ale diakon jeszcze nie ogarnial powagi sytuacji. Dzgnal konia kolanami. Zaraz sobie porozmawia z tymi typkami, ktore stanely mu na drodze. Stojacy na skraju pierwszego szeregu oficer podniosl rapier. Blade zimowe slonce wznioslo sie juz ponad dachy i odbite od rapiera swiatlo zmienilo klinge w plynny ogien. -Przygotowac bron! Strzelcy odciagneli kurki arkebuzow. -Pierwszy szereg, pozycja do strzalu! Pierwszy szereg ukleknal. -Chwileczke! - zawolal rozezlony diakon. Co ci durnie sobie mysleli? Rycerze spogladali po sobie zaniepokojeni, paru zaczynalo ponaglac konie. -Pierwszy szereg, ognia! -Nie! - krzyknal diakon. Arkebuzy plunely ogniem i dymem. Grzmot przetoczyl sie przez zaulek. Diakon spadl z konia, jego ludzie zachwiali sie w siodlach. Konie rzaly rozpaczliwie, kiedy kule przeszywaly ich pancerze i zaglebialy sie w cialo, a potem padaly jak muchy, miazdzac swoim ciezarem jezdzcow. Chmura dymu zawisla w powietrzu, wypelniajac cala szerokosc uliczki. Ocaleli po pierwszej salwie Bojownicy uslyszeli glos oficera: -Drugi szereg, przygotowac sie! Zwrocili konie w strone nieprzyjaciela i zmusili je do klusa. Z przerazliwym krzykiem zaszarzowali na arkebuznikow, nie baczac na dym, zadni pomsty za poleglych kompanow. Druga salwa przywitala ich niczym ognista burza. Wszyscy runeli na ziemie. Pierwsi dwaj sila rozpedu wpadli w szeregi strzelcow; konie roztracily zolnierzy jak kregle. Jeden z Rycerzy-Bojownikow uderzyl z chrzestem o bruk. Probowal wstac, kiedy dwoch Hebrionczykow przewrocilo go na plecy, niczym jakiegos monstrualnego zuka. Przycisneli mu rece do ziemi, zdarli helm i poderzneli gardlo. Ostatni strzal skrocil meki ranionego konia. Ludzie wylegli na plac. Na widok zascielajacych zaulek opancerzonych cial rozlegly sie niepewne wiwaty. Niektorzy klekali na zakrwawionym bruku i tulili martwych krewnych i przyjaciol. Okrzyki radosci szybko ustapily lamentom kobiet. Kiedy Abrusianie odbudowywali barykady, hebrionscy zolnierze zaladowali bron i wycofali sie na ukryte stanowiska. * -To niemozliwe! - stwierdzil prezbiter Quirion. Abrusio rozciagalo sie przed nim jak na dloni, otulone przeswietlona zlotym sloncem poranna mgla. Pokrecil glowa, kiedy dobiegl go odglos kolejnej palby. Huk niosl sie wysoko nad stloczonymi dachami, wprost do klasztornej wiezy, w ktorej znajdowal sie prezbiter.-Do tej pory trzy nasze patrole zostaly wciagniete w zasadzke - powiedzial jego rozmowca, Rycerz-Bojownik w stopniu opata. - Walka trwa caly czas. Ponieslismy powazne straty. Jestesmy kawaleria, nie mamy broni palnej i nie jestesmy przygotowani do ulicznych potyczek z arkebuznikami. -Jestescie pewni, ze to zolnierze do was strzelaja, a nie po prostu uzbrojeni cywile? -Tak, Wasza Ekscelencjo. Wszyscy bracia to potwierdzaja: kiedy probuja sforsowac barykade, napotykaja opor zdyscyplinowanych oddzialow strzelcow. Z cala pewnoscia sa to zolnierze z garnizonu. Innego wytlumaczenia nie widze. Oczy Quiriona miotaly blyskawice. -Odwolaj naszych braci. Nie ma sensu, zeby szli jak owce na rzez i gineli z rak buntownikow i heretykow. -Tak jest, Wasza Ekscelencjo. -W poludnie zwolaj odprawe wszystkich oficerow powyzej stopnia diakona. Przemowie do nich osobiscie. -Tak jest, Wasza Ekscelencjo. Rycerz-opat nakreslil na piersi Znak Swietego i wyszedl. -Co to oznacza? - spytal prezbiter. -Mam sie tego dowiedziec? - odpowiedzial pytaniem Sastro di Carrera, skubiac osadzony w platku ucha rubin. Quirion odwrocil sie i spojrzal na niego z powaga. Byli sami w komnacie. -Nie. -Wasza Ekscelencja mnie nie lubi. Dlaczego? -Jest pan czlowiekiem malej wiary, lordzie Carrera. Interesuja pana tylko osobiste korzysci. -Jak wszystkich. - Sastro usmiechnal sie. -Nie, nie wszystkich. Nie moich braci... No dobrze, wie pan cos o tej calej sytuacji czy nie? Sastro przeciagnal sie z ziewnieciem. -Pewnych rzeczy sie domyslam. Moim zdaniem Rovero i Mercado porozumieli sie jakos z naszym eks-krolem Abeleynem i opowiedzieli sie po jego stronie. Miedzy innymi dlatego nie przyszli wczoraj zapoznac sie z trescia bulli. Armia i flota beda bronic Dolnego Miasta do czasu przybycia Abeleyna, po czym przejda do ofensywy. Przypuszczam rowniez, ze smierc waszych rycerzy nie byla zamierzona. Zgubila ich nadgorliwosc. General i admiral chcieli, by protest wygladal na powstanie ludowe, ale kiedy wasi bracia zaczeli naciskac, do walki weszlo regularne wojsko. -Przynajmniej wiemy, na czym stoimy - burknal Quirion. Patrzac na jego twarz, mozna by pomyslec, ze jakies niewidzialne sznurki sciagaja ku sobie czolo i podbrodek: skurczyla sie w gniewie niczym zacisnieta piesc. - Zostana oblozeni ekskomunika. Splona na stosie! Ale najpierw musimy zdlawic bunt. -To nie bedzie latwe. -A ten panski znajomek, Freiss... - Quirion wybuchnal basowym, chrapliwym smiechem, widzac malujace sie na twarzy Sastro szczere zaskoczenie. - Sadzil pan, ze nie wiem o waszych tajnych spotkaniach? W tym miescie nie ma miejsca na prywatne rozgrywki, lordzie Carrera. Albo bedzie pan trzymal ze mna, albo wypadnie pan z gry. Sastro uspokoil sie i skwitowal slowa prezbitera wzruszeniem ramion. Skubnal czubek wypomadowanej, perfumowanej brodki. Ten odruch wydawal sie Quirionowi wyjatkowo irytujacy. Di Carrera na pewno byl pederasta; - smierdzial jak sultanski harem. Byl jednak najbardziej wplywowym przedstawicielem miejscowej szlachty, przez co Quirion - chcac nie chcac - musial miec w nim sojusznika. -Dobrze - rzekl Sastro. - Moj znajomek Freiss, jak Wasza Ekscelencja raczyl go nazwac, twierdzi, ze zwerbowal kilkuset zolnierzy z garnizonu. Brzydza sie herezja i oczekuja sowitej nagrody, kiedy Kosciol przejmie wladze w Abrusio. -Gdzie sa teraz? -W koszarach. Mercado cos podejrzewa, wiec oddzielil ich od reszty tercios. Kazal ich tez pewnie obserwowac. -W takim razie nie na wiele sie nam przydadza. -Mogliby odwrocic uwage armii, kiedy wasi bracia zaatakuja te kretynskie barykady. -Nasi bracia nie nadaja sie do walk ulicznych, o czym juz pan slyszal. Musimy wymyslic cos innego. Sastro udal, ze bez reszty pochlaniaja go ozdobne stiuki na suficie. -No coz, pozostaja jeszcze moi ludzie... -Ilu? -Lacznie okolo osmiuset, jezeli zwroce sie o pomoc do pomniejszych rodow. -Jak sa uzbrojeni? -W arkebuzy, miecze i puklerze. Nie mam pikinierow, ale pikinierzy sa w miescie rownie bezuzyteczni jak kawaleria. -Doskonale! Mogliby oslaniac moich braci podczas szturmu. Ile czasu potrzebujesz, zeby ich zebrac? -Kilka dni. Zmierzyli sie wzrokiem jak stojacy w ringu gladiatorzy, ktorzy nawzajem probuja ocenic swoje silne i slabe strony. -Wasza Ekscelencja z pewnoscia zdaje sobie sprawe, ze ryzykuje cala fortune, przyszlosc rodu i moich wasali - dodal Sastro. -Rada trzyma piecze nad skarbcem Hebrionu - odburknal Quirion. - Zostanie pan sowicie wynagrodzony, lordzie Carrera. -Nie to mialem na mysli. Nie chodzi o pieniadze. Po prostu moi ludzie rownie chetnie walcza w moim interesie, co w swoim wlasnym. -Stana w obronie prawdziwej wiary i Kosciola wszystkich ramusianskich krolestw. Czy to malo? -Szlachetny prezbiterze, wiem, ze to powinno im wystarczyc, nie wszyscy ludzie jednak sa rownie... rownie gorliwi, powiedzmy, jak wasi bracia. -Czego pan chce, lordzie Carrera? - spytal Quirion, chociaz wydawalo mu sie, ze z gory zna odpowiedz Sastro. -Wasza Ekscelencja szuka odpowiedzi na pytanie, kto powinien zasiasc na tronie po wygasnieciu linii Hibrusydow, prawda? -Owszem, zlecilem poszukiwania inicjanckim archiwistom. -Przypuszczam, ze najlepszym kandydatem okaze sie Astolvo di Sequero. Klopot w tym, ze Astolvo jest juz stary i nie chce brac na swoje barki brzemienia zwiazanego z panowaniem. Odmowi. -Jest pan pewien? -Tak. Jego synowie zas to zdeprawowane lekkoduchy, ktore nijak nie nadaja sie na krolow. Nowy krol Hebrionu powinien byc czlowiekiem dojrzalym, silnym i skorym do scislej wspolpracy z Kosciolem. W przeciwnym razie inne rody szlacheckie gotowe sie zbuntowac. Nie spodoba im sie pomysl, zeby rzadzil nimi ktorys z bachorow Astolvo. -Gdzie znajdziemy takiego czlowieka? - spytal z rezerwa Quirion. Zawoalowana grozba w slowach Sastro nie uszla jego uwagi. -Nie jestem pewien... Przypuszczam wszakze, ze gdyby wasi archiwisci sie postarali, odkryja, ze dom Carrerow jest znacznie blizej linii krolewskiej nizby sie moglo poczatkowo wydawac. Quirion znow zarechotal po swojemu. Sastro uwazal ten jego smiech za przejaw wyjatkowego prostactwa, ale nie dal po sobie nic poznac. -Korona w zamian za panskich zolnierzy, tak, lordzie Carrera? Elegancko wyskubane brwi Sastro uniosly sie w wystudiowanym gescie. -Czemu nie? Zapewniam, ze nikt inny nie zlozy Waszej Ekscelencji podobnej oferty. -Sequerowie tez nie? -Nie. Astolvo wie, ze gdyby sie do tego posunal, jego zycie zawisloby na wlosku. Jego synowie juz bija sie o ojcowska schede; nie przezylby nawet roku. I jak to by wtedy wygladalo? Popierana przez Kosciol hebrionska monarchia zaledwie po kilku miesiacach istnienia zostalaby uwiklana w morderczy spisek, moze nawet ojcobojstwo... Quirion sluchal tych slow z namyslem. -Taka decyzje moze podjac tylko wielki pontyfik Himerius, rezydujacy teraz w Charibonie. -Pontyfik, niech Swieci maja go w swojej opiece, z pewnoscia przychyli sie do opinii swojego przedstawiciela w Hebrionie. Quirion podszedl do stolu, zastawionego mnostwem trunkow. Nalal sobie odrobine wina, wypil, skrzywil sie. Z zasady nie pijal alkoholu, teraz jednak czul, ze odrobina rozgrzewajacego plynu dobrze mu zrobi. W pokoju panowal nieprzyjemny chlod. -Niech sie pan porozumie z Freissem. Ma przygotowac zolnierzy. I prosze zaczac zbierac ludzi, lordzie Carrera. Bedziemy musieli uzgodnic plan dzialania. -Czy Wasza Ekscelencja wyprawi poslanca do Charibonu? -Owszem, wyprawie... A poza tym zalece archiwistom zwrocenie baczniejszej uwagi na panska genealogie, lordzie Carrera. -To nader roztropna decyzja, prezbiterze. Madry z pana czlowiek. -Byc moze. A teraz, skoro dobilismy targu, moze zajelibysmy sie bardziej przyziemnymi sprawami? Bedzie mi potrzebna lista ludzi i spis ekwipunku. Ten czlowiek nie ma ani odrobiny klasy, pomyslal Sastro. Za grosz wyczucia. Ale mniejsza z tym: najwazniejsze, ze zagwarantowal sobie korone, wynegocjowal droge do wladzy - chociaz zanim po nia siegnie, czeka go jeszcze wiele pracy. -Przygotuje dokumenty na popoludnie - odparl gladko. - Jeszcze dzis rozesle kurierow do wlosci moich i moich wasali. Zaczne gromadzic ludzi. -Doskonale. Musimy sie spieszyc. Jezeli nie zdobedziemy Dolnego Miasta przed przybyciem Abeleyna, proba objecia pelni wladzy w Abrusio przeobrazi sie w wyczerpujaca kampanie wojenna i przyniesie miastu ogromne zniszczenia. -To prawda. Ja zas nie chcialbym rzadzic kupa gruzu. Quirion spojrzal spode lba na Sastro. -Nowy krol bedzie rzadzil reka w reke z Kosciolem. Pontyfik z pewnoscia zazyczy sobie stalej obecnosci Rycerzy-Bojownikow w miescie, takze po zduszeniu buntu. -Rycerze-Bojownicy beda nieoceniona pomoca i wsparciem dla krolewskiej wladzy. -Ciesze sie, ze sie rozumiemy. - Prezbiter pokiwal glowa. - A teraz prosze mi wybaczyc, lordzie Carrera, musze przygotowac mowe, ktora wyglosze na odprawie. Poza tym trzeba odwiedzic rannych. -Naturalnie. Czy Wasza Ekscelencja zechcialby mi na koniec udzielic blogoslawienstwa? Sastro ukleknal przez Quirionem i pochylil glowe. Prezbiter skrzywil sie i wykrztusil slowa blogoslawienstwa z taka niechecia, jakby rzucal klatwe. Di Carrera wstal, z ironiczna emfaza nakreslil na piersi Znak Swietego i wyszedl z komnaty. * Tysiac piecset mil od Abrusio bialy zimowy kozuch okryl szczyty Thurianu. Snieg zasypal nawet najnizsze przelecze i sultanat Ostrabaru zostal odciety od zachodu i poludnia nieprzebyta gorska bariera, ktora i tak stanowila zaledwie forpoczte poteznych i groznych Gor Jafrarskich.Wieza nalezala niegdys do gorskiego zamku jednego z ramusianskich ksiazat. W czasach, gdy Ostiber wchodzil jeszcze w sklad zachodniego krolestwa, jego zyzne doliny byly upstrzone setkami podobnych twierdz. Jednak przed szescdziesieciu laty Merducy zajeli wschodnie rubieze kraju, w ktorym rzadzil obecnie Aurungzeb Zloty, Pogromca Aekiru. Podwladni pogodzili sie z "merduckim jarzmem", jak na zachodzie nazywano rzady Aurungzeba: uprawiali swoje pola, tak jak czynili to od wiekow, i zamiana ramusianskich panow na merduckich robila im niewielka roznice. Owszem, ich synowie musieli odbyc przymusowa sluzbe w sultanskiej armii, ale najbardziej utalentowani z nich robili blyskotliwe kariery. Zdolni zolnierze awansowali szybko i wysoko, gdyz w merduckim wojsku nikt nie ogladal sie na ich pochodzenie. Dzieki temu najezdzcy nie tylko zjednywali sobie ujarzmione ludy, ale takze mieli zapewniony staly doplyw swiezej krwi do armii i administracji na podbitych terenach. Dziadowie wojownikow, ktorzy pod sztandarem proroka Ahrimuza podeszli pod mury Aekiru, a potem staneli pod Walem Ormanna, dwa pokolenia wczesniej walczyli przeciwko wojskom zjednoczonym pod ta sama choragwia. Wiesniacy i tak nie mieli wyboru: byli przywiazani do ziemi i kiedy ta zmieniala wlasciciela, oni zmieniali pana. Taka byla naturalna kolej rzeczy. Wieksza czesc zamku legla w gruzach, ocalalo tylko jedno skrzydlo z wysoka wieza, z ktorej roztaczal sie rozlegly widok na ciagnace sie ponizej doliny. W pogodny dzien wzrok siegal stad az po Orkhan, sultanska stolice, mieniaca sie w dali blyszczacymi minaretami. Sam zamek stal jednak z dala od ludzkich sadyb, wysoko na thurianskim pogorzu, i nekani surowymi mrozami gorskich zim mieszkancy porzucili go na dlugo przed przybyciem Merdukow. Mieszkancy doliny niechetnie rozmawiali o ciemnej wiezy, stojacej samotnie wsrod smaganych lodowatym wiatrem wzgorz. Mowilo sie, ze po zmroku widac blyskajace w jej oknach tajemnicze swiatla, a w ksiezycowe noce po okolicznych plaskowyzach mialy grasowac potwory. Znikaly owce, raz zaginal nawet mlody pastuszek. Nikt nie zapuszczal sie w poblize ruin i zlowroga forteca mogla bez przeszkod oddawac sie kontemplacji rozleglych widokow. * Potwor odwrocil sie od okna i rozciagajacego sie za nim monochromatycznego krajobrazu, w ktorym na bialym sniegu majaczyly czarne drzewa. Szurajac nogami, przemierzyl okragla komnate i z westchnieniem opadl na miekki fotel przed kominkiem. Wiatr jak zwykle zawodzil przenikliwie w dziurawym dachu, od czasu do czasu dmuchajac do srodka sniegiem przez pozbawione szyb okno.Potwor byl ubrany jak czlowiek, lecz jego glowa w groteskowy sposob laczyla elementy anatomii gada i czlowieka. Sylwetke mial niezgrabna i przygarbiona, dlugie szpony u stop zgrzytaly na kamiennej posadzce. Tylko dlonie przypominaly ludzkie, choc palce mialy po trzy stawy, a pokryta delikatna luska skora mienila sie w swietle ognia zielonkawa poswiata. Nie tylko luski odbijaly swiatlo. Na umocowanych do scian polkach staly pekate szklane butle w slomianych plecionkach, pelne cieczy, w ktorej blask plomieni budzil niezwykle ognie. W niektorych unosily sie zszarzale ludzkie plody; mialy zamkniete oczy, jakby caly czas spaly slodko w lonach matek. W innych znajdowaly sie zwiniete cielska wezy, rozplaszczone w miejscach, gdzie przyciskaly sie do szkla. W trzech butlach plywaly ciemne, dwunogie sylwetki, ktore wpatrywaly sie w komnate slepiami przypominajacymi rozzarzone wegielki. Poruszaly sie niespokojnie w plynie, jakby rozdraznione, ze ktos je uwiezil. Powietrze w komnacie bylo przesycone kwasna wonia, podobna do tej, jaka wydaja stare, przemoczone ubrania. Na stoliku przy kominku stala srebrna taca, na niej zas dogasalo malenkie ognisko. W popiele bylo widac drobne kostki i opatrzona klami czaszke, przypominajaca skorupke jaja. Siedzacy w fotelu stwor nachylil sie nad stolikiem i dlugim palcem rozgarnal popiol. Oczy mu blysnely, wscieklym gestem zmiotl szczatki - razem z taca - wprost do kominka. Zasyczal ze zloscia i opadl na fotel. Z niszy pod sufitem sfrunal skrzydlaty homunkulus, nieco podobny do miniaturowego gargulca. Przysiadl na ramieniu stwora i szturchnal nosem jego obwisla szyje. -Nie boj sie, Olovie. - Potwor poglaskal zdenerwowanego malucha. - Nic sie nie stalo. Batak! W glebi komnaty otworzyly sie drzwi i do srodka wszedl mlody mezczyzna w obszytym futrem plaszczu i wysokich podroznych butach. Mial czarne jak smola oczy i obwieszone zlotymi kolczykami uszy. Byl blady jak sciana i spocony mimo panujacego w wiezy chlodu. -Tak, mistrzu? -Jak widzisz, znow sie nie udalo. Stracilem tylko nastepnego homunkulusa. Mlodzieniec podszedl blizej. -Przykro mi. -Wiem, ze ci przykro. Nalej mi wina, dobrze? Mezczyzna bez slowa spelnil te prosbe. Rece mu sie trzesly i rozlal odrobine trunku. Wytarl go pospiesznie rekawem, z lekiem zerkajac na siedzaca w fotelu postac. Potwor wzial od niego kieliszek i wychylil go jednym haustem, odchylajac glowe jak pijacy kurczak. Kiedy krysztalowy puchar zatrzeszczal w jego palcach, spojrzal na niego z niechecia i poirytowany cisnal go w ogien. -Caly swiat jest dla mnie nowy - mruknal. -Co chcesz teraz zrobic, mistrzu? Wyruszysz w podroz? Stwor zmierzyl go spojrzeniem zoltych slepi. Powietrze zafalowalo, homunkulus zapiszczal i furknal pod sufit. Po chwili na miejscu potwora siedzial zwyczajny czlowiek, chudy, sniady, o delikatnych, niemal kobiecych rysach. Tylko oczy sie nie zmienily: ich cytrynowy odcien w zestawieniu z atrakcyjnym obliczem sprawial niezwykle wrazenie. -Czy teraz mniej sie denerwujesz, Bataku? -Milo znow zobaczyc twoja twarz, mistrzu. -Nie moge utrzymywac tej iluzji dluzej niz przez kilka godzin, a oczu, jak widzisz, w ogole nie jestem w stanie zmienic. Moze dlatego ze, jak mowia, oczy sa zwierciadlem duszy. - Zoltooki mezczyzna usmiechnal sie sztucznie. - Wracajac do twojego pytania: tak, wyrusze w podroz. Wyslannicy sultana dotarli juz do Alcaras, najmuja statki, i to duze, pelnomorskie, nie zadne galery z Levangore. Na dole, we wsi, czeka na mnie powoz z eskorta. Sultan chce miec pewnosc, ze dotre tam, dokad sie wybieram. -Czyli na daleki zachod. Ale dlaczego? Zoltooki wstal, stanal tylem do kominka i zaczal grzac przy ogniu rozpostarte dlonie. Jego sylwetka zdawala sie delikatnie falowac, jakby otaczala ja niematerialna powloka cienia. Jasne swiatlo zawsze oslabialo magiczne iluzje. -Bo tam cos jest. Ja to wiem. Nieraz natykalem sie w moich pracach na rozne mity, legendy i plotki. Wszystkie prowadzily do jednego wniosku: na zachodzie jest lad. I cos - albo ktos - na nim mieszka. Poza tym w moim obecnym stanie nie na wiele zdam sie sultanowi. Kiedy Shahr Baraz, niech go ramusianskie pieklo pochlonie, zniszczyl mojego homunkulusa, okaleczyl nie tylko moje cialo. Ucierpial takze drzemiacy w mojej duszy dweomer. Nadal jestem poteznym Orkhem, mistrzem magii, ale moja moc oslabla. I wolalbym, zeby nie wyszlo to na jaw, Bataku. -To zrozumiale. Ja... -Wiem, wiem, moge liczyc na twoja dyskrecje. Jestes dobrym asystentem. Za kilka lat opanujesz czwarta dyscypline i zostaniesz magiem jak sie patrzy. Zostawiam ci czesc mojej biblioteki i wystarczajaca ilosc magicznych substancji, bys bez mojej opieki mogl kontynuowac nauke. -Chodzi o dwor, mistrzu, i o harem. To nimi sie martwie. Sam dweomer nie wystarczy, zeby byc dobrym dworskim magiem u sultana. Orkh sie usmiechnal - i tym razem byl to usmiech naprawde serdeczny. -Wiem, ale te wiedze musisz sam zdobyc. Nie narazaj sie wezyrowi Akranowi. Zabiegaj o wzgledy eunuchow z haremu, bo oni wszystko wiedza. Nie zdradz sultanowi ograniczen swojej mocy, nigdy nie mow, ze czegos nie mozesz zrobic. Krec, motaj, zwodz go, ale nie odkrywaj swoich slabosci. Ludzie sadza, ze magowie sa wszechmocni, my zas utwierdzamy ich w tym przekonaniu. -Rozumiem, mistrzu. Bedzie mi cie brakowalo. Byles dla mnie dobrym nauczycielem. -A ty pilnym uczniem. -Masz nadzieje znalezc na zachodzie lekarstwo na swoja przypadlosc? Czy to dlatego wyjezdzasz? Czy tez po prostu chcesz zejsc ludziom z oczu? -Aurungzeb zadal mi to samo pytanie, ja jednak nie znam na nie odpowiedzi, Bataku. Wiem jedno: znuzyl mnie zywot potwora. W porownaniu ze mna nawet tredowaci nie maja pojecia, co to jest samotnosc. Olov jest moim jedynym druhem, jedyna istota, ktora patrzy na mnie bez leku i odrazy. -Alez mistrzu, ja... -W porzadku, Bataku. Nie musisz udawac. Znalazlem dokumenty, z ktorych wynika, ze na przestrzeni ostatnich wiekow kilka statkow pozeglowalo na zachod i nie wrocilo. Wiozly na swoich pokladach pasazerow: czarodziejow, uciekajacych przed przesladowaniami, jakie spotykaly ich w ramusianskich krolestwach. Nie sadze, by wszystkie te statki zatonely, wierze natomiast, ze na zachodzie do dzis zyja ci, ktorzy na nich plyneli. Albo ich potomkowie. Batak wytrzeszczyl z niedowierzaniem oczy. -I myslisz, ze beda umieli cie wyleczyc, mistrzu? -Nie wiem. W kazdym razie mam dosc dworskich intryg. Chcialbym co dzien o swicie ogladac nowy horyzont. A moja decyzja pasuje do polityki Aurungzeba. Ramusianie juz poslali na zachod swoja flotylle: statki wyplynely z Abrusio przed miesiacem pod dowodztwem gabrionskiego kapitana Richarda Hawkwooda. I pewnie do tej pory juz przybily do brzegu. Merduckie sultanaty nie moga dopuscic do tego, zeby caly nowy kontynent wpadl w rece wroga. W tym punkcie calkowicie zgadzam sie z Aurungzebem. -Wiesz, ze Shahr Baraz zyje, mistrzu? Zniknal razem z tym swoim pasza, Mughalem. Podobno wrocili na wschod, na step. -Slyszalem o tym. Coz, moze byc i tak, ze nigdy sie na nim nie zemszcze. Jego czcigodne stare kosci zbieleja w Gorach Jafrarskich albo na bezkresnych rowninach Kambaksku. To bez znaczenia. Mam teraz inne sprawy na glowie. Orkh podszedl do marmurowego stolu, na ktorym stala wzmacniana zelaznymi okuciami skrzynka. Podniosl wieko, zajrzal do srodka, pokiwal glowa i odwrocil sie do Bataka. -Tu znajdziesz szczegolowe informacje na temat mojej siatki szpiegowskiej: nazwiska agentow, szyfry, terminy platnosci... Wszystko. Od tej pory ty bedziesz nia kierowal. Mam swoich ludzi we wszystkich zachodnich krolestwach; codziennie ponosza dla mnie ogromne ryzyko. Niechetnie skladam te odpowiedzialnosc na twoje barki. Nikomu nie wolno poznac zawartosci tej skrzyni. Musisz ja zabezpieczyc najmocniejszymi zakleciami i zniszczyc, gdyby istnialo niebezpieczenstwo, ze dostanie sie w niepowolane rece - czyli w kazde poza twoimi. Nawet Aurungzeb nie moze jej zobaczyc, rozumiesz? Batak skinal glowa. -Jest tez druga siatka, zlozona z homunkulusow, uspionych i aktywnych. Rozmiescilem je doslownie wszedzie, nawet w haremie. Beda twoimi oczami i uszami. Mozesz im spokojnie zaufac, bo sa obiektywne i bezinteresowne, przynajmniej dopoki nie gloduja. Uzywaj ich z umiarem i badz dyskretny. Przydadza ci sie przy weryfikacji raportow skladanych przez agentow. Kiedy bedziesz gotowy do tego, zeby przygarnac chowanca, radze ci dobrze: wez homunkulusa. Bywaja kaprysne, ale potrafia latac i swietnie widza w ciemnosci, a to wazne umiejetnosci. - Orkh usmiechnal sie leciutko. - Podczas nocnych wycieczek Olova po haremie zdarzalo mi sie widywac naprawde niezwykle sceny. Ta nowa ramusianska konkubina jest po prostu przesliczna. Aurungzeb bierze ja dwa razy kazdej nocy, z iscie mlodzienczym zapalem, chociaz bez szczegolnej subtelnosci. - Otrzasnal sie ze wspomnien. - Krotko mowiac, mozesz sie niezle bawic, jezeli bedziesz rozsadnie gospodarowal wszystkim, co ci zostawiam. Nie musze ci chyba mowic, ze gdybys poznal jakies sekrety, ktorych znac nie powinienes, zachowaj je dla siebie. Siatka informatorow jest bezcenna, a jej dobro najwazniejsze. -Rozumiem, mistrzu. -Od tej chwili nalezy do ciebie. - Orkh cofnal sie od skrzyni. - Zrob z niej madry uzytek. Batak wzial skrzynke z taka ostroznoscia, jakby byla zrobiona ze szkla. -Idz juz. Meczy mnie utrzymywanie tej iluzji. Kiedy bedziesz w wiosce, powiedz rissaldarowi, ktory dowodzi eskorta, ze musze jeszcze spakowac kilka drobiazgow i bede gotowy jutro o wschodzie ksiezyca. Batak uklonil sie niezgrabnie. W drzwiach odwrocil sie jeszcze i powiedzial: -Dziekuje, mistrzu. -Kiedy znow sie spotkamy, o ile to w ogole nastapi, bedziesz juz prawdziwym magiem, mistrzem czterech z Siedmiu Dyscyplin. Wtedy podamy sobie rece i nazwiesz mnie Orkhem. Batak usmiechnal sie niepewnie. -Bede niecierpliwie wyczekiwal tej chwili - odparl. I wyszedl. * Snieg chrzescil jak rozdeptywany biszkopt. Szponiaste lapy kruszyly zmrozona wierzchnia pokrywe, ale szeroko rozstawione palce nie pozwalaly stopom zapasc sie glebiej w puch. Nagi, luskowaty stwor przemykal uliczkami wioski, nerwowo poruszajac ogonem na boki. Ksiezyc lsnil na jego skorze jakby okrywal go wielofasetowy pancerz z czystego srebra. Blyszczace oczy zamrugaly, kiedy z nieludzka zwinnoscia i sila otworzyl okiennice w jednej z chat. W ciemnym pokoju, w kolysce, lezala okutana w koce drobniutka postac.Zaniosl zawiniatko na wzgorza i zaczal jesc, nurzajac pysk gleboko w zdruzgotanym cialku. Nasyciwszy glod, uniosl leb i powiodl wzrokiem po dzikich, osniezonych szczytach pobliskich gor. Odwrocil sie ku zachodowi, gdzie co noc znikalo slonce - i gdzie, byc moze, czekalo go nowe zycie. Wytarl pysk sniegiem. W zwierzecej postaci mial iscie zwierzecy apetyt, ale pamietal, zeby zostawic kasek dla Olova. OSIEM Kaplani i mnisi zaintonowali konczaca jutrznie Chwale Boza. W Charibonie od wiekow witano w ten sposob kazdy nowy dzien. Prosta, a zarazem nieskonczenie piekna melodia, podchwycona przez pol tysiaca glosow, rozbrzmiewala echem pod sklepieniem katedry.Lawy, na ktorych zasiadali mnisi, staly pod scianami trojkatnego pomieszczenia. Miejsca monsignorow, prezbiterow i biskupow znajdowaly sie z tylu nawy; ich fotele mialy rzezbione podlokietniki i ozdobne kleczniki. Inicjanci siedzieli z prawej strony, bracia z innych zakonow - antylianie i paru merkurian - z lewej. Starszy wiekiem inicjant przechadzal sie wsrod law, poszturchujac tych, ktorym zdarzylo sie przysnac podczas spiewania hymnu. Jezeli drzemiacy nieszczesnik mial na sobie bialy habit nowicjusza, zamiast szturchniecia czekal go solidny kopniak i zlowrogie spojrzenie starszego brata. Wielki pontyfik Himerius wzial tego ranka udzial w porannym nabozenstwie, choc zwykle tego nie robil. Siedzial przodem do braci, a zawieszony na jego piersi Znak Swietego migotal odbitym swiatlem tysiaca woskowych swiec, ktorych blask podkreslal jego orli profil. Tysiace kaplanow oddawalo o tej porze czesc Bogu. Powiadano, ze Charibon o poranku staje sie miastem glosow. Nawet wyplywajacy na polow rybacy na Morzu Tor slyszeli hymny, dobiegajace z klasztoru niczym spiew wodnych duchow - hymny, ktore mialy ponoc moc uspokajania wod i wabily pod powierzchnie zasluchane ryby. Jutrznia dobiegla konca. Skrzypnely lawki, zaszuraly stopy na posadzce, spiewacy rzad za rzedem wstawali z miejsc. Wielki pontyfik pierwszy wyszedl z katedry, w towarzystwie Betanzy, wikariusza generalnego zakonu inicjantow. Za nimi ruszyla koscielna starszyzna, potem szeregowi inicjanci, na koncu zas mlodzi i glodni nowicjusze o zaczerwienionych od mrozu nosach. Rzeka ludzi rozdzielala sie na mniejsze strumyki, w miare jak bracia rozchodzili sie do swoich refektarzy. Na sniadanie czekal ich - jak zwykle w Charibonie - chleb z maslanka. * Himerius i Betanza nie mieli daleko do pontyfikalnych apartamentow, ale postanowili najpierw troche sie przejsc. Naciagneli kaptury na czola, schowali dlonie w rekawach habitow i ruszyli na spacer po pustym o tej porze klasztorze.Bylo jeszcze ciemno: zimowy swit nie spieszyl sie z nadejsciem, a poniewaz ksiezyc juz zaszedl, gwiazdy blyszczaly na nieskalanym granatowym firmamencie jak powtykane w aksamit szpilki. Na wyludnionych kruzgankach otaczala kaplanow mgielka ich wlasnych oddechow. Zanosilo sie na snieg: w gorach spadlo go juz sporo, na sam Charibon przypadla jednak na razie zaledwie dziesiata czesc zwyklych opadow. Wszyscy spodziewali sie rychlych sniezyc, wyczekiwali mrozu i czasu, kiedy na skutym lodem Morzu Tor nowicjusze beda mogli wyszalec sie na lyzwach - przynajmniej w nielicznych chwilach wolnych od klasztornych obowiazkow. To juz byl prawdziwy rytual, zwyczaj stary jak samo miasto, i dwaj spacerujacy kaplani musieli przyznac, ze napelnia ich serca nieoczekiwana otucha. Betanza, prostolinijny eks-ksiaze z Astaracu, przystanal, odrzucil kaptur z glowy i powiodl wzrokiem po oswietlonym gwiazdami ogrodzie. Rosly w nim potezne, niezgrabne drzewa, zasadzone jeszcze ponoc przed upadkiem imperium. Na wiosne brunatna trawa eksploduje przebisniegami, potem zakwitna zonkile i pierwiosnki. A na razie kwiaty spaly w zmrozonej ziemi. -Czystki trwaja na calym kontynencie - powiedzial polglosem Betanza. - W Almarku, Perigraine, Finnmarku. W mniejszych ksiestwach cale tysiace ludzi gina na stosach. -To nowy poczatek - odparl wielki pontyfik. Nos sterczal mu spod kaptura niczym dziob jakiegos drapieznego ptaka. - Kosciol wymaga oczyszczenia. Odmlodzenia. Czasem niezbedny jest wstrzas i kryzys, aby tchnac nowego ducha w nasza wiare. Dopiero kiedy jest zagrozona, mozemy jej byc naprawde pewni. -Kryzys faktycznie mamy - zauwazyl Betanza i usmiechnal sie z gorycza. - Schizma jak sie patrzy i wojna z poganami, ktorych hordy zagrazaja wszystkim ramusianskim krolestwom. -Torunna nie jest juz ramusianskim krolestwem - poprawil go szybko Himerius. - Astarac tez nie. W obu na tronach zasiadaja heretycy. Bogu niech beda dzieki, ze przynajmniej Hebrion pomalu wraca na lono Kosciola. Bulla z pewnoscia dotarla juz do Abrusio, a ten ich krol-heretyk raczej nie. Abeleyn jest skonczony. Hebrion nalezy do nas. -A Fimbria? -Co Fimbria? -Roznie ludzie mowia. Podobno Fimbrianie ruszyli z odsiecza pod Wal Ormanna. Himerius machnal lekcewazaco reka. -Gadanie nic nie kosztuje. Sa jakies nowe wiesci o zdrowiu almarkanskiego krola? Haukira - starego, lecz krewkiego wladce Almarku - zmogla niedawno goraczka. Rozchorowal sie podczas zimowej podrozy powrotnej z konklawe krolow, a teraz, przykuty do lozka, stal sie jeszcze bardziej popedliwy i nieznosny niz zwykle. -Dowodca almarkanskiego garnizonu w Charibonie otrzymal wczoraj wiadomosc, ze krol jest umierajacy. Do dzis mogl umrzec. -Mamy tam kogos? -Pralat Marat czuwa u jego loza. Podobno sa przyrodnimi bracmi po ojcu. -To nieistotne. Grunt, zeby Marat byl przy nim w chwili smierci. Najwazniejszy jest testament. -Naprawde sadzisz, ze Haukir zapisze panstwo Kosciolowi? -Nie ma dziedzica, jesli nie liczyc nic niewartych siostrzencow. Poza tym zawsze byl wiernym sojusznikiem zakonu inicjantow; gdyby nie pochodzil z krolewskiej rodziny, sam by wstapil w ich szeregi. Tak powiedzial Maratowi przed konklawe. Betanza milczal, pograzony w rozmyslaniach. Gdyby Kosciol odziedziczyl Almark, jedno z najpotezniejszych krolestw zachodu z jego bogactwami, stalby sie niezwyciezona potega. Antypontyfik - a wlasciwie uzurpator - Macrobius oraz krolowie, ktorzy go poparli, staneliby w obliczu Kosciola, ktory z dnia na dzien przeobrazil sie w silne swieckie panstwo. -Niezle sobie budujemy imperium - zauwazyl Betanza. -To bedzie ziemskie cesarstwo Ramusia. Mamy okazje przekonac sie, co znaczy symetria dziejow, Betanza. Fimbrianskie imperium bylo tworem swieckim i upadlo wskutek wojen religijnych, ktore doprowadzily do rozpowszechnienia sie Prawdziwej Wiary na calym kontynencie. Nadszedl czas, by powstalo drugie imperium, panstwo religijne, ktore zbuduje na ziemi Krolestwo Boga. Na tym polega moja misja. To dlatego zostalem pontyfikiem. Oczy Himeriusa plonely goraczkowo w cieniu kaptura. Betanza przypomnial sobie rozgrywki i targi, ktore wyniosly Himeriusa na pontyfikalny tron. Betanza nawet jako glowa zakonu inicjantow bardzo dlugo pozostawal swieckim dostojnikiem, co pozwalalo mu obserwowac wydarzenia z innej, niereligijnej perspektywy. Czasem czul sie z tym nieswojo. -Swita - powiedzial, gdy niebo na wschodzie zarozowilo sie od pierwszych promieni slonca. Poczul nagle gwaltowna, niewytlumaczalna ochote, aby upasc na twarz i zaczac sie modlic. Strach, jakiego nigdy w zyciu nie zaznal, obudzil sie w jego duszy jak napierajacy zewszad mrok. -Pamietasz, co mowi Ksiega Honoriusa, ojcze swiety? "I przyjdzie bestia na ziemie, a stanie sie to w dniach drugiego imperium. Przybedzie z zachodu, a blask jej slepi straszliwy bedzie. Z jej nadejsciem nastanie Czas Wilka, a brat podniesie reke na brata. Wszyscy ludzie padna na twarze i beda czcic bestie". -Honorius byl szurnietym pustelnikiem i zebrakiem. Jego brednie traca herezja. -Mimo to znal Ramusia i byl jednym z najblizszych mu uczniow. -Blogoslawiony Swiety mial wielu uczniow, Betanza. Wsrod nich z pewnoscia trafiali sie szalency i mistycy. Skup sie na terazniejszosci. Mamy sie dzis spotkac z arcyprezbiterem Rycerzy-Bojownikow i omowic kwestie rekrutacji. Kosciol potrzebuje silnej prawicy, a nie apokaliptycznych halucynacji. -Rozumiem, ojcze swiety. Ruszyli dalej pustymi kruzgankami Charibonu. Niemy swit rozpruwal ciemne niebo nad ich glowami. * Albrec przegapil jutrznie i nie zszedl na sniadanie. Zoladek zacisnal mu sie jak piesc. Modlil sie, kleczac na kamiennej posadzce w swojej malenkiej, lodowatej celi. Brzask saczyl sie skosnie do srodka przez waskie okno; plomien swiecy, przy ktorym Albrec czytal, za dnia nabral bladozoltej barwy. Na stole lezaly w rownych stosikach kartki starego dokumentu.W koncu Albrec wstal i z zatroskana mina usiadl przy stole, przy ktorym spedzil wiekszosc nocy. Jedna reka zgasil swiece. Promienie slonca zakradaly sie do celi, w ich swietle dym unosil sie pod sufit w szarych smugach i splotach. Mnich sledzil ich ruch zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Jeszcze raz zaczal odwracac stronice manuskryptu. Czynil to z taka ostroznoscia, jakby pergamin mogl lada chwila stanac w plomieniach. -Zima ludzkiego zywota - mowil Swiety - nastaje z chwila, gdy ci, ktorzy go otaczaja, zaczynaja oceniac i mierzyc wszystko, czego dokonal albo chcial dokonac. A takze wszystko to, czego osiagnac nie zdolal. Bracia moi, posialem w tej ziemi ziarno, ktorego wzrost cieszy Boga. Teraz wasza kolej, by sie nim zaopiekowac. Nic nie zdola go wykorzenic, albowiem rosnie takze w ludzkich sercach, a tam zaden tyran nigdy go nie dosiegnie. Imperium chwieje sie w posadach. Nastanie nowy lad, oparty na prawdzie i wspolczuciu i zgodny z boskim planem. Ale moja rola jest juz skonczona. Od tej pory inni beda nauczac i glosic prawde. Jestem tylko czlowiekiem, i to wcale niemlodym. -Co zrobisz? - zapytalismy go. Swiety uniosl glowe i wystawil twarz na poranne promienie slonca, ktore wlasnie wynurzalo sie znad wzgorz Ostiberu. Cala noc modlilismy sie i rozmawiali. -Pojde posiac ziarno gdzie indziej. -Przeciez nowa wiara rozprzestrzenila sie po calej Normannii - powiedzielismy. - Nawet cesarz zaczyna rozumiec, ze nie zdola dluzej ograniczac jej wplywow. Dokad chcesz isc? Zaczelismy go blagac, zeby zostal z nami, zeby zyl w pokoju, otoczony czcia wsrod nas, jego wyznawcow, ktorzy do konca zycia oddawalibysmy mu hold. -To sciezka pychy - odparl, krecac glowa. Rozesmial sie. - Zrobilibyscie ze mnie zasuszonego, pomarszczonego bozka, czcilibyscie mnie tak, jak dawno temu plemiona oddawaly czesc swoim balwanom. Nie, przyjaciele, musze odejsc. Przede mna jeszcze dluga droga. Widzialem ja. -Nie masz dokad isc - zaprotestowalismy. Balismy sie, ze w czasie wielkich prob, jakie nas jeszcze czekaly, zabraknie nam jego przewodnictwa. Ale poza tym kochalismy go. Ramusio stal sie dla nas jak ojciec. Wydawalo nam sie, ze bez niego swiat bedzie pusty i straszny. -Jest taka odlegla kraina, do ktorej prawda jeszcze nie dotarla - odparl i wyciagnal reke ku wschodowi, gdzie spieniony Ostian mienil sie w sloncu, a w oddali majaczyly czarne szczyty Gor Jafrarskich, wyznaczajacych granice cywilizowanego swiata. - Kraina, w ktorej nadal panuje mrok. Moge wykorzystac czas, ktory zostal mi dany, i poniesc swiatlo za gory. Lza splynela Albrecowi po nosie i skapnela na bezcenny rekopis. Zly na siebie, natychmiast osuszyl ja kawalkiem bibuly. Oczyma wyobrazni widzial tamten odlegly w czasie swit, kiedy Blogoslawiony Swiety - u schylku zycia - stal na stoku wzgorza w Ostiberze (teraz zwanym Ostrabarem) i rozmawial z najblizszymi uczniami, ktorzy podczas wspolnych z nim wedrowek sami zdazyli sie zestarzec. Byl wsrod nich swiety Bonneval, majacy w przyszlosci zostac pierwszym wielkim pontyfikiem; byl takze swiety Ubaldius z Neyr, przyszly pierwszy wikariusz generalny zakonu inicjantow. Ludzie, ktorzy u boku Swietego podziwiali jutrzenke tamtego dnia, stali sie ojcami ramusianskiego Kosciola. Pozniejsze pokolenia kanonizowaly ich, a prosci ludzie modlili sie do nich, oddawali im czesc i uniesmiertelniali ich w tysiacach dziel sztuki. Ale wtedy, o poranku, ktorego swiatlo zgaslo przed ponad pieciuset laty, byli grupa zwyczajnych ludzi, wyleknionych i zasmuconych perspektywa rozstania z mentorem, wodzem i filarem ich wspolnoty. Kim byl tajemniczy narrator? Kto spisal ten bezcenny manuskrypt? Czy naprawde przy tym byl, nalezal do nielicznego grona wybrancow, z ktorymi Blogoslawiony Swiety przemierzal imperialne prowincje i szerzyl nowa wiare? Albrec przekladal kolejne kartki, zalujac utraconych bezpowrotnie stronic i nieczytelnych akapitow. Odtad caly Kosciol i wszyscy ramusianie swiecili tamten ostiberski poranek: ostatni dzien zycia Swietego na ziemi. Jego uczniowie patrzyli, jak wprost ze stoku pagorka Ramusio wstepuje do nieba, jak Bog przygarnia do serca najwierniejszego ze swoich slug. Do czasu, gdy Ostiber dostal sie pod panowanie Merdukow i zmienil nazwe na Ostrabar, wzgorze bylo celem pielgrzymek; patnicy przybywali z calego kontynentu. W kilka lat po cudownym wniebowstapieniu Swietego wybudowano w tamtym miejscu kosciol. Tak przynajmniej uczono Albreca i innych wiernych. Dokument zas, ktory antylianin mial teraz przed soba, opowiadal zupelnie inna historie. Chcial pojsc sam. Nikogo ze soba nie zabral, nie zgodzil sie, by ci, z ktorymi przybyl na wzgorze, poszli za nim. Opuscil nas, jadac na grzbiecie mula, zwrocony ku wschodowi, skad przychodzi jutrzenka. Nim na dobre zniknal nam z oczu, widzielismy, jak wierzchowiec niesie go coraz wyzej i wyzej na gorskie przelecze. I tak oto zostal na zawsze stracony dla swiata zachodu. To wlasnie ten zapis - i nastepne - nie pozwalaly Albrecowi zasnac. Na przemian czytal i modlil sie, az zaczely go piec oczy, a kolana bolec od kleczenia na zimnej podlodze. W manuskrypcie nie bylo ani slowa o wniebowstapieniu, ani sladu cudownej wizji Swietego wkraczajacego do Krolestwa Bozego. Ramusio dosiadl mula, odjechal i zniknal na drodze wiodacej przez najwyzsze gory swiata. Konsekwencje tego faktu przyprawialy Albreca o dreszcze. Tym bardziej ze historia wcale sie na tym nie konczyla. Jednym z rzeszy ludzi, jacy przekraczali wtedy granice imperium, byl kupiec imieniem Ochali, Merduk, ktory co roku przeprowadzal przez jafrarskie przelecze karawany wielbladow, wiozace jedwabie, futra i cenna kosc z lezacych za gorami stepow Kurasanu i Kambaksku. Oddawal czesc Rogatemu, jak wszyscy przybysze zza Ostianu. Nazywal go zakazanym imieniem Kerunnosa. Kazdego lata, kiedy docieral na tereny imperium, skladal mu ofiary w przydroznych kapliczkach - w podziece za bezpieczne pokonanie Gor Jafrarskich. Pewnego razu, jakies osiem lat po odejsciu Ramusia, Ochali zaniedbal swoj doroczny obowiazek i nie zlozyl ofiary Rogatemu. Ci, ktorzy go znali, pytali, dlaczego tak postepuje, on zas odpowiadal, ze odkryl nowa, prawdziwa religie, ktora nie wymaga ofiar ani oddawania czci balwanom. Twierdzil, ze pewien starzec wedruje po stepie, glosi slowo nowej wiary w obozowiskach nomadow i znajduje wielu chetnych sluchaczy. W dalekich merduckich krainach rodzilo sie nowe wyznanie, ktore trafilo do serc koczowniczych watazkow. Ostiberscy znajomi Ochalego nie potrafili go namowic na dalsze zwierzenia. Zbywal ich wzmiankami o proroku, ktory prowadzi sklocone merduckie klany do swiatla i zgody, niosac kres wojnom domowym, jakie od niepamietnych czasow wstrzasaly swiatem za gorami. Merduk nie dobywal juz broni przeciw Merdukowi; sasiedzi zyli w harmonii, jak bracia. Prorok Ahrimuz wskazal swojemu ludowi jedyna prawdziwa droge do zbawienia. Ktos zalomotal do drzwi celi. Albrec podskoczyl jak sploszony zajac. Ledwie zdazyl zaslonic wiekowy manuskrypt katechizmem, kiedy do srodka wszedl brat Commodius. Jego plaskie, bose stopy klapaly glosno na kamieniach. -Albrecu! Nie przyszedles na jutrznie! Czy cos sie stalo? Glowny bibliotekarz wygladal tak samo jak zawsze - czyli paskudnie. Jego oblicze nie zmienilo sie od trzynastu lat, odkad razem pracowali: nos wydatny jak ptasi dziob, odstajace uszy, okalajace tonsure niesforne fredzle wlosow. Ale dla Albreca juz nigdy nie mialo byc zwyczajnym obliczem - nie po tamtym nocnym spotkaniu w podziemiach biblioteki. Commodius z troska i zaciekawieniem pochylil sie nad swoim pomocnikiem. -Nie... Nic mi nie jest - wyjakal Albrec. - Tylko sie troche zle poczulem. Mam lekka biegunke, wiec wolalem zostac w celi. Co chwila ganiam do lazienki. Klamstwa sie mnozyly, grzech gonil grzech, ale Albrec nie mial wyboru. Lgal w imie wielkiej sprawy. -Powinienes pojsc z tym do brata szpitalnika. Nie ma sensu siedziec w celi i czekac, az choroba sama minie. Chodz, pojdziemy razem. -Nie, bracie, nie trzeba... Idz lepiej otworz biblioteke. Przeze mnie i tak jestes juz spozniony. -Glupstwa gadasz! -Nie, mowie serio, bracie. Nie chce, zebys przeze mnie zaniedbywal obowiazki. Sam pojde do brata szpitalnika, a po komplecie zajrze do biblioteki. Napar z maranty na pewno postawi mnie na nogi. Commodius wzruszyl szerokimi, koscistymi ramionami. -Jak chcesz. - Podszedl do drzwi, ale odwrocil sie na progu. - Brat Columbar mowil mi, ze byliscie w lochach pod biblioteka. Albrec otworzyl usta, ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. -Ponoc szukaliscie bibuly do skryptorium. A ty, Albrecu, pewnie zaczales przy okazji gmerac w starych szpargalach, co? - Oczy Commodiusa zablysly. - Badz ostrozny. Tyle tego smiecia sie tam na dole zebralo, ze nietrudno o wypadek. Do niektorych tuneli i komnat nikt sie nie zapuszczal od czasu upadku imperium - i niech tak zostanie, dobrze? Albrec pokiwal glowa. Zupelnie odebralo mu mowe. -Ja cie znam, Albrecu. Chcialbys wydobywac wiedze niczym zloto, ale wiedza nie zawsze jest dobra. Niektorych rzeczy lepiej nie ruszac... Znalezliscie bibule dla Gambio? -Tak, bracie... Troche tak... -To dobrze. Nie bedziecie musieli wiecej tam zagladac. No, na mnie juz czas. Miales racje, mowiac, ze sie spoznie. Przy drzwiach biblioteki zebrala sie juz pewnie grupka uczonych mnichow, ktorzy nie darza mnie w tej chwili szczegolna sympatia. Mam nadzieje, ze twoj zoladek wkrotce sie uspokoi, bracie. Czeka cie sporo pracy. Commodius wyszedl i zamknal za soba drzwi celi. Roztrzesionemu Albrecowi pot wystapil na czolo. Columbar sie wygadal! Commodius z pewnoscia go wypytywal. Moze nawet widzial wtedy Albreca i Avile w lochach... Albrec wstapil do zakonu antylianow z kilku powodow. Nienawidzil otwartego morza, ktore dla jego ojca, rybaka, bylo drugim domem. Kochal ksiazki. A poza tym pragnal spokoju i bezpieczenstwa. Znalazl je w Charibonie i przez trzynascie lat zakonnej sluzby w bibliotece swietego Garaso ani przez chwile nie zalowal swojej decyzji. Teraz jednak czul sie tak, jakby ziemia usuwala mu sie spod stop. Spokoj jego bezpiecznego swiatka zostal zburzony. Kaplani w Charibonie mieli takie powiedzenie: z ambony na stos jest tylko jeden krok. Pierwszy raz oprocz czarnego humoru Albrec docenil takze prawdziwosc tych slow. Odsunal katechizm, zerkajac z lekiem w strone drzwi, jakby Commodius mial sie na niego rzucic, ponownie przywdziawszy diabelska maske. Powinien zniszczyc manuskrypt, spalic go. Albo gdzies schowac i zapomniec. Niech znajdzie go ktos inny, za sto lat. Dlaczego wlasnie on mial dzwigac to brzemie? Twierdze stanowczo, kontynuowal autor relacji, ze Blogoslawiony Swiety naprawde przeszedl na druga strone Gor Jafrarskich. Dozywal siodmej dekady swojego zywota, ale nadal byl czlowiekiem silnym i zwawym, a misjonarski zar jasno plonal w jego sercu. Przypominal kapitana statku, ktory nie zazna spokoju, dopoki nie odkryje nieznanego ladu - a potem jeszcze jednego, i jeszcze... Mial w sobie zadze krzewiciela wiary, ktora z pewnoscia natchnal go sam Bog. Wielcy zdobywcy nie potrafia osiasc na laurach i napawac sie odniesionymi sukcesami, lecz zawsze cos pcha ich naprzod, do nowych bitew, w ktorych klada na szali zycie i szczescie, az ich czas sie wypelni. Tak samo bylo z Ramusiem, ktory caly czas musial glosic prawde, niesc nowa wiare tym, ktorzy jej nie znali. Ogien, ktory dawal mu sile, wykluczal role zarzadcy zinstytucjonalizowanego Kosciola. Blogoslawiony Swiety inspirowal ludzi i szedl dalej, zostawiajac swoim uczniom ulozenie regul, spisanie katechizmow, ujecie wiary w ramy przykazan i dogmatow. Byl czlowiekiem niezwyklej lagodnosci, ale i stalowej woli. Jego sila i determinacja nie byly z tego swiata; napawaly nabozna czcia i lekiem wszystkich, ktorzy go poznali. Nie mam cienia watpliwosci, ze dotarl na rozposcierajace sie za gorami stepy i podbil serca Merdukow tak samo, jak wczesniej serca mieszkancow zachodu. Ramusio, Blogoslawiony Swiety, stal sie prorokiem Ahrimuzem. Wiara, ktora nam, ludziom zachodu, daje sile, jest ta sama, ktora inspiruje Merdukow, naszych smiertelnych wrogow. Co za ironia losu. Te slowa raz na zawsze zmienily swiat Albreca. Wierzyl, ze manuskrypt jest prawdziwy, a jego autor zyl przed piecioma wiekami w tym samym swiecie, po ktorym stapal Blogoslawiony Swiety. Tworca rekopisu opowiadal o Ramusiu jak o zwyczajnym czlowieku, nauczycielu i przyjacielu w jednej osobie; szczerosc relacji przekonala Albreca do prawdziwosci czytanych slow. Ramusio i Ahrimuz byli jedna i ta sama osoba. Kosciol, krolestwa, wszystkie rekwizyty dwoch cywilizacji, ktore podzielily swiat miedzy siebie, opieraly sie na nieporozumieniu. Na klamstwie. Pochylil glowe i modlil sie zarliwie, az zimny pot zaczal mu sciekac po skroniach. Modlil sie o odwage, o sile, o chocby czastke tej determinacji, jaka cechowala Swietego. Brakowalo koncowki dokumentu; sznurek, ktorym byly zwiazane stronice manuskryptu, sparcial, i czesc kartek zaginela. Albrec nie znal wiec ani imienia autora, ani daty powstania dziela, ale doskonale rozumial, dlaczego tak pieczolowicie je ukryto. Musial dowiedziec sie czegos wiecej. Musial wrocic do katakumb. DZIEWIEC Nowe ubranie wcale sie Corfe'owi nie podobalo, ale krawiec zapewnial go, ze tak wlasnie wyglada dworski mundur oficerow torunnanskiej armii. Wokol szyi mial waska kryze, nizej, na piersi blyszczal maly srebrny ryngraf, zawieszony na srebrnym lancuszku i ozdobiony oznaka szarzy wlasciciela, czyli w wypadku Corfe'a wizerunkiem trzech szabli. Czarny kaftan, wyszywany zlota nicia i mocno wywatowany w ramionach, mial obszerne rekawy z rozcieciami, przez ktore przezierala delikatna bawelniana koszula. Calosci dopelnialy obcisle czarne rajtuzy i zapinane na sprzaczki trzewiki. Trzewiki! Od lat nie nosil takich butow. Czul sie w nich jak ostatni duren.-Swietnie sie pan prezentuje, pulkowniku - stwierdzila krolowa wdowa. Krawiec uwijal sie wokol Corfe'a jak natretna mucha. -Czuje sie jak manekin - odparl ponuro Corfe. Krolowa usmiechnela sie, zlozyla wachlarz i szturchnela go nim w podbrodek. -No, no, pulkowniku, prosze nie zapominac, gdzie sie pan znajduje. Krol zazyczyl sobie widziec pana na odprawie oficerow, a nie mozemy przeciez pozwolic, zeby pojawil sie pan na naradzie wojennej ubrany jak oderwany od pluga wiesniak. Poza tym... Do twarzy panu w tym stroju, pulkowniku. Jest pan odpowiednio zbudowany, chociaz nog nie ma pan najdluzszych. To pewnie czeste u kawalerzystow, prawda? Corfe nie odpowiedzial. Krolowa Odelia okrazala go, jakby podziwiala wystawiona na pokaz rzezbe. Dluga suknia szelescila cicho na marmurowej posadzce. -Ale to - postukala wachlarzem w pochwe z szabla - nie pasuje do tego munduru. Znajdziemy panu lepsza bron. Bardziej elegancka. Ta wyglada jak rzeznicki tasak. Corfe zacisnal dlon na rekojesci. -Za pozwoleniem, pani... Wolalbym ja zatrzymac. Krolowa stanela przed nim. Ich spojrzenia sie spotkaly. -Po co? -Przypomina mi, kim jestem. Dluzsza chwile mierzyli sie wzrokiem. Corfe czul za plecami obecnosc niespokojnego, zafascynowanego krawca. -Przed piata ma sie pan stawic w sali rady - powiedziala Odelia i obrocila sie na piecie. - Radze sie nie spoznic. Krol chyba chce panu cos zakomunikowac. Kiedy wychodzila, tren sukni ciagnal sie za nia jak ogon zmii. * W chwili, gdy palacowe dzwony wybijaly godzine piata, wyniosly odzwierny otworzyl przed Corfem drzwi sali rady. Corfe przypomnial sobie, jak tuz po przybyciu na Wal Ormanna wkroczyl na narade wojenna generala Martellusa - ale to bylo co innego. Tam oficerowie ubierali sie jak zolnierze frontowi i planowali bitwe z wrogiem, ktory stanal u bram ich twierdzy. To zas, co Corfe zastal w palacu, bardziej przypominalo zabawe i parodie niz prawdziwa wojne.Powital go tlum oficerow w przepysznych mundurach: piechota na czarno, kawaleria na bordowo, artyleria na granatowo. Wszedzie bylo pelno srebra i zlota, bladych koronek i pior kolyszacych sie na czapkach - nie wszyscy bowiem pozdejmowali nakrycia glowy. Krol Lofantyr wygladal olsniewajaco w czerni, srebrnych rajtuzach, przepasany szkarlatna szarfa generalska. Swiatlo tuzina lamp polyskiwalo w srebrnych sprzaczkach trzewikow, pierscieniach i wysadzanych klejnotami dystynkcjach i symbolach zakonow rycerskich. Corfe uklonil sie najnizej jak umial. Mimo ze byl kawalerzysta, odrzucil propozycje wlozenia bordowego munduru oficera jazdy i wybral czern piechoty. Teraz sie z tego cieszyl. -Pulkowniku... - Krol skinal na niego. - Prosze, prosze blizej. Bez przesady z ta etykieta. Panowie, przedstawiam wam pulkownika Corfe'a Cear-Inafa, zolnierza armii Johna Mogena i obronce Walu Ormanna. Rozlegl sie zgodny powitalny pomruk. Kilkunastu oficerow zmierzylo Corfe'a przenikliwymi spojrzeniami, az ciarki przeszly mu po plecach. Zaraz jednak z powrotem pochylili sie nad dlugim stolem, ktory dominowal w wystroju komnaty. Byl zawalony papierami, ale niemal cala dlugosc blatu zajmowala olbrzymia mapa Torunny i jej najblizszych okolic. Corfe chcial podejsc blizej, lecz ktos zastapil mu droge. Zirytowany, podniosl wzrok i rozpoznal jednego z dandysow z pierwszej palacowej audiencji. -Chorazy Ebro sie klania, pulkowniku - rzekl z usmiechem mlody zolnierz. - My sie juz chyba znamy, chociaz przyznam, ze w bojowym rynsztunku wygladal pan zgola inaczej. Corfe skinal glowa. Zapadlo niezreczne milczenie, az w koncu Ebro odsunal sie na bok. -Och, prosze mi wybaczyc, pulkowniku. Szabla Corfe'a byla ciezka i niezgrabna, znacznie mniej wygodna od lekkich rapierow, jakie nosili u pasa pozostali oficerowie. Przez nia nie mogl przepchnac sie do stolu i musial zerkac na mape zza plecow pochylonych nad nia ludzi. Rogi sztywnej mapy obciazono odlanymi ze srebra figurkami torunnanskich pikinierow, zeby sie nie zwijala. Na stole znajdowaly sie tez karafki, krysztalowe kieliszki i ozdobny, tepy sztylet, ktory krol Lofantyr wzial wlasnie do reki, by uzyc go w charakterze wskaznika. -W tej chwili sa tutaj. - Postukal w mape w miejscu odleglym o jakies dwiescie piecdziesiat mil od Charibonu. - Na Wzgorzach Narianskich. -Ilu, Wasza Wysokosc? - zapytal ktos. Corfe po glosie rozpoznal zgryzliwego, wasatego pulkownika Menina. -Duze tercio z calym majdanem. Piec tysiecy samych zolnierzy. W sali rozlegl sie szmer szeptow. -To nieoceniona pomoc - przyznal Menin, choc w jego glosie dalo sie slyszec powatpiewanie. -Fimbrianie znow maszeruja przez Normannie... - mruknal ktos inny. - Kto by pomyslal? -Czy Martellus juz wie, Wasza Wysokosc? -Wczoraj wyslalem kurierow na wal - odparl krol. - Martellus z pewnoscia ucieszy sie na wiesc o takich posilkach. Piec tysiecy ludzi to powazna sila, wiec mniejsza o to, skad przychodza. Zolnierze marszalka Barbiusa ida na lekko, forsownym marszem. Jezeli wszystko pojdzie zgodnie z planem, za szesc tygodni stana nad Searilem. Zdaza sie rozeznac w sytuacji, zanim wiosna wojna rozgorzeje na nowo. Lofantyr odwrocil sie do starszego mezczyzny, ktory stal obok z plikiem papierow w rece, a teraz szepnal cos krolowi na ucho. -Rozkazalismy generalowi Martellusowi rozeslac patrole i na biezaco kontrolowac stan gotowosci merduckiej armii. W tej chwili Merducy siedza spokojnie w zimowisku. Odeslali nawet calkiem spore oddzialy na wschod, zeby zabezpieczyc szlak zaopatrzeniowy. Przeniesli takze kawalerie i slonie blizej portow na Ostianie, do ktorych moga dostarczac zapasy droga wodna. Nie mamy powodow obawiac sie zimowego szturmu z ich strony. Corfe rozpoznal trzymane przez urzednika dokumenty: to byly raporty, ktore przywiozl z Walu Ormanna. -Co z bulla, w ktorej wielki pontyfik domaga sie odsuniecia Martellusa od dowodzenia obrona walu? - burknal Menin. -Zignorujemy ja. Himerius nie jest pontyfikiem, lecz uzurpatorem. My go nie uznajemy. Macrobius, prawowita glowa Kosciola, przebywa teraz w Torunnie. Wszyscy go widzieliscie. Nie obowiazuja nas edykty wydawane w Charibonie. -Co z poludniem, Wasza Wysokosc? - zapytal mezczyzna po siedemdziesiatce, przepasany generalska szarfa. -Ach tak... Rzeczywiscie, otrzymalismy doniesienia o buncie, ktory szerzy sie w miastach na poludniowym wybrzezu - odparl niedbalym tonem Lofantyr. - Ale to bez znaczenia. Niektorzy ambitni arystokraci, wsrod nich ksiaze Rone i landgraf Staed, postanowili uznac Himeriusa i okrzykneli nasza krolewska mosc heretykiem. Zajmiemy sie nimi. Debata trwala. Wszyscy przemawiali twardo, ostro, po zolniersku. John Mogen powiedzial kiedys, ze ci, co radza, kochaja dyskusje, ale nie lubia sie bic. Corfe nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze w naradzie chodzi nie tyle o kwestie strategii i taktyki, co raczej o zwrocenie na siebie uwagi krola. Zdazyl zapomniec, jak bardzo wojskowi ze stolicy roznia sie od zolnierzy, ktorzy bronia granic Torunny. Teraz ta roznica go przygnebila. To nie byli tacy sami ludzie jak ci, u boku ktorych walczyl w Aekirze i bronil Walu Ormanna; nie dorastali do piet podwladnym Johna Mogena. Chociaz z drugiej strony... Moze zbyt pochopnie ocenial stolecznych zolnierzy, moze za rzadko obracal sie w towarzystwie szeregowcow. Poza tym, upomnial sie w duchu, kto jak kto, ale on naprawde nie mial prawa ich krytykowac. Kiedy Aekir dogorywal, on zdezerterowal z macierzystego regimentu. Kiedy jego towarzysze toczyli heroiczny boj, oslaniajac odwrot kolumny cywilow, on wolal sie wtopic w tlum uciekinierow. Nie powinien o tym zapominac. Nie rozumial jednak, dlaczego na naradzie nikt ani slowem nie zajaknal sie na temat uchodzcow. Obozy na przedmiesciach z kazdym dniem coraz bardziej pecznialy od zrozpaczonych wygnancow z Aekiru, ktorych najpierw przepedzono z rodzinnego miasta, a pozniej takze spod Walu Ormanna. Na miejscu krola zatroszczylby sie o te zdesperowane masy, zadbal, by mialy strawe i dach nad glowa. Dopoki trwala zima, mogly sobie obozowac pod miastem chocby i tysiacami, ale z nadejsciem wiosny nie uniknie sie zagrozenia zaraza, a byl to wrog gorszy od najstraszniejszych merduckich hord. Krolewscy doradcy wrocili do sprawy zbuntowanych poludniowych prowincji. Perigraine najprawdopodobniej sprzyjalo potajemnie zbuntowanym arystokratom, zas nalbenskie galery przewozily przeznaczona dla nich bron. Na razie bunt mial charakter lokalny, gdyby jednak jakis przywodca zjednoczyl rebeliantow, mogliby stac sie powaznym zagrozeniem dla korony. Dlatego nalezalo niezwlocznie podjac stanowcze kroki. Czesc oficerow na ochotnika zgodzila sie poprowadzic na poludnie karna ekspedycje i przyniesc krolowi glowy buntownikow na srebrnej tacy; wszyscy zapewniali Lofantyra o swojej lojalnosci, on zas wylewnie im dziekowal. Corfe milczal. Nie podobalo mu sie, ze krolewski sztab lekcewazy kwestie obrony Walu Ormanna. Oficerom wydawalo sie chyba, ze glowne natarcie Merdukow zostalo rozbite, niebezpieczenstwo zazegnane, wiosna zas mozna sie spodziewac co najwyzej sporadycznych, nic nie znaczacych potyczek. Ale Corfe byl na wale, widzial mrowie Merdukow, baterie dzial, szeregi sloni bojowych zwarte w ataku niczym zywy mur i doskonale wiedzial, ze prawdziwy szturm jeszcze nie nastapil - i ze nastapi wiosna. Obroncy walu z radoscia powitaja posilki (o ile Fimbrianie zgodza sie walczyc ramie w ramie z Torunnanami, swoimi dawnymi wrogami), lecz piec tysiecy zolnierzy nie wystarczy. Mial nadzieje, ze Lofantyr i jego doradcy zdaja sobie z tego sprawe. Nuzylo go sluchanie o ludziach, ktorych nazwisk nie znal, i o miastach lezacych gdzies na poludniu, daleko od linii frontu. Podobnie jak inni podwladni Mogena, rowniez Corfe upatrywal glownego wroga w lezacych na wschodzie sultanatach. Merducy byli jedynym prawdziwym zagrozeniem dla zachodniego swiata, poza nimi nic nie mialo znaczenia. Ale tu, w Torunnie, wojskowi widzieli to inaczej. Obrona wschodniej granicy byla dla nich tylko jednym z wielu zadan i nie miala bynajmniej najwyzszego priorytetu. Zaczynal sie niecierpliwic. Chcial jak najpredzej wrocic na wal, na prawdziwe pole bitwy. -Nie ulega watpliwosci, ze musimy wyslac na poludnie ekspedycje, ktora zdlawi bunt w zarodku i ukarze zdrajcow - zachrypial pulkownik Menin. - Jesli Wasza Wysokosc pozwoli, chetnie wezme kilka tercios i dam buntownikom nauczke. -Nie watpie w panska lojalnosc, pulkowniku, ale panskie zdolnosci bardziej przydadza mi sie tutaj, na miejscu. Dlatego pomyslalem o innym dowodcy tej misji. Mlodsi oficerowie popatrywali na siebie spode lba, probujac sie domyslic, ktoremu z nich krol powierzy to zaszczytne zadanie. -Nasze oddzialy poprowadzi pulkownik Cear-Inaf - wyjasnil Lofantyr. Jego glos wyrwal Corfe'a z zamyslenia. -Slucham? Krol westchnal i powtorzyl, tym razem bardziej stanowczym tonem: -Nasze oddzialy poprowadzi pulkownik Cear-Inaf. Wzrok wszystkich spoczal na Corfem, ktory byl rownie zaskoczony, co przerazony. Ma wyruszyc z misja na poludnie? Z dala od walu?! Nie chcial tego. Ale i nie mogl odmowic. Wiec to o tym wspominala wczesniej krolowa wdowa. Jej zawdzieczal ten przydzial. Uklonil sie, probujac opanowac gonitwe mysli. -Wasza Wysokosc jest niezwykle uprzejmy. Pozostaje mi tylko ufac, ze nie zawiode pokladanych we mnie nadziei. Lofantyr chyba dal sie uglaskac, chociaz bylo w jego sposobie bycia cos, co wcale sie Corfe'owi nie podobalo. Czyzby krol byl rozbawiony? -Panski oddzial czeka na polnocnym placu defiladowym, pulkowniku. Dostanie pan takze adiutanta, rzecz jasna. Bedzie nim chorazy Ebro... Corfe odwrocil sie i ujrzal stojacego tuz obok Ebro, ktory z nieprzenikniona twarza sztywno poklonil sie krolowi. Jemu tez to zadanie bylo nie w smak. -Sprobuje przydzielic panu jeszcze paru oficerow. -Dziekuje, Wasza Wysokosc. Czy moge sie dowiedziec, jak brzmia rozkazy? -Otrzyma je pan w stosownym czasie, pulkowniku. Na razie sugeruje, byscie razem z adiutantem zapoznali sie ze swoimi nowymi podwladnymi. W ciszy, ktora zapadla po slowach Lofantyra, Corfe uklonil sie i wyszedl z sali. Ebro szedl tuz za nim. Gdy tylko znalezli sie na korytarzu, Corfe wscieklym gestem zerwal kryze z szyi i cisnal ja na podloge. -Zaprowadz mnie na polnocny plac defiladowy - warknal do Ebro. - Bo ja nie mam pojecia, gdzie to jest. * Corfe najwyrazniej nie byl odosobniony w swojej niewiedzy. We dwoch obeszli wszystkie koszary i zbrojownie w polnocnej czesci miasta, ale zaden z napotkanych tam kwatermistrzow, sierzantow i chorazych nie slyszal nigdy o polnocnym placu defiladowym. Corfe zaczynal juz podejrzewac krola o okrutny zart, gdy jakis sluzalczy urzedas w jednym z arsenalow poinformowal ich, ze poprzedniego dnia przybyl do miasta oddzial poborowych, ktorzy rozbili biwak na placu w poblizu polnocnego muru. Zasugerowal, ze moze wlasnie tych ludzi szukaja.Ruszyli we wskazanym kierunku. Blyszczace buty Corfe'a szybko pokryly sie zimowym blockiem. Nieszczesliwy Ebro szedl za nim bez slowa, starajac sie omijac kaluze. Rozpadalo sie i chorazy we wspanialym dworskim rynsztunku upodobnil sie do zmoklego ptaka o pieknych piorach. Ta przemiana sprawila pochmurnemu Corfe'owi spora satysfakcje. Wreszcie wynurzyli sie z ciasnych, cuchnacych zaulkow na otwarta przestrzen, ze wszystkich stron otoczona drewnianymi domami. W glebi, za zaslona deszczu, opatrzone blankami mury miejskie wznosily sie niczym gorskie tumie. Corfe otarl sciekajaca mu z brwi wode. Nie wierzyl wlasnym oczom. -To niemozliwe... - wykrztusil Ebro. - To nie moga byc oni! Corfe jednak zrozumial, ze Ebro sie myli, a krol faktycznie okrutnie sobie z nich zakpil. Po obrzezu placu przechadzali sie torunnanscy halabardnicy. Arkebuznicy stali w drzwiach okolicznych sklepow i warsztatow, chroniac bron przed deszczem, i ziewali szeroko. Mlody chorazy w narzuconym na ramiona zabloconym plaszczu podszedl do Corfe'a i Ebro. Zasalutowal, gdy tylko jego wzrok padl na insygnia na ryngrafie pulkownika. -Dzien dobry, panie pulkowniku. Czy mam przyjemnosc z pulkownikiem Cear-Inafem? Corfe westchnal ciezko. Nie moglo byc mowy o pomylce. -Tak, to ja, chorazy. Co to ma byc? Oficer zerknal przez ramie na plac, na ktorym zebrano chyba z pieciuset ludzi. Siedzieli w szeregach na zabloconym bruku, jakby lodowata ulewa przygwozdzila ich do ziemi. Byli w lachmanach i cuchneli jak siedem nieszczesc. Na nogach mieli kajdany, a brudne, niechlujne grzywy skrywaly ich twarze. -Pol tysiaca galernikow z krolewskiej floty - wyjasnil pogodnym tonem chorazy. - Glownie dzikusy z Felimbri, czciciele Rogatego. Diably wcielone. Na panskim miejscu mialbym sie przy nich na bacznosci, pulkowniku. W nocy probowali zatluc jednego z moich ludzi. Musielismy dwoch zastrzelic. W sercu Corfe'a zaczal wzbierac tepy gniew. -To niemozliwe, panie pulkowniku, ktos na pewno sie tu pomylil - protestowal tymczasem Ebro. - Albo krol sobie z nas zazartowal. -Watpie - mruknal Corfe. Patrzyl na stloczonych na placu zalosnych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Nie spuszczali bynajmniej wzroku, lecz popatrywali na niego hardo spod opadajacych na twarz zawszonych i skoltunionych klakow. Byli silni i muskularni, jak na galernikow przystalo, ale cere mieli blada, a wielu kaszlalo dychawicznie. Paru zobojetnialych na deszcz i kamienne podloze po prostu leglo w blocie. Tak wiec mial wygladac pierwszy legion Corfe'a: banda niepokornych niewolnikow, barbarzyncow z lezacych w glebi kontynentu stepow. Przyszla mu do glowy mysl, ze moglby wrocic do palacu i zlozyc dymisje. To krolowej zawdzieczal ten przydzial, ale widac bylo, ze jej interwencja jest nie w smak Lofantyrowi. Nagle zdal sobie sprawe, ze wlasnie na to liczyl krol: Corfe mial odmowic, a wtedy juz nigdy nie dostalby innego zadania. To przewazylo szale. Stanal przed niewolnikami. -Czy jest wsrod was ktos, kto zna normannijski i moglby przemawiac w imieniu pozostalych? Skuci galernicy poszeptali chwile miedzy soba, az wreszcie jeden z nich wstal i szczekajac lancuchami, podszedl do Corfe'a. -Ja znam wasz jezyk, Torunnaninie. Byl wysoki i poteznie zbudowany, dlonie mial jak polmiski, a na jego ramionach widnialy blizny po dawnych chlostach. Plowa broda opadala mu na piers. W okrutnej twarzy blyszczalo dwoje niebieskich oczu, ktorymi bez leku patrzyl na Corfe'a. -Jak sie nazywasz? -Marsch. W naszej mowie to slowo oznacza orla. -Czy mozesz mowic za innych? Marsch wzruszyl ramionami. -Moze tak, moze nie. -Wiesz, dlaczego zdjeto was z galer? -Nie. -Powiem ci, a ty im to przetlumaczysz. Slowo w slowo. Rozumiemy sie? Marsch spojrzal na niego z ukosa, ale widac bylo, ze jest zaintrygowany. -Niech bedzie. -Niech bedzie, panie pulkowniku - zasyczal Ebro, ale Corfe uciszyl go gestem. -Nie jestescie juz niewolnikami Torunny - zaczal, podnoszac glos, zeby wszyscy go slyszeli. - Jestescie wolnymi ludzmi. Marsch przetlumaczyl jego slowa, ktore wywolaly spore poruszenie, ale niewolnicy, mimo ze wytraceni z dotychczasowej apatii, nadal nieufnie popatrywali na Corfe'a. -To jeszcze nie znaczy, ze mozecie robic, co sie wam podoba. Ja nazywam sie Corfe. Od tej pory macie mnie sluchac jak jednego ze swoich wodzow, bo to dzieki mnie odzyskaliscie wolnosc. Pochodzicie z Gor Cymbryckich. Byliscie kiedys wojownikami. Teraz znow mozecie nimi zostac, ale tylko pod moim dowodztwem. Marsch basowym glosem powtarzal przemowe Corfe'a w jezyku gorskich plemion. Ani na moment nie spuszczal z oczu jego twarzy. -Potrzebuje zolnierzy, dlatego oddano mi was pod komende. Nie bedziecie walczyc przeciwko swoim, lecz przeciw Torunnanom i Merdukom. Macie na to moje slowo. Sluzcie mi wiernie, a zapracujecie na kawalek chleba i wieczna chwale. Zdradzcie mnie, a zabije bez wahania. Nie obchodzi mnie, jakiego boga czcicie ani jakim mowicie jezykiem. Liczy sie to, ze jestescie moimi zolnierzami. I jesli bedziecie wykonywac moje rozkazy, dopilnuje, by traktowano was jak zolnierzy. Jezeli komus sie to nie podoba, niech wraca na galere. Marsch skonczyl tlumaczyc. Po calym placu poniosl sie szmer prowadzonych polglosem rozmow. -Panie pulkowniku, nie mial pan prawa ich wyzwalac - zauwazyl Ebro. -To moi ludzie! - warknal Corfe. - Nie chce byc generalem niewolnikow! Marsch, ktory uslyszal te wymiane zdan, podszedl jeszcze blizej, dzwoniac lancuchami. -Nie lzesz, Torunnaninie? -Nie. -Dasz nam wolnosc w zamian za nasze miecze? -Tak. -Dlaczego nas wybrales? Jestesmy dla was dzikusami i poganami. -Nie wybralem was - odparl bez ogrodek Corfe. - Nie biore was dlatego, ze chce, tylko dlatego, ze musze. Ale jesli zgodzicie sie pode mna sluzyc, przysiegam, ze bede walczyl o wasze dobro jak o swoje. Barbarzynca chwile analizowal jego slowa. -Mozesz na mnie liczyc - rzekl w koncu i przytknal piesc do czola w wojskowym salucie barbarzyncow. Ci, ktorzy dostrzegli jego gest, zaczeli gramolic sie na nogi i go powtarzac. -Jezeli odwrocimy sie od ciebie, niech nas morze pochlonie - dodal Marsch. - Niech zielone wzgorza otworza sie i nas polkna. Niech gwiazdy spadna i nas zmiazdza. To byla stara, pierwotna przysiega gorskich plemion, poganskie przyrzeczenie lojalnosci. Corfe odparl: -Zwiazany ta sama przysiega, przyrzekam dochowac wam wiernosci. Wszyscy na placu wstali juz i powtarzali przyrzeczenie Marscha w swojej mowie. Corfe wysluchal ich do konca. Mial niezwykle przeczucie, ze oto rodzi sie cos, czego dalszych losow nie potrafi ogarnac; w tej chwili wazyla sie cala jego przyszlosc. Przeczucie ulecialo, a on stal w deszczu naprzeciwko pieciuset skutych kajdanami ludzi. Odwrocil sie do mlodego chorazego, ktory z rozdziawionymi ustami sledzil rozwoj wydarzen. -Rozkuc ich - polecil. -Ale, panie pulkowniku, ja... -Natychmiast! Chorazy zbladl, zasalutowal pospiesznie i pobiegl po klucze. Ebro wodzil dookola tepym wzrokiem. -Chorazy! - Corfe przywolal go do porzadku. Ebro wyprezyl sie na bacznosc. - Znajdzcie im cieple lokum. Jezeli nie bedzie miejsca w koszarach, zakwaterujcie ich w jakims prywatnym magazynie. Nie chce, zeby dluzej mokli. -Tak jest, panie pulkowniku. Corfe odwrocil sie do Marscha. -Kiedy ostatnio jedliscie? Olbrzym wzruszyl ramionami. -Dwa albo trzy dni temu... panie pulkowniku. -Chorazy Ebro, pobierzecie w moim imieniu piecset racji zywnosciowych z miejskich magazynow. Jezeli ktos bedzie zadawal pytania, odeslijcie go do... do krolowej wdowy. Ona potwierdzi moje rozkazy. -Tak jest. Panie pulkowniku... -Do roboty. Nie traccie czasu, chorazy. Ebro oddalil sie bez slowa. Torunnanie zaczeli rozkuwac barbarzyncow. Arkebuznicy pozapalali lonty i czekali z bronia w pogotowiu. Uwolnieni galernicy ustawiali sie w szeregu za Marschem. Oto moj oddzial, pomyslal Corfe. Wyglodniali, polnadzy i bezbronni barbarzyncy. Zdawal sobie sprawe, ze na drodze oficjalnej nie zdobedzie dla nich ani krzty ekwipunku. Byli zdani tylko na siebie - ale byli jego zolnierzami. CZESC DRUGA ZACHODNI KONTYNENT DZIESIEC Powietrze bylo tu inne, dziwnie geste. Sciekalo im do gardel, wciskalo sie przez szczeliny w pancerzach i zalegalo w srodku niczym namacalny ciezar. Splywalo do pluc, czerwienilo twarze, wyciskalo szkliste krople potu na czolach. Zolnierze poprawiali nerwowo kirysy, jakby chcieli odciagnac lepiace sie do szyi kolnierzyki koszul.Bialy piasek oblepial buty, od jego blasku bolaly oczy, ale brneli uparcie przed siebie. Kilka krokow dalej huk lamiacych sie na rafie fal przycichl i zdawal sie dobiegac z innego swiata. Otulila ich dzungla, sloneczny skwar oslabl, upal stal sie nagle lepki i wilgotny. Zachodni Kontynent. Skonczyl sie piasek, pod stopami zamlaskaly gnijace liscie. Cieli na odlew pnacza, rozchylali galezie, odsuwali ostre liscie palm i olbrzymie paprocie. Szum morza, ktore przez cale tygodnie zastepowalo im caly swiat, rozplynal sie w oddali. Znalezli sie w calkiem obcym uniwersum, w krainie cienia; ze wszystkich stron otaczaly ich niebosiezne drzewa, ktorych korony nie przepuszczaly ani odrobiny swiatla. Sterczace nad ziemia, odsloniete korzenie przypominaly splatane konczyny trupow zalegajacych pobojowisko; wydawalo sie, ze specjalnie czepiaja sie nog zolnierzy. Na pniach o srednicy dwoch sazni rosly grzyby wielkie jak tarcze. Las wprost kipial zyciem, nawet powietrze bylo geste od gryzacych muszek, ktore przy kazdym oddechu wpadaly im do ust. Odor wilgoci, rozkladu i plesni byl wszechobecny. Przedarli sie nad strumien, ktory musial gdzies na plazy uchodzic do morza, i przeszli w brod na drugi brzeg. Zarosla troche sie przerzedzily, wiec siekac na prawo i lewo kordelasami, byli w stanie wyciac w gaszczu cos na ksztalt sciezki. Kiedy zatrzymali sie, zeby nabrac tchu - co wcale nie bylo tu latwe, gdyz geste powietrze wcale nie chcialo wypelnic zadnych tlenu pluc - zewszad dobiegaly ich dzwieki nowego swiata. Z gestwiny dochodzily piski, jeki, swiergoty, gwizdy i wybuchy ludzkiego, zdawaloby sie, smiechu - chichot obcych, niewidzialnych istot, ktorym obecnosc i zamiary przybyszow byly calkiem obojetne. Kilkunastu zolnierzy uczynilo w powietrzu Znak Swietego. Cos poruszalo sie wysoko, w koronach drzew, gdzie panowalo swiatlo, gdzie istnialy kolory i gdzie - byc moze - docieralo swieze powietrze. Katem oka widzieli trzepoczace i skaczace po galeziach cienie. -Ten las zyje - mruknal Hawkwood. - Caly. Znalezli malenka polanke. Strumien przecinal ja z beztroskim bulgotem i lsnil jak krysztal w pojedynczym promieniu slonca, ktory jakims cudem przedarl sie przez liscie az na dno dzungli. -Wystarczy - stwierdzil Murad. Otarl pot z twarzy. - Sierzancie Mensurado, sztandar. Mensurado, z twarza do polowy ukryta w cieniu helmu, wystapil przed szereg i wbil flage w miekka ziemie na brzegu strumienia. Z sakwy przy pasie Murad wyjal zwoj pergaminu i rozwinal go ostroznie. Mensurado warknal na zolnierzy, a ci natychmiast staneli na bacznosc. Murad zaczal czytac: -"W roku Blogoslawionego Swietego piecset piecdziesiatym pierwszym, dwudziestego pierwszego dnia endoriona, ja, lord Murad z Galiapeno, obejmuje te ziemie w posiadanie w imieniu naszego szlachetnego monarchy krola Abeleyna Czwartego, wladcy Hebrionu i Imerdonu. Od tej pory bedzie nosila nazwe..." - Murad powiodl wzrokiem po ogromnych drzewach i rozjazgotanej dzungli - "...Nowy Hebrion. Na mocy przyslugujacego mi prawa przyjmuje tytul wicekrola i gubernatora tej najdalej na zachod wysunietej czesci hebrionskiego krolestwa". Sierzancie, salut. Wycwiczony na placu manewrowym ryk Mensurado zawstydzil cala dzungle: -Salwa! Pal! Salwa zabrzmiala jak pojedynczy ogluszajacy wystrzal. Szary dym zasnul polane i zawisl w powietrzu niczym klebki brudnej bawelny. Las zamilkl. Porazeni nagla cisza zolnierze popatrywali niepewnie na otaczajaca ich sciane zieleni. Odruchowo zaciesnili szyki. Tuz za granica polany rozlegl sie chrzest lamanych galezi i z gaszczu wynurzyl sie chorazy di Souza - w napiersniku, czerwony jak piwonia, z piaskowozoltymi wlosami. Za nim z wysilkiem brneli Bardolin i dwaj marynarze. Podekscytowany chochlik siedzial czarodziejowi na ramieniu. -Uslyszelismy strzaly, ekscelencjo - wysapal di Souza. -Wrog uciekl - odparl Murad, przeciagajac zgloski. Poluzowal sznurki, ktorymi byla zwiazana okrecona wokol drzewca hebrionska flaga, i proporzec oklapl swobodnie. Wygladal jak piekna, zloto-szkarlatna szmata. - Czekam na raport, chorazy - warknal Murad, odganiajac reka dym sprzed twarzy. -Na brzeg dotarla druga grupa szalup. Marynarze rozladowuja beczulki z woda. Sequero prosi, zeby pozwolic mu sprowadzic ocalale konie na brzeg. Chce zaczac szukac dla nich paszy. -Odmawiam. Konie nie sa teraz najwazniejsze. Najpierw musimy zalozyc oboz i zbadac okolice. Nie mamy pojecia, jakie diabelstwa kryja sie w tym gaszczu. Mensurado pokrzykiwaniem i kuksancami przekonal wystraszonych zolnierzy, zeby ponownie zaladowali arkebuzy. Murad rozejrzal sie po polanie. Las ozyl, ale ludzie zaczynali oswajac sie z jego odglosami - juz ich nie przerazaly; byly natretne, lecz mozna sie bylo do nich przyzwyczaic. -Tu rozbijemy obozowisko - stwierdzil Murad. - Miejsce dobre jak kazde inne, a przynajmniej bedziemy mieli blisko do strumienia. Panscy ludzie, kapitanie Hawkwood, tez moga tu uzupelnic zapasy wody. Hawkwood spojrzal na plytki potok, ktorego wode zmacily juz zolnierskie buciory. Nic nie powiedzial. Bardolin stanal obok niego. Rekawem starl pot zalewajacy mu strugami twarz i szerokim gestem wskazal otaczajaca ich zewszad dzungle. -Widziales kiedys cos podobnego? Co za drzewa! Hawkwood pokrecil glowa. -Bylem w Macassarze, wozilem stamtad kosc sloniowa, skory i zloto, ale tu jest zupelnie inaczej. Tego lasu nikt nigdy nie karczowal; to pierwotna dzungla i pierwotny kraj, w ktorym ludzka stopa jeszcze nie postala. Te drzewa moga pamietac czas Stworzenia. -I snic niezwykle sny - dodal z roztargnieniem Bardolin. Poglaskal chochlika. - To miejsce przesycone moca, Hawkwood. Tetni dweomerem, ale nie tylko. Drzemie w nim sila, ktora jest zwiazana z natura lasu. Na razie chyba nas nie zauwazyla, ale zauwazy. Wszystko w swoim czasie. -Spodziewalismy sie, ze kontynent moze byc zamieszkany. -Nie mam na mysli mieszkancow, lecz sama ziemie. Normannia nalezy do nas; dawno temu zlamalismy ja, zgwalcilismy i zmusilismy do uleglosci. Jestesmy jej krwia. A ten kraj nie ma pana. Do nikogo nie nalezy. -Nie wiedzialem, ze taki z ciebie mistyk, Bardolinie - odparl zgryzliwie Hawkwood. Strzaskany obojczyk dawal mu sie we znaki. -Nie jestem mistykiem - odparl mag z usmiechem. Wyraznie sie ozywil, jakby nagle obudzil sie z transu. - Moze po prostu sie starzeje. -Starzejesz sie? Ty sie starzejesz?! No to dziarski z ciebie staruszek, nie ma co. Na polane weszli dwaj marynarze, Mihal i Masudi. Jeden z nich niosl drewniane pudelko. -Velasca pyta, czy moze puscic ludzi na brzeg - zapytal Masudi. Jego czarna twarz blyszczala od potu. -Jeszcze nie. Nie jestesmy na wycieczce, do cholery. Powiedz mu, zeby zajal sie uzupelnieniem zapasu wody. -Tak jest. To jest ta skrzynka, ktora mielismy przyniesc z kabiny, kapitanie. -Postawcie ja tutaj. Murad podszedl do nich. -Biore maly oddzial na rekonesans i chce, zebyscie wy dwaj z nami poszli. Ty, magu, mozesz co nieco wyweszyc, a ty, Hawkwood, podobno... -Mam go tutaj - przerwal mu Hawkwood i otworzyl pudelko. W srodku znajdowala sie mosiezna miska z przylepiona na kawalku korka zelazna igla. Hawkwood nalal do miski wody ze strumienia. -Odsuncie sie! - warknal gniewnie, kiedy zaciekawieni zolnierze otoczyli go ciasnym kregiem. - W poblizu nie moze byc ani kawalka zelastwa. Dalej, odsuncie sie! Polozyl korek na wodzie, przykucnal i dluga chwile wpatrywal sie w igle. -Strumien plynie z polnocy, polnocnego zachodu - stwierdzil wreszcie, zwracajac sie do Murada. - Jesli pojdziemy w gore jego koryta, a tak byloby najlatwiej, w drodze powrotnej bedziemy sie kierowac mniej wiecej na poludniowy wschod. Wylal wode i schowal sprzet do pudelka. -Przenosny kompas - mruknal z podziwem Bardolin. - Sprytne! No tak, przeciez zasada dzialania sie nie zmienia. Sam powinienem na to wpasc. -Pojdziemy wzdluz strumienia, pod prad - zarzadzil Murad. Odwrocil sie do di Souzy. - Gdybysmy mieli klopoty, strzelimy trzy razy w powietrze. Jesli uslyszycie potrojna salwe, wynoscie sie stad i wycofujcie na statek. Nie probujcie isc za nami, chorazy. Damy sobie rade. Ta sama procedura odwrotu obowiazuje, gdyby to wam sie cos przytrafilo. Wrocimy przed noca. Di Souza zasalutowal. * Hawkwood i Bardolin dolaczyli do liczacego dziesieciu zolnierzy oddzialu Murada. Ruszyli po linii najmniejszego oporu, korytem strumienia - czyli dlugim zielonym tunelem, rozswietlanym na koncu jakas poswiata. W dole, daleko pod koronami drzew, panowal wieczny zmierzch, tylko z rzadka waskie snopy swiatla przebijaly sie przez zielone sklepienie, a ich blask ostro kontrastowal z wszechobecnym polmrokiem.Uchylali sie przed zwieszajacymi sie nisko galeziami. Przestepowali korzenie, grubsze od meskiego uda i zanurzone w wodzie jak senne zwierzeta u wodopoju. Rozcinali zaslony z pnaczy i mchu. Uskakiwali nieporadnie przed kolorowymi jak tecze wezami, ktore, zajete wlasnymi sprawami, nie zwracaly na nich uwagi. Upal sie wzmagal. Szum morza ucichl w oddali i stal sie tylko wspomnieniem. Znajdowali sie w katedrze, rozbrzmiewajacej krzykami niezwyklych ptakow: olbrzymie drzewa niczym kolumny wspieraly jej sklepienie, pod ktorym polyskiwalo swiatlo i panowal ustawiczny ruch. Teren wznosil sie lekko, az spod sciolki zaczely przezierac kamienie, jak kosci, ktore przebily gnijaca skore ziemi. Szli coraz wolniej; zolnierze, przygieci do ziemi pod ciezarem arkebuzow, sapali jak rozprute miechy. Malenkie ptaki o opalizujacym upierzeniu smigaly wokol nich jak unoszace sie w powietrzu klejnociki - raz w jedna strone, raz w druga, zupelnie jakby szydzily sobie z ludzi. Zolnierze bez przekonania probowali sie od nich opedzac szablami i kolbami arkebuzow, ale wtedy ptaki na chwile wzbijaly sie w korony drzew i zostawal po nich tylko szept lazurowo-ametystowych skrzydelek. Strumien ginal w porosnietym krzewami rumowisku. Nieprzebyty las otoczyl ich ze wszystkich stron. Teren wznosil sie juz calkiem stromo i kazdy krok naprzod wymagal ogromnego wysilku. Nabierali wode garsciami i helmami, pili ja lapczywie, zlewali nia twarze. Byla ciepla jak swieze mleko i zupelnie nie gasila pragnienia. Murad parl naprzod, siekac marynarskim kordelasem sciane zieleni; slizgal sie na omszalych glazach, a bloto mlaskalo mu pod butami. Natkneli sie na mrowki wielkosci meskiego malego palca, przenoszace na grzbietach liscie ogromne jak grotzagle szkunera; widzieli rogate zuki, ktorych polyskliwe pokrywy skrzydel mialy wielkosc dorodnych jablek; spotykali szmaragdowe i turkusowe jaszczurki z obwislymi gardzielami, obserwujace ich z nisko wiszacych konarow. U zrodel strumienia ponownie wytyczyli kierunek marszu i ruszyli na polnocny zachod, gdzie gaszcz wydawal sie najrzadszy. Murad rozkazal jednemu z zolnierzy znaczyc drzewa co dwadziescia krokow, zeby mogli potem w gestwinie znalezc droge powrotna. Powloczac nogami, szli za chudym arystokrata jak za jakims oblakanym prorokiem, ktory mial ich zaprowadzic do raju. Sierzant Mensurado popedzal maruderow ochryplym z wysilku glosem, nie szczedzac im szturchancow i soczystych, choc miotanych szeptem przeklenstw. Rzeczywiscie, las odrobine sie przerzedzil: drzewa rosly tu w wiekszych odstepach, a teren stal sie kamienisty - niektore glazy byly wieksze od okretowych rarogow. Sama ziemia tez sie zmienila, byla teraz ciemna i ziarnista, podobna do czarnego wulkanicznego piasku. Wciskala sie do butow i draznila stopy. Nagle Murad stanal jak wryty. Syczacym szeptem wezwal do siebie Hawkwooda i Bardolina, ktorzy szli w pewnej odleglosci za nim. -Co sie stalo? - spytal Hawkwood. Murad wyciagnal przed siebie reke. Nie odrywal wzroku od tego, co zwrocilo jego uwage. Wskazywal punkt na drzewie, mniej wiecej dwanascie stop nad ziemia. Powyzej w koronach drzew byla luka i na dol docieralo calkiem sporo swiatla. Hawkwood zmruzyl oczy. -Moj Boze... - jeknal Bardolin. Siedzial na poteznym, ciagnacym sie poziomo konarze, przytulony do pnia. Kolorem prawie sie nie roznil od jasnobrazowej kory i nielatwo bylo go zauwazyc. Dopiero kiedy przekrecil glowe, Hawkwood katem oka dostrzegl ruch. To musial byc jakis monstrualny ptak. Skrzydla mial podobne do nietoperzowych, chociaz bardziej skorzaste i zakonczone dlugimi szponami. Obejmowal nimi pien drzewa. Trudno byloby powiedziec, gdzie konczy sie skrzydlo i zaczyna kora - kamuflaz byl bliski doskonalosci - ale nie ulegalo watpliwosci, ze stwor jest ogromny. Wzrostem dorownywal czlowiekowi, a jego skrzydla prawdopodobnie osiagaly rozpietosc co najmniej trzech sazni. Mial pomarszczone, bezwlose, pozbawione pior cialo, dluga szyje, koscisty leb z paskudnym, czarnym dziobem i zadziwiajaco male slepia, osadzone z przodu czaszki, jak u sowy. Zamrugal. Oczy mial zolte i waskie jak szparki. Nie wygladal na sploszonego: przygladal sie przybyszom z zainteresowaniem, ktore upodabnialo go do rozumnej istoty. Bardolin zrobil krok w przod i prawa reka nakreslil w powietrzu migotliwy symbol. Zaintrygowany stwor nawet nie drgnal. Rozlegl sie huk. Blysnal ogien, buchnal klab dymu. -Nie strzelac, do diabla! - wrzasnal Murad. Dziwny ptak puscil pien. Przez chwile wydawalo sie, ze przewroci sie na grzbiet i zleci z galezi. Nim jednak spadl, blyskawicznie, z gracja odwrocil sie w locie, rozpostarl skrzydla i machnal nimi dwa razy. Podmuch powietrza rozproszyl dym i zwial Hawkwoodowi z czola lepiace sie od potu wlosy. Skrzydla zalopotaly niczym zagle, stwor wzbil sie pod lesne sklepienie i przelecial przez ziejacy w nim otwor, a potem stal sie malutka sylwetka na tle blekitnego nieba, ktora w koncu zniknela ludziom z oczu. -Kto strzelil? - zapytal Murad. Trzasl sie z wscieklosci. - Kto strzelil?! Zolnierz z dymiacym arkebuzem skulil sie pod jego spojrzeniem. Sierzant Mensurado stanal miedzy arystokrata i zolnierzem. -To moja wina, ekscelencjo. Kazalem im trzymac bron w pogotowiu, z zapalonym lontem i odwiedzionym kurkiem. Glabrio drgnela reka, pewnie na widok tego potwora. To sie wiecej nie powtorzy. Kiedy wrocimy, osobiscie udziele mu reprymendy. Murad spiorunowal sierzanta wzrokiem, ale skinal glowa. -Zrobcie to, Mensurado. Szkoda, ze duren spudlowal, skoro juz musial strzelic. Chcialem sie przyjrzec tej paskudzie z bliska. Zolnierze dyskretnie uczynili Znak Swietego. Najwyrazniej nie podzielali ciekawosci dowodcy. -Co to bylo, Bardolinie? - spytal Murad. - Masz jakis pomysl? Twarz starego czarodzieja wyrazala niezwykle u niego zatroskanie. -Nigdy nie widzialem podobnej istoty, a jesli juz, to tylko w starych bestiariuszach. To bylo jakies monstrum, obrzydliwe, zdeformowane monstrum. Widziales jego slepia? Kryl sie w nich prawdziwy rozum, Muradzie. A poza tym zalatywalo od niego dweomerem. -Czyli bestia byla magiczna? - upewnil sie Hawkwood. -O tak, zdecydowanie. Powiem wiecej: nie byla tworem bozym, lecz dzielem ludzkiej reki. Tylko ze stworzenie takiej istoty i utrzymanie jej przy zyciu przez dluzszy czas wymagaloby... Wierzyc mi sie nie chce. Nie sadzilem, ze ktokolwiek z zyjacych moze dysponowac taka moca. Gdybym ja sprobowal podobnej sztuki, zginalbym jak nic. -Co to byl za swiecacy znak, ktory nakresliles w powietrzu? - spytal Murad tonem nie znoszacym sprzeciwu. -Glif. Bestiologia jest jedna z czterech dyscyplin, ktore posiadlem. Probowalem przeniknac nature bestii. -I co, udalo ci sie? -Nie... Nie dalem rady. -Niech szlag trafi tego durnia, ktory pociagnal za cyngiel! -To nie przez niego. Nie moglem zajrzec potworowi w serce, bo to nie byl prawdziwy potwor. -Co ty wygadujesz, magu? -Sam nie wiem... Chodzi mi o to, ze w tym stworzeniu bylo cos ludzkiego. Cos, co mozna by chyba nazwac dusza. Murad i Hawkwood bez slowa zmierzyli Bardolina wzrokiem. Chochlik rozejrzal sie i pomalutku wyjal palce z uszu. Nie znosil halasu. Nagle Murad zdal sobie sprawe, ze zolnierze stloczyli sie wokol nich i slysza kazde ich slowo. Jego twarz stezala. -Idziemy dalej. Ale wrocimy jeszcze do tej rozmowy. Sierzancie, prosze ruszac. I niech pan kaze ludziom zwolnic kurki. Jesli bedziemy sie bawic w strzelanie, chorazy di Souza w koncu ewakuuje oboz. Zolnierze nerwowo parskneli smiechem i gesiego ruszyli przez dzungle. Zasepiony Bardolin podreptal za nimi bez slowa. * Teren nieustannie sie wznosil - musieli znajdowac sie na zboczu wzgorza. Szlo sie ciezko, gdyz czarna i sypka ziemia usuwala im sie spod stop; rownie dobrze mogliby maszerowac po stoku olbrzymiej piaszczystej wydmy: posunawszy sie o krok do przodu, o tyle samo zsuwali sie w dol.-Co to wlasciwie jest? - mruknal Murad. Plasnieciem dloni zabil owada, ktory przyssal mu sie do pobliznionej twarzy. -Chyba popiol - odparl Hawkwood. - Pozar musial byc niewaski, bo tego dranstwa zalega tu z pol saznia. Gdzieniegdzie napotykali czarne, szkliste glazy, w niektorych miejscach rozsadzone przez drzewa lub zepchniete w dol zbocza. Ale co to byly za drzewa! Nigdzie, pomyslal Hawkwood, nigdzie na swiecie, nawet w Gabrionie, nie ma takich drzew: strzeliste, proste jak wlocznie, twarde jak braz. Z jednego pnia daloby sie zrobic caly maszt - a z dwoch stepke duzego okretu. Tylko ile pracy wymagaloby sciecie tych olbrzymow... W tym upale taka harowka mogla czlowieka zabic. Marsz wlokl sie bez konca; zdyszani, ze spuszczonymi glowami, szli przed siebie, myslac tylko o tym, zeby postawic stope na sladzie poprzednika. Niektorzy zolnierze przystawali, wymiotowali, oczy wychodzily im z orbit. Murad pozwolil im zdjac helmy i poluzowac kirysy, ale i tak wygladalo na to, ze pomalu gotuja sie zywcem w ciezkich pancerzach. W koncu wyszli spomiedzy drzew na otwarta przestrzen, rownine pokryta zwirem, popiolem i kamieniami. Nad glowami mieli czysty, nieskalany blekit nieba. Dyszeli ciezko, zgarbieni, z dlonmi opartymi na kolanach. Slonce plonelo oslepiajacym blaskiem. Paru zolnierzy padlo na wznak i lezeli teraz jak blyszczace, unieruchomione zuki, zdolni tylko wciagac w pluca rozpalone powietrze. Kiedy Hawkwood wreszcie sie wyprostowal, widok zaparl mu dech w piersi. Znalezli sie na szczycie swiata, wysoko ponad dzungla. Staneli na ostrej jak brzytwa grani, biegnacej po regularnym - niepokojaco regularnym - okregu. We wszystkie strony rozposcierala sie panorama nowego kontynentu i Zachodniego Oceanu, ktory ciagnal sie po horyzont. Bylo widac kolyszacego sie na kotwicy Rybolowa, ktory z tej odleglosci przypominal dziecieca zabawke. Biale grzywacze przyboju wzdluz calego wybrzeza znaczyly linie raf. Na polnocy, jakies dwadziescia piec mil od miejsca, w ktorym wyladowali, znajdowala sie grupa wysepek o stozkowatym ksztalcie. W glebi ladu, na zachodzie, las ciagnal sie nieprzerwanym zielonym dywanem - jaskrawy, krzykliwy, tajemniczy. Ponad nim wznosily sie tylko skalne formacje identyczne z ta, na ktorej sie znajdowali: nagie, jalowe kamienne kregi wygladaly wsrod zielonych fal nienaturalnie jak nagrobki. Szpecily dzungle niczym zestrupiale wrzody. W oddali majaczyly wysokie, sine jak dym gory, rozmywajace sie w letniej mgielce i rozedrganym od goraca powietrzu. Na polnocy i zachodzie bylo jednak cos jeszcze: z obu tych stron nadciagaly burzowe chmury, szare i ciezkie. Na horyzoncie rysowal sie cien ogromnej gory, ktorej stoki siegaly tak wysoko, ze jej wierzcholek ginal w oblokach. Miala regularny stozkowaty ksztalt i byla wyzsza niz wszystkie granitowe olbrzymy Hebrosu. Musiala mierzyc co najmniej pietnascie tysiecy stop, chociaz dopoki sklebione chmury skrywaly jej szczyt, trudno bylo wyrokowac o jej wysokosci. -Kratery - stwierdzil Bardolin, podchodzac do Hawkwooda. -Slucham? -Moj znajomy, Saffarac z Cartigelli, mial taki przyrzad optyczny, zlozony z dwoch dobrze oszlifowanych soczewek, osadzonych w skorzanym tubusie. Szukal dowodow na poparcie swojej teorii, ze to ziemia kreci sie wokol slonca, a nie odwrotnie. Obserwujac ksiezyc, ktory jest najblizszym nas cialem niebieskim, dostrzegl tam formacje podobne do tych. To sa wlasnie kratery. Nie wiedzial, jak doszlo do ich powstania, ale zaproponowal dwa wyjasnienia: albo z glebi ksiezyca wytrysnela roztopiona skala... -Eksplodowala jak proch, tak? -Wlasnie. Albo kratery zostaly wybite przez glazy, ktore spadly na powierzchnie ksiezyca, tak jak stalo sie w Fulku przed dziesieciu laty. Tamten kamien byl wielki jak kon i rozpalony do czerwonosci. W pogodne noce czasem widac takie swietliste pociski na niebie. To umierajace gwiazdy wydaja ostatnie tchnienie. -Tu tez tak bylo? - zainteresowal sie Murad. -To jedna z teorii. -Slyszalem, ze daleko na poludniu sa takie gory jak ta - dodal Hawkwood. - Z niektorych bucha dym i siarkowe opary. -Marynarskie bajdy! - warknal Murad. - Nie zapominaj, Hawkwood, ze nie jestes w jakiejs abrusianskiej spelunie, gdzie moglbys takim gadaniem imponowac maluczkim. Hawkwood milczal. Podziwial widoki. -Jeszcze niespelna piecdziesiat lat temu za sugestie, ze ziemia jest okragla, a nie plaska jak tarcza zolnierza, trafialo sie na stos - wtracil lagodnym tonem Bardolin. - A teraz nawet w Charibonie pogodzili sie z mysla, ze zyjemy na powierzchni wirujacej kuli, jak to sugerowal Tereniusz z Orforu. -Dopoki moge spokojnie stapac po ziemi, nie interesuje mnie jej ksztalt - odburknal Murad. Wszyscy trzej spojrzeli w glab okolonej grania niecki. Byla idealnie okragla. Hawkwood ocenial, ze znalezli sie dobre trzy tysiace stop nad powierzchnia morza, ale wcale nie bylo tu przewiewniej ani chlodniej. -Heyeran Spinero - stwierdzil Murad. - Kolista Gran. Tak ja nazwe i zaznacze na mapie. Dalej dzis nie idziemy. Zbiera sie na deszcz, wiec tym bardziej chcialbym przed zmierzchem wrocic do obozu. Nikt nie wspomnial o ogromnym ptaku, ktory z taka nonszalancja sie im przygladal - chociaz wszyscy o nim mysleli. Woleli nie rozwazac pomyslu spedzenia nocy z dala od towarzyszy, w lesie zamieszkanym przez podobne potwory. Odwrocili sie, slyszac ochryply krzyk Mensurado. Sierzant wskazywal reka cos na dole. -O co chodzi, sierzancie? - spytal ostro Murad, jakby zloscia chcial pokryc zmeczenie. Mensurado powtorzyl swoj gest i wyszeptal z trudem: -Tam, na prawo od tego dziwnego wzgorza. - Jego donosny glos byl juz tylko wspomnieniem. - Widzicie to, ekscelencjo? Murad, Hawkwood i Bardolin spojrzeli we wskazanym kierunku. Zolnierze poruszyli sie niespokojnie, dopijajac resztki wody i scierajac pot z twarzy. -Slodki Swiety! - mruknal Murad. - Widzicie to, panowie? W jednolitym dywanie dzungli ziala przerwa, malenka luka, w ktorej bylo widac ubita ziemie. -To jakas sciezka - stwierdzil Bardolin, rzuciwszy drobne zaklecie dalekowidzenia, zeby wspomoc zmeczone oczy. - Albo nawet trakt. -Wyjmij no te swoja zabawke, Hawkwood - polecil Murad. - Wez namiar na to miejsce. Hawkwood zmarszczyl z niechecia brwi, ale zrobil, co mu kazano. Nalal do miski troche wody z manierki. Spojrzal na kompas i stwierdzil: -Zachod, polnocny zachod. Na oko bedzie ze czterdziesci piec mil. Trakt musi byc szeroki, jesli widac go z takiej odleglosci. -Panowie, oto cel naszej wedrowki - oznajmil arystokrata. - Kiedy juz sie rozgoscimy, poprowadze ekspedycje w glab ladu. Wy dwaj, naturalnie, pojdziecie ze mna. Skierujemy sie w strone tej drogi. Sprobujemy znalezc jej budowniczych. Sierzant Mensurado stal nieruchomo jak posag, kiedy Murad odwrocil sie do niego. -A na razie, sierzancie, im mniej ludzi bedzie o niej wiedzialo, tym lepiej. Czy to jasne? -Tak jest. Chwile pozniej ruszyli w droge powrotna, w dol stoku, po wlasnych sladach. Hawkwood i Bardolin zostali troche z tylu, dluzsza chwile sledzac wzrokiem nadciagajace chmury. -Zabije go, nim wyplyniemy stad z powrotem - stwierdzil Hawkwood. - Kiedys sprowokuje mnie o ten jeden raz za duzo. -Taki juz jest - wyjasnil Bardolin. - Nie zmieni sie. Szuka u nas odpowiedzi, ale nienawidzi nas za to, ze musi pytac. Jest tak samo zagubiony jak my. -Zagubiony! Mowisz serio? -Wyladowalismy na nieznanym kontynencie, ktory jego mieszkancy chcieli przed nami ukryc. Las tetni zyciem i dweomerem; nigdy nie czulem czegos podobnego. Tu jest prawdziwa moc, Hawkwood. To ona tworzy takie potwornosci jak ten skrzydlaty stwor. Wczesniej o tym nie wspomnialem, bo nie mialem pewnosci, ale teraz juz wiem: ten ptak byl kiedys czlowiekiem. Takim samym jak ty i ja. Pod jego czaszka wciaz kolacza sie resztki ludzkiego umyslu, chociaz rozni sie od zmiennych. Przeszedl inna przemiane. Trwala. W tej krainie mieszka ktos - lub cos - kto dopuszcza sie okrutnych czynow i kpi sobie z praw natury. Murad chce go poznac, ale mnie wcale sie do takiego spotkania nie spieszy. Miedzy innymi dlatego ze wiem, jaki cel przyswieca Muradowi. Wladza plus brak odpowiedzialnosci: to najgrozniejsze polaczenie na swiecie - i najbardziej uwodzicielska z pokus. Zlo w najczystszej postaci. Na tym rozmowa sie skonczyla i ruszyli za ostatnim z zolnierzy. Przesmiewcze wrzaski mieszkancow dzungli nie milkly ani na chwile. JEDENASCIE Obawy Murada okazaly sie sluszne: rozpadalo sie, nim zdazyli zejsc do obozu. Deszcz - jak wszystko w tej krainie - byl niezwykly. Niebo zasnulo sie doslownie w pare minut, pod drzewami pociemnialo tak bardzo, ze idac, potykali sie jak slepcy i ledwie widzieli plecy poprzednika. A potem nad dzungla przetoczyl sie donosny loskot i runely na nich strugi wody.Wkrotce szum deszczu zagluszyl wszelkie rozmowy i ulewa zaczela sie na dobre: wsciekla, przerazajaca, apokaliptyczna. Byla ciepla jak woda do kapieli i gesta jak wino. Listowie hamowalo jej furie i woda sciekala po pniach drzew, laczac sie na ziemi w potoki, ktore z chlupotem omywaly buty zolnierzy i zatapialy drobniejsze rosliny w szlamie. Ludzie Murada schronili sie pod jednym z lesnych olbrzymow i patrzyli, jak oslepiajace kurtyny deszczu i rzeki blota obejmuja mroczna dzungle w posiadanie. Widzieli czarne sylwetki lesnych stworow, ktore spadaly na ziemie, zmyte z podniebnych grzed. Splywajaca po pniach woda zmienila sie w prawdziwa zupe, gesta od insektow i kawalkow kory; sciekala im za kolnierze, wlewala sie pod kirysy, splywala do luf arkebuzow i przesaczala sie do wnetrza prochownic. Ponad godzine siedzieli oniemiali pod drzewem i z lekiem obserwowali wsciekly zywiol, a potem deszcz nagle ustal. Nie minelo dziesiec uderzen serca, gdy loskot scichl, strumienie przestaly plynac i pod sklepieniem lasu zrobilo sie wyraznie jasniej. Pozbierali sie z ziemi, wylali wode z luf i helmow, otarli twarze. Dzungla ozyla, ptaki i inne stwory wznowily swoj uporczywy jazgot, woda wsiakla w gabczasta ziemie, z lisci skapywaly ostatnie krople deszczu, migoczac w sloncu jak prawdziwe klejnoty. Las zaczal parowac - i cuchnac. Murad odgarnal mokre wlosy z czola, pociagnal nosem i skrzywil sie. -Smierdzi tu gorzej niz w garbarni w srodku lata. Bardolinie, zwroce sie do ciebie jako naszego dyzurnego specjalisty od przyrody. Jak sadzisz, czy takie deszcze sa tu czyms naturalnym? Czarodziej wzruszyl ramionami. Ociekal woda. -W Macassarze zdarzaja sie takie ulewy - wtracil Hawkwood. - Ale tylko w porze deszczowej. -Czyli przybylismy tu w samym srodku pory deszczowej, czy tak? -Tego nie wiem - odparl znuzonym glosem kapitan. - Slyszalem, jak kupcy z Calmaru opowiadali, ze w dzunglach na poludnie od Puntu pada tak codziennie. Nie ma tam w ogole por roku: ani wiosny, ani zimy, nic. Pogoda jest caly czas taka sama. -Boze, zmiluj sie nad nami - mruknal jeden z zolnierzy. -Co za bzdura! - warknal Murad. - Wszedzie sa pory roku, na calym swiecie. Musza byc! Skad inaczej ludzie wiedzieliby, kiedy siac, a kiedy zac? Przestan opowiadac bajki, Hawkwood. Hawkwood poczerwienial, ale nic nie powiedzial. Ruszyli w dalsza droge. Gdyby nie kompas Hawkwooda, pogubiliby sie ze szczetem, poniewaz potok, wzdluz ktorego poprzednio szli, stal sie teraz jedna z dziesiatkow identycznych metnych strug. Cofali sie wiec do punktu wyjscia jak marynarze, kierujac sie tylko wskazaniami kompasu. Kiedy wreszcie uslyszeli glosy pozostawionych w obozowisku towarzyszy, swiatlo dnia stracilo dawna moc i zawiesistosc, zwiastujac rychle nadejscie zmierzchu. Oboz wygladal jak pobojowisko. Murad oparl piesci na chudych biodrach i wodzil dookola wscieklym spojrzeniem. Plynacy srodkiem polany strumien wystapil z brzegow i wszyscy brodzili teraz w parujacym grzezawisku. Wczesniej zdazyli sciac kilkanascie mlodych drzewek i probowali zbudowac z nich prymitywna palisade, ale zaostrzone pnie nie chcialy stac prosto w rozmieklej ziemi; krzywily sie i zapadaly, upodabniajac sie do zepsutych zebow. Chorazy di Souza w oblepionych blotem buciorach stanal przed dowodca. -Panie... Znaczy, Wasza Ekscelencjo... Deszcz zmyl oboz. Mamy troche suchego prochu... - Zawiesil glos. -Przeniesc namioty na jedna strone polany, jak najdalej od strumienia - zarzadzil Murad. - Do roboty. Zaraz bedzie ciemno. Z polmroku wynurzyla sie kolejna ludzka sylwetka: chorazy Sequero, arystokratyczny odpowiednik di Souzy, byl zadziwiajaco czysty i schludny. I nic dziwnego - dopiero niedawno zszedl z pokladu statku. -Co wy robicie na ladzie, chorazy? - zdziwil sie Murad. Sprawial wrazenie czlowieka, ktory powoli poddaje sie napieciu i pozwala formowac w calkiem nowy ksztalt. Zolnierze di Souzy wzieli sie do pracy. Wiedzieli, ze lepiej unikac jego gniewu. -Wasza Ekscelencjo... - Usmiech i ton glosu Sequero otarly sie o granice bezczelnosci. - Pasazerowie pytaja, kiedy beda mogli zejsc na lad i sprowadzic ze statku zywy inwentarz. Zwlaszcza konie powinny rozprostowac kosci. Kawalek suchego wybiegu i troche swiezej paszy dobrze by im zrobily. -Beda musialy poczekac - odparl Murad niepokojaco opanowanym tonem. - Podobnie jak pasazerowie. A teraz wracajcie na statek, chorazy. Swiatlo dnia zgaslo ostatecznie. Sciemnialo sie tak szybko, ze czesc zolnierzy i marynarzy zaczela rozgladac sie z lekiem po lesie, kreslac na piersiach Znak Swietego. Zmierzch trwal doslownie chwile, a po nim nastala smoliscie czarna noc, rozpraszana tylko blaskiem gwiazd widocznych przez luki w listowiu. -Slodki Ramusio! - mruknal ktos. - Co za kraj... Milczenie, ktore zapadlo po tych slowach, przeciagalo sie w nieskonczonosc. Ludzie stali jak skamienieli i patrzyli, jak dzungla rozplywa sie w ciemnosciach. Lesne halasy zmienily troche ton, ale bynajmniej nie przycichly i mozna bylo odniesc wrazenie, ze ze wszystkich stron otacza ich niewidzialne, halasliwe targowisko. -Niechze ktos zapali swiatlo, na litosc boska! Skrzek Murada wyrwal ludzi z odretwienia. Czyjes buty mlasnely w blocie, rozlegl sie szczek ekwipunku, sypnely sie iskry. -Hubka zamokla... -Wezcie suchy proch - poradzil Hawkwood. Siarkowy plomien rozjasnil mroki nocy jak odlegla eksplozja. -Sprobujcie podpalic pniaki z czestokolu. Tylko one sa tu wzglednie suche. Przez dobre pol godziny cala spolecznosc nowej krolewskiej kolonii tloczyla sie wokol zolnierza, ktory usilowal rozpalic ogien. Wygladali jak ludzie pierwotni, przybysze z czasow, kiedy swiat byl mlody: skuleni w obcej, przerazajacej ciemnosci, wyczekujacy swiatla, ktore pozwoliloby im zobaczyc, co czai sie w mroku. Wreszcie buchnal plomyk i zobaczyli samych siebie: krag twarzy wokol malenkiego ogniska. Dzungla napierala na nich ze wszystkich stron, nocne stwory rechotaly i nasmiewaly sie z ich lekow. Znalezli sie w obcym swiecie, zagubieni i samotni jak zapomniane przez rodzicow dzieci. * Poznym wieczorem Hawkwood z Bardolinem siedzieli przy ogniu. Na ladzie obozowalo trzydziestu ludzi, skupionych wokol tuzina plonacych w blocie ognisk, ktore pluly iskrami i trzaskaly donosnie. Kilkunastu straznikow zbrojnych w miecze i halabardy pilnowalo obozu, a pozostali probowali suszyc proch - i nie wysadzic sie przy okazji do Krolestwa Bozego. Arkebuzy byly chwilowo bezuzyteczne.-To ziemia nie dla nas - mruknal polglosem Hawkwood i podrapal Bardolinowego chochlika pod broda. Stworzonko usmiechnelo sie i zagulgotalo radosnie. Jego slepka plonely w mroku niczym dwie male latarenki. -Pierwsi Fimbrianie, ktorzy zapuscili sie na wschod od Malvennoru, pewnie mowili to samo. Nowe, niezbadane tereny zawsze z poczatku wydaja sie dziwne. -Tu chodzi o cos wiecej, Bardolinie. Dobrze o tym wiesz. Ta kraina jest nam obca. Wrogosc wyplywa bezposrednio z jej natury. Muradowi wydawalo sie, ze po prostu zejdzie tu na lad i zbuduje wlasne krolestwo, ale to nie bedzie takie proste. -Krzywdzisz go taka opinia. Wydaje mi sie, ze po tym, co zaszlo na statku, zdawal sobie sprawe, ze nie czeka go tu sielanka. Porusza sie na oslep, spetany konwenansami wychowania i wyszkolenia. Mysli jak szlachcic. Jak zolnierz. -Czy to znaczy, ze my, prostacy, mamy bardziej elastyczne umysly? - Hawkwood usmiechnal sie. -Byc moze. Na pewno mamy mniej do stracenia. -Ja mam statek. A mialem dwa. I ryzykuje wlasna skore. -A ja mialem dom - odparowal czarodziej. - Teraz zas znalazlem sie w jedynym miejscu na ziemi, gdzie tacy jak ja moga zaczac zycie od nowa, nie obawiajac sie nietolerancji i przesladowan. Przynajmniej w teorii. -Wieczorem byles taki zmeczony, ze nie mogles wyczarowac nawet najmniejszego blednego ognika. Czy to znak? Czy taki bedzie ten wasz nowy poczatek? Bardolin milczal, zasluchany w nocne odglosy dzungli. -Co tam sie czai? - Hawkwood nie ustepowal. - Jacy ludzie i jakie potwory wladaja tym kontynentem? Czarodziej szturchnal kijem zar i nagle z rozmachem klepnal sie w policzek. Skrzywil sie, zdjal z twarzy opitego krwia insekta z mnostwem odnozy, przyjrzal mu sie z zainteresowaniem i cisnal go w ogien. -Mowilem, ze ta ziemia jest przesycona dweomerem jak zadna inna. Kraj, ktory dzis widzielismy, tetni magia. -Czy to naprawde byla droga? Czy znajdziemy tu inna cywilizacje? -Byc moze. Przypuszczam, ze natkniemy sie na cos, czego istnienia ramusianski zachod nawet sobie nie wyobraza. Caly czas mysle o Orteliusie, naszym pasazerze na gape, inicjancie i wilkolaku w jednej osobie. Chyba nie ulega watpliwosci, ze mial nie dopuscic, by twoje statki dotarly tak daleko. Mogl miec towarzysza na twoim drugim statku, mogl go nie miec, ale to bez znaczenia: liczy sie fakt, ze to ktos stad zlecil mu te misje, ktos z tego niezwyklego kraju, w ktorym przybilismy do brzegu i ktory jest caly przesycony magiczna energia. Obawiam sie, ze nikt z nas nie odplynie stad zywy. Hawkwood spojrzal na maga ponad ogniskiem. -Nie za szybko na takie ponure przepowiednie? -Wieszczenie jest jedna z tych dyscyplin, ktorych nie opanowalem, tak jak nie posiadlem wiedzy o wladaniu pogoda i czarnej zmianie. Mimo to nie widze tu dla nas przyszlosci i wydaje mi sie, ze Murad, mimo calej swojej buty i pozerstwa, podziela moje obawy. * O swicie oboz powital ich blotem i wszechobecna wilgocia, ale Murad niezwlocznie zaczal wydawac rozkazy, a sierzant Mensurado poderwal zolnierzy i zagonil ich do pracy. W nocy nic sie nie wydarzylo, lecz i tak prawie nie zmruzyli oka. Hawkwoodowi brakowalo usypiajacego kolysania statku i pluskania fal o kadlub. Gabrionski rybolow wydawal mu sie teraz najbezpieczniejszym miejscem na swiecie.Dowlekli sie na plaze, ktora porazila ich spiekota i oslepiajacym piaskiem. Widok kolyszacej sie na kotwicy karaki podniosl na duchu i marynarzy, i zolnierzy. Na sniadanie zjedli zeglarskie suchary i twarda jak podeszwa solona wieprzowine. Swieze owoce zwieszaly sie z galezi w zasiegu reki, ale Murad wydal zakaz ich zrywania, totez posilek niczym nie roznil sie od tych, ktore spozywali na morzu. Przez caly ranek szalupy pruly przybrzezne wody, przewozac na lad sprzet i zapasy. Ocalale z rejsu konie byly tak oslabione, ze nie mialy sily plynac za lodziami i trzeba je bylo obwiazac linami, przeniesc po kolei na wieksza z szalup i zwiezc na brzeg. Stanawszy pierwszy raz od miesiecy na stalym ladzie, wymizerowane wierzchowce wygladaly jak karykatury szlachetnych rumakow, ktorymi kiedys byly. Sequero od razu wyslal kilku ludzi na poszukiwanie swiezej paszy. Marynarze Hawkwooda uzupelnili zapas slodkiej wody i odholowali beczulki na poklad karaki. Druga grupa, dowodzona osobiscie przez kapitana, poplynela obejrzec z bliska wrak Bozej laski. Z powodu kipieli na rafach nie mogli zblizyc sie do statku, ale juz z pewnej odleglosci dostrzegli wklinowane miedzy deski poszycia cialo - wysuszone na wior, nadjedzone przez ptaki, zmasakrowane przez zywiol i niemozliwe do rozpoznania. Poplynawszy wzdluz wybrzeza, znalezli dalsze fragmenty statku. Karawela wpakowala sie na rafe z ogromnym impetem, zniszczenia przypominaly skutki wybuchu prochu w ladowni. Mile na polnoc od wraku znalezli resztki drugich zwlok i kilka szmat, ale poza tym ani sladu zalogi i pasazerow, ktorzy - najwyrazniej - zgineli co do jednego. Na koniec przewieziono na brzeg wszystkich pasazerow Rybolowa. Bylo ich ponad osiemdziesieciu, kiedy wylegli na plaze jak wyrzucone przez morze szczatki - ktorymi w pewnym sensie byli. W Hebrionie trwala zima. Konczyl sie stary rok; Hebros tonal w sniegu, a lodowate sztormy burzyly Zatoke Fimbrianska i Morze Hebrionskie. Na Zachodnim Kontynencie dlawiacy skwar byl nie do zniesienia. Unoszace sie nad wilgotna dzungla miazmaty dusily jak dym, oslabialy ciala, ciazyly jak kolczuga. Praca jednak trwala, zolnierze bez wytchnienia wykonywali rozkazy nowego gubernatora. Porzuciwszy rozbity pierwszego dnia oboz, weszli na jakies cwierc mili w glab ladu, gdzie Murad zapedzil wszystkich - zolnierzy, cywilow i marynarzy - do karczowania dzungli. Kolonisci wycieli mniejsze drzewa, spalili wszystko, co dalo sie spalic, i wyrwali z korzeniami to, co nie chcialo zajac sie ogniem. Zbudowali szalasy z drewna i plotna, przykryli je dachami z lisci i otoczyli osade palisada, dorownujaca wysokoscia doroslemu mezczyznie, majaca otwory strzelnicze i prymitywne wieze straznicze w naroznikach. Prawie codziennie po poludniu prace wstrzymywaly wsciekle nawalnice, ktore blyskawicznie nadciagaly i rownie szybko przemijaly, niczym oznaki gniewu jakiegos kaprysnego, nadasanego bostwa. Kolonistow wkrotce zaczely nekac rozmaite dolegliwosci, szczegolnie starszych, chociaz pochorowal sie tez jeden rozwrzeszczany berbec. Febra szybko zabrala dwie ofiary, ktore nie zniosly trudow podrozy. W ten oto sposob mloda kolonia juz w pierwszym tygodniu istnienia dorobila sie wlasnego cmentarza. * Nowa osada, na czesc krola nazwana Fortem Abeleius, liczyla sto piecdziesiat siedem dusz. Murad zatrzymal wszystkich; nie wypuszczal osiedlencow na samodzielne wyprawy w nieznane, nawet w poszukiwaniu wlasnego skrawka ziemi pod uprawe. Na razie hebrionska kolonia byla zaledwie ufortyfikowanym obozem, gotowym do odparcia kazdego niespodziewanego ataku. Nikt nie wiedzial, kto moglby ich napasc, ale tez nikt sie nie skarzyl. Opowiesc o potwornym ptaku szybko sie rozniosla, totez ludzie nie rwali sie samopas do dzungli.Gubernator rozdawal stanowiska jak lakocie. Sequero awansowal do godnosci haptmana, tytularnego wojskowego komendanta kolonii. Faktycznym dowodca pozostal Murad, ktorego do lez bawilo obserwowanie, jak Sequero zadziera nosa w obecnosci drugiego chorazego - a teraz swojego podwladnego - di Souzy. Hawkwood zostal mistrzem Cechu Kupcow, wprawdzie jeszcze nie istniejacego, ale juz cieszacego sie obiecanymi przez Murada przywilejami: zostaly spisane, opatrzone wstazkami, pieczeciami i podpisem samego krola Abeleyna. Pergamin zaczynal plesniec z goraca i wilgoci, totez trzeba go bylo starannie owijac w natluszczony papier. Ponadto kapitan zostal wyniesiony do godnosci szlacheckiej: z prostego Richarda Hawkwooda stal sie lordem Hawkwoodem, chociaz nie mial jeszcze rodowej posiadlosci. Dobrze przynajmniej, ze tytul byl dziedziczny - gdyby zdolal wrocic do Hebrionu i zalozyc rodzine, jego potomkowie po wsze czasy cieszyliby sie lordostwem. Stary Johann, lotr, ktory byl jego ojcem, bylby zachwycony; samemu Hawkwoodowi uszlachcenie wydalo sie jednak pustym gestem, pozbawionym wszelkiego znaczenia w ociekajacej deszczem dzungli. Siedzial teraz w swoim prymitywnym szalasie i przegladal przywiezione ze statku dokumenty. Na Rybolowie zostawil Velasce z minimalna zaloga. Mieli zapas slodkiej wody i kilka cetnarow kokosow, jednych z niewielu tutejszych owocow, ktore Hawkwood rozpoznal. W pozarze, ktory omal nie pochlonal calego statku, stracil log, a wraz z nim stary dziennik pokladowy Tyreniusa Cobriana, jedyna znana relacje z podobnej podrozy. Naturalnie, po pozarze od razu zaczal pisac na nowo, ale przegladajac teraz te swieze zapiski, ze zgroza zdal sobie sprawe, ze gdyby mial w oparciu o nie powtorzyc rejs na zachod, nie trafilby ani do zatoki, w ktorej przybili do brzegu, ani - tym bardziej - do Fortu Abeleius. Po sztormie, ktory zepchnal ich z kursu, diabli wzieli cala nawigacje obliczeniowa, a strata logu ostatecznie go dobila: nie mogl przeciez spamietac wszystkich zmian kursu. Musialby przybic do brzegu Zachodniego Kontynentu w miejscu wyznaczonym za pomoca kwadranta, a potem plywac wzdluz wybrzeza w te i z powrotem, az trafi w znajome miejsce. Przyszlo mu do glowy, zeby powiedziec o tym Muradowi, ale po namysle porzucil ten pomysl. Gubernator przypominal ostatnio ciasno zwinieta sprezyne, stawal sie coraz bardziej wyniosly i porywczy. Taka rozmowa nikomu nie wyszlaby na dobre. Zaczelo sie zmierzchac. Ledwie zdazyl zapalic jedna z bezcennych swiec z kurczacego sie szybko zapasu, gdy niebo calkiem pociemnialo, a polmrok niepostrzezenie zmienil sie w nocna czern. Zamoczyl w atramencie mocno juz zestrugane pioro i zaczal pisac. Dwudziesty szosty endoriona, na ladzie, w Forcie Abeleius. Mamy jeszcze rok Swietego 551, ale do jego konca zostalo doslownie kilka tygodni. Niedlugo nastana Dni Swietego, zapowiadajace zmiane kalendarza. Dzis skonczylismy budowac palisade i wzielismy sie za te kilka ogromnych drzew, ktore rosna w jej obrebie. Murad chce podcinac je po kawalku, a drewno wykorzystywac jako budulec i opal. Nie da rady ich wykarczowac; korzenie takich olbrzymow musza siegac do samego serca ziemi. Prace budowlane posuwaja sie calkiem szybko. Mamy juz rezydencje gubernatora. Jest to jedyny dom z drewniana podloga, za to tylna sciane zrobilismy ze starego topsla. Dzis ide tam na kolacje. Cywilizacja zawitala do dziczy. Hawkwood przeczytal swoje slowa. Teraz, kiedy nie musial juz skupiac sie na wiatrach, kursie i zaglach, lubil sie czasem rozpisac. Dziennik coraz bardziej upodabnial sie do pamietnika. Udalo nam sie wreszcie wysuszyc proch, chociaz wszyscy dlugo sie glowilismy, jak go w takim stanie utrzymac. W koncu Bardolin zaproponowal, zeby pieczetowac prochownice woskiem. Nawiasem mowiac, nasz dyzurny mag troche ostatnio dziwaczeje. Murad traktuje go jak przywodce kolonistow i przyznaje, ze ma tega glowe naukowca, ale uwaza go tez za oszusta - chociaz przyznam, ze nie wiem, czy mowi powaznie. Murad bardzo sie zmienil po tym, jak jego kochanka okazala sie zmiennoksztaltna: stracil pewnosc siebie, ale zarazem stal sie jeszcze gorszym autokrata niz przedtem. Z drugiej strony... Czy jest wsrod nas ktos, kogo by ten makabryczny rejs nie odmienil? Zaluje, ze nie ma z nami ktoregos z moich starych druhow - Billeranda albo Juliusa Albaka. Bardzo mi ich brakuje. Velasca nie do konca sprawdza sie w roli pierwszego oficera. Zwlaszcza jego umiejetnosci nawigacyjne pozostawiaja wiele do zyczenia. -Kapitanie? - Glos dobiegal zza kotary z zaglowego plotna, ktora pelnila w szalasie role drzwi. -Wejdz, Bardolinie. Czarodziej schylil sie i przeszedl przez prog. Starzeje sie, pomyslal Hawkwood. Zawsze nosil sie prosto, a jego ogorzala twarz wygladala jak wykuta z twardego kamienia, teraz jednak wiek zaczynal dawac znac o sobie. Czolo mial mokre od potu, ramiona i szyje - jak wszyscy - pokryta sladami ukaszen. Za to siedzacy na jego ramieniu chochlik byl jak zawsze wesolutki. Zeskoczyl na skrzynie, ktora sluzyla Hawkwoodowi za stol, i za chwile kapitan musial delikatnie wyjmowac mu z lapek kalamarz. -Co slychac, panie czarodzieju? Bardolin przysiadl ciezko na przykrytej sztormiakiem stercie lisci, ktora udawala lozko. -Oczyszczalem wode dla chorych. Jestem zmeczony, kapitanie. Hawkwood podal mu pekata butelke. -Napijesz sie? Obaj pociagneli po lyku brandy. -Kojace, nie powiem - stwierdzil z uznaniem Bardolin i skinieniem glowy wskazal otwarty dziennik. - Zapiski dla przyszlych pokolen? -Mniej wiecej. To taki marynarski nawyk, chociaz obawiam sie, ze coraz mniej we mnie kapitana, a coraz bardziej upodabniam sie do kronikarza. - Hawkwood zamknal dziennik i zawinal go w natluszczony kawalek materialu. - Gotowy do jutrzejszego wymarszu? Bardolin potarl since pod oczami. -Chyba tak... Jakie to uczucie byc lordem? -Poce sie jak przedtem, moskity zra tak samo... Niewiele sie zmienilo. -Alez my, ludzie, jestesmy w sobie zadufani - zauwazyl z usmiechem Bardolin. - Budujemy taki obmierzly oboz i nazywamy go kolonia. Rozdajemy sobie tytuly, zglaszamy pretensje do ziemi, ktora od zarania dziejow istniala sobie bez naszej obecnosci, probujemy stosowac swoje prawa do spraw, o ktorych nie mamy pojecia. -Tak to juz jest w spoleczenstwie. -To prawda. Jak ci sie wydaje, jak dziewiec stuleci temu czuli sie Fimbrianie, ktorzy nagle z osobnych plemion stali sie jednym narodem? Czy juz wtedy mysleli o stworzeniu imperium? Historia... Poczekajmy sto lat, a z nas wszystkich uczyni bohaterow i lotrow, o ile tylko nas zapamieta. -Swiat zyje w swoim rytmie i wcale sie na nas nie oglada. Od nas zalezy, co sobie z niego wezmiemy. -Naturalnie. - Stary czarodziej przeciagnal sie. - A jutro zobaczymy nowy kawalek tego swiata. Pod wodza gubernatora zaczniemy zwiedzac jego nowe dominium. -Wolalbys zostac w Abrusio i bawic sie w chowanego z inicjantami? -A wiesz, ze tak? Widzisz, kapitanie, ja sie boje. Naprawde sie boje. Lekam sie tego, co znajdziemy tu, na zachodzie. Ale, poniewaz zzera mnie ciekawosc, za skarby swiata nie chcialbym jutro zostac w obozie. To wlasnie nieznosna ciekawosc sprawia, ze czlowiek zegluje po nieznanych morzach; jest silniejsza niz chciwosc i ambicja. Zreszta chyba sam wiesz o tym najlepiej. -Ja tez jestem ambitny i chciwy. -Ale to ciekawosc cie tu przygnala. -Ciekawosc... I szantaz Murada. -No prosze, znow wracamy do naszego szlachetnego gubernatora. Wciagnal nas w siec swoich machinacji. Wszyscy jestesmy teraz jak muchy w jego pajeczynie, ale nawet pajaki miewaja wrogow. I Murad zaczyna to rozumiec, chociaz zachowuje pozory halasliwego aroganta. -Nienawidzisz go, prawda? -Nienawidze tego, co soba reprezentuje: slepej bigoterii i arystokratycznej pychy. Ale sam Murad wcale nie jest najgorszy. Nie jest na przyklad glupcem. I wbrew pozorom umie dostrzec prawde. -Twoje pomysly go przerazaja. Sam mam z niektorymi problemy, takie sa nowatorskie. Moge uwierzyc w istnienie gor, ktore pluja ogniem i popiolem; slyszalem juz o nich. Ale ten zapach magii, ktory emanuje tu z roslin i gleby; ziemia, ktora krazy wokol slonca; ksiezyc bombardowany spadajacymi z nieba glazami... Nawet Merducy wiedza, ze nasz swiat znajduje sie w centrum bozego Stworzenia. -Koscielne gadanie. -Przeciez wiesz, ze nie jestem slepym zwolennikiem Kosciola. -Jestes za to wytworem koscielnej kultury. Hawkwood uniosl rece, udajac, ze sie poddaje. Bardolin dzialal mu na nerwy, ale trudno go bylo nie lubic. -Lyknij sobie jeszcze brandy - zaproponowal czarodziejowi. - I choc na chwile przestan zamartwiac sie stanem naszego spoleczenstwa. Bardolin parsknal smiechem i poszedl za rada kapitana. * Rano mieli znow zapuscic sie w glab dzungli, totez kolacja u Murada stala sie zarazem wydarzeniem towarzyskim i narada nad planami ekspedycji. Gubernator kazal zarznac ostatnie kurczaki, jakby chcial pokazac calemu swiatu, ze nie boi sie o przyszlosc. Jeden z zolnierzy upolowal malenkiego jelonka - byl wielkosci jagniecia - ktory zajal glowne miejsce na stole. Bardolin grzebal w ogryzionych kostkach, jakby probowal z nich wrozyc. Oprocz dan miesnych podano ostatki suszonych owocow, orzechy, marynowane oliwki i kawalek hebrionskiego sera, twardy jak mydlo. Popijali cieple jak krew candelarianskie wino, a biesiade zakonczyli fimbrianska brandy.Hawkwood, Murad, Bardolin, Sequero i di Souza: rzadcy nowej kolonii. Ulozona przez Murada lista gosci urazila kilku wysoko postawionych kolonistow, ktorzy uwazali, ze tez maja prawo pic gubernatorskie trunki. A zaproszeni szczesliwcy toczyli uprzejme rozmowy przy swiecach, ktorych blask pelgal po ich spoconych twarzach. Sequero zalil sie, ze koniom nie sluzy klimat Zachodniego Kontynentu i nie chca jesc tutejszych traw. Konie i tak na nic by sie zdaly w dzungli, pomyslal Hawkwood, ale zanosilo sie na to, ze arystokraci beda musieli wszedzie chadzac pieszo, jak szeregowi zolnierze. I chyba to najbardziej smucilo mlodego chorazego. Nad swiecami krazyly ogromne cmy, niektore duze jak meska dlon, a wokol nich uwijala sie chmara drobniejszych, lecz wcale nie mniej irytujacych insektow. Murad staral sie, zeby kolacja wypadla iscie po pansku; zaprosil nawet dwie kolonistki, ktore uslugiwaly gosciom przy stole, ale ludzie zebrani przy zbitym z nieheblowanych desek stole, nakrytym plesniejacym obrusem, nie prezentowali sie najlepiej. W wilgotnym powietrzu wyroby ze skory gnily w zatrwazajacym tempie, zolnierze coraz czesciej wymieniali rzemienie w pancerzach na konopne sznury ze statku lub plecionki z miejscowych pnaczy. Zanosilo sie na to, ze wkrotce wszyscy beda wygladac jak lachmaniarze. Bardolin poruszyl temat zywnosci. Kolonisci eksperymentowali z owocami, ktorymi okoliczne drzewa byly wprost obwieszone. Niektore z nich okazaly sie przepyszne, inne zas od razu po rozkrojeniu smierdzialy jak nieszczescie. Udalo sie takze zwabic i upolowac kilka ptakow. Czarodziej podkreslil, ze jedzenia nie powinno zabraknac, jesli tylko naucza sie rozpoznawac i przygotowywac dary natury. -To dobre dla dzikusow - stwierdzil, krzywiac sie, Sequero. - Wole ograniczyc sie do sucharow i suszonej wieprzowiny ze statku. -Zapasy kiedys sie skoncza - zauwazyl Hawkwood. - Poza tym czesc i tak trzeba zachowac na rejs powrotny. Moi ludzie probuja wprawdzie odparowywac morska wode i zbierac sol w przybrzeznych nieckach, ale na razie nie mamy jak konserwowac zywnosci. Nie powinnismy ruszac tego, co mamy w beczkach. -Zgadzam sie z kapitanem - poparl go nieoczekiwanie Murad. - To jest teraz nasz kraj i musimy sie nauczyc w nim zyc. Wyruszajaca jutro wyprawa ograniczy sie do tego, co znajdzie i upoluje. Nie ma sensu taszczyc ze soba jedzenia. Sequero podniosl do swiatla kielich rubinowego wina. -Podejrzewam, ze szybko zatesknimy za roznymi smakolykami. Coz, pionierzy zawsze placa wysoka cene. Jak dlugo was nie bedzie, ekscelencjo? - zapytal. Mial zarzadzac kolonia pod nieobecnosc gubernatora. -Cztery, moze piec tygodni, nie wiecej. Spodziewam sie, ze kolonia poczyni przez ten czas postepy, haptmanie. Mozecie zaczac od wykarczowania lasu pod poletka dla rodzin, w ktorych sa jacys silni mezczyzni, zdolni uprawiac ziemie. Poza tym macie zbadac wybrzeze na kilkanascie mil w obu kierunkach i sporzadzic szczegolowe mapy. Pomoga wam w tym marynarze kapitana Hawkwooda. Sequero sklonil sie lekko. Nie wygladal na przejetego nowymi obowiazkami. Di Souza siedzial naprzeciwko niego z zaczerwieniona, nieprzenikniona twarza. Nie byl z urodzenia szlachcicem i nie powinien byl liczyc na taki awans jak Sequero - ale mimo wszystko liczyl. Podwineli plocienna sciane, zeby wpuscic do srodka swieze powietrze. Widzieli teraz niskie, jakby przycupniete chaty kolonistow, rozsiane po terenie calego obozu. Przy jednych palily sie ogniska, inne byly oswietlone blaskiem blednych ognikow, zapalonych przez magow bieglych w sztuce zaklinania. Bledne ogniki przypominaly przerosniete swietliki, zaintrygowane widokiem obozu i unoszace sie nad nim w ciemnosciach. Widok byl tym bardziej niezwykly, ze otaczaly je chmary lesnych ciem - niczym skrzydlate planety, krazace wokol miniaturowych slonc, pomyslal Hawkwood, przypomniawszy sobie poglady Bardolina. -Podobno Ramusio, szerzac nowa wiare w Normannii, przemierzyl kazda jej sciezke i kazdy trakt - powiedzial cicho czarodziej. - Tutaj jednak nie dotarl. To mroczna ziemia. Zastanawiam sie, czy przyniesiemy jej inne swiatlo niz plomien ognisk i poswiata blednych ognikow. -I ogien z luf - dodal Murad. - Bo i taki przywiezlismy. Jezeli wiara zawiedzie, pomoga nam arkebuzy i determinacja naszych ludzi. Bardolin dopil wino. -Miejmy nadzieje, ze to wystarczy. DWANASCIE Mgla, ktora podniosla sie o poranku, siegala doroslemu czlowiekowi do pasa. Wygladalo to, jakby saczyla sie z glebi ziemi. Kolonisci mieli wrazenie, ze brodza w wypranym z kolorow morzu.Ekspedycja wyruszyla niedlugo po swicie. Prowadzil Murad, obok mial sierzanta Mensurado, a dalej szli Hawkwood, Bardolin i dwaj marynarze z Rybolowa: poteznie zbudowany czarnoskory sternik Masudi i starszy mat Mihal, Gabrionczyk, krajan kapitana. Za nimi szlo dwunastu hebrionskich zolnierzy w polpancerzach, z arkebuzami i mieczami; zawieszone u pasow helmy pobrzekiwaly w marszu, przez co cala dwunastka, zdaniem poirytowanego Hawkwooda, jeszcze bardziej przypominala karawane domokrazcow. Probowali z Bardolinem przekonac Murada do rezygnacji z ciezkich kirysow, ale gubernator nie chcial o tym slyszec - i teraz spoceni zolnierze dzwigali po piecdziesiat funtow dodatkowego obciazenia. Zegnala ich reszta zolnierzy (czyli pozostale z poltercio dwie dziesiatki ludzi) i wiekszosc kolonistow. Pozegnalna salwa sploszyla ptaki w promieniu dobrych paru mil. Bardolin wywrocil tylko oczami, ale wkrotce Fort Abeleius zostal daleko w tyle, a wyprawa zaglebila sie w las. Kierujac sie wskazaniami kompasu Hawkwooda, starali sie isc dokladnie na zachod. Jeden z zolnierzy mial znakowac drzewa w mniej wiecej stumetrowych odstepach, chociaz i bez tego z latwoscia wrociliby po swoich sladach: sciezka, ktora przeszli, przypominala nierowny tunel, wydeptany w zielsku przez rozjuszonego byka. Szli powoli, a towarzyszyly im nieustannie zdyszane przeklenstwa i swist kordelasow, ktorymi cieli rozbuchany gaszcz. Dzien uplywal w swoim zwyklym rytmie i po poludniu schronili sie pod drzewami, aby przeczekac tradycyjna ulewe, po ktorej wszystko wokol ociekalo woda i parowalo niczym w lazni. Po deszczu ruszyli dalej, chroniac suchy proch jak najcenniejszy skarb. Dotarli pod skaliste zbocze wzgorza, na ktore weszli podczas pierwszego rekonesansu. Murad uparl sie, zeby wdrapac sie na nie ponownie, co kosztowalo ich sporo wysilku. Na szczycie odetchneli swiezszym powietrzem i rozejrzeli sie po okolicy. Podzieleni na pary obrali sie nawzajem z tlustych pijawek, ktore powgryzaly sie im w nogi i karki, a potem ruszyli lukiem po obwodzie krateru, nieco ponizej grani. Obeszli krater od wschodu i znalezli sie na jego polnocnym skraju. W ten sposob nadkladali drogi, ale szli szybciej, bo nie musieli przedzierac sie przez zarosla. Schodzili juz, kiedy nastala noc. Rozbili zaimprowizowany oboz na skalistym grzbiecie i ulozyli sobie z kamieni platformy do spania. Mgla skroplila sie na glazach i zwarzyla nastroj; zolnierze klocili sie, kto ma rozpalic ognisko, az Mensurado musial ich uciszyc. Stali na warcie po trzech. Dochodzila polowa nocnej wachty, gdy Murad obudzil Hawkwooda gwaltownym szarpnieciem za ramie. -Spojrz tam, w dol. W dzungli. Przed chwila sie pojawily. Hawkwood przetarl podpuchniete oczy i zerknal w rozjazgotany mrok, ale za bardzo wytezyl wzrok i nic nie zobaczyl. Uznal, ze lepiej bedzie sie tak nie spinac. I rzeczywiscie: po chwili katem oka dostrzegl w oddali ledwie widoczna poswiate. -Swiatla? -Wlasnie, swiatla. I na pewno nie sa to zadne francowate swietliki. -Daleko stad? Jak sadzisz? Rozmawiali szeptem. Straznicy czuwali, ale poza Hawkwoodem Murad nikogo wiecej nie obudzil. -Trudno powiedziec, na oko jakies dwadziescia, dwadziescia piec mil. Sa ponad lasem, moze na zboczu nastepnego takiego wzgorza jak nasze. -Ponad lasem?! -Ciszej. Musza byc nad drzewami, inaczej bysmy ich nie widzieli. Kiedy jeszcze bylo widno, nie zauwazylem zadnego przeswitu w dzungli. -Co robimy? -Wyjmij te swoja zabawke i namierz je. Jutro tam pojdziemy. Hawkwood wyjal kompas i korzystajac z poswiaty ogniska, nalal do miski wody i polozyl na niej igle. -Polnocny zachod. Mniej wiecej. -Dobrze. Teraz mamy przynajmniej jakis cel marszu. Nie podobalo mi sie, ze bedziemy sie blakac po lesie, az dojdziemy do tamtej drogi. -Nie przyszlo ci do glowy, ze ktos chcial, zebysmy zobaczyli te swiatla? Twarz Murada wykrzywila sie w usmiechu, ktory do zludzenia przypominal grymas na twarzy trupa. -A co to za roznica? Ktokolwiek tu mieszka, predzej czy pozniej i tak sie z nim spotkamy. Z nim albo z nimi. Im szybciej, tym lepiej. Jego oczy plonely dziwnym blaskiem, tlil sie w nich jakis niepokojacy zapal. Hawkwood poczul sie nagle jak kapitan statku, ktory stracil ster i dryfuje wprost na spienione rafy; dreczylo go takie samo poczucie bezradnosci. -Spij dalej - szepnal Murad. - Do switu jeszcze sporo czasu. Stane za ciebie na wachcie, bo i tak juz dzis nie zmruze oka. Wygladal jak czlowiek, ktory w ogole nie potrzebuje snu: szczuply z natury, teraz byl potwornie wymizerowany i blady, jakby tylko zelazna wola spajala jego kosci i sciegna - ta sama wola, ktora wyzierala z plonacych oczu. Czyzby dopadla go febra? Hawkwood doszedl do wniosku, ze musi o tym porozmawiac z Bardolinem. Przy odrobinie szczescia lajdak moze wkrotce wykitowac, pomyslal. Wrocil na swoje kamienne loze i zamknal oczy w oczekiwaniu snu i jakze pozadanego zapomnienia. * Rano nikt nie wspominal o nocnych widokach. Wyszli z noclegu bez sniadania: z Fortu Abeleius zabrali tylko minimalna ilosc sucharow i nic poza tym. Jezeli mieli zywic sie darami natury, powinni jak najszybciej zaczac ich szukac.Zostawili za soba krater i zaglebili sie w gesty las, idac caly czas w dol zbocza. Dopiero w poludnie teren stal sie plaski, a ziemia grzaska od wody, ktora mieniacymi sie strumykami splywala ze wzgorza. Olbrzymie, nagie korzenie wyrastaly z pni drzew niczym podpory, tak wysoko i w tak nieoczekiwanych miejscach, iz trudno bylo uwierzyc, ze nie zaszczepil ich tam jakis oblakany botanik. Masudi i Mensurado, ktorzy torowali droge, byli mokrzy od stop do glow, bo kazde przeciete kordelasem pnacze obryzgiwalo ich woda jak waz ogrodowy. Zanim zrobili postoj, nogi sie pod nimi uginaly z glodu i zmeczenia. Bardolin z paroma zolnierzami nazrywali owocow, po czym wszyscy zgodnie zasiedli do prob. Jeden okragly, brunatnozolty owoc po przekrojeniu wygladal jak bochenek chleba i po paru ostroznie przelknietych pierwszych kesach wedrowcy pochloneli go w mgnieniu oka, nie baczac na ostrzezenia starego czarodzieja. Znalezli tez przerosnieta odmiane gruszki i rosnace w gronach kablakowate, zielone owoce, znane Hawkwoodowi z Macassaru. Kapitan zademonstrowal, jak nalezy obrac je ze skorki i wyjesc slodki, zoltawy miazsz. Mimo obfitosci tych smakolykow zolnierze tesknili za miesem, totez kilku ruszylo w dalsza droge z zapalonymi lontami arkebuzow, zeby w potrzebie w mgnieniu oka przylozyc bron do ramienia i upolowac zwierzyne, ktora weszlaby im w droge. Kolejny popoludniowy potop nie powstrzymal ich marszu, chociaz brneli przez dzungle prawie po omacku, oslepieni strugami wody. Powyjmowali manierki, zeby je napelnic, kiedy jednak stwierdzili, ze w sciekajacej z lisci cieczy az roi sie od smieci i lesnych zyjatek, z obrzydzeniem sie jej pozbyli. Powoli wypracowywali rutyne, ktora ulatwiala zycie w dzungli. Zawiazali nogawki sznurkiem i rzemieniami, zeby pijawki nie wpelzaly im do spodni; oswoili sie i pogodzili z codzienna ulewa; nauczyli sie poruszac w lesnym gaszczu i unikac zwieszajacych sie nisko galezi, na ktorych lubily przesiadywac weze; wiedzieli, co jesc i czego nie jesc - przynajmniej w przyblizeniu, bo ci, ktorzy opchali sie owocami, z coraz wieksza czestotliwoscia wylamywali sie z kolumny, by zalatwic naturalne potrzeby. Z czasem przestali zwracac uwage na nieznosna z poczatku kakofonie piskow, gwizdow i jekow wydawanych przez mieszkancow lasu. Tylko kiedy czasem - nie wiedziec czemu - jazgot nieoczekiwanie cichl, nieruchomieli jak skamieniali, nie majac pojecia, co znaczy nagla, niepokojaca cisza. Drugiej nocy, z braku suchego drewna do rozpalenia ognisk, uzyli odrobiny prochu i ulozyli sobie poslania z lisci, zeby czyms oddzielic sie od rojacego sie na ziemi robactwa. Zolnierze zabrali sie za czyszczenie ekwipunku i suszenie arkebuzow, a Masudi z Mihalem poszli nazbierac owocow na kolacje. Rozmowy sie nie kleily. Wszyscy juz wiedzieli o nocnych swiatelkach, ale, o dziwo, implikacje ich obecnosci nie napawaly zolnierzy lekiem. Tam, gdzie bylo swiatlo, musiala istniec jakas cywilizacja, a oni byli gotowi nad nia zapanowac - takze z bronia w reku, jesli zaszlaby taka potrzeba. Wciaz jednak nie natrafili w lesie na zadne dowody jej istnienia, takie na przyklad, jak trakt, ktory widzieli ze szczytu wzgorza. Krzyk Masudiego poderwal wszystkich na nogi. Porwali plonace zagwie z ognisk i rzucili sie w strone, z ktorej dobiegl glos sternika. Rozjasniona blaskiem pochodni dzungla powitala ich rozedrganym swiatlocieniem, zlowrogim mrokiem i siekacymi po twarzach liscmi. Przebiegli przez plytki strumien i dostrzegli pochodnie Mihala i Masudiego. -Co sie stalo? - zapytal Murad. - O co chodzi? Czarna twarz Masudiego lsnila od potu, ale sternik nie wygladal na przestraszonego. Mihal stal za nim z zawinietym w koszule nareczem owocow. -Tam, ekscelencjo. - Masudi uniosl pochodnie. - Prosze zobaczyc, co znalezlismy. Chybotliwy plomien wylowil z ciemnosci jakis ksztalt, masywniejszy od pni pobliskich drzew. Dostrzegli wydluzony pysk z rzedami ostrych klow i dwoje dlugich uszu wyrastajacych z olbrzymiej czaszki. Cala sylwetke oplatal bluszcz. -Posag - stwierdzil spokojnym tonem Bardolin. -Wiem, ale kiedy na niego wpadlem, odruchowo krzyknalem - odparl Masudi. - Omal nie wypuscilem pochodni z reki. Przepraszam, ekscelencjo - dodal pod adresem Murada. -To wilkolak - dodal Hawkwood. Wyrzezbiony w kamieniu stwor mial pietnascie stop wysokosci i wygladal, jakby chcial sie wyrwac z krepujacego go bluszczu. Na ziemi lezala szponiasta lapa - dzungla z wolna zwyciezala kamien, rozlupywala go na kawalki i wchlaniala. -Nawet podobny - zauwazyl Murad, ale jego wymuszony zart nikogo nie rozbawil. Bardolin zapalil bledny ognik i w jego zimnym blasku obejrzal posag z bliska. Zolnierze cofneli sie, mierzac z arkebuzow w mrok, jakby spodziewali sie, ze lada chwila z lasu wyskocza zywe kopie kamiennego potwora. Chochlik pomogl czarodziejowi obedrzec rzezbe z pnaczy. -Tu jest jakis napis - stwierdzil Bardolin. - I chyba umiem go odczytac. - Bledny ognik osunal sie nizej i zawisl na wysokosci jego oczu. - To stary normannijski dialekt. -Normannijski?! - powtorzyl z niedowierzaniem Murad. - Co tam jest napisane? Czarodziej zdrapal mech z kamienia. Nocne halasy umilkly. Badz z nami w tej przemianieciemnosci i zycia, Abysmy mogli dostrzec serce zywegoczlowieka I w glodzie poznac to, co wiaze naswszystkich Ze swiatem, ktory czeka na nasz powrot. -To jakis belkot - stwierdzil Murad.Bardolin sie wyprostowal. -Skads znam te slowa. -Widziales je juz gdzies? - spytal Hawkwood. -Nie, ale czytalem cos podobnego. -Pozniej sobie porozmawiacie o historycznych konsekwencjach tego faktu - wtracil Murad. - A teraz wracamy do obozu. Wy dwaj, wezcie ze soba zebrane owoce. Na kolacje wystarcza. * Niewiele spali tej nocy: cisza, jaka zalegla nad dzungla, byla o wiele bardziej niepokojaca od wszelkich nocnych halasow. Rozpalili ogniska, nie baczac na fakt, ze pot sciekal im po rekach i doslownie skapywal z koniuszkow palcow; potrzebowali swiatla i widoku otaczajacych ich kompanow. Ogniska potegowaly jednak uczucie klaustrofobii: drzewa niczym olbrzymie wieze napieraly na nich ze wszystkich stron, a spowita w mrok bezkresna dzungla zajmowala sie swoimi tajemnymi sprawami, tak jak czynila to od wiekow. Czuli sie jak zblakane pasozyty, zagubione w futrze zwierzecia ogromnego jak caly swiat. Nie bali sie nieznanych zwierzat ani wrogich tubylcow, lecz calej tej krainy, ktora zdawala sie pulsowac i buczec wlasnym zyciem; byla obca, nienazwana i calkowicie obojetna na ich los. * Rankiem jeszcze raz poszli obejrzec posag. W swietle dnia nie robil juz takiego wrazenia, okazalo sie tez, ze nie jest wcale tak wycyzelowany, jak im sie zdawalo po ciemku. Dzungla rzeczywiscie pracowala nad nim od lat i trudno bylo teraz ocenic jego wiek.Zaczal sie kolejny dzien marszu. Ruszyli w kierunku, ktory Hawkwood okreslil z samego rana, i trzymali sie go, znakujac drzewa w regularnych odstepach. Hawkwood szacowal, ze oddalili sie juz okolo dwudziestu mil od pierwszego wzgorza, nazwanego przez Murada Heyeran Spinem. Zolnierze upierali sie, ze z pewnoscia przebyli juz dystans dwukrotnie dluzszy, Hawkwood zas tlumaczyl im, ze i tak przyjal do obliczen dosc szybkie tempo marszu. Nie chcieli wierzyc, ze przez dwa dni katorzniczej harowki przemierzyli tak niewielki odcinek drogi. Tylko Murad zupelnie sie tym nie przejal - moze liczyl na to, ze szybko spotkaja rodowitych mieszkancow kontynentu i nie beda musieli zbyt dlugo przedzierac sie przez dzungle. Zapadla kolejna upalna noc. Znow musieli nazbierac drewna na ogniska i w zoltawym blasku plomieni jesc slodkie owoce, ktore nie zaspokajaly ich apetytu. Kiedy polozyli sie spac, sen przyszedl szybko - mimo goraca, natretnych insektow i czyhajacej w mroku grozy. * Kiedy Bardolin obudzil sie w srodku nocy, ogniska ledwie sie zarzyly, a wartownicy spali. Z lasu nie dobiegaly zadne dzwieki.Wsluchal sie w cisze, w ktorej najglosniejszym dzwiekiem bylo bicie jego serca. Wydawalo mu sie - a bylo to niezwykle wrazenie - ze ktos go wola. Ktos znajomy. -Griella? - spytal szeptem. Od nocnego powietrza zakrecilo mu sie w glowie. Wstal, zostawil pojekujacego przez sen chochlika i dziwnie spokojny zaczal przestepowac nad spiacymi towarzyszami. Otoczyla go nieprzenikniona ciemnosc, jakby zanurzyl sie wprost w wilcza gardziel. Jego stopy ledwie muskaly ziemie; szeroko otwartymi, niewidzacymi oczami wpatrywal sie w mrok. Czarne drzewa pietrzyly sie nad nim i koronami zaslanialy gwiazdy; liscie piescily jego twarz, spryskujac go ciepla woda, pnacza przeslizgiwaly sie mu po ciele niczym wlochate weze, szorstkie i miekkie w dotyku. Mial wrazenie, ze zrzucil stara, stwardniala skore i obnazone koniuszki nerwow pulsuja mu zyciem, reagujac na najlzejszy powiew i najdrobniejsza krople. Z przodu zamajaczyl jakis ksztalt, ciemniejszy od czarnego jak smola lasu. Plonely w nim dwa zolte ogniki. Nie bal sie ich, nie przestraszyl sie nawet kiedy rownoczesnie mrugnely. To sen, powtarzal sobie, zwykly sen. Ogniki poruszyly sie, a Bardolin poczul bijace od nich cieplo, ktore nie mialo nic wspolnego z tropikalnym upalem, tak jakby stanal twarza w twarz z czarnym sloncem. Przebiegl go dreszcz, kiedy mroczna sylwetka przysunela sie do niego. Ogniki okazaly sie oczami; mialy szafranowozolta barwe i pionowe, kocie zrenice. Istota wydala z siebie niski pomruk, rodzaj basowego warkotu, ktory Bardolin jednoczesnie uslyszal i wyczul swoja nowa skora. A potem poczul musniecie aksamitnej siersci stwora. Wrazenie bylo tak przejmujace i mile, ze z przyjemnoscia zaglebilby rece w tym futrze i wczepil sie w nie palcami. Swiat zawirowal i cos uderzylo Bardolina w piers. Cios pozbawil go tchu. Upadl na wznak na ziemie, przytrzymywany spoczywajacymi mu na ramionach masywnymi lapami. Poczul na twarzy oddech stwora i uklucia ostrych jak igly wasow. Istota przylgnela do niego, jakby chciala wtopic sie w jego cialo. Wyciagnal rece, wyczul pod sierscia oplecione wezlami miesni zebra, musnal rzad sutkow na naprezonym brzuchu. Stwor jeknal ludzaco podobnie do czlowieka, a Bardolin poczul w kroczu cieplo i miekki, pulsujacy nacisk. Bestia zerwala sie na tylne lapy. Mag krzyknal z bolu, gdy poczul szarpniecie, ktore otarlo mu skore na biodrach. Stwor zdarl mu spodnie - i dosiadl go. Wchlonal w siebie. Bardolin poczul otulajace go cieplo i wilgotny uscisk miesni, ciezar istoty przygniotl go do ziemi. Kiedy stwor odrzucil glowe do tylu, w otwartej czerwonej paszczy blysnely dlugie kly. Szczytujac, mag chwycil siersc garsciami i mial wrazenie, ze krzyczy z rozkoszy. Stwor znow pochylil sie nad nim, czarodziej poczul na szyi musniecie zebow - a potem ciezar i cieplo zniknely. Bardolin lezal na plecach, wcisniety w rozmiekla ziemie i calkowicie wyczerpany. Poczul jeszcze pocalunek, musniecie ludzkich, rozesmianych warg na swoich ustach, i zostal w lesie sam. Znow mial swoje zwykle cialo i stare, przytepione zmysly. Rozplakal sie jak zbite dziecko. * A potem sie obudzil. Slonce juz wzeszlo i oboz budzil sie do zycia. W powietrzu unosil sie kwasny odor zastarzalego dymu.Hawkwood podal mu manierke. Z siwym mchem wplatanym w brode wygladal tak, jakby przez noc przybylo mu dziesiec lat. -Zaczynamy kolejny dzien, Bardolinie. Cos mi sie wydaje, ze miales ciezka noc. Bardolin przelknal lyk wody, ale drazniaca suchosc w ustach nie chciala ustapic. Pil dalej. -Alez mialem sen - odparl wreszcie. - Alez mialem sen... Do lepkich od potu dloni przylgnely mu czarne wlosy. Spojrzal na nie zaintrygowany, nie majac pojecia, skad mogly sie wziac. * W ponurej ciszy zwineli oboz. Upal szybko sie wzmagal i wszyscy byli ociezali. Ustawili sie w zwyklym szyku; niektorzy ogryzali jeszcze owoce, inni - zatroskani dreczaca ich niestrawnoscia - pospiesznie podciagali spodnie. Coraz gorzej znosili dziwaczna diete; nad calym obozem unosil sie odor ekskrementow. Pozegnali obozowisko tepymi spojrzeniami i ruszyli w droge.Czwartego dnia deszcz spadl o stalej popoludniowej porze. Brneli w strugach wody jak krowy nieczule na szturchniecia pasterskiego kija. Masudi i Cortona, jeden z silniejszych zolnierzy, szli pierwsi, wyrabujac sciezke w gaszczu. Jedna reka na oslep cieli pnacza i liscie, druga oslaniali oczy przed deszczem jak przed razacym sloncem. Reszta oddzialu przesuwala sie powoli za nimi. Ich zbroje zmienily kolor - w jednych miejscach zbrazowialy od rdzy, w innych zasniedzialy na zielono. Plesniejace buty zapadaly sie gleboko w blotno-lisciasta maz i nieraz ten czy ow musial pomagac sobie rekami, zeby wyciagnac noge z grzezawiska i zrobic nastepny krok. W pewnej chwili rebacze sie zatrzymali. Gestwina ustapila pod ich ciosami jak zwalony mur i znalezli sie na skraju polany, ktorej drugi kraniec skrywala kurtyna deszczu. -Ekscelencjo! - zawolal Cortona, przekrzykujac szum ulewy. Murad przepchnal sie na czolo kolumny. Na srodku polany siedziala po turecku ludzka postac - kobieca, o ile mogli to z tej odleglosci ocenic - z pochylona glowa i ciemnymi, spietymi wlosami. Miala na sobie krotka skorzana tunike bez rekawow. Nie podniosla wzroku na przygladajacych sie jej z rozdziawionymi ustami odkrywcow, w ogole nie dala po sobie poznac, ze ich zauwazyla, ale jakos nie mieli watpliwosci, ze wie o ich przybyciu. Za jej plecami, na obrzezach polany bylo chwilami widac jakies poruszenie. Zolnierze skamienieli, woda sciekala im po twarzach wprost do otwartych ust, az wreszcie Murad, ignorujac ostrzegawcze sykniecie Bardolina, wyjal z pochwy rapier. Kobieta uniosla glowe, ale zamiast spojrzec w ich strone, przeniosla wzrok na niebo. W deszczu jej oczy przez ulamek sekundy wydawaly sie puste i biale, pozbawione teczowek i zrenic, ale nagle ulewa ustala - gwaltownie, w mgnieniu oka, jak zwykle w tej krainie. Spelniwszy swoj obowiazek, chmury zaczely sie rozpraszac i promienie slonca szybko siegnely ziemi. Kobieta usmiechnela sie, jakby to za jej sprawa dokonala sie ta zmiana, i spojrzala na stojaca na skraju lasu grupe ludzi z obnazonymi mieczami i gotowymi do strzalu arkebuzami. Kiedy znow sie usmiechnela, dostrzegli jej ostre, jakby kocie zeby. Oczy miala ciemne, rysy twarzy delikatne, lecz wyraziste. Podniosla sie z ziemi ruchem tak plynnym i pelnym gracji, ze obserwujacym ja mezczyznom zaparlo dech w piersi; miala odsloniety brzuch, wyraznie zarysowane miesnie, bose stopy, smukle konczyny i skore barwy miodu. -Jestem Kersik - powiedziala po normannijsku, staroswiecko przeciagajac zgloski. - Badzcie pozdrowieni. Witajcie. Murad pierwszy otrzasnal sie z szoku i - jak na prawdziwego arystokrate przystalo - uklonil sie zamaszyscie, wywijajac przy tym rapierem. -Lord Murad z Galiapeno, do uslug, pani. Hawkwood z satysfakcja zauwazyl, ze Murad nie przedstawil sie jako "Jego Ekscelencja Gubernator". Kobieta nie zwracala na niego uwagi. Spojrzala ponad jego ramieniem na stojacego z tylu Bardolina z chochlikiem na ramieniu. Stworzonko ociekalo woda i wygladalo zalosnie. -Ciebie, bracie, witam szczegolnie serdecznie - dodala. - Dawno juz zaden mistrz dyscyplin nie przybil do naszych brzegow. Bardolina stac bylo tylko na sztywne skinienie glowa. Przez chwile patrzyli sobie w oczy - stary, sterany zyciem czarodziej i mloda, zgrabna kobieta. Bardolin zmarszczyl brwi, a ona usmiechnela sie, jak gdyby w odpowiedzi na niewypowiedziane glosno pytanie. Zapanowalo niezreczne milczenie. Zolnierze pozerali wzrokiem Kersik, ktorej najwyrazniej to nie przeszkadzalo. -Pewnie idziecie do miasta - stwierdzila niedbalym tonem. Murad z Hawkwoodem spojrzeli po sobie i gubernator uklonil sie po raz drugi. -Owszem, pani, tam wlasnie zdazamy. Trapi nas jednak fakt, ze nie znamy drogi. -Tak myslalam. Zaprowadze was. Wedrowka potrwa wiele dni. -Bedziemy ci wdzieczni. -Panscy ludzie objedli sie niewlasciwymi owocami, lordzie Muradzie z Galiapeno. Zalatuje od nich biegunka. -Nie przywyklismy jeszcze do tej krainy i jej darow, pani. -Naturalnie. Rozbijcie oboz tutaj, na polanie. Przyniose cos, co ukoi wasze zoladki. Jezeli panscy ludzie rusza do Undi w takim stanie, moga tam nie dojsc. -Do Undi... Czy tak nazywa sie wasze miasto? - spytal Hawkwood. - W jakim to jezyku? -Starym i zapomnianym, kapitanie. To stary kontynent i od dawna zamieszkany przez ludzi. -Ciekawe, skad sie tu wzieli - mruknal pod nosem Hawkwood. Zaniepokoilo go, ze Kersik nazwala go kapitanem. Skad wiedziala, kim jest? Kersik spojrzala na niego z ukosa. Musiala uslyszec jego ostatnie slowa. -Wroce przed zmierzchem - zapowiedziala i zniknela. Zolnierze zamrugali i pokrecili glowami, ale zdazyli dostrzec tylko plowa smuge. -Na brode Swietego Ramusio, to jakas wiedzma - mruknal Murad. -Wcale nie - odparl Bardolin. - Po prostu czarodziejka. Wyczulem wokol niej wyjatkowe zageszczenie dweomeru. I cos jeszcze... - Przesunal reka po twarzy, jakby probowal zetrzec z niej zmeczenie. -Czary, wszedzie czary - burknal z gorycza Murad. - Kto wie, moze wlasnie poszla zebrac kohorte wiedzm. Ciekawe, co powiedza na hebrionska stal. -Stal na nic ci sie tu zda, Muradzie. -Moze tak, moze nie. Mamy tez zelazne kule do arkebuzow. To im da do myslenia. Sierzancie Mensurado! -Slucham, ekscelencjo. -Posluchamy jej i rozbijemy tu oboz. Ale ludzie maja naladowac bron i pozapalac lonty. Musimy byc przygotowani na odparcie ataku. -Tak jest. * Swiatlo dnia zgaslo i zaczela sie kolejna noc w gluszy. Zasiedli wokol trzech ognisk, nad kazdym z ktorych mozna by upiec wolu. Dym wolnopalnych lontow oplatal sinymi smugami kirysy wartownikow, przytupujacych i pogwizdujacych, zeby nie zasnac, a w wolnych chwilach oganiajacych sie od latajacego robactwa.-Jak myslicie, wroci? - zagadnal Hawkwood i krzywiac sie z bolu, rozmasowal rane. Murad wzruszyl ramionami i skinieniem glowy wskazal Bardolina. -Moze spytamy o to naszego dyzurnego specjaliste od okultyzmu? Mag wygladal, jakby drzemal, trzymajac na kolanach czujnego chochlika, ktory wodzil dookola szeroko otwartymi slepkami. Bardolin otrzasnal sie i uniosl glowe, a jego siwa broda zajasniala w blasku ogniska. -Wroci. A potem zaprowadzi nas do tego ich miasta. Bo oni chca, zebysmy tam dotarli, Muradzie. Gdyby nie chcieli, juz bysmy nie zyli. -Myslalem, ze woleliby nas potopic gdzies na Oceanie Zachodnim - zauwazyl Hawkwood. - Tak jak to sie przydarzylo zalodze karaweli. -Owszem, to by im bardziej odpowiadalo, ale skoro juz tu przybylismy, sa nami zaciekawieni. Nami albo mna, pomyslal. Wcale mu sie ta mysl nie podobala. -Kim wlasciwie sa ci "oni", magu? - spytal Murad. - Mowisz o nich tak, jak bys ich znal. -Sa w pewnym sensie ludem dweomeru, to oczywiste. Moze to potomkowie dawnych podroznikow, moze tubylcy...? Nie, w to raczej watpie, bo przeciez znaja normannijski. Tu, na zachodzie, cos sie wydarzylo, a wlasciwie cos sie dzialo przez cale stulecia. My przez ten czas toczylismy swoje wojny i szerzylismy swoja wiare, nie zdajac sobie sprawy z wydarzen na Zachodnim Kontynencie. Ale na razie nie potrafie powiedziec, co tu sie stalo. -Zwodzisz nas jak jasnowidz-szarlatan, Bardolinie - stwierdzil z niesmakiem Murad. -Szukasz odpowiedzi, a ja nie moge ci ich udzielic. Bedziesz musial poczekac. Mam przeczucie, ze zanim sie to wszystko skonczy, dowiemy sie wiecej, niz bysmy chcieli. Zapadla krepujaca cisza. Ognisko prychalo jak rozezlony kot i sypalo skrami na wszystkie strony. Dzungla, rysujaca sie ciemna sciana poza kregiem swiatla, rozbrzmiewala glosami nocnych stworzen. -Jaki jasny plomien - zabrzmial nagle czyjs glos. - Mozna by pomyslec, ze boicie sie ciemnosci. Wszyscy trzej zgodnie podniesli wzrok. Przed nimi stala Kersik z zarzucona na ramie skorzana torba, ktora cuchnela zjelczala zywica. Wloski porastajace jej uda polyskiwaly zlociscie w blasku ognia. Kiedy sie usmiechala, kaciki jej ust zdawaly sie siegac uszu, a oczy zmienialy sie w dwie plonace szparki. Murad zerwal sie na rowne nogi. Kersik cofnela sie i znow wygladala zwyczajnie, jak czlowiek. Mensurado rugal wartownikow, ze dali sie jej podejsc. -Teraz, kiedy jestem z wami, mozecie zdjac straze. - Kersik rzucila torbe na ziemie. - To dla tych, ktorym ciagle kotluje sie w brzuchu. Niech zjedza po pare lisci. Zoladki im sie uspokoja. -A kim ty niby jestes, zielarka? - spytal drwiaco Murad. Odwrocila sie ku niemu. -Ten mi sie podoba - stwierdzila. - Jest twardy. - Murad analizowal jej slowa, kiedy dodala: - Lepiej sie przespijcie. Jutro czeka nas dluga droga. * Wystawili straze, chociaz Kersik ich wysmiala. Usiadla po turecku na granicy swiatla i cienia, tak jak wtedy, kiedy ja pierwszy raz zobaczyli. Zolnierze kreslili na piersi Znak Swietego, kiedy wydawalo im sie, ze nie patrzy w ich strone. Zjedli nedzna kolacje, zlozona z owocow; nikt nie ufal Kersik na tyle, by sprobowac przyniesionych przez nia lisci. Idac spac, pokladli pod reka miecze i arkebuzy.Chochlik nie mogl spokojnie usiedziec na miejscu. To moscil sie i wiercil na poslaniu obok czarodzieja, to znow wstawal i wodzil wzrokiem po obozie. Niedlugo przed switem szturchnal i obudzil Bardolina, ktory, jeszcze polprzytomny, moglby przysiac, ze oboz otaczaja dziesiatki stojacych wsrod drzew postaci. Kiedy jednak usiadl i przetarl lepkie od snu powieki, sylwetki zniknely. Kersik siedziala bez ruchu i wcale nie wygladala na zmeczona. Naprzeciwko siedzial oparty plecami o pien Murad. W rekach trzymal arkebuz, ktorego lont prawie calkiem sie wypalil. Oczy mial czerwone z niewyspania - najwyrazniej przez cala noc pilnowal Kersik, ktora teraz wstala i przeciagnela sie; miesnie zagraly pod jej zlocista skora. -Gotowy do podrozy? - zapytala. Murad spojrzal na nia spod opadajacych powiek. -Jestem gotowy na wszystko. TRZYNASCIE Osiemnascie dni szli przez dzungle, ktora byla caly czas taka sama - osiemnascie dni w upale, deszczu, blocie, w towarzystwie moskitow, pijawek i wezy.Wspominajac pozniej ten okres, Hawkwood ze zdumieniem konstatowal, jak szybko dzungla pokonala ludzi. Zolnierze Murada byli przeciez weteranami z pylistych, spieczonych sloncem dolin Hebrosu. Na statku sprawiali wrazenie dumnych, zaprawionych w bojach wojownikow o zelaznym zdrowiu i nieposkromionym apetycie - a tu pochorowali sie jak male kocieta. Pierwszego pochowali szesc dni po spotkaniu z Kersik. Glabrio Feridas pochodzil z Hebrionu. Przykucnal roztrzesiony w gaszczu, zeby ulzyc udreczonym kiszkom. Ci, ktorzy pozniej znalezli cialo, mowili, ze przy okazji wydalil chyba cala krew, ktorej nie zdazyly wyssac pijawki i moskity. Po tym wydarzeniu potulnie zaczeli zuc przyniesione przez Kersik liscie, nie jedli owocow, ktorych radzila im unikac, i co wieczor gotowali wode w rdzewiejacych helmach. Biegunka ustapila, ale wielu wciaz skarzylo sie na goraczke i wkrotce silniejsi musieli niesc pancerze tych, ktorzy nie byli juz w stanie udzwignac ich ciezaru. Dziesiatego dnia Murad ulegl namowom Hawkwooda i Bardolina i pozwolil zolnierzem zdjac zbroje. Zrzuciwszy pancerze na stos, przykryli je oblamanymi galeziami i liscmi, oznakowali kilkanascie pobliskich drzew i ruszyli w dalsza droge lzejsi o piecdziesiat funtow, odziani tylko w skorzane kaftany. Tempo marszu od razu wzroslo. Hawkwood ocenial, ze ida w kierunku polnoc, polnocny zachod i robia dobre dwanascie mil dziennie. Dwunastego dnia stracili drugiego zolnierza, Timo Ferenice. Przysypial na warcie, kiedy waz ukasil go w noge nad kostka: zeby przebily cholewke buta, rajtuzy i skore. Timo zmarl w drgawkach, toczac piane z ust i wzywajac na pomoc Boga, Ramusia i mame. Dzien pozniej wyszli na droge, a wlasciwie na sciezke: ubity, wylozony kamieniami i zadbany dukt prowadzil na polnoc i byl dostatecznie szeroki, zeby moglo nim isc obok siebie dwoje ludzi. Omineli miejsce, w ktorym Murad wypatrzyl swiatelka, i posuwali sie niemal rownolegle do odleglego wybrzeza. Kersik zawsze szla przodem, lekko i bez wysilku, musiala za to czesto zatrzymywac sie i czekac, az zdyszani wedrowcy ja dogonia. Teren sie wznosil, powoli, niemal niedostrzegalnie, ale systematycznie. Bardolin przypuszczal, ze zblizaja sie do poludniowych zboczy olbrzymiej stozkowatej gory, ktora majaczyla na horyzoncie, gdy wybrali sie na pierwszy rekonesans. Wydawaloby sie, ze wyszedlszy na sciezke, powinni przyspieszyc, ale szybko tracili sily. Brak snu i nedzne pozywienie coraz wyrazniej dawaly o sobie znac, a skwar i parne powietrze nikomu nie poprawialy samopoczucia. Siedemnastego dnia po spotkaniu z Kersik - dwadziescia jeden dni od opuszczenia Fortu Abeleius - wygladali fatalnie: szli obdarci, w samych koszulach, powloczac nogami; zaplesniale i przegnile kaftany nie nadawaly sie juz do uzytku. Mimo leczniczego dzialania przyniesionych przez Kersik lisci, dwoch chorych na febre zolnierzy trzeba bylo niesc na topornych noszach. * -Czy ona nigdy sie nie meczy? - mruknal Hawkwood, kiedy wieczorem usiedli z Bardolinem przy ognisku. Kersik siedziala nieco z boku, po turecku, ze spokojnym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy.Drzemiacy Bardolin otrzasnal sie i podrapal mruczacego chochlika za uchem. Stworzonko mialo nienasycony apetyt, z radoscia pozeralo wszelki pelzajacy drobiazg, jaki udalo mu sie zlowic w poszyciu, a teraz wlasnie wrocilo z wieczornych lowow, usiadlo u czarodzieja na kolanach i z zadowoleniem szczerzylo zabki. Brzuszek mialo wypchany jak maly bebenek. -Magowie tez sie mecza - odparl poirytowany Bardolin. Byl zly, bo juz prawie udalo mu sie zasnac. -Wiem, dlatego sie dziwie. Wydaje mi sie jakas taka... nierzeczywista. Bardolin westchnal i wyciagnal sie na ziemi. -Dla mnie wszystko jest tu nierzeczywiste. Nawet moje sny maja wieksze pozory realnosci. -Mile sny? -Dziwne. Nigdy wczesniej takich nie mialem, a mimo to sa osobliwie znajome. Caly czas odnosze wrazenie, ze wszystko, co tu widze, w jakis niewytlumaczalny sposob laczy sie ze soba, ze gdybym mogl spojrzec na to z dystansu, dostrzeglbym uniwersalny wzor. Na przyklad ten napis na posagu, ktory cos mi przypominal. Albo ta dziewczyna: nalezy do ludu dweomeru, bez dwoch zdan, ale jest w niej tez jakis obcy pierwiastek, ktorego nie moge rozszyfrowac. Czuje sie jak czlowiek, ktory probuje czytac dobrze znana ksiazke, tyle ze po ciemku. -Moze przybycie do miasta rzuci nieco swiatla na te zagadke. Powiedziala, ze jutro bedziemy na miejscu. Chcialbym moc powiedziec, ze nie moge sie tej chwili doczekac, ale odkrywca, ktory we mnie drzemie, stracil chyba entuzjazm dla naszej wyprawy. -Za to on nie. - Bardolin wskazal Murada, ktory robil wieczorny obchod obozu. -Dlugo juz tak nie pociagnie - stwierdzil Hawkwood. - Odkad wyruszylismy, sypia najwyzej godzine dziennie. Murad bardziej przypominal ghula, ktory zeruje na slabych i chorych, niz zatroskanego o podwladnych dowodce. Mokre od potu wlosy opadaly mu w strakach na czolo; skore na nosie, skroniach i kosciach policzkowych mial otarta od noszenia helmu, krwista blizna na policzku upodobnila sie do dodatkowej pary warg, ktore wypaczkowaly koslawo z boku twarzy. Nawet dlonie mial jak szkielet. -Jestesmy na ladzie dopiero od miesiaca - ciagnal polglosem Hawkwood. - Przez ten czas pochowalismy pieciu ludzi, moze wiecej, bo nie wiemy, co sie dzieje w forcie, a ci, ktorzy zyja, sa o krok od zalamania. Naprawde uwazasz, ze cywilizowany czlowiek moze tu normalnie zyc? Bardolin zamknal oczy i odwrocil sie na drugi bok. -Powiem ci pojutrze. * W nocy sen sie powtorzyl.Kersik przyszla do Bardolina naga, gladkoskora, zlocista jak miod. Wygladala olsniewajaco pieknie mimo dwoch rzedow sutkow, ciagnacych sie od piersi do wysokosci pepka, i zakrzywionych pazurow, ktore wyrastaly jej z palcow. Jej oczy plonely jak slonce przeswitujace przez korony drzew. Kochali sie na miekkiej ziemi nieopodal obozu. Tym razem to Bardolin byl na gorze. Czul sie mlody i pelen wigoru. Wokol nich tanczyly i harcowaly przedziwne istoty, kosciste i chichoczace, o oczach jak zielone szparki i uszach przypominajacych rogi. Czul dotyk ich stopek, lekkich jak liscie, na plecach i w krzyzu, kiedy wchodzil w lezaca pod nim kobiete. Ale byl wsrod nich ktos jeszcze. Bardolin wykrecil szyje, zeby go zobaczyc, chociaz Kersik mocno trzymala go za kark. Nad dokazujacymi maluchami gorowala ciemna sylwetka. Zmienny w wilczej postaci. * Wszyscy zle spali tej nocy. Bardolin zbudzil sie obolaly, jakby ktos solidnie go skopal. Ponaglani przez Mensurado zolnierze niechetnie zbierali sie do drogi. Kersik przygladala sie im jak wyrozumiala matka.Murad wyszedl spomiedzy drzew. Ogolil sie; krew na podbrodku dowodzila, ze kosztowalo go to sporo wysilku. Zwiazal niechlujne wlosy i wlozyl czysta koszule, ktora i tak miala plamy od plesni. Mimo zapadnietych oczu prezentowal sie calkiem niezle. -Wiec dzis zobaczymy wreszcie to wasze miasto - powiedzial do Kersik. Kobieta usmiechnela sie, jakby rozbawil ja jakis tylko dla niej zrozumialy zart. Czesto sie tak zachowywala. -Owszem, lordzie Muradzie. Pod warunkiem, ze panscy ludzie tam dojda. -Dojda. To hebrionscy zolnierze. Hawkwood zlapal sie na tym, ze podziwia zarowno niedbaly ton Murada, jak i leniwa, wystudiowana obojetnosc, jaka okazal Kersik, odwracajac sie do niej plecami. Jej usmiech na ulamek sekundy stezal, ale po chwili stal sie jak zwykle promienny i dobroduszny. Wyruszyli w droge po skapym owocowym sniadaniu. Od tygodni nie mieli w ustach miesa i zaczynali z rozrzewnieniem wspominac nawet solona wieprzowine z okretowych zapasow. Jeszcze jeden dzien znoju i mozolnego marszu. Szli wprawdzie calkiem przyzwoita sciezka, ale musieli na zmiane niesc dwoch majaczacych w goraczce towarzyszy. Nawet Murad nie uchylal sie od tego obowiazku. Z pozoru wydawalo sie to niemozliwe, ale w okolicach, ktore przemierzali, dzungla tetnila zyciem jeszcze bardziej niz zwykle. Nie slyszalo sie jednak chrobotow i piskow lesnej drobnicy, lecz dudniace kroki i trzask lamanych galezi, kiedy jakies wieksze okazy oddalaly sie w glab lasu. Kersik nie zwracala na nie uwagi, za to zolnierze szli z obnazonymi mieczami i bronia gotowa do strzalu. Zmiany w otoczeniu nie uszly niczyjej uwagi: drzewa staly sie mniejsze, mialy rzadsze korony, i nie tworzyly pierwotnej dzungli, lecz raczej mlody las, porastajacy wykarczowana lub wypalona ziemie. Jakby dla potwierdzenia tej opinii, wkrotce natkneli sie na stojace przy sciezce kamienne budowle, na wpol skryte w zaroslach. Bardolin mial ochote obejrzec je z bliska, zauwazyl bowiem, ze ich sciany sa gesto pokryte pismem, ale Kersik nie chciala sie na to zgodzic. Kiedy zapytal ja o nie wprost, byla jeszcze bardziej skryta i tajemnicza niz zwykle. -To sa Undwa-Zantu - odparla wreszcie. -A co to znaczy? -To bardzo stare budowle. Pochodza z pradawnych czasow i sa dzielem pierwszych ludzi. To wyjasnienie sprawilo, ze teraz juz obaj - Bardolin i Hawkwood - zasypali ja pytaniami, ale Kersik nie odpowiedziala na zadne z nich. -W miescie dowiecie sie wiecej - powtarzala za kazdym razem. * Dotarli do podnoza stozkowatego gorskiego olbrzyma, ktory pietrzyl sie na polnocnym horyzoncie nad Fortem Abeleius. Stoki gory przeswitywaly przez listowie: wznosily sie szara sciana ponad dzungla, ktora desperacko usilowala sie ich uczepic, ale szybko rzedla i odslaniala naga skale.-Jak sadzisz, ile przeszlismy? - spytal Bardolin Hawkwooda. Kapitan wzruszyl zdrowym ramieniem. Czesto sprawdzal kierunek marszu (Kersik byla zafascynowana kompasem) i kazal Masudiemu i Cortonie mierzyc dystans krokami, zeby miec porownanie dla wlasnych pomiarow, ale przy tak mozolnym marszu nie mogl byc pewien precyzji obliczen. -W tej chwili idziemy prawie dokladnie na polnoc - odparl. - Od spotkania z dziewczyna przebylismy okolo stu osiemdziesieciu mil, ale kilka razy zmienialismy kierunek. Znajdowali sie dosc daleko od czola kolumny. Kersik prowadzila, idac dwadziescia metrow przed pochodem. Murad szedl obok niej krok w krok, jak wierny maz. -Unika odpowiedzi na pytania - stwierdzil Bardolin, znizajac glos. Kersik miala sluch jak kot. - Jest sliska jak waz. Duzo wie, tego jestem pewien, przypuszczam wrecz, ze zna cala historie tej krainy, kapitanie! Bo ta ziemia ma swoja historie, o tak. Te ruiny sa rownie stare jak fimbrianskie wieze straznicze na przeleczach Hebrosu. A wieze maja ponad szescset lat. -Moze dowiemy sie czegos w tym miescie, o ktorym caly czas opowiada, chociaz nie mam pojecia, gdzie mialoby sie znajdowac. Z jej slow wynika, ze lezy gdzies na zboczach tej przekletej gory, ale przeciez nie da sie budowac na takiej stromiznie! -Nie wiem, gdzie jest to miasto, ale zaczynam sie obawiac, ze znajdziemy w nim wiecej odpowiedzi, niz bysmy chcieli. Zolnierze staneli. Murad zawolal do siebie Bardolina i Hawkwooda, ktorzy poslusznie przepchneli sie na czolo kolumny. Droge zastapily im trzy istoty o ksztaltach tak fantastycznych, ze nawet Murad stracil rezon. Dwie byly nadnaturalnie wysokie, mierzyly bowiem okolo osmiu stop wzrostu. Ich czarna skora miala odcien tak gleboki, ze karnacja Masudiego wydawala sie przy nim zoltawa. Byly nagie, jesli nie liczyc przepasek biodrowych i niewiarygodnych masek na glowach. Jedna z nich przedstawiala leb lamparta, druga pysk mandryla z niebiesko zebrowanymi faldami po obu stronach rozszerzonych nozdrzy. Tyle ze to wcale nie byly maski. Lampart oblizal sie i poruszyl oczami, a mandryl wciagnal powietrze w drzace chrapy. W zwyczajnych, calkiem ludzkich rekach obie istoty trzymaly wlocznie, dwukrotnie dluzsze od doroslego czlowieka i zaopatrzone w wykonane z brazu brzeszczoty z paskudnymi zadziorami. Trzecia postac wydawala sie przy nich malenka - byla nizsza nawet od Hawkwooda, wygladala jak czlowiek i miala jasna, choc mocno opalona skore. Mezczyzna - bo istota byla plci meskiej - nosil na glowie worek z miekkiej skory, ktory najwyrazniej zastepowal mu kapelusz, a cale cialo okrywal biala plocienna szata, spod ktorej wystawaly tylko drobne dlonie o grubych palcach. Mial miesista twarz, obwisle policzki, i czarne, blyszczace, jakby zapuchniete oczy. Gdyby nie dziwaczne ubranie, moglby od biedy uchodzic za zamoznego kupca z Abrusio, ktory uwielbia dobrze zjesc i duzo wypic. Jedyna ozdoba, jaka nosil, byl zloty wisiorek w ksztalcie piecioramiennej gwiazdy, w ktora wpisano okrag. Gwiazda wisiala na zlotym lancuchu grubym jak dzieciecy palec. -Gosa - powiedziala Kersik, klaniajac mu sie. - Przyprowadzilam przybyszow ze Starego Swiata. Lampart warknal basowo. -Doskonale - odparl mezczyzna w bialej szacie. - Pomyslalem, ze po drodze do Undi przyda sie wam eskorta. Poza tym zzerala mnie ciekawosc. Tyle czasu... - Przeniosl wzrok na stojacych za Kersik zolnierzy. Wszyscy milczeli, nawet Muradowi zabraklo slow. -Witaj, bracie - dodal Gosa, zwracajac sie do Bardolina. Czarodzieja zatkalo, za to jego chochlik zapiszczal pytajaco. Lampart odpowiedzial kolejnym gardlowym pomrukiem. Murad, ktory nie lubil, by go pomijano w rozmowie, wystapil naprzod, ale mandryloglowy natychmiast przystawil mu wlocznie do piersi i osadzil go w miejscu. Odpowiedzia byla seria metalicznych trzaskow: to sierzant Mensurado, Cortona i reszta zolnierzy wycelowali arkebuzy i odciagneli kurki. Mierzyli wprost w niezwykle trio, ktore zastapilo im droge. Dym z lontow snul sie w powietrzu. Gosa wciagnal go w nozdrza i usmiechnal sie, odslaniajac zolte kly. -No tak, dobry Stary Swiat... - stwierdzil. Nie przejal sie zbytnio wycelowanymi w jego wydatny brzuch arkebuzami. - Odlozcie bron, panowie, nie bedzie wam potrzebna. Ilkwa, dajze spokoj. Nie widzisz, ze nasz gosc chce dokonac prezentacji? Mandryloglowy podniosl wlocznie. Murad skinal glowa na sierzanta, zolnierze zwolnili kurki, ale nie zgasili lontow. -Murad z Galiapeno - powiedzial oschle. - Do uslug. -Gosa z Undi, rowniez do uslug. - Pulchny mezczyzna w bieli sklonil sie lekko. - Czy zechcecie pojsc ze mna do naszego skromnego miasta, lordzie Muradzie? Odpoczniecie, odswiezycie sie, dla chetnych przygotujemy kapiel. Kiedy Murad odpowiedzial uklonem, Kersik, Gosa i dwaj zwierzoludzie ruszyli przodem. Zolnierze szli gesiego za nimi, dzwigajac dwoje noszy z majaczacymi w goraczce towarzyszami. Swiat zmienil sie w mgnieniu oka. Dzungla zniknela. W jednej chwili maszerowali w cieniu drzew, a w nastepnej porazil ich blask slonca. Granica miedzy rozbuchana zielenia i nagimi skalami byla tak ostra, jakby olbrzymia brzytwa zgolila ze stoku wszelkie zycie. Teraz mogli nareszcie docenic rozmiary wznoszacej sie przed nimi gory. Jej wierzcholek ginal w chmurach, a z bliska nie wydawala sie juz tak doskonale symetryczna: stozek byl spekany i porozdzierany wyrwami, z ktorych tryskaly skamieniale kaskady lawy. Dziki teren byl calkowicie wyprany z barw i zarysowany w odcieniach szarosci i czerni: wydmy czarnego jak smola piasku, dziwaczne bazaltowe bable, fontanny i kikuty stezalych gejzerow plynnego kamienia. Bardolinowi przypominalo to krajobraz, jaki dawno temu ogladal przez szkla przyrzadu Saffaraca: ksiezycowy, martwy, nieziemski. Sciezka - wybrukowana blokami wulkanicznego tufu - prowadzila teraz zygzakiem pod gore, totez marsz kosztowal ich jeszcze wiecej wysilku niz brniecie przez dzungle. Zakrety byly oznaczone kamiennymi kopczykami. Zar lal sie z nieba, zolnierze dyszeli jak miechy, wulkaniczny pyl dlawil i pokrywal twarze czarnym nalotem, ktory wygladal jak sadza, smakowal popiolem, wysuszal usta na wior i zgrzytal w zebach. -Nie widze zadnego miasta - wychrypial Murad do Kersik i Gosy. - Dokad nas prowadzicie? -Zaufaj nam: miasto jest niedaleko stad. - Gosa usmiechnal sie promiennie. Wygladal jak dobroduszny gnom, oczy blyszczaly mu niczym odlamki obsydianu. Zatrzymal sie. - Do Undi trudno jest trafic przez przypadek. Wspinamy sie wlasnie na stoki Undabane, Swietej Gory, ktorej ogniste serce udalo sie oblaskawic. Cierpliwosci, lordzie Muradzie. To juz blisko. Mimo wysilkow Murada i Mensurado kompania rozciagnela sie na dlugim odcinku drogi. Zmeczeni zolnierze, podobni z oddali do mrowek, co chwila przystawali, zeby zlapac oddech; tragarze przy noszach zmieniali sie co sto metrow. Dlatego tez Hawkwood i Bardolin pierwsi ja zobaczyli. Gleboka rozpadlina ziala w stoku gory, burzac jej idealny ksztalt. Do wierzcholka mieli jeszcze dobre szesc, siedem tysiecy stop. Poniewaz zaczeli go obchodzic od zachodu, gigantyczna szczerba - niewidoczna przy podejsciu od strony poludniowej - otworzyla sie przed nimi jak wawoz o niebotycznych scianach. U jej wlotu stal monumentalny posag. Mial dobre sto dwadziescia stop wysokosci i z grubsza ludzkie ksztalty, chociaz wiatry i deszcze zatarly szczegoly jego wygladu. Ulamana wlocznia w kruszacej sie piesci; pozostalosci masywnego torsu; gleboko osadzone oczy i wydluzony pysk. Posag zbudowano z blokow tufu wiekszych niz szalupa Gabrionskiego Rybolowa. Ociosane kamienie najszybciej erodowaly na krawedziach, przez co statua wygladala jak pokryta regularna siatka pekniec i rys. Dolaczyli do nich pozostali zolnierze. Niesli tylko jedne nosze. -Forza zmarl - wyjasnil Murad, widzac pytajace spojrzenia Gosy, Kersik i pozostalych. Byl wsciekly, jakby obwinial sie za smierc zolnierza. - Nie wiemy kiedy, nikt tego nie zauwazyl. Usypalismy mu kurhan z kamieni. Co za przeklety kraj! Gosa odal z dezaprobata wargi, ale nic nie powiedzial. Smierc chorego przygnebila zolnierzy jak zly omen. Nawet Mensurado stracil swoj zwykly entuzjazm. Kamienie osypywaly im sie spod stop, popiol wciskal sie do butow, powodowal otarcia i bable. W manierkach zostalo im doslownie po lyku wody, ktora Murad kazal oszczedzac na czarna godzine. Kiedy znalezli sie u stop olbrzymiego posagu, glowami ledwie siegali mu do kostek. Swiat sie skurczyl. Szli waskim kanionem, ktorego sciany wznosily sie setki, jesli nie tysiace stop nad ich glowami. Wiatr gwizdal w nim i syczal jak zywa istota, woda sciekala po scianach migotliwymi wstazkami, ktore zolnierze zlizywali z kamienia; byla pozbawiona smaku i gesta od popiolu, ale przyjemnie zwilzala wysuszone gardla. A potem swiat znow sie przed nimi otworzyl, a wlasciwie eksplodowal, gdyz zmiana byla rownie nagla i zdumiewajaca jak przedtem wyjscie z dzungli na jalowe stoki wulkanu. Znalezli sie we wnetrzu gory, na skalnej polce, zawieszonej okolo tysiaca stop nad dnem krateru. Undabane byla bowiem od srodka pusta: jej krater przypominal niecke nazwana przez Murada Spinero, chociaz byl od niej znacznie wiekszy. Dookola ze wszystkich stron pietrzyly sie kamienne sciany - strome, urwiste, niedostepne. Nad skalami bezchmurne niebo lsnilo czystym blekitem. W dole rozciagal sie zielony krag dzungli. Wygladalo to tak, jakby ktos wykroil talarek z porastajacych Zachodni Kontynent lasow, scial wierzcholek wulkanu i umiescil okragly plaster zieleni w samym srodku Undabane. Widok zapieral dech w piersiach. Wedrujacy ze sloncem cien zbocza przecinal lukiem dno krateru. Patrzac nan, Bardolin doznal olsnienia: w taki sam sposob Ksiezyc przechodzil przez kolejne fazy. Wsrod drzew mozna bylo dostrzec budynki: czarne, bazaltowe wieze - z pewnoscia monumentalne, ale w takim otoczeniu raczej niepozorne; kamienne domy o plaskich dachach; schodkowata piramide, wysoka jak iglice Carcassona i oblicowana zlotem, ktorego blask oslepial nawet z tej odleglosci. Byly tam rowniez drogi i aleje, bylo cale miasto, chociaz zupelnie inne od miast, ktore przybysze ze Starego Swiata znali lub mogli sobie wyobrazic. Gapili sie na nie z rozdziawionymi ustami. Nawet Muradowi zabraklo slow. -Oto Undi - oznajmil z satysfakcja Gosa. - Ukryte Miasto Zantu i Arueyn, Ogniste Serce, Wieczne Miejsce. Warto bylo tu przyjsc, prawda? -Kto je zbudowal? - wykrztusil w koncu Bardolin. - I kim sa ludzie, o ktorych mowisz? -W swoim czasie poznacie wszystkie odpowiedzi, a na razie zejdzmy na dol. Odpoczniecie. Wiesci o waszym przybyciu juz tu dotarly. Przygotowano dla was jadlo i napoje, a takze lekarstwa dla chorych. -Na co jeszcze czekamy? Prowadz - odparl oschle Murad. - Nie zycze sobie, zeby jeszcze ktorys z moich ludzi umarl w tej dziczy, kiedy ty dumnie straszysz piorka. Twarz Gosy pozostala niewzruszona, tylko w jego oczach mignely dziwne blyski, gdy skinal lekko glowa i sprowadzil oddzial na wycieta w skalnej scianie sciezke. Za to Kersik poslala Muradowi spojrzenie pelne jadu. Potykajac sie i klnac, zeszli na dno krateru, ktore przez ten czas cale znalazlo sie w cieniu. Tysiace stop nad ich glowami ciemne chmury zasnuwaly krag nieba, zapowiadajac codzienny potop, ale wtedy wyszli juz na szeroka, pieknie brukowana droge zaopatrzona w rynsztoki po obu stronach. Wsrod drzew, w pewnej odleglosci od ulicy, staly znajome juz domy z plaskimi dachami. W miare, jak zaglebiali sie w miasto, ubywalo drzew, a przybywalo budynkow. I ludzi. Mieszkancy Undabane byli wysocy, szczupli i czarnoskorzy, a ubierali sie w biale szaty z przypominajacego plotno materialu. Mieli delikatne rysy twarzy, ostro rzezbione nosy i waskie wargi. Kobiety nosily sie dumnie jak krolowe, z odslonietymi piersiami, ozdobionymi zlotymi wisiorami. Wiele z nich moglo sie pochwalic rytualnymi bliznami, tworzacymi skomplikowane wzory na torsach i policzkach. Ludzie z zainteresowaniem przygladali sie obcym - szczegolnie intrygowal ich Masudi, ktory byl do nich tak bardzo podobny, a jednak zupelnie inny - ale zachowywali sie godnie i z rezerwa. Oddzial przemaszerowal przez otwarty teren, ktory wygladal jak plac targowy: wszedzie staly stragany z miesem i owocami, brakowalo natomiast charakterystycznego dla targowisk rejwachu. Wszyscy na chwile oderwali sie od swoich zajec, popatrzyli na obdartych hebrionskich zolnierzy, po czym wrocili do handlowania. Hawkwood, ktory znal halasliwe bazary Ridawanu i Calmaru, musial przyznac, ze panujacy na tym targu lad i spokoj dzialaja mu na nerwy. Poza tym nigdzie nie dostrzegali dzieci. Nie bylo tez zwierzat: przez cala droge nie zobaczyli ani jednego walesajacego sie psa czy bezdomnego kota. Nie mieli zreszta pewnosci, czy na Zachodnim Kontynencie w ogole zyja psy i koty. Piramida wyrastala ponad wszystkie okoliczne domy. Jej zlote sciany stracily nieco ze swego blasku, odkad slonce schowalo sie za scianami krateru i lunal deszcz. Gosa i jego zwierzoksztaltni towarzysze zaprowadzili ludzi Murada do wysokiego, kanciastego domu przy rynku. Kiedy zapukali do drzwi, otworzyl im wysoki starzec o wlosach bialych jak mleko i hebanowej skorze. -Przyprowadzilem ich, Faku - powiedzial Gosa. - Zaopiekuj sie nimi. Starzec uklonil sie nisko i wpuscil gosci do domu. Twarz mial nieprzenikniona jak merducki wielki wezyr. -Odpocznijcie, zjedzcie, wykapcie sie. Mozecie robic, co chcecie, ale nie wolno wam opuszczac tego budynku - ostrzegl pogodnym tonem Gosa. - Zajrze do was wieczorem, a jutro... Jutro sprobujemy odpowiedziec na dreczace was pytania. Po tych slowach wyszedl. Siwowlosy gospodarz zaklaskal w dlonie. Pojawilo sie dwoch podobnych do niego, choc mlodszych mezczyzn. Zamkneli drzwi wejsciowe do pomieszczenia, ktore - jak zorientowali sie przybysze - pelnilo role westybulu, i czekali na dalsze polecenia. Zolnierze Murada wodzili wokol groznym wzrokiem, jakby spodziewali sie, ze lada chwila wyskoczy z ukrycia zbrojna banda napastnikow. Hawkwood pierwszy poczul zapach pieczonego miesa. Slina naplynela mu do ust. Kersik powiedziala cos do Faku, ktory znow klasnal. Jego pomocnicy otworzyli boczne drzwi westybulu, zza ktorych dobiegl orzezwiajacy szmer wody. Marmurowe sadzawki z fontannami. Czyste plotna. Gliniane misy z owocami. Polmiski parujacych mies. -Slodcy Swieci... - szepnal Bardolin. - Kapiel! -To moze byc podstep - warknal Murad i z wysilkiem przelknal sline. Zapach swiezego jedzenia musial dzialac na niego nie mniej niz na pozostalych. -Nie ma w tym zadnego podstepu. - Kersik rozesmiala sie. Podskoczyla do najblizszego polmiska, porwala z niego pieczone zeberka i z takim animuszem wgryzla sie w mieso, ze sok pociekl jej po brodzie. Podeszla do Bardolina. Podala mu zeberka. - Nie sprobujesz, bracie czarodzieju? Mag zawahal sie, ale Kersik podsunela mu mieso pod nos. W jej oczach blysnely znajome juz kpiace ogniki. -Zaufaj mi - dodala polglosem i usmiechnela sie chytrze. - Zaufaj mi, bracie. Bardolin ugryzl i oderwal kawalek miesa. Zadna potrawa w zyciu tak mu nie smakowala. Kersik starla tluszcz, ktory splynal mu na siwa brode, i odskoczyla od niego. Przez chwile wydawalo mu sie, ze jej blyszczace oczy pozostaly nieruchomo zawieszone w powietrzu, niczym dwa oslepiajace sloneczne powidoki. -Widzicie? - Uniosla zeberka w triumfalnym gescie. Zolnierze rzucili sie do polmiskow. Faku i jego towarzysze przygladali sie im z kamiennym wyrazem twarzy, niczym jedyni cywilizowani ludzie obecni przy uczcie barbarzyncow. Bardolin nie ruszyl sie z miejsca. Przelknawszy kes miesa, wodzil wzrokiem za Kersik, ktora uwijala sie radosnie wsrod opychajacych sie zolnierzy i nasmiewala z czerwonego jak burak Murada. Hawkwood stal obok czarodzieja. -Co to bylo? - zapytal. -O czym mowisz? -Pytam, co to za mieso? Bardolin otarl usta. -Nie wiem - odparl. Wlasna niewiedza nagle go przerazila. - Nie mam pojecia. -W kazdym razie watpie, zeby sprowadzili nas tu tylko po to, zeby otruc. A poza tym, jak mi wszyscy Swieci mili, pachnie przecudnie! I zdrowo. Poddali sie pokusie i dolaczyli do zolnierzy. Lapczywie pozerali mieso, gaszac pragnienie czysta woda z dzbanow, lecz po paru pierwszych obfitych kesach zoladki zacisnely sie im jak piesci. Najedzeni, ale nie syci, opamietali sie, rozejrzeli - i zorientowali, ze Kersik zniknela. Ciezkie drzwi zostaly zamkniete, a Faku i jego pomocnikow tez nie bylo nigdzie widac. Murad z krzykiem rzucil sie do drzwi i uderzyl w nie barkiem. Zaskrzypialy, ale nawet nie drgnely. -Zamkniete! Jak mi Bog mily, zamkneli nas! Wysoko umieszczone okna byly wprawdzie otwarte, ale za male, zeby dorosly czlowiek sie przez nie przecisnal. -Wyglada na to, ze z gosci stalismy sie wiezniami - stwierdzil filozoficznym tonem Bardolin. -Wiedziales, ze tak sie stanie - warknal oskarzycielsko Murad. -Byc moze... - Bardolin sam sie dziwil, ze tak spokojnie przyjal wiadomosc o ich uwiezieniu. Zaczynal sie zastanawiac, czy na pewno nie dosypano im niczego do jedzenia. - Naprawde sadziles, ze pozwola nam swobodnie krecic sie po miescie jak jakims pielgrzymom? - spytal Murada. Mieso zalegalo mu w zoladku jak kamienna kula. To fakt, ze odzwyczail sie od takiej ciezkiej strawy, ale tu chodzilo o cos wiecej, dreczylo go jakies przeczucie... Wcale sie nim jednak nie martwil. Tak jakby sie upil i uznal, ze jest absolutnie niepokonany. -Dobrze sie czujesz, Bardolinie? - zaniepokoil sie Hawkwood. -Ja... Ja... Nic sie nie stalo. Byl po prostu zmeczony. Tak, powinien sie zdrzemnac. -Bardolinie! - krzyczeli. Ale on juz ich nie slyszal. CZTERNASCIE Jak sie nazywasz?-Bardolin, syn Carnolana z Carreiridy w krolestwie Hebrionu. Naprawde to powiedzial? Niewazne. Czul sie bezpieczny jak dziecko w lonie matki. Nic mu nie grozilo. Masz racje. Nikt cie nie skrzywdzi. Rzadki z ciebie okaz, chlopcze. Ile dyscyplin? -Cztery. Zaklinanie, mowa umyslu, bestiologia i prawdziwa teurgia. Tak sie to teraz nazywa? Bestiologia, czyli sztuka czytania w sercach zwierzat, a czasem takze nasladowania ich wygladu... Opanowales te z Siedmiu Dyscyplin, ktore wymagaja najlepszej techniki, przyjacielu. Naleza ci sie gratulacje. Pewnie godzinami sleczales nad ksiegami w jakiejs czarnoksieskiej wiezy, co? Nie znasz natomiast dyscyplin instynktownych: wieszczenia, wladzy nad pogoda, zmiennoksztaltnosci. Ten przytyk przebil otaczajacy Bardolina babel ciepla i zadowolenia. Byl jak nieoczekiwany przeciag w solidnie zbudowanym domu. Jak nagly podmuch zimy. -Kim jestes? Kersik! Ilez ona sie jeszcze musi nauczyc o zielarstwie! Lez spokojnie, bracie. Z czasem wszystko sie wyjasni. Przyznam, ze mnie zaciekawiles. Od ponad wieku nic tak nie przyciagnelo mojej uwagi jak twoja osoba. Czy wiesz, ze za moich czasow uczniowie poznawali dziewiec dyscyplin? To bylo dawno temu. Czary pospolite i zielarstwo. Jesli mnie pamiec nie myli, w piatym stuleciu polaczono je pod haslem "prawdziwej teurgii". Zyskala na tym Gildia Taumaturgow, stracil lud dweomeru. Tak to juz jest. Intrygujesz mnie, Bardolinie, synu Carnolana. Jest w tobie cos znajomego, cos z bestii, co nie daje mi spokoju... Porozmawiamy pozniej. Na razie wracaj do swoich szlachetnych druhow. Martwia sie o ciebie. * Otworzyl oczy. Lezal na podlodze otoczony przez podenerwowanych zolnierzy. Nawet na twarzy Murada malowal sie niepokoj.Chcialo mu sie smiac, mial ochote parsknac smiechem jak przylapany na psocie uczniak, ale szybko sie zmitygowal. Poczul ogromna, niemal namacalna ulge. Uczepiony jego ramienia chochlik pojekiwal smutno, chociaz nie przestawal sie usmiechac. No tak, oczywiscie: gdyby czarodzieja otruto, zostalby sam, zagubiony w obcym swiecie, pozbawiony przewodnika. Poglaskal go uspokajajaco. Za duzo energii wlozyl w jego uformowanie, zbyt wiele z siebie mu dal. Nie nalezalo przywiazywac sie do chochlikow. Przeszyl go dreszcz strachu, gdy przytulil stworzonko. Przelal w nie mnostwo swojej sily zyciowej, obdarzyl je niezaleznym bytem - ale teraz wcale sie z tego nie cieszyl. Narkotyk. Skad ten pomysl? -Co sie stalo? - dopytywal sie Hawkwood. - Dosypali ci czegos do jedzenia? Bardolin zmusil sie do myslenia, chociaz mial wrazenie, ze wysilek zwiazany z koncentracja i mowieniem przerasta go. -Nie wiem. Moze. Jak dlugo bylem nieprzytomny? -Pare minut - odparl Murad. Zmarszczyl brwi. - Nikomu innemu sie to nie przydarzylo. -Chyba sie z nami bawia - stwierdzil Bardolin. Podtrzymywany przez Hawkwooda wstal, ale zachwial sie na nogach. -Najpierw nas zamkneli, potem jednego podtruli... - mruknal kapitan. - Ciekawe, co jeszcze dla nas szykuja. Zolnierze pozapalali lonty muszkietow. Won palonego prochu wypelnila caly pokoj. -Jesli bedzie trzeba, wywazymy drzwi i przebijemy sie przez miasto - oznajmil ponuro Murad. - Nie zamierzam skonczyc jak lis w potrzasku. -To zly pomysl - zauwazyl Bardolin. - Pewnie wlasnie tego sie po nas spodziewaja. Musimy to zrobic inaczej. -Niby jak? Mamy czekac, az ten magik wroci i przyprowadzi cale tercio straznikow ze zwierzecymi lbami? -Jest inny sposob - odparl z ciezkim sercem Bardolin. Wiedzial, co musi zrobic. - Wypuszcze chochlika. Wyleci przez okno, rozejrzy sie, powie nam, co sie dzieje. Moze uda mu sie otworzyc drzwi. Murad jeszcze chwile sie wahal. Widac bylo, ze rwie sie do walki. Wciaz byl podekscytowany i spiety - tak jak wszyscy; wystarczylaby jedna iskra, zeby rzucili sie do szturmu i zgineli, nie poznawszy ani jednej odpowiedzi. Nie mogl do tego dopuscic. -W porzadku - powiedzial wreszcie. - Niech leci. Bardolin westchnal z ulga. Byl wykonczony. Chwilami mial wrazenie, ze ten nowy kraj uczepil sie go jak sukub i bedzie karmil sie jego sila zyciowa, az zostawi po sobie pusta skorupe, ktora uniesie wiatr. Nie znal sie na wieszczeniu, ale odkad przybili do brzegu, nie mogl wyzbyc sie przeczucia, ze zalodze - i calemu swiatu, z ktorego przybyli - grozi smiertelne niebezpieczenstwo i ze grozba czai sie wlasnie tutaj, na tym kontynencie. Jezeli uciekna, zabiora ja ze soba jak zaraze, wczepiona w ich ubrania i wzarta w ich krew, albo jak szczury gniezdzace sie w ciemnej okretowej ladowni. Pochylil sie i poglaskal zdumionego chochlika. -Czas ruszac w droge, moj maly przyjacielu. Widzisz wyjscie? Tam, wysoko na scianie? No to lec. Tak! Doskonale! Tam, skad padaja resztki dziennego swiatla. Chochlik wyjrzal przez waski otwor. Zolnierze przygladali mu sie w milczeniu. -Moze sie tak zdarzyc, ze chwilami nie bedzie mnie wsrod was - uprzedzil ich Bardolin. - Ale nie bojcie sie, bede lecial z chochlikiem i na pewno wroce. Czekajcie. Murad cos mu odpowiedzial, lecz Bardolina juz nie bylo. Swiat w mgnieniu oka rozszerzyl sie i zmienil wraz z przemiana, jaka zaszla w zmysle wzroku czarodzieja. Oczy chochlika byly wyczulone na nieco inne spektrum barw, totez swiat jawil mu sie w odcieniach zlota i zieleni, jaskrawych, intensywnych, czasem wrecz oslepiajacych. Kamienne fasady domow nie byly juz martwymi scianami: grubosc i cieplo nadawaly ich konturom leciutki blask i poglebialy cienie. Chochlik odwrocil sie, zerknal na stloczonych w milczeniu zolnierzy, a potem przecisnal sie przez wysokie, waskie okno. Byl glodny i mial ochote wbic zabki w wylozone na polmiskach mieso, ale wola czarodzieja byla silniejsza i chochlik zrobil, co mu kazano. W pewnym sensie Bardolin stal sie chochlikiem: czul jego apetyt, lek i dotyk szorstkich blokow tufu pod lapkami; dzwieki miasta i halasy dzungli docieraly do jego uszu z niezwykla wyrazistoscia, ktora poczatkowo, dopoki do niej nie przywykl, wydawala mu sie nie do zniesienia. Deszcz ustal. Cale miasto ociekalo woda i parowalo na potege; mgla okrywala je jak rzeke o swicie. Bylo stosunkowo ciemno jak na te wczesna pore - po poludniu sciany krateru odcinaly znaczna czesc dziennego swiatla. Wulkaniczny kamien byl ciemny i chlodny; wszedzie bylo widac pelne gracji sylwetki mieszkancow, choc o tej porze nie krecilo sie ich po ulicach zbyt wielu; widoczna na scianie krateru plama slonecznego swiatla lsnila jak stopione srebro. Do zmierzchu nie zostalo juz duzo czasu. Chochlik postanowil zaczekac. Cos go jednak niepokoilo... Jakis dziwnie znajomy zapach. Zszedl po murze jak mucha, glowa naprzod. Znalazlszy sie na ziemi, biegiem schronil sie w zacienionym, chlodnym zaulku. Tam przykucnal i gleboko oddychal powietrzem dogorywajacego dnia. Swiatlo gaslo, jakby ktos powoli przyslanial olbrzymia lampe, zapalona gdzies na krancu swiata. Nadchodzaca noc byla niemal namacalna. Wystarczylo kilka minut, by cale miasto pograzylo sie w ciemnosciach. Ale nie dla chochlika. Jego oczy zarzyly sie jak wegielki. W mroku wzrok mu sie wyostrzal. Znajomy zapach wciaz dochodzil do jego nozdrzy. I cos mu przypominal. Do roboty, malutki, upomnial go delikatnie Bardolin, kiedy chochlik przycupnal nieruchomo w chlodnym, wilgotnym cieniu murow. Stworzonko poslusznie przemknelo wzdluz sciany domu, w ktorym wieziono ludzi Murada, i rozejrzalo sie w poszukiwaniu drzwi wejsciowych, duzego okna lub innego sposobu dostania sie do srodka. Na ulicach panowal spory ruch. W polu widzenia chochlika migaly oslepiajace plamy swiatla - w ten sposob jego oczy rejestrowaly cieplo cial mieszkancow. Zapiszczal zalosnie. Mial ochote schowac sie w mysia dziure i Bardolin znow musial przelac w niego odrobine swojej woli, zeby nie stracic nad nim panowania. Chochlik rozpoznal drzwi, przez ktore weszli do srodka. Byly zamkniete. Nie dostrzegl w poblizu Kersik, Gosy ani zwierzoglowych straznikow. Podkradl sie blizej, przystawil ucho do drzwi i uslyszal dobiegajacy ze srodka glos Murada. Zachichotal (jego rechot dziwnie przypominal smiech Bardolina) i zajrzal w szpare pod drzwiami. Ciemno - ani swiatel, ani ciepla zywego ciala. Pchnij drzwi, rozkazal mu czarodziej, ale zanim chochlik zdazyl zareagowac, poczul za plecami cieplo oddechu jakiejs zywej istoty. Odwrocil sie przerazony. Czlowiek zobaczylby pewnie gorujacy nad nim zlowrogo cien z dwoma zoltymi plomykami, ktore do zludzenia przypominaly oczy. Chochlika oslepil zar ogromnego serca, ktore - jaskrawe jak slonce - bilo w masywnej klatce piersiowej. Stwor emanowal cieplem, ktore w slepiach chochlika przemienilo sie w migotliwe fale swiatla. Kiedy otworzyl pysk, zdawal sie zionac ogniem; chochlik mial wrazenie, ze zar osmala mu spocona skore. -Witaj, bracie czarodzieju - zabrzmial glos, znieksztalcony, na wpol zwierzecy, ale zrozumialy. - Jestes sprytny, lecz przewidywalny. Przypuszczam zreszta, ze nie miales innego wyjscia: ten udajacy arystokrate ropiejacy wrzod na tylku nie pozostawil ci wyboru. Stwor mial cialo poteznie zbudowanego mandryla, ale przemawial glosem Gosy. -Chodz, juz dosc sie naczekales. Czas, bys poznal mistrza. Ogromna lapa zgarnela chochlika, ktory bezskutecznie probowal przed nia uskoczyc. Malpolak imieniem Gosa rozesmial sie: w histerycznym malpim jazgocie pobrzmiewaly przerazajaco racjonalne nuty ludzkiego chichotu. Przycisniety do jego kudlatej piersi chochlik dusil sie z goraca; dlawil go charakterystyczny zapach zmiennego, ktorego wczesniej nie umial rozpoznac. Zamet w jego lebku potegowalo wspomnienie Grielli, dziewczyny-wilkolaka, ktora nie dozyla przybycia na nowy kontynent. To dlatego nie rozpoznal w pore niebezpieczenstwa. Malpolak ruszyl z miejsca i przeszedl w rozkolysany klus. Nabieral rozpedu, podpierajac sie wolna reka i wybijajac mocno z tylnych lap. Bardolin zorientowal sie, ze Gosa niesie jego chowanca prosto do stojacej posrodku miasta zlotej piramidy. Na ulicach mijali najrozniejszych zmiennych, potwory wprost ociekajace dweomerem, zdeformowane zwierzeta, spaczonych ludzi. Noca Undi zmienialo sie w teatr karykatur, na ktorego scenie wystawiano diaboliczny spektakl z udzialem makabrycznych aktorow. Bardolinowi przypomnialy sie malowidla z malenkich swiatyn w odleglych dolinach Hebrosu, gdzie ludzie wciaz holubili w sercach poganskie bostwa i obyczaje. Tamte obrazy przedstawialy diabla w roli nadzorcy groteskowego cyrku, w ktorym odgrywano upiorne sceny, jakby zywcem wziete z teatrzyku grozy. Po ulicach Undi szalaly plasajace demony. Zdawal sobie sprawe, ze powinien sie wycofac, zostawic chochlika wlasnemu losowi i wrocic do ciala; nalezalo ostrzec pozostalych, co ich czeka, jezeli wyjda poza mury zaimprowizowanego wiezienia. Na razie jednak nie mogl sie do tego zmusic. Wolal ogladac swiat oczami chochlika i czuc paralizujacy go strach. Mial ku temu dwa powody: przede wszystkim groza przejmowala go mysl, ze mialby porzucic chowanca, a wraz z nim znaczna czesc swojego ducha i sil witalnych, a ponadto umieral z ciekawosci, ktora mimo leku kazala mu chlonac widoki nocnego Undi. Poza tym wygladalo na to, ze wkrotce spotka sie z kims, kto zna odpowiedzi na dreczace go pytania - a Bardolin pozadal wiedzy nie mniej niz Murad wladzy. Postanowil jeszcze przez chwile nie opuszczac umyslu chochlika. Zobaczy, co znajduje sie w piramidzie. Bedzie wiedzial. * -Co on tam knuje?!Murad przechadzal sie nerwowo po sali oswietlonej tylko kilkoma malenkimi glinianymi lampkami, ktore znalezli wsrod talerzy i polmiskow. Oprocz nich w ciemnosciach zarzyly sie lonty arkebuzow. Powietrze bylo przesycone ostra wonia prochowego dymu. Bardolin lezal na wznak z otwartymi, niewidzacymi oczami, nieruchomy jak posag na kamiennym nagrobku. -Spalilismy dwie stopy lontu - uspokoil go Mensurado. - To dopiero pol godziny. Wcale nie tak dlugo. -Kiedy bedzie mnie interesowala wasza opinia, sierzancie, mozecie byc pewni, ze zapytam was o zdanie - stwierdzil lodowato Murad. -Tak jest - odparl beznamietnie Mensurado. -Na zewnatrz sie sciemnilo - zauwazyl Hawkwood. - Moze czeka na dogodny moment, zeby cos zrobic? Przy drzwiach sa pewnie straznicy, a to przeciez tylko zwykly chochlik. -Czarodzieje! - burknal Murad. - I te ich chochliki! Mam ich powyzej uszu! Bracie magu to, bracie magu tamto... Skad wiadomo, ze nie jest w zmowie z tymi nekromantami? Moze wlasnie negocjuje wydanie nas w ich rece? -Na litosc boska, Murad... - jeknal Hawkwood, ale gubernator go nie sluchal. -Dosc sie naczekalismy. Albo magik nas zdradzil, albo jego chowancowi przytrafilo sie jakies nieszczescie, w kazdym razie musimy wydostac sie stad o wlasnych silach. Sierzancie Mensurado? -Slucham, ekscelencjo. -Prosze wywazyc drzwi. Dwoch ludzi wezmie czarodzieja... Hawkwood, panscy marynarze swietnie sie do tego nadaja. Wszyscy arkebuznicy maja byc gotowi do strzalu. -Co z Gerrera? - zapytal ktorys z zolnierzy, wskazujac lezacego na noszach chorego. Jego twarz wygladala jak obciagnieta pergaminem czaszka, miala barwe kosci sloniowej i ociekala potem. -No dobrze, wy dwaj wezcie Gerrere. Hawkwood, pomozesz nam. Bedzie nam musialo wystarczyc siedem arkebuzow. Sierzancie, drzwi. Mensurado i Cortona, najsilniejsi - moze poza Masudim - uczestnicy ekspedycji, zmierzyli drzwi takim wzrokiem, jakby mialy byc ich przeciwnikiem w gladiatorskim ringu. Potem spojrzeli po sobie, skineli glowami i zgodnie zaszarzowali, prawymi barkami uderzajac w dwuskrzydlowe drzwi. Jak pileczki odbili sie od kamiennej sciany, ale wzieli gleboki oddech i przypuscili nastepny szturm. Drzwi steknely i jedno skrzydlo peklo: w poblizu zawiasow pojawila sie biala rysa. Uderzali w nie jeszcze trzykrotnie, zmieniajac za kazdym razem bark, az w koncu przy piatej probie poddaly sie z jekiem. Zamykajaca je belka pekla na dwoje, brazowe zawiasy niemal wyszly ze sciany, skrzydla zwisly i rozchylily sie. Zolnierze stali nieruchomo i czekali, az przebrzmi echo loskotu. Zdyszani Cortona i Mensurado rozcierali obolale ramiona. Wreszcie Hawkwood wzial jedna z lampek i wyjrzal do ciemnego westybulu, w ktorym przyjeli ich Faku i jego dwaj pomocnicy. Pomieszczenie bylo puste, a prowadzace na ulice drzwi zamkniete na glucho. Po tym, jak przywykli do nocnych halasow w dzungli, miejska noc zdawala im sie nienaturalnie cicha. -Chyba nikogo tu nie ma - powiedzial, odwrociwszy sie do Murada. Poswiecil na boki. W glebi westybulu znajdowaly sie szerokie kamienne schody. Woda przestala plynac w fontannach i teraz bylo slychac tylko kapniecia pojedynczych kropli. Cienie smigaly po scianach jak zaniepokojone duchy. - Co teraz? -Przeszukamy sasiednie pokoje. Mensurado, zajmij sie tym. Moze znajdziecie gdzies chochlika. Tylko uwazajcie, ta Kersik tez moze sie tu gdzies krecic. Mensurado wzial trzech ludzi. Razem weszli po schodach. -Nie podoba mi sie to - stwierdzil Hawkwood. - Dlaczego nie wystawili strazy? Nie wpadli na to, ze mozemy wywazyc drzwi? -To magicy - odparl pogardliwie Murad. - Kto ich tam zrozumie? Z pietra dobiegl ich tupot Mensurado i jego ludzi, urywki rozmow, a potem okrzyk, w ktorym bylo wiecej zdziwienia niz leku. Hawkwood i Murad spojrzeli po sobie. Na gorze rozgorzala goraczkowa dyskusja, znow rozleglo sie tupanie i odglos wleczenia czegos ciezkiego po podlodze. Mensurado zbiegl na parter. -Ekscelencjo... Prosze spojrzec. Pokazal Muradowi pelna garsc monet - normannijskich zlotych koron. Z jednej strony widnialy na nich iglice katedry Carcassona, z drugiej toporna, stylizowana mapa kontynentu. Takich monet, bitych przez banki, nie przez konkretne krolestwa, uzywano w rozliczeniach miedzy rzadami i monarchami; takimi pieniedzmi przekupywalo sie ksiazat, placilo za odlanie armat, oplacalo najemnikow. -Na gorze sa ich cale skrzynie - mowil dalej Mensurado. - Prawdziwa fortuna, skarb, jakiego czlowiek nie zebralby i przez dziesiec zywotow. Murad wzial jedna monete miedzy zeby. -Prawdziwa, na Boga! Powiedzieliscie "skrzynie", sierzancie? -Cale cetnary, ekscelencjo. W zyciu nie widzialem czegos podobnego, w calym krolewskim skarbcu nie ma chyba tyle zlota! Murad odrzucil monete, ktora zadzwieczala slodko na posadzce. -Wszyscy na gore. Zostawcie tu Gerrere i czarodzieja. Napelnijcie kieszenie i sakiewki. I nie martwcie sie, kazdy dostanie swoj udzial. Hawkwood nie widzial dotad takiego blysku w oczach Murada i sierzanta. Kiedy pobiegli na pietro, pochylil sie nad Bardolinem i potrzasnal go za ramie. -Bardolinie! Zbudzze sie, na milosc boska. Gdzie jestes? Mag nie reagowal. Oczy mial wciaz otwarte, twarz nieruchoma jak u trupa. Sadzac po dobiegajacych z pietra odglosach, ludzie Murada wysypywali na ziemie cale kaskady monet. Rozlegl sie trzask - to ktos uderzyl w jakas oporna skrzynie i peklo drewno. Hawkwood nie mial ochoty przylaczac sie do tego festiwalu chciwosci. Nie gardzil zlotem, ale uwazal, ze wszystko ma swoj czas i miejsce. Kiedy Mihal chcial isc sprobowac szczescia na gorze, Hawkwood krotkim warknieciem osadzil go w miejscu. Obaj marynarze spojrzeli blagalnie na kapitana, ale ten stanowczo pokrecil glowa. -Jeszcze sie przekonacie, chlopcy, ze nic dobrego z tego nie wyniknie. Mnie wystarczy, ze wydostane sie stad w jednym kawalku, caly i zdrowy. Innych skarbow mi nie trzeba. Masudi usmiechnal sie smutno. -Z kieszeniami wypchanymi zlotem ciezko sie ucieka, to fakt. -Zoladka tez sie nim nie napelni - dodal zrezygnowany Mihal. Zolnierze schodzili na parter z kieszeniami wypchanymi do granic mozliwosci. Powrzucali monety nawet za koszule, przyprawiajac sobie wydatne, brzeczace brzuchy. Czterech znioslo z gory cale dwie skrzynie. Na koncu szedl oszolomiony Murad z lampka w rece. -Wrocimy tu - zapowiedzial polglosem. - Pewnego dnia wrocimy tu z tuzinem tercios. -Szkoda, ze teraz ich tu nie ma - wychrypial Hawkwood. - Jezeli mamy odejsc, nie zwlekajmy. Nie wiemy, kiedy wroca Gosa i te jego stwory. -Zdaje sobie sprawe, ze wskazany jest pospiech, kapitanie - warknal Murad. - Fortuna, ktora zabieramy, wystarczy na wyekwipowanie calej flotylli. Wyobrazasz sobie, jak ludzie beda sie do mnie garnac, kiedy oglosze, ze Zachodni Kontynent az kapie od zlota? Moglibysmy tu sprowadzic cala armie i raz na zawsze oczyscic ziemie z tych potworow i czarownikow. -Zgoda, zlota jest tu w brod, ale ktos odlal z niego normannijskie korony. Pomyslales o tym, Muradzie? Pomyslales, do czego sa im potrzebne, jesli nie do wydawania w Starym Swiecie? Nie wiemy, co sie tu dzieje, i nie mamy zielonego pojecia, jaki wplyw maja tutejsze wydarzenia na los ramusianskich krolestw. -Dowiemy sie kiedy indziej, a na razie wynosimy sie stad. Mensurado, drzwi. I wezcie Gerrere. Objuczeni, podzwaniajacy metalem zolnierze zaczeli zbierac sie do drogi. Tymczasem drzwi otworzyly sie, zanim Mensurado zdazyl do nich podejsc. W progu stanela odziana w biel czarnoskora postac: Faku. Rozdziawil usta. W zamknietej przestrzeni strzal zagrzmial ogluszajaco. Impet pocisku wypchnal Faku przed dom. -Jeden magik mniej - warknal Mensurado i blyskawicznie przeladowal arkebuz z wprawa wynikajaca z dlugiej praktyki. -Musimy sie pospieszyc - powiedzial Murad. - Ten strzal ich obudzi. Ruszac sie! Nie zapomnijcie o skrzyniach. Osmiu zolnierzy nioslo skrzynie i nosze, totez poza Mensurado tylko dwoch ludzi mialo wolne rece. Wyszli gesiego w mrok, przestepujac nad zwlokami Faku jak nad dziura w bruku. Hawkwood zaklal pod nosem, przykucnal i zamknal zabitemu oczy. -Tedy, szybciej - ponaglal ich idacy przodem Murad. Ruszyli za nim truchtem i juz po przebiegnieciu stu metrow byli zlani potem. Wysypujace sie zza pazuch monety dzwieczaly na bruku. Miasto wygladalo jak wymarle. Nigdzie nie palily sie swiatla, na ulicach nie bylo zywego ducha, ale Hawkwood caly czas mial wrazenie, ze katem oka dostrzega jakis ruch - chociaz w spowijajacym wszystko mroku nie mial pewnosci, czy wzrok go nie zwodzi. Nad krawedzia krateru rysowal sie wygwiezdzony krag nieba. Hawkwood dalby sobie glowe uciac, ze widzi przemykajace na jego tle sylwetki, skrzydlate plamy czerni na ciemnym firmamencie nocy. Nie mogl oprzec sie wrazeniu, ze miasto nie jest bynajmniej wymarle, lecz tetni niewidzialnym zyciem. Skrecili w waska uliczke i zatrzymali sie, zeby chwile odpoczac. Ci, ktorzy niesli skrzynie, mieli okazje rozmasowac zdretwiale rece. Oddalili sie o jakies pol mili od domu, w ktorym zostali uwiezieni, a wciaz nie bylo widac oznak poscigu. Nawet Murad zaczynal sie niepokoic. -Myslalem, ze cale miasto bedzie nas gonic - przyznal. -Ja tez - zgodzil sie z nim Hawkwood. - To wszystko jest jakies dziwne. Co sie stalo z chochlikiem Bardolina? I z samym Bardolinem? Dlaczego nie wrocil? Czy pozwalaja nam uciec, bo...? -Bo co? -Bo dostali juz to, czego chcieli? Murad dlugo milczal. -Szkoda mi czarodzieja - odparl w koncu - ale jesli masz racje, mozemy wyjsc z tego bez szwanku. Poza tym mamy jego cialo. Moze jeszcze uda mu sie wrocic. Nie patrzyl Hawkwoodowi w oczy, lecz wodzil wzrokiem po masywnych domach i po drzewach, ktorych roslo tu juz calkiem sporo. Znajdowali sie blisko sciany krateru i kanionu, ktory byl ich jedyna droga ucieczki. -No, idziemy. Zolnierze chwycili bagaz i chwiejnym krokiem ruszyli dalej. Atak calkowicie ich zaskoczyl, zostali otoczeni, zanim ktorys z nich uslyszal zblizajacych sie wrogow. Wsciekle slepia zaplonely w ciemnosciach, olbrzymie sylwetki wypadly z mroku, cisze rozdarly ryki i wrzaski dobywajace sie ze zwierzecych gardzieli. Ludzie idacy z tylu nie zdazyli nawet odstawic ciazacej im skrzyni. Zgineli na miejscu. PIETNASCIE Na szczycie piramidy stal maly budynek o zakrzywiajacych sie ku gorze scianach. Gosa wszedl z chochlikiem do srodka, kilkoma skokami pokonal waskie schody i znalezli sie na dachu budowli, kwadratowej platformie o boku szerokim na trzy saznie. Malpolak ostroznie postawil stworzonko na ziemi i zniknal. Zgrzytnela zamykana kamienna klapa.Oczami chochlika Bardolin widzial otaczajacy go mrok, czern scian krateru i gwiazdy na obracajacym sie w odwiecznym rytmie krazku nieba. Bylo ich tak duzo, ze rzucaly slabiutka, zimna poswiate. Wiekszosc konstelacji wygladala znajomo (bez trudu rozpoznal Kose Coronady), ale byly dziwnie rozmieszczone. Na oczach Bardolina srebrna strzala przeciela firmament - umierajaca gwiazda zaplonela po raz ostatni. -Niewiarygodne, prawda? Chochlik az podskoczyl. Odruchowo rozejrzal sie w poszukiwaniu dogodnej kryjowki, ale platforma byla plaska i naga, a gdyby wychylil sie poza jej krawedz, spadlby az na stopnie piramidy. Bardolin narzucil mu swoja wole, uspokoil go, przytrzymal. Na platformie stal czlowiek. Pojawil sie znikad i wygladal na rozbawionego. Swiatlo gwiazd wylawialo z mroku jego rysy. -Sliczne malenstwo. W Undi nie uzywamy juz chowancow. Maja swoje zalety, ale maja i wady. Czy nadal tak trudno rzuca sie przez nie czary, jak za moich czasow? -Nie jest to latwe, ale jakos dajemy sobie rade. - Z pyszczka stworzonka dobyl sie glos Bardolina. Oczy chochlika zmatowialy, gdy wola czarodzieja calkowicie go zdominowala. - Moge zapytac, jak sie nazywasz? -Aruan z Undi, dawniej z Garmidalanu w Astaracu. - Mezczyzna sie uklonil. - A ty jestes Bardolin z Carreiridy. -My sie znamy? -W pewnym sensie. Ale po kolei, najpierw zaopiekujemy sie tym roztrzesionym maluchem. Zlap mnie za reke. Aruan pochylil sie i wyciagnal reke. Chochlik poslusznie ja chwycil, ale kiedy Aruan pociagnal za nia i wyprostowal sie, wcale nie podniosl stworzonka z ziemi. Z malego cialka wysnula sie swietlista aura, zupelnie jakby Aruan wywlokl jego dusze. Aura szybko uformowala sie w ksztalt Bardolina, ktory zamrugal ze zdumienia. W blasku gwiazd jego widmowe cialo roztaczalo delikatna poswiate. -Co zrobiles? - spytal czarodziej. Chochlik siedzial na ziemi i tarl piastkami slepia. -Stworzylem twoj konterfekt. To prosta sztuczka, ale bardzo ulatwia rozmowe. Nie boj sie, twoja esencja nadal w wiekszosci znajduje sie w ciele, ktore zostalo w miescie. Swietlisty Bardolin obmacal sie drzacymi rekoma. -To prawdziwa magia. -Nic trudnego, jak juz mowilem, ale pozwala rozmawiac w bardziej... cywilizowany sposob. Bardolin skrzyzowal widmowe ramiona na piersi. -Dlaczego sie tu znalazlem? -Nie wiesz? Przeciez masz wolna wole, jak wszystkie boze stworzenia. -Wiesz, o co mi chodzi. Czego ode mnie chcesz? Aruan odwrocil sie, podszedl do skraju platformy i spojrzal na pograzone w ciemnosciach Undi. Nosil obszerne, staromodne szaty, przywodzace na mysl szlacheckie stroje dawnej Hegemonii Fimbrianskiej. Byl wysoki i niemal calkiem lysy: okolona waska obwodka kruczoczarnych wlosow lysina do zludzenia przypominala mnisia tonsure. Mial haczykowaty nos, fantastycznie krzaczaste brwi, gleboko osadzone oczy i wydatne kosci policzkowe, dziwnie niepasujace do arystokratycznej twarzy - tak jakby ktos polaczyl rysy barbarzyncy z Kolchuku i landgrafa z Perigraine. Bardolin dostrzegal w tym obliczu szlachetna dume - i barbarzynstwo. -Kiedys tak wygladalem - powiedzial Aruan. - Moja obecna postac moglaby ci sie wydac odrazajaca. Jestem stary, Bardolinie. Pamietam czasy imperium i wojen religijnych. Znalem ludzi, ktorych ojcowie rozmawiali osobiscie z Blogoslawionym Swietym. Bylem swiadkiem przemijania calych stuleci. -Nikt nie jest niesmiertelny - wtracil Bardolin, zafascynowany i wystraszony zarazem. - Nawet najpotezniejsi czarodzieje. Aruan odwrocil sie do niego. -To prawda. - Usmiechnal sie. - Swieta prawda. Sa jednak sposoby, ktore pozwalaja dlugo wymykac sie smierci. Kiedy zapytales, czego od ciebie chce, nie odpowiedzialem wprost. Pozwol, ze najpierw cos ci wyjasnie. Odkad tu jestem, widzialem wiele statkow, ktore przybyly ze Starego Swiata, wiecej niz moglbys sobie wyobrazic. Zwykle przybywaly na ich pokladach zadne zlota sepy, ktore chcialy przywlaszczyc sobie Kraj Zantu i zadac mu gwalt: poszukiwacze przygod, niedoszli zdobywcy, wiedzeni misjonarskim zapalem zeloci. Przybywali i umierali. Zdarzalo sie jednak, ze okrety przywozily uchodzcow, ktorzy uciekali przed inicjanckimi pogromami i plonacymi w Normannii stosami. Tych ludzi zazwyczaj przyjmowalismy z otwartymi ramionami. Nigdy jednak nie trafil do nas ktos z takim... potencjalem jak ty. -Nie rozumiem. Jestem przeciez zwyczajnym magiem. -Byc moze, na pierwszy rzut oka... Masz jednak dwoista nature, jakiej nie posiadal zaden przybysz zza oceanu. Dwoistosc, ktora tu, na zachodzie, jest kluczem do naszej taumaturgicznej hierarchii. Bardolin pokrecil glowa. -Twoje odpowiedzi tylko prowokuja do dalszych pytan. -Nie szkodzi. Wszystko sie wyjasni, w swoim czasie. -Opowiedz mi o tym miescie. Skad sie tu wzieliscie? Jak to wszystko sie zaczelo? I co sie teraz tu dzieje? Aruan parsknal smiechem, zarechotal rubasznie jak pierwszy lepszy prostak. -Chcialbys, zebym tak po prostu przedstawil ci nasza historie? Zebym rozlozyl przed toba cale stulecia niczym kunsztowny gobelin, ktorym bedziesz mogl sycic oczy? -Chce uslyszec wyjasnienie. -I wydaje ci sie, ze to skromna prosba? Wyjasnienie! No coz, noc mamy piekna. Daj reke, magu. -To tylko projekcja. -Nie szkodzi. Widzisz? Kiedy ja biore w dlon, wyglada jak prawdziwa reka z krwi i kosci. W druga reke wezme chochlika. Nie mozemy przeciez tak go tu zostawic. I wtedy stalo sie cos, czego Bardolin, mimo sporego doswiadczenia w kontaktach z dweomerem, nijak nie umial wyjasnic. Platforma zniknela, a oni znalezli sie w powietrzu na wysokosci tysiecy stop - i wzlatywali coraz wyzej. Powietrze bylo tu chlodniejsze, lekki wiatr wzburzyl wlosy Aruana. Wiatr. Ja, konterfekt, czuje wiatr, pomyslal z lekiem Bardolin - i nagle zdal sobie sprawe, ze to uczucie chochlika, nie jego wlasne. Tak, na pewno. Konterfekty nie mogly odczuwac takich bodzcow. Czy aby na pewno? Czul dotyk zacisnietej na jego rece dloni Aruana; byla ciepla i silna. Czy i to wrazenie przenioslo sie przez chochlika? Przestali sie wznosic i Bardolin mogl spojrzec na miasto z gory niczym Bog. Ksiezyc, ktory wzeszedl nad Zachodnim Oceanem, wygladal jak nadgryzione srebrne jablko. O dziwo, sklepienie niebieskie wcale sie nie przyblizylo; gwiazdy swiecily jasniej, ale byly tak samo odlegle jak zawsze. Oszolomil go ogrom swiata, spowitego w czern i zalanego srebrnym blaskiem. Podobne do olbrzymiej kopuly niebo obracalo sie wolno nad spiaca ziemia, ocean wygladal jak marszczona srebrna gaza, przetykana pajeczymi nicmi ksiezycowego blasku. Zachodni Kontynent jawil mu sie jako ogromna plama mroku, w ktorej plonelo zaledwie kilka rozproszonych swiatelek. Widzial ogniska Fortu Abeleius na wybrzezu, malenkie punkciki latarni na dziobie i topie masztu Rybolowa i polozone w glebi ladu jasne plamy, zarzace sie czerwono jak dogasajace palenisko. -Nieokielznane sily, baraszkujace u podstaw swiata - powiedzial Aruan, jakby cytowal czyjes slowa. - Wulkany, Bardolinie. To stary kraj, stary, rozdarty i udreczony. Wierci sie niespokojnie przez sen. -Kratery - mruknal Bardolin. -Wlasnie. Kiedys kwitla tu cywilizacja nie gorsza od tej, ktora dzis szczyci sie Normannia. Obudzily sie jednak sily, ktore tworza i niszcza nasz swiat. Unicestwily dziela starozytnych, stworzyly Swieta Gore Undabane i kilkadziesiat mniejszych stozkow wulkanicznych. Undwa-Zantu zgineli w ognistym potopie, ci zas, ktorzy przezyli kataklizm, stoczyli sie w mroki barbarzynstwa. -To sa ci ciemnoskorzy, wysocy ludzie z miasta. -Tak. Kiedy pierwszy raz ich spotkalem, w sto dziewiatym roku Swietego, byli dzikusami. Po szlachetnej kulturze, ktora niegdys mogli sie pochwalic, zostaly tylko ruiny i legendy. Nazywali sie Zantu, co w ich jezyku oznacza "ostatki", a dla przodkow mieli zarezerwowane okreslenie Undwa-Zantu, czyli "starsze ostatki". Ich czarodzieje, ktorzy znali sie na magii jak malo kto, zdegenerowali sie z czasem i zostali plemiennymi szamanami, ale zachowali sporo cennej wiedzy. Przedstawiciele tej starej rasy byli naprawde niezwykli. I posiadali niewiarygodne talenty. Bardolin rozdziawil usta. -Jak... Jak dlugo tu jestes? Cztery i pol wieku? -W Starym Swiecie bylem nadwornym magiem krola Fontinaca Trzeciego z Astaracu. - Aruan usmiechnal sie. - Poplynalem na zachod na pokladzie malej, dziurawej karaweli. Nazywala sie Plyn z Bogiem, a jej kapitanem byl Pinarro Albayero, niech Bog ma w opiece jego nieszczesna dusze. -Ale jak to... -Juz ci mowilem: szamani Zantu ocalili czesc wiedzy przodkow. Moc ich teurgii jest tak ogromna, ze to, co w Starym Swiecie nazywamy dweomerem, wyglada przy niej jak dziecieca igraszka. To kraj przesycony magiczna energia, Bardolinie. Z pewnoscia sam juz to zauwazyles. Wulkany pluly nie tylko stopiona skala, ale takze surowa teurgia. A Undabane jest jej zrodlem. Ta gora zyje. I kazdy moze czerpac z niej moc. Wlasnie dlatego jeszcze tu jestem, chociaz moja cielesna powloka dawno powinna obrocic sie w proch. Bardolinowi odebralo mowe. Probowal ogarnac niewiarygodne konsekwencje slow Aruana. -Przybylem tu, uciekajac przed pogromami zarzadzonymi przez pontyfika Willardiusa, ktory niech po wsze czasy gnije w ramusianskim piekle. Zebralem garsc kompanow i wynajelismy w Abrusio statek kapitana Albayero. Albayero byl zwyklym piratem, ktoremu grunt palil sie pod nogami, i spieszno mu bylo zmyc sie z Normannii. - Aruan zawiesil glos i zapatrzyl sie w dal, jakby ogladal przepasc minionych wiekow. - Mniej wiecej co sto lat stara religia wstrzasaja konwulsje i ramusianie czuja potrzebe odnowienia swej wiary. Czynia to, dokonujac mordow, ktorych ofiara zawsze padaja ci sami ludzie. Uchodzilismy wlasnie przed jedna z takich rzezi. Pogromy zmusily do ucieczki wiekszosc czlonkow Gildii Taumaturgow z Garmidalanu i Cartigelli. Jak zapewne wiesz, moj druhu, im wyzsza pozycje zajmujesz w bractwie, tym mniejsza masz szanse, ze Kruki cie przeocza. Bylo nas okolo dwudziestu. Ci, ktorzy mieli rodziny, zabrali je ze soba i tak oto znalezlismy sie wszyscy na pokladzie rozklekotanej karaweli. Kapitan Albayero zamierzal przybic do brzegu na Wyspach Brenn, ale polnocny wiatr nieoczekiwanie zepchnal nas az na Przyladek Polnocny w Hebrionese. Nasi wladcy pogody pomogli nam go bezpiecznie oplynac, lecz nawet oni nie byli w stanie skierowac nas na poprzedni kurs. Sztorm, ktory nas gnal, nie zamierzal sie poddac ludzkiej interwencji, nawet jesli mialaby to byc interwencja mistrzow sztuki magicznej. Stateczek pedzil wiec z wiatrem, a wladcy pogody skoncentrowali swoje wysilki na utrzymaniu nas na powierzchni. Zostalismy zepchnieci na bezkresny Ocean Zachodni. Popadlismy w czarna rozpacz, spodziewalismy sie bowiem, ze lada dzien zlecimy z krawedzi swiata wprost w miedzygwiezdna pustke. Nic takiego sie nie stalo. Wczesniej liczylismy na to, ze uda nam sie znalezc w archipelagu Brenn jakas niezamieszkana wysepke, bo w drugim wieku nie wszystkie byly zaludnione, ale wtedy, na srodku oceanu, nie mielismy pojecia, gdzie rzuci nas los. Wiatr dal wsciekle, jakby sam Bog uwzial sie i postanowil nas zetrzec z powierzchni ziemi. Teraz wiem, ze prawda wygladala inaczej. Bog przez caly czas byl z nami: strzegl nas i kierowal statek ku prawdziwemu zbawieniu. Przybilismy do brzegu siedemdziesiat osiem dni po okrazeniu Przyladka Polnocnego, a dziewiecdziesiat cztery od wyplyniecia z Cartigelli. Wyladowalismy na kontynencie, ktory nie przypominal niczego, co znalismy wczesniej, a ktory mial od tej pory stac sie naszym domem. Aruan umilkl i spuscil glowe. Bardolin probowal sobie wyobrazic zdumienie, radosc i lek pionierow, ktorzy wyszli na prazona sloncem plaze i staneli przed sciana dzungli. O powrocie nie mieli nawet co marzyc. -Przez szesc miesiecy stracilismy polowe ludzi. - Aruan podjal opowiesc bezbarwnym, wypranym z emocji glosem. - A Albayero nas zostawil. Pewnej nocy podniosl kotwice i nim sie zorientowalismy, karawela zniknela za horyzontem. Pozniej dowiedzialem sie, ze sprzedal swoja wiedze astarackim moznowladcom, ktorzy mogli dzieki temu wyruszyc w podobny rejs, gdyby zaszla taka potrzeba. Dobrze sie stalo, bo dzieki nim raz albo dwa doczekalismy sie zastrzyku swiezej krwi. Poskromilismy Zantu magicznymi sztuczkami. Nauczyli sie nam uslugiwac i oddawac czesc, my zas wydzwignelismy ich z barbarzynstwa i zmienilismy w ludzi cywilizowanych, jak sam widziales. Uplynely jednak dlugie lata, nim wyzbylismy sie ramusianskich uprzedzen i nauczylismy doceniac madrosc Zantu. Znalezlismy zarosniete Undi w sercu Undabane, wykarczowalismy drzewa i uczynilismy miasto nasza stolica. Nauczylismy sie zyc w tej dziczy i udalo nam sie stworzyc krolestwo, w ktorym nikt nas nie przesladowal. W tym kraju nie poczujesz odoru stosow, Bardolinie. -Ale cos poszlo nie tak jak powinno, prawda? Widzialem tu zwierzoludzi, dziwolagi, zdeformowane twory dweomeru. -Eksperymentowalismy. Musielismy zbadac i okielznac nowo odkryta moc, okreslic zasady jej wykorzystywania. Nim do tego doszlo, mialy miejsce pewne godne pozalowania... wypadki. Przyznaje, niektorzy z nas posuneli sie za daleko. -Ale dzis nikt juz nie kontynuuje tych badan? -Nie bez mojego zezwolenia - odparl Aruan, nie patrzac na Bardolina. Czarodziej zmarszczyl brwi. -Spoleczenstwo, ktorego spoiwem jest dweomer. Wspaniala perspektywa, wspaniala, ale i przerazajaca. Otwiera ogromne pole do naduzyc, do... -Do czynienia zla. To prawda. Zdaje sobie z tego sprawe. Zdarzaly nam sie spory, walki, wojny domowe, jesli moge uzyc tak nobilitujacej nazwy. A jak ci sie wydawalo, dlaczego sposrod zalozycieli panstwa tylko ja jeden przezylem? -Bo jestes najsilniejszy. Aruan ryknal swoim tubalnym, szczerym smiechem. -W rzeczy samej! Jestem najsilniejszy. Ale przy okazji chyba takze najmadrzejszy. Mam wyobraznie, ktorej braklo pozostalym. -Co ci ona podpowiada? Czego chcesz od swiata? Aruan odwrocil sie i spojrzal Bardolinowi w oczy. Ksiezyc wyostrzal jego rysy, napelnial oczy blaskiem. Bylo w nich cos dziwnie znajomego. -Chce, zeby ludzie tacy jak ja i ty, Bardolinie, zajeli nalezne im miejsce. Chce, zeby lud dweomeru powstal, pokonal lek i wyzbyl sie sluzalczych nawykow. Chce, zeby upomnial sie o to, co mu sie nalezy prawem urodzenia. -Nie wszyscy sa tacy wyksztalceni i potezni jak ty - odparl ostroznie Bardolin. - Chcialbys, zeby zielarze, wioskowe wiedzmy, prosci zaklinacze i oblakani wieszcze wspolrzadzili ta hegemonia czarodziejow? Czy o to ci wlasnie chodzi? -Posluchaj mnie przez chwile, Bardolinie. Sprobuj zapomniec o swoich uprzedzeniach. Czy obowiazujacy w Normannii porzadek spoleczny jest wart utrzymania? Czy jest sprawiedliwy? Oczywiscie, ze nie! -A czy lad, ktory zaprowadzilbys zamiast niego, bylby lepszy? Jedna tyrania zastapilaby druga. -Wyzwolilbym krzywdzonych i usunal zaraze zakonow religijnych, ktora jak rak toczy nasze zycie. -Sporo wiesz, jak na kogos, kto spedzil kilkaset lat na takim odludziu. -Mam swoich informatorow. Od poczatku sledze rozwoj wydarzen w Starym Swiecie. Tam sie urodzilem i dorastalem. Nie odpuszcze go tak latwo. -Czy wszyscy twoi agenci w Normannii to zmienni? -Czekalem, kiedy do tego nawiazesz. Owszem, Ortelius byl moim agentem, zreszta bardzo uzytecznym. -Jakie zadanie mu wyznaczyles? -Mial was zmusic do zawrocenia. -Na statku plynal lud dweomeru. Ci ludzie uciekli przed przesladowaniami, a ty byles gotow odeslac ich z powrotem do krainy stosow. -Na pokladzie znajdowal sie rowniez oficjalny przedstawiciel hebrionskiej korony, i to ze zbrojna eskorta - odpalil Aruan. - Tacy ludzie nie sa mi do niczego potrzebni. -A co z drugim statkiem, ktory rozbil sie na rafach? To tez twoja robota? -Nie, Bardolinie, slowo honoru, ze nie. Mieli po prostu pecha. Nie zamierzalem masakrowac calej flotylli. Pomyslalem, ze jesli zawroci karaka, ktora plyna wszyscy przywodcy ekspedycji, karawela pojdzie w jej slady. -Spodziewasz sie, ze podziekuje ci za czlowieczenstwo i powsciagliwosc, po tym jak potwor, ktorego na nas naslales, pomordowal moich towarzyszy?! Bardolin nie kryl gniewu, ale Aruan odpowiedzial calkiem spokojnie: -Taki byl wymog chwili. Poza tym nie moglem sterowac Orteliusem. Zaluje niepotrzebnych ofiar, ale musze chronic to, co tu zbudowalismy. -A to oznacza, ze nikt z czlonkow obecnej ekspedycji nie odplynie stad zywy. Nie mozesz sobie na to pozwolic, prawda? -Sytuacja sie zmienila - odparl Aruan po chwili milczenia. -To znaczy? -Moze nie zalezy nam juz tak bardzo na zachowaniu tajemnicy? Moze interesuja nas inne, wazniejsze sprawy? -Was? Kogo masz na mysli? Siebie? Stwory w rodzaju malpolaka Gosy? Dlaczego otaczasz sie zmiennymi? Czy na zachodzie nie zostal juz ani jeden przyzwoity czarodziej? -Urazilem cie, Bardolinie? Zadziwiasz mnie. -O co ci chodzi? -Mowilem ci. -Nic mi nie powiedziales, niz waznego. Co robiliscie tu przez te wszystkie lata? Bawiliscie sie w barbarzynskich bogow? Rozgrywaliscie swoje male wojenki? Aruan podszedl do iskrzacego fantomu Bardolina. -Pokaze ci, bracie magu, czym zajmowalismy sie przez te stulecia. Pokaze ci, jakich sztuczek nauczylismy sie w dzikim kraju na dalekim zachodzie. Zmiana nastapila tak szybko, jak oddech skrapla sie na lodowatej szybie. Aruan zniknal, a w jego miejscu stal poteznie zbudowany zmienny czystej krwi, wilkolak o cytrynowozoltych slepiach i wydluzonym, zebatym pysku. Chochlik zapiszczal i uskoczyl za przezroczysty konterfekt swojego wlasciciela. -To niemozliwe... - wyszeptal czarodziej. -Mowilem ci, Bardolinie, ze mieszkancy tego kontynentu przekazali nam ogromna i niezwykla wiedze. Glos nalezal do Aruana, ale to wilczy pysk otwieral sie i wykrzywial w rytm jego slow. Kly ociekaly slina, ktora polyskiwala w swietle gwiazd. -To zwykla iluzja. -W takim razie dotknij jej, bracie iluzjo. Naturalnie, Bardolin sam byl w tej chwili zaledwie polmaterialnym tworem, kopia swej prawdziwej osoby, powolana do istnienia przez stojacego przed nim potwora. -Zapewniam cie, ze ja nie jestem konterfektem - dodal Aruan. -To niemozliwe. Ci, ktorzy cierpia na czarna chorobe, nie sa w stanie opanowac zadnej z pozostalych szesciu dyscyplin. Byloby to sprzeczne z natura rzeczy. Zmienni nie moga byc magami! -Tutaj moga. - Aruan podszedl blizej. - Wszyscy jestesmy magami, przyjacielu. W tej krainie wszyscy mamy w sobie cos z bestii. Ty rowniez. Wilkolak emanowal spokojna pewnoscia siebie, ktora zbila Bardolina z pantalyku. -Ja nie. -Alez tak. Zajrzales w glab serca i umyslu zmiennej, kiedy przechodzila przemiane. Ba, pokochales jedna z nas. Czytam to w twojej duszy, jak slowa skreslone atramentem na okrywajacej ja skorze. Wilkolak zasmial sie gardlowo. -Griella. -Tak, tak sie wlasnie nazywala. To wspomnienie stalo sie na zawsze czescia twojej jazni, wypalilo slad w czarnej otchlani twego serca. Jakas czastka ciebie z rozkosza dzielilaby jej meki, gdyby tylko Griella zechciala cie w zamian pokochac... Chochlik ulatwia mi sondowanie twojego umyslu, Bardolinie. Ty sam moglbys mi sie pewnie oprzec, ale przez niego mam bezposredni dostep do twoich lekow i uczuc. Jestes dla mnie jak otwarta ksiega, z ktorej moge czytac kiedy przyjdzie mi na to ochota. -Ty potworze! - warknal Bardolin. Strach wwiercal mu sie w serce jak sopel lodu. Wilkolak zrobil jeszcze kilka krokow. Jego leb przeslonil gwiazdy. Bardolin wyraznie czul bijace od niego cieplo i zwierzeca won. Znow stali na szczycie piramidy. -Wiesz, jak tworzymy zmiennych, Bardolinie? -Powiedz mi - wychrypial czarodziej i odruchowo cofnal sie o krok. -Zarazenie sie czarna choroba wymaga spelnienia dwoch warunkow. Po pierwsze, ofiara musi obcowac cielesnie ze zmiennoksztaltnym pelnej krwi. Po drugie, musi zjesc czesc upolowanej przez tego zmiennego zdobyczy. Nie wiemy jeszcze, dlaczego ludzie zmieniaja sie w takie, a nie inne zwierzeta; to zlozone zagadnienie, wymagajace dluzszych badan, ktore z pewnoscia okazalyby sie niezmiernie owocne. Moze to kwestia osobistego stylu? Mniejsza z tym, najwazniejsze, ze znamy podstawowe zasady tego procesu. Jestesmy rasa zmiennoksztaltnych, Bardolinie, a ty nalezysz teraz do nas. Od dawna o tym marzyles. -Nie... - jeknal przerazony Bardolin. Przypomnial sobie nocne kochanie sie, na poly we snie, na poly na jawie; spocone ciala, milosc, ktora do zludzenia przypominala walke. A potem wrocilo wspomnienie Kersik, ktora poczestowala go miesem. - Boze, nie! Zaslonil twarz dlonmi i poczul na ramieniu czyjas dlon. Aruan stal przed nim w swojej ludzkiej postaci. Na jego twarzy troska mieszala sie z triumfem. -Jestes jednym z nas, przyjacielu. Naprawde stalismy sie bracmi. Laczy nas dweomer i choroba dreczaca nasze ciala. -Idz do diabla! Moja dusza nalezy tylko do mnie! -Juz nie - odparl niewzruszony Aruan. - Jestes moj, tak samo jak Gosa i Kersik. Bedziesz mi posluszny, nie zdajac sobie nawet sprawy z tego, ze wykonujesz moje polecenia. Mam setki takich jak ty w calym Starym Swiecie, ale ty jestes wyjatkowy, Bardolinie. Jestes czlowiekiem, w ktorym kiedys moglbym miec serdecznego druha. Dlatego na razie dam ci spokoj. Pomysl o tym, kiedy sie rozstaniemy: rasa, ktorej krew plynie w naszych zylach, a takze w zylach wszystkich zielarzy, wioskowych wiedzm i prostych zaklinaczy, pochodzi stad, z zachodu. Jestesmy prastarym ludem, najstarszym na swiecie, a mimo to przez wieki przelewalismy krew i umieralismy w imie uprzedzen, ktore zywia maluczcy. To sie zmieni. Kiedy znow sie spotkamy, uznasz we mnie swojego pana, ale i przyjaciela. Widmowe cialo Bardolina zaczelo blaknac. Chochlik kwiknal przenikliwie i rzucil sie ku gasnacemu widmu, lecz Aruan zlapal go w biegu. Stworzonko wilo sie i szarpalo zalosnie, ale nie moglo sie uwolnic. -Chowaniec nie bedzie ci juz potrzebny, bracie magu. Jest twoja slaboscia, a przeciez mozesz sie bez niego obejsc. Znam na pamiec droge z jego umyslu do twojego. Pozegnaj sie z nim. Szybkim ruchem skrecil chochlikowi kark. Rozlegl sie glosny trzask i stworzonko zwislo mu bezwladnie w rekach. Bardolin jeknal z bolu i zalu. Noc rozplynela sie w oslepiajacej jasnosci piekla, ktorego zar wciskal sie we wszystkie zakamarki duszy i umyslu. Swiat przelecial obok niego jak spadajaca gwiazda i Bardolin ujrzal oddalajace sie miasto, gore, a potem caly Zachodni Kontynent, jakby dosiadal rozpalonej kuli armatniej, ktora unosila go w dal. Krzyk Bardolina stal sie ogonem komety, w ktora zmienilo sie jego cialo. Spadl na ziemie jak wsciekly meteoryt, ktory za wszelka cene chce sie przebic do wnetrza swiata. Uderzyl o twarda powierzchnie, swiatlo go oslepilo, zar osmalil mu skore, a potem zapanowal nieprzenikniony mrok. SZESNASCIE Bodzcow bylo jednoczesnie za duzo, zeby je ogarnac, i za malo, zeby pobudzic zmysly. Zakrawalo to na absurd, ale w pamieci Hawkwooda ozyly wspomnienia festiwalu, w ktorym uczestniczyl kiedys na poludniu Torunny. Wystawiono tam na posmiewisko podobizny starych bogow, ogromne, obciagniete materialem konstrukcje z drewna i wikliny. Groteskowe figury wirowaly w nieporadnym tancu, poruszane przez ukrytych w nich ludzi, az po jakims czasie ich kolorowe sylwetki zlaly sie w oczach Hawkwooda w jedno wielkie klebowisko monstrualnych twarzy i konczyn.Tutaj, w Undi, panowala noc, nie bylo wiec zadnych barw, tylko monochromatyczny koszmar. Cienie z plonacymi slepiami wyrastaly jak spod ziemi, bijaca od nich fala ciepla byla prawie namacalna. Nie bylo widac cial, tylko jakies bezksztaltne bryly. Zwierzecy leb osadzony na dwunogim korpusie, cieply bryzg krwi, okrzyk bolu. Obrazy byly wyraziste i nierzeczywiste jak we snie, ale to wszystko dzialo sie naprawde. Zolnierze zamykajacy pochod wrzasneli przerazliwie, gdy cos wyrwalo im skrzynie z rak. Rozlegl sie trzask drewna i deszcz zlotych monet zadzwieczal na bruku. Cienie dzwignely tragarzy w powietrze - a potem wydarzenia potoczyly sie tak szybko, ze ludzkie oko nie bylo w stanie ich zarejestrowac: zolnierze zostali rozszarpani na kawalki, wnetrznosci z ich rozprutych brzuchow polecialy w powietrze jak serpentyny i krwawa miazga spadla na pobocze. Kiedy cienie sie zblizyly, stojacy z przodu arkebuznicy strzelili salwa. Huk, blysk, chmura dymu. Odpowiedzia byl skowyt i jeki nacierajacych bestii. Zolnierze porzucili druga skrzynie i nosze z chorym Gerrera, zwarli szyk i wycelowali bron. Gerrera krzyczal, kiedy cienie opadly go i rozszarpaly. Huknela nastepna salwa, zelazne kule wgryzly sie w ciala prawie niewidocznych wrogow, wrzaski poniosly sie daleko w noc. Na drodze zalegly pierwsze masywne cielska; lezaly nieruchomo, ale powoli zmienialy ksztalt. Napastnicy chwilowo sie wycofali. Zolnierze Murada goraczkowo przeladowali arkebuzy. -Musimy uciekac - stwierdzil Murad. Jego waska piers unosila sie i opadala w spazmatycznym oddechu, na czole perlil sie pot. - Do kanionu jest juz blisko, przynajmniej niektorym z nas powinno sie udac. Inaczej wszyscy zginiemy. -A co z Bardolinem? - spytal Hawkwood. -Musi zaryzykowac. Nie mozemy go dalej niesc. Moze te bestie rozpoznaja w nim jednego ze swoich, kto wie. -Dran jeden! - warknal Hawkwood, ale sam nie byl pewien, kogo ma na mysli. Potwory z rykiem wypadly z ciemnosci. Salwa z siedmiu arkebuzow polozyla trupem szesc bestii, ale pozostale rzucily sie na ocalalych zolnierzy. Gryzly, darly pazurami, ryczaly wsciekle; byly wsrod nich malpy, jaguary, wilki, nawet jeden waz z rekami, po ktorych Hawkwood cial go zelaznym nozem. Gad padl na ziemie, skrecal sie i miotal, kwilac piskliwie, az przedsmiertne drgawki ustaly i jego leb zmienil sie w glowe pieknej kobiety. Olbrzymi malpolak powalil Cortone i jednym szarpnieciem zdarl mu cala skore z twarzy. Murad porwal lezacy obok arkebuz, wyszarpnal wycior i wbil go w zionacy wstretnym odorem pysk potwora. Zelazo przebilo podniebienie, malpolak upadl. Inna bestia rzucila sie z tylu na Murada i rozorala mu plecy ostrymi jak brzytwy pazurami. Odwrociwszy sie blyskawicznie, stanal twarza w twarz z ogromnym czarnym kotem. Pchnal go wyciorem w oko i zaniosl sie smiechem, kiedy kot z piskiem odskoczyl. Zelazny wycior sterczal mu z oczodolu. Dwie bestie podniosly zolnierza i rozerwaly go na pol jak przegnily worek. Jego wnetrznosci niczym cuchnacy deszcz zbryzgaly walczacych, a razem z nimi posypalo sie zloto, ktore trzymal za pazucha. Wilkolak przygwozdzil innego z ludzi Murada, wgryzl mu sie w kark i wyszarpnal kawal kregoslupa. Glowa ofiary zwisla bezwladnie na obnazonej tchawicy i placie skory. Mensurado wzial przyklad z Murada i dzgal wyciorem na prawo i lewo. Ryczal w bojowym szale, klal, sypal bluznierstwami i przeciwnicy sie przed nim rozstepowali. Wystarczylo jedno pchniecie jego zaimprowizowanej broni, by rozproszyc magie, ktora podtrzymywala zwierzeca postac zmiennego. Wycior byl dla zmiennoksztaltnych rownie zabojczy jak zelazne kule z arkebuzow. Hawkwood zlapal Masudiego za ramie. -Wez Bardolina. Sprobujemy uciec. -Ale kapitanie... - jeknal zrozpaczony sternik. -Rob, co mowie! Mihal, pomoz mu! Masudi zarzucil sobie nieprzytomnego czarodzieja na ramie. Kurczacy sie z kazda chwila oddzial desperacko walczyl o zycie. Marynarze mieli przy sobie tanie zelazne noze, ktore bardziej nadawaly sie na narzedzia niz bron z prawdziwego zdarzenia, ale w tej walce okazaly sie cenniejsze od zlota i skuteczniejsze od calej baterii rarogow. Wycinali sobie nimi droge ucieczki; ostrza migaly w ich dloniach jak sierpy w rekach zencow. A bestie cofaly sie przed nimi. Zdawaly sobie sprawe, ze najlzejsze drasniecie oznacza dla nich smierc. Idacy za trzema marynarzami zolnierze walczyli wyciorami, nozami i kolbami arkebuzow, ale przewaga napastnikow byla zbyt wielka: jeden po drugim ludzie Murada toneli w cieniu, padali na ziemie, gineli rozszarpani na sztuki. Droge zascielaly zlote monety, kawalki cial, wstegi jelit. Murad, Mensurado i dwaj pozostali przy zyciu zolnierze rzucili sie do ostatniej rozpaczliwej szarzy. Hawkwood zaryzykowal szybki rzut oka przez ramie, ale dostrzegl tylko stado potworow, stloczonych jak przy wspolnym korycie. Rozproszyly sie na chwile, gdy Murad - bez koszuli, z poszarpana w strzepy skora - wypadl spomiedzy nich. W rece trzymal odlamek zamka arkebuza. Zaczal uciekac z niewiarygodna szybkoscia. Tuzin bestii rzucil sie za nim w poscig. Znikneli w mrokach nocy. Grupka Hawkwooda wolno posuwala sie naprzod. Gwaltowne wypady i pchniecia nozy trzymaly napastnikow na dystans. Nad ich glowami wznosila sie sciana krateru, zarosla wyraznie gestnialy - bylo widac, ze zostawili za soba zamieszkana czesc miasta. Z przodu gwiazdzistym klinem rysowal sie zbawienny kanion. Mihal byl zbyt wolny: probowal w wykroku pchnac nozem ktoregos ze zmiennych, ale ten zlapal go za nadgarstek i wciagnal w klebowisko ryczacych cieni. Marynarz nawet nie krzyknal. Drugi zmienny uderzyl Masudiego w plecy i powalil go na kolana. Bardolin upadl na bruk. Hawkwood zachwial sie i sztylet wypadl mu z reki. Na czworakach rzucil sie do ucieczki, wpadl w gaszcz, przeturlal sie po ziemi i znieruchomial jak lis, ktory probuje ujsc pogoni. Lezal wyczerpany, liscie szorowaly go po twarzy, a dzungla rozbrzmiewala wscieklymi skowytami. Probowal zebrac mysli, przypomniec sobie jakis pacierz, skoncentrowac sie i zapomniec o paralizujacym strachu, ale w glowie mial pustke. Lezal otepialy jak zapedzone w kozi rog zwierze i czekal na smierc, ktora musiala przyjsc z ciemnosci. Przyszla. Zaszelescily krzewy, trzasnely galazki, poczul fale ciepla i czyjas obecnosc tuz obok. Nic sie nie stalo. Krew tetnila mu w skroniach, pulsowala czerwonym swiatlem pod powiekami, szemrala w gardle jak morskie fale. Otworzyl oczy i zobaczyl slepia lezacej obok bestii. Jej oddech poruszyl opadajacy mu na czolo kosmyk wlosow. -Na Boga, skoncz z tym - zachrypial. Lezal nieruchomo, oblany zimnym potem. Nie mial juz sily sie bronic. Potwor - olbrzymi jak gora wilkolak - zasmial sie gardlowo. Jego smiech do zludzenia przypominal ludzki chichot. -Mialbym cie skrzywdzic, kapitanie? Ciebie - nawigatora i sternika? Nie, nie zrobie tego. Wilkolak zniknal. Zapadla cisza, prawdziwa cisza nocnego lasu. Hawkwood podniosl wzrok. Miedzy galeziami przeswitywaly gwiazdy. Czekal, az potwor wroci i go dobije, ale nic takiego sie nie stalo. Noc byla spokojna, jakby rzez na drodze odbyla sie wylacznie w jego wyobrazni, niczym sen, ktory w chwili przebudzenia zachowuje pozory realnosci. Hawkwood usiadl, a uslyszawszy dobiegajacy z niedaleka dzwiek, sprobowal wstac. Zachwial sie. Nic nie dzialalo jak nalezy. Jego umysl stezal w szoku i ledwie byl w stanie kierowac cialem. Hawkwood wytoczyl sie na trakt. Pierwsza rzecza, jaka zobaczyl, byla glowa Masudiego, ktora ktos polozyl na bruku. Wygladala jak ciemny, polyskliwy owoc. Zakrztusil sie i zwymiotowal rzadka, palaca zolc. Na drodze lezalo mnostwo innych rzeczy, ale wolal nie przygladac sie im z bliska. Znow uslyszal jek i chwiejnym krokiem ruszyl ku miejscu, z ktorego dobiegal. Bardolin czolgal sie po ziemi w kaluzy krwi Masudiego. Hawkwood pochylil sie nad nim i uderzyl go otwarta dlonia w policzek - mocno, tak jakby mial do niego pretensje o nocna jatke. Bardolin otworzyl oczy. -Kapitanie... Hawkwoodowi zabraklo slow. Trzasl sie jak w febrze. Kiedy chcial pomoc czarodziejowi wstac, posliznal sie na bruku i obaj legli w kaluzy krwi, niczym bracia blizniacy wyrwani z rozprutego lona. Przez chwile lezeli nieruchomo. Hawkwood czul sie tak, jakby przed chwila byl swiadkiem konca swiata; niemozliwe, zeby dalej zyl - na pewno znalazl sie w jakims wyrafinowanym piekle. Bardolin usiadl, przetarl twarz i padl na wznak. Minelo sporo czasu, nim obaj pozbierali sie z ziemi. Wygladali jak para pijaczkow, ktorzy zabladzili do rzezni. Bardolin wytrzeszczyl oczy, widzac oderwana glowe Masudiego. -Co tu sie dzieje? Hawkwood nadal nie mogl wydusic z siebie ani slowa. Pociagnal Bardolina w strone szczerby w kraterze i widocznego w niej klina gwiazdzistego nieba. * Sily szybko mu wracaly i wkrotce mogl juz skutecznie podtrzymywac oslabionego czarodzieja. Oszolomiony Bardolin wodzil dookola blednym wzrokiem; chyba nie bardzo wiedzial, gdzie sie znajduje. Belkotal cos o piramidach, rejsie przez ocean, po kilka razy wyliczal znane dyscypliny, toczyl sam ze soba filozoficzne dysputy o naturze dweomeru, az Hawkwood nie wytrzymal - przystanal i potrzasnal nim z calej sily. Czarodziej rzeczywiscie sie uspokoil, ale wcale nie rozjasnilo mu sie w glowie.Dotarli do wylotu kanionu, ktory prowadzil na zewnatrz krateru. Przypominal wejscie do jakiegos prymitywnej mogily, megalitycznej komory grobowej. Byl niestrzezony i zial pustka. Cale miasto zreszta wygladalo jak wymarle, jakby wydarzenia ostatnich godzin byly tylko zludzeniem, wytworem ich umeczonych umyslow. Brneli przez wawoz jak para lunatykow, potykajac sie na kazdym kroku i obijajac o sciany. Nie rozmawiali, nie odezwali sie ani slowem nawet kiedy wyszli z pustego wnetrza Undabane na jej nagie zbocze, ktore ciagnelo sie przed nimi i znikalo w oddali w morzu dzungli. Spomiedzy kamieni wynurzyl sie cien. Zwir zachrzescil pod jego stopami, kiedy ruszyl w strone Hawkwooda i Bardolina, az zatrzymal sie na wyciagniecie reki od nich. Murad. Jego odarty do zywego miesa tors polyskiwal w blasku ksiezyca, z licznych ran sciekala czarna jak smola krew. Ktorys z potworow zerwal mu skore z glowy od czola az po ucho, przez co gubernator wygladal, jakby w ciagu jednej nocy nagle wylysial. -Murad? - wykrztusil Hawkwood. Nie mogl uwierzyc, ze kiedys znal ten wrak czlowieka i mial go w glebokiej pogardzie. -Tak, to ja. Widze, ze puscili was wolno. Marynarz i czarodziej, prosze, prosze... -Ucieklismy - odparl Hawkwood, chociaz w chwili, gdy wypowiedzial te slowa, zdal sobie sprawe, ze klamie. Stali tak we trzech posrodku rowniny, zapomniawszy o bozym swiecie, jakby nigdy nie zapuscili sie do krolestwa potworow. -Odpuscili nam - powiedzial wreszcie Murad. Jego krzywy usmieszek nie zmienil sie ani na jote. - W kazdym razie wam, bo co do mnie, to nie mam wcale pewnosci. Moze po prostu mialem szczescie. Jak sie miewa nasz czarodziej? -Zyje. -Zyje. - Murad oklapl jak przekluty balon. Nogi sie pod nim ugiely i musial ukucnac. - Zabili wszystkich - szepnal. - Wyrzneli ich w pien. Tyle zlota... i tyle krwi. Hawkwood pomogl mu wstac. -Chodz, nie mozemy tu zostac. Czeka nas dluga droga. -Jestesmy chodzacymi trupami, kapitanie. -Wcale nie. Zyjemy. Wydaje mi sie, ze celowo pozwolono nam przezyc, i zamierzam sie dowiedziec, dlaczego tak sie stalo. A na razie wez Bardolina pod ramie z drugiej strony. No, Muradzie, chodzmy. Gubernator posluchal go i ruszyli chwiejnym krokiem w dol stoku. Wulkaniczny popiol jak sol wzeral im sie w rany. Swit zastal ich prawie u samego podnoza gory. Dzungla ani troche sie nie zmienila, powitala ich nuzaco znajomym jazgotem. Zaglebili sie w nia i znikneli w swiecie sennych drzew i wiecznego polmroku. Potwor obserwowal ich z ukrycia - trzech zalosnych pielgrzymow, podazajacych tropem sobie tylko znanej wizji. Kiedy znikneli mu z oczu, wstal i ruszyl ich sladem, cicho jak letni zefirek. CZESC TRZECIA WOJNY O WIARE ...Gdzie tylko zapuscil sie byl na terenwrogiego kraju, zabijal mezow, niewiasty i dzieci; palil i rownal z ziemia wszystkie napotkane siola i pola, by nie zostalo nic, co nieprzyjaciel moglby spozytkowac... Kronika sir Humphreya Gilberta, 1570 SIEDEMNASCIE Charibon byl wiezniem zimy.W koncu przyszly wielkie sniegi; zawieje z rykiem runely ze stokow Gor Cymbryckich i otulily klasztorne miasto biala chmura. Na Wzgorzach Narianskich bialy puch przykryl drogi, pogrzebal wioski, odcial mniejsze miasta od swiata. Lodzie rybackie dawno juz wyciagnieto na plaze Morza Tor, ktorego brzegi zamarzly na poltorej mili w glab, a skuwajacy je lod byl tak gruby, ze utrzymalby ciezar maszerujacego wojska. W Charibonie cala armia robotnikow trudzila sie przy odsniezaniu klasztorow. Do pomocy mieli setki nowicjuszy, ktorzy godzinami przerzucali i odgarniali snieg, a potem, spoceni i czerwoni na twarzach od mrozu, i tak mieli jeszcze dosc sily, zeby toczyc bitwy na sniezki i scigac sie na lyzwach. W przeciwienstwie do ubogich mieszkancow okolicznych dolin nie musieli sie martwic, czy zapasy, ktore zgromadzili, wystarcza im na zime. To byl jeden z przywilejow koscielnego zycia - przynajmniej w Charibonie. Koscielna stolica zajmowala sie swoimi sprawami, nie baczac na pogode, zgodnie z odwiecznym rytualem, niezmiennym jak rytm por roku. W skryptoriach i refektarzach stale plonal ogien, podsycany drewnem, ktore zgromadzono wiosna i latem. Solone i wedzone miesiwa pojawialy sie na stolach czesciej niz zwykle, nie brakowalo tez kopcowanych jarzyn. Przedsiebiorczy rybacy wyrzynali w lodzie przereble, dzieki czemu swieza ryba od czasu do czasu trafiala na stol pontyfika i wikariusza generalnego, na co dzien jednak Charibon przypominal przebywajacego w gawrze niedzwiedzia: zywil sie zapasami z cieplejszych miesiecy i cicho pomrukiwal przez sen. Jesli nie liczyc pontyfikalnych kurierow, ktorym niezwykla determinacja lub nieprzecietna zaplata kazaly stawic czolo zamieciom, miasto bylo odciete od reszty Normannii i taka sytuacja miala sie utrzymac jeszcze przez dobre kilka tygodni, dopoki silniejszy mroz nie zetnie puchu w skrzypiacy trakt dla zaprzezonych w muly san. Wilki jak zwykle zeszly z gor na nizej polozone tereny. Po nocach ich melancholijny skowyt niosl sie wsrod klasztornych kruzgankow. Kiedy mroz mocniej scisnal, potrafily zapuszczac sie az na ulice miasta i zolnierze z almarkanskiego garnizonu musieli regularnie patrolowac Charibon. * Bylo po komplecie. Dwie godziny temu mnisi odspiewali nieszpory, spozyli wieczerze i udali sie do cel na spoczynek. Charibon szykowal sie do dlugiej zimowej nocy. Przejmujacy wicher niosl na miasto snieg z cymbryckich przeleczy i zagluszal wycie wilkow. Ulice byly puste, nawet katedralni zakrystianie pokladli sie do lozek, przyciawszy knoty w lampkach wotywnych i zamknawszy masywne wrota najwiekszego charibonskiego kosciola.Ktos zapukal cicho do drzwi celi. Albrec otworzyl i zadygotal z zimna, kiedy do srodka wpadlo lodowate powietrze. -Gotowy? - zapytal Avila, okutany w plaszcz, kaptur i szalik. -Nikt cie nie widzial? -Wszyscy w dormitorium pochowali glowy pod koce. To bedzie zimna noc. -Masz lampe? Beda nam potrzebne dwie. -Mam, calkiem porzadna. Przed jutrznia nikt nie zauwazy jej braku. Jestes pewien, ze chcesz to zrobic? -Jestem. A ty nie? Avila westchnal ciezko. -Nie, ale i tak siedze w tym po uszy. Poza tym ciekawosc to straszna rzecz: czlowiek ma wrazenie, ze cos go swedzi, ale nijak nie moze sie podrapac. -Jest szansa, ze dzis cie podrapiemy. Masz, trzymaj. - Albrec wreczyl przyjacielowi jakis kanciasty, ciezki przedmiot. -Motyka?! Skad ja ukradles? -Nie ukradlem, tylko pozyczylem. Na chwale Boga. A skad? Z ogrodu. Chodz, czas nagli. Wyszli z celi i jak duchy przemkneli korytarzami kapitularza. Albrec, zajmujacy zaszczytne stanowisko pomocnika bibliotekarza, spal w pojedynczej celi w kapitularzu. Avila, ktory dopiero przed trzema laty zdjal habit nowicjusza, musial sie zadowolic lozkiem we wspolnej sali, w towarzystwie tuzina mlodych inicjanckich klerykow. Przeszli przez skuty mrozem dziedziniec; wiatr wydymal ich habity, ziab przenikal do szpiku kosci, prawie tracili czucie w obutych w sandaly stopach. Wkrotce staneli przed wysokimi, dwuskrzydlowymi drzwiami biblioteki swietego Garaso, jednak Albrec poprowadzil Avile dalej wzdluz oszronionych murow. Boczne wejscie bylo do polowy zawiane sniegiem, ale nie zrazony tym antylianin wlozyl klucz do zamka, przekrecil go i pchnal drzwi. -Tak bedzie dyskretniej - wyjasnil. Steknal z wysilku, gdyz drzwi opornie otwieraly sie na stezalych z zimna zawiasach. - Nikt nas nie zobaczy. Avila spojrzal w kierunku, z ktorego przyszli. -Do licha, Albrecu, zostawilismy slady! Kazdy moze nas wytropic! -Nic na to nie poradzimy. Jesli bedziemy mieli szczescie, do rana snieg je zasypie. Chodz. Wysoki inicjant pokrecil glowa i w slad za swym korpulentnym przyjacielem zaglebil sie w biblioteczny mrok. Wnetrze pachnialo plesnia i staroscia. Albrec zamknal drzwi na klucz i przez chwile stali nieruchomo, przytloczeni ogromem budowli i wielka liczba ksiag. Wiatr pojekiwal cicho wsrod krokwi. Avila zapalil lampe, cienie zatanczyly na scianach. Odrzucili kaptury i strzasneli snieg z habitow. -Jestesmy sami - stwierdzil Albrec. -Skad wiesz? -Znam biblioteke jak wlasna kieszen. Wyczuwam, kiedy ktos w niej jest, a kiedy nie. Chociaz... Nigdy nie jest calkiem pusta: przepelniaja ja wspomnienia. -Przestan, Albrecu. Nawet bez twojego gadania jestem zestrachany jak zajac na miedzy. -No to chodzmy. Trzymaj sie blisko mnie i niczego nie dotykaj. -Dobrze juz, dobrze. Prowadz, wielki bibliotekarzu. W milczeniu szli przez pokoje, sale i korytarze, lawirujac wsrod wysokich regalow z ksiazkami i zwojami. Schodzili waskimi schodami, ktore - zdaniem Avili - wykuto chyba w samych murach gmachu. Znalezli i otworzyli okuta zelazem klape w podlodze, ukryta pod wytartym chodnikiem. Znajdujace sie za nia schody prowadzily w mrok katakumb. Zaczeli schodzic. Masywne gmaszysko biblioteki zdawalo sie wisiec nad nimi jak gradowa chmura. Grube mury i panujace w podziemiach ciemnosci powinny skutecznie odciac ich od swiata, ale i tak udzielala sie im atmosfera osamotnienia i zimowej nocy. Brneli wsrod nagromadzonych w katakumbach rupieci i wykaslywali z pluc wiekowy kurz. Czuli sie jak para odkrywcow, ktorzy przypadkiem znalezli sie w ruinach wymarlego miasta i pelzli przez jego czeluscie jak robaki przez trzewia trupa. -Ktora to jest polnocna sciana? - spytal Avila. -Ta z lewej. Jest bardziej wilgotna od pozostalych. Nie idz srodkiem korytarza i uwazaj, zeby sie nie potknac. Szli przy scianie, na ktora od czasu do czasu padalo swiatlo lampy. Korytarz wykuto w granicie - twardym rdzeniu gory - jak w miekkiej glinie. -Zbudowanie tych podziemi musialo zajac Fimbrianom chyba ze dwadziescia lat - szepnal Avila. - Wszedzie lita skala, zadnych sladow murarki. -Fimbrianie byli niezwyklymi ludzmi. Stworzyli imperium. Chcieli za wszelka cene odcisnac trwale pietno na powierzchni ziemi. Gdziekolwiek trafili, budowali solidnie; polowa gmachow publicznych w Pieciu Krolestwach pochodzi z czasow Hegemonii. Od tamtej pory nikt nie budowal na taka skale. Stary Gambio twierdzi, ze glowna przyczyna upadku imperium byla pycha. Bog postanowil nauczyc Fimbrian pokory, poniewaz wydawalo im sie, ze moga dowolnie zmienic swiat. -Zmienili go - zauwazyl oschle Avila. - Na dobre trzysta lat. -Csss... Jestesmy na miejscu. Albrec podniosl lampe. Swiatlo padlo na sciane inna niz wszystkie w poblizu, na spojone zaprawa kamienie. Wylowilo z ciemnosci szczeline, w ktorej spoczywal bezcenny dokument. -Zapal druga lampe - polecil antylianin. Avila az sie wzdrygnal, widzac, jak Albrec bez zastanowienia siega w glab otworu. Przeciez nie mieli pojecia, co czai sie po drugiej stronie! -Tam jest jakies pomieszczenie, bez dwoch zdan. A przynajmniej duza wneka. Avila postawil obie lampy na wygrzebanej ze sterty staroci beczulce. -Co teraz? Chcesz motyke? -Tak, daj ja. -Nie. Jestes moze odwazny, ale cherlawy. Lepiej sie odsun i patrz, czy ktos nie idzie. Avila wzial zamach, zerknal z ukosa na byle jak sklecony mur i z calej sily wyrznal w niego motyka. Loskot zabrzmial niewiarygodnie glosno. Avila zawahal sie przed nastepnym uderzeniem. -Jestes pewien, ze nikt nas nie uslyszy? -W bibliotece nikogo nie ma, a my jestesmy piec pieter pod ziemia. Spokojnie, zaufaj mi. -Zaufac ci, dobre sobie... - mruknal niepocieszony Avila i zaczal bez litosci rozkuwac mur. Stara zaprawa kruszyla sie i sypala jak piasek, az w koncu kamienie sie poluzowaly. Wyciagnal je motyka, zrzucil na ziemie i poszerzyl otwor. Dziura miala szesc cali glebokosci i blisko dwie stopy srednicy. Starl pot z czola. -Wiesz co, Albrecu? Nie znam drugiej osoby, przez ktora tak bym sie spocil w srodku zimy. -Nie przesadzaj. Jeszcze troche. -Dobrze, dobrze, wodzu. Juz kuje. Po paru nastepnych uderzeniach osypala sie zaprawa, polecialy kamienie i mnichow spowila chmura kurzu, ktory wirowal w swietle lamp jak zlocista mgla, gryzl w gardle i zmuszal do kaszlu. Albrec chwycil jedna z lamp, ukleknal i wepchnal ja w glab poszerzonego otworu. -Na krew Swietego, Albrecu! - wyszeptal przerazony Avila. - Popatrz, cosmy narobili. Nie damy rady zamaskowac tej dziury! -Zawalimy ja rupieciami - odparl zniecierpliwiony antylianin. - Przebiles sie - dodal ochryplym glosem. - Widze, co jest po drugiej stronie. -I co... co tam jest? Zamiast odpowiedziec, Albrec wczolgal sie w otwor. Na ramiona posypaly mu sie dalsze kamienie. Przypominal grubiutkiego krolika, ktory probuje wcisnac sie do zbyt ciasnej nory. * Po drugiej stronie wyprostowal sie i podniosl lampe, nie zwracajac uwagi na natarczywe pytania rozgoraczkowanego Avili.Komnata - bylo to bowiem spore pomieszczenie - miala wysoki strop i sciany z litej skaly. Nie wykula jej jednak reka ludzka. Z sufitu niczym wlocznie zwisaly stalaktyty, sciany byly szorstkie, nieociosane... Albrec ze zdumieniem zdal sobie sprawe, ze znalazl sie w naturalnej jaskini - jaskini, ktora dawno temu odkryto, a pozniej postanowiono zamurowac. Jej sciany byly pokryte rysunkami. Prymitywne obrazy przedstawialy zwierzeta, o ktorych Albrec slyszal, ale ktorych nigdy nie widzial w naturze: marmorile z zakrzywionymi klami i slepiami jak obsydianowe paciorki, jednorozce o krotkich, grubych rogach i wilki - niektore chodzace na czterech lapach, inne na dwoch. Rysunki byly proste, ale mialy niezwykla sile wyrazu; pewna, lagodna kreska dowodzila kunsztu artysty. Cechowala je naturalnosc, ktorej prozno by szukac w znanych Albrecowi iluminowanych manuskryptach. W migotliwym swietle lampy mozna by pomyslec, ze zwierzeta poruszaja sie, biegna po scianach w stadach i sforach, przemierzajac odwieczne szlaki wedrowek. Wszystko to antylianin ogarnal jednym przelotnym spojrzeniem, jego uwage bowiem przykulo cos zupelnie innego: omal nie upuscil lampy, kiedy ciemna sylwetka wyskoczyla na niego z polmroku. Na szczescie w ostatniej chwili opanowal sie i nakreslil w powietrzu Znak Swietego. Pod przeciwlegla sciana stal posag. Byl wielkosci doroslego czlowieka i przedstawial mezczyzne z glowa wilka, uniesionymi rekami i otwarta paszcza. Za nim, na scianie, wyryto wpisany w kolo pentagram, ktorego ksztalt, dodatkowo podkreslony farba, wyraznie rysowal sie w blasku lampy. Przed posagiem znajdowal sie maly oltarz - plaski blok przeciety glebokim rowkiem. Na kamieniu widnialy liczne przebarwienia, jakby stare, niewybaczalne grzechy na wieki splamily jego powierzchnie. Kiedy zagrzechotaly osypujace sie kamienie, mnich az zapiszczal ze strachu. Avila stanal obok niego, otrzepal habit i spojrzal na Albreca surowo, lecz z nieklamanym podziwem. -Jak kocham Swietego, Albrecu! Dlaczego sie nie odzywales?! - Zawiesil glos. - Swiety Boze! Coz to jest?! -Kaplica. Ochryply glos Albreca przypominal zabi rechot. -Slucham? -Miejsce kultu. Dawno temu, w zamierzchlych czasach, ludzie oddawali tu komus czesc. Avila podniosl lampe i oswietlil pysk wilkolaka. -Stara robota. Toporna. Jak myslisz, ktorego z poganskich bogow przedstawia ta rzezba? Bo na pewno nie Rogatego. -Nie jestem pewien, czy to w ogole jest bog. Chociaz na pewno skladano mu ofiary. Spojrz na oltarz. -Tak, to krew. Na zeby piekiel, Albrecu, a co powiesz na to? Avila wyjal z kieszeni ozdobiony pentagramem sztylet, znaleziony podczas poprzedniej wizyty w katakumbach. -Noz ofiarny, jak nic. Po co go wziales? -Szczerze? - Avila sie skrzywil. - Mialem nadzieje, ze uda mi sie go zgubic. Nie chce miec z nim nic wspolnego. -Moze byc bardzo wazny. -Albo bardzo niebezpieczny. Co mam powiedziec opiekunowi dormitorium, jesli go u mnie znajdzie? -Niewazne. - Albrec poswiecil po katach. - Nie zapominajmy, po co przyszlismy. Jak chcesz, to go wyrzuc, a na razie pomoz mi szukac reszty rekopisu. Avila odrzucil sztylet i razem z Albrekiem zaczal przeszukiwac zalegajacy podloge smietnik. Mozna by pomyslec, ze sto lat wczesniej ktos zwalil do jaskini polowe ksiag z biblioteki i zostawil je na pastwe losu: resztki manuskryptow walaly sie po calej posadzce, a pod scianami pietrzyly sterty welinowych arkuszy. Albrec z Avila uklekli i zaczeli przegladac podarte i wyblakle pergaminy. -Dobrze, ze tu jest w miare sucho - zauwazyl Avila, odkladajac obejrzana stronice na bok. - Inaczej dawno zaleglyby sie grzyby. Wlasciwie to dziwne, skoro tamta sciana jest wilgotna. Sam tak powiedziales. Co tu sie dzialo, Albrecu? Co to za szpargaly? I co robi ta poganska kaplica w samym sercu Charibonu? Albrec wzruszyl ramionami. -Ludzie mieszkaja tu od tysiecy lat. Nowe miasta powstaja na ruinach starych. Moze kiedys ta jaskinia nie znajdowala sie tak gleboko pod ziemia. Znalezli sporo merduckich rekopisow, ozdobnie kaligrafowanych i pozbawionych iluminacji. Jeden z manuskryptow zawieral liczne diagramy ilustrujace najprawdopodobniej ruchy gwiazd, inny przedstawial rysunek czlowieka z usunieta skora i odslonietymi miesniami. Na jego widok Avila i Albrec jak jeden maz uczynili Znak Swietego. -To herezje - stwierdzil inicjant. - Astrologia, czary... Teraz rozumiem, dlaczego je tu zamurowano. -To wiedza, Avilo. - Albrec pokrecil glowa. - Zgromadzili tu ogromna wiedze. Zdecydowali w imieniu nas wszystkich, co nam wolno wiedziec, a czego nie, i zniszczyli wszystko, co im sie nie podobalo. -Kto? -Twoi bracia, przyjacielu. Inicjanci. -Na pewno mieli dobre intencje. -Byc moze. Nigdy sie tego nie dowiemy, poniewaz wiedza, ktora skazali na zapomnienie, zostala na zawsze stracona. Nie mozemy ocenic slusznosci ich decyzji. -Nie kazdy jest takim uczonym jak ty, Albrecu. A w rekach ignoranta wiedza bywa niebezpieczna. -Mowisz jak nasi monsignorowie - stwierdzil z usmiechem Avila. -W pojedynke nie zmienisz swiata. - Avila zmarszczyl brwi. - Nikt nie zmieni. Mozesz tylko robic, co ci kaza, i nie wychylac sie. -Ciekaw jestem, czy Ramusio by sie z toba zgodzil. -Jak sadzisz, ilu niedoszlych Ramusiow splonelo na stosie przez ostatnie piecset lat? Kazdy, kto chce zmieniac swiat, zle konczy. Albrec parsknal smiechem i nagle znieruchomial. -Chyba mam! -Pokaz. Albrec podniosl kilka wystrzepionych kartek, polaczonych jeszcze resztkami plociennej oprawy. -Ten sam charakter pisma, ten sam uklad... Jest strona tytulowa! -Tak? I co na niej napisano? -"Prawdziwy i wierny opis zywota Blogoslawionego Swietego Ramusia, opowiedziany przez ucznia, ktory od najwczesniejszych dni towarzyszyl Swietemu" - odczytal z nabozna czcia antylianin. -Niezly tytul. Kto jest autorem? -Honorius z Neyr. Czyli Swiety Honorius. -Co takiego?! Autor Ksiegi Honoriusa?! -Ten sam. Czlowiek, ktory zainicjowal powstanie zakonu braci zebrzacych, jeden z ojcow zalozycieli Kosciola. -Swiety od halucynacji - mruknal Avila. Albrec wetknal manuskrypt za pazuche. -Jak chcesz. Mamy to, czego szukalismy. Chodzmy stad. Wstali i wlasnie otrzepywali kolana z kurzu, gdy uslyszeli grzechot osypujacych sie kamieni. Odwrocili sie jak na komende i swiatlo lamp padlo na brata Commodiusa, ktory wlasnie gramolil sie przez otwor laczacy jaskinie z reszta katakumb. Patrzyli z przerazeniem, jak glowny bibliotekarz otrzepuje sie z kurzu. W jednej rece trzymal motyke, ktora zostawili w korytarzu. -Witaj, Albrecu. - Usmiechnal sie. - Widze, ze przyprowadziles tego pieknisia Avile. Jak milo. -Bracie... eee... My tylko... -Nie tlumacz sie, Albrecu. Za pozno na wyjasnienia. Zapedziles sie za daleko. -Nie zrobilismy nic zlego, Commodiusie - zaperzyl sie Avila. - Kazdy moze zejsc do podziemi. Nie mozesz nam nic zrobic! -Milcz, glupcze - warknal Commodius. - Nic nie rozumiesz. Co innego Albrec... Prawda, moj drogi? Usmiechnieta twarz glownego bibliotekarza przypominala pysk zadowolonego gargulca. Mial za dlugie, odstajace uszy i swiecace oczy. Albrec zamrugal, jakby chcial pozbyc sie drazniacego pylu z oczu. Zaczynal sie uspokajac i godzic z sytuacja. -Wiedziales o tej jaskini - stwierdzil. - Wiedziales od samego poczatku. -Naturalnie, tak jak wszyscy glowni bibliotekarze, opiekunowie tego miejsca. Wiedza o nim jest przekazywana razem z kluczami do biblioteki. Moze z czasem i ty bys ja posiadl, Albrecu. -Niby po co? -Nie udawaj glupszego niz jestes. Naprawde myslisz, ze to jedyna ukryta sala w podziemiach? Sa ich tu dziesiatki. W ciszy i mroku plesnieje wiedza dawnych pokolen i zapomnianych wiekow, tysiace dokumentow, ktore uznano za szkodliwe, heretyckie, niebezpieczne... Co bys zrobil, gdybys mial do nich dostep? Antylianin oblizal spierzchniete wargi. -Ale dlaczego? -Co dlaczego? -Dlaczego tak sie boicie wiedzy? Motyka drgnela w rece Commodiusa. -Chodzi o wladze, bracie. Wiedza i ignorancja na rowni stanowia podstawe wladzy. Inicjanci rzadza swiatem dzieki tym informacjom, ktore rozpowszechniaja, i dzieki takim, ktore przemilczaja. Nie mozna dopuscic, zeby rodzaj ludzki swobodnie chlonal wiedze, bo doprowadziloby to do anarchii. Wezmy na przyklad dokument, ktory tu znalazles ten, ktory nieudolnie ukryles w celi razem z innymi heretyckimi dzielami w zalosnej nadziei ocalenia ich przed oczyszczajacym ogniem. Albrec zbladl jak plotno. -O tym tez wiedziales? -Czytalem juz niejeden taki manuskrypt. Wszystkie spalilem. A jak myslales, dlaczego do naszych czasow nie zachowal sie ani jeden zywot Swietego spisany przez jego wspolczesnych? Ten dokument jest zrodlem wladzy wiekszej niz wladza krolow. Stare stronice, ktore znalazles, moglyby wywrocic nasz swiat do gory nogami. Ale tak sie nie stanie. W kazdym razie jeszcze nie teraz. -Ale przeciez to prawda! - Albrec mial ochote sie rozplakac. - Jestesmy slugami bozymi, mamy obowiazek... -Mamy obowiazek sluzyc Kosciolowi jako pasterze jego trzodki. Jak sadzisz, co by sie stalo, gdyby ludzie dowiedzieli sie, ze Ramusio i Ahrimuz to jedna i ta sama osoba? Albo ze Ramusio nie zostal wziety do nieba, tylko odjechal na grzbiecie mula w sina dal? Kosciol zachwialby sie w posadach. Podano by w watpliwosc dogmaty naszej wiary. Ludzie zaczeliby watpic w istnienie samego Boga. -Wytlumaczyles nam juz, Commodiusie, czym sie kierujesz w swoim postepowaniu - wtracil wynioslym tonem Avila. - Moze bylbys tak laskawy i zrobil wreszcie to, co zamierzasz, zamiast zanudzac nas swoimi dywagacjami? Commodius spojrzal z niedowierzaniem na puszacego sie inicjanta. -Avila... Arystokrata w kazdym calu, co? Ja zas jestem zwyklym synem garbarza, czlowiekiem rownie pospolitego rodu jak nasz drogi Albrec, chociaz nosze czarny habit. Twoje czlonkostwo nobilitowaloby nasz zakon, ale nic z tego nie bedzie. -Jak to? - zdziwil sie Albrec. Glos mu drzal, strach znow wygrywal w jego duszy z zalem. -Nietrudno sie domyslic, co tu zaszlo. Dwaj kaplani padli ofiara sprzecznych z natura zadz. To sie czasem zdarza. Jeden wciagnal drugiego w krag czarnej magii i tajemnych rytualow. - Commodius skinieniem motyki wskazal posag z glowa wilka. - Ale, jak to kochankowie, poklocili sie i pozabijali nawzajem na przekletym oltarzu, ktory zatrul ich umysly. Cial i tak w najblizszym czasie nikt nie znajdzie. Komu przyszloby do glowy schodzic tutaj i grzebac w gruzach zwalonej sciany? -Columbar wie, ze tu zagladamy... - zasugerowal Avila. -Przykro mi o tym mowic, ale brat Columbar zmarl dzis w nocy - przerwal mu Commodius. - Odszedl do Boga we snie, z glowa wcisnieta w poduszke. -Nie wierze ci - stwierdzil bez wiekszego przekonania Avila. -Nie ma znaczenia, w co chcesz wierzyc, bracie. I tak jestes juz padlina. -Smialo. - Avila odstawil lampe. - Dalej, Commodiusie, zobaczymy, czy wystarczy ci odwagi i sily, zeby zabic nas obu. Commodius usmiechnal sie od ucha do ucha, odslaniajac chyba wszystkie posiadane zeby. -Sil mi nie braknie, zapewniam cie. - Motyka z brzekiem spadla na podloge. - Swiat jest dziwny - ciagnal Commodius. Jego glos sie zmienil, brzmial teraz tak, jakby dobiegal z wnetrza szklanej rury. - Pod bozym niebem zyja istoty, o jakich ci sie nawet nie snilo, Albrecu. Moglem dac ci wiedze; moglem zaspokoic twoj nienasycony apetyt, odpowiedziec na wszystkie pytania, jakie przyszlyby ci do glowy. Twoja strata. A co do ciebie, Avilo... Slodki Avilo, moglem miec z ciebie pocieche, a przy okazji awansowac cie w szeregach inicjantow. Coz, los zrzadzil inaczej. Patrzcie, dzieci, albowiem zaraz dostapicie prawdziwego objawienia... Commodius zniknal. Inicjancki habit opadl na ziemie. Zamiast bibliotekarza przed mnichami stal olbrzymi, mroczny jak cien wilkolak. -Pojednajcie sie ze Stworca - powiedzial. - Pokaze wam prawdziwa twarz Boga. I skoczyl. Odepchniety na bok Albrec upadl na twarz, Avila zas uchylil sie i wyciagnal reke po motyke. Wilkolak byl szybszy: zlapal Avile w pol kroku. Pazury rozdarly habit. Wystarczyl jeden ruch poteznych lap, by mlody inicjant przelecial przez jaskinie i z ohydnym plasnieciem uderzyl o sciane. Wilkolak zasmial sie i odwrocil do Albreca. -To nie potrwa dlugo, moj maly przyjacielu. Moj niezmordowany molu ksiazkowy. Zlapal Albreca za szyje i podniosl go jak szmaciana lalke. Otworzyl pysk. Cuchnacy oddech owional twarz mnicha. Avila rzucil sie na potwora od tylu. Jego twarz przypominala krwawa maske. Cos mignelo metalicznie w jego dloni. Uderzyl wilkolaka w plecy, ale nie zdolal przebic gestego futra. Stwor wypuscil z lap antylianina i okrecil sie na piecie. Polprzytomny Albrec patrzyl, jak Commodius kolejny raz ciska Avila przez cala jaskinie. Jego wlasna lampka stlukla sie i zgasla i tylko stojaca na podlodze lampa Avili oswietlala pomieszczenie, upodabniajac walczacych do prawdziwych tytanow. Cos blysnelo w stercie gruzu na posadzce. Albrec przeczolgal sie do tego miejsca i zacisnal dlon na sztylecie z pentagramem. Uslyszal ostami krzyk Avili, rozpaczliwy i nienawistny, i w tej samej chwili skoczyl z tylu na potwora. Wilkolak wyprostowal sie i siegnal lapami do tylu. Pazury rozoraly Albrecowi szyje z boku, ale mnich nie czul juz ani bolu, ani strachu. Przepelniala go wsciekla determinacja. Pchnal z calej sily: sztylet przebil miesnie, zgrzytnal na kregoslupie i po rekojesc wszedl w cielsko bestii. Wilkolak targnal lbem w tyl i uderzyl mnicha w glowe. Krwistoczerwone swiatlo eksplodowalo Albrecowi pod czaszka. Puscil sztylet i upadl bezwladnie jak odcieta od sznurkow marionetka. Z gardla potwora dobyl sie dziwny, gulgoczacy jek i zamiast niego znow pojawil sie Commodius: mniejszy, nagi, zdziwiony, ze sterczaca z plecow rekojescia sztyletu. Glowny bibliotekarz spojrzal na swojego pomocnika, z niedowierzaniem pokrecil glowa i zwalil sie na niego calym swoim martwym ciezarem. Albrecowi zabraklo tchu w piersi. Stracil przytomnosc. OSIEMNASCIE Zadymka uderzyla w nich, kiedy podchodzili na siodlo miedzy dwoma szczytami. Przelecz zniknela w tumanach sniegu, biel otulila cala okolice. Wydawalo sie, ze patrza na swiat przez zaparowana szybe.Musieli sie zatrzymac. Zapanowalo male zamieszanie, kiedy walczac z wichura, probowali rozbic prymitywne plocienne namioty. Sine, obolale dlonie dretwialy i puchly, gdy zamarzala w nich krew, lod zmrozonych oddechow trzeszczal w nozdrzach i wrastal w brody, ale w koncu Abeleyn i niedobitki jego strazy przybocznej znalezli tymczasowe schronienie przed zawieja. Slabo napiete plotno lopotalo ogluszajaco. Najlepsi specjalisci od krzesania ognia bezskutecznie probowali zapalic zawilgocone wiazki chrustu, przyniesione specjalnie z nizszych, zalesionych terenow. W marszu przez Hebros towarzyszyla krolowi doslownie garstka zolnierzy. W wioskach na pogorzu zostawili marynarzy oraz rannych i oslabionych gwardzistow, przydzieliwszy im uprzednio solidna eskorte, zdrowa i bitna. Mieszkancy tych okolic byli wprawdzie Hebrionczykami, ale slyneli z chciwosci i zacieklosci i nie mozna im bylo spokojnie powierzyc bezbronnych ludzi. I tak oto Abeleyn wszedl w gory z niespelna piecioma dziesiatkami zolnierzy. Pokonywal droge pieszo, tak jak oni, konia oddal bowiem lady Jemilli, a tuzin zarekwirowanych we wsiach mulow objuczyli drewnem opalowym i skromnymi zapasami, jakie zdolali uzyskac od zawzietych wiesniakow. Wyruszyli przed osmioma dniami. Byl jedenasty dzien forgista, najciemniejszego miesiaca roku. Od Abrusio dzielilo ich jeszcze szescdziesiat mil. * Lady Jemilla otulila sie futrem i wyslala ostatnia sluzaca po cos do jedzenia.-Tylko nie waz mi sie przynosic tej przekletej solonej wieprzowiny, bo kaze cie obedrzec ze skory. Byla przemarznieta, chociaz miala najlepszy namiot, a przy wejsciu plonelo ognisko. Zaczynala zalowac, ze uparla sie, by towarzyszyc Abeleynowi w drodze do Abrusio, ale bala sie rozlaki. Zastanawiala sie teraz, co czeka ich w miescie rzadzonym przez szlachte i Rycerzy-Bojownikow. Miala byc matka dziecka Abeleyna - tak w kazdym razie brzmiala oficjalna wersja. Jezeli krol nie odzyska wladzy, jej los zostanie przesadzony; nowi panowie Hebrionu nie beda mogli zostawic krolewskiego bekarta przy zyciu. Nosila w lonie wyrok smierci na sama siebie. Jezeli mu sie nie uda. W ogole sie do niej nie odzywal! Co on sobie wyobrazal? Mial ja za glupiutka kurtyzane, z ktora poza sypialnia nie warto sie zadawac? Probowala wyciagnac z niego jakies informacje, ale zamknal sie w sobie jak ostryga. Wszyscy wiedzieli, ze drapiezne ptaszysko o wystrzepionych piorach, ktore regularnie odwiedza krola, jest chowancem Golophina. Czarodziej na biezaco informowal Abeleyna o sytuacji w stolicy. Wlasnie, jak wygladala ta sytuacja? Abeleyn potrafil byc jak dziecko, zwlaszcza w sprawach seksu, ale nigdy nie wiedziala, kiedy nagle spojrzy na nia wyniosle, jakby oczekiwal przeprosin nie wiadomo za co. W takich chwilach krol-mezczyzna bral w nim gore nad chlopcem i Jemilla zaczynala sie go bac, chociaz uzywala calego swojego kunsztu, zeby to przed nim ukryc. Swiadomosc, ze obawia sie go mocniej przycisnac, byla upokarzajaca. O zamiarach Abeleyna wiedziala nie wiecej niz pierwszy lepszy z jego zolnierzy. Za watlymi scianami namiotu srozyla sie sniezyca, a Jemilla zlapala sie na tym, ze mysli o Richardzie Hawkwoodzie, marynarzu i kochanku, ktory tak dawno - zdawaloby sie - odplynal na zachod. Gdzie teraz byl? Zeglowal po morzu czy juz spoczywal na jego dnie? Czy myslal o niej, kiedy spacerowal po pokladzie rufowym? Albo kiedy stawial czolo niebezpieczenstwom w obcych krajach? Nosila jego dziecko. Jego syna. Bylby zachwycony, gdyby sie dowiedzial, ze jego rod przetrwa. Da mu cos, czego ta rozmamlana suka, jego zona, nigdy nie umiala mu dac. Tylko ze Jemilla wiazala z dzieckiem znacznie powazniejsze nadzieje: nie bedzie zwyklym potomkiem zeglarza, lecz dziedzicem tronu. A ona pewnego dnia zostanie matka krola. Jezeli Abeleyn odzyska tron. Jezeli uda sie pokrzyzowac plany jego malzenstwa z astaracka ksiezniczka. Jezeli. W samotnosci snula dalsze plany, knula spiski, planowala przyszlosc. Na dworze szalala zamiec. Snieg coraz grubszym kozuchem zasypywal przelecze Hebrosu. * Przez cale dwa dni krol z orszakiem kulili sie namiotach i czekali na koniec sniezycy. W koncu wiatr ucichl, snieg przestal padac i ludzie wynurzyli sie z na wpol zasypanych namiotow. Swiat zmienil sie nie do poznania: biel klula w oczy, zaspy siegaly mulom powyzej lbow, ozdobione snieznymi pioropuszami szczyty gor lsnily oslepiajaco na tle kobaltowoblekitnego nieba.Z mozolem ruszyli w dalsza droge. Najsilniejsi szli przodem, torujac droge slabszym; brneli w glebokim sniegu i przebijali sie przez zaspy. Dwa dni, pogodne i mrozne, uplynely im na takim marszu. W gwiazdziste noce stracili cztery muly, ktore padly z zimna. Jednego zolnierza znaleziono rankiem na warcie skulonego, sztywnego i kruchego jak szklo. Arkebuz przymarzl mu do reki, a oczy zmienily sie w matowe, slepe okna wiodace w nicosc. Pokonali jednak przelecz: gory zostawaly w tyle, teren zaczynal opadac, dolina zlagodniala i rozpostarla sie szeroko. Przeszli na druga strone grani Hebrosu, ktory niczym masywny kregoslup przecinal hebrionskie ziemie, i szybko zblizali sie do zamieszkanych terenow - szlacheckich posiadlosci z winnicami, gajami oliwnymi, sadami i pastwiskami. Otwieral sie przed nimi lagodny, goscinny kraj, ktorego mieszkancy z radoscia powitaja powrot prawowitego wladcy. Przynajmniej taka Abeleyn mial nadzieje. Rozbili ostatni oboz w gorach i wzieli sie za gotowanie miesa padlych mulow. Takze i tu nie brakowalo sniegu, ale na tej wysokosci dywan bialego puchu byl cienki, jakby przetarty, a pod nim razno rosla gesta, brunatna trawa. Muly mialy uzywanie. Abeleyn wdrapal sie na pobliska skale i spojrzal z gory na oboz, ktory bardziej przypominal biwak grupy wygnancow niz krolewskie obozowisko. Dluga chwile siedzial na kamieniu, smagany zimnym wiatrem, i w gasnacym swietle dnia wodzil wzrokiem po swoim nadmorskim panstwie. Swiatla lezacych na pogorzu farm migotaly jak malenkie gwiazdki na umeczonej ziemi. Zalopotaly skrzydla. Ptak Golophina wyladowal nieopodal i zaczal gladzic dziobem postrzepione piora, bezskutecznie probujac nadac im pozory elegancji. Gdyby byl zwyczajnym ptakiem, nie zalecialby daleko w takim stanie; to dweomer dawal mu sile, ktorej potrzebowal do wypelniania polecen swojego pana. -Co slychac, przyjacielu? - zagadnal Abeleyn. -Duzo sie dzieje, moj panie, bardzo duzo. Sastro di Carrera dobil targu z prezbiterem Quirionem. Mowi sie, ze zostanie nastepnym krolem Hebrionu. Abeleyn gwizdnal przez zeby. W znoszonym stroju podroznym moglby uchodzic za mlodego pasterza, ktory na skalistym pogorzu szuka zgubionego stadka koz, gdyby nie zatroskane spojrzenie, cienie pod oczami i coraz bardziej wyraziste bruzdy, biegnace z bokow nosa do kacikow ust. Ostatnio coraz czesciej bywal nachmurzony i ponury. -A Rovero? Mercado? Co z nimi? -Zgodnie z rozkazem pobudowali barykady i odcieli zachodnia czesc Dolnego Miasta od reszty Abrusio. Scieraja sie czasem z Rycerzami-Bojownikami, ale na razie nikt nikomu nie wypowiedzial regularnej wojny. Mercado odseparowal nielojalnych zolnierzy od reszty, ale, niestety, nie udalo sie aresztowac Freissa. Uprzedzil nas i dolaczyl do swoich tercios. -Niewazne - burknal Abeleyn. - I tak ma niewielu ludzi. -Za to do miasta sciaga coraz wiecej wojska, moj panie. Bedzie z tysiac chlopa. Nosza mundury Carrerow. -Wasale Sastro. Podejrzewam, ze zebranie ich bylo cena, jaka musial zaplacic za tron. Czy ktos oficjalnie wypowiadal sie o jego aspiracjach? -Nie, chlopcze, to tylko dworskie plotki. Sequerowie sa wsciekli, stary Astolvo ledwo jest w stanie utrzymac mlodych na wodzy. Jesli nie liczyc Hibrusydow, on jest nastepny w kolejce do tronu, ale nie wyrywa sie, zeby na nim zasiasc. Podobno Sastro obsypuje miasto zlotem jak mloda pare ryzem. -Kupi sobie tron. Co i tak nie ma wielkiego znaczenia, bo jako krol polozy lape na skarbcu. Co slychac w moich lennach? -Spokoj. Twoi wasale i krewni boja sie wychylic nosa. Rycerze-Bojownicy i zolnierze innych moznych rodow maja na nich oko. Wystarczy byle pretekst, zeby wycieli ich w pien. W ostatnich czasach rod Hibrusydow bardzo sie skurczyl: Abeleyn mial dwie niemlode juz ciotki i starenkiego wuja. Wszyscy troje porzucili dworskie intrygi, trzymali sie z dala od stolicy i wiedli spokojny zywot w rozleglych krolewskich majatkach na polnoc od Abrusio. -Nie mieszajmy ich do tego. Nie sa nam potrzebni. Wracaj, Golophinie. Powiedz Rovero i Mercado, ze jesli Bog da, za cztery dni podejde pod miasto. Chce, zeby dziesiec mil od Szlakow Zewnetrznych czekal na mnie statek. Jest tam taka mala zatoczka: Laguna Pendero. Wejde na poklad i otwarcie, nie kryjac sie, wplyniemy do Abrusio. To da ludziom do myslenia. -Zwykli mieszkancy sa ci przychylni. Tylko arystokracja chcialaby ujrzec twoja glowe zatknieta na pike. -Tym lepiej - odparl ponuro krol. - Lec juz. Dopilnuj, zeby moja prosba zostala spelniona. Bialozor poderwal sie w powietrze i z wysilkiem zaczal pracowac skrzydlami. Zgubil pare pior. -Do zobaczenia, krolu - odezwal sie jeszcze raz glosem Golophina. - Nastepnym razem spotkamy sie w porcie, w twojej stolicy. Z mozolem wzbil sie ponad wzgorza i wkrotce zniknal na tle rozgwiezdzonego nieba. * Rozlozyli sie spokojnie na noc, zadowoleni, ze najgorsze mrozy i sniegi maja juz za soba. Abeleyn zawinal sie w sztormiak i drzemal przy ognisku. Nie mial ochoty dzielic dzis namiotu z Jemilla. Zdrowiej bedzie przespac sie pod golym niebem, przy ogniu, ktory budzi pomaranczowe cienie pod ciezkimi powiekami.Nie dane mu bylo dlugo pospac. Sadzac z polozenia Kosy, bylo krotko po polnocy, kiedy sierzant Orsini potrzasnal go za ramie. -Prosze o wybaczenie, ale Wasza Wysokosc chyba powinien to zobaczyc. Abeleyn zamrugal, zmarszczyl brwi i dal sie wyprowadzic poza oboz, do skaly, na ktorej wczesniej siedzial. Orsini roztropnie wystawil na niej wartownika, majacego z gory dobry widok na cala okolice. Zolnierz zasalutowal i chuchnal w zgrabiale dlonie. -No i co? - spytal lekko poirytowany Abeleyn. Orsini wskazal horyzont na poludniowym zachodzie. -Tam, panie. Co to moze byc? Pograzony w mroku swiat spal spokojnie pod bezkresna gwiezdna czasza, ale jej krawedz lsnila delikatna poswiata. Wygladalo to jak spozniony zachod slonca: niebo zarzylo sie, chmury byly krwiscie podswietlone, cwierc widnokregu palalo delikatna czerwienia. -Co to moze byc? - powtorzyl Orsini. Abeleyn jeszcze przez chwile wpatrywal sie w odlegla lune, a potem przetarl oczy, jakby probowal zapomniec o dreczacym go koszmarze. -Abrusio plonie - odparl. * Drugi kraniec Normannii, za poteznym Malvennorem i wynioslymi Gorami Cymbryckimi. Wybrzeze Morza Kardianskiego. Torunn, stolica krola Lofantyra.Switalo. Slonce, ktore dopiero po kilku godzinach mialo rozswietlic hebrionskie brzegi, tutaj wspielo sie juz ponad dachy domow. Bazary budzily sie do zycia, na ulicach panowal poranny ruch, tloczyly sie wozy i wozki, ktorymi wiesniacy zwozili swoje towary na sprzedaz; stada owiec i bydla przepedzano do zagrod u podnoza zachodniego muru. Na polnoc od miasta mgla otulala oboz uchodzcow, ktorego smrod roznosil sie po calej rowninie jak wysypka. Zolnierze pilnowali polnocnej bramy, sprawdzajac kazdego przybysza, ktory chcial wejsc do miasta. W ostatnich tygodniach zamozni niegdys mieszkancy Aekiru nauczyli sie zyc z zebractwa i bandyckich napadow, totez nie wszystkich wpuszczano do Torunnu. Oplacone przez krola konwoje wyladowanych zywnoscia wozow czekaly na chwile, kiedy trafia do najbardziej potrzebujacych, ale targana wojna Torunna niewiele miala do zaoferowania uchodzcom. * Dzien zle sie zaczal dla Corfe'a. Szedl teraz z chorazym Ebro korytarzami torunnanskiego arsenalu. Jego ludzie tloczyli sie jak sledzie w beczce w niechetnie przydzielonym im kawalku koszar. Staraniem Ebro wydano im jedzenie i ubrania z miejskich magazynow, ale na razie nie zanosilo sie na to, zeby mieli dostac choc jeden miecz, arkebuz albo kawalek pancerza. A wieczorem jedna z dam dworu przekazala Corfe'owi wiadomosc od krolowej wdowy.Zrobilam, co moglam, brzmiala tresc bileciku. Teraz wszystko jest w twoich rekach. Byl zdany tylko na siebie. Poprosil o przydzielenie mu dodatkowych oficerow; we dwoch z Ebro nie byli w stanie skutecznie dowodzic piecioma setkami ludzi. Juz trzykrotnie kazal chorazemu zglaszac oficjalne zapotrzebowanie na bron i zbroje - bez skutku. Ale najgorzej brzmiala plotka, ktora rozniosla sie z rana po garnizonie: mowilo sie, ze Lofantyr zamierza wydzielic z regularnej armii dwadziescia tercios i poslac je na poludnie, by zdlawily bunt tamtejszej szlachty. A przeciez to mialo byc zadanie oddzialu Corfe'a. Wygladalo na to, ze zdaniem krola protegowany krolowej wdowy moze sie co najwyzej skompromitowac. Kiedy zabebnil piescia do drzwi biura kwatermistrza, mial na sobie stary mundur z Aekiru. Siedziba intendentury Trzeciej Torunnanskiej Armii Polowej miescila sie w nadrzecznych magazynach we wschodniej czesci miasta. Znajdowalo sie w nich doslownie wszystko, czego potrzeba do wyposazenia wojska - od butow, przez pasy, beczki, az po kola do wozow, ale oddzial Corfe'a nie dostal na razie nic. I pulkownik chcial sie dowiedziec dlaczego. Glownym kwatermistrzem byl pulkownik Passifal, siwobrody weteran z drewnianym kolkiem zamiast nogi, ktora stracil nad Ostianem w walce z Merdukami, kiedy Corfe'a jeszcze nie bylo na swiecie. Jego biuro bylo urzadzone po spartansku, niczym klasztorna cela. Papiery lezaly na biurku w rownych stosach: zamowienia, protokoly z inspekcji, remanenty. Zlozona hierarchie obiegu dokumentow torunnanska armia przejela od swojego dawnego wroga - Fimbrii. -Czego? - warknal Passifal. Wlasnie cos pisal i nawet nie uniosl glowy znad papierow. -Jakis czas temu zglosilem zapotrzebowanie na piecset polpancerzy, piecset arkebuzow, piecset szabli i reszte sprzetu, a teraz chcialbym sie dowiedziec, dlaczego nic nie dostalem - wyjasnil Corfe. Passifal przestal pisac. Spojrzal na goscia. -Pulkownik Corfe Cear-Inaf, jak mniemam? Corfe skinal glowa. -Nic na to nie poradze, synu. Na razie obowiazuja mnie scisle rozkazy: moge wydawac sprzet tylko regularnym torunnanskim oddzialom. Wiesz przeciez, ze Martellus dopomina sie o zaopatrzenie walu. Ta dzicz, ktora ci krol przydzielil, to - oficjalnie - oddzialy milicji pomocniczej, co oznacza, ze armia Torunny nie odpowiada za ich wyposazenie. I tak naciagnalem przepisy, wydajac wam mundury i znajdujac kat w koszarach. Nie zawracaj mi wiecej glowy. Corfe oparl sie piesciami o skraj biurka i pochylil nad Passifalem. -Jak zatem mam wyposazyc moich ludzi, pulkowniku? Kwatermistrz wzruszyl ramionami. -Oddzialy pomocnicze wyposaza zwykle ten, kto je wystawil. Jestes bogaty? Corfe parsknal smiechem. -Wszystko, co posiadam, mam teraz na sobie. Passifal zmierzyl go wzrokiem. -Te rozdarcia to jeszcze z Aekiru, prawda? Tak slyszalem. -I z Walu Ormanna. -Nawachales sie prochu... - Passifal podrapal sie po brodzie i machnal zirytowany reka. - Siadajze, na Boga, nie zgrywaj takiego wazniaka. Corfe przysunal sobie krzeslo. Ebro, ktory stal przy drzwiach, nie ruszyl sie z miejsca. -Podobno krol sobie z ciebie zazartowal. - Passifal usmiechnal sie. - To mu sie zdarza. Starucha probuje go przydusic, wiec czasem bryka. -Krolowa wdowa... -Tak, o niej mowie. Kiedys byla piekna kobieta. No, prawde mowiac, dalej jest niczego sobie. Ponoc to czarna magia daje jej mlodosc. W kazdym razie Lofantyr ma dosc sluchania, w ktory nocnik szczac i kiedy. Szykuje ekspedycje karna, ktora zaprowadzi porzadek na poludniu, taka z prawdziwego zdarzenia: piechota, kawaleria, artyleria... Ale najpierw posle tam ciebie. Chce udowodnic matce, ze nie powinna mu narzucac swoich faworytow. -Domyslalem sie tego - przyznal Corfe. Staral sie zachowac spokoj, ale odruchowo zacisnal piesci. -No wlasnie. Nie moge wydac ci z magazynu nawet zlamanego guzika. Takie mam rozkazy. Dzikusy, ktorymi dowodzisz, beda musialy walczyc pazurami i zebami. Przykro mi, pulkowniku, ale tak to wyglada. -Dziekuje za wyjasnienia - odparl bezbarwnym tonem Corfe. Wstal z krzesla. -Nie tak szybko! - Passifal zlapal go za rekaw. - Dokad ci tak spieszno? Slyszalem, ze sluzyles pod Mogenem. -Owszem. -To tak jak ja. Bylem kawalerzysta w jednej z jego lotnych brygad w czasach, kiedy sami szukalismy Merdukow, zamiast czekac, az podejda pod mury naszych miast. -Ja tez bylem kawalerzysta. - Corfe troche sie rozluznil. - Ale kiedy zaczelo sie oblezenie, jazda przestala byc w Aekirze potrzebna. -Tak, tak, w rzeczy samej... Stary Mogen zawsze powtarzal, ze kawaleria to narzedzie dzentelmena, a artyleria jest dobra dla mechanikow. Uwielbialismy tego zgryzliwego drania! Byl naszym najlepszym dowodca... - Passifal otaksowal Corfe'a wzrokiem. - Wiem, skad wziac bron dla twoich ludzi. -Skad? Passifal wstal. -Chodzcie. - Drewniana proteza zadudnila glucho o deski podlogi, kiedy wyszedl zza biurka i wybral pek kluczy sposrod setek podobnych pekow wiszacych na jednej ze scian. - Nie spodoba sie wam to. Sam nie wiem, czy dobrze robie, ale wasi podwladni to barbarzyncy. Nie sadze, zeby mieli cos przeciwko temu. Poza tym na razie sprzet sie marnuje i technicznie rzecz biorac, nie nalezy do zapasow regularnego wojska... Zbaranieli Corfe i Ebro wyszli za nim z biura. * Ta czesc arsenalu najbardziej przypominala znajdujacy sie w centrum Torunny bazar. Wszedzie staly wozy, wozki i lawety, jedne towary znikaly w magazynach, inne z nich wynoszono, zaprzezone do armat woly przeciagaly je z miejsca na miejsce, zewszad dobiegalo skrzypienie lin, zgrzyt wielokrazkow i okrzyki pracujacych ludzi. Ze stojacych przy nabrzezu trzech nefow wyladowywano proch i zelazo. Obok zacumowal smukly statek kurierski, z pewnoscia przywozacy wiesci ze wschodu.Passifal zaprowadzil ich do budynku stojacego w glebi ladu, z dala od portowego zgielku. Magazyn byl stary, zbudowany z kamienia i pozbawiony okien. Wygladal na zapomniany i dawno nie uzywany. Kwatermistrz przekrecil klucz w zgrzytajacym zamku i barkiem pchnal drzwi. Steknal z wysilku. -Trzymajcie sie blisko mnie - poradzil. - W srodku jest ciemno jak w tylku wiedzmy. Zapale swiatlo. Szczeknelo krzesiwo i juz po chwili Passifal dmuchal na zarzacy sie knot lampy oliwnej. Kiedy pojawil sie plomyk, zatrzasnal szklana oslonke i uniosl lampe wyzej. -Co, u licha... - mruknal Corfe. Magazyn byl bardzo dlugi - swiatlo nie siegalo jego konca - i wypelniony po brzegi. Wszedzie lezaly elementy zbroi, w niektorych miejscach spietrzone tak wysoko, ze niemal muskaly krokwie: helmy i zaslony, rekawice, napiersniki i napleczniki, kolczugi i zarekawia - wszystko rdzewiejace, osnute pajeczyna, powgniatane i podziurawione kulami. Wsrod pancerzy walala sie bron: bulaty, tulwary, lance ze sprochnialymi drzewcami i resztkami jedwabnych proporcow. Torunnanskie wojsko nie uzywalo takiej broni; prawde mowiac, nie uzywala jej zadna zachodnia armia. Corfe schylil sie po helm, obrocil go w rekach, zdmuchnal z niego kurz: byl dosc wysoki, mial rozlozysty nakarczek i dlugie policzki. Takie helmy nosili ferinai, elitarni kirasjerzy Merdukow. -To merduckie pancerze - stwierdzil. - Skad sie tu wziely? -Trofea wojenne. Leza tu od szescdziesieciu lat, odkad odparlismy najazd ostrabarskich Merdukow, ktorzy wczesniej zajeli Ostiber. Pobil ich Gallican z Rone. Powinienes go kojarzyc, jesli znasz troche historie. Byl dobrym generalem. Starl sie z Merdukami, kiedy podchodzili pod przelecze Thurianu, i wyslal dwadziescia tysiecy pogan o czarnych sercach na spotkanie z tym ich wspanialym prorokiem. W Torunnie krol urzadzil na jego czesc triumfalny marsz: byla defilada, przemarsz jencow i tak dalej. Gallican przyslal tysiac kompletnych pancerzy, zeby uswietnic te okazje. A kiedy uroczystosci sie skonczyly, zbroje trafily tutaj i wszyscy o nich zapomnieli. I tak sobie tu leza. Chcialem sie ich pozbyc, bo brakuje nam miejsca w magazynach... Corfe wypuscil helm z rak. -Mam przebrac moich ludzi za Merdukow? -Mysle, ze nie masz wielkiego wyboru, synu. To wszystko, co moge dla ciebie zrobic. W calym miescie nie znajdziesz lepszej oferty. Chyba ze namowisz krolowa wdowe, aby wylozyla stosowna sumke. Corfe pokrecil glowa. Myslal intensywnie. -To dyshonor, pulkowniku, przebierac sie za pogan - wtracil z zapalem Ebro. - Powinien pan zrezygnowac z dowodzenia. O to im wlasnie chodzi. -Wy tez tego chcecie, chorazy? - spytal Corfe, stojac do niego tylem. -Pulkowniku, ja... -Wezmiemy je - powiedzial Corfe do Passifala. - Ale nie mozemy ich tak po prostu wlozyc, bo ludzie wezma nas za wrogow. Nie znajdzie sie u was troche farby, pulkowniku? -Farby? - powtorzyl zdumiony Passifal. - Znajdzie sie, znajdzie. Mam cale tony farby, ale po co wam ona? Corfe podniosl odrzucony helm. -Pomalujemy pancerze, zeby odroznic sie od pogan. Na czerwono. Jezeli dobierzemy ladny odcien, krew nie bedzie ich szpecic. Tak, tak wlasnie zrobimy. - Usmiechnal sie, choc wcale nie bylo mu wesolo. - Nie mam taboru, wiec za godzine sprowadze tu ludzi, zeby sami pobrali sprzet. Czy daloby sie do tego czasu zalatwic farbe, pulkowniku? -Czemu nie? - Passifal wygladal jak uczniak, ktorego dopuszczono do tajemnicy niewiarygodnego psikusa. - Farba bedzie tu na was czekac. Chcialbym zobaczyc panskich pieciuset dzikusow, pulkowniku, w zachlapanych na czerwono merduckich pancerzach. -Zobaczy pan, i to nie tylko dzikusow. - Na twarzy Corfe'a znow pojawil sie niewesoly usmiech. - Chorazy Ebro i ja rowniez wlozymy te zbroje. -Mamy przeciez wlasne - zaprotestowal Ebro. - Nie ma potrzeby... -Bedziemy sie ubierac tak samo jak nasi ludzie - przerwal mu Corfe. - Wymysle jeszcze dla nas jakas choragiew, bo nie sadze, zeby pozwolono nam sluzyc pod torunnanskim sztandarem. A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak udac sie na spotkanie sztabu generalnego i odebrac rozkazy. Majac je w reku, zaczniemy planowac kampanie. -Nie mamy wozow - zaoponowal slabo Ebro. - Ani nawet mulow. Corfe usmiechnal sie do niego. Nagle wrocil mu dobry humor. -Zapominacie, chorazy, ze w naszym oddziale sluza barbarzyncy z gorskich plemion. Po co im tabor z zapasami? Umieja sie wyzywic tym, co im ziemia daje. Tylko niech Bog ma te ziemie w opiece. Passifal spojrzal na niego w taki sposob, jakby rozpoznal starego znajomego. -Widze, ze chcesz podjac rzucona przez krola rekawice, pulkowniku. -Jesli tylko zdolam, odrzuce mu ja prosto w twarz. DZIEWIETNASCIE -Miasto w ogniu... Co za piekny widok.Sastro di Carrera stal oparty o zelazna balustrade balkonu w palacu krolewskim. Abrusio rozposcieralo sie w dole morzem dachow, ktore konczylo sie dopiero dwie mile dalej labiryntem magazynow i dokow i siegajacym w glab oceanu lasem masztow. W miescie panowal polmrok - nie dlatego jednak, ze krotki zimowy dzien mial sie ku koncowi, ale z powodu klebow dymu, ktore przeslonily slonce. Luna pozaru oswietlala twarz Sastro slaba poswiata. Ryk plomieni docieral na balkon jak odlegly grzmot, pomruk dawno wygnanych bogow. -Niech nam Bog wybaczy - powiedzial prezbiter Quirion. Nakreslil na piersi Znak Swietego. W przeciwienstwie do Sastro, odzianego w czyste, skrojone na miare szaty, Quirion mial na sobie usmolony pancerz. Niedawno wrocil ze srozacego sie w dole piekla, w ktorym ludzie walczyli i umierali tysiacami. Okrzyki bolu ginely we wscieklym huku ognia i loskocie arkebuzowych salw. -"Tak oto pieklo nastanie na ziemi" - ciagnal prezbiter. - "Knowania skapcow utona w popiele. Bestia podepcze zgliszcza ich snow". -Co to za bzdury? -To cytat ze starego tekstu, ktory opisuje koniec naszego swiata i poczatek nowego. -Koniec swiata Hibrusydow, z pewnoscia - przytaknal z zadowoleniem Sastro. - Pomysl o doskonalych terenach pod zabudowe, ktore ogien dla nas oczysci. Beda warte fortune. Quirion spojrzal na niego z nieskrywana pogarda. -Jeszcze nie jest pan krolem, lordzie Carrera. -Ale bede. Nic nas juz teraz nie powstrzyma, prezbiterze. Niedlugo Abrusio bedzie nasze. -O ile cos z niego zostanie. -Zostana najwazniejsze czesci. - Sastro usmiechnal sie. - Taki wiatr to prawdziwe blogoslawienstwo. Niesie pozar ku morzu. W ogniu smaza sie heretycy, zdrajcy i zbuntowana holota z Dolnego Miasta, ktore smialo sie nam sprzeciwic. Widze w tym palec bozy, Quirionie. Chyba sie ze mna zgodzisz? -Nie lubie wyreczac sie Bogiem. Pomysl, ze Stworca wszechswiata mialby akurat na mnie zwracac jakas szczegolna uwage, zalatuje mi pycha. Staram sie tylko wprowadzac w czyn to, co wydaje mi sie zgodne z Jego boska wola. W tym konkretnym wypadku potrzebowalem dwustu beczek smoly, zeby podpalic Dolne Miasto. -Wy, Rycerze-Bojownicy, jestescie w swej wierze pragmatyczni az do bolu. Sastro zaslonil usta perfumowana chusteczka. -Takie sa wymogi naszej sluzby. Di Carrera schowal chusteczke w glebi bialego jak snieg rekawa. -Jakie wiesci z pola bitwy, moj pragmatyczny prezbiterze? Quirion przejechal dlonia po krotko przycietych wlosach. -Walki sa ciezkie. Panscy ludzie staja calkiem dzielnie, odkad wzmocnilem ich tercios moimi Rycerzami. Rzecz jasna, hebrionscy zawodowi zolnierze sa od nich lepsi, ale musza sie uzerac z ludzmi Freissa, ktorzy nekaja ich tyly. Freiss ma trzystu, moze czterystu arkebuznikow w zachodniej odnodze Dolnego Miasta, tuz obok arsenalu. Mercado odcial ich od reszty Abrusio, ale potrzebowal do tego blisko tysiaca zolnierzy. -Co z marynarka? Dzis rano na Wewnetrznych Szlakach panowal spory ruch. -Musieli wyprowadzic statki z dokow. W tej chwili ogien dotarl juz do nabrzezy. Po poludniu probowali ostrzeliwac palac, ale ich dziala nie niosa tak daleko. W poprzek wejscia do Wielkiego Portu przerzucilismy plywajaca zapore. Strzega jej forty na falochronach, wiec okrety nie podejda na zasieg strzalu do Gornego Miasta. Abrusio jest tak zbudowane, zeby dalo sie go bronic przed atakiem z ladu i morza. Teraz dziala to na nasza korzysc. A podczas walk w miescie przewaga liczebna wroga nie jest tak oczywista, jak by to bylo w odslonietym terenie. -Dokad doszedl ogien? -Do Krolewskich Nabrzezy w Szlakach Wewnetrznych. Lize mury arsenalu. Mercado musial oddelegowac trzy tysiace ludzi do gaszenia pozarow, dalszy tuzin tercios nadzoruje ewakuacje Dolnego Miasta. General jest bezradny, jak byk, ktoremu podcieto sciegna. -Chwali mu sie, ze tak dba o maluczkich, ale ta troska go zgubi. -Ci maluczcy walcza przeciwko nam ramie w ramie z zolnierzami z garnizonu, lordzie Carrera. Mieszkancy Gornego Miasta zachowali neutralnosc, ale osobiscie nie pokladalbym wielkiej wiary w arystokratach. -Ustawia sie tak, jak wiatr zawieje. Jak zwykle. W calym Hebrionie nie ma w tej chwili zadnego znaczacego rodu szlacheckiego, ktory osmielilby sie nam sprzeciwic. Nawet Sequerowie sie na to nie powaza. Cech Kupcow tez nam sprzyja. Zaczynam sie uczyc, ze zloto jest wspanialym pocieszycielem. Podobnie jak przyszle krolewskie przywileje. -W rzeczy samej... Huk plomieni laczyl sie z wystrzalami arkebuzow w rozpaczliwym lamencie. Slyszac go z oddali, mozna by pomyslec, ze to trawione ogniem Abrusio szlocha z bolu. Pierwszy raz od dwudziestu lat wojna na taka skale zawitala do krajow lezacych na zachod od Gory Cymbryckich. Teraz jednak wewnetrzne spory i utarczki na tle religijnym na dobre rozdarly Piec Krolestw. To byla prawdziwa wojna domowa, chociaz nikt jeszcze jej tak nie nazywal. Chodzily sluchy, ze Astarac zamierza pojsc w slady Hebrionu: tamtejsi arystokraci chcieli ponoc obalic krola Marka i osadzic na tronie swojego czlowieka, zatwierdzonego, rzecz jasna, przez zakon inicjantow i Rycerzy-Bojownikow. Torunna, zagrozona natarciem hordy Merdukow, ktore chwilowo udalo sie powstrzymac przy Wale Ormanna, borykala sie z wlasnymi problemami: na poludniu kraju wybuchlo powstanie. Krol Almarku umieral, moze nawet juz byl martwy, a nosil sie ponoc z zamiarem zapisania w testamencie korony Kosciolowi. Quirion westchnal. W glebi serca byl czlowiekiem poboznym i ogromnie konserwatywnym. Nie watpil w slusznosc poczynan Kosciola, ktory mial pelne prawo tropic herezje i tepic ja w zarodku - nawet jesli legla sie w krolewskich palacach - lecz nie byl zachwycony, kiedy ktos probowal wywracac do gory nogami ustalony porzadek rzeczy. Na przyklad taki Sastro... Anarchia byla mu na reke, dopoki umacniala jego pozycje. Prezbiter wolalby walczyc z poganami na wschodzie niz dokonywac rzezi cywilow, ktorzy - jakkolwiek na to patrzec - wierzyli w tego samego Boga, co on. Nie zdradzal sie przed nikim z tym uczuciem. Przy kazdej okazji rugal sie w myslach za to, ze zywi podobne sentymenty, sprzeczne przeciez z zaleceniami pontyfika z Charibonu, boskiego namiestnika na ziemi. Powinien poslusznie wykonywac rozkazy, ktore w ostatecznym rachunku nie byly przeciez niczym innym, jak objawieniem woli Boga. Musial przyjac to brzemie na swoje barki. * Pozar niczym fala przewalal sie waskimi uliczkami abrusianskiego Dolnego Miasta. Ogniste tsunami pochlanialo drewniana zabudowe jak papier, wyzeralo wnetrza i dzwigary domow wzniesionych z zoltego hebrionskiego kamienia, az i one, pozbawione podpor, walily sie w gruzy. Zmasowany ostrzal baterii rarogow nie dokonalby wiekszych zniszczen. Wysilki zolnierzy Mercado, pospiesznie przekwalifikowanych na strazakow, nie przynosily widocznych efektow. Ginely jak kropla wody w morzu ognia.Strazacy wyburzali wlasnie cala pierzeje ulicy na poludniowy zachod od sunacej ku nim sciany plomieni, zeby pozbawiony paliwa ogien sam przygasl. Saperzy zdetonowali pozakladane w fundamentach domow ladunki. Dym zafalowal w podmuchach eksplozji, tworzac koncentryczne kregi, niczym woda w stawie, kiedy wrzuci sie do niej kamien. Tymczasem w innych rejonach miasta trwaly zazarte walki. Zbrojni scierali sie wsciekle w waskich zaulkach, tworzac nieprzebyta cizbe; plonace zagwie i tlace sie belki sypaly sie i walily im na glowy. W miejscach, gdzie kompania albo poltercio arkebuznikow znalazly sobie dosc miejsca, zeby zajac pozycje do strzalu, walczacy ostrzeliwali sie z odleglosci doslownie kilkunastu krokow. Strzelali, przeladowywali bron, i znow strzelali. Oddzialy topnialy jak cyna w piecu; kiedy jedni zolnierze gineli, na ich miejsce wchodzili nastepni, czekajacy dotad w rezerwie - i tak do chwili, az jedna ze stron skapitulowala i rzucila sie do ucieczki. Wszedzie tam, gdzie regularne oddzialy hebrionskiego wojska stawialy zaciety opor, zolnierze Carrery i rycerze prezbitera nie mogli przedrzec sie w glab miasta - nawet kiedy Bojownicy, ktorych pancerz czesciowo chronil przed kula z arkebuza (przynajmniej dopoki nie wystrzelono jej ze zbyt bliskiej odleglosci), formowali stalowe kliny i probowali impetem i masa przebijac sie przez szeregi wroga. Bylo ich jednak za malo. Po salwie z kilku metrow szeregi strzelcow rozstepowaly sie i przepuszczaly ocalalych Bojownikow w glab uliczki, gdzie opadal ich i dobijal tlum pancernych. Bitwa nie ograniczala sie jednak do potyczek miedzy ludzmi. Zdarzalo sie, ze zolnierze przerywali wymiane ciosow i jak jeden maz rzucali sie na poszukiwanie schronienia przed rozszalalym zywiolem. Nic nie napawalo ich takim przerazeniem, jak perspektywa sploniecia zywcem. Woleli nawet rzucic sie na oslep w szeregi wroga i dac sie posiekac na kawalki niz pozwolic, by zabraly ich bezlitosne, niepowstrzymane plomienie. A w calej tej masie scinajacych sie tercios, kompanii i plutonow przemykali bezradni cywile. Uciekali z zagrozonych pozarem domow, gineli setkami w krzyzowym ogniu arkebuzow, umierali pod gruzami spopielonych budynkow. Gdyby ktorys z mieszkancow byl wczesniej swiadkiem upadku Aekiru, przyznalby zapewne, ze tamta pozoga byla niczym w porownaniu z pozarem Abrusio. W Aekirze cywile chcieli przede wszystkim zbiec, wyniknac sie wrogowi i uciec przed plomieniami. W Abrusio przyszlo im walczyc w samym sercu piekla. Ulic, ktore mialy szczegolne znaczenie strategiczne, broniono do upadlego, nawet jesli stojace przy nich domy plonely od fundamentow po dachy. Hebrionscy zolnierze zdawali sobie sprawe, ze wystepujac przeciwko Rycerzom-Bojownikom, naznaczaja sie pietnem heretykow i poddanych ekskomunikowanego krola; wiedzieli, ze jesli dostana sie do niewoli, i tak trafia na stos. Dlatego nikt nie blagal o litosc - i nikt jej nie okazywal. I dlatego bitwa byla bardziej zazarta niz wojny z poganami. Merducy przynajmniej brali jencow. Potrzebowali niewolnikow. * Golophin stal na najwyzszym pietrze Wiezy Admiralskiej, na okolonej murem platformie, gdzie w zelaznej klatce znajdowala sie latarnia morska. Byl z nim general Mercado. Zajmujaca polowe jego twarzy srebrna maska mienila sie odbiciami plonacego miasta. Na schodach czekali adiutanci, gotowi pobiec z rozkazami do rozproszonych po Dolnym Miescie oddzialow.Sciana ognia zaslaniala widok na Wzgorze Abrusio, przeslaniala nawet szczyt Hebrosu; jej najwyzsze fredzle rozplywaly sie w przewalajacych sie nad miastem klebach dymu. Zaczelo sie od palenia ksiazek, pomyslal Golophin. Potem przyszla kolej na ludzi, a teraz w ogniu staja miasta i panstwa. Caly swiat splonie. A wszystko w imie Boga. -Przeklalbym ich, ale nie zostala mi juz ani krztyna dweomeru - powiedzial do Mercado. - Cala energie zuzylem na odepchniecie pozaru od nabrzezy. Wyczerpalem sie jak zrodlo na pustyni. -Doceniam twoje wysilki, Golophinie. - Mercado pokiwal glowa. - Ocaliles prawie dwadziescia naszych najwiekszych okretow. -Na razie nie mamy z nich wielkiego pozytku. Kiedy Rovero sprobuje sforsowac zapore? -Dzis w nocy. Przodem pusci brandery, pod ich oslona pojdzie artyleria, na koncu rusza okrety desantowe. Jezeli dopisze nam szczescie, jutro zacznie bombardowac Gorne Miasto. -Nasze wlasne miasto - mruknal z gorycza czarodziej. Jego gleboko zapadniete oczy polyskiwaly odbita luna pozaru. Lysa glowa do zludzenia przypominala pozbawiona ciala, obciagnieta sucha skora czaszke. Wysilek zwiazany z ocaleniem okretow calkowicie go wyczerpal. Kiedy ogien zaczal lizac pierwsze nabrzeza, w dokach staly dwadziescia cztery okrety; ostatecznie szesc z nich zajelo sie ogniem. Plonely teraz od pokladow po linie wodna, ich dziala eksplodowaly w chaotycznym rytmie, czarne sylwetki rysowaly sie na szafranowym tle plomieni niczym kontury statkow-widm. Zaloga szesciu duzych karak liczyla lacznie blisko tysiac ludzi. Kiedy ogien odcial im droge ucieczki, musieli salwowac sie skokiem w nurt Szlakow Wewnetrznych, gdzie toneli jak szczury. Marynarze nie umieli plywac; niedorzeczne, lecz prawdziwe. Setka plonacych cial unosila sie na powierzchni wody. Kilkuset ludzi zylo jeszcze, uczepionych steng, rei i wszystkiego, co zdazyli wyrzucic za burte, zanim ognisty zywiol pochlonal ich statki. Nikt jednak nie mogl im przyjsc z pomoca. Pozoga odciela ich od ladu. Oslepiajacemu blyskowi zawtorowal ogluszajacy huk: to eksplodowala prochownia jednej z karak. Deszcz drewnianych i metalowych szczatkow, lacznie cale tony odlamkow, runal na wody portu - i na poklady innych jednostek, ktore zdazyly rzucic cumy, odplynac od plonacych nabrzezy i uniknac losu karak. -Gdyby to czlowiek stworzyl pieklo, wygladaloby wlasnie tak - powiedzial Golophin. -Bog z pewnoscia nie przylozyl do tego reki - zauwazyl Mercado. Jeden z adiutantow podal mu skreslony na brudnym pergaminie meldunek. -Ludzie Freissa probowali uciec, ale ogien podszedl juz pod arsenal. Freiss zginal, a wraz z nim wiekszosc zdrajcow. -Pod arsenal? A magazyny?! Na Boga, generale, tam sa tony prochu i amunicji! -Mniej wiecej czwarta ich czesc zdolalismy przeniesc w inne miejsce, do reszty, niestety, nie mamy dostepu. Najpierw droge blokowal nam Freiss, teraz pozar. -Co sie stanie, jezeli pozar ogarnie prochownie? -Glowne magazyny mieszcza sie trzydziesci stop pod ziemia, w kamiennych piwnicach. Do piwnic prowadza tunele, ktorych wyloty znajduja sie w porcie. Gdyby grozila nam katastrofa, kaze otworzyc tunele i zalac prochownie. Jesliby eksplodowala, pol miasta poszloby do nieba, ale nie boj sie, Golophinie, nie dopuszcze do tego. Jezeli jednak je zaleje, stracimy wiekszosc prochu i amunicji. Zostana nam tylko magazyny marynarki, ktore mieszcza sie tutaj, w podziemiach wiezy. -Zrob to - poprosil ponuro czarodziej. - Abrusio dosc sie juz nacierpialo. Niech Abeleyn ma do czego wrocic. -W porzadku. Mercado przywolal adiutanta i podyktowal mu rozkazy. -Rovero poplynal do Laguny Pendero - powiedzial, kiedy adiutant sie oddalil. - Wzial dwie karaki, kilka karawel i trzy nefy z trzema tysiacami marynarzy i arkebuznikow z garnizonu. Chce przekonac krola, ze uderzenie od strony ladu ma wieksze szanse powodzenia niz atak na port. Jezeli uda nam sie dzis przelamac plywajaca zapore, za pare dni przypuscimy szturm z dwoch stron naraz, od ladu i z morza; eskadra ciezkozbrojnych okretow moglaby wesprzec natarcie na mury blizej brzegu. Moim zdaniem to najlepsze rozwiazanie dla Abeleyna. My tu jestesmy odcieci - nie tylko przez pozar, takze przez armaty ze Wzgorza Abrusio. Poza tym nieprzyjaciel ma niewiele wojska i trudno mu bedzie walczyc na dwa fronty. -Jak uwazasz. Nie jestem generalem ani admiralem. Przekaze twoje slowa Abeleynowi. -Czy ten twoj ptak moglby przeniesc jakis ladunek? -Byle nie za ciezki. Czemu pytasz? Mercado wyjal zza pazuchy opieczetowany zwoj. Na grubej pieczeci z czerwonego wosku widnial dziob galery: godlo Astaracu. -Umyslny przywiozl to dzis z Cartigelli. To osobista pieczec krola Marka, dlatego list moze otworzyc tylko krol. Mysle, ze to pilne. Golophin wzial od niego zwoj. Korcilo go, zeby zajrzec do srodka. -Mam nadzieje, ze to jakies dobre wiesci. -Watpie. Chodza sluchy o probie zamachu stanu w Cartigelli. Podobno w miescie trwaja walki. -Swiat oszalal. Golophin schowal zwoj do kieszeni obszernej szaty. -Swiata, jaki znalismy, juz nie ma - poprawil go Mercado. - Przestal istniec. Jezeli mamy stworzyc nowy, musimy budowac go na krwi i prochu. I na wierze. -Nie! Wiara nie ma tu nic do rzeczy! Jezeli rzeczywiscie ma powstac nowy swiat, niech rzadzi nim rozsadek, a nie kaplani i pontyfikowie. I o to wlasnie chodzi w tej wojnie. -Czlowiek musi w cos wierzyc, Golophinie. -Niech uwierzy w siebie! I niech nie miesza do tego Boga! * Zimowy chaos wojny i rzezi szerzyl sie w calej Normannii, ale niektore panstwa uchowaly sie nietkniete. W Alstadt, polozonej nad brzegiem lodowatego Morza Hardyckiego stolicy poteznego Almarku, handel kwitl. Miasto zylo swoim zwyklym rytmem, z dwiema tylko drobnymi roznicami: proporce w palacu krolewskim opuszczono do polowy masztow, a sasiadujace z rezydencja ulice zamknieto dla ruchu kolowego. Alstadt, najmlodsza z ramusianskich metropolii, rozroslo sie szeroko i chaotycznie. Mury obronne okalaly tylko cytadele, na terenie ktorej miescily sie arsenaly i palac. Sam Almark byl rozleglym krolestwem: otwarty step i lagodne wzgorza rozciagaly sie od Zatoki Tulmskiej na zachodzie po Saeroth - rzeke graniczna dzielaca Almark od Finnmarku - na wschodzie. Na poludniu krolestwo opieralo sie o osniezone szczyty Wzgorz Narianskich i siegalo az do Morza Tor, nad ktorym znajdowal sie Charibon, miasto klasztorow. Z powodu tak bliskiego sasiedztwa to wlasnie Almark utrzymywal w Charibonie garnizon, ktory udzielal wsparcia stacjonujacym tam Rycerzom-Bojownikom. Nikt nie smial podwazac sojuszu z Charibonem i jego mieszkancami. Schorowany Haukir VII, wladca Almarku, zawsze byl wiernym synem Kosciola.Haukir jednakze spoczal na lozu smierci. Nie mial dziedzica - jesli nie liczyc grupki rozwiazlych siostrzencow, ktorym Almarkanie nie pozwoliliby rzadzic nawet piekarnia, a co dopiero najznaczniejszym krolestwem na polnoc od Malvennoru i Gor Cymbryckich. Dlatego wlasnie kazano opuscic proporce, a na ulicach wokol palacu rozbrzmiewaly jedynie krzyki mew, ktore znad szarego morza zapuscily sie na lad. Umierajacy krol lezal otoczony przez doradcow i Marata, almarkanskiego pralata, ktory mial nadzorowac jego odejscie i zamknac mu powieki, gdy nadejdzie czas. W krolewskiej sypialni panowal polmrok i zaduch, powietrze bylo przesycone odorem starego ciala. Haukir lezal na srodku ozdobionego baldachimem loza jak rozbitek wyrzucony na jasny piasek plazy, ktory wlasnie zakonczyl jedna podroz i szykuje sie do nastepnej. Pralat, o ktorym mowiono, ze jest jego przyrodnim bratem ze strony ojca, starl mu sline z kacika ust i brudnobialej brody. Niektorzy twierdzili, ze monarcha umiera na febre, ktorej nabawil sie, wracajac z konklawe krolow w Vol Ephrir; inni powiadali, ze na loze smierci przywiodl krola atak apopleksji, ktorego doznal na wiesc o heretyckich wybrykach innych wladcow. Bez wzgledu na przyczyny wychudzony Haukir lezal nieruchomo w powodzi delikatnego bialego plotna i rzezil przy kazdym oddechu. Machnieciem reki odprawil prawnikow, dworakow i kaplanow, az zostali we czterech z pralatem, zaufanym ministrem i krolewskim skryba, obladowanym pergaminami i atramentem. Z zewnatrz dobiegal krzyk mew, miejski gwar byl odlegly i przytlumiony, jakby dochodzil z innego, widocznego tylko w lustrze swiata. Haukir dal trzem wiernym slugom znak, zeby sie przysuneli. -Moj koniec jest juz bliski - wychrypial. Jego glos byl zalosna parodia dawnego stentorowego barytonu. - Nie boje sie go. Ide na spotkanie z tym, ktory mnie stworzyl, i z zywymi swietymi, na czele ktorych stoi Blogoslawiony Ramusio. Zanim jednak opuszcze ten padol, czeka mnie jeszcze jeden obowiazek: musze zadbac o przyszlosc mojego krolestwa. Kiedy mnie zabraknie, Almark musi wytrwac w obronie jedynej prawdziwej wiary, nie wolno mu sie ugiac w tych czasach herezji i wojennej pozogi. Chce zmienic testament... Zamknal oczy i z wysilkiem przelknal sline. Minister szturchnal skrybe, a ten pospiesznie zamoczyl pioro w kalamarzu, z ktorym sie nie rozstawal. -Niniejszym anuluje glowne zapisy, dokonane wczesniej. Zapisy drugorzedne maja zostac wypelnione co do joty. Biore pralata Marata, ministra Erlanda i... - Krol spojrzal spode lba na urzednika. - Jak sie nazywasz? -F-Finnson z Glebiru, za pozwoleniem Waszej Wysokosci. -Finnsona z Glebiru na swiadkow. Jest pietnasty forgista roku Blogoslawionego Swietego piecset piecdziesiatego pierwszego. Krol zaczal oddychac szybciej. Odchrzaknal i splunal flegma, ktora Marat starl delikatnie jak najlepsza pielegniarka. -Jako ze nie mam potomkow, ktorych uwazalbym za godnych noszenia almarkanskiej korony, zas swiat wokol mnie pograza sie coraz bardziej w chaosie, anarchii i herezji, oddaje Almark pod opieke Kosciola Swietego. Wyznaczam mojego czcigodnego spowiednika, pralata Marata, na stanowisko krolewskiego regenta do czasu, az wielki pontyfik, Jego Swiatobliwosc Himerius z Hebrionu, podejmie inna decyzje w kwestii sprawowania wladzy w Almarku. Powierzajac dusze Bogu, powierzam takze moj kraj przedstawicielom Boga na ziemi. Ufam, iz beda czuwac nad Almarkiem, tak jak Blogoslawiony Swiety nad moja pielgrzymujaca dusza w jej drodze do krolestwa niebieskiego... Glowa Haukira opadla ciezko na poduszke. Jego twarz lsnila od potu. Usta mial zupelnie sine. -Wyspowiadaj mnie, Maracie. Udziel mi rozgrzeszenia i poslij w dalsza droge - wyszeptal. Pralat po raz ostatni poblogoslawil krola. Minister odwrocil sie do skryby. -Zapisales wszystko? - syknal. Skryba, caly czas piszac, pokiwal glowa. Marat skonczyl udzielanie blogoslawienstwa. -Dobranoc, bracie - powiedzial polglosem. Zamknal krolowi oczy i zlozyl mu rece na piersi. - Krol umarl. -Jestescie pewni, panie pralacie? - spytal minister. -Oczywiscie! Widywalem juz niezywych ludzi. Niech ten duren jak najszybciej sporzadzi kopie zmienionego testamentu. Trzeba je porozklejac na rynku. Wywiescie czarne flagi. Wie pan co robic, ministrze. Minister przez chwile patrzyl pralatowi w oczy; powietrze w komnacie prawie iskrzylo od wyczuwalnego napiecia, dopoki minister nie przykleknal na jedno kolano i nie ucalowal pierscienia na palcu Marata. -Badz pozdrowiony, regencie Almarku. -Przyslijcie mi kuriera i drugiego skrybe. Musze jak najszybciej wyslac umyslnego do Charibonu. -Ale snieg... -Do diabla ze sniegiem. Rob, co mowie. I zabierz stad tego umazanego atramentem blazna. Za godzine spotkam sie w sali audiencyjnej z przedstawicielami arystokracji i dowodca garnizonu. -Jak sobie zyczysz, panie - przytaknal bezbarwnym tonem minister. Pralat zostal sam z niezyjacym krolem. Z dolu dobiegl gwar rozmow. Pojawienie sie ministra i skryby natychmiast wywolalo poruszenie w palacu. Schylil glowe i pomodlil sie krotko. Mewy krzyczaly smetnie za zamknietymi okiennicami. Marat wstal i otworzyl okno. Rzeskie morskie powietrze odswiezylo cuchnaca smiercia atmosfere sypialni. Alstadt: rozlegly, prymitywny, kwitnacy port. Stolica polnocy. Mzawka i dym z palonego w piecach drewna szara zaslona otulaly miasto i dziesiatki tysiecy jego mieszkancow. Dalej rozposcieralo sie krolestwo Almarku z armia kirasjerow i lakami zasobnymi w dzikie konie. Himerius sie ucieszy; sprawy nie mogly lepiej sie ulozyc. Inni tez beda zadowoleni. Marat odwrocil sie od okna i spojrzal na krolewskie zwloki. W jego oczach zaplonal szafranowy, nieludzki plomien. DWADZIESCIA Corfe musial przyznac, ze armia barbarzyncow przedstawia niecodzienny widok. Nikt ich nie uczyl formowania szyku, prezentowania broni, stania na bacznosc, totez tworzyli teraz bezladny, zupelnie nie przypominajacy wojska tlum.Mieli na sobie powgniatane, dziurawe i pordzewiale merduckie zbroje wszelkich mozliwych ksztaltow i rodzajow, chociaz w wiekszosci wybrali pancerze kirasjerow ferinai, jako najsolidniej wykonane. Moze zreszta taki rynsztunek najbardziej przemawial im do wyobrazni - stanowil przeciez wyposazenie kawalerii, a oni pochodzili z narodu jezdzcow. Ich ojcowie i dziadowie od niepamietnych czasow najezdzali przybrzezne torunnanskie osiedla na smuklych karych wierzchowcach, potomkach ogierow hodowanych na gorskich halach. Ci dawni galernicy tez powinni byc kawalerzystami, ale rownie trudno byloby dla nich znalezc konie jak przyprawic im skrzydla, totez musieli pogodzic sie z tym, ze beda walczyc pieszo i w egzotycznych pancerzach. W pancerzach, ktorym czerwona farba nadawala jeszcze bardziej niezwykly charakter. Barbarzyncy z dzieciecym zapalem i radoscia zabrali sie do malowania i obrzucania grudkami krwistej brei. Na dziedzincu zebral sie tlum odzianych w czern zolnierzy torunnanskich, ktorzy smiali sie do rozpuku z przebieranek dzikusow. Ledwie jednak dawni niewolnicy uslyszeli pierwsze smiechy, przeszla im ochota do zabawy. Ktos ze zgrzytem wyciagnal tulwar z przetartej pochwy i tylko interwencji Corfe'a nalezalo zawdzieczac, ze w intendenturze nie doszlo do regularnej bitwy. Kazal Marschowi uspokoic kompanow i olbrzym zrugal barbarzyncow w ich jezyku. Trzeba bylo przyznac, ze samym wygladem budzil groze. Znalazl gdzies oficerski helm Merdukow, ozdobiony para zakrzywionych w tyl rogow i przypominajacym ptasi dziob nosalem. Pochlapany czerwona farba przypominal inkarnacje jakiegos prymitywnego boga wojny, ktory zstapil na ziemie w poszukiwaniu wyznawcow. -Ktos chce sie z panem widziec, pulkowniku - zameldowal Ebro, gdy Corfe zdjal ciezki helm i otarl pot z twarzy. Chorazy czul sie wyraznie nieswojo w merduckiej zbroi. -Kto? - Corfe przetarl oczy. -Ktos, kto razem z panem wachal proch, pulkowniku - uslyszal znajomy glos. Corfe okrecil sie na piecie. Andruw usmiechnal sie i podal mu reke. Pulkownik uscisnal ja energicznie. -Andruw! - zawolal. - Do licha, co ty tu robisz?! -Sam sobie zadaje pytanie: czym sobie na to zasluzylem? Ale wyglada na to, ze mam byc twoim adiutantem. Chociaz nie wiem za jakie grzechy. Wybuchneli smiechem. Ebro stal z boku, milczacy i zapomniany, dopoki Corfe nie opamietal sie i nie przypomnial sobie o dobrych manierach. -Chorazy Ebro, pozwolcie, ze przedstawie wam... Jakaz to szarze ci nadali, Andruw? -Haptmana. Musialem sporo nagrzeszyc. -No wlasnie. Haptman Andruw Cear-Adurhal, artylerzysta, dawny dowodca baterii na barbakanie Walu Ormanna. Ebro zerknal na Andruwa z nieklamanym szacunkiem. -Jestem zaszczycony. -Ja rowniez. -Co cie tu sprowadza? - dopytywal sie Corfe. - Przeciez to kawal drogi od walu. Myslalem, ze tam teraz kazdy artylerzysta jest na wage zlota. -Zostalem wyslany do Torunnu z meldunkiem. Slyszalem, ze szukasz oficerow; urzednicy maja cie serdecznie dosc. Najwyrazniej doszli do wniosku, ze jesli ci mnie przydziela, dasz im spokoj. -Co slychac na wale? Dadza sobie rade bez ciebie? Andruw nieco spochmurnial. -Na wale brakuje wszystkiego, Corfe. Martellusowi zgryzota nie daje spac, chociaz niezle sie z tym maskuje. Jak zwykle. Od tygodni nie przychodza ani tabory z zapasami, ani posilki. Jestesmy armia, o ktorej Torunna zapomniala. Zerknal na przebierancow z oddzialu Corfe'a. Pulkownik zauwazyl to spojrzenie. -A my jestesmy armia, o ktorej chcialaby zapomniec - stwierdzil z krzywym usmiechem. Na chwile zapadlo klopotliwe milczenie. -Macie juz rozkazy? - spytal w koncu Andruw. - Dokad pomaszerujemy w tych odpustowych ubrankach? -Na poludnie - odparl z niesmakiem Corfe. - Musze cie od razu ostrzec, Andruw: krol spodziewa sie, ze poniesiemy kleske w walce z buntownikami. Spisal nas na straty. -Stad te dziwaczne pancerze. -Nic lepszego nie chcieli mi dac. Andruw usmiechnal sie bez przekonania. -Jak to sie mowi? Im mniejsze szanse, tym wieksza chwala. Udowodnilismy to raz na Wale Ormanna, Corfe, a teraz, na brode Ramusia, udowodnimy ponownie. * Poznym popoludniem Corfe zglosil sie do sztabu po szczegolowe rozkazy. Na kazdym kroku napotykal oficerow w galowych mundurach, zabieganych adiutantow i spieszacych z przesylkami kurierow. Krol odbywal wlasnie narade z glownymi doradcami i nikt nie przypominal sobie zadnych rozkazow dla oddzialu pulkownika Cear-Inafa. Minelo pol godziny, zanim jeden z urzednikow wreszcie je znalazl: nieopieczetowany zwoj, opatrzony nieczytelnym podpisem i znakiem krolewskiego sygnetu, pospiesznie odcisnietym w bryzgu czerwonego wosku. Rozkazy spisano oficjalnym wojskowym zargonem, jakiego nikt nie uzylby w warunkach bojowych. Niniejszym poleca sie i nakazuje przemarsz do miasta Hedeby nad Morzem Kardianskim i zwiazanie walka wojsk zdrajcy, ksiecia Ordinaca. Oddzialy nieprzyjacielskie nalezy zlikwidowac, a lenna przywrocic ich prawowitemu wladcy. Zarzadza sie przemarsz z nalezytym pospiechem i ostroznoscia, a po wykonaniu zadania zajecie miasta Hedeby w oczekiwaniu dalszych rozkazow. Z polecenia torunnanskiego sztabu wojennego, w imieniu Jego Wysokosci Krola Lofantyra. To bylo wszystko. Ani slowa o oddzialach pomocniczych, taborach, ramach czasowych i tysiacach drobiazgow, bez ktorych zadna operacja wojskowa nie moze sie obejsc. Nie bylo nawet szacunkowych informacji o liczebnosci i skladzie nieprzyjacielskich wojsk. Corfe zmial pergamin i wrzucil go za napiersnik. Rozchichotanym z poczatku urzednikom wcale nie bylo teraz do smiechu. Na pewno slyszeli o jego niezwyklych zolnierzach i jeszcze bardziej dziwacznym uzbrojeniu. -Potwierdzam odbior rozkazow - powiedzial lodowato. - Prosze przekazac sztabowi, ze moj oddzial wyruszy o swicie. Odwrocil sie. -Panie... panie pulkowniku? - Skryba odezwal sie, gdy Corfe byl juz przy drzwiach. - Mam jeszcze jedna wiadomosc. Nie jest czescia oficjalnych rozkazow. Przyniosla ja dzisiaj jedna z dam dworu. Corfe bez slowa odebral korespondencje i wyszedl. Ledwie drzwi sie za nim zamknely, ze srodka dobiegly ozywione rozmowy i smiechy. Wsciekly grymas wykrzywil twarz pulkownika. List pochodzil od krolowej wdowy, ktora zazyczyla sobie spotkac sie z Corfem o osmej wieczorem. Tego mu jeszcze brakowalo: mial isc na spotkanie ze spiskujaca dama, zamiast przygotowywac swoj nedznie wyposazony i niesprawdzony batalion do wymarszu. A przeciez to byl jego pierwszy wlasny oddzial, na Boga! Szkoda, ze nie zginalem w Aekirze, pomyslal. Poleglbym z honorem, ramie w ramie z rodakami. Spotkalibysmy sie z moja Heria u boku Swietego i wiecznosc nalezalaby do nas. Boze slodki... Pod wplywem impulsu skrecil z drogi prowadzacej do koszar. Byl potwornie zmeczony, jakby na kazdym kroku musial sie zmagac z niewidzialnym przeciwnikiem. Mial dosc tej walki. Jakis czas blakal sie po miescie bez celu, ale musiala nim kierowac podswiadomosc, bo stanal w koncu przed drzwiami Opactwa Zakonow, jak je dzis nazywano, chociaz dawniej sluzylo za siedzibe wylacznie inicjantom. Dawniej, czyli zanim do miasta przybyl Macrobius. Czarnoskrzydle Kruki wolaly umknac do Charibonu, zamiast ucalowac pierscien na palcu czlowieka, w ktorym widzialy uzurpatora i heretyka. W gmachu opactwa rezydowal teraz wielki pontyfik - a wlasciwie jeden z wielkich pontyfikow. Mlody antylianin w zoltobrazowym habicie z bialym kapturem otworzyl mu drzwi i zapytal o cel wizyty. Kiedy Corfe odparl, ze chce sie spotkac z pontyfikiem, nowicjusz zniknal w glebi opactwa. Wkrotce potem otworzyly sie pobliskie drzwi i wyszedl zza nich starszy mnich - wysoki, szczuply, z kozia brodka. Jego brudne, bose stopy plaskaly glosno o kamienna posadzke. -Slyszalem, ze chcesz sie widziec z pontyfikiem - zagail uprzejmie. - Moge zapytac, co cie sprowadza, zolnierzu? No tak. Nie powinien byl sie spodziewac, ze glowa Kosciola bedzie na kazde jego skinienie. Uplynelo wiele wody w wielu rzekach, odkad, uciekajac z piekla Aekiru, podzielil sie pieczona rzepa z niewidomym zakonnikiem. Macrobius byl teraz jedna z najwazniejszych osobistosci na swiecie. -Mam na imie Corfe. Jezeli przekazecie Jego Swiatobliwosci, ze Corfe chcialby z nim porozmawiac, na pewno zgodzi sie mnie przyjac. Jego slowa zarazem zdumialy i rozbawily mnicha. -Zobacze, co sie da zrobic - powiedzial. - Zaczekaj tutaj. I odszedl. Corfe stal przy drzwiach opactwa, przestepujac z nogi na noge niczym oczekujacy jalmuzny zebrak. Narastala w nim tepa zlosc, z ktora byl juz za pan brat. Mnich wrocil w towarzystwie inicjanta, kraglutkiego czlowieczka w obszernej szacie, ktory najwyrazniej postanowil zostac w Torunnie i sprobowac swojego szczescia z nowym pontyfikiem, kiedy jego pobratymcy uciekli z miasta. Mial pulchne, przypominajace wilgotna roze usta, wydatny, obwisly nos i gleboko osadzone, podkrazone oczy. Twarz lubieznika, pomyslal zdegustowany Corfe. -Jego Swiatobliwosc jest w tej chwili zbyt zajety, by przyjmowac gosci - oznajmil inicjant. - Jestem monsignor Alembord, majordomus pontyfika. Jezeli chcesz sie zwrocic do Ojca Swietego z jakas prosba, mozesz to zrobic za moim posrednictwem. O co chodzi? Corfe przypomnial sobie starego slepca o oczodolach wypelnionych blotem, czlowieka, ktorego ocalil, ryzykujac wlasne zycie. Przypomnial sobie, jak ukryli sie przed deszczem pod rozbitym wozem i patrzyli na tysiace uchodzcow brnacych Traktem Zachodnim. -Mam nadzieje, ze Jego Swiatobliwosc nie zapomnial rzepy. Prosze mu powtorzyc moje slowa. Kaplani najpierw rozdziawili z niedowierzaniem usta, szybko jednak otrzasneli sie i spojrzeli na Corfe'a spode lba. -Odejdz natychmiast - powiedzial Alembord. Policzki mu sie zatrzesly. - Nikomu nie wolno naigrawac sie z glowy Kosciola. Odejdz, zanim wezwe Rycerzy-Bojownikow i kaze im cie wyprowadzic. -Bojownikow... Znow ich zbieracie, co? Historia kolem sie toczy. Powiedz Macrobiusowi, ze Corfe nie zapomnial i ze on tez powinien pamietac. Inicjant zaklaskal w dlonie i krzyknal na Rycerzy, lecz Corfe odwrocil sie juz i wyszedl. W jego sercu odezwala sie jakas niezwykla tesknota. Dziwne to bylo uczucie, ale mial wrazenie, ze wlasnie stracil przyjaciela. * Reszte dnia spedzil w bagnie biurokracji, wsrod konkretnych problemow, ktore mogl chwycic zebami za gardlo, przydusic i spokojnie poczekac, az przestana wierzgac. Wypelnialy mu czas i nie pozwalaly na zbedne rozmyslania.Grozba i pochlebstwem wymusil wydanie mu tygodniowych racji zywnosciowych dla pieciuset zolnierzy. Podzielil swoich barbarzyncow na piec niepelnych tercios, na czele ktorych postawil dowodcow - rimarcow w ich jezyku - poleconych mu przez Marscha. Samego Marscha uczynil kims w rodzaju chorazego (Ebro byl wsciekly), a z Andruwa zrobil swojego adiutanta i polecil mu sporzadzenie listy i zorganizowanie oddzialu. Dwunastu ludzi musieli odrzucic: sluzba na galerach okazala sie ponad ich sily i nie nadawali sie juz do wojaczki. Corfe oddal im przypadajace na nich zelazne racje i poradzil wracac w gory, do domu. Nie kwapili sie jednak do odejscia, gdyz, jak wyjasnil mu Marsch, przysiega, ktora zlozyli razem z innymi, wiazala ich az do smierci. Corfe poprosil wiec, by po powrocie w rodzinne strony zaczeli werbowac ludzi i dali mu znac, ilu byloby gotowych na wiosne zaciagnac sie pod jego sztandar. Zdawal sobie sprawe, ze Lofantyr nie pozwoli mu dowodzic regularnym torunnanskim wojskiem, musial wiec sam zadbac o rezerwy. Jesli zas chodzi o sztandar, sporzadzenie go wymagalo pewnego zastanowienia. Barbarzyncy - jako poganie - nie chcieliby walczyc pod swietymi symbolami, jakie zdobily proporce ramusianskich armii, nawet gdyby ktos im taki proporzec sprezentowal. Corfe rozwiazal problem po swojemu, zaprojektowal proporzec i zamowil go u szwaczki z garnizonu. Uszyto go w pospiechu, totez wygladal nieco topornie, ale na dwunastostopowym drzewcu prezentowal sie znakomicie. Plotno mialo intensywnie czerwona barwe zachodu slonca, a posrodku rysowala sie czarna sylwetka katedry Carcassona w Aekirze. Wygladala dokladnie tak, jak zapamietal ja Corfe, kiedy widzial ja ostatni raz: mroczny cien na tle luny pozaru. Barbarzyncy byli zachwyceni, gdyz jej sylwetka przypominala im Kerannosa, rogate bostwo, ktore darzyli najwyzsza czcia. Torannanscy zolnierze widzieli na niej tylko kontur katedry, nie zdajac sobie sprawy z mozliwosci innej, heretyckiej interpretacji. Od sztandaru wzial sie pozniejszy przydomek calej druzyny Corfe'a: nazwano ich "katedralnikami". Ostatni dzien w stolicy dobiegal konca. Na zachodzie slonce skrylo sie za bialymi szczytami Gor Cymbryckich. Zostawiwszy Andruwowi ostatnie przygotowania, Corfe udal sie do palacu krolewskiego na audiencje z krolowa wdowa. Byl tak zaaferowany ostatnimi wydarzeniami i bliskim wymarszem, ze zapomnial zdjac czerwona merducka zbroje i przemierzal w niej korytarze krolewskiej rezydencji, budzac poploch wsrod dworakow. * -Zostawcie nas samych - polecila krolowa, kiedy odzwierny z wybaluszonymi oczami przyprowadzil i zaanonsowal Corfe'a.Nie przyjela go w znajomej okraglej komnacie, lecz w duzej sali, ktorej cala jedna sciane zajmowal kominek; w palenisku plonely polana grubosci meskiego uda, ruszt rysowal sie czarno na tle ognia, ktory byl jedynym zrodlem swiatla w pokoju. Corfe wyczuwal, ze sala jest pozbawiona stropu i siega az pod dach, chociaz nie widzial ukrytych w mroku krokwi. Sciany byly zasloniete grubymi kotarami, podobnie jak przeciwlegly koniec sali. Na podlodze lezaly grube chodniki, przyjemnie miekkie w porownaniu z kamiennymi posadzkami palacu. Z zawieszonej na lancuchach kadzielnicy saczyl sie wonny, slodkawy dym. Na niskim stole krysztalowe karafki i kieliszki migotaly odblaskiem ognia, przy kominku staly wygodne sofy. Tak wlasnie Corfe wyobrazal sobie apartamenty sultana: mroczne, otulone miekkimi materialami skrywajacymi mury. Zdjal helm i uklonil sie kobiecie o zlotych wlosach, ktorej skora polyskiwala w swietle ognia. -Wygladasz jak monstrum, ktorym straszy sie dzieci, Corfe - odezwala sie Odelia swoim charakterystycznym, niskim glosem, ktory, choc slodki jak wrzosowy miod, potrafil rowniez ciac jak bicz. - Zdejmijze ten pancerz, na litosc boska. Tu sie nie musisz bac, ze ktos cie napadnie. A w ogole to skad go wytrzasnales? -Mamy to co mamy i musimy jakos sobie z tym radzic, pani - odparl Corfe. Z marsem na czole zaczal szukac sprzaczek i rzemieni. Nie znal jeszcze dobrze tej zbroi i zdjecie jej wymagalo od niego sporego wysilku. Krolowa zaczela sie smiac. -Ubieglej wiosny goscilismy na dworze sztukmistrza, ktory umial wyzwalac sie z wiezow. Ale slowo daje, pulkowniku, do piet panu nie dorastal. Pozwoli pan, ze pomoge. Wstala. Zaszelescily jedwabie. Corfe moglby przysiac, ze cos czarnego przemknelo spod jej sukni w mrok za kominkiem. Przestal sie wyginac. Odelia siegnela pod zbroje, znalazla paski, poluzowala je i w mgnieniu oka zdjela z niego kirys. Blachy szczeknely glucho o dywan. Za nimi polecialy zarekawia, pendent z szabla, obojczyk, naramienniki, nabiodrki i rekawice. Corfe czul sie dziwnie nagi, stojac posrodku blyszczacej sterty metalu. Dotyk krolowej bardzo mu sie podobal. Kiedy sie odsunela, poczul dziwne rozczarowanie. -No, teraz mozesz usiasc i zjesc ze mna kolacje, jak czlowiek cywilizowany, chociaz niezbyt elegancki. Co sie stalo z ubraniem, ktore kazalam dla ciebie uszyc? -Musialem sie przebrac - odparl Corfe. - O swicie wyruszamy. -Rozumiem. Siadaj, napij sie wina. Nie stoj jak posag. Poprzednio wydala mu sie natarczywa i grozna, tym razem zas zachowywala sie inaczej, niemal kokieteryjnie. W lagodnym blasku ognia wygladalaby calkiem mlodo, gdyby nie rysujace sie na wierzchach dloni zylki. Odruchowo pociagnal lyk wina. W kominku strzelilo polano, ogien zasyczal jak kot. Corfe nie byl pewien, czy odwazy sie zapytac, po co krolowa go wezwala. -Krol wie, ze jestem twoim... protegowanym, pani - powiedzial, kiedy usiadla. Mial wrazenie, ze czeka, az on zagai rozmowe. Jej spojrzenie bylo nieprzyjemnie przenikliwe, jakby wzrokiem zmuszala go do mowienia. - I chyba nie jest tym zachwycony. -Oczywiscie, ze nie jest. Nie podoba mu sie, ze mieszam sie do jego spraw, chociaz, zanim przyszedl na swiat, byly to przeciez moje sprawy. Nie jestem zwykla figurantka, Corfe. To juz chyba wiesz. Ale nie jestem tez szara eminencja. Lofantyr dorosl do objecia tronu, i bardzo dobrze, ale w dalszym ciagu potrzebuje kogos, kto bedzie mu pomagal. To brzemie wzielam na siebie. -Niewykluczone, ze za twoja sprawa, pani, czeka mnie koniec kariery zawodowej. -Bzdura. Wiedzialam, ze uda ci sie jakos wyposazyc oddzial, tak jak teraz wiem, ze w nadchodzacych walkach spiszecie sie na medal. A jesli nie, to znaczy, ze nie warto bylo zawracac sobie toba glowy. Wtedy ponownie zarzuce siec i zaczne szukac innego obiecujacego zolnierza. -Rozumiem - odparl z rezerwa Corfe. -Nikt nie jest niezastapiony, Corfe. Nawet krolowie. Najwazniejsze jest dobro Torunny i calego zachodniego swiata. To krolestwo potrzebuje dobrych oficerow, a nie samych pochlebcow, ktorzy wiedza, jak przypodobac sie Lofantyrowi. -Nie jestem pewien, ile wskoram na poludniu z piecioma setkami barbarzyncow. -Wypelnisz rozkazy. Posluchaj mnie: Lofantyr rozpoczal przygotowania do prawdziwej ekspedycji karnej, ktora ma zaprowadzic lad na zbuntowanym poludniu. Poprowadzi ja pulkownik Aras. Wyrusza za tydzien, moze dziesiec dni. Dwa tysiace piechoty, pieciuset konnych, szesc armat. -To spora brygada. -Owszem. Ty masz udac sie do Hedeby i rozprawic z Ordinakiem. Nie jest on najwazniejszym z przywodcow rebelii, ale krol zaklada, ze zwiaze twoje sily i da ci w kosc; moze wystawic tysiac ludzi. Wy poniesiecie kleske i wtedy zjawi sie pulkownik Aras. Dokonczy twoje zadanie, odesle was zhanbionych do stolicy i przystapi do wlasciwej kampanii, czyli ruszy na ksiecia Narfintyra ze Staed. -Widze, ze krol wszystko sobie dokladnie zaplanowal. Czy w takim razie jest dla mnie i dla moich ludzi jakas nadzieja? -Oto moja rada: musisz jak najszybciej rozprawic sie z Ordinakiem i ruszyc do Staed. Aras jest pulkownikiem, tak samo jak ty, wiec nie moze ci rozkazywac. Jezeli spotkacie sie w Staed, bedziecie musieli razem prowadzic kampanie, a wtedy twoje szanse na sukces wzrosna. -A jak ty oceniasz moje szanse, pani? Krolowa sie usmiechnela. -Juz ci mowilam, Corfe, ze moim zdaniem jestes wybrancem losu. W tej wyprawie szczescie bardzo ci sie przyda. -Czy to ma byc dla nas sprawdzian, ktory krol przygotowal na twoje zyczenie, pani? Przysunela sie do niego. Ogien zatanczyl na jej twarzy, malujac rysy glebokimi cieniami i budzac zielone plomyki w oczach. Corfe poczul jej oddech na swojej skorze. -Tak, to jest sprawdzian. Jezeli go zdasz, Corfe, czekaja cie ciekawsze zadania. Zlapala go za przod znoszonej tuniki, przyciagnela do siebie i pocalowala w usta, z poczatku delikatnie, potem z wiekszym naciskiem. Miala otwarte oczy. Bawila ja jego konsternacja - i to go rozzloscilo. Chwycil ja oburacz za wlosy nad karkiem i przycisnal usta do jej ust. Potoczyli sie na dywan. Rozdarl jej suknie na piersi. Smiech Odeli dzwieczal mu w uszach. Guziki smignely w powietrzu we wszystkie strony jak sploszone swierszcze. Gruby brokat skutecznie opieral sie jego silnym rekom. Corfe szarpal krolowa jak szmaciana lalka, probujac zedrzec z niej suknie. Nagle uderzyla go absurdalnosc sytuacji, w jakiej sie znalazl. Znieruchomial. Kleczeli na dywanie, zwroceni ku sobie twarzami. Piersi Odelii byly odsloniete - kragle, duze piersi kobiety, ktora wykarmila dziecko. Suknie miala rozdarta az do pepka, wlosy zlota przedza opadaly jej na ramiona. Usmiechnela sie drapieznie jak rys. Wygladala niewiarygodnie mlodo, swiezo, rzesko. Corfe zatesknil za jej dotykiem. Tym razem to ona zblizyla sie do niego. Zsunela suknie, ktora splynela z niej gladko jak jedwabny szal. Miala zadziwiajaco szerokie biodra, plaski brzuch i aksamitna skore; w ostatnim burzliwym okresie zycia Corfe zapomnial, jak cudownym uczuciem moze byc dotyk takiej skory. Poczul pod palcami miekkie kontury jej ciala, twardosc kosci, a kiedy w koncu sie zespolili, uczynili to niezwykle delikatnie. Potem lezal z glowa na jej piersi, plakal i wspominal, wspominal, wspominal. A ona bez slowa glaskala go po wlosach. Byl jej wdzieczny za to milczenie, za te oaze spokoju posrodku wzburzonego oceanu swiata. * Nie odezwala sie, kiedy wstal i zaczal sie ubierac. Wciagnal tunike, wlozyl dziwaczna zbroje. Brzask rozjasnil niebo i choc do switu pozostalo jeszcze troche czasu, jego ludzie juz czekali.Stanela przed nim naga i pocalowala go. Przytulila sie do zelaznego pancerza, kiedy przerzucal pendent przez glowe. Znow wygladala starzej: wrocily zmarszczki na czole, kurze lapki w kacikach oczu, nadmiar luznej skory i ciala na przedramionach. Przyszlo mu do glowy, ze wieczorem musiala uzyc magii, zeby prezentowac sie tak mlodo. -Kazdy potrzebuje czasem odrobiny pocieszenia, Corfe - powiedziala z tym swoim kocim usmiechem, jakby czytala mu w myslach. - I dotyku drugiej osoby. Nawet krolowe. Nawet stare krolowe. -Wcale nie jestes stara, pani - odparl z powaga Corfe. Poklepala go po policzku, tak jak ciotka moglaby poklepac ulubionego siostrzenca. -Idz juz. Idz na wojne i zyskaj slawe. Wychodzac z jej komnat, czul sie dziwnie wypoczety i uleczony, tak jakby przynajmniej na chwile zatamowala krwawienie z jego starych ran. Na placu defiladowym zastal swoich pieciuset zolnierzy gotowych do wymarszu. Czekali w milczeniu pod ponurym sztandarem. W bladym swietle przedswitu przypominali zelazne posagi. Tylko unoszaca sie z ich ust para nadawala im pozory zycia. -Daj rozkaz do wymarszu - rozkazal Andruwowi. Dluga kolumna ruszyli na poludnie. DWADZIESCIA JEDEN Wylaniajaca sie zza cypla eskadra przedstawiala soba imponujacy widok: karaki z rzedami dzial na burtach, nefy zjezone setkami zolnierzy i marynarzy, szybkie karawele uskrzydlone lacinskimi zaglami. Wszystkie okrety niosly czerwone bandery hebrionskie na grotmasztach i bordowe proporce admirala Rovero na bezanmasztach. Na widok zebranego na brzegu oddzialu oddaly salwe honorowa: krola powitalo dwadziescia szesc wystrzalow z rarogow. Dym spowil okrety. Abeleyna ze wzruszenia cos scisnelo w gardle; znow byl krolem, nie jakims wloczega czy banita, na ktorego kazdy moze zapolowac. Nadal mial poddanych, a jego slowo wystarczalo, by rozlegl sie huk dzial.Znalazlszy sie na okrecie flagowym, natychmiast zszedl z Rovero pod poklad. Eskadra bezzwlocznie ruszyla w droge: ciezkie karaki, masywne i dostojne jak plywajace zamczyska, kolejno zrobily zwrot, mniejsze jednostki stloczyly sie wokol nich jak sploszone potomstwo wokol rodzicow. Rovero przykleknal przed krolem na jedno kolano. Abeleyn pomogl mu wstac. -Bez przesady z tym protokolem. Jednej rzeczy na pewno sie przez ostatnie tygodnie nauczylem: nie warto upierac sie przy etykiecie. Kiedy bedziemy mogli uderzyc na Abrusio? -Za dwa dni, Wasza Wysokosc. O ile wiatr z poludniowego wschodu sie utrzyma. -Rozumiem. Jak wygladala sytuacja w miescie, kiedy odplywaliscie? Bardzo zle? -Nie chcielibyscie, panie, wykapac sie i przebrac? Kazalem juz przygotowac kolacje... -Nie. Opowiedz mi o moim krolestwie, Rovero. Co tam sie dzieje? Admiral spochmurnial. -Wczoraj odwiedzil mnie ptak Golophina - wysyczal polgebkiem, jakby klal pod nosem. - Ledwie zyje. Zamknelismy go w ladowni, bo juz i tak nigdzie nie poleci. W kazdym razie przyniosl wiesci z Abrusio. I to. - Rovero podal krolowi zwoj opatrzony krolewska pieczecia Astaracu. - Ta przesylka byla oczywiscie adresowana do Waszej Wysokosci, ale ptak nie mial sily leciec dalej. Abeleyn wzial od niego list - ostroznie, delikatnie, jakby sie bal, ze lada chwila buchnie plomieniem. -Co z Abrusio? -Arsenal plonie. Prochownia zostala zatopiona, wiec nie ma ryzyka wybuchu. Freiss nie zyje, jego ludzie dali sie zlapac, sploneli zywcem albo uciekli do Carrery. -To juz cos. Mow dalej. -Stawiamy skutecznie opor zdrajcom i Rycerzom-Bojownikom, ale przez ten pozar i tlumy cywili na ulicach nie mozemy uderzyc z pelna sila. Dwie trzecie naszych ludzi zamiast ze zdrajcami walczy z ogniem albo nadzoruje ewakuacje Dolnego Miasta. Moze uda sie ocalic zachodnia czesc Abrusio: saperzy wysadzaja domy na linii przecinajacej cale miasto, zeby zatrzymac pozar. Z tysiecy budynkow zostaly zgliszcza; plonie arsenal, spalily sie suche doki, magazyny i spora czesc skladow z zapasami gromadzonymi na wypadek oblezenia. Abrusio podzielilo sie na dwie czesci: dolna, ktora ulegla niemal doszczetnemu zniszczeniu, ale znajduje sie w naszych rekach, i gorna - nietknieta i zajmowana przez zdrajcow. Abeleyn przypomnial sobie, jak Abrusio tetnilo zyciem w lecie; stanely mu przed oczami tloczne, halasliwe, cuchnace ulice, domy, zaulki i zakamarki, tawerny, sklepiki i bazary Dolnego Miasta. Za mlodu wloczyl sie w przebraniu awanturnika po ciemnych zakatkach miasta i szukal przygod. Te miejsca juz nie istnialy. Zostaly zniszczone. Czul sie tak, jakby odebrano mu kawal zycia, zostawiajac tylko wspomnienia dawnych dni. -Pozniej omowimy dalsze plany, admirale - powiedzial. Patrzyl nieobecnym wzrokiem w dal, a zar plonacy w jego oczach przypominal trawiacy krolewskie miasto pozar. - Chce zostac sam, jesli laska... Rovero uklonil sie i wyszedl. Postarzal sie, pomyslal admiral, zamykajac drzwi. W dziesiec tygodni przybylo mu dziesiec lat. Nie ma juz w nim nic z chlopca. I upodobnil sie do ojca. Za skarby swiata nie chcialbym mu teraz wejsc w droge. Wyszedl na srodokrecie. Zacisniete usta przypominaly blizne, przecinajaca na skos jego twarz. Ta przekleta baba, krolewska naloznica, wyklocala sie z marynarzami o kajute: domagala sie wiecej przestrzeni, okna, swiezego powietrza. Klotliwa suka juz zdazyla zzieleniec na twarzy. Coz, moze sobie byc starsza i bardziej doswiadczona, ale nie bedzie juz owijac sobie krola wokol palca, jak to podobno w przeszlosci czynila. Poza tym jakos tak sie zaokraglila... * Krol Hebrionu wyszedl z kajuty na rufowy kasztel flagowej karaki, ktory jak wystajacy taras zwieszal sie nad spienionym kilwaterem. Inne okrety plynely za nimi w odleglosci niespelna dwoch kabli, pod pelnymi zaglami; kolysaly sie miarowo, tnac dziobami fale, a woda bryzgala spod galionow na boki. Widok zapieral dech w piersiach: piekno i sila laczyly sie w nich w harmonijna calosc. To byly najpiekniejsze machiny wojenne, jakie potrafila stworzyc reka ludzka.Reka czlowieka, nie Boga. Zlamal pieczec, rozwinal list od Marka i pograzyl sie w lekturze, nie baczac na kolysanie statku. Drogi kuzynie, zaczynal sie list. Pisze w pospiechu i bez zbednych wstepow, bo kurierska galera czeka juz w porcie z podniesiona kotwica. Poplynie do Abrusio, nie wiem bowiem, gdzie indziej moglbym Cie szukac. Mimo przerazajacych wiesci, jakie dochodza z Hebrionu, ufam, ze wrocisz wkrotce do swojej stolicy i wygnasz z niej Kruki i zdrajcow, ktorzy daza do zniszczenia calego zachodu. Mam dla Ciebie wiesci. W drodze powrotnej z konklawe zostalismy napadnieci na poludniowym pogorzu Malvennoru. Nie wiem, skad pochodzili napastnicy, ale bylo ich sporo; ledwie uszlismy z zyciem. Nie mam watpliwosci, ze byl to zamach na moja osobe, proba pozbycia sie kolejnego heretyka. Z pewnoscia stal za nia Cadamost z Perigraine i ten jego inicjancki pralat. Obawiam sie, ze zarowno Tobie, jak i Lofantyrowi moze grozic podobne niebezpieczenstwo, ale jesli czytasz te slowa, najwyrazniej udalo Ci sie ujsc smierci. Stare prawa, rzadzace niegdys zachowaniem ludzi, stracily dawna wage. W Astaracu musialem stlumic bunt szlachty i dopiero od kilku dni znow zasiadam na tronie w Cartigelli. Zdrajcy byli slabo wyposazeni, nie mieli dobrych dowodcow ani wsparcia ze strony Rycerzy-Bojownikow. Armia, ktora - dzieki Bogu! - w wiekszosci pozostala mi wierna, przeczesuje teraz Astarac i likwiduje ostatnie gniazda oporu. Chodza jednak sluchy, ze Perigraine sie zbroi. Musze wzmoc czujnosc na wschodniej granicy. Gdyby nie to, astarackie oddzialy wsparlyby Cie niezwlocznie w przykrym zadaniu odbijania krolestwa. Moja siostra wyjdzie za Ciebie za maz, a choc uroda dorownuje zabie, jest kobieta inteligentna i rozsadna. My, krolowie heretycy, musimy trzymac sie razem, Abeleynie. Zwlaszcza teraz. Hebrion i Astarac musza wytrwac w sojuszu, gdyz w przeciwnym razie upadna samotne. Nie chce tracic czasu na ceremonie, dlatego, gdy tylko uslysze, ze wrociles bezpiecznie do Abrusio, przysle Ci przyszla malzonke jako zywy dowod laczacej nas wiezi. (Pamietasz ja w ogole, Abeleynie? Ma na imie Isolla. W dziecinstwie ciagnales ja za warkoczyki i nasmiewales sie z jej krzywego noska). Z Torunny tez nie mam najlepszych wiadomosci. Macrobiusowi, ktory zostal uznany za prawowitego wielkiego pontyfika, zgotowano nalezyte przyjecie, ale moi informatorzy twierdza, ze rzadko pokazuje sie publicznie i ponoc - Boze uchowaj! - niedomaga. Tylko jego autorytet powstrzymuje nasze krolestwa przed pograzeniem sie w chaosie i anarchii. Lofantyr osobiscie kieruje dzialaniami wojennymi przeciw Merdukom, a mimo to wydaje sie zapominac o Wale Ormanna. Setki tysiecy uchodzcow obozuja pod murami Torunnu. Nasz torunnanski kuzyn nie jest, niestety, urodzonym generalem. Czasem wydaje mi sie, ze w ogole nie jest zolnierzem. Musze sie spieszyc. Niedlugo zacznie sie odplyw. Mowi sie, ze fimbrianska armia wyszla poza granice kraju. Kieruje sie ponoc w strone Walu Ormanna, co czesciowo wyjasnialoby beztroske Lofantyra. Wynajal tworcow dawnego imperium, zeby zastapili go w wojnie z niewiernymi, i mysli, ze to wystarczy. Sek w tym, ze pies, ktorego wpuscil za prog domu, moze sie okazac wilkiem, jesli spusci go z oka. Nie ufam Fimbrianom. Nie wierze w szczerosc ich intencji. Na tym koncze ten zalosny list, pozbawiony wszelkiego wdzieku i nalezytej formy. Moj nauczyciel retoryki pewnie przewraca sie teraz w grobie. Moze kiedys filozofowie znow bede mieli czas liczyc anioly na glowce szpilki, ale na razie swiat potrzebuje zolnierzy. Pioro musi ustapic przed mieczem. Powodzenia, kuzynie. Mark Abeleyn usmiechnal sie, czytajac ostatnie slowa. Mark nigdy nie slynal z dworskiej oglady. Milo bylo wiedziec, ze Hebrion nie zostal sam i ze w Astaracu sprawy szybko wracaja do normy. Interesujaca byla natomiast informacja o Fimbrianach. Czy Lofantyr naprawde spodziewal sie, ze beda walczyc na wschodzie i umierac za Torunne, nie oczekujac w zamian nic poza pieniedzmi? Isolla. W dziecinstwie bawili sie wszyscy razem - na konferencjach i konklawe, na ktorych ich ojcowie decydowali o ksztalcie swiata. Isolla byla chuda, rudowlosa i piegowata, a garb na jej nosie rysowal sie wyraznie juz wtedy, zanim na dobre weszla w wiek mlodzienczy. Byla od Abeleyna rok albo dwa lata mlodsza, czyli wcale niemloda jak na kobiete pierwszy raz wychodzaca za maz. Zapamietal ja jako ciche, cierpliwe dziecko, ktore uwielbialo spedzac samotnie czas. Ale jego wspomnienia nie mialy tu nic do rzeczy. Malzenstwo z Isolla mialo scementowac sojusz Hebrionu i Astaracu. Uczucia musialy zejsc na dalszy plan. Przypomnial sobie ciezarna Jemille. Przeszedl go dreszcz strachu, ktory nie do konca umial sobie wytlumaczyc, ale na szczescie uczucie to szybko minelo. Zszedl do kajuty i wezwal sluzacych, aby pomogli mu sie rozebrac i umyc. Nalal sobie wina ze stojacej na stole karafki, wychylil kieliszek jednym haustem. Zjadl kawalek ziolowego chleba i popil go nastepna porcja wina. Drzwi sie otworzyly i w progu staneli sluzacy: osobisty steward i lokaj krola. Obaj byli w podroznych ubraniach, jeden z nich cos jadl. -Tak, Wasza Wysokosc? Abeleyn sie zawstydzil. Zapomnial, ze jego ludzie przeszli przez to samo, co on, i sa rownie glodni, spragnieni i brudni. -Nie bedziecie mi potrzebni. Jestescie wolni. Umyjcie sie i najedzcie do syta. I poproscie admirala Rovero, zeby w wolnej chwili byl laskaw do mnie zajrzec. -Dobrze, Wasza Wysokosc. Marynarze podgrzali wode w miedzianym kotle w kambuzie. Mamy przygotowac kapiel dla waszej wysokosci? Kapiel! Slodkie nieba... Abeleyn pokrecil glowa. -Obejde sie bez cieplej wody. Zaniescie ja lady Jemilli. Sluzacy sklonili sie i wyszli. Abeleyn czul, ze smierdzi; won wlasnego ciala wydawala mu sie silniejsza od okretowego aromatu smoly, drewna i starej wody, ale nie przeszkadzalo mu to. A Jemilla miala byc matka jego dziecka. W takiej chwili z pewnoscia chetnie sie wykapie. Niech sie cieszy; przynajmniej na jakis czas bedzie mial z nia spokoj. Nagle zdal sobie sprawe, ze nie przepada za swoja kochanka. W lozku byla znakomita, a sprytu i inteligencji wiele kobiet mogloby jej pozazdroscic, ale ufal jej nie bardziej, niz zaufalby zmii, ktora w lesie ucieklaby mu spod nog. Ta mysl go zaskoczyla. Rozumial juz, ze bardzo sie zmienil, ale nie wiedzial jeszcze, na czym ta zmiana polega. Rozleglo sie pukanie do drzwi. Do kajuty wszedl Rovero. -Wzywales mnie, Wasza Wysokosc? - spytal, unoszac brwi. -Tak, admirale. Chcialbym zapoznac sie z planem odbicia Abrusio, ktory ulozyliscie do spolki z Mercado. To chyba dobry moment. Nie bylo czasu na odpoczynek, na przesiadywanie na pokladzie, wpatrywanie sie w spienione fale i prujace wode statki - polyskujace lufami rarogow piramidy z drewna i plotna. Nie mogl sobie pozwolic na chwile zapomnienia, na niemyslenie o obowiazkach. I wcale mu to nie przeszkadzalo. Moze wlasnie to sie zmienilo, pomyslal. Moze nareszcie dorastam do noszenia korony. DWADZIESCIA DWA Glowa Albreca, obrzmiala od naplywajacej krwi, pulsowala jak scisniete zebrami serce. Twarz mial wtulona w jakis material, rece ciezkie i opuchniete.Dotarlo do niego, ze zwisa do gory nogami i wlasnym ciezarem uciska sobie zoladek. -Postaw mnie - wysapal. Mial wrazenie, ze za chwile zwymiotuje. Avila ostroznie postawil go na nogi - do tej pory niosl go przerzuconego przez ramie. Obaj dyszeli ciezko. Albrecowi zakrecilo sie w glowie, swiat zawirowal, az wreszcie krazace w jego ciele plyny odzyskaly rownowage. Stojaca na podlodze lampa, ktora Avila do tej pory niosl w wolnej rece, dogorywala na resztkach oliwy. -Co ty wyrabiasz? - wystekal Albrec. - Gdzie jestesmy? -W katakumbach. Nie moglem cie ocucic, byles jak martwy. Zasypalem dziure gruzem i zaczalem szukac wyjscia. -Commodius! -Nie zyje. Mam nadzieje, ze jego ohydna dusza bedzie przez wiecznosc skowyczec w piekle. -Co z cialem? Nie mozemy go tak tu zostawic. -Dlaczego nie? Byl stworzeniem ciemnosci, zmiennoksztaltnym, w dodatku probowal nas zabic, zeby chronic wygodna dla niego wersje prawdy. Niech gnije tu teraz bez pogrzebu. Albrec ujal obolala glowe w dlonie. -Gdzie jestesmy? -Szedlem wzdluz polnocnej sciany, tej wilgotnej, i szukalem schodow, ale chyba je przeoczylem. -Nietrudno je przegapic. Ale nie martw sie, ja je znajde. Ile czasu minelo od... -Pol godziny, nie wiecej. -Na Boga, Avilo... Co teraz zrobimy? -Co zrobimy? No... Nie mam pojecia. Na razie chcialem tylko wydostac sie z lochow. -Zabilismy glownego bibliotekarza! -Zabilismy wilkolaka. -Ktory z powrotem zmienil sie w Commodiusa-bibliotekarza. Nie pamietam, co bylo potem, ale to zapamietalem. Kto nam uwierzy? Jak poznac po zwlokach, kim byl za zycia? -Do czego zmierzasz, Albrecu? Sugerujesz, ze bedziemy mieli klopoty, bo walczac o zycie, zabilismy tego potwora? -Sam nie wiem... Nie wiem, co o tym wszystkim myslec. Jak to sie moglo stac? Jak to mozliwe, zeby kaplan byl czyms takim? I to przez te wszystkie lata, ktore z nim pracowalem. Teraz przynajmniej rozumiem, ze to on nawiedzal biblioteke; to jego ohydna obecnosc nadawala jej taka niesamowita atmosfere. Boze moj, Boze, co tu sie dzieje? Umilkli, wpatrzeni w malenki plomyk lampy, ktoremu zostalo juz niewiele zycia. Nie robilo im jednak roznicy, ze niedlugo otoczy ich calkowita ciemnosc. Cos sie zmienilo. Ujrzeli prawdziwe oblicze zla i nic nie moglo ich juz przestraszyc. -Oni wiedza - wychrypial szeptem Albrec. - Slyszales, co powiedzial? Znaja prawdziwa historie Swietego i proroka, ale ukrywaja fakty. Kosciol od wiekow strzeze prawdy jak zrenicy oka i nie ujawnia jej, bo woli zachowac wladze. A gdzie podziala sie jego poboznosc? Gdzie pokora? Koscielni dostojnicy zachowuja sie jak ksiazeta, ktorzy za wszelka cene chca sie utrzymac na tronie. Avila w zadumie skubnal rabek inicjanckiego habitu. -Masz na policzku slad pazurow - powiedzial Albrecowi, jakby dopiero teraz zauwazyl skaleczenie. -Ty tez masz krew na twarzy. -Nie uda nam sie ukryc tych ran, Albrecu. Pomysl, co mozemy zrobic? Columbar zginal z reki Commodiusa, a Commodius z naszej. Jak to bedzie wygladalo? Nie mozemy powiedziec, ze chcielismy odkryc prawde, bo nas zlikwiduja. Tak jak chcial to zrobic Commodius. -Sa jeszcze w Kosciele porzadni ludzie. Na pewno! -Ale nie wiemy ktorzy to. Kto nas wyslucha? Kto nam uwierzy? Na krew Blogoslawionego Swietego, Albrecu! Juz po nas! Lampka zakrztusila sie, blysnela jasniejszym plomieniem i zgasla. Otoczyla ich ciemnosc. Nic nie widzieli. -Musimy uciekac z Charibonu - zabrzmial w mroku smutny glos Avili. -To wykluczone! Dokad mielibysmy isc? I jak chcesz sie przedrzec przez sniezne zaspy? Zamarzlibysmy pierwszej nocy. -Kiedy sprawa sie wyda, tu tez dlugo nie pozyjemy. Zauwaza znikniecie Commodiusa, zaczna przeszukiwac biblioteke i w koncu go znajda. A kto oprocz niego mial klucze? Ty, Albrecu. Maly mnich pomacal sie po ranach na twarzy i szyi, dotknal guza na czole. Avila mial racje. On, Albrec, najblizszy wspolpracownik Commodiusa, pojdzie na pierwszy ogien. Kiedy zobacza rany, od razu zaczna go przesluchiwac. -No to co mamy zrobic? - zapytal, przelykajac lzy. Znal odpowiedz, ale chcial ja uslyszec od kogos innego. -Mozemy sobie chyba pozwolic na dzien zwloki, wystarczy tylko nie rzucac sie w oczy. Przynajmniej zbierzemy zapasy na droge. -Na droge dokad? Dokad mozemy sie udac, na Boga? Kosciol rzadzi w calej Normannii, Rycerze-Bojownicy stacjonuja we wszystkich zachodnich miastach i miasteczkach, kaplani sa wszedzie! Dokad uciekniemy? -Kiedy sprawa sie wyda, uznaja nas za heretykow - zauwazyl Avila. - Znajda zwloki Commodiusa w poganskiej kaplicy, zauwaza nasze znikniecie i ekskomunikuja nas. Ale na tym swiecie nie brakuje heretykow. Maja nawet swojego przywodce. Herezjarche. Czlowiek, o ktorym niektorzy mowia, ze jest Macrobiusem, zostal w Torunnie antypontyfikiem. Prawo charibonskie tam nie siega, a wrogowie Himeriusa przyjma nas z otwartymi ramionami. Krolowie, ktorzy uznaja autorytet Macrobiusa, chetnie nas wysluchaja; staniemy sie poteznym orezem w ich rekach. Poza tym nie moge oprzec sie wrazeniu, ze w Charibonie zle sie dzieje. Jezeli Commodius okazal sie wilkolakiem, w szeregach mojego zakonu moze byc takich wiecej. -W glowie mi sie to nie miesci. -A powinno. Powinno, Albrecu, jesli mamy sie z tego jakos wykaraskac. Przez chwile stali nieruchomo, w milczeniu wsluchujac sie w cisze lochow, macona tylko odglosem kapiacej wody. W koncu Avila sie poruszyl; do uszu Albreca dobiegl jek bolu. -Mam rozdarty habit i pewnie polamane zebra. Przy kazdym oddechu czuje klucie w boku, jakby ktos wbijal mi noz. A przed jutrznia musimy wrocic do lozek. -Spisz w zbiorowej sypialni. Nikt cie nie zauwazy? -Zostawilem w lozku kukle i wykradlem sie na paluszkach, ale pewnie nie uda mi sie tak cicho przesliznac z powrotem. Szlag by to trafil! -Nie mozesz wrocic do siebie. Pojdziemy do mojej celi. Zbierzemy zapasy, jutro, a wlasciwie dzis, gdzies sie zadekujemy, a w nocy wyruszymy. Avila oddychal szybko i plytko. -Obawiam sie, ze nie bede maszerowal zbyt szybko, moj maly antylianski druhu. Czy naprawde musimy uciekac? Nie wyslizgamy sie z tego? Podjeli decyzje, ktora obu ich napawala strachem. O ilez latwiej byloby udawac, ze nic sie nie stalo, wrocic do odwiecznego rytmu zycia, wtopic sie w rutyne klasztornego miasta. I sam Albrec pewnie tak wlasnie by zrobil: strach i sila inercji powstrzymalyby go przed porzuceniem jedynego zycia, jakie znal. Ale po tym, jak Avila trzezwo ocenil sytuacje, dobrze wiedzial, ze ich zycie na zawsze sie zmienilo. Wystapili z Kosciola i teraz mogli tylko zagladac do srodka przez okienko. -Chodz - odezwal sie Albrec. Idac, staral sie jak najrzadziej poruszac glowa. - Przed switem czeka nas jeszcze sporo pracy. Spadlo to na nas niespodzianie, tak jak zeslane przez Boga wizje na nieszczesnego Honoriusa, oblakanego poszukiwacza prawdy. Bog zlozyl na nasze barki rownie ciezkie brzemie. Nie mozemy sie od niego wymigiwac. Wzial Avile za reke i zaczal go prowadzic wzdluz sciany katakumb, drzaca dlonia muskajac jej szorstka powierzchnie. -A wiesz, ze Honorius zmarl w swojej gorskiej pustelni? - mowil dalej. - Samotny, skompromitowany odludek, ktorego nikt nie chcial sluchac. Swiety szaleniec. Zastanawiam sie teraz, czy to jednak nie Kosciol oszalal; czy nadmiar pychy i zadza wladzy nie odebraly mu rozumu. Skad wiadomo, ze na przestrzeni wiekow nie bylo wiecej takich poszukiwaczy prawdy, ktorym Kosciol zamknal usta? Ilu ludzi poznalo prawdziwe losy Ramusia i zaplacilo za te wiedze zyciem? To jest w tym wszystkim najgorsze. Wez klamstwo i uczyn z niego dogmat, a popsuje cala wiare jak jedno zgnile jablko w beczulce dobrych owocow. Nikt juz nie bedzie wiedzial w co wierzyc. Kosciol zachwieje sie w posadach, chociaz bylby najsolidniej zbudowany, a sluzacy mu ludzie zostana zbrukani klamstwem. Avila parsknal smiechem i jeknal z bolu. -Ty sie nigdy nie zmienisz. Nawet w takiej chwili filozofujesz. -Nasz los jest teraz rownie wazny jak losy panstw - odparl ze smiertelna powaga Albrec. - Nasza wiedza moze stac sie apokaliptyczna bronia. Jestesmy grozniejsi niz najsilniejsza armia. -Tylko ze to mi wcale nie poprawia humoru - wycharczal Avila. - Czuje sie jak zbity pies. Znalezli schody i ruszyli na gore, powoli i ostroznie jak starcy, syczac i krzywiac sie z bolu przy kazdym kroku. Mieli wrazenie, ze uplynela cala wiecznosc, zanim znalezli sie w bibliotece i Albrec ostatni raz w zyciu przeszedl miedzy regalami, wdychajac zapach suchego pergaminu. Strona tytulowa starego dokumentu chrobotala mu za pazucha. Noc miala sie ku koncowi, kiedy wymkneli sie z gmachu, zamkneli drzwi na klucz i dobrneli przez snieg do klasztoru. Wiatr byl lodowaty. Spotkali tylko paru mnichow, ktorzy szykowali sie do jutrzni. Spokoj przedswitu otulil cale miasto, jego ciemne zabudowania, biale zaspy, cieply blask swiec w nielicznych oknach. Cos sie zmienilo. Albrec nie czul sie juz w Charibonie jak w domu. Lkal cicho, pomagajac Avili przemknac do celi. Wiedzial, ze tej nocy utracil te namiastke szczescia, jaka dawalo mu klasztorne zycie. Przyszlosc niosla mu niebezpieczenstwa, watpliwosci, walke o przetrwanie i smierc poza Kosciolem - moze na stosie, moze w snieznych zaspach, moze gdzies w obcych stronach, z dala od wszystkiego co znajome. Modlil sie do Ramusia, do oblakanego Honoriusa, do samego Boga, ale nie zapalilo sie przed nim zadne swiatelko, nie przemowil zaden glos. Jego suplikacje trafialy w pustke i mimo ze staral sie jak mogl, cala jego wiara spadala wraz z nimi w bezdenna otchlan. Zostala mu tylko swiadomosc prawdy i kielkujace z niej postanowienie: bedzie glosil te prawde wszedzie, rozniesie ja jak chorobe. Nim umrze, zarazi nia caly swiat, a jesli zachwieje w ten sposob Kosciolem - trudno. Niech i tak bedzie. * Charibon obudzil sie zanim jeszcze slonce rozjasnilo zasnute olowianymi chmurami niebo. Mnisi odspiewali jutrznie i udali sie na sniadanie. Przyszedl czas na pryme. Zaczal sie codzienny ruch, mieszkancy odgarneli naniesiony noca snieg i miasto ozylo, podobnie jak rybackie wioski na brzegach Morza Tor.Po tercji grupa uczniow poskarzyla sie jednemu z zakrystian, ze biblioteka nie zostala jeszcze otwarta. Po sprawdzeniu okazalo sie, ze drzwi sa zamkniete na klucz, a w srodku nie pali sie swiatlo. Nigdzie nie znaleziono ani glownego bibliotekarza, ani jego pomocnika. Postanowiono zbadac te sprawe. Mimo trzaskajacego mrozu pod biblioteka swietego Garaso zebral sie tlumek zakonnikow. O sekscie diakon zakonu Bojownikow i jego Rycerze wywazyli drzwi, poslugujac sie solidna belka w charakterze tarana. Calej operacji przygladal sie wikariusz generalny Betanza we wlasnej osobie. Starsi mnisi w grupach zaczeli przeczesywac biblioteke. Znaleziono juz zwloki Columbara, a przeszukanie klasztornych zakamarkow i dormitoriow nie przynioslo efektow: po bibliotekarzach wszelki slad zaginal. Charibon huczal od plotek i domyslow. Tuz przed nieszporami znaleziono cialo Commodiusa - po tym, jak gorne poziomy biblioteki przewrocono niemal do gory nogami. W lochach mnisi natkneli sie najpierw na przewrocona lampke, a potem na sterte gruzu pod sciana. Kiedy zaczeli w niej grzebac, kamienie sie osypaly i monsignor w towarzystwie dwoch Rycerzy-Bojownikow wszedl do kapliczki. Znalezli w niej zwloki glownego bibliotekarza: lezal na podlodze z wytrzeszczonymi oczami, a z plecow sterczala mu ozdobiona pentagramem rekojesc sztyletu. Szczegoly odkrycia zachowano w tajemnicy, po klasztorze rozeszla sie jednak wiesc, ze Commodius zostal brutalnie zamordowany w ponurych podziemiach biblioteki, a jego pomocnik przepadl jak kamien w wode - razem z pewnym mlodym inicjantem, z ktorym sie przyjaznil. Patrole zlozone z Bojownikow i almarkanskich rycerzy wyszly na ulice Charibonu. Na nieszporach mnisi poszeptywali miedzy soba w kazdej wolnej chwili, kiedy akurat nie glosili chwaly Boga. Po Charibonie krazyl okrutny morderca - lub mordercy, zapewne heretycy, ktorzy chcieli posiac w miescie ziarno strachu i dzialali na zlecenie herezjarchy Macrobiusa, zasiadajacego po prawicy diabla w Torunnie. Starsi justycjariusze utworzyli komisje sledcza, ktora miala zglebic te sprawe. Sam wielki pontyfik nadzorowal przebieg jej prac. Poznym wieczorem, kiedy w Charibonie jak co noc rozszalala sie sniezna zadymka, odnotowano dwa wydarzenia, ktore uszly uwagi zolnierzy patrolujacych obrzeza miasta. Pierwszym bylo przybycie niewielkiej grupy pieszych w czarnych, oszronionych mundurach, drugim - odejscie dwoch mnichow, uginajacych sie w zaspach pod ciezarem podroznych workow. Wymacywali sobie droge grubymi kosturami i postekujac z bolu i wysilku, brneli brzegiem Morza Tor. Omijali ogniska wartownikow, zapuszczajac sie daleko w glab skutego lodem morza, gdzie cienka kra pietrzyla sie i dygotala w podmuchach wiatru niczym biala zawartosc wrzacego kotla. Albrec i Avila nieustepliwie parli naprzod. Lod osadzal sie na ich opuchnietych twarzach, wsciekly mroz scinal krew w konczynach. Zawieja otulila ich tak szczelnie, ze nikt nie probowal ich zatrzymac, ale wygladalo na to, ze jest gotowa ich zabic, nim ucieczka na dobre sie rozpocznie. * Odziani w czern przybysze zazadali spotkania z wielkim pontyfikiem Himeriusem. Ich niespodziewane pojawienie sie wywolalo zamet w szeregach strazy i sluzb koscielnych. Ostatecznie ulokowano ich w cieplym - choc spartansko urzadzonym - westybulu i poinformowano pontyfika, ze bedzie mial gosci. Pierwszy raz od czterech stuleci w Charibonie zjawili sie fimbrianscy zolnierze.Dwoch podstarzalych mnichow pomagalo pontyfikowi sie ubrac, kiedy do apartamentu wszedl wikariusz generalny zakonu inicjantow. Himerius odeslal zakonnikow i drapujac fioletowa szate na swym pokaznym korpusie, spojrzal pytajaco na Betanze. -No, slucham? Wikariusz usiadl i nieudolnie probowal ukryc ziewniecie: bylo pozno, a on mial za soba dlugi, nuzacy dzien. -Nic. Tych dwoch zniknelo bez sladu. Jezeli sa niewinni, to pewnie nie zyja; jesli zas maja cos na sumieniu, udalo im sie zbiec. Himerius chrzaknal, przegladajac sie w wysokim lustrze, ktore ozywialo ponure, choc zbytkowne wyposazenie komnaty. -Sa winni, Betanza. Ja to czuje. Chcieli dopuscic sie herezji. Commodius probowal ich powstrzymac i zginal. - Przez orla twarz pontyfika przemknal dziwny grymas. - Niech Bog sie nad nim zmiluje, albowiem byl wiernym sluga Kosciola. -Skad ta pewnosc, ze sa winni, Wasza Swiatobliwosc? - spytal Betanza z nieskrywana ciekawoscia. Twarz mial jeszcze zaczerwieniona po meczacym dniu, bialka oczu poznaczone czerwonymi zylkami. -Ja to po prostu wiem - warknal Himerius. - Gdy tylko pogoda sie poprawi, rozeslesz Bojownikow, zeby ich szukali. Chce, aby sprowadzono ich do Charibonu i przesluchano. -Jak sobie zyczysz, Wasza Swiatobliwosc. - Wikariusz wzruszyl ramionami. - Co z Fimbrianami? Czy Wasza Swiatobliwosc zechce ich dzis przyjac? -Tak. Musimy sie dowiedziec, czy ich przybycie to zwykly przypadek, czy tez czesc jakiegos szerzej zakrojonego planu. Nie musze ci chyba przypominac, Betanza, ze wiesc o tym, co sie dzis stalo, nie moze wyjsc poza miasto. Krolestwa nie maja prawa uslyszec o morderstwie w Charibonie, ktory ma byc czysty, nieskalany, nie skazony zadna plotka ani skandalem. -Naturalnie, Wasza Swiatobliwosc - przytaknal Betanza. Zaczal sie zastanawiac, w jaki sposob ma zamknac usta tysiacom mieszkancow miasta. Kiedy przychodzilo do plotek, zakonnicy byli gorsi od przekupek. Dobrze przynajmniej, ze pogoda mu sprzyjala. -Po poludniu, kiedy ty byles zajety swoimi sprawami, przyjechal kurier - oznajmil niedbalym tonem Himerius. Nagle sie zmienil, w oczach zapalily mu sie triumfalne ogniki. Odwrocil sie do Betanzy i zalozyl rece na piersi. Sprawial wrazenie czlowieka, ktory najchetniej wyszczerzylby wszystkie zeby w usmiechu. Zdaniem Betanzy w jego wygladzie bylo cos z szalenca. - I przywiozl dobre wiesci. - Himerius sie opanowal: znow byl powaznym kaplanem, swiadomym swej godnosci i dostojenstwa. - Przybyl z Alstadt. Wyglada na to, ze wierny syn Kosciola, Haukir, krol Almarku, pozegnal sie wreszcie z zyciem. Niech Swieci przygarna jego trzepoczaca dusze. Ten wlasnie pobozny monarcha, wzor bogobojnego wladcy, zapisal swoje krolestwo Kosciolowi. Betanza wybaluszyl oczy. -Naprawde?! -Kurier przywiozl list od Marata, pralata Almarku. Marat jest regentem i bedzie nim do czasu, az ja zadecyduje o ostatecznej formie rzadow w krolestwie. Almark nalezy do nas, Betanza. -Co na to szlachta? Nie ma nic do powiedzenia? -Przystana na to bez szemrania. Nie maja wyboru. W stolicy stacjonuje silny kontyngent Rycerzy-Bojownikow, natomiast armia krolewska obozuje dalej na wschod, nad Saerothem. Almark naprawde nalezy do nas. -Podobno wazne wydarzenia chodza parami - powiedzial w zadumie Betanza. - Jednemu towarzysza zwykle inne, czasem w odleglych miejscach, a czasem calkiem blisko. Ta wiadomosc przyszla w idealnym momencie. Wasza Swiatobliwosc moze rozmawiac z Fimbrianami z zupelnie nowej pozycji. -W rzeczy samej. Wlasnie dlatego zaraz ich przyjme, chociaz pora juz pozna. Chce, zeby ta wiadomosc nimi wstrzasnela. -Jak Wasza Swiatobliwosc sadzi, czego chca? -A czego dzis chce kazdy? Kosciol wlada Almarkiem i kontroluje Hebrion. Stal sie imperium, z ktorym trzeba sie jakos ulozyc. Jestem przekonany, ze Fimbrianie przyjechali wybadac sytuacje z dyplomatycznego punktu widzenia. Dawna imperialna potega czuje powiew nowego wiatru. Chodz, razem wyjdziemy im na spotkanie. W pontyfikalnej sali audiencyjnej panowal polmrok. W uchwytach na scianach plonely pochodnie, przy podwyzszeniu, na ktorym znajdowal sie tron Himeriusa, staly kosze pelne zarzacych sie wegli. Rycerze-Bojownicy, rozstawieni co dziesiec krokow pod scianami, przypominali kamienne posagi. Zesztywnieli jeszcze bardziej, gdy pontyfik zasiadl na tronie. Betanza stanal obok niego, z prawej strony, a u stop podwyzszenia przycupnelo dwoch skrybow z piorami w pogotowiu, w czarnych szatach przypominajacych plamy atramentu. Z boku stal jeszcze Rogien, stary inicjant, pontyfikalny szambelan. Jego lysa czaszka polyskiwala w swietle pochodni. Czterej Fimbrianie musieli przemierzyc cala dlugosc skapanej w swietle i cieniach sali audiencyjnej; ich buty dudnily ciezko na bazaltowej posadzce. Byli ubrani w jednolicie czarne mundury, przepasane czerwonymi szarfami. Mieli zaciete, ogorzale od wiatru twarze i wlosy przyciete krotko jak strzyzona konska grzywa. Byli bez broni, ale Rycerze-Bojownicy obserwowali ich bacznie, zacisnawszy dlonie na rekojesciach mieczy. -Marszalek Barbius z Neyr, dowodca armii fimbrianskiej - oznajmil spizowym glosem Rogien. Barbius skinal glowa Himeriusowi; Fimbrianie klekali tylko przed swoim cesarzem. Pontyfik doskonale o tym wiedzial, ale symboliczny uklon kryl w sobie tyle pogardy, ze poruszyl sie niespokojnie na tronie i zacisnal rece na podlokietnikach. -Barbiusie z elektoratu Neyr, witaj w Charibonie - powiedzial spokojnie. - Widzimy po waszych twarzach, ze przybywacie z pilnym poslaniem, dlatego mimo tak poznej pory postanowilismy udzielic wam audiencji. Przygotowano dla was apartamenty stosowne do rangi twojej, marszalku, i twoich towarzyszy. Po zakonczeniu audiencji podane zostana jadlo i napitki, by pokrzepic wasze strudzone ciala i podupadlego ducha. Barbius ledwie zauwazalnym skinieniem glowy podziekowal za te uprzejmosc. Kiedy przemowil, jego glos w porownaniu z melodyjnym basem pontyfika przypominal zgrzyt przetaczajacych sie glazow. -Dziekuje Waszej Swiatobliwosci za goscinnosc i zaluje, ze nie bedzie mi dane z niej skorzystac. Rzeczywiscie, spieszno nam: nasze glowne sily obozuja pietnascie mil stad i chcielibysmy przed switem wrocic do obozowiska. -Glowne sily? - powtorzyl Himerius. -Tak, Wasza Swiatobliwosc. Przybylem, by zapewnic Wasza Swiatobliwosc o dobrej woli podleglych mi oddzialow. Ani Charibon, ani Almark nie musza sie niczego obawiac z ich strony. Posluszni rozkazom elektorow przechodzimy tylko przez te tereny. -Nie rozumiem. Nie jestescie poslami z elektoratow? -Nie, Wasza Swiatobliwosc. Jestem tylko dowodca podazajacej ku wschodowi fimbrianskiej armii. Przybylem zlozyc Waszej Swiatobliwosci wyrazy szacunku. Po tych slowach zapadla taka cisza, jakby przed chwila przez sale przetoczyl sie grzmot. -Pietnascie mil od Charibonu obozuje fimbrianska armia?! - spytal z niedowierzaniem Betanza. -W rzeczy samej, ekscelencjo. -Dokad zmierzacie? - spytal Himerius. W jego glosie nie bylo ani sladu dawnej melodii, chrypial jak stary kruk. -Mamy udzielic wsparcia obroncom Walu Ormanna. -Z czyjego rozkazu? -Jestem posluszny moim panom, elektorom Fimbrii. -Ale kto zwrocil sie do was z prosba o pomoc? Lofantyr heretyk? Z pewnoscia... Barbius wzruszyl ramionami. Rudawe wasy opadaly mu na usta i skutecznie uniemozliwialy odczytanie ich wyrazu. Jego oczy byly szare i twarde jak morski lod. -Ja tylko wykonuje rozkazy, Wasza Swiatobliwosc. Nie mnie kwestionowac poczynania politykow. -Czy zdajesz sobie sprawe, ze pomagajac heretykowi, ktory odrzucil autorytet Kosciola Swietego, narazasz na szwank swoja niesmiertelna dusze? -Wasza Swiatobliwosc, jak juz powiedzialem, jestem tylko zwyklym zolnierzem. Gdybym nie sluchal rozkazow, moje zycie nie byloby nic warte. Przybylem do Charibonu z czystej uprzejmosci, prosic o blogoslawienstwo. -Idziecie w sukurs tym, ktorzy chronia herezjarche, a ty przychodzisz prosic o blogoslawienstwo? -Moja armia ma za zadanie powstrzymac najazd Merdukow. W ten sposob przysluzy sie wszystkim krolestwom zachodu, zarowno himeryjskim, jak i macrobianskim. I chcialbym, zeby Wasza Swiatobliwosc tez w ten sposob spojrzal na nasza misje. Jezeli nie przyprowadze posilkow, na wiosne wal padnie, a za rok Merducy zapukaja do bram Charibonu. Owszem, to krol Lofantyr placi nam zold, ale sluzymy wszystkim wolnym mieszkancom Normannii. Himerius pograzyl sie w zadumie. -Wy, Fimbrianie, jestescie najemnikami - odezwal sie Betanza. - Sprzedajecie swoje uslugi krolom w potrzebie i walczycie dla zlota z ich skarbcow. Co by sie stalo, gdyby merduccy sultani zaoferowali wam wyzsza stawke niz krolowie zachodu, marszalku? Czy stanelibyscie do walki pod sztandarem proroka? Pierwszy raz twarz marszalka stracila pozory wykutej z kamienia maski. Oczy blysnely mu zlowrogo, kiedy postapil krok naprzod. Wszyscy straznicy sprezyli sie do skoku. -Kto zbudowal Charibon? - zapytal Barbius. - Kto zalozyl Aekir, postawil Wal Ormanna i wybudowal potezne falochrony portu w Abrusio? To wszystko sa dziela mojego ludu. Przez cale stulecia Fimbrianie byli tarcza, za ktora mieszkancy zachodu kryli sie przed hordami ze stepow, koczownikami i merducka czernia. To Fimbrianie stworzyli ten swiat. Naprawde sadzicie, ze zdradzilibysmy dziedzictwo ojcow? Odrzucili nasza imperialna spuscizne? Nigdy! Znow staniemy w pierwszych szeregach obroncow. Prosimy tylko o jedno. - Glos marszalka zlagodnial. - Aby Wasza Swiatobliwosc nie postrzegal wzmocnienia obsady Walu Ormanna jako zamachu na swoj Kosciol. Nie w glowie nam herezje. Jezeli tylko bedzie to mozliwe, chcemy utrzymac poprawne stosunki z Charibonem. Himerius wstal i uniosl reke. Swiatlo pochodni upodabnialo jego twarz do orlej maski; czarne oczy polyskiwaly dziko po bokach haczykowatego nosa. -Macie zatem nasze blogoslawienstwo, marszalku Barbiusie z Neyr. Okryjcie sie chwala i odeprzyjcie pogan od bram zachodu. * -Dlaczego? - spytal Betanza. - Dlaczego Wasza Swiatobliwosc legitymizuje wynajecie fimbrianskich najemnikow heretykom? To nierozwazne!Niespiesznie szli z pontyfikiem pustymi o tej porze kruzgankami Charibonu. Schowali dlonie w rekawach i narzucili kaptury dla ochlody przed dokuczliwym mrozem. Sniezyca sie skonczyla, nocne powietrze bylo przejrzyste jak sopel lodu i ostre jak krzemienna drzazga. Przed udaniem sie na spoczynek nowicjusze wymietli snieg, dzieki czemu po klasztorze spacerowalo sie przyjemnie i wygodnie. -Niby dlaczego? Gdybym odmowil blogoslawienstwa i odeslal Barbiusa z kwitkiem, z pewnoscia nie przysluzylbym sie Kosciolowi, a wrecz moglbym mu zaszkodzic. Nie mozemy klocic sie z fimbrianska armia! Zastanow sie, Betanza. Fimbrianie maszeruja przez kontynent. Imperialne tercios wyszly z matecznika. Na sama mysl ciarki czlowieka przechodza. Po konklawe krolow wiedzielismy, ze cos sie swieci. Chociaz, przyznaje, stalo sie to naprawde szybko. Lofantyr nas zaskoczyl. -Ale dlaczego poblogoslawiles to przedsiewziecie, Wasza Swiatobliwosc? To tak jakbys uznawal wladze Torunny, ktora przeciez odeszla z Kosciola. -Nie. Ja tylko poblogoslawilem Fimbrian. Nie zyczylem powodzenia heretykom. Dawna potega imperialna budzi sie z letargu i znow zaczyna sie interesowac swiatem. Dobrze by bylo miec ja po swojej stronie. Nie zapominaj, ze Fimbria wciaz jeszcze jest panstwem himeryjskim. Nie uznali oficjalnie antypontyfika Macrobiusa, wiec formalnie rzecz biorac, naleza do naszego obozu. I niech tak zostanie. Fimbrianie najwyrazniej nie chca zatargu z Kosciolem. W przeciwnym razie ten prymityw marszalek minalby obojetnie Charibon, a my nawet bysmy sie o tym nie dowiedzieli. Nie, nawet po przejeciu Almarku nie jestesmy dosc silni, aby postawic sie elektorom. Sandaly pontyfika i wikariusza klapaly glosno na lodowatym kamieniu. -Zal mi ich, ze w taka noc musza spac pod golym niebem - przyznal Betanza. -To tylko zolnierze - burknal Himerius. - Prawie sie nie roznia od zwierzat. Rejestruja tylko najbardziej prymitywne odczucia. Niech sobie pomarzna. Zrobili jeszcze jedna runde wokol klasztoru. -Poloze sie juz, Wasza Swiatobliwosc - powiedzial stlumionym glosem Betanza. - Z samego rana wznowie sledztwo w sprawie smierci Commodiusa, a przed snem chcialbym sie chwile pomodlic. -Alez naturalnie. Dobrej nocy, Betanza. Pontyfik zostal sam. Noc byla pogodna. Oczy polyskiwaly mu spod kaptura, kiedy w myslach dowodzil wojskami, palil heretykow i cale miasta. Na ziemi powstanie drugie imperium. Zrodzi sie - tak jak mowil oblakany Honorius - w epoce ognia i miecza. Jestem zmeczony, pomyslal Himerius, kiedy lodowaty wiatr przeniknal go do szpiku kosci i szybko zgasil chwilowy entuzjazm. Jestem stary i znuzony walka. Co za szczescie, ze moje zadanie wkrotce dobiegnie konca i bede mogl odpoczac. Ktos inny zajmie moje miejsce. Kiedy wracal do swoich apartamentow, stapal cicho jak kot. * -Albrec! Zbudz sie, Albrecu!Uderzenie w policzek zdarlo platek lodu z nosa antylianina. Glowa odskoczyla mu na bok. Jeknal, czujac wgryzajacy sie w naga skore ziab. Z trudem otworzyl oczy. Ktos tarmosil go jak pies przyduszonego szczura. Lezal na wpol zagrzebany w sniegu, a jakas biala istota niemilosiernie nim potrzasala. -Dobrze juz, dobrze! Nie spie! Avila klapnal w snieg obok niego. Jego obolala piers z trudem unosila sie w oddechu. -Przestalo padac - zaswiszczal. - Powinnismy ruszac. Na razie jednak obaj lezeli bezwladnie w zaspie, ktora prawie calkiem ich przykryla. Stracili czucie w rekach i nogach, habity zesztywnialy im od mrozu na podobienstwo pancerzy, a co najgorsze, na ich twarzach i uszach pojawily sie biale placki odmrozen. -Juz po nas - jeknal Albrec. - Bog o nas zapomnial. Wiatr oslabl. Lezeli na plecach, wpatrzeni w gwiazdzista czasze nieba. Piekne i bezlitosne gwiazdy swiecily tak jasno, ze ich ciala rzucaly slabe cienie, mimo ze ksiezyc jeszcze nie wzeszedl. Z daleka dobieglo ich wycie wilka, ktory porzucil mrozne cymbryckie wyzyny i zszedl w doline w poszukiwaniu jedzenia. Odpowiedzial mu drugi, zaraz potem odezwaly sie nastepne. Cala sfora nawolywala sie po nocy, zlaczona niepojeta wiezia. Albrec - o dziwo - wcale nie czul strachu. Umieram, pomyslal. Nic juz nie jest wazne. -Marynarze wierza, ze w oyvipach zyja dusze potepionych zeglarzy, ktorzy utoneli bez rozgrzeszenia - powiedzial, wspominajac spedzone nad Morzem Hardyckim dziecinstwo. -Co to sa oyvipy? - spytal Avila. Jego glos byl ledwie slyszalny, brzmial jak szelest osiadajacego na wargach piorka. Zdruzgotane pluca nie mogly mu nadac zadnej mocy. -Taka duza ryba o tepo zakonczonym pysku, z szelmowskim blyskiem w oku. Lubi scigac sie ze statkami i dokazywac. -Zazdroszcze tym potepiencom. -Tak samo traperzy - ciagnal Albrec. - Wierza, ze wilki maja dusze zlych ludzi i, byc moze, zagubionych dzieci. W wilczym sercu kryje sie caly mrok i rozpacz ludzkiego istnienia. To dlatego zmienni najczesciej przybieraja taka postac. -Za duzo czytasz, Albrecu - wyszeptal Avila. - Stanowczo za duzo. Wilki to zwykle zwierzeta, pozbawione duszy i rozumu. Czlowiek jest jedyna prawdziwa bestia, a to dlatego ze ma wolny wybor i moze nia nie byc. Lezeli bez ruchu i podziwiali ponura urode gwiazd. Ziab przesaczal sie w glab ich kosci niczym bezlitosna choroba. Nie czuli juz bolu, stracili nadzieje, ze uda im sie uciec albo chociaz przezyc, ale przynajmniej tu, wsrod zasp, na dzikich Wzgorzach Narianskich, gdzie niegdys Wolne Plemiona wyznawaly swoich mrocznych bogow, panowal spokoj. -Wystarczy tej filozofii - mruknal Albrec. Gwiazdy gasly. Powoli tracil wzrok. - Dobranoc, Avilo. Jego przyjaciel nie odpowiedzial. * Fimbrianski patrol znalazl ich godzine pozniej. Uwage zolnierzy przyciagnely sylwetki gromadzacych sie wokol zaspy wilkow. Pogonili je i znalezli w sniegu dwoch charibonskich kaplanow - sztywnych, zimnych, z twarzami zwroconymi ku gwiazdom i dlonmi stulonymi jak u dzieci. Musieli mieczami odkuc ich od zmrozonego sniegu. Mnisi byli poranieni, ich ciala nosily slady mozolnej wedrowki, ale twarze mieli lagodne i spokojne jak swieci na posagach.Sierzant kazal owinac zakonnikow w plaszcze i zaniesc do obozu. Zolnierze z patrolu poslusznie dzwigneli ciala i pospiesznie ruszyli w strone migoczacych niespelna mile dalej ognisk. Wilki w milczeniu odprowadzily ich wzrokiem. DWADZIESCIA TRZY Utrzymywali niezle tempo: w jedenascie dni zrobili sto osiemdziesiat mil. Corfe nigdy przedtem nie widzial wojska, ktore choc troche przypominaloby jego armie obdartusow. Maszerowali pelni zapalu, rozgadani, weseli. Po opuszczeniu Torunnu zmienili sie nie do poznania; kolumna coraz czesciej rozbrzmiewala plemiennymi piesniami i rubasznym smiechem. Mialo sie wrazenie, ze miasto w jakis sposob tlumilo ich naturalna zywiolowosc - odkad znalezli sie w otwartym terenie, z mieczami przy pasach i lancami w dloniach, jakby u ramion urosly im skrzydla. Owszem, nie mieli pojecia o wojskowej dyscyplinie, ale Corfe pierwszy raz spotkal zolnierzy tak pelnych entuzjazmu. Zupelnie jakby maszerowali na poludnie tylko po to, zeby wziac udzial w zabawie.Ktoregos wieczoru, siedzac przy ognisku, podzielil sie swoimi spostrzezeniami z Marschem. Dygotali z zimna, okutani w cienkie derki, i patrzyli, jak wiatr podrywa z ziemi pioropusze sypkiego sniegu, migoczace w blasku ognia. Prawie jedna trzecia zolnierzy szla boso, wielu nie mialo cieplych okryc, ale wszedzie przy ogniskach trwaly ozywione rozmowy. Nad obozowiskiem niosl sie pomruk, jak latem nad ogrodem, w ktorym pracuja pszczoly. -Dlaczego oni sa tacy szczesliwi? - zapytal Corfe. Olbrzym wytarl nos w derke i wzruszyl ramionami. -Sa wolni. Czy to nie wystarczy, zeby uszczesliwic czlowieka? -Ale ida na wojne w imieniu sprawy, ktora nic ich nie obchodzi. Dlaczego tak sie z tego ciesza? Marsch spojrzal na niego z dziwnym wyrazem twarzy. -A czesto sie zdarza, zeby zolnierzy dotyczyla sprawa, o ktora walcza? Dla nas, Felimbrich, wojna jest wszystkim. Jest sposobem na zdobycie szacunku w oczach towarzyszy. Jedynym sposobem. Chorazy Ebro, ktory siedzial obok niego w narzuconym na ramiona futrzanym plaszczu, prychnal pogardliwie. -Typowo barbarzynskie rozumowanie. -Wszyscy jestesmy barbarzyncami - odparl nadspodziewanie lagodnym tonem Marsch. - Jestesmy i bedziemy. Gdybysmy byli naprawde cywilizowani, nie zabijalibysmy sie nawzajem. Jestesmy jak zwierzeta: cos pcha nas do walki, bo tylko dzieki niej czujemy, ze zyjemy. Moi ludzie byli dotad niewolnikami, zwierzetami, ktore zapedzono do katorzniczej pracy. Teraz zas nosza bron wolnych ludzi i beda sie bic jak wolni ludzie, w uczciwej walce. Niewazne z kim walcza, gdzie i o co. -Dzikus-filozof - zasmial sie Ebro. -Sprawa nie jest wam potrzebna - skonkludowal Corfe. -Nie. Czlowiek zdobywa chwale, zwyciezajac innych ludzi. Moze ich zabic albo zmusic do posluszenstwa, tak zeby bali sie mu sprzeciwic. Tak rodza sie krolowie, przynajmniej w moim kraju. -Kim byles, zanim trafiles na galery, Marsch? - spytal polglosem Corfe. -Tym, kim nadal jestem. - Barbarzynca sie usmiechnal. - Ksieciem mojego ludu. Ebro wybuchnal smiechem, ale Marsch udal, ze go nie slyszy, jakby chorazy w ogole nie istnial. -Moglibyscie zabic nas, torunnanskich oficerow, i wrocic do domu - zauwazyl Corfe. - Nikt by was nie powstrzymal. Marsch pokrecil glowa. -Dalismy slowo. Nie mozemy go zlamac. To kwestia honoru. A poza tym... - Usmiechnal sie do Corfe'a porozumiewawczo, odslaniajac pozolkle siekacze i spilowane w szpic kly. - Poza tym jestesmy ciekawi, jak tez nasz pulkownik, ten wygadany Torunnanin, spisze sie w polu. Tym razem to Corfe sie rozesmial. * Nie bylo mowy o tym, zeby przybycie wojsk Corfe'a utrzymac w tajemnicy. Barbarzyncy wygladali tak niesamowicie, ze cale wioski wylegaly na pobocza rozmoklych traktow i odprowadzaly ich spojrzeniami wytrzeszczonych oczu. Przez ostatnie kilka dni zolnierze niedojadali: skonczyly sie wydane przez kwatermistrza racje i musieli sie przestawic na zdobywanie darow natury. Kiedy dyskretnie uprowadzili kilka sztuk bydla, wystraszeni mieszkancy nie protestowali, ale Corfe staral sie ograniczac podobne praktyki. Szli przeciez przez Torunne, jego ojczysty kraj, a poza tym chcial jak najszybciej posuwac sie naprzod, nie tracac czasu na takie wypady.A przemieszczali sie blyskawicznie. Czas spedzony na galerach pozbawil ich wprawdzie zwyklej krzepy - nabyli iscie zwierzecej sily, tracac przy tym na wytrzymalosci - ale bez taborow i artylerii i tak utrzymywali niewiarygodne tempo marszu. Trzej oficerowie ledwie nadazali za podwladnymi, ktorzy szli srodkiem traktu z helmami u pasa i lancami na ramieniu. Corfe nie posiadal sie ze zdumienia. Przez cale zycie slyszal, ze czlonkowie plemion zamieszkujacych Gory Cymbryckie to najgorsze dzikusy, niegodne uwagi porzadnego czlowieka, przynajmniej dopoki nie wejda mu w parade, czyli nie zaczna napadac i lupic cywilizowanych osiedli. Teraz zas na wlasne oczy widzial, ze ci pogardzani barbarzyncy sa w istocie urodzonymi zolnierzami. Wystarczylaby odrobina dyscypliny i dobry dowodca, a stawiliby czolo kazdemu przeciwnikowi na swiecie. Andruw tez byl pod wrazeniem. -Dobrzy sa - przyznal, kiedy brneli po kostki w blocie traktem do Hedeby. - Chyba w zyciu nie widzialem ludzi, ktorzy tak by sie rwali do wojaczki. Ale i tak oddalbym lewe jadro za baterie rarogow. Corfe parsknal smiechem. Ostatnio coraz czesciej sie smial - moze przez to, ze wreszcie byl wolny i nie musial sluchac niczyich rozkazow, a moze dlatego, ze cieszyla go perspektywa rychlej bitwy. Nie obchodzilo go to i nie zamierzal analizowac przyczyn takiego stanu rzeczy. -Rarogi daleko by w tym blocku nie zajechaly. Tak jak i kawaleria. Zaczynam sie cieszyc, ze mamy oddzial piechoty; jest bardziej mobilny niz sie spodziewalem. -Szybko maszeruja, to fakt - przytaknal bez entuzjazmu Andruw. - Skurcze sie, zanim dojdziemy do Hedeby: od wymarszu starlem juz pewnie po calu z kazdego obcasa. Majac przed soba pol dnia drogi do Hedeby, dostrzegli na horyzoncie sylwetki konnych. Zimny wiatr, ktory smagal wzgorza po obu stronach traktu, tarmosil proporce na ich lancach. -Pewno Ordinac - mruknal Corfe. - Przyjechal na zwiady. Andruw? Rozwin choragiew. Na rozkaz Andruwa muskularny chorazy imieniem Kyrn rozwinal sztandar. Lopoczace plotno, rozpiete na poprzeczce dwanascie stop nad ziemia, rysowalo sie plama jaskrawej czerwieni w bezbarwnym zimowym krajobrazie. Na jego widok z piersi barbarzyncow dobyl sie chrapliwy, nieartykulowany ryk. Slyszac go, konie stulily uszy i zaczely potrzasac lbami. -Szyk bojowy! - zakomenderowal spokojnie Corfe. - Przyjechal sobie popatrzec, wiec niech ma na czym oko zaczepic. Jak tylko sie rozstawia, Andruw, wezmiesz piate tercio i pogonisz to towarzystwo na koniach. Chlopieca twarz Andruwa pojasniala. -Z przyjemnoscia, pulkowniku. Piec dowodzonych przez Corfe'a tercios ustawilo sie w dlugim na sto metrow szeregu, po pieciu ludzi w rzedzie. Ledwie sztandar zalopotal posrodku tak ustawionego szyku, Andruw poprowadzil jedno tercio na wzgorza, na spotkanie przygladajacym sie pokazowi jezdzcom. Bylo ich niespelna dwudziestu, za to opancerzonych w ciezkie zbroje, typowe dla starej szlachty. Kiedy tercio zblizylo sie na odleglosc piecdziesieciu krokow, zawrocili i odjechali truchtem; nie podobal im sie stosunek sil. Andruw rozstawil swoich ludzi i wyslal kuriera. Ten zbiegl ze wzgorza na leb, na szyje i wreczyl Corfe'owi kartke z meldunkiem. Oboz nieprzyjaciela poltorej mili przed nami, pod miastem. Wyglada na to, ze zaczynaja rozwijac szyk. -Jakie rozkazy, pulkowniku? - spytal Ebro. Jego czerwona zbroja, dokumentnie zachlapana blotem, przybrala rdzawobrunatna barwe. Wszyscy zolnierze Corfe'a wygladali podobnie. -Dolaczymy do tercio Andruwa. A potem sie zobaczy. -Tak jest. - Glos Ebro drzal jak skrzydla schwytanego w klatke ptaszka. Pod warstwa blota twarz mial biala jak sciana. -Cos sie stalo, chorazy? - zapytal Corfe. -Nie, panie pulkowniku. Ja tylko... Nigdy jeszcze nie walczylem, panie pulkowniku. Corfe dluga chwile przygladal mu sie bez slowa. O dziwo, przez to wyznanie Ebro zyskal w jego oczach. -Dacie sobie rade, chorazy. Wszyscy staneli na wzgorzu i spojrzeli w doline upstrzona skorzanymi namiotami. Z lewej strony, mniej wiecej mile od miejsca, w ktorym sie znajdowali, rozciagalo sie morze, szare i nieruchome jak glaz. W oddali rysowala sie ciemna sylwetka iglicy zamku Ordinaca w Hedeby. Corfe wprawnym okiem taksowal przeciwnika. -Z tysiac chlopa, tak jak nam powiedziano. W tym setka jazdy. Poza tym straz ksiazeca i pikinierzy. Nie widac wielu arkebuznikow. Drugorzedne wojsko, nie mialoby szans z regularna armia. Te dziala... Widzicie? Dwa falkonety. Jeszcze ich nawet nie rozladowali. Ale, na Swietych panskich, oni chyba naprawde chca sie bic. -Dzisiaj? - zdziwil sie Ebro. -Teraz, chorazy. W tej chwili. Podszedl do nich Andruw. -Chyba sobie powalczymy. Jezeli bedziemy tu czekac, Ordinac sam do nas przyjdzie, chociaz, jak patrze na te tluszcze, to nie wiem, czy pol dnia mu wystarczy, zeby ustawic szyki. Ludzie pobierali ze stojakow bron i krecili sie bez celu, a rozpaczliwie gestykulujacy oficerowie usilowali zaprowadzic odrobine ladu w tej ludzkiej masie. Jedyny dobrze zorganizowany oddzial stanowila ksiazeca straz przyboczna: staneli w dwuszeregu, konno, oslaniajac reszte oddzialow do czasu, az zajma pozycje. Corfe blyskawicznie ocenil sytuacje. Nieprzyjaciel mial przewage liczebna i spodziewal sie, ze zepchnie intruzow do defensywy. Wojsko Corfe'a zajmowalo pozycje powyzej dna doliny, a zatem latwiejsza do obrony, nie mialo natomiast broni palnej. Wrog moglby sie bezpiecznie zblizyc na odleglosc strzalu i ostrzeliwac Corfe'a przez pol dnia, grozac mu atakiem kawaleryjskim z flanki, gdyby probowal szturmem wziac pozycje arkebuznikow. -Atakujemy - stwierdzil. - Andruw, Ebro, idzcie do swoich tercios. Marsch, przekaz ludziom, ze szturmujemy z marszu. Musimy rozbic wojsko Ordinaca, zanim sie przygotuje. -Ale kawaleria... - zaczal Ebro. -Otrzymaliscie rozkaz, chorazy. Marsch, oddziel ostatni szereg i trzymaj go w rezerwie. Dam znac, gdybym go potrzebowal. Czy to jasne? Olbrzymi barbarzynca skinal glowa i zaczal sie przepychac na tyly. -Jestes pewien, ze wiesz, co robisz, Corfe? - spytal Andruw. -Nie moge tu siedziec i czekac bezczynnie. To nasza jedyna szansa. Musimy dzialac szybko, wiec ruszymy truchtem. Trzeba ich zaskoczyc, dopoki sa w proszku. -Poltorej mili truchtem? W takiej zbroi? - Andruw byl pelen watpliwosci. -Dadza sobie rade. No, do roboty. Pierwszy ruszyl sztandar. Dzieki temu zolnierze mieli chwile na zapiecie helmow i poluzowanie mieczy w pochwach. Potem cala formacja drgnela. Corfe nauczyl barbarzyncow kilku normannijskich komend i jedna z nich wykrzyczal teraz, podkreslajac ja wymachem szabli: -Biegiem! Barbarzyncy przyspieszyli kroku. Masa ludzi wydawala dzwiek jak ruchomy kram kowalski. Na miekkim, opadajacym stoku szyk sie zagescil, ziemia pod stopami zolnierzy szybko zmienila sie w bloto. Marsch prowadzil odwody w zwartym szyku, w pewnej odleglosci za glownym oddzialem. Wysilek z poczatku byl nieznaczny, gdyz teren opadal, pozniej jednak nogi zaczely ciazyc, pluca rozpaczliwie walczyly o haust powietrza, ciezar zbroi wgniatal w ziemie. Corfe zdawal sobie sprawe, ze jego ludzie zmecza sie, nim wejda do walki, ale liczyl na dezorganizacje w szeregach wroga i byl sklonny zaryzykowac. Pierwsze pol mili mieli za soba. Biegli w milczeniu, bylo slychac tylko szczek metalu, mlaskanie blocka i ciezkie oddechy. Oszczedzali sily. Musieli sie obejsc bez bojowych okrzykow. Trudno jest jednoczesnie walczyc i zmuszac mozg do wysilku - ale myslenie, ukladanie i biezaca weryfikacja planow pozwalaja przynajmniej zapomniec o bolu. Stojacy w dwuszeregu ciezkozbrojni jezdzcy nie bardzo wiedzieli, jak sie zachowac. Manewr Corfe'a calkowicie ich zaskoczyl. Kiedy zagrala trabka, pchneli konie ostrogami, zmuszajac je do jazdy w gore stoku. Mocno obciazone zwierzeta poszly szybkim truchtem, ale na rozmieklym i pochylym gruncie nie mogly sie bardziej rozpedzic. Konnym pozostalo liczyc na to, ze watlym impetem i ciosami lanc przelamia szyk napastnikow. Z pluc barbarzyncow dobyl sie gardlowy wrzask i armie zderzyly sie z loskotem - prace pod gore konie i spadajaca na nie piechota. Zolnierze Corfe'a zachwiali sie, opancerzeni jezdzcy wbili sie w szereg pieszych klinami ciala i stali. Corfe widzial, jak jeden z jego ludzi zostal przeszyty lanca na wylot i odrzucony na bok niczym wypatroszona ryba. Ale impet kawalerii szybko sie wyczerpal. Zolnierze Corfe'a lapali konnych za lance, sciagali z siodel, dzgali w pachy i pachwiny i podcinali sciegna koniom, ktore padaly z kwikiem i miazdzyly pod soba jezdzcow. A jesli juz ktorys kawalerzysta znalazl sie na ziemi, nie bylo dla niego ratunku. Ciezka zbroja nie pozwalala mu wstac i czekal bezradnie, az jakis dzikus zedrze mu helm i poderznie gardlo. Walka nie trwala dlugo. Dwuszereg konnych porwal sie i podzielil na male skupiska, ktore szybko padly pod naporem piechoty. Ze dwadziescia oszalalych z bolu koni, bez jezdzcow, pogalopowalo w dol stoku. Wraz z nimi uciekly niedobitki lansjerow, ktore zdolaly utrzymac sie w siodle. -Formowac szyk! - ryknal Corfe. Barbarzyncy porzucili grabienie zabitych, staneli w szyku, wyrownali szeregi. -Biegiem! Znow ruszyli truchtem. Corfe nie mial pojecia, jakie straty poniosla jego mala armia, ale na razie nie mialo to znaczenia. Musieli zaskoczyc reszte wrogiego wojska, nim na dobre rozwinie skrzydla. Zbroja przestala mu ciazyc. W czasie tej krotkiej, brutalnej utarczki nie zadal ani jednego ciosu; jako dowodca trzymal sie na uboczu, aby miec pelny przeglad sytuacji i w pore siegnac po dowodzone przez Marscha rezerwy. Teraz przepelnial go bojowy zapal, lodowate poczucie wszechmocy, ktore zna kazdy, kto otarl sie o smierc. Barbarzyncy pedzili po zboczu wzgorza, tym razem z nieludzkim wyciem na ustach. Ksiazeca armia tworzyla zbita mase ludzka; czesc zolnierzy zdazyla sformowac szyk, czesc zbila sie w bezladna kupe. Tercio pikinierow wystawilo dlugie, mordercze drzewca na spotkanie z szarzujaca piechota. Zolnierze Corfe'a runeli na wroga w pelnym biegu. Impet uderzenia zbil wojsko Ordinaca w jeszcze ciasniejszy tlum. W paru miejscach dalo sie slyszec salwy, ale wiekszosc arkebuznikow ostrzeliwala sie na wlasna reke, bez ladu i skladu. Moze ksiaze zginal w szarzy kawalerii, pomyslal Corfe. W kazdym razie nie widzial dowodcy, ktory kierowalby poczynaniami oficerow, gdy ci usilowali zapanowac nad swoimi tercios. Oddzial pikinierow utrzymal szyk. Barbarzyncy probowali mieczami odbic dlugie drzewca na boki, przepchnac sie glebiej i zlamac formacje nieprzyjaciela, ale od razu nadziewali sie na piki, ktore zolnierze z drugiego szeregu wystawili ponad ramionami stojacych z przodu towarzyszy. W innych miejscach zolnierze Corfe'a zepchneli spanikowany tlum do defensywy, ale w walce z pikinierami ponosili ciezkie straty. Pulkownik wycofal sie z pierwszego szeregu na tyly, gdzie czekal na niego Marsch z odwodami. Nie mogl sie doczekac, kiedy wejdzie do akcji. -Za mna! - rozkazal Corfe i ruszyl biegiem. Obeszli lukiem glowny front walki i zaszli nieprzyjaciela z flanki. Tam natkneli sie na kompanie arkebuznikow, ktorych ktos przewidujaco ustawil na skrzydle, ale barbarzyncy wpadli miedzy strzelcow jak czerwone diably, zanim ci zdazyli oddac choc jedna salwe. Dzgali i kluli bez opamietania i po krotkiej chwili strzelcy podali tyly. Corfe poprowadzil swoich ludzi przez ksiazecy oboz. Po drodze rozrzucali kopniakami ogniska i podcinali linki namiotow. W koncu zaszli wroga od tylu, gdzie - o dziwo - nie wystawiono nawet strazy. Falanga pikinierow wygladala jak nastroszony jezozwierz. Ludzie Corfe'a wciaz napierali na zwarta kolumne, ale padali jak muchy. -Do ataku! - zawolal i setka swiezych wojownikow uderzyla na tyly pikinierow. Pikinierzy nie mieli szans. W ordynku byli grozni, ale po przelamaniu szyku stawali sie bezradni jak dzieci, a nieporeczna bron tylko im przeszkadzala. Rezerwowe tercio Corfe'a wyrzynalo ich dziesiatkami, az roznioslo caly oddzial w puch. Bitwa zostala wygrana - co do tego Corfe nie mial watpliwosci, chociaz wzieci w kleszcze buntownicy jeszcze gdzieniegdzie stawiali opor. Ksiazeca armia stracila wszelkie pozory militarnego ladu i przeobrazila sie w tlum zwyczajnych ludzi, walczacych z czerwonymi demonami o zycie. Uciekajacych zolnierze Corfe'a scinali jak zboze. -Zwyciestwo jest nasze! - powiedzial Andruw, przekrzykujac bitewny zgielk. - Kapitalny manewr! I ci ludzie... - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Barbarzynstwo tez potrafi byc cnota. Zwyciestwo. Mialo slodki smak, chociaz pokonani byli, jak Corfe, Torunnanami. Smakowalo lepiej niz wino i kobiety. Uniesienie, ktore w tej chwili czul, pozwalalo zapomniec o wszelkich watpliwosciach. -Niech sie boja - powiedzial do Andruwa. - Jesli bedzie trzeba, pogonimy ich az do Hedeby. Nie mozna im dac ani chwili wytchnienia, bo sie pozbieraja i sformuja szyki. Za nimi, Andruw. Andruw wskazal mu rozwrzeszczanych, palajacych zadza mordu dzikusow, ktorzy z wlasnej inicjatywy rzucili sie w poscig. Odwrot ksiazecych wojsk przerodzil sie w krwawy koszmar. -Nawet gdybym chcial, chyba nie zdolalbym ich powstrzymac, Corfe. * Do wieczora bylo po wszystkim. Po tym, jak arystokracja z Hedeby zostala przetrzebiona w bitwie, kat poddal miejscowa cytadele. Corfe zakwaterowal swoich ludzi w zamku. Resztki sil ksiecia Ordinaca poszly w rozsypke i przepadly gdzies po okolicznych wsiach i wzgorzach. Wielu zolnierzy, wyczerpanych i niezdolnych do dalszej ucieczki, poddalo sie na rynku; zamknieto ich w lochach zamku. Mieszkancy miasta, przerazeni widokiem niecodziennie ubranych i zadnych krwi barbarzyncow, nie odmawiali im jedzenia, napitkow ani innych lupow, chociaz Corfe wydal stanowczy zakaz naprzykrzania sie cywilom. W Aekirze napatrzyl sie na takie rzeczy, ze nie mogl tolerowac podobnych zachowan u swoich zolnierzy.Zginelo czterystu ludzi ksiecia. Dalszych dwustu rannych wylo z bolu, dogorywajac na polu bitwy; wiekszosc z nich miala podzielic los padlych wczesniej towarzyszy. Corfe stracil niespelna stu zolnierzy. Najwieksze straty ponioslo tercio, ktore uderzylo od frontu na pikinierow. Ordinac mial przyzwoicie zaopatrzona spizarnie i zwyciezcy wyprawili wieczorem prawdziwa uczte. Wszyscy zdolni do jedzenia i picia zasiedli przy dlugich stolach w sali biesiadnej, obslugiwani przez zastraszonych sluzacych; Corfe dopilnowal, zeby przy kolacji uslugiwali sami mezczyzni. Zolnierze jedli, pili i przechwalali sie osobistymi dokonaniami w niedawnej bitwie. Cala ta scena byla jak zywcem wyjeta z dawnych, bardziej prymitywnych czasow, kiedy slawe w boju przedkladano ponad wszystko. Corfe szczegolnie jej nie cenil, ale postanowil dac im sie wyszalec. Zasluzyli na to. Rozbawil go widok Ebro, ktory z wypiekami na twarzy bratal sie z towarzystwem; widac bylo, ze odprezyl sie, uszedlszy calo z pierwszej w zyciu bitwy. Smial sie do rozpuku z zartow opowiadanych w jezyku, ktorego nie rozumial. Corfe wyszedl z zadymionej sali na staromodne blanki zamku. Zapatrzyl sie na miasto i otaczajace go tereny, spiace teraz pod gwiazdami. Na wzgorzu nad Hedeby jarzyla sie slaba czerwonawa poswiata: na jego rozkaz mieszczanie zawlekli w to miejsce wszystkich poleglych i spalili ciala na stosie. Legli tam pospolu torunnanscy zolnierze, ich ksiaze, a takze barbarzyncy, ktorzy ich pokonali. Corfe dziekowal w duchu losowi, ze jego Felimbri nie sa przywiazani do zadnych skomplikowanych rytualow pogrzebowych: wystarczalo im, ze trup splonie na stosie z mieczem w rece. Dziwni to byli ludzie. Dzis prawie ich pokochal, po tym jak poszli za nim bez wahania i bez slowa skargi. Taka lojalnosc byla warta kazdych pieniedzy. Uslyszal kroki za plecami, a po chwili staneli przy nim Andruw i Marsch. Ten drugi przyniosl na wpol oprozniony buklak. -Juz pijany? - zdziwil sie Andruw, chociaz sam sobie powinien zadac takie pytanie. -Chcialem odetchnac swiezym powietrzem. Co was tu sprowadza? Nie bawicie sie z innymi? -Chcielismy sie napic z dowodca - odparl z powaga Marsch. Pil rowno przez caly wieczor, ale nie bylo po nim tego znac. Podal buklak Corfe'owi, ktory pociagnal lyk cienkiego, kwaskowatego wina z winnic na poludniu Torunny. Ow smak budzil wspomnienia z mlodosci. Corfe pochodzil wlasnie z tych okolic, chociaz tak dlugo stacjonowal na wschodzie, ze zapomnial o rodzinnych stronach. Gdyby odpowiednio wczesnie nie wstapil do krolewskiej armii, moglby splonac dzis na tym stosie. Poleglby w obronie swojego seniora, w wojnie, o ktorej nic nie wiedzial i ktora w ogole go nie obchodzila. -Posterunki rozstawione? - spytal Andruwa. Haptman zamrugal jak sowa. -Tak jest, pulkowniku. Pol mili za miastem, trzezwi jak swinie, na najlepszych koniach z tutejszych stajni. Corfe... Chcielismy z toba porozmawiac. - Andruw objal pulkownika. - Wiesz, co znalezlismy? -Nie. Co? -Konie - odparl Marsch. - Mnostwo koni, pulkowniku. I to duzych. Nadawalyby sie na bojowe rumaki. Ten wasz ksiaze najwyrazniej lubil konie. W stadninach na poludnie od miasta jest ponad tysiac sztuk. Wiemy od sluzacych. Corfe odwrocil sie i spojrzal mu w oczy. -Do czego zmierzacie, chorazy? -Moi ludzie rodza sie w siodle. Walczymy konno. A i tak juz nosimy pancerze ciezkiej jazdy... - Marsch zawiesil glos. -Jazda... Dobrze. Sam bylem kiedys kawalerzysta. Andruw wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Wiesz o tym, ze mienie zdrajcow nalezy do korony? Ale z drugiej strony nie sadze, zeby Lofantyr upominal sie o jakies marne chabety. I tak byl wobec nas wystarczajaco skapy. Corfe zapatrzyl sie w przelamany luna zmrok. Stos pogrzebowy przypominal zerkajace ku niemu oko. -Walczac konno, bylibysmy bardziej mobilni - przyznal. - I grozniejsi. Ale musielibysmy wlec za soba tabor: kuznie polowa, kowali... -Mamy ludzi, ktorzy umieja podkuc i wyleczyc konia. Felimbri cenia swoje wierzchowce wyzej niz zony. Marsch nie zartowal, ale Andruw zachlysnal sie winem i ryknal smiechem. -Upiles sie - skarcil go Corfe. Andruw zasalutowal. -Tak jest, pulkowniku. Przepraszam, Marsch. Napijmy sie jeszcze. Stali na blankach, popijajac na zmiane z buklaka i mruzac oczy przed zimnym wiatrem znad morza. -Dobrze - rzekl w koncu Corfe. - Wezmiemy konie. Bedziemy mieli osiem szwadronow kawalerii. Zabierzemy tez luzaki na zapas, po jednym na glowe. Muly poniosa pasze - ziarna jest w miescie w brod - i wyposazenie kuzni. A potem... -Co potem? - spytali Andruw i Marsch jednym glosem. -Ruszymy do Staed, do ksiecia Narfintyra. Uprzedzimy wojsko Lofantyra i zobaczymy, co wskoramy. Andruw gwaltownie otrzezwial. -W miescie ludzie gadaja, ze Narfintyr ma trzy tysiace zolnierzy. -Liczby sa bez znaczenia. Jezeli wojacy Narfintyra sa podobni do tych, z ktorymi scielismy sie dzisiaj, nie mamy sie czym martwic. Wzeszedl ksiezyc - cienki, srebrny rogalik. Marsch mu sie poklonil. -Nazywamy go "Obliczem Kerunnosa" - wyjasnil, widzac pytajace spojrzenia Torunnan. - To swiatlo nocy i zmierzchu, blask ginacych ludow. Moje plemie prawie calkowicie wyginelo. Kiedys liczba wojownikow szla w tysiace, dzis zostalo nas kilkuset, do tego garstka chlopcow i starcow, ktorzy uszli wysoko w gory. Jestesmy ostatni. -Walczymy z wami od pokolen - przyznal Corfe. - Wczesniej tepili was Fimbrianie, a przed nimi Konni Merducy. -To prawda. My, Felimbri, walczymy z calym swiatem, ale nasz czas dobiega konca. Dobrego konca. Stoczylismy piekna bitwe i stoczymy ich jeszcze niemalo, zanim ostatni z nas zginie z mieczem w reku, jako wolny czlowiek. Niczego wiecej nie pragniemy. -Nie masz racji - odezwal sie nieoczekiwanie Andruw. - To jeszcze nie koniec. Nie czujesz tego? Swiat sie zmienia, Marsch. Jezeli dozyjemy starosci, zobaczymy, jak ta przemiana sie dokona. Co wiecej, bedziemy wiedzieli, ze dokonala sie takze dzieki nam. Nasze dzisiejsze dzielo, choc skromne, bedzie mialo ogromny wplyw na przyszlosc... Jestem pijany, przyjaciele. Nie sluchajcie mnie. Corfe klepnal go w plecy. -W pewnym sensie masz racje. To dopiero poczatek. Czeka nas dluga droga, jesli tylko wystarczy nam sil, zeby ja przemierzyc. I tylko Bog jeden wie, dokad nas ona zaprowadzi. -Za te droge. - Marsch uniosl juz prawie pusty buklak. -Za droge. Po kolei napili sie z buklaka, jak bracia. DWADZIESCIA CZTERY Odor spalenizny jak czarna mgla wisial nad Abrusio i snul sie daleko ponad morzem. Pozar zostal opanowany. Ogien dopalal sie w odcietym od reszty miasta rejonie, ktory przywodzil na mysl najstraszniejsze wizje piekiel. Zatopione w huczacym morzu plomieni ostaly sie jeszcze nieliczne kamienne budynki, wypalone i pozbawione dachow, jednak wiekszosc domow, zbudowanych z lichej cegly, zawalila sie pod wplywem goraca. Niegdys kwitnace, gesto zaludnione dzielnice zmienily sie w pola gruzu i zgliszczy, smagane dogasajacymi plomieniami, ktore - niesione wiatrem - zdawaly sie szukac nowego pokarmu.Ustaly tez uliczne walki. Strony konfliktu wycofaly sie do swoich siedzib, wyraznie oddzielonych wypalonym pasem ziemi niczyjej. Wiekszosc krolewskich zolnierzy zajela sie ewakuacja mieszkancow za mury; czesc wyburzala dalsze fragmenty Dolnego Miasta, aby uniemozliwic plomieniom dotarcie nad morze. -Calkiem niezle nam idzie - stwierdzil z zadowoleniem Sastro di Carrera. Z balkonu ulokowanego wysoko na scianie palacu krolewskiego rozciagal sie doskonaly widok na Dolne Miasto. Ta czesc Abrusio w polowie legla w gruzach. -Chyba przetrzymalismy napor wroga - przytaknal mu prezbiter Quirion. - Stracilismy jednak z oczu czesc floty, calkiem silna eskadre. Nie wiemy dokad Rovero ja poslal. Moze szykuje jakas nowa sztuczke. Wiekszosc okretow marynarki wyszla zreszta z Wielkiego Portu i rzucila kotwice w glebi zatoki. Obawiam sie rychlego ataku na zapore. -Niech sprobuja - prychnal lekcewazaco Sastro. - Kazdy fort na falochronie miesci dwadziescia ciezkich dzial. Jezeli Rovero bedzie chcial sforsowac wejscie do portu, dostanie sie w krzyzowy ogien. Z jego okretow nie zostana nawet drzazgi. Wygralismy, Quirionie. Powinnismy zazadac ich kapitulacji, postawic warunki i sprawdzic, czy podejma negocjacje. Quirion pokrecil glowa. -Mam wrazenie, ze na razie nie spieszy im sie do rozmow. W przeciwienstwie do nas dysponuja jeszcze calkiem spora sila. Niedlugo znow zaatakuja, byc moze od strony oceanu. Musimy byc czujni. -Jak sobie zyczysz. Co z moja koronacja? Mam nadzieje, ze nic jej nie przeszkodzi. Quirion spojrzal na Sastro z niedowierzaniem. -Trwa wojna, lordzie Carrera. Doprawdy, to nie jest najlepsza chwila na ceremonie. -Koronacja to cos wiecej niz zwykla ceremonia, drogi prezbiterze. Nie sadzisz, ze gdyby Abrusio mialo prawowitego krola, namaszczonego przez Kosciol, latwiej byloby przekonac buntownikow do zlozenia broni? Quirion nie od razu odpowiedzial. Z miasta dobiegal odglos rzadkich wystrzalow z arkebuzow, kiedy zolnierze na posterunkach ostrzeliwali sie z bezpiecznej odleglosci, ale w porownaniu z pieklem ostatnich dni Abrusio wydawalo sie ciche i spokojne. -Ma pan troche racji - przyznal w koncu. - Klopot w tym, ze na razie i tak nie bedziemy w stanie urzadzic koronacji z nalezyta pompa. Naszych ludzi calkowicie pochlania walka o utrzymanie tego, co zdobylismy. -Naturalnie. Chcialem tylko, bys o tym pamietal. Im szybciej zapelnimy te luke, tym lepiej. Quirion pokiwal glowa i odwrocil sie. Oparty o balustrade, powiodl wzrokiem po zmaltretowanym miescie. -Podobno w pozarze zginelo piecdziesiat tysiecy mieszkancow - powiedzial. - Do tego dochodza polegli w walkach. I nie wiem, jak pan sie z tym czuje, lordzie Carrera, ale mnie ich smierc ciazy na sumieniu. -To heretycy. Szczury z rynsztokow. - Sastro nie kryl pogardy. - Kto by sie nimi przejmowal? Nie zadreczaj sie, Quirionie. Kraj tylko na tym zyskal. -Byc moze. -Nie zechcialbys zapoznac mnie z planem obrony Gornego Miasta? -Naturalnie, lordzie Carrera - przytaknal znuzonym glosem prezbiter. Kiedy jednak cofnal sie od balustrady, opadly go watpliwosci. Co tez najlepszego zrobil w Abrusio? Jakiego potwora zamierzal osadzic na tronie? Chwila wahania szybko minela. Przeszli z Sastro do palacowej sali sztabowej, w ktorej czekali juz na nich oficerowie. * Zdaniem lady Jemilli zaglowce nie mialy w sobie nic pieknego. Byly po prostu wyrafinowanymi narzedziami tortur, zdanymi na laske zywiolu, ktory - zdaloby sie - zostal stworzony specjalnie po to, by uprzykrzyc jej zycie.Zdarzaly sie jednak takie chwile, kiedy mogla domyslac sie przyczyn, dla ktorych mezczyzni darzyli zaglowce taka czcia i szacunkiem. Musiala przyznac, ze i na niej robia czasem wrazenie. Przechadzala sie po pokladzie rufowym Opatrznosci, okretu flagowego w eskadrze Rovero i Abeleyna. Gdyby, zamiast wpatrywac sie w rozkolysany horyzont, skoncentrowala sie na smagajacym jej policzki chlodnym wietrze, spacer moglby byc calkiem przyjemny. Wiedziala jedno: nie mogla zwymiotowac w takim miejscu, na oczach pieciuset marynarzy i zolnierzy, ktorzy zerkali na nia ukradkiem. Okret flagowy byl piekna, dwupokladowa, czteromasztowa karaka z wysokimi kasztelami i blisko piecdziesiecioma dzialami. Widziana od rufy Opatrznosc - ze zloceniami i kasztelem rufowym zawieszonym nad piana kilwateru - do zludzenia przypominala barokowa fasade kosciola. Kiedy jednak spojrzalo sie na jej poklady, robila zgola odmienne wrazenie. Deski posypano piaskiem, zeby artylerzysci i zeglarze nie slizgali sie na wlasnej krwi, kiedy zacznie sie jatka. Dziala wytoczono na stanowiska, wolnopalny lont tlil sie w otwartych pojemnikach przy pietach masztow, otulajac okret chmura gryzacego dymu. Wszyscy byli gotowi do walki. Od Abrusio dzielily ich jeszcze nieco ponad trzy mile. Admiral powiedzial Jemilli, ze plyna z predkoscia szesciu wezlow i za niecale pol godziny powinni zobaczyc wieze miasta. Wtedy bedzie musiala zejsc pod poklad, w ciemnosc cuchnaca woda z zezy i ludzka cizba - charakterystycznym odorem kazdego okretu wojennego. Chlonela wiec na zapas swieze powietrze, szykujac sie do czekajacej ja ciezkiej proby. Dolaczyl do niej Abeleyn. Mial na sobie czarny polpancerz ze srebrnym grawerunkiem, w pasie przewiazal sie szkarlatna szarfa. Wygladal iscie po krolewsku, kiedy tak stal na pokladzie; jedna reke oparl na rekojesci miecza, w drugiej trzymal helm, ktory mial wlozyc przed walka. Jemilla odruchowo dygnela przed nim. Wydal jej sie wyzszy niz zwykle. Pierwszy raz dostrzegla siwe pasma w czarnych lokach na jego skroni. -Widze, ze korzystasz z ostatnich chwil swobody, pani - powiedzial takim tonem, ze Jemille przeszedl dreszcz. -Tak, Wasza Wysokosc. Dobrze wiesz, panie, ze mama ze mnie zeglarka, ale gdybym tylko mogla, chetnie zostalabym tu, na pokladzie. -Nie watpie. - Abeleyn usmiechnal sie i na chwile stracil cala swa monarsza powage. Znow stal sie zwyklym mlodym chlopcem. - Widywalem marynarzy, ktorzy cierpieli na chorobe morska, ale na dzwiek armat natychmiast zapominali o swojej przypadlosci. Ot, jeden z sekretow ludzkiej natury. Bede jednak spokojniejszy, wiedzac, ze ty, pani, jestes bezpieczna. -Egoistka ze mnie. - Sklonila sie lekko. - Mysle tylko o sobie, przez co czasem zapominam o brzemieniu, ktore dzwigam. O krolewskim potomku. Nie mogla sie powstrzymac, zeby mu o tym nie przypomniec, choc wiedziala, ze nie bedzie zachwycony. I rzeczywiscie. Jego twarz stezala. Chlopiec zniknal bez sladu. -Zejdz pod poklad, pani. Jeszcze najdalej pol szklanki i znajdziemy sie w zasiegu ulokowanych na brzegu baterii. -Jak sobie Wasza Wysokosc zyczy - odparla potulnie Jemilla, ale po drodze do drabinki musnela jeszcze jego reke. - Uwazaj na siebie, Abeleynie - szepnela. Uscisnal przelotnie jej dlon i usmiechnal sie - lekko, samymi wargami. -Nie omieszkam. Eskadra mknela naprzod; zagle wszystkich jednostek wydymaly sie w zgodnym rytmie, reagujac na proporce sygnalowe wywieszane na okrecie flagowym. Oplyneli wlasnie ostatni cypel i w oddali rysowalo sie Wzgorze Abrusio, rozpostarte na jego stokach miasto i flota, stojaca w gotowosci na redzie. Mimo ze Abeleyn domyslal sie, jaki czeka go widok, i tak byl wstrzasniety. Na pierwszy rzut oka zdawalo sie, ze cala stolica legla w gruzach. Zgliszcza zajmowaly ogromne polacie terenu, gdzieniegdzie wciaz tlil sie ogien, tylko zachodnie nabrzeza i Gorne Miasto wygladaly na nietkniete. Stare Abrusio zostalo doszczetnie zniszczone. Na widok eskadry we flocie zapanowalo poruszenie: blisko czterysta okretow salwa oddalo hold krolowi. Buchnely kleby dymu, trysnely ogniste jezory, grzmot poniosl sie nad ladem i oceanem. Monarcha wracal do swojego krolestwa. Salut stal sie zarazem sygnalem do rozpoczecia bitwy. Nim przebrzmialy jego echa, hebrionskie okrety rozwinely zagle i podniosly kotwice. Zamiast slepakow do dzial zaladowano prawdziwe kule. Rozpoczelo sie bombardowanie fortow oslaniajacych wejscie do portu. Kto nie slyszal tej ogluszajacej kanonady, ten tak naprawde nie ma o niej zielonego pojecia. Baterie dzial w fortach i na murach miejskich odpowiedzialy ogniem. Kiedy eskadra Rovero zblizyla sie ostroznie do wschodniej czesci Dolnego Miasta, gdzie zolnierze piechoty morskiej mieli zejsc na lad, Abeleyn dostrzegl fontanny wody przed dziobami idacych przodem okretow. Pierwsze strzaly dosiegly celu; strzaskane kulami stengi walily sie na poklad, wlokac za soba takielunek i wydete wiatrem plotna; pociski siekly nadburcia, debowe drzazgi ciely powietrze jak kartacze - ale potezne okrety strazy przedniej nieublaganie parly do przodu, ostrzeliwujac z bombard fortowe kazamaty. Jedna z karak stracila wszystkie maszty: olbrzymie drzewca zwisaly polamane z burty. Przechylona pod ich ciezarem, zboczyla z kursu i chwile pozniej zderzyla sie z sasiednia jednostka. Blade chmury dymu coraz skuteczniej przeslanialy widok, uniemozliwiajac Abeleynowi sledzenie bitwy o nadmorski mur. Mialo sie wrazenie, ze caly Wielki Port na dlugosci mili zmienil sie we wrzacy kociol. Kiedy wiatr rozwiewal na chwile buchajaca z niego pare i spychal ja niczym burzowa chmure nad wzburzone krotka fala morze, z oparow wylanialy sie maszty i zagle. Dziala Opatrznosci grzmialy bez przerwy, przygotowujac grunt pod desant. Piechota morska stala w rownych szeregach na pokladach okretow. Zolnierze modlili sie szeptem, poprawiali zbroje, sciskali mocniej bron: trzy tysiace ludzi, ktorzy mieli zajac wschodnia polowe Abrusio i wyrabac sobie droge do palacu. Zdaniem Abeleyna bylo ich zalosnie malo. Pocieszal sie mysla, ze kiedy flota zajmie port, wojska Mercado rusza przez zgliszcza i rozpoczna rownolegle natarcie od zachodu. Przy odrobinie szczescia ludzie Rovero nie powinni napotkac zbyt silnego oporu. Od murow wschodniego Abrusio dzielily ich najwyzej trzy kable. Woda w tym miejscu miala co najmniej siedem sazni glebokosci, wiec nawet karaki mogly podejsc do brzegu i wesprzec desant ostrzalem z bliskiej odleglosci. Marynarze w pocie czola podczepiali szalupy do bomow, wywieszali je za burte i spuszczali na wode, a wszystko to przy wtorze niemilknacych salw burtowych i odpowiadajacej im kanonady baterii na ladzie. Abeleyn chwycil sie mocniej relingu i nawet nie mrugnal okiem, kiedy pociski zaczely gwizdac mu nad glowa. Jedna z szalup, trafiona kula, rozbryznela sie deszczem drzazg i krwi; fragmenty cial polecialy we wszystkie strony, liny pekly z trzaskiem. Praca jednak trwala i inne lodzie jedna po drugiej ladowaly na wodzie. Bylo ich dosc, by pierwsza fala desantu liczyla ponad tysiac ludzi. -Szalupa czeka, Wasza Wysokosc - krzyknal admiral Rovero. Jego wykrzywione usta byly chyba stworzone do wzmacniania glosu w bitewnym tumulcie. Abeleyn skinal glowa. Scisnal reke sierzanta Orsiniego, ktory nagle sie przy nim pojawil, przelozyl noge ponad nadburciem i zaczal schodzic po sznurowej drabince. Metr od niego marynarze odpalali rarogi, odtaczali je od ambrazur, ladowali i z powrotem wciagali na stanowiska niczym potwory, ktore po chwili swobody nalezalo ponownie spetac. Kiedy znalazl sie na lodzi, serce bilo mu tak glosno, ze niemal zagluszalo wystrzaly. Szalupa byla pelna ludzi z wioslami, arkebuzami, mieczami i drabinami w rekach. Abeleyn przepchnal sie na dziob, gdzie przykucneli drabiniarze. Dal znak sternikowi i wraz z tuzinem innych lodzi odbili od burty gorujacej nad nimi karaki. Wiosla zanurzyly sie w wodzie, szalupy zaczely ciac spieniona od wystrzalow ton. A potem wszyscy poza wioslarzami mogli juz tylko siedziec bezczynnie i czekac, az dopelzna do murow. Na wode spuszczono dziesiatki lodzi; stloczone w nich mrowie ludzi musialo o wlasnych silach pokonac strefe smierci, dzielaca okrety od nadmorskich murow. Rejs przez wzburzone krotka fala wody pochlonal niewiele ofiar. Salwy z karak zdlawily baterie na murach; okrety byly jak kwoki, ktore skrzydlami oslaniaja kurczeta. Abeleyn mial wrazenie, ze wystarczyloby uniesc reke, by zlapac armatnia kule - tak gesto smigaly im nad glowami. Z przerazeniem skonstatowal, ze robi mu sie niedobrze. Kilku plynacych z nim ludzi juz wymiotowalo za burte. Nerwy mieli napiete jak postronki. Wszystko przez to nieznosne czekanie. Abeleyn przelknal podchodzaca mu do gardla gryzaca zolc. Krolom nie wolno okazywac takich slabosci. Wreszcie dotarli do muru. Dziob szalupy zachrobotal o wygladzone przez wode kamienie. Na glowy sypaly im sie odlamki kamieni i fragmenty zaprawy, wylupywane z murow przez kule wystrzeliwane z karak. Artylerzysci admirala do ostatniej chwili zwlekali z podniesieniem celownikow, aby jak najdluzej oslaniac desant i zmagajacych sie z drabinami zolnierzy. Ci zas wyprostowali sie i podniesli swoj nieporeczny orez: pietnastostopowa drabine, opatrzona stalowymi hakami, ktore zgrzytnely o sciany kazamatow. Chwiali sie, podtrzymywani przez towarzyszy w rozkolysanej szalupie, az udalo im sie zaczepic haki o krawedz blankow. Abeleyn rozepchnal zolnierzy i pierwszy wdarl sie na drabine. Golophin i Mercado zlajaliby go za taka brawure, ale wiedzial, ze nie ma wyboru. Krol powinien prowadzic swoich ludzi do boju; jezeli oni sa gotowi za niego ginac, musi okazac sie godny tego poswiecenia. Byl tak skoncentrowany na swoich rozmyslaniach, ze przez mysl mu nie przeszlo, ze zolnierze mogliby za nim nie ruszyc. Kostucha szczerzyla zeby w usmiechu i chichotala za jego plecami, a nogi ciazyly mu jak olow, kiedy wyobrazil sobie wlasne cialo podziurawione kulami, posiekane mieczami i unoszace sie na powierzchni czerwonego od krwi morza; jego zycie dobiegloby konca, jego wizja swiata - wyjatkowa i niepowtarzalna - przepadlaby raz na zawsze. Serce tloczylo krew ze zdwojona energia, az przed oczami mignely Abeleynowi czerwone plamy. Wyciagnal miecz. Pancerz ciazyl mu nieznosnie, kiedy niezgrabnie, pomagajac sobie wolna reka, wspinal sie po drabinie. Dyszal ciezko, jakby pluca nie nadazaly z dostarczaniem cialu powietrza. Spadajacy kamien trafil go w bark i omal nie stracil z drabiny. Podnioslszy wzrok, ujrzal wychylonego ponad blankami Rycerza-Bojownika, ktory przygladal mu sie wzrokiem szalenca. Abeleyn zmartwial, bezradny, ale w tej samej chwili twarz Bojownika zmienila sie w krwawa miazge: dosiegla go oddana z szalupy salwa z arkebuzow. Upadl i zniknal za blankami. Abeleyn ruszyl dalej. W koncu znalazl sie na szczycie murow: zobaczyl biegajacych w poplochu ludzi, zdjete z lawet dziala, sterty gruzu, luki w szeregach obroncow. Pociski z karak swiszczaly teraz wyzej nad jego glowa: artylerzysci dzwigneli lufy rarogow. Ktos biegl w jego strone. Miecz w rece Abeleyna mignal jak blyskawica, zanim krol zdazyl swiadomie zareagowac. Odbite w bok ostrze przeciwnika. Kopniak w brzuch. Krzyk napastnika, ktory spadl z blankow. Tloczacy sie za nim zolnierze zajmowali fragment muru, odpierajac ataki niezbyt licznych przeciwnikow. Dopiero teraz Abeleyn zauwazyl, jak niewielu jest obroncow. Zyje, stwierdzil zdumiony. Jestesmy w forcie. To wszystko dzieje sie naprawde. Cos sie w nim zmienilo. Do tej pory bez reszty pochlanialy go rozwazania o tym, co powinien zrobic, oraz lek przed smiercia i kalectwem; myslal jak zwykly szeregowy, ktory nagle zdal sobie sprawe z kruchosci swojego zycia. A przeciez byl krolem. Ludzie chcieli, zeby im rozkazywal. Byl za nich odpowiedzialny. Przypomnial sobie morska bitwe, ktora stoczyl na pokladzie karaki Dietla; wydawalo mu sie, ze od tamtej pory musialo minac co najmniej sto lat, ale pamietal radosc walki, podniecenie i swiadomosc wlasnej niezwyciezonosci. I nagle - w ulamku sekundy - zdal sobie sprawe, ze juz nigdy nie bedzie sie tak czul. Tamto uczucie mialo cos wspolnego z mlodoscia, entuzjazmem i radoscia zycia. Potem jednak ujrzal swoje miasto w ruinie. W lonie kobiety dojrzewalo jego dziecko. Tysiace ludzi zaplacily zyciem za to, by mogl nosic korone. Nigdy nie bedzie tak beztroski i nieustraszony jak przedtem. -Za mna! - zawolal. Wrog cofal sie spod murow, przez ktore przelewaly sie juz setki nacierajacych zolnierzy. Abeleyn wyprowadzil swoje wojsko z fortyfikacji Abrusio na ulice miasta. Czekala ich jeszcze krwawa harowka. * Golophin obserwowal zapierajacy dech w piersi spektakl, rozgrywajacy sie w udreczonym, spalonym, zbombardowanym, zlamanym miescie. Byc moze wschodnie polacie kontynentu, ze spalonym Aekirem i Walem Ormanna, pod ktorym toczyly sie zaciekle walki, dorownywaly Abrusio skala zniszczen i rzezi, ale nic, co Golophin w zyciu widzial, nie moglo rownac sie z tym widokiem.Sledzil natarcie krolewskiej eskadry na wschodnia czesc murow. Patrzyl, jak flota przypuszcza szturm na forty na falochronie i broniaca wejscia do portu plywajaca zapore. Teraz jednak nie widzial doslownie nic. Nawet magiczne sztuczki nie pozwalaly mu przebic wzrokiem klebow dymu, spowijajacych zlozony z trzech zatok port. Nie widzial trzymilowego pasa morza, rozdzieranego armatnimi kulami, nad ktorym niosl sie dudniacy grzmot, jakby gdzies w tych wojennych mglach rodzil sie w bolach jakis nowy, iscie tytaniczny stwor. Jego chowaniec dogorywal wlasnie gdzies na pokladzie flagowego okretu krola. Byl zmordowany wypelnianiem zleconych mu przez Golophina misji i iskierka zycia ledwie tlila sie w jego piersi - smetna resztka dweomeru, ktory powolal go do zycia. W miare, jak slabl duch wiernego dzikiego ptaka, czarodziejowi tez ubywalo sil. Smierc chowanca to nie przelewki - stracic go to jak stracic dziecko, z ktorym przez caly czas laczyla czlowieka pepowina. Golophin czul sie stary i kruchy jak suchy listek. Przenikajaca go energia dweomeru przygasla; duzo czasu uplynie, nim znow bedzie mogl czynic cuda. Mimo to wsciekal sie, ze musi siedziec bezczynnie na tarasie Wiezy Admiralskiej, gdy ten mlody czlowiek - jego krol i przyjaciel - walczy o swoje dziedzictwo i o miasto, ktore obaj kochali. Zdrajcy wydarli serce Dolnemu Abrusio, ktore juz nigdy nie bedzie takie samo - w kazdym razie nie za jego zycia. General Mercado odlaczyl od stloczonych przy stole adiutantow, oficerow sztabowych i goncow i podszedl do Golophina. -Przedarl sie przez mur - stwierdzil. Jedna polowa jego twarzy wyrazala troske, druga pozostala niewzruszona srebrna maska. -To juz cos. Udalo sie przerwac zapore? -Jeszcze nie wiadomo. - Kanonada w porcie przybrala nagle na sile i Mercado musial podniesc glos. - Stracilismy co najmniej cztery duze okrety. W tym piekle rozbitkowie nie maja szans. Zreszta nawet jesli doplyna do brzegu, wymorduja ich ludzie Carrery. Dwa tysiace zolnierzy. -A jak rozwija sie natarcie ladowe? -Powoli. Obroncy postawili barykady. Moi ludzie, szturmujac je, musza pokonac kawal odslonietego, wypalonego terenu. Nie spodziewalbym sie tam gwaltownego przerwania frontu. Po prostu zwiazalismy pewne sily wroga i juz. -Czyli glowny impet uderzenia przypada na oddzial prowadzony przez Abeleyna? -Na to wyglada. Tylko oni odniesli jaki taki sukces. Na szczescie prezbiter ma zaledwie cztery tysiace zolnierzy. Nie moze w nieskonczonosc walczyc na dwa fronty, predzej czy pozniej peknie. Pozostaje zapytac, ile krwi przyjdzie nam przelac, zanim to nastapi. -Na Boga, generale, przeciez to ruina dla krolestwa! Golophin poczul sie slaby, znuzony, niepotrzebny. General polozyl mu reke na ramieniu. -Odpocznij. Tacy jak ty sa i beda nam bardzo potrzebni. Czarodziej usmiechnal sie smutno. -Moje zycie nie ma juz wielkiego znaczenia. Nie ma ludzi niezastapionych, poza jednym: krolowi wlos nie moze spasc z glowy, Albio. Jesli cos mu sie stanie, caly nasz wysilek pojdzie na marne. Krol tez musi zdac sobie z tego sprawe. -Wierze w niego. Bedzie ostrozny. Jest przeciez rozsadny, chociaz mlody. -Juz nie jest mlody. Juz nie. * Front zostal przerwany. Obroncy podpalili magazyny, zaczopowali dziala i cofali sie na zachod. Ludzie Carrery uciekli pierwsi. Rycerze-Bojownicy do konca oslaniali ich odwrot, zadajac ciezkie straty armii Abeleyna: lepiej wyszkoleni, w lepszych pancerzach przewazali w morderczej walce wrecz. Dopiero kiedy krol powstrzymal natarcie i przeformowal szyk, Bojownicy zostali zepchnieci do obrony i poszli w rozsypke. Abeleyn oddzielil arkebuznikow od pancernych piechurow i poprowadzil do natarcia samych strzelcow, ktorzy szybkimi salwami scinali Rycerzy jak zboze, siejac panike w ich szeregach. Ulice zaroily sie od biegajacych bez ladu i skladu ludzi: jedni probowali ratowac zycie, inni na nich polowali. Bitwa zrobila sie jednostronna. Front przemieszczal sie blyskawicznie.Zdyszany goniec zastal Abeleyna u stop Wzgorza Abrusio. Krol osobiscie dowodzil poscigiem za niedobitkami wroga: biegl na czele swoich oddzialow i wydawal rozkazy. Goniec musial zlapac go za rekaw, zeby zwrocic na siebie uwage. -Co jest? O co chodzi, do cholery?! -Wiadomosc od generala Mercado, Wasza Wysokosc - wysapal poslaniec. - Przesyla pozdrowienia... -Do diabla z pozdrowieniami! Co powiedzial? -Flota przerwala zapore, panie. Okrety weszly do portu. Niedlugo zacznie sie ostrzal Gornego Miasta, a zaraz potem desant piechoty morskiej. General i Golophin blagaja, panie, bys nie narazal sie bez potrzeby. -Podziekuj im za dobra rade. A teraz biegnij do portu i dolacz do desantu. Trzeba otoczyc palac i uniemozliwic zdrajcom ucieczke. Biegiem! -Tak jest, Wasza Wysokosc. Abeleyn zniknal w tlumie podekscytowanych, nacierajacych zolnierzy. * -To koniec - stwierdzil Quirion.Sastro byl blady jak sciana. -Jak to koniec? Znajdowali sie w najwyzszej wiezy palacu. Zza murow dobiegaly odglosy wystrzalow z arkebuzow, ktore mieszaly sie z hukiem dzial i loskotem osypujacych sie kamieni i tynku. Kule padaly coraz blizej. W zgielku bitewnym, do niedawna odleglym i jednolitym, dalo sie slyszec pojedyncze krzyki i jeki. Odglosy walki przyblizaly sie z kazda chwila. -Linie obrony zostaly przelamane, lordzie Carrera, a nasze wojska, nie wylaczajac Rycerzy-Bojownikow, zmuszone do odwrotu. Okrety nieprzyjaciela przerwaly plywajaca zapore i weszly do portu. Wkrotce wyceluja rarogi w palac i zacznie sie bombardowanie budynku, w ktorym sie znajdujemy. Zostalismy pokonani. -Jakim cudem?! Przeciez jeszcze dzis rano szykowalismy sie do narzucenia pobitemu wrogowi warunkow kapitulacji! -To pan, lordzie Carrera, szykowal sie do takich rozmow. Ja nie wierzylem, ze do nich dojdzie. Abeleyn jest w miescie. Szturmuje palac, a ludzie pod jego dowodztwem walcza jak diably wcielone. Na ich widok zolnierze traca ducha. Udaloby sie pewnie zebrac resztki naszych sil i bronic sie tutaj do konca, moze nawet uzyskac cos wiecej niz bezwarunkowa kapitulacje... Nie wiem. Panscy ludzie pierzchaja w poplochu, moi zolnierze rowniez. Poslalem na ulice oficerow, zeby sprobowali ich przegrupowac, ale nie wiaze wielkich nadziei z ich misja. -Musimy uciekac - stwierdzil zdlawionym glosem Sastro. Wszystkie jego ambicje i marzenia nagle legly w gruzach, ale przynajmniej jeszcze zyl... Na pewno uda mu sie ujsc calo. Nie dopuszczal mysli, ze mialby teraz zginac. -Palac jest otoczony. Nie wydostaniemy sie. Zwlaszcza pan nie powinien na to liczyc. - W glosie Quiriona slychac bylo delikatna nute satysfakcji. - Jesli pana zlapia, lordzie, oskarza o zdrade stanu i zabija bez ceregieli. Sadze, ze mnie i moich zolnierzy moga puscic wolno, nie jestesmy przeciez Hebrionczykami, ale panskich ludzi potraktuja jak zdrajcow. Moze pan jeszcze uniknac upokorzenia i publicznej egzekucji. - Podal Sastro dlugi, paskudny noz. -Mam popelnic samobojstwo?! - jeknal Sastro. - Czy tylko to mi pozostalo? Mam sobie odebrac zycie? -Lepsze to niz koniec, jaki zgotuje panu Abeleyn. -A ty co? Poddasz sie bez slowa dyktatowi krola-heretyka? Co na to wielki pontyfik, prezbiterze? -Pontyfik nie bedzie rzecz jasna zachwycony, ale lepiej przyprowadzic mu tysiac ocalalych Bojownikow niz stracic wszystkich. Trzeba myslec o przyszlosci. Kiedys znow staniemy do walki o Kosciol. -O przyszlosci - powtorzyl z gorycza Sastro. Lzy naplynely mu do oczu. - Pomoz mi uciec, Quirionie. Mam zostac krolem Hebrionu. Jestem jedynym kontrkandydatem dla Abeleyna. -Kupil pan sobie te nominacje, lordzie, wystawiajac wojsko - odparl ostrym tonem Quirion. - Ale w tym kraju nie brak ludzi lepszej krwi niz panska. Prosze zakonczyc to z godnoscia. Niech wiedza, ze lord Carrera zginal jak mezczyzna. Sastro rozplakal sie na dobre. -Nie dam rady! Ja mialbym zginac? Ja, Sastro di Carrera?! To niemozliwe! Na pewno mozesz mi jakos pomoc! - Zlapal prezbitera za ramiona, jak tonacy chwyta sie ratownika. Quirion skrzywil sie z odraza. - Pomoz mi, Quirionie! Jestem bogaty, dam ci wszystko, co tylko zechcesz! -Ty skamlacy kundlu! Bez chwili namyslu poslalbys na smierc sto tysiecy ludzi, a mazgaisz sie jak dziecko na mysl o tym, ze sam mialbys zginac. Na Boga, biedny bylby kraj, w ktorym zostalbys krolem! Powiadasz, ze dasz mi wszystko, czego zapragne? -Wszystko! Wszystko, na Boga! Mow, czego chcesz? -W takim razie wezme twoje zycie - warknal prezbiter. Pchnal nozem. Sastro wytrzeszczyl oczy i zatoczyl sie na sciane. -Slodcy Swieci... - steknal. - Zabiles mnie. -Owszem, zabilem. Umrzyj jak mezczyzna, a ja tymczasem poddam Abrusio heretykowi. Quirion odwrocil sie na piecie i wyszedl bez slowa. Sastro osunal sie na kolana. Twarz mial mokra od lez. -Quirionie! Chwycil rekojesc noza i sprobowal wyciagnac ostrze z brzucha, ale tylko jeknal z bolu. Palce zesliznely mu sie z zakrwawionej rekojesci. Przewrocil sie bokiem na kamienna posadzke. -Slodki Blogoslawiony Swiety, pomoz mi - wyszeptal. I umilkl. Babel krwi wykwitl mu na ustach, drzal chwile, a potem pekl, gdy duch ulotnil sie z ciala. * -Wszedzie nad miastem powiewaja biale flagi, Wasza Wysokosc - oznajmil sierzant Orsini. - Zolnierze nieprzyjaciela skladaja bron, wszyscy, nawet Bojownicy. Abrusio jest nasze!-Nasze - powtorzyl Abeleyn. Byl zakrwawiony, brudny i zmeczony. Szli z Orsinim stroma uliczka ku gorujacemu nad okolica ponuremu i strzelistemu opactwu inicjantow. Otaczali ich krolewscy zolnierze. Mieli jeszcze bron w rekach, ale radosc zwyciestwa rozpromieniala ich twarze. Calkiem niedaleko wciaz spadaly kule wystrzeliwane z okretowych rarogow. Baterie wroga dawno umilkly. Przykucneli na chwile, gdy pocisk zdruzgotal sciane domu niespelna piecdziesiat krokow przed nimi. Trafione kilkunastoma kulami opactwo plonelo, spowite klebami oleistego dymu. -Poslanca! - wychrypial Abeleyn. W gardle mu zaschlo, jakby nalykal sie prochu. -Slucham, Wasza Wysokosc. -Biegnij do portu i kaz admiralowi Rovero wstrzymac ostrzal Gornego Miasta. Wrog kapituluje. -Tak jest, Wasza Wysokosc. Abeleyn usmiechnal sie, choc nie do konca rozumial dlaczego. Podal reke zdumionemu sierzantowi, ktory po chwili wahania mocno ja uscisnal, jakby wlasnie dobili targu. Zolnierze zareagowali wiwatami. Radosna wiesc szybko niosla sie po miescie i ludzi z kazda chwila przybywalo. Wkrotce Abeleyna otoczyl kilkusetosobowy tlum. Wszyscy potrzasali arkebuzami i mieczami i krzyczeli na cale gardlo, nic sobie nie robiac z padajacych niedaleko kul. Dzwigneli Abeleyna na ramiona i ruszyli triumfalnym pochodem ku plonacemu opactwu i podziurawionemu kulami palacowi, ktory znow nalezal do prawowitego wladcy. -Niech zyje krol! Slyszac ten chrapliwy ryk triumfu i radosci, Abeleyn - niesiony z entuzjazmem przez tych, ktorzy walczyli za niego u jego boku - doszedl do wniosku, ze to wlasnie takie uczucie pcha czlowieka do podbojow. Bylo cenniejsze od zlota, trudniejsze do zdobycia niz jakakolwiek inna forma milosci. Na tym wlasnie polega bycie krolem, pomyslal. Rozspiewana i rozwrzeszczana cizba, liczaca juz tysiace zolnierzy i mieszkancow, dotarla prawie do murow opactwa, kiedy okrety oddaly ostatnia salwe. Cala ulica eksplodowala. W jednej chwili Abeleyn znajdowal sie w powietrzu, na ramionach zwyciezcow, a w nastepnej rozpetalo sie pieklo. Ludzie, ktorzy go niesli, rozpierzchli sie z krzykiem. Upadl ciezko na ziemie, uderzyl glowa o bruk. Ktos - wydawalo mu sie, ze byl to Orsini - rzucil sie na niego, zeby zaslonic go wlasnym cialem, ale on nie zamierzal na to pozwolic. Nie bedzie chowal sie za plecami innych jak tchorzliwa baba. Jest przeciez krolem! Usilowal wstac w spanikowanym tlumie, odpychal ludzi na prawo i lewo - do chwili gdy ostatni pocisk eksplodowal niespelna dwa metry od niego. Swiat zniknal. DWADZIESCIA PIEC W promieniach zimowego slonca wygladala przepieknie: wysoka, smukla jak gorska brzoza i podobnie jak brzoza zasmucona. Oficerowie na pokladzie rufowym galery zerkali na nia ukradkiem, gdy stala przy prawym relingu. Miala oczywiscie kwef, jak wszystkie sultanskie naloznice, ale Aurungzeb byl tak dumny ze swej ramusianskiej slicznotki, ze kazal jej nosic przezroczysta, skandalizujaca zaslone i rownie zwiewne szaty. Kiedy wiatr poruszal otulajacymi jej cialo muslinami, mozna bylo dostrzec zarys sutkow, linie ud i lydek. Merduccy zeglarze mieli potem o czym snic po nocach. Jej widok budzil w sercach przykutych do wiosel galernikow - niegdys wolnych Ramusian - wspolczucie i gniew na sultana. Bardziej niz skuwajace ich kajdany byla symbolem ich zniewolenia, drazniacym dowodem wyzszosci Merdukow.Wydawalo sie, ze wpatruje sie w jeden, jedyny punkt, poza ktorym nic jej nie interesuje: w olbrzymia wieze dawnej katedry Carcassona, rogata, grozna i poczerniala od sadzy pozaru, ktory nie zdolal jej unicestwic. Wieza stala samotnie wsrod zgliszcz najwspanialszego miasta swiata. Tylko tu i owdzie ocalale sciany wiekszych budynkow sterczaly z morza gruzow niczym pomniki zapomnianych mieszkancow. Aekir. Swiete miasto. Od jego upadku uplynelo wiele miesiecy, a ono wciaz lezalo w ruinie. Merducy obozowali tysiacami na Placu Zwyciestw, gdzie do tej pory stal posag Myrniusa Kulna, ich namioty tworzyly dzielnice i ulice na pustkowiu okolonym miejskimi murami. Wygladali jak robactwo legnace sie w ciele martwego jednorozca, ktorego rogiem byla wieza Carcassona. Kobieta, ktora jej nowy pan i wladca, sultan Aurungzeb, nazwal Ahara, byla kiedys kims innym. W poprzednim zyciu, przed tysiacem lat, przed czasem koszmaru, przed upadkiem Aekiru nosila imie Heria i byla zona Corfe'a, chorazego kawalerii. Teraz zas stala sie sypialniana igraszka najwiekszego zdobywcy wschodu. Tak jak zburzony Aekir, byla jego lupem wojennym. Kiedy patrzyla na iglice Carcassona, czula laczaca je wiez. Sultan nie zdawal sobie sprawy, ze Ahara calkiem dobrze mowi i rozumie po merducku. Starala sie sprawiac wrazenie niezbyt bystrej, udawala, ze w konwersacjach jezyk jej sie placze. Zreszta nie zeby musiala duzo rozmawiac z Aurungzebem, kiedy wpadal do haremu jak huragan i wzywal swoja ulubiona naloznice. Wystarczylo, ze byla gotowa spelniac sultanskie zachcianki. Nie liczyla na ratunek - ten sen dawno juz przestala snic. A odkad zginal Corfe, ktory byl calym jej zyciem, stalo sie obojetne, jak potoczy sie jej los. Przypominala ducha, ktory ledwie trzyma sie zycia i nie spodziewa zadnych zmian. Miala jednak swoje tajemnice. To przez nie udawala malo pojetna uczennice. Aurungzeb mowil przy niej o roznych sprawach; prowadzil dysputy, ktorych - jego zdaniem - nie rozumiala. A to dawalo jej nad nim przewage, odrobine wladzy pozwalajacej jej zachowac resztki wlasnej osobowosci. Stala wiec na pokladzie sultanskiej galery, ktora popychana wioslami splywala w dol Ostianu, wijacego sie wsrod ruin Aekiru. Stala i sluchala. Shahr Indun Johor, dowodca glownej armii Ostrabaru, rozmawial z Aurungzebem. Oficerowie sztabowi zachowywali pelen szacunku dystans, trzymajac sie lewej strony pokladu rufowego. Heria - zwana tez Ahara - wytezala sluch, a galera plynela na spotkanie ze zgrupowanymi w dole rzeki okretami. -Transportowce z Nalbeni dotarly juz na miejsce, Wasza Wysokosc - mowil wlasnie shahr Johor. Mlody, wysoki czlowiek o delikatnych rysach zastapil shahra Baraza, starego kedywa, ktory zajal Aekir i przypuscil pierwszy, nieudany szturm na Wal Ormanna. -Znakomicie. - Aurungzeb odslonil biale zeby w usmiechu. Ich blysk w gestej brodzie byl rownie zdumiewajacy, jak widok nagle obnazonych klow u psa. - Kiedy flota moze wyruszyc? -Za dwa dni, Wasza Wysokosc. Prorok poblogoslawil nas lagodnym wiatrem. Przed koncem tygodnia statki dotra do Zatoki Kardianskiej, a trzy dni pozniej zacumuja w wyznaczonych portach na torunnanskim brzegu. Za niecale dwa tygodnie nasza armia znajdzie sie na terytorium Torunny, na poludnie od Searilu. Wezmiemy Wal Ormanna w kleszcze. -Twoje slowa, Johorze, sa miodem na moje serce. - Aurungzeb usmiechnal sie jeszcze szerzej. Byl mocnej postury, zaczynal lekko tyc w pasie. Oczy mial czarne i blyszczace jak smola. - Ekscelencjo! - zawolal, zwracajac sie do grupy stloczonej po przeciwnej stronie pokladu. - Musze pogratulowac waszemu wladcy: zaledwie przed tygodniem podpisalismy traktat, a jego galery juz sa na miejscu. Jestem pod wrazeniem. Jeden z mezczyzn wystapil do przodu i uklonil sie nisko. Byl niski, ubieral sie w haftowane jedwabie, na szyi nosil zloty lancuch - merducki symbol ambasadorski. -Moj sultan, oby zyl wiecznie, ucieszy sie na wiesc o tym, ze sprawil ci radosc, panie. Nalbeni zawsze chciala wspoldzialac z Ostrabarem jak siostra z bratem, wspolnie szerzyc wiare i karcic niewiernych. Aurungzeb parsknal smiechem. Kipial dobrym humorem. -Dzis wieczorem wydamy bankiet na czesc przymierza naszych krajow. Wrog nie bedzie mogl dluzej opierac sie naszym armiom, schowany za kamiennym murem. Bedzie musial stawic nam czolo honorowo, w otwartym polu. Sultan i ambasador Nalbeni zeszli pod poklad, by nad mapami, nad ktorymi sleczeli od tygodnia, ustalic ostatnie szczegoly sojuszu. Wszyscy zapomnieli o Aharze, ktora stala samotnie przy relingu. Wyplyneli juz z Aekiru i na rzece zrobilo sie tloczno. Przy ruinach nabrzezy cumowaly setki statkow i okretow. Mijali ogromna flote pod nalbenska bandera i rozbite na brzegu obozowisko armii, liczacej ponoc sto tysiecy zolnierzy: czesc wycofano spod Walu Ormanna, reszta pochodzila z zimowej branki w Ostrabarze i Nalbeni. Torunna szybko padnie, kiedy Wal Ormanna zostanie zaatakowany z dwoch stron jednoczesnie. Zgrupowanie merduckich wojsk i okretow zwiastowalo rychly koniec ramusianskiego zachodu. Nie mialo to zadnego znaczenia. Swiat, jaki znala Ahara, przestal istniec, utonal w powodzi ognia, rzezi i gwaltow. Nie obchodzil jej los reszty kontynentu. Cieszyla sie tylko w duchu - w tej jego malenkiej czastce, ktora zachowala tylko dla siebie - ze mogla grzac sie w sloncu, sluchac krzyku mew i czuc w nozdrzach slonawa won powietrza znad ujscia Ostianu. Cieszyla sie chwila samotnosci. Chwila jednak skonczyla sie, jak zawsze, i Ahare wezwano na dol, by uslugiwala sultanowi i jego gosciom. Aurungzeb szybko sie zorientowal, ze jest doskonala tancerka, i uwielbial popisywac sie nia publicznie. Mowil, ze to podsyca jego apetyt. Okret mknal dalej, galernicy mozolili sie przy wioslach, statki i zolnierze przeplywali obok galery po obu stronach na brzegu rzeki. Swiat sie zmienil, zobojetnial na pragnienia zamieszkujacych go ludzi. W jego rozpalonych trzewiach rozkrecala sie przerazajaca maszyneria, ktorej nic nie moglo zatrzymac, tak jak nic nie jest w stanie powstrzymac ruchu slonca. Filozof nazwalby ja "sila historii", pragmatyk - po prostu "wojna", ale bez wzgledu na nadane jej miano, machina miala rozedrzec na strzepy znany ludziom swiat, a z jego elementow stworzyc nowy, straszny byt. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-02 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/