Borges Jorge Luis - Fikcje

Szczegóły
Tytuł Borges Jorge Luis - Fikcje
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Borges Jorge Luis - Fikcje PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Borges Jorge Luis - Fikcje PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Borges Jorge Luis - Fikcje - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SPIS RZECZY OGRÓD O ROZWIDLAJĄCYCH SIĘ ŚCIEŻKACH Prolog 9 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Tlon, Uqbar, Orbis Tertius 11 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Poszukiwanie Al-Mutasima 29 Przełożył Andrzej Soboł-Jurczykowski Pierre Menard, autor Don Kichota 36 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Koliste ruiny . . . . . 46 * Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Loteria w Babilanie ' 52 Przełożył Stanisław Zembrzuski Analiza twórczości Herberta Quaina 59 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Biblioteka Babel . , 65 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Ogród o rozwidlających się ścieżkach 74 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski TWORY WYOBRAŹNI Prolog 89 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Pamiętliwy Funes 91 Przełożył Stanisław Zembrzuski Blizna 100 Przełożył Stanisław Zembrzuski Temat'zdrajcy i bohatera 106 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Śmierć i busola 111 Przełożyła Kalina Wojciechowska Tajemny cud ... ^ ....... . 124 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Trzy wersje Judasza 131 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Zakończenie 137 Przełożyła Kałina Wojciechowska Sekta Feniksa . 141 Przełożył Andrzej Soboł-Jurczykowski Południe . . 145 Przełożył Kazimierz Piekarec PROLOG Osiem opowiadań tej książki nie wymaga szerszego wy- jaśnienia. Ósme (Ogród o rozwidlających się ścieżkach) jest kryminalne; jego czytelnicy będą świadkami dokona- nia i wszystkich przygotowań do zbrodni, której cel znają, ale której nie zrozumieją, jak sądzę, do samego końca. Inne są fantastyczne. Jedno — Loteria w Babilonie — nie jest całkowicie wolne od grzechu symbolizmu. Nie je- stem pierwszym autorem opowiadania Biblioteka Babel; ciekawi jego historii i prehistorii mogą zajrzeć na pewną stronicę 59 numeru miesięcznika „Sur", na której widnie- ją tak różnorodne nazwiska, jak Leucyp i Lasswitz, Lewis Carroll i Arystoteles. W Kolistych ruinach wszystko jest nierealne; w nocie Pierre Menard, autor Don Kichota nie- realny jest los, jaki narzuca sobie bohater. Wykaz utwo- rów, które mu przypisuję, nie jest zbyt zabawny, ale nie jest arbitralny; jest wykresem jego umysłowej biografii... Układanie obszernych książek to pracowite i zubożają- ce szaleństwo: rozwijanie na pięciuset stronach idei, któ- rej doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut. Lepiej udawać, że takie książki już istnieją, i przedstawiać ich streszczenie, komentarz. Tak postąpił Carlyle w Sartor Resartus; Butler w The Fair Haven; dzieła te posiadają tę niedoskonałość, że są również książkami nie mniej tautologicznymi niż inne. Ponieważ jestem bardziej roz- sądny, bardziej nieporadny, bardziej leniwy, wolałem na- pisać noty o książkach urojonych. Są to: Tlón, Uąbar, Orbis Tertius; Analiza twórczości Herberta Quaina; Po- szukiwanie Al-Mutasima. Ostatnia pochodzi z roku 1935; niedawno czytałem The Sacred Fount (1901), który w ogól- nych zarysach jest być może analogiczny. W tej subtelnej powieści Jamesa narrator bada, czy na B wywiera wpływ A czy C; w Poszukiwaniu Al-Mutasima przeczuwa on lub odgaduje poprzez B odległe istnienie Z, którego B nie zna. Buenos Aires, 10 listopada 1941 Jorge Luis Borges TLON, UQBAR, ORBIS TERTIUS i Zawdzięczam odkrycie Uqbaru połączeniu lustra i ency- klopedii. Lustro niepokoiło głębię korytarza pewnej willi na ulicy Gaona w Ramos Mejia; encyklopedia nosi oszu- kańczy tytuł The Anglo-American Cyclopaedia (New York, 1917) i jest przedrukiem równie dosłownym jak nudnym Eneyklopaedia Britannica z 1902 r. Zdarzyło się to jakieś pięć lat temu. Bioy Casares, który owego wieczoru jadł ze mną kolację, mówił o moim pomyśle powieści w pierw- szej osobie, w której narrator, opuszczając lub deformu- jąc pewne fakty, popadłby w liczne sprzeczności: pozwoli- łyby one niektórym czytelnikom — bardzo niewielu czy- telnikom •— na odgadnięcie okrutnej czy banalnej rzeczy- wistości. Z odległej głębi korytarza śledziło nas lustro. Odkryliśmy (późną nocą odkrycie takie jest nieuniknione), że lustra mają w sobie coś monstrualnego. Bioy Casares przypomniał wówczas, że jeden z herezjarchów Uąbaru uważał, iż lustra i kopulacja są wstrętne, jako że pomna- żają ilość ludzi. Zapytany o pochodzenie tej zaskakującej opinii odpowiedział, że The Anglo-American Cyclopaedia zamieszcza ją w artykule o Uąbarze. W willi (którą wy- najmowaliśmy wraz z umeblowaniem) znajdował się eg- zemplarz tego dzieła. Na ostatnich stronach tomu XLVI znaleźliśmy artykuł o Uppsali; na pierwszych tomu XLVII artykuł Ural-Altaic Languages, natomiast ani jednego sło- wa na temat Uąbaru. Bioy, zdziwiony, sprawdził tomy indeksu; próbował na próżno wszystkich możliwych gra¬ fii: Ukbar, Ucbar, Ooqbar, Oukbahr... Zanim odszedł, po- wiedział, że chodziło o region Iraku czy Azji Mniejszej. Wyznaję, że przyjąłem to wyjaśnienie z pewnym zakłopo- taniem. Doszedłem do wniosku, że ten nie wzmiankowa- ny kraj, ten anonimowy herezjarcha, był fikcją zaimpro- wizowaną przez skromność Bioya, aby uzasadnić pewne zdanie. Poszukiwania, w rezultacie jałowe, w jednym z atlasów Justusa Perthesa, utwierdziły mnie w tej wąt- pliwości. Następnego dnia Bioy zatelefonował do mnie z Buenos Aires. Powiedział, że ma przed oczyma artykuł o Uqbarze, w XLVI tomie encyklopedii. Imienia herezjarchy nie było, ale była wzmianka o jego doktrynie, i to w słowach pra- wie identycznych z tymi, które zacytował, o ile nie słab- szych — być może — pod względem literackim. Bioy zacy- tował z pamięci: Copulation and mirrors are abominable. Tekst encyklopedi mówił: „Dla jednego z tych gnostyków wszechświat widzialny jest złudzeniem lub — ściślej — sofizmatem; lustra i ojcostwo są obrzydliwe (mirrors and fatherhood are abominable), gdyż zwielokrotniają go i po- większają." Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że chęt- nie zobaczyłbym ten artykuł. Kilka dni później przyniósł mi go. Zdziwiło mnie to, gdyż skrupulatne indeksy kar- tograficzne Erdkunde Rittera całkowicie pomijają milcze- niem istnienie TJqbaru. Wolumen przyniesiony przez Bioya był rzeczywiście XLVI-tym z Anglo-American Cyclopaedia. Informacja al- fabetyczna na pierwszej stronie i na grzbiecie była taka sama jak w naszym egzemplarzu (Tor — Ups), ale wolu- men, zamiast 917, posiadał 921 stronic. Te cztery dodatko- we stronice zawierały artykuł o Uqbarze: nie przewidzia- ny (jak czytelnik z pewnością zauważył) informacją alfa- betyczną o zawartości. Stwierdziliśmy później, że między dwoma tomami nie było poza tym żadnej różnicy; oba (wspomniałem już o tym, jak sądzę) były przedrukiem dziesiątej Encyclopaedia Britannica. Bioy kupił swój egzemplarz na jakiejś licytacji. Przeczytaliśmy artykuł z pewną uwagą. Jedynym za- skakującym fragmentem był ustęp zacytowany przez * Haslam jest również autorem dzieła General History of Labyrinths. Bioya; reszta wydawała się bardzo prawdopodobna, bar- dzo zgodna z ogólną tonacją dzieła i (rzecz naturalna) nieco nudna. Czytając go powtórnie, odkryliśmy pod jego ścisłym stylem zasadniczą nieokreśloność. Z czternastu nazw działu geograficznego rozpoznaliśmy tylko trzy (Chorasan, Armenia, Erzerum), wstawione w tekst w spo- sób dwuznaczny; z nazwisk historycznych — jedno za- ledwie owego samozwańca, Maga Smerdysa, który jednak wymieniony był tylko dla porównania. Artykuł zdawał się określać ściśle granice Uąbaru, ale jego mglistymi punktami odniesienia były rzeki, kratery i góry tegoż kraju. Przeczytaliśmy na przykład, że granice południo- we są wyznaczone przez równiny Tsa i Chaldun i deltę Axy i że wyspy tej delty obfitują w dzikie konie. Tyle na początku strony 918. Z działu historycznego (stronica 920) dowiedzieliśmy się, że w wyniku prześladowań reli- gijnych w XIII w. ortodoksi szukali schronienia na tych wyspach, gdzie wznoszą się dotychczas ich obeliski i gdzie kopiąc można nierzadko znaleźć ich kamienne lustra. Dział Język i literatura, dość krótki, zawierał jedno tylko godne uwagi miejsce, w którym mówiono, że literatura Uąbaru posiada charakter fantastyczny i że jej epopeje, podobnie jak legendy, nie odnosiły się nigdy do rzeczy- wistości, lecz do dwóch wyimaginowanych regionów Mlej- nas i Tlon... Bibliografia zawierała cztery tomy, których dotychczas nie udało się nam odnaleźć, choć trzeci — Si- las Haslam, History oj the Land Called Uabar, 1874 •— figuruje w katalogach księgarni Bernarda Quaricha.* Pierwszy, Lesbare und lesenswerthe Bemerkungen iiber das Land Ukkbar in Klein-Asien, pochodził podobno z 1641 r. i jego autorem był Johannes Yalentinus Andrea. Rzecz jest godna uwagi: w kilka lat później odnalazłem nieoczekiwanie to nazwisko na pewnej stronie u De Quin- ceya (Writings, tom XIII) i dowiedziałem się, że należało do teologa niemieckiego, który, w początkach wieku XVII, opisał wyimaginowaną gminę Różokrzyżowców; wspólno- MM^M-sm.mmlíliülgiapiiipi .... mmmmmmoi tę: którą kto inny, później, rzeczywiście założył, kierowa- ny przykładem tego, co sobie wyobraził Andrea. Tego samego popołudnia udaliśmy się do Biblioteki Na- rodowej; na próżno jednak niepokoiliśmy atlasy, katalogi, roczniki towarzystw geograficznych, pamiętniki podróżni- ków i historyków: żaden z nich nie był nigdy w Uqbarze. Nawet indeks główny encyklopedii Bioya nie podawał tej nazwy. Następnego dnia Carlos Mastronardi (któremu opowiedziałem o tym wypadku) dostrzegł w jakiejś księ- garni czarno-złote grzbiety Anglo-American Cyclopaedia... Wszedł i zajrzał do tomu XLVI. Oczywiście nie znalazł najmniejszego śladu Uqbaru. II W hotelu w Adrogué, wśród bujnych wiciokrzewów i złudnych głębi luster, trwa jeszcze jakieś ograniczone i zacierające się wspomnienie Herberta Ashe, inżyniera Ferrocarriles del Sur. Za życia, jak wielu Anglików, cierpiał na „nierealność"; gdy umarł, nie jest nawet tym duchem, jakim był już wówczas. Był wysoki, zawiedzio- ny i jego zmęczona prostokątna broda była ruda. Wydaje mi się, że był wdowcem, bezdzietnym. Co parę lat jeździł do Anglii: aby odwiedzić (jak sądzę z fotografii, którą nam pokazywał) jakiś zegar słoneczny i jakieś dęby. Mój ojciec zaprzyjaźnił się z nim (choć wyrażenie to jest zbyt mocne) jedną z tych angielskich przyjaźni, które zaczy- nają, się od wykluczenia szczerości i natychmiast unikają rozmów; wymieniali zwykle ze sobą książki i czasopisma; zazwyczaj spotykali się w milczeniu przy szachach... Pamiętam go w hallu hotelu, z książką matematyczną w ręku, jak patrzał od czasu do czasu na niepowtarzalne barwy nieba. Pewnego wieczoru rozmawialiśmy o dwu- nastkowym systemie liczbowym (w którym dwanaście pi- sze się 10); Ashe powiedział mi, że pracuje właśnie nad tłumaczeniem nie wiem już jakich tablic dwunastkowych na sześćdziesiątkowe (w których sześćdziesiąt pisze się 10). Dodał, że praca ta została mu zlecona przez pewnego Norwega w Rio Grande do Sul. Znaliśmy go od ośmiu lat i nigdy nam nie wspomniał, że tam był... Mówiliśmy 0 życiu pasterzy, o capangas, o brazylijskiej etymologii słowa gaucho (które niektórzy starzy ludzie na wscho- dzie wymawiają jeszcze gaucho) i nie było już mowy — niech mi Bóg wybaczy ;— o funkcjach dwunastkowych. We wrześniu 1937 r. (nie było nasi wówczas w hotelu) Her- bert Ashe umarł na pęknięcie tętniaka. Kilka dni przedtem otrzymał z Brazylii zapieczętowaną poleconą przesyłkę. Była to książka in octavo. Ashe zostawił ją w barze, gdzie ją — po miesiącach — odnalazłem. Zacząłem ją kartkować 1 poczułem dziwny zawrót głowy, którego nie opiszę, bo nie jest to historia moich wzruszeń, lecz historia Uqbaru, Tlonu i Orbis Tertius. W pewnej nocy Islamu, która zwie się Nocą Nocy, otwierają się na oścież tajemne wrota nie- ba i woda w dzbanach staje się słodsza; gdyby wrota te otwarły się wówczas, nie poczułbym tego, co poczułem. Książka napisana była po angielsku i miała 1001 stron. Na jej żółtym skórzanym grzbiecie przeczytałem te dziw- ne' słowa, które powtarzała karta tytułowa: A First Ency- clopaedia of Tlbn. Vol. XI. Hlaer to Jangr. Nie było daty ani miejsca wydania. Pierwsza strona i bibułka jednej z kolorowych tablic nosiły owalną niebieską pieczęć z na- pisem: Orbis Tertius. Dwa lata wcześniej, ná stronicach pewnej encyklopedii-plagiatu, odkryłem zwięzły opis fik- cyjnego kraju; obecnie przypadek dostarczał mi czegoś bardziej jeszcze cennego i trudnego. Miałem teraz w ręku obszerny i metodyczny fragment całkowitej historii nie- znanej planety, z jej budowlami i wojnami, z przeraże- niem jej mitologii i zgiełkiem jej języków, z jej cesarza- mi i morzami, z jej minerałami, z jej ptakami i rybami, z jej algebrą i ogniem, z jej kontrowersjami teologiczny- mi i metafizycznymi. I wszystko to na piśmie, spoiste, bez widocznej intencji doktrynalnej czy parodystycznej. „Jedenasty tom", o którym mówię, zawierał odsyłacze do tomów następnych i poprzednich. Nestor Ibarra, w pewnym klasycznym już artykule zamieszczonym w nou- velle Revue Française", przeczy istnieniu tych tomów; Ezequiel Martínez Estrada i Drieu La Rochelle odparli, być może zwycięsko, tę wątpliwość. Faktem jest jednak, łS że dotychczas najbardziej skwapliwe poszukiwania pozo- stały bez rezultatu. Na próżno przerzuciliśmy biblioteki obu Ameryk i Europy. Alfonso Reyes, zmęczony tymi niskimi i policyjnymi poszukiwaniami, proponuje, abyśmy przedsięwzięli wspólnie dzieło odtworzenia licznych i ma- sywnych brakujących tomów: ex ungue leonem. Kalkulu- je pół żartem, pół serio, że jedno pokolenie tlonistów mo- głoby okazać się wystarczające. To ryzykowne obliczenie odsyła nas do problemu podstawowego: kim byli twórcy Tlónu? Liczba mnoga jest tu nieunikniona; hipoteza jed- nego wynalazcy — jednego nieskończonego Leibniza, dzia- łającego w ciemnościach i skromności — została jedno- głośnie odrzucona. Sądzi się, że ten brave new world jest dziełem jakiegoś tajemnego stowarzyszenia astronomów, biologów, inżynierów, metafizyków, poetów, chemików, moralistów, malarzy, geometrów... pod kierunkiem jakie- goś ukrytego geniusza. W rzeczywistości roi się od osobni- ków, którzy posiedli te różne dyscypliny, nie zaś od takich którzy zdolni są do tworzenia, a tym bardziej do podpo- rządkowania tworzenia rygorystycznemu i systematyczne- mu planowi, jakim jest plan Tlonu. Plan ten jest tak roz- legły, że wkład każdego autora musiał być nieskończenie mały. Początkowo sądzono, że Tlón jest po prostu chaosem, nieodpowiedzialnym popuszczeniem wodzy wyobraźni; te- raz jednak wiadomo, że jest to kosmos i że zostały sformu- łowane, nawet jeśli w sposób prowizoryczny, wewnętrzne prawa, które nim rządzą. Wystarczy przypomnieć, że w pozornych sprzecznościach Jedenastego Tomu dostrzeżono podstawowy dowód, iż inne tomy istnieją: do tego stop- nia przestrzegany w nim porządek jest jasny i konsek- wentny. Popularne czasopisma rozpowszechniły, z wyba- czalną przesadą, zoologie i topografie Tlónu; sądzę, że jego przezroczyste tygrysy i krwiste wieże nie zasługują, być może, na nieprzerwaną uwagę wszystkich ludzi. Ale poświęcę kilka minut jego koncepcji wszechświata. Hume, raz na zawsze, zauważył, że argumenty Berke- leya nie dopuszczają najmniejszej repliki i nie inspirują najmniejszego przekonania. Sąd ten jest zupełnie praw- dziwy na Ziemi; zupełnie jednak fałszywy na Tlonie. Na- rody tej planety są — w sposób wrodzony — idealistycz- ne; język ich i jego pochodne — religia, literatura, meta- fizyka — zakładają z góry idealizm. Świat, dla nich, nie jest zbiorem przedmiotów w przestrzeni; jest heterogeni- czną serią niezależnych czynów; jest następczy, czasowy, nie zaś przestrzenny. W domyślnym Ursprache Tlönu, z którego pochodzą języki i dialekty „aktualne", nie istnieją rzeczowniki; istnieją czasowniki bezosobowe, określane jednosylabowymi przyrostkami (lub przedrost- kami) o znaczeniu przysłówkowym. Na przykład: nie ma słowa, które odpowiadałoby naszemu słowu księżyc, ale istnieje czasownik, który brzmiałby u nas księżycznić lub księżycowa ć. „Wzeszedł księżyc nad rzeką" mówi się hlör u fang axaxaxas mlö, to znaczy, w kolejności: „Ku górze (upward) za wieczniesączyć zaksiężycowało." (Xul Solar tłumaczy krótko: „Hop, za przebiegać zaksię- życzniło." Upward, beyond the onstreaming, it mooned.) To, co zostało powiedziane, odnosi się do języków pół- kuli północnej (co do których Ursprache Jedenasty Tom daje niezwykle mało wskazówek); pierwotną komórką nie jest czasownik, ale jednozgłoskowy przymiotnik. Rzeczow- nik tworzy się poprzez nagromadzenie przymiotników. Nie mówi się księżyc: mówi się powietrzn o-j a s n y ponad ciemn o-o krągłym lub j a s n o-p o m a r a ń- c z o w y-w y s o k o-n iebieskiego, lub jakikolwiek inny zestaw. W tym szczególnym przypadku zbiór przy- miotników odpowiada rzeczywistemu przedmiotowi; ale chodzi tu właśnie o przypadek szczególny. W literaturach tej półkuli (jak w trwającym świecie Meinonga) obfitują przedmioty idealne, powołane i niknące w jednej chwili, zależnie od potrzeb poetyckich. Czasami określa te przed- mioty zwykła równoczesność. Niektóre składają się z dwóch terminów, jednego o charakterze wzrokowym i jednego o charakterze słuchowym: kolor rodzącego się dnia i od- legły krzyk ptaka. Inne z większej ilości terminów: słoń- ce i woda płynąca naprzeciw piersi pływaka, nieokreślo- ny kolor różowy, który widzi się przez zamknięte oczy, uczucie kogoś, kto pozwala nieść się rzece i, jednocześnie, 2 — Fikcje 17 snowi. Te przedmioty drugiego stopnia mogą łączyć się z innymi; proces ten, dzięki pewnym skrótom, jest prak- tycznie nieskończony. Istnieją słynne poematy złożone z jednego tylko, ogromnego słowa. Słowo to odpowiada jednemu przedmiotowi, przedmiotowi poetyckiemu stwo- rzonemu przez autora. Z faktu, że nikt nie wierzy w rze- czywistość rzeczowników, wynika w paradoksalny sposób, że ilość tych ostatnich jest nieskończona. Języki półkuli północnej Tlbnu posiadają wszystkie rzeczowniki języków indoeuropejskich — i wiele innych. Nie będzie przesadą twierdzenie, że kultura klasyczna Tlbnu obejmuje jedną tylko dyscyplinę, psychologię. Inne są jej podporządkowane. Powiedziałem już, że mieszkań- cy tej planety pojmują wszechświat jako serię procesów myślowych, które nie odbywają się w przestrzeni, lecz, w sposób następczy, w czasie. Spinoza przypisuje swemu niewyczerpalnemu bóstwu atrybuty rozciągłości i myśli; na Tlonie nikt nie zrozumiałby zestawienia tej drugiej (która jest typowa tylko dla pewnych stanów) z tą pierw- szą, która jest doskonałym synonimem kosmosu. Innymi słowy: nie pojmuję, że to, co przestrzenne, trwa w cza- sie. Dostrzeżenie dymu na horyzoncie, a potem płonącego pola, a potem źle zgaszonego papierosa, który spowodował pożar, jest uważane za przykład asocjacji myśli. Ten monizm, czy całkowity idealizm, paraliżuje naukę. Wyjaśnić (lub uzasadnić) jakiś fakt to połączyć go z in- nym faktem; ale ten związek, na Tlonie, odpowiada póź- niejszemu stanowi przedmiotu, a nie odnosi się do stanu poprzedniego, toteż nie wyjaśnia go. Każdy stan umysło- wy jest niepodzielny: sam fakt nazwania go — id est skla- syfikowania go — zawiera w sobie zafałszowanie. Wydaje się, że można by stąd wysnuć wniosek, iż na Tlonie nie istnieją nauki — ani nawet rozumowania. W rzeczywi- stości, w paradoksalny sposób, nauki istnieją tam, i to w ilości prawie nieskończonej. Z filozofiami sprawa ma się tak jak na półkuli północnej z rzeczownikami: fakt, że każda filozofia jest z założenia tylko zabawą dialektycz- ną, jakąś Philosophie des Ais Ob, przyczynił się do po- mnożenia ich. Istnieje wiele systemów niewiarygodnych, ale posiadających przyjemną budowę albo sensacyjny charakter. Metafizycy Tlbnu nie poszukują prawdy ani nawet prawdopodobieństwa, a tylko zadziwienia. Uważa- ją metafizykę za gałąź literatury fantastycznej. Wiedzą, że dany system jest jedynie podporządkowaniem wszyst- kich aspektów wszechświata któremukolwiek z tychże aspektów. Ale nawet wyrażenie „wszystkie aspekty" mo- że być odrzucone, gdyż opiera się na niemożliwym doda- niu chwili obecnej do przeszłych. Również ta liczba mno- ga „przeszłych" jest niedozwolona, gdyż zakłada inną nie- możliwą operację... Jedna ze szkół Tldnu przeczy nawet istnieniu czasu: argumentuje, że teraźniejszość jest nie- określona, że przyszłość nie posiada innej rzeczywistości niż jako obecna nadzieja, że przeszłość nie posiada innej rzeczywistości niż jako obecne wspomnienie.* Inna szkoła twierdzi, że czas już cały przeminął i że nasze życie jest zaledwie wspomnieniem lub odbiciem wieczornym, nie- wątpliwie zafałszowanym i niepełnym, nieodzyskalnego procesu. Inna, że historia wszechświata — a w niej nasze życie, najdrobniejsze szczegóły naszego życia — jest pis- mem, które tworzy jakiś pomniejszy bóg, aby porozumieć się z demonem. Inna, że wszechświat jest porównywalny do owych kryptografii, w których nie wszystkie znaki po- siadają wartość, i że prawdziwym jest tylko to, co wy- darza się co trzysta nocy. Inna, że podczas gdy śpimy w jednym miejscu, czuwamy gdzie indziej i że w ten sposób każdy człowiek jest dwoma ludźmi. * Russel (The Analysis of Mind, 1921 s. 159) przypuszcza, że planeta została stworzona przed niewieloma minutami, wy- posażona w ludzkość, która „pamięta" iluzoryczną przeszłość. ** Wiek w konsekwencji systemu dwunastkowego, oznacza tu okres stu czterdziestu czterech lat. Wśród doktryn Tldnu żadna nie wznieciła takiego obu- rzenia jak materializm. Niektórzy myśliciele nadali mu sformułowanie, ale w terminach bardziej żywiołowych niż jasnych, jak ktoś, kto chce zaproponować paradoks. Aby ułatwić zrozumienie tezy tak niepojętej, pewien herezjar- cha z wieku XI ** wymyślił sofizmat o dziewięciu miedzia- nych monetach, którego skandaliczna fama odpowiada, 2' 19 na Tlonie, famie aporii eleackich. Istnieją liczne wersje tego „pozornego rozumowania", które różnią się co do ilości monet lub odnalezień; oto najbardziej popularna: We wtorek X, idąc ścieżką przez pustkowie, gubi dzie- więć miedzianych monet. W czwartek Y znajduje na ścież- ce cztery monety, trochę zaśniedziałe po środowym desz- czu. W piątek Z znajduje trzy monety na tej samej ścież- ce i w ten sam piątek, rano, X znajduje dwie w sieni swego domu. Z historii tej herezjarcha chciał wydedukować rzeczy- wistość — to jest ciągłość — dziewięciu odzyskanych mo- net. Byłoby absurdem — twierdził — wyobrażać sobie, że cztery z dziewięciu monet nie istniały od wtorku do czwartku, trzy od wtorku do piątku po południu i dwie od wtorku do piątku rano. Natomiast logiczne jest uwa- żać, że istniały one — choćby w pewien tajemny sposób, którego zrozumienie jest zabronione ludziom •— we wszyst- kich momentach tych trzech okresów. Język Tlbnu źle nadawał się do sformułowania tego paradoksu; większość nie zrozumiała go. Obrońcy ogólne- go rozsądku ograniczyli się początkowo do zaprzeczenia prawdziwości tej historii. Twierdzili, że chodzi o pomyłkę słowną opierającą się na nierozważnym użyciu dwóch neologizmów nie uświęconych zwyczajem i obcych dla każdego ścisłego rozumowania: czasowników „znaleźć" i „zgubić", które zawierały petitio principii, gdyż zakła- dały identyczność pierwszych dziewięciu monet z ostatni- mi. Przypomnieli, że każdy rzeczownik (człowiek, mone- ta, czwartek, środa, deszcz) posiada jedynie wartość me- taforyczną. Ujawnili perfidną okoliczność wyrażenia „nie- co zaśniedziałe po środowym deszczu", które z góry za- kłada to, co należy udowodnić: trwanie czterech monet między wtorkiem i czwartkiem. Zauważyli, że jednako- wość to nie to samo co identyczność, i sformułowali ro- dzaj reductio ad absurdum, hipotetyczny przypadek dzie- więciu ludzi, którzy podczas dziewięciu kolejnych nocy odczuwają silny ból. Czy nie byłoby śmieszne — pytali — utrzymywać, że to ten sam ból? * Dodawali, że herezjar- cha kierował się jedynie bluźnierczym zamiarem przypi- sywania boskiej kategorii istnienia kilku zwykłym mo- netom; i wykazali, że czasami negował on mnogość, cza- sami zaś nie. Jeżeli podobieństwo niesie z sobą identycz- ność — argumentowali — należałoby również przyjąć, że dziewięć monet jest tylko jedną monetą. W niewiarygodny sposób argumenty te nie okazały się definitywną refutacją. W sto lat po postawieniu proble- mu pewien myśliciel, nie mniej błyskotliwy od herezjar- chy, ale reprezentujący tradycję ortodoksyjną, sformuło- wał bardzo zuchwałą hipotezę. Według tego szczęśliwego przypuszczenia istnieje jeden tylko podmiot, ten niepo- dzielny podmiot jest każdym z istnień wszechświata, któ- re są organami i maskami bóstwa. X to Y i zarazem Z. Z znajduje trzy monety, gdyż pamięta, że X je zgubił. X znajduje dwie w sieni, gdyż pamięta, że pozostałe zo- stały odzyskane... Jedenasty Tom daje do zrozumienia, że całkowite zwycięstwo tego idealistycznego panteizmu za- wdzięczać należy trzem podstawowym racjom. Pierwsza to odrzucenie solipsyzmu; druga — możliwość zachowa- nia psychologicznej podstawy nauk; trzecia — możliwość zachowania kultu bóstw. Schopenhauer (pasjonujący i jas- no myślący Schopenhauer) formułuje bardzo podobną doktrynę w pierwszym tomie Pererga und Paralipo- mena. * Dzisiaj jeden z kościołów Tlonu utrzymuje po platońsku, że niektóre rzeczy, jak pewien określony ból, pewien zielon- kawy odcień koloru żółtego, pewna temperatura, pewien dźwięk stanowią jedyną rzeczywistość. Wszyscy ludzie, w zawrotnym momencie coitus, są tym samym człowiekiem. Wszyscy ludzie, którzy powtarzają jakiś wers Szekspira są Wiliamem Szek- spirem. Geometria Tlbnu obejmuje dwie nieco różne dyscypli- ny: wzrokową i dotykową. Druga odpowiada naszej i jest podporządkowana pierwszej. Podstawą geometrii wzroko- wej jest powierzchnia, nie zaś punkt. Geometria ta nie zna równoległych i twierdzi, że człowiek, który zmienia swe położenie, modyfikuje otaczające go formy. Podsta- mmmmm wą arytmetyki Tlónu jest pojęcie liczby nieokreślonej. Matematycy podkreślają znaczenie pojęć „większy" i „mniejszy", które nasi matematycy wyrażają przy po- mocy symboli > i <C Twierdzą, że operacja liczenia mo- dyfikuje wielkości i zmienia je z nieokreślonych w okreś- lone. Fakt, że różne osoby, które liczą tę samą wielkość, dochodzą do jednakowych rezultatów, jest dla psycholo- gów przykładem asocjacji myśli lub sprawnego posługi- wania się pamięcią. Wiemy już, że na Tlonie podmiot wiedzy jest jedyny i wieczny. Idea jedynego podmiotu jest również wszechmocna w zwyczajach literackich. Do rzadkości należy podpisywa- nie książek. Pojęcie plagiatu nie istnieje: ustalono, że wszystkie dzieła pochodzą od jednego tylko autora, ponad- czasowego i anonimowego. Krytyka wymyśla zazwyczaj autorów: wybiera dwa nieporównywalne dzieła — po- wiedzmy Tao-te King i Baśnie tysiąca i jednej nocy — przypisuje je temu samemu pisarzowi, a następnie oma- wia sumiennie psychikę tego interesującego homrae des lettres... Równie zaskakujące są i same książki. Wszystkie narra- cyjne posiadają tę samą fabułę, ze wszystkimi wyobrażal- nymi podstawieniami. Książki o charakterze filozoficznym posiadają niezmiennie tezę i antytezę, rygorystyczne pro i contra każdej doktryny. Książka, która nie zawiera swej antyksiążki, uważana jest za niekompletną. Całe wieki idealizmu nie mogły nie wpłynąć na rzeczy- wistość. Nierzadko spotyka się w najbardziej starożytnych regionach Tlónu podwojenie zgubionych przedmiotów. Dwie osoby szukają ołówka; pierwsza znajduje go i nic nie mówi; druga znajduje drugi ołówek, nie mniej rzeczywisty, ale. bardziej odpowiadający jej oczekiwaniom. Te wtórne przedmioty zwą się hrónirami i są, choć posiadają formę, której brak wdzięku, nieco dłuższe. Do niedawna hróniry były przypadkowymi dziełami roztargnienia i zapomnienia. Do ich metodycznej produkcji — wydaje się to niemożliwe, ale tak wynika z Jedenastego Tomu — przystąpiono przed zaledwie stu laty. Pierwsze próby okazały się jałowe. W każ- dym razie na wspomnienie zasługuje modus operandi. Dy- rektor jednego z więzień państwowych zakomunikował za- trzymanym, że w dawnym korycie pewnej rzeki znajdują się jakieś groby, i przyrzekł wolność temu, kto dokonałby ważnego odkrycia. Podczas miesięcy poprzedzających wy- kopaliska pokazywano więźniom fotografie tego, co mieli znaleźć. Ta pierwsza próba wykazała, że nadzieja i dąże- nie mogą stanowić przeszkodę; po tygodniu pracy łopatą i kilofem nie zdołano wykopać żadnego hrónu prócz zar- dzewiałego koła, datującego się z okresu późniejszego niż eksperyment. Rzecz utrzymana została w tajemnicy i była później powtórzona w czterech szkołach. W trzech niepo- wodzenie było prawie zupełne; w czwartej (której dyrektor umarł przypadkowo podczas pierwszych prac wykopalisko- wych) uczniowie wydobyli z ziemi — lub też wykonali — złotą maskę, starożytny miecz, dwie czy trzy ceramiczne amfory i potrzaskany, zielonkawy tors jakiegoś króla, no- szący na piersiach inskrypcję, której nie udało się jeszcze odczytać. Odkryto w ten sposób, że obecność świadków znających eksperymentalny charakter poszukiwań jest przeciwwskazana... Masowe poszukiwania dają w rezulta- cie przedmioty sprzeczne ze sobą; dziś daje się pierwszeń- stwo pracom indywidualnym i prawie zaimprowizowanym. Metodyczne wytwarzanie hrónirów (podaje Jedenasty Tom) dostarczyło nieocenionych usług archeologom. Po- zwoliło na badanie, a nawet modyfikowanie przeszłości, która stała się nie mniej plastyczna i uległa niż przy- szłość. Rzecz ciekawa: hróniry drugiego i trzeciego stop- nia — hróniry powstałe z innego hrónu; hróniry powstałe z hrónu hrónu — wyolbrzymiają aberracje hrónu pier- wotnego; hróniry stopnia piątego są prawie ich pozbawio- ne, dziewiątego mylą się z hrónirami drugiego stopnia, je- denastego mają czystość linii nie posiadaną nawet przez oryginał. Proces ten jest periodyczny: hrón dwunastego stopnia zaczyna się już znowu degradować. Dziwniejszy i bardziej czysty od każdego hrónu jest czasami ur: rzecz wyprodukowana przez sugestię, przedmiot wywołany przez nadzieję. Wielka złota maska, o której wspomniałem, jest tego wspaniałym przykładem. Rzeczy, na Tlonie, podwajają się, ale dążą również do zatarcia się i zatracenia szczegółów, gdy ludzie zapominają o nich. Klasyczny jest przykład progu, który trwał, dopó- ki siadywał tam pewien żebrak, i który ze śmiercią tegoż zniknął. Zdarzało się też, że ptaki czy koń ratowały ruiny amfiteatru. 1940, Salto Oriental Postscriptum z r. 1947. Odtworzyłem poprzedni artykuł tak, jak ukazał się w Antologii literatury fantastycznej z 1940 r., pomijając tylko niektóre metafory i satyryczny ton, które dziś okazałyby się nie na miejscu. Wydarzyło się tyle rzeczy od tego czasu... Ograniczę się do wspomnienia o nich. W marcu 1941 r. w pewnej książce Hintona, która nale- żała do Herberta Ashe, znaleziono odręczny list Gunnara Erfjorda. Koperta nosiła pieczęć pocztową z Ouro Preto; list wyjaśniał całkowicie zagadkę Tlónu. Tekst jego po- twierdza hipotezę Martineza Estrady. Wspaniała historia rozpoczęła się pewnej nocy w Lucernie czy w Londynie, na początku wieku XVII. Powstało wtedy tajemne i nie- szkodliwe towarzystwo (liczyło ono pośród swych stowa- rzyszonych Dalgarna, a potem George'a Berkeleya), które obrało sobie za cel wymyślenie jakiegoś kraju. W mglis- tym programie początkowym figurowały „studia herme- tyczne", filantropia i kabała. Z tego pierwszego okresu po- chodzi ciekawa książka Johannesa Andrea. Po kilku latach obrad i przedwczesnych syntez zrozumiano, że jedno poko- lenie nie wystarczy, by stworzyć kraj. Postanowiono, że każdy z mistrzów tworzących towarzystwo wybierze sobie ucznia w celu kontynuowania dzieła. Ta dziedziczna zasa- da zwyciężyła; po dwuwiecznej przerwie prześladowane bractwo pojawiło się w Ameryce. W r. 1924 w Memfis (Tennessee) jeden ze stowarzyszonych rozmawia z asce- tycznym milionerem Ezra Buckleyem. Ten ostatni słucha go z pewnym lekceważeniem — i śmieje się ze skromności projektu. Mówi, że w Ameryce wymyślenie kraju jest ab- surdalne, i proponuje wymyślenie planety. Do tego gigan- tycznego pomysłu dorzuca drugi, który był dzieckiem jego * Buckley był wolnomyśliciem, fatalistą i obrońcą niewol- nictwa. nihilizmu *: utrzymanie w tajemnicy ogromnego przedsię- wzięcia. Znajdowało się wówczas w obiegu dwadzieścia to- mów Encyclopaedia Britannica; Buckley sugeruje metody- czną encyklopedię iluzorycznej planety. Poświęci planecie swe złotonośne żyły, swe żeglowne rzeki, swe pastwiska ryte przez byka i bizona, swych Murzynów, swe domy pu- bliczne i swe dolary, ale pod jednym warunkiem: „Dzie- ło nie będzie paktowało z samozwańcem Jezusem Chrystu- sem." Buckley nie wierzy w Boga, ale chce wykazać nie- istniejącemu Bogu, że ludzie śmiertelni są zdolni do wy- obrażenia sobie świata. Buckley umiera otruty w Baton Rouge w 1928 r. W r. 1914 towarzystwo przekazuje swym współpracownikom, których jest trzystu, ostatni tom Pierw- szej Encyklopedii Tlbnu. Publikacja pozostaje utrzymana w tajemnicy: jej czterdzieści tomów (dzieło najobszerniejsze, jakie zostało kiedykolwiek dokonane przez ludzi) będzie miało służyć jako podstawa do innego, bardziej szczegóło- wego dzieła, zredagowanego już nie po angielsku, ale w jednym z języków Tlónu. To studium iluzorycznego świata nosi prowizoryczny tytuł Orbis Tertius i jednym z jego skromnych demiurgów był Herbert Ashe, nie wiem, czy jako agent Gunnara Erfjorda, czy jako stowarzyszony. Fakt, że otrzymał on Jedenasty Tom, zdaje się przemawiać za tą drugą hipotezą. A pozostałe tomy? Poczynając od 1942 r. fakty zaczęły się mnożyć. Pamiętam ze szczególną wyrazistością jeden z pierwszych i pamiętam, że poczułem, iż ma on jedynie charakter premonitoryjny. Wydarzył się on w pewnym mieszkaniu przy ulicy Laprida, przed jas- nym i wysokim balkonem, otwartym na zachód słońca. Księżna de Faucigny Lucinge otrzymała z Poitiers swoją srebrną zastawę. Z wielkiego dna skrzyni oblepionej mię- dzynarodowymi etykietami zostały wyjęte na światło de- likatne nieruchome przedmioty: srebra z Utrechtu i Pary- ża z twardą heraldyczną fauną, samowar. Wśród nich, z dosłyszalnym i delikatnym drżeniem śpiącego ptaka, drgała tajemniczo busola. Księżna nie rozpoznała jej. Nię- bieska igła dążyła do północy magnetycznej; metalowe pu- dełko było wklęsłe; litery na tarczy należały do jednego z alfabetów Tlbnu. Było to pierwsze wtargnięcie świata fantastycznego do świata rzeczywistego. Przypadek, który mnie niepokoi, sprawił, że również ja sam byłem świad- kiem drugiego wtargnięcia. Wydarzyło się to w kilka mie- sięcy później, w gospodzie pewnego Brazylijeżyka w Cu- chilla Negra. Amorim i ja wracaliśmy z Santa Ana. Wez- brana rzeka Tacuarembó zmusiła nas do zaryzykowania i pogodzenia się z tą prymitywną gościnnością. Gospodarz przygotował nam dwa skrzypiące łóżka w wielkim pokoju zawalonym beczkami i skórami. Położyliśmy się, ale nie pozwoliły nam zasnąć aż do świtu wrzaski niewidzialnego sąsiada, który był z pewnością pijany i przeplatał niewy- raźnie przekleństwa urywkami jakichś milong, a raczej urywkami jednej tylko milongi. Oczywiście przypisywaliś- my ten uparty wrzask zamiłowaniu gospodarza do alko- holu. O świcie na korytarzu znaleźliśmy martwego czło- wieka. Szorstkość jego głosu zwiodła nas: był to młody chłopak. W delirium wypadło mu zza pasa kilka monet oraz stożek z błyszczącego metalu o średnicy naparstka. Dziecko chciało ten stożek podnieść, ale mu się nie udało. Jakiś mężczyzna podniósł go, ale z wielkim wysiłkiem. Wziąłem stożek do ręki na kilka minut i przypominam so- bie jego nieznośny ciężar, który trwał nawet później, gdy go odłożyłem. Pamiętam również wyraźne kółko, jakie wycisnął mi na dłoni. To zjawisko, przedmiot tak mały, a jednocześnie tak ciężki, pozostawiało przykre wrażenie zdumienia i niepokoju. Jakiś wieśniak zaproponował, aby wrzucić go do rwącej rzeki. Amorim nabył go za kilka pesos. Nikt nic nie wiedział o zmarłym prócz tego, że „po- chodził znad granicy". Te małe i bardzo ciężkie stożki (zrobione z metalu, który nie jest z tego świata) są wy- obrażeniem bóstwa w pewnych religiach Tldnu. Kończę w tym miejscu część osobistą mojego opowiada- nia. Resztę zawiera pamięć (lub nadzieja czy obawa) wszystkich moich czytelników. Wystarczy, że wspomnę następujące fakty w krótkich słowach, które wzbogacą się i wypełnią w głębokiej wspólnej pamięci. W 1944 r. pe- wien reporter dziennika „The American" (wychodzącego w Nasłwille, Tennessee) odkrył w pewnej bibliotece Mem- phis czterdzieści tomów Pierwszej Encyklopedii Tlónu. Do dzisiejszego dnia dyskutuje się nad tym, czy odkrycie to było przypadkowe, czy też umożliwili je dyrektorzy mglis- tego jeszcze Orbis Tertius. Bardziej prawdopodobne jest to drugie. W egzemplarzu z Memphis pewne niewiarygodne ustępy Jedenastego Tomu (te na przykład, które nawiązu- ją do mnożenia się hrónirów) zostały wyeliminowane lub złagodzone; można słusznie pomyśleć, że poprawki te od- powiadają zamiarowi przedstawienia świata niezbyt od- biegającego od świata rzeczywistego. Rozsiewanie w róż- nych krajach przedmiotów z Tlbnu stanowiłoby część tego samego planu... * Faktem jest, że „znalezisko" to odbiło się szerokim echem w prasie międzynarodowej. Podręcz- niki, antologie, streszczenia, dosłowne tłumaczenia, prze- druki autoryzowane i nieautoryzowane tego Opus Maior Rodzaju Ludzkiego zalewały i nadal zalewają ziemię. Pra- wie natychmiast rzeczywistość poddała się w wielu pun- ktach. Pewne jest, że pragnęła się poddać. Dziesięć lat temu wystarczała jakakolwiek symetria o pozorach spój- ności — materializm dialektyczny, antysemityzm, nazizm — aby doprowadzać ludzi do ekstazy. Jak więc nie ulec Tlb- nowi, szczegółowej i rozległej oczywistości zorganizowanej planety'/ Bezcelowa byłaby odpowiedź, że również rzeczy- wistość jest zorganizowana. Może jest zorganizowana, ale zgodnie z prawami boskimi — przetłumaczyłbym: z pra- wami nieludzkimi — których nie udaje nam się nigdy po- jąć. Tlón, być może, jest labiryntem, ale jest labiryntem utkanym przez ludzi, przeznaczonym do odczytania przez ludzi. * Pozostaje oczywiście do rozwiązania problem „tworzywa" niektórych z tych przedmiotów. Kontakt z Tlbnem, przyzwyczajenie do niego, rozbiły ten świat. Zachwycona jego ścisłością ludzkość zapomina, że chodzi tu o ścisłość szachistów, a nie aniołów. Wszedł już do szkół „język pierwotny" (przypuszczalny) Tlonu; nauka jego harmonijnej historii (pełnej wzruszających wssmmsmmmm. epizodów) wyparła już tę, która patronowała mojemu dzie- ciństwu; w pamięciach fikcyjna przeszłość zajmuje już miejsce tej drugiej, o której niczego nie wiemy z pewnoś- cią... nawet, że jest fałszywa. Została zreformowana nu- mizmatyka, farmakologia i archeologia. Przypuszczam, że również biologia i matematyka oczekują na swój awatar... Rozproszona dynastia samotników zmieniła oblicze świata. Jej prace trwają nadal. Jeżeli nasze przypuszczenia nie są błędne, za jakieś sto lat ktoś odkryje sto tomów Drugiej Encyklopedii Tlónu. Zniknie wówczas z planety język angielski i francuski, i nasz prosty hiszpański. Świat stanie się Tlónem. Ja się o to nie troszczę, przeglądam ciągle, podczas spokojnych dni hotelu w Adrogue, niezdecydowane quevediaóskie tłu- maczenie (którego nie zamierzam dać do druku) dzieła Urn Burial Browne'a. POSZUKIWANIE AL-MUTASIMA Philip Guedalla pisze, że powieść The Approach to Al- -Mu'tasim adwokata Mira Bahadura Alego z Bombaju „jest nieco niewygodną kombinacją (a rather unconfortable combination) owych alegorycznych poematów Islamu, któ- rym rzadko nie udaje się zaciekawić tłumacza, i tych po- wieści kryminalnych, które w nieunikniony sposób prze- wyższają Johna H. Watsona i doprowadzają do doskona- łości okropność życia ludzkiego w najwytworniejszych pensjonatach w Brighton". Wcześniej Mr. Cecil Roberts ujawnił w książce Bahadura „podwójny, niewiarygodny patronat Wielkiego Collinsa i znakomitego Persa z XII stulecia, Ferida Eddina Attara" — spokojne spostrzeżenie, które Guedalla powtarza niczego nowego nie dodając, ale posługując się słowami pełnymi irytacji. Zasadniczo obaj pisarze są zgodni; obaj wskazują na właściwy dla powieś- ci kryminalnych mechanizm dzieła i jego mistyczny undercurrent. To skrzyżowanie mogłoby sugerować nam jakieś podobieństwo z Chestertonem; wykażemy, że nic takiego nie istnieje. Editio Princeps Poszukiwania Al-Mutasima ukazała się w Bombaju przy końcu 1932 roku. Papier był niemal pa- pierem gazetowym; obwoluta powiadomiała nabywcę, że chodzi tu o pierwszą powieść kryminalną napisaną przez mieszkańca Bombay City. W ciągu kilku miesięcy publicz- ność wyczerpała jej cztery nakłady, każdy po tysiąc egzem- plarzy. „Bombay Quarterly Review", „Bombay Gazette", „Calcutta Review", „Hindustan Review" (wychodzący w Allahabadzie) i „Calcutta Englishman" rozpływały się w dytyrambach. Bahadur opublikował wówczas wydanie ilu- strowane, które zatytułował The Conversation with the Man Called Al-Mu'tasira z następującym pięknym podty- tułem: A Game with the Shifting Mirrors [Zabawa z po- ruszającymi się zwierciadłami). To właśnie wydanie prze- drukował obecnie w Londynie Victor Gollancz, z przedmo- wą Dorothy L. Sayers; pominął on — być może przez mi- łosierdzie — ilustracje. Mam to wydanie przed oczami; nie zdołałem zdobyć pierwszego, które, jak przeczuwam, jest znacznie lepsze. Upoważnia mnie do tego dodatek, który podaje zasadnicze różnice między wersją pierwotną z 1932 roku i tą z roku 1934. Zanim przystąpię do analizy dzie- ła — i rozważań nad nim — wypada mi wskazać pobież- nie jego ogólny zarys. Bohater widzialny — jego imię nigdy nie jest wymienio- ne — jest studentem prawa w Bombaju. Świętokradczo odrzuca on wiarę islamiczną swych przodków, ale przy końcu dziesiątej nocy księżyca muhdrfam znajduje się w centrum zatargu między muzułmanami i Hindusami. Jest to noc bębnów i inwokacji: pośród nieprzyjaznego tłumu torują sobie drogę wielkie papierowe baldachimy muzuł- mańskiej procesji. Spada dachówka z hinduskiego tarasu; ktoś zanurza sztylet w czyimś brzuchu; ktoś — muzułma- nin? Hindus? — pada i umiera stratowany. Walczy trzy tysiące ludzi; kij przeciwko rewolwerowi, sprośność prze- ciwko przekleństwu, Niepodzielny Bóg przeciwko Bogom. Zdziwiony student wolnomyśliciel włącza się w ten zamęt. Zrozpaczonymi rękami zabija (lub sądzi, że zabija) jakiegoś Hindusa. Hałaśliwa, konna, wpół śpiąca policja Sirkaru interweniuje bezstronnymi uderzeniami pałek. Student ucieka prawie spod kopyt końskich. Dociera do ostatnich przedmieść. Przechodzi przez dwa tory kolejowe czy też dwa razy przez ten sam tor. Przeskakuje przez mur jakie- goś zaniedbanego ogrodu, z okrągłą wieżą w głębi. Sfora psów koloru księżyca (a lean and evil mob of mooncolou- red hounds) wybiega spośród czarnych krzewów różanych. Osaczony, student poszukuje schronienia na wieży. Wspi- na się po żelaznej drabinie (brak w niej kilku szczebli) i na jej płaskim szczycie, ze sczerniałą studnią pośrodku, spotyka wychudłego człowieka, który z impetem oddaje mocz w świetle księżyca. Człowiek ten wyznaje mu swój zawód: kradnie złote zęby biało ubranym trupom, które parsowie pozostawiają na tej wieży. Mówi inne niegodzi- we rzeczy i wspomina, że od czternastu nocy nie oczysz- cza się przy pomocy bawolego łajna. Opowiada z wyraźną urazą o pewnych złodziejach koni z Gudżaratu, „jedzą- cych psy i jaszczurki, krótko mówiąc, o ludziach równie nikczemnych jak my dwaj". Dnieje; w powietrzu nisko latają tłuste sępy. Student wyczerpany zasypia, gdy bu- dzi się, słońce jest już wysoko i złodziej zniknął. Zniknęło również parę papierosów z Tiruczirapalli i kilka srebnych rupii. Wobec gróźb ukazanych przez poprzednią noc, stu- dent postanawia zagubić się w Indiach. Myśli, że okazał się zdolnym do zabicia bałwochwalcy, ale nie do ostatecz- nego zrozumienia, czy muzułmanin ma więcej racji niż bałwochwalca. Brzmi mu jeszcze w uszach nazwa Gudżarat i imię pewnej malka-sansi (kobiety z kasty złodziei) z Pa- lampuru, ulubionego przedmiotu wyzwisk i nienawiści grabieżcy trupów. Rozumuje, że uraza człowieka tak szczególnie podłego jest równoznaczna z pochwałą. Posta- nawia — bez większej nadziei — odszukać tę kobietę. Modli się i podejmuje z pewną powolnością długą drogę. Tak kończy się drugi rozdział dzieła. Niemożliwością jest streścić perypetie pozostałych dzie- więtnastu. Zawrotnie mnożą się tam dramatis personąe, nie mówiąc już o biografii, która zda się wyczerpywać możli- wości ducha (od niegodziwości do matematycznej speku- lacji) i o pielgrzymce, która obejmuje rozległą geografię Hindustanu. Historia rozpoczęta w Bombaju przenosi się na niziny Palampuru, zatrzymuje się przez jedno popołud- nie i jedną noc przy kamiennej bramie Bikaneru, opowia- da o śmierci pewnego ślepego astrologa w jakimś ścieku w Benaresie, modli się i grzeszy cieleśnie w morowym fe- torze Kalkuty na Maczua Bazar, patrzy z gabinetu pisa- rza w Madrasie, jak rodzą się dni w morzu, patrzy z pew- nego balkonu w Trawankorze, jak umierają wieczory w morzu, waha się i zabija w Indapurze i zamyka swą orbi- .. m^^ii^sfmm^Ęmm mm tę mil i lat w tym samym Bombaju, o kilka kroków od ogrodu psów o kolorze księżyca. Treść jest taka: Pewien człowiek, niewierzący i uciekający student, którego znamy, stacza się do ludzi najpodlejszej klasy i przystosowuje się do nich w rodzaju współzawodnictwa w nikczemności. Nagle — z cudownym przestrachem Robinsona wobec śla- du stopy ludzkiej na piasku — dostrzega pewne złagodze- nie tej podłości: jakieś rozrzewnienie, jakąś egzaltację, ja- kąś ciszę w jednym z tych odrażających ludzi. „Było to tak, jakby włączył się do dialogu jakiś trzeci, bardziej zło- żony rozmówca." Wie, że nikczemny człowiek, który z nim rozmawia, jest niezdolny do tej chwilowej przy- zwoitości; wnosi stąd, że jest on odbiciem jakiegoś znajo- mego czy też znajomego znajomego. Po przemyśleniu pro- blemu dochodzi do tajemniczego przekonania: W jakimś punkcie ziemi jest człowiek, od którego pochodzi ta jas- ność; w jakimś punkcie ziemi jest człowiek, który równy jest tej jasności. Student postanawia poświęcić swe życie na odnalezienie go. Można już dostrzec główny temat: nienasycone poszuki- wanie pewnej duszy poprzez delikatne odbicie, które po- zostawiła ona w innych duszach: na początku blady ślad jakiegoś uśmiechu czy jakiegoś słowa; później różnorodne i rosnące blaski rozumu, wyobraźni i dobra. Im bliżej py- tani ludzie stykali się z Al-Mutasimem, tym większa jest w nich boska zawartość, ale jest jasne, że są oni po prostu zwierciadłami. Można tu zastosować technikę matematycz- ną: przeładowana powieść Bahadura jest wznoszącą się progresją, której punktem ostatecznym jest przeczuwany „człowiek, który nazywa się Al