SPIS RZECZY OGRÓD O ROZWIDLAJĄCYCH SIĘ ŚCIEŻKACH Prolog 9 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Tlon, Uqbar, Orbis Tertius 11 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Poszukiwanie Al-Mutasima 29 Przełożył Andrzej Soboł-Jurczykowski Pierre Menard, autor Don Kichota 36 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Koliste ruiny . . . . . 46 * Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Loteria w Babilanie ' 52 Przełożył Stanisław Zembrzuski Analiza twórczości Herberta Quaina 59 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Biblioteka Babel . , 65 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Ogród o rozwidlających się ścieżkach 74 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski TWORY WYOBRAŹNI Prolog 89 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Pamiętliwy Funes 91 Przełożył Stanisław Zembrzuski Blizna 100 Przełożył Stanisław Zembrzuski Temat'zdrajcy i bohatera 106 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Śmierć i busola 111 Przełożyła Kalina Wojciechowska Tajemny cud ... ^ ....... . 124 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Trzy wersje Judasza 131 Przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Zakończenie 137 Przełożyła Kałina Wojciechowska Sekta Feniksa . 141 Przełożył Andrzej Soboł-Jurczykowski Południe . . 145 Przełożył Kazimierz Piekarec PROLOG Osiem opowiadań tej książki nie wymaga szerszego wy- jaśnienia. Ósme (Ogród o rozwidlających się ścieżkach) jest kryminalne; jego czytelnicy będą świadkami dokona- nia i wszystkich przygotowań do zbrodni, której cel znają, ale której nie zrozumieją, jak sądzę, do samego końca. Inne są fantastyczne. Jedno — Loteria w Babilonie — nie jest całkowicie wolne od grzechu symbolizmu. Nie je- stem pierwszym autorem opowiadania Biblioteka Babel; ciekawi jego historii i prehistorii mogą zajrzeć na pewną stronicę 59 numeru miesięcznika „Sur", na której widnie- ją tak różnorodne nazwiska, jak Leucyp i Lasswitz, Lewis Carroll i Arystoteles. W Kolistych ruinach wszystko jest nierealne; w nocie Pierre Menard, autor Don Kichota nie- realny jest los, jaki narzuca sobie bohater. Wykaz utwo- rów, które mu przypisuję, nie jest zbyt zabawny, ale nie jest arbitralny; jest wykresem jego umysłowej biografii... Układanie obszernych książek to pracowite i zubożają- ce szaleństwo: rozwijanie na pięciuset stronach idei, któ- rej doskonały ustny wykład zajmuje kilka minut. Lepiej udawać, że takie książki już istnieją, i przedstawiać ich streszczenie, komentarz. Tak postąpił Carlyle w Sartor Resartus; Butler w The Fair Haven; dzieła te posiadają tę niedoskonałość, że są również książkami nie mniej tautologicznymi niż inne. Ponieważ jestem bardziej roz- sądny, bardziej nieporadny, bardziej leniwy, wolałem na- pisać noty o książkach urojonych. Są to: Tlón, Uąbar, Orbis Tertius; Analiza twórczości Herberta Quaina; Po- szukiwanie Al-Mutasima. Ostatnia pochodzi z roku 1935; niedawno czytałem The Sacred Fount (1901), który w ogól- nych zarysach jest być może analogiczny. W tej subtelnej powieści Jamesa narrator bada, czy na B wywiera wpływ A czy C; w Poszukiwaniu Al-Mutasima przeczuwa on lub odgaduje poprzez B odległe istnienie Z, którego B nie zna. Buenos Aires, 10 listopada 1941 Jorge Luis Borges TLON, UQBAR, ORBIS TERTIUS i Zawdzięczam odkrycie Uqbaru połączeniu lustra i ency- klopedii. Lustro niepokoiło głębię korytarza pewnej willi na ulicy Gaona w Ramos Mejia; encyklopedia nosi oszu- kańczy tytuł The Anglo-American Cyclopaedia (New York, 1917) i jest przedrukiem równie dosłownym jak nudnym Eneyklopaedia Britannica z 1902 r. Zdarzyło się to jakieś pięć lat temu. Bioy Casares, który owego wieczoru jadł ze mną kolację, mówił o moim pomyśle powieści w pierw- szej osobie, w której narrator, opuszczając lub deformu- jąc pewne fakty, popadłby w liczne sprzeczności: pozwoli- łyby one niektórym czytelnikom — bardzo niewielu czy- telnikom •— na odgadnięcie okrutnej czy banalnej rzeczy- wistości. Z odległej głębi korytarza śledziło nas lustro. Odkryliśmy (późną nocą odkrycie takie jest nieuniknione), że lustra mają w sobie coś monstrualnego. Bioy Casares przypomniał wówczas, że jeden z herezjarchów Uąbaru uważał, iż lustra i kopulacja są wstrętne, jako że pomna- żają ilość ludzi. Zapytany o pochodzenie tej zaskakującej opinii odpowiedział, że The Anglo-American Cyclopaedia zamieszcza ją w artykule o Uąbarze. W willi (którą wy- najmowaliśmy wraz z umeblowaniem) znajdował się eg- zemplarz tego dzieła. Na ostatnich stronach tomu XLVI znaleźliśmy artykuł o Uppsali; na pierwszych tomu XLVII artykuł Ural-Altaic Languages, natomiast ani jednego sło- wa na temat Uąbaru. Bioy, zdziwiony, sprawdził tomy indeksu; próbował na próżno wszystkich możliwych gra¬ fii: Ukbar, Ucbar, Ooqbar, Oukbahr... Zanim odszedł, po- wiedział, że chodziło o region Iraku czy Azji Mniejszej. Wyznaję, że przyjąłem to wyjaśnienie z pewnym zakłopo- taniem. Doszedłem do wniosku, że ten nie wzmiankowa- ny kraj, ten anonimowy herezjarcha, był fikcją zaimpro- wizowaną przez skromność Bioya, aby uzasadnić pewne zdanie. Poszukiwania, w rezultacie jałowe, w jednym z atlasów Justusa Perthesa, utwierdziły mnie w tej wąt- pliwości. Następnego dnia Bioy zatelefonował do mnie z Buenos Aires. Powiedział, że ma przed oczyma artykuł o Uqbarze, w XLVI tomie encyklopedii. Imienia herezjarchy nie było, ale była wzmianka o jego doktrynie, i to w słowach pra- wie identycznych z tymi, które zacytował, o ile nie słab- szych — być może — pod względem literackim. Bioy zacy- tował z pamięci: Copulation and mirrors are abominable. Tekst encyklopedi mówił: „Dla jednego z tych gnostyków wszechświat widzialny jest złudzeniem lub — ściślej — sofizmatem; lustra i ojcostwo są obrzydliwe (mirrors and fatherhood are abominable), gdyż zwielokrotniają go i po- większają." Powiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że chęt- nie zobaczyłbym ten artykuł. Kilka dni później przyniósł mi go. Zdziwiło mnie to, gdyż skrupulatne indeksy kar- tograficzne Erdkunde Rittera całkowicie pomijają milcze- niem istnienie TJqbaru. Wolumen przyniesiony przez Bioya był rzeczywiście XLVI-tym z Anglo-American Cyclopaedia. Informacja al- fabetyczna na pierwszej stronie i na grzbiecie była taka sama jak w naszym egzemplarzu (Tor — Ups), ale wolu- men, zamiast 917, posiadał 921 stronic. Te cztery dodatko- we stronice zawierały artykuł o Uqbarze: nie przewidzia- ny (jak czytelnik z pewnością zauważył) informacją alfa- betyczną o zawartości. Stwierdziliśmy później, że między dwoma tomami nie było poza tym żadnej różnicy; oba (wspomniałem już o tym, jak sądzę) były przedrukiem dziesiątej Encyclopaedia Britannica. Bioy kupił swój egzemplarz na jakiejś licytacji. Przeczytaliśmy artykuł z pewną uwagą. Jedynym za- skakującym fragmentem był ustęp zacytowany przez * Haslam jest również autorem dzieła General History of Labyrinths. Bioya; reszta wydawała się bardzo prawdopodobna, bar- dzo zgodna z ogólną tonacją dzieła i (rzecz naturalna) nieco nudna. Czytając go powtórnie, odkryliśmy pod jego ścisłym stylem zasadniczą nieokreśloność. Z czternastu nazw działu geograficznego rozpoznaliśmy tylko trzy (Chorasan, Armenia, Erzerum), wstawione w tekst w spo- sób dwuznaczny; z nazwisk historycznych — jedno za- ledwie owego samozwańca, Maga Smerdysa, który jednak wymieniony był tylko dla porównania. Artykuł zdawał się określać ściśle granice Uąbaru, ale jego mglistymi punktami odniesienia były rzeki, kratery i góry tegoż kraju. Przeczytaliśmy na przykład, że granice południo- we są wyznaczone przez równiny Tsa i Chaldun i deltę Axy i że wyspy tej delty obfitują w dzikie konie. Tyle na początku strony 918. Z działu historycznego (stronica 920) dowiedzieliśmy się, że w wyniku prześladowań reli- gijnych w XIII w. ortodoksi szukali schronienia na tych wyspach, gdzie wznoszą się dotychczas ich obeliski i gdzie kopiąc można nierzadko znaleźć ich kamienne lustra. Dział Język i literatura, dość krótki, zawierał jedno tylko godne uwagi miejsce, w którym mówiono, że literatura Uąbaru posiada charakter fantastyczny i że jej epopeje, podobnie jak legendy, nie odnosiły się nigdy do rzeczy- wistości, lecz do dwóch wyimaginowanych regionów Mlej- nas i Tlon... Bibliografia zawierała cztery tomy, których dotychczas nie udało się nam odnaleźć, choć trzeci — Si- las Haslam, History oj the Land Called Uabar, 1874 •— figuruje w katalogach księgarni Bernarda Quaricha.* Pierwszy, Lesbare und lesenswerthe Bemerkungen iiber das Land Ukkbar in Klein-Asien, pochodził podobno z 1641 r. i jego autorem był Johannes Yalentinus Andrea. Rzecz jest godna uwagi: w kilka lat później odnalazłem nieoczekiwanie to nazwisko na pewnej stronie u De Quin- ceya (Writings, tom XIII) i dowiedziałem się, że należało do teologa niemieckiego, który, w początkach wieku XVII, opisał wyimaginowaną gminę Różokrzyżowców; wspólno- MM^M-sm.mmlíliülgiapiiipi .... mmmmmmoi tę: którą kto inny, później, rzeczywiście założył, kierowa- ny przykładem tego, co sobie wyobraził Andrea. Tego samego popołudnia udaliśmy się do Biblioteki Na- rodowej; na próżno jednak niepokoiliśmy atlasy, katalogi, roczniki towarzystw geograficznych, pamiętniki podróżni- ków i historyków: żaden z nich nie był nigdy w Uqbarze. Nawet indeks główny encyklopedii Bioya nie podawał tej nazwy. Następnego dnia Carlos Mastronardi (któremu opowiedziałem o tym wypadku) dostrzegł w jakiejś księ- garni czarno-złote grzbiety Anglo-American Cyclopaedia... Wszedł i zajrzał do tomu XLVI. Oczywiście nie znalazł najmniejszego śladu Uqbaru. II W hotelu w Adrogué, wśród bujnych wiciokrzewów i złudnych głębi luster, trwa jeszcze jakieś ograniczone i zacierające się wspomnienie Herberta Ashe, inżyniera Ferrocarriles del Sur. Za życia, jak wielu Anglików, cierpiał na „nierealność"; gdy umarł, nie jest nawet tym duchem, jakim był już wówczas. Był wysoki, zawiedzio- ny i jego zmęczona prostokątna broda była ruda. Wydaje mi się, że był wdowcem, bezdzietnym. Co parę lat jeździł do Anglii: aby odwiedzić (jak sądzę z fotografii, którą nam pokazywał) jakiś zegar słoneczny i jakieś dęby. Mój ojciec zaprzyjaźnił się z nim (choć wyrażenie to jest zbyt mocne) jedną z tych angielskich przyjaźni, które zaczy- nają, się od wykluczenia szczerości i natychmiast unikają rozmów; wymieniali zwykle ze sobą książki i czasopisma; zazwyczaj spotykali się w milczeniu przy szachach... Pamiętam go w hallu hotelu, z książką matematyczną w ręku, jak patrzał od czasu do czasu na niepowtarzalne barwy nieba. Pewnego wieczoru rozmawialiśmy o dwu- nastkowym systemie liczbowym (w którym dwanaście pi- sze się 10); Ashe powiedział mi, że pracuje właśnie nad tłumaczeniem nie wiem już jakich tablic dwunastkowych na sześćdziesiątkowe (w których sześćdziesiąt pisze się 10). Dodał, że praca ta została mu zlecona przez pewnego Norwega w Rio Grande do Sul. Znaliśmy go od ośmiu lat i nigdy nam nie wspomniał, że tam był... Mówiliśmy 0 życiu pasterzy, o capangas, o brazylijskiej etymologii słowa gaucho (które niektórzy starzy ludzie na wscho- dzie wymawiają jeszcze gaucho) i nie było już mowy — niech mi Bóg wybaczy ;— o funkcjach dwunastkowych. We wrześniu 1937 r. (nie było nasi wówczas w hotelu) Her- bert Ashe umarł na pęknięcie tętniaka. Kilka dni przedtem otrzymał z Brazylii zapieczętowaną poleconą przesyłkę. Była to książka in octavo. Ashe zostawił ją w barze, gdzie ją — po miesiącach — odnalazłem. Zacząłem ją kartkować 1 poczułem dziwny zawrót głowy, którego nie opiszę, bo nie jest to historia moich wzruszeń, lecz historia Uqbaru, Tlonu i Orbis Tertius. W pewnej nocy Islamu, która zwie się Nocą Nocy, otwierają się na oścież tajemne wrota nie- ba i woda w dzbanach staje się słodsza; gdyby wrota te otwarły się wówczas, nie poczułbym tego, co poczułem. Książka napisana była po angielsku i miała 1001 stron. Na jej żółtym skórzanym grzbiecie przeczytałem te dziw- ne' słowa, które powtarzała karta tytułowa: A First Ency- clopaedia of Tlbn. Vol. XI. Hlaer to Jangr. Nie było daty ani miejsca wydania. Pierwsza strona i bibułka jednej z kolorowych tablic nosiły owalną niebieską pieczęć z na- pisem: Orbis Tertius. Dwa lata wcześniej, ná stronicach pewnej encyklopedii-plagiatu, odkryłem zwięzły opis fik- cyjnego kraju; obecnie przypadek dostarczał mi czegoś bardziej jeszcze cennego i trudnego. Miałem teraz w ręku obszerny i metodyczny fragment całkowitej historii nie- znanej planety, z jej budowlami i wojnami, z przeraże- niem jej mitologii i zgiełkiem jej języków, z jej cesarza- mi i morzami, z jej minerałami, z jej ptakami i rybami, z jej algebrą i ogniem, z jej kontrowersjami teologiczny- mi i metafizycznymi. I wszystko to na piśmie, spoiste, bez widocznej intencji doktrynalnej czy parodystycznej. „Jedenasty tom", o którym mówię, zawierał odsyłacze do tomów następnych i poprzednich. Nestor Ibarra, w pewnym klasycznym już artykule zamieszczonym w nou- velle Revue Française", przeczy istnieniu tych tomów; Ezequiel Martínez Estrada i Drieu La Rochelle odparli, być może zwycięsko, tę wątpliwość. Faktem jest jednak, łS że dotychczas najbardziej skwapliwe poszukiwania pozo- stały bez rezultatu. Na próżno przerzuciliśmy biblioteki obu Ameryk i Europy. Alfonso Reyes, zmęczony tymi niskimi i policyjnymi poszukiwaniami, proponuje, abyśmy przedsięwzięli wspólnie dzieło odtworzenia licznych i ma- sywnych brakujących tomów: ex ungue leonem. Kalkulu- je pół żartem, pół serio, że jedno pokolenie tlonistów mo- głoby okazać się wystarczające. To ryzykowne obliczenie odsyła nas do problemu podstawowego: kim byli twórcy Tlónu? Liczba mnoga jest tu nieunikniona; hipoteza jed- nego wynalazcy — jednego nieskończonego Leibniza, dzia- łającego w ciemnościach i skromności — została jedno- głośnie odrzucona. Sądzi się, że ten brave new world jest dziełem jakiegoś tajemnego stowarzyszenia astronomów, biologów, inżynierów, metafizyków, poetów, chemików, moralistów, malarzy, geometrów... pod kierunkiem jakie- goś ukrytego geniusza. W rzeczywistości roi się od osobni- ków, którzy posiedli te różne dyscypliny, nie zaś od takich którzy zdolni są do tworzenia, a tym bardziej do podpo- rządkowania tworzenia rygorystycznemu i systematyczne- mu planowi, jakim jest plan Tlonu. Plan ten jest tak roz- legły, że wkład każdego autora musiał być nieskończenie mały. Początkowo sądzono, że Tlón jest po prostu chaosem, nieodpowiedzialnym popuszczeniem wodzy wyobraźni; te- raz jednak wiadomo, że jest to kosmos i że zostały sformu- łowane, nawet jeśli w sposób prowizoryczny, wewnętrzne prawa, które nim rządzą. Wystarczy przypomnieć, że w pozornych sprzecznościach Jedenastego Tomu dostrzeżono podstawowy dowód, iż inne tomy istnieją: do tego stop- nia przestrzegany w nim porządek jest jasny i konsek- wentny. Popularne czasopisma rozpowszechniły, z wyba- czalną przesadą, zoologie i topografie Tlónu; sądzę, że jego przezroczyste tygrysy i krwiste wieże nie zasługują, być może, na nieprzerwaną uwagę wszystkich ludzi. Ale poświęcę kilka minut jego koncepcji wszechświata. Hume, raz na zawsze, zauważył, że argumenty Berke- leya nie dopuszczają najmniejszej repliki i nie inspirują najmniejszego przekonania. Sąd ten jest zupełnie praw- dziwy na Ziemi; zupełnie jednak fałszywy na Tlonie. Na- rody tej planety są — w sposób wrodzony — idealistycz- ne; język ich i jego pochodne — religia, literatura, meta- fizyka — zakładają z góry idealizm. Świat, dla nich, nie jest zbiorem przedmiotów w przestrzeni; jest heterogeni- czną serią niezależnych czynów; jest następczy, czasowy, nie zaś przestrzenny. W domyślnym Ursprache Tlönu, z którego pochodzą języki i dialekty „aktualne", nie istnieją rzeczowniki; istnieją czasowniki bezosobowe, określane jednosylabowymi przyrostkami (lub przedrost- kami) o znaczeniu przysłówkowym. Na przykład: nie ma słowa, które odpowiadałoby naszemu słowu księżyc, ale istnieje czasownik, który brzmiałby u nas księżycznić lub księżycowa ć. „Wzeszedł księżyc nad rzeką" mówi się hlör u fang axaxaxas mlö, to znaczy, w kolejności: „Ku górze (upward) za wieczniesączyć zaksiężycowało." (Xul Solar tłumaczy krótko: „Hop, za przebiegać zaksię- życzniło." Upward, beyond the onstreaming, it mooned.) To, co zostało powiedziane, odnosi się do języków pół- kuli północnej (co do których Ursprache Jedenasty Tom daje niezwykle mało wskazówek); pierwotną komórką nie jest czasownik, ale jednozgłoskowy przymiotnik. Rzeczow- nik tworzy się poprzez nagromadzenie przymiotników. Nie mówi się księżyc: mówi się powietrzn o-j a s n y ponad ciemn o-o krągłym lub j a s n o-p o m a r a ń- c z o w y-w y s o k o-n iebieskiego, lub jakikolwiek inny zestaw. W tym szczególnym przypadku zbiór przy- miotników odpowiada rzeczywistemu przedmiotowi; ale chodzi tu właśnie o przypadek szczególny. W literaturach tej półkuli (jak w trwającym świecie Meinonga) obfitują przedmioty idealne, powołane i niknące w jednej chwili, zależnie od potrzeb poetyckich. Czasami określa te przed- mioty zwykła równoczesność. Niektóre składają się z dwóch terminów, jednego o charakterze wzrokowym i jednego o charakterze słuchowym: kolor rodzącego się dnia i od- legły krzyk ptaka. Inne z większej ilości terminów: słoń- ce i woda płynąca naprzeciw piersi pływaka, nieokreślo- ny kolor różowy, który widzi się przez zamknięte oczy, uczucie kogoś, kto pozwala nieść się rzece i, jednocześnie, 2 — Fikcje 17 snowi. Te przedmioty drugiego stopnia mogą łączyć się z innymi; proces ten, dzięki pewnym skrótom, jest prak- tycznie nieskończony. Istnieją słynne poematy złożone z jednego tylko, ogromnego słowa. Słowo to odpowiada jednemu przedmiotowi, przedmiotowi poetyckiemu stwo- rzonemu przez autora. Z faktu, że nikt nie wierzy w rze- czywistość rzeczowników, wynika w paradoksalny sposób, że ilość tych ostatnich jest nieskończona. Języki półkuli północnej Tlbnu posiadają wszystkie rzeczowniki języków indoeuropejskich — i wiele innych. Nie będzie przesadą twierdzenie, że kultura klasyczna Tlbnu obejmuje jedną tylko dyscyplinę, psychologię. Inne są jej podporządkowane. Powiedziałem już, że mieszkań- cy tej planety pojmują wszechświat jako serię procesów myślowych, które nie odbywają się w przestrzeni, lecz, w sposób następczy, w czasie. Spinoza przypisuje swemu niewyczerpalnemu bóstwu atrybuty rozciągłości i myśli; na Tlonie nikt nie zrozumiałby zestawienia tej drugiej (która jest typowa tylko dla pewnych stanów) z tą pierw- szą, która jest doskonałym synonimem kosmosu. Innymi słowy: nie pojmuję, że to, co przestrzenne, trwa w cza- sie. Dostrzeżenie dymu na horyzoncie, a potem płonącego pola, a potem źle zgaszonego papierosa, który spowodował pożar, jest uważane za przykład asocjacji myśli. Ten monizm, czy całkowity idealizm, paraliżuje naukę. Wyjaśnić (lub uzasadnić) jakiś fakt to połączyć go z in- nym faktem; ale ten związek, na Tlonie, odpowiada póź- niejszemu stanowi przedmiotu, a nie odnosi się do stanu poprzedniego, toteż nie wyjaśnia go. Każdy stan umysło- wy jest niepodzielny: sam fakt nazwania go — id est skla- syfikowania go — zawiera w sobie zafałszowanie. Wydaje się, że można by stąd wysnuć wniosek, iż na Tlonie nie istnieją nauki — ani nawet rozumowania. W rzeczywi- stości, w paradoksalny sposób, nauki istnieją tam, i to w ilości prawie nieskończonej. Z filozofiami sprawa ma się tak jak na półkuli północnej z rzeczownikami: fakt, że każda filozofia jest z założenia tylko zabawą dialektycz- ną, jakąś Philosophie des Ais Ob, przyczynił się do po- mnożenia ich. Istnieje wiele systemów niewiarygodnych, ale posiadających przyjemną budowę albo sensacyjny charakter. Metafizycy Tlbnu nie poszukują prawdy ani nawet prawdopodobieństwa, a tylko zadziwienia. Uważa- ją metafizykę za gałąź literatury fantastycznej. Wiedzą, że dany system jest jedynie podporządkowaniem wszyst- kich aspektów wszechświata któremukolwiek z tychże aspektów. Ale nawet wyrażenie „wszystkie aspekty" mo- że być odrzucone, gdyż opiera się na niemożliwym doda- niu chwili obecnej do przeszłych. Również ta liczba mno- ga „przeszłych" jest niedozwolona, gdyż zakłada inną nie- możliwą operację... Jedna ze szkół Tldnu przeczy nawet istnieniu czasu: argumentuje, że teraźniejszość jest nie- określona, że przyszłość nie posiada innej rzeczywistości niż jako obecna nadzieja, że przeszłość nie posiada innej rzeczywistości niż jako obecne wspomnienie.* Inna szkoła twierdzi, że czas już cały przeminął i że nasze życie jest zaledwie wspomnieniem lub odbiciem wieczornym, nie- wątpliwie zafałszowanym i niepełnym, nieodzyskalnego procesu. Inna, że historia wszechświata — a w niej nasze życie, najdrobniejsze szczegóły naszego życia — jest pis- mem, które tworzy jakiś pomniejszy bóg, aby porozumieć się z demonem. Inna, że wszechświat jest porównywalny do owych kryptografii, w których nie wszystkie znaki po- siadają wartość, i że prawdziwym jest tylko to, co wy- darza się co trzysta nocy. Inna, że podczas gdy śpimy w jednym miejscu, czuwamy gdzie indziej i że w ten sposób każdy człowiek jest dwoma ludźmi. * Russel (The Analysis of Mind, 1921 s. 159) przypuszcza, że planeta została stworzona przed niewieloma minutami, wy- posażona w ludzkość, która „pamięta" iluzoryczną przeszłość. ** Wiek w konsekwencji systemu dwunastkowego, oznacza tu okres stu czterdziestu czterech lat. Wśród doktryn Tldnu żadna nie wznieciła takiego obu- rzenia jak materializm. Niektórzy myśliciele nadali mu sformułowanie, ale w terminach bardziej żywiołowych niż jasnych, jak ktoś, kto chce zaproponować paradoks. Aby ułatwić zrozumienie tezy tak niepojętej, pewien herezjar- cha z wieku XI ** wymyślił sofizmat o dziewięciu miedzia- nych monetach, którego skandaliczna fama odpowiada, 2' 19 na Tlonie, famie aporii eleackich. Istnieją liczne wersje tego „pozornego rozumowania", które różnią się co do ilości monet lub odnalezień; oto najbardziej popularna: We wtorek X, idąc ścieżką przez pustkowie, gubi dzie- więć miedzianych monet. W czwartek Y znajduje na ścież- ce cztery monety, trochę zaśniedziałe po środowym desz- czu. W piątek Z znajduje trzy monety na tej samej ścież- ce i w ten sam piątek, rano, X znajduje dwie w sieni swego domu. Z historii tej herezjarcha chciał wydedukować rzeczy- wistość — to jest ciągłość — dziewięciu odzyskanych mo- net. Byłoby absurdem — twierdził — wyobrażać sobie, że cztery z dziewięciu monet nie istniały od wtorku do czwartku, trzy od wtorku do piątku po południu i dwie od wtorku do piątku rano. Natomiast logiczne jest uwa- żać, że istniały one — choćby w pewien tajemny sposób, którego zrozumienie jest zabronione ludziom •— we wszyst- kich momentach tych trzech okresów. Język Tlbnu źle nadawał się do sformułowania tego paradoksu; większość nie zrozumiała go. Obrońcy ogólne- go rozsądku ograniczyli się początkowo do zaprzeczenia prawdziwości tej historii. Twierdzili, że chodzi o pomyłkę słowną opierającą się na nierozważnym użyciu dwóch neologizmów nie uświęconych zwyczajem i obcych dla każdego ścisłego rozumowania: czasowników „znaleźć" i „zgubić", które zawierały petitio principii, gdyż zakła- dały identyczność pierwszych dziewięciu monet z ostatni- mi. Przypomnieli, że każdy rzeczownik (człowiek, mone- ta, czwartek, środa, deszcz) posiada jedynie wartość me- taforyczną. Ujawnili perfidną okoliczność wyrażenia „nie- co zaśniedziałe po środowym deszczu", które z góry za- kłada to, co należy udowodnić: trwanie czterech monet między wtorkiem i czwartkiem. Zauważyli, że jednako- wość to nie to samo co identyczność, i sformułowali ro- dzaj reductio ad absurdum, hipotetyczny przypadek dzie- więciu ludzi, którzy podczas dziewięciu kolejnych nocy odczuwają silny ból. Czy nie byłoby śmieszne — pytali — utrzymywać, że to ten sam ból? * Dodawali, że herezjar- cha kierował się jedynie bluźnierczym zamiarem przypi- sywania boskiej kategorii istnienia kilku zwykłym mo- netom; i wykazali, że czasami negował on mnogość, cza- sami zaś nie. Jeżeli podobieństwo niesie z sobą identycz- ność — argumentowali — należałoby również przyjąć, że dziewięć monet jest tylko jedną monetą. W niewiarygodny sposób argumenty te nie okazały się definitywną refutacją. W sto lat po postawieniu proble- mu pewien myśliciel, nie mniej błyskotliwy od herezjar- chy, ale reprezentujący tradycję ortodoksyjną, sformuło- wał bardzo zuchwałą hipotezę. Według tego szczęśliwego przypuszczenia istnieje jeden tylko podmiot, ten niepo- dzielny podmiot jest każdym z istnień wszechświata, któ- re są organami i maskami bóstwa. X to Y i zarazem Z. Z znajduje trzy monety, gdyż pamięta, że X je zgubił. X znajduje dwie w sieni, gdyż pamięta, że pozostałe zo- stały odzyskane... Jedenasty Tom daje do zrozumienia, że całkowite zwycięstwo tego idealistycznego panteizmu za- wdzięczać należy trzem podstawowym racjom. Pierwsza to odrzucenie solipsyzmu; druga — możliwość zachowa- nia psychologicznej podstawy nauk; trzecia — możliwość zachowania kultu bóstw. Schopenhauer (pasjonujący i jas- no myślący Schopenhauer) formułuje bardzo podobną doktrynę w pierwszym tomie Pererga und Paralipo- mena. * Dzisiaj jeden z kościołów Tlonu utrzymuje po platońsku, że niektóre rzeczy, jak pewien określony ból, pewien zielon- kawy odcień koloru żółtego, pewna temperatura, pewien dźwięk stanowią jedyną rzeczywistość. Wszyscy ludzie, w zawrotnym momencie coitus, są tym samym człowiekiem. Wszyscy ludzie, którzy powtarzają jakiś wers Szekspira są Wiliamem Szek- spirem. Geometria Tlbnu obejmuje dwie nieco różne dyscypli- ny: wzrokową i dotykową. Druga odpowiada naszej i jest podporządkowana pierwszej. Podstawą geometrii wzroko- wej jest powierzchnia, nie zaś punkt. Geometria ta nie zna równoległych i twierdzi, że człowiek, który zmienia swe położenie, modyfikuje otaczające go formy. Podsta- mmmmm wą arytmetyki Tlónu jest pojęcie liczby nieokreślonej. Matematycy podkreślają znaczenie pojęć „większy" i „mniejszy", które nasi matematycy wyrażają przy po- mocy symboli > i styl Menarda — bądź co bądź cudzoziemca — odznacza się pewną afektacją. Nie odnosi się to do jego prekursora, który posługiwał się swobodnie codziennym językiem hisz- pańskim swojej epoki. Nie ma zajęcia umysłowego, które nie byłoby w rezul- tacie bezużyteczne. Jakaś doktryna filozoficzna jest po- czątkowo prawdopodobnym opisem wszechświata; mijają lata i staje się po prostu rozdziałem — o ile nie ustępem czy nawet tylko nazwą — w historii filozofii. W literatu- rze ta późniejsza nieważność jest jeszcze bardziej widocz- na. Don Kichote — mówił mi Menard — był przede wszystkim przyjemną książką; teraz stał się okazją do pa- triotycznych toastów, do gramatycznej dumy, do bezwsty- dnie luksusowych wydań. Chwała jest formą niezrozumie- nia, być może najgorszą. * Pamiętam jego kratkowane zeszyty, jego czarne skreślenia, jego osobliwe znaki korektorskie i jego mrówcze pismo. Wie- Te nihilistyczne stwierdzenia nie mają w sobie nic no- wego; rzeczą godną uwagi jest decyzja, jaką dzięki nim powziął Pierre Menard. Postanowił wyprzedzić tę bezuży- teczność, jaka oczekuje wszelkie trudy ludzkie; podjął się przedsięwzięcia niezwykle skomplikowanego i od początku bezsensownego. Poświęcił swe skrupuły i swe bezsenne noce na powtórzenie w obcym języku istniejącej już książ- ki. Mnożył bruliony, poprawiał zawzięcie i darł tysiące stronic rękopisu. * Nie pozwolił, aby zostały one przez ko- gokolwiek przeczytane, i zatroszczył się o to, aby go nie przeżyły. Na próżno usiłowałem je odtworzyć. Pomyślałem, że można dostrzec w „ostatecznym" Don Kichocie rodzaj palimpsestu, w którym powinny prześwie- cać ślady — znikome, ale czytelne — uprzedniego pisma naszego przyjaciela. Niestety jedynie jakiś następny Pier- re Menard, odwracając pracę poprzedniego, mógłby od- grzebać i wskrzesić owe Troje... „Myślenie, analizowanie, tworzenie — pisał mi rów- nież — nie są czynami anormalnymi, są normalnym od- dechem umysłu. Gloryfikacja sporadycznego wypełniania tej czynności, zbieranie dawnych i cudzych myśli, wspo- minanie z niedowierzającym zdumieniem tego, co pomyślał doctor universalis, to wyznawanie naszej bezsilności czy naszego barbarzyństwa. Każdy człowiek powinien być zdolny do wszystkich myśli i sądzę, że tak będzie w przy- szłości." Menard (być może nieświadomie) wzbogacił przy po- mocy nowej techniki niezdecydowaną i prymitywną sztu- kę lektury: techniki zamierzonego anachronizmu i błęd- nych atrybucji. Ta technika, o nieskończonym zastosowa- niu, skłania nas do czytania Odysei, jakby była ona póź- niejsza od Eneidy, i książki Le jardin du Centaure Mada- me Bachelier, jakby była to książka Madame Bachelier. Technika ta zaludnia przygodami najspokojniejsze utwory. Czy przypisanie Louisowi Ferdinandowi Celine lub Jame- sowi Joyce Naśladowania Chrystusa nie jest dostatecznym odnowieniem tych subtelnych rad duchowych? Nimes 1939 czorami lubił spacerować po przedmieściach Nîmes; zazwyczaj miał ze sobą jeden z tych zeszytów i robił z niego wesołe ognisko. KOLISTE RUINY And if he left off dreaming about you... * Throught the Looking-Glass, IV * „A gdyby przestał śnić o tobie...", Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra, tłum. M. Słomczyń- ski (przyp. red.). Nikt nie widział, jak przybijał do brzegu podczas je- dnomyślnej nocy, nikt nie widział, jak bambusowe czółno zagłębiało się w święty muł, ale po kilku dniach wszyst- kim było wiadomo, że milczący człowiek przybywał z Po- łudnia i że jego ojczyzną była jedna z nieskończonych wio- sek, jakie znajdują się w górze rzeki, na gwałtownym zboczu góry, gdzie język zend nie jest skażony greką i gdzie trąd jest rzadko spotykany. Szary człowiek ucało- wał muł, wszedł na brzeg nie odsuwając (prawdopodobnie nie czując) ostrych trzcin, które kaleczyły mu ciało, i po- wlókł się półprzytomny i zakrwawiony do kolistego ogro- dzenia, nad którym wznosił się kamienny tygrys czy koń, niegdyś koloru ognia, a teraz — popiołu. Ta rotunda jest świątynią, którą pochłonęły dawne pożary, którą sprofa- nowała puszcza mokradeł i której bóg nie odbiera już hoł- dów ludzi. Przybysz położył się pod posągiem. Zbudziło go wysokie słońce. Stwierdził bez zdziwienia, że rany się zabliźniły; zamknął blade oczy i zasnął, nie z powodu osłabienia ciała, lecz pod wpływem wysiłku woli. Wie- dział, że ta świątynia jest miejscem, jakiego wymaga jego niezłomny zamiar; wiedział, że nieustanne drzewa nie zdołały zdusić, w dole rzeki, ruin innej sprzyjającej mu świątyni, również należącej do spalonych i martwych bo- gów; wiedział, że jego natychmiastowym obowiązkiem jest sen. Około północy obudził go niepocieszony krzyk jakie- goś ptaka. Siady bosych stóp, kilka fig i dzban poinformo- wały go, że miejscowi ludzie śledzili z szacunkiem jego sen i starali się o pozyskanie sobie jego opieki lub oba- wiali się jego magii. Poczuł chłód strachu, znalazł w roz- padającym się murze grobową niszę, okrył się nieznanymi liśćmi. Zamiar, który nim powodował, nie był niemożliwy, cho- ciaż nadprzyrodzony. Chciał wyśnić człowieka: chciał wy- śnić go w drobiazgowej pełni i narzucić rzeczywistości. Ten magiczny projekt wyczerpał całą zawartość jego du- szy; jeśliby ktoś zapytał go o imię czy jakikolwiek śzcze-. gół minionego życia, nie umiałby odpowiedzieć. Zadowo-. lony był z niezamieszkałej i zburzonej świątyni, gdyż było to minimum widzialnego świata; również z bliskości rol- ników, gdyż ci wzięli na siebie zaspokajanie jego skrom-, nych potrzeb. Ryż i owoce pochodzące z ich daniny były wystarczającym pożywieniem dla jego ciała, oddającego się wyłącznie czynności spania i śnienia. Na początku sny były chaotyczne; wkrótce potem przy- brały charakter dialektyczny. Przybysz śnił, że znajduje, się w centrum jakiegoś kolistego amfiteatru, który w ja- kiś sposób był spaloną świątynią: cienie milczących ucz-, niów nużyły stopnie; twarze ostatnich zawieszone były w odległości kilku wieków i na gwiezdnej wysokości, ale były zupełnie wyraźne. Człowiek dyktował im lekcje ana- tomii, kosmografii, magii: twarze słuchały z niepokojem i usiłowały rozumnie odpowiadać, jakby zgadywały zna- czenie tego egzaminu, który miał odkupić jedną z nich ze. stanu próżnej mary i umieścić w świecie rzeczywistym. Człowiek, we śnie i na jawie, rozważał odpowiedzi tych widm, nie pozwalał się zwodzić impostorom, zgadywał z ich wątpliwości rosnącą inteligencję. Poszukiwał duszy, jaka zasługiwałaby na uczestniczenie we wszechświecie. Po dziewięciu czy dziesięciu nocach zrozumiał z pewną goryczą, że niczego nie mógł oczekiwać po tych uczniach, którzy przyjmowali biernie jego naukę, lecz jedynie po. tych, którzy ryzykowali czasami rozsądny sprzeciw. Ci pierwsi,, chociaż godni miłości i przywiązania, nie mogli aspirować do stanu indywidualnych osobników, preegzy- stencja tych drugich trwała nieco dłużej. Pewnego popo- łudnia (teraz również popołudnia płaciły daninę snom, te- raz spędzał na jawie jedynie parę godzin o świcie) poże- gnał na zawsze rozległe iluzoryczne kolegium i pozostał z jednym tylko uczniem. Był to milczący blady chłopiec, czasami krnąbrny, o ostrych rysach powtarzających rysy tego, który go wyśnił. Nagłe usunięcie współuczniów nie speszyło go na długo; jego postępy po kilku indywidual- nych lekcjach zachęcały już nauczyciela. Ale wydarzyła się katastrofa. Człowiek pewnego dnia wynurzył się ze snu jak z lepkiej pustyni, spojrzał na daremne światło wieczoru, które pomylił ze świtem, i rozumiał, że nie śnił. Przez całą noc i przez cały dzień przytłaczała go trzeźwość bezsenności. Zapragnął przejść się po puszczy, zmęczyć się; ale zdołał zaledwie uzyskać wśród cykuty kilka chwil słabego snu, przeplecionych przelotnie szczątkowymi wiz- jami, nie nadającymi się do wykorzystania. Zapragnął zwołać swych uczniów, ale zaledwie wymówił kilka krót- kich słów zaklęcia, zniekształciło się ono i zatarło. Na nie- mal nieustannej jawie łzy gniewu paliły mu stare oczy. Zrozumiał, że zamiar ukształtowania niespójnej i za- wrotnej materii, z jakiej składają się sny, jest najtrudniej- szym zamiarem, jaki może powziąć człowiek, choćby prze- niknął wszystkie sekrety porządku wyższego i niższego; znacznie trudniejszym niż ukręcenie bicza z piasku czy bicie monety z wiatru bez twarzy. Zrozumiał, że to po- czątkowe niepowodzenie było nieuniknione. Poprzysiągł zapomnieć o potężnej halucynacji, która na początku ze- pchnęła go z właściwej drogi, i poszukał innej metody pracy. Przed zastosowaniem jej poświęcił miesiąc na od- zyskanie sił, jakie zużyło tamto delirium. Porzucił wszelki zamiar śnienia i prawie natychmiast udało mu się prze- spać znaczną-część dnia. W nielicznych wypadkach, kiedy śnił podczas tego okresu, nie przywiązywał wagi do swych snów. Aby podjąć znów dzieło, poczekał, aż dysk księżyca stanie się doskonały. Wówczas, wieczorem, oczyścił się w wodach rzeki, złożył hołd planetarnym bóstwom, wypo- wiedział dozwolone sylaby pewnego potężnego imienia i zasnął. Prawie natychmiast przyśniło mu się bijące serce. Śniło mu się ono żywe, gorące, wielkości zaciśniętej pięści, o kolorze granatu w półmroku ludzkiego ciała, jeszcze bez twarzy ani płci; śnił o nim z drobiazgową mi- łością podczas czternastu przytomnych nocy. Każdej nocy dostrzegał je wyraźniej. Nie dotykał go: ograniczał się do stwierdzenia jego obecności, obserwowania go, być może poprawiania go swym wzrokiem. Dostrzegał je, przeżywał, z wielu odległości i pod wieloma kątami. Czternastej nocy musnął wskazującym palcem arterię płucną, a następnie całe serce, z zewnątrz i od wewnątrz. Badanie to zadowo- liło go. Celowo nie śnił podczas jednej nocy; potem wziął znów serce, wezwał imienia pewnej planety i przeszedł do wizji innego spośród głównych narządów. Przed upływem roku doszedł do szkieletu, do powiek. Niezliczone włosy były chyba najtrudniejszym zadaniem. Wyśnił całego czło- wieka, młodzieńca, ale ten nie wstawał ani nie mówił, ani nie mógł otworzyć oczu. Noc po nocy człowiek śnił go śpiącego. W kosmogoniach gnostycznych demiurgowie lepią czer- wonego Adama, któremu nie udaje się stanąć na nogach; równie niezręczny i toporny, i prymitywny jak ten Adam uczyniony z prochu był Adam ze snu, którego stworzyły noce maga. Pewnego wieczoru człowiek zamierzał niemal zniszczyć całe swe dzieło, ale zrobiło mu się go żal. (Le- piej byłoby dla niego, gdyby je zniszczył.) Po wyczerpa- niu zaklęć skierowanych do bóstw ziemi i rzeki, rzucił się do stóp posągu, który może był tygrysem, a może koniem, i wezwał jego nieznanej pomocy. Owego wieczoru przy- śnił mu się posąg. Przyśnił mu się żywy, drżący; nie był to straszliwy bękart konia i tygrysa, ale jednocześnie te dwa porywcze stworzenia i również byk, róża, wicher. Ten mnogi bóg wyjawił mu, że jego ziemskim imieniem jest Ogień, że w tej świątyni (i w innych podobnych) skła- dano mu niegdyś ofiary i oddawano kult i że w magiczny sposób ożywi wyśnione widmo, tak że wszystkie stworze- nia prócz samego Ognia i śniącego będą. go uważały za człowieka z krwi i kości. Rozkazał, żeby po nauczeniu go 4 — Fikcje 49 rytuałów wysłał go do innej zburzonej świątyni, której piramidy przetrwały w dole rzeki, aby jakiś głos uczcił go w tym opuszczonym budynku. W śnie człowieka śnią- cego wyśniony obudził się. Mag wykonał te polecenia. Poświęcił pewien czas (któ- ry w końcu wypełnił dwa lata) na wyjawienie mu arka- nów wszechświata i kultu ognia. Bolało go w głębi, że musiał się z nim rozstać. Pod pretekstem pedagogicznej konieczności przedłużał co dnia godziny poświęcone na sen. Wykonał również powtórnie prawe ramię, być może nieudane. Czasami niepokoiło go wrażenie, że wszystko to już się poprzednio wydarzyło... W sumie jego dni były szczęśliwe; zamykając oczy myślał: Teraz będę z moim sy- nem. Albo, rzadziej: Syn, którego powołałem do życia, czeka na mnie i nie będzie istniał, jeżeli do niego nie pój- dę. Stopniowo przyzwyczajał go do rzeczywistości. Pewne- go dnia rozkazał mu umieścić chorągiew na odległym szczycie. Następnego dnia na szczycie powiewała chorą- giew. Spróbował innych eksperymentów tego rodzaju, za każdym razem zuchwalszych. Zrozumiał z pewną goryczą, że jego syn był gotów, aby się narodzić — i być może nie- cierpliwił się. Tej nocy pocałował go po raz pierwszy i wysłał go do drugiej świątyni, której resztki bielały w dole rzeki, o wiele mil nierozwikłanej puszczy i mokradeł. Przedtem (aby nigdy nie dowiedział się, że jest widmem, aby uważał się za takiego człowieka jak inni) natchnął go całkowitym zapomnieniem lat jego nauki. Jego zwycięstwo i jego spokój zostały przyćmione znu- żeniem. Podczas zmierzchów wieczoru i świtu padał na twarz przed kamienną figurą, wyobrażając sobie może, że jego. syn dokonuje identycznych rytuałów w innych kolis- tych ruinach, w dole rzeki; nocą nie śnił lub śnił jak inni ludzie. Odbierał nieco wyblakłe dźwięki i kształty wszech- świata: nieobecny syn żywił się tym zanikaniem jego du- szy. Cel jego życia został osiągnięty; człowiek trwał w ja- kimś rodzaju ekstazy. Po upływie pewnego czasu, jaki niektórzy opowiadający jego historię liczą na lata, a inni na pięciolecia, zbudzili go o północy dwaj wioślarze: nie mógł dostrzec ich twarzy, ale opowiedzieli mu o magicz- nym człowieku w pewnej świątyni Północy, który potra- fił chodzić po ogniu i nie parzył się. Mag przypomniał sobie nagle słowa boga. Przypomniał sobie, że ze wszyst- kich istot, jakie tworzą glob, ogień jest jedyną, która wie, że jego syn jest widmem. Przypomnienie to, początkowo uśmierzające, zaczęło go dręczyć. Przestraszył się, że jego syn zacznie zastanawiać się nad tym niezwykłym przywi- lejem i w jakiś sposób odkryje, iż jest tylko widmem. Nie być człowiekiem, być projekcją snu innego człowieka: Cóż za niezrównane upokorzenie, cóż za zawrót głowy! Każde- go ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do> życia (które dopuścił) w zwykłym zamęcie czy szczęściu; jest rzeczą naturalną, że mag obawiał się o przyszłość tego syna, po- myślanego część po części i rys po rysie podczas tysiąca i jednej tajemniczych nocy. Zakończenie jego rozmyślań było nagłe, ale poprzedziło je kilka znaków. Najpierw (po długiej suszy) odległa chmura nad pewnym szczytem, lekka jak ptak; potem, od strony Południa, niebo, które miało kolor różowy jak dziąsło lamparta; później dymy, które pokryły rdzą metal nocy; później paniczna ucieczka zwierząt. Bowiem powtórzyło się to, co wydarzyło się przed wieloma wiekami. Ruiny sanktuarium boga ognia zostały zniszczone przez ogień. O świcie bez ptaków mag zobaczył, jak zbliża się do mu- rów kolisty pożar. Przez chwilę pomyślał o schronieniu się w wodzie, ale potem zrozumiał, że nadchodzi śmierć, aby ukoronować jego starość i rozgrzeszyć go z jego tru- dów. Poszedł ku płomieniom. Te nie kąsały jego ciała, pieściły go i otaczały nie parząc i nie paląc. Z ulgą, z upo- korzeniem, z przerażeniem zrozumiał, że on również jest widmem, które śni ktoś inny. 1939 LOTERIA W BABILONIE Byłem prokonsulem, jak wszyscy mieszkańcy Babilonu; jak wszyscy — niewolnikiem. Poznałem także wszechmoc władzy, hańbę, więzienie. Spójrzcie: u prawej ręki brak mi wskazującego palca. Spójrzcie: przez dziurę w płaszczu widać na brzuchu czerwony tatuaż; jest to drugi symbol: Beth. Litera ta w nocy, podczas pełni księżyca, daje mi władzę nad ludźmi, którzy noszą znamię Ghimel, lecz poddaje tym, u których widnieje Aleph; ci zaś ostatni w bezksiężycowe noce winni są posłuszeństwo ludziom ze znakiem Ghimel. W półmroku świtania, w piwnicach, podrzynałem przed czarnym kamieniem tętnice na szyjach świętych byków. Podczas jednego z lat księżycowych ogło- szono mnie niewidzialnym: krzyczałem i nie odpowiadano mi, kradłem chleb i nie ścinano mnie. Zaznałem nie zna- nego Grekom uczucia niepewności. W sali z brązu, wobec cichej chusty dusiciela, nie opuściła mnie nadzieja, a w rzece rozkoszy ,— trwoga. Heraklides z Pontu opowiada z podziwem o tym, jak Pitagoras przypomniał sobie, że był niegdyś Pyrronem, a przedtem Euforbem, a przedtem jesz- cze jakimś innym śmiertelnikiem; aby Wspominać o po- dobnych kolejach losu, nie muszę odwoływać się do śmier- ci ani nawet podszywać się pod kogoś innego. Tę niemal przerażającą zmienność winien jestem insty- tucji, której nie znają inne republiki — bądź działa w nich ona w sposób niedoskonały i tajny — loterii. Nie rozpytywałem ludzi o jej historię; wiem, że magowie nie mogą tutaj dojść do porozumienia; wiem o ich potężnych zamiarach tyle, ile człowiek nieobeznany z astrologią mo- że wiedzieć o księżycu. Jestem z zawrotnego kraju, w któ- rym loteria jest najważniejszą częścią rzeczywistości; do dzisiejszego dnia niewiele nad nią rozmyślałem; tak nie- wiele jak i nad postępowaniem nierozeznanych bogów lub nad własnym sercem. Teraz, z dala od Babilonu i jego ukochanych tradycji, rozmyślam z pewnym zdziwieniem nad loterią i nad bluźnierczymi domysłami, o których szepczą wieczorami ludzie o zasłoniętych twarzach. Opowiadał mój ojciec, że dawniej (kwestia wieków, lat?) loteria w Babilonie była grą o charakterze plebejskim. Opowiadał (nie wiem, czy można mu wierzyć), że cyrulicy sprzedawali za cenę kilku miedziaków czworoboczne ka- wałki kości lub pergaminu ozdobione symbolicznymi zna- kami. Losowanie odbywało się w biały dzień: ci, którym się poszczęściło, otrzymywali — bez dodatkowego potwier- dzenia ze strony losu — monety wybite w srebrze. Pro- cedura, jak widzicie, była niezwykle prosta. Oczywiście „loterie" te zakończyły się fiaskiem. Ich za- lety moralne były żadne. Nie odwoływały się one do wszystkich zdolności człowieka — li tylko do jego nadziei. Wobec powszechnej obojętności loterie przestały się opła- cać kupcom, którzy je stworzyli dla zysku. Ktoś pokusił się o reformę: do ogólnej liczby wygranych dołączono kil- ka losów niepomyślnych. Na skutek tej reformy ludzie na- bywający ponumerowane kwadraty brali na siebie po- dwójne ryzyko: wygrania pewnej sumy lub zapłacenia ka- ry — niekiedy bardzo wygórowanej. To nieznaczne nie- bezpieczeństwo (na każde trzydzieści numerów szczęśli- wych był jeden niekorzystny) wzbudziło naturalnie zain- teresowanie ludności. Babilończycy oddali się grze. Ten, kto nie nabywał losów, był uważany za tchórza i słabeu- sza. Z czasem podwoiła się ta usprawiedliwiona pogarda. Pogardzano tym, który nie grał, lecz także gardzono prze- grywającym, który płacił karę. Towarzystwo (tak je po- częto wówczas nazywać) musiało bronić interesów graczy, którzy nie mogli podjąć wygranych, jeśli nie wpływały prawie wcale sumy z tytułu kar. Wytoczyło więc proces przegrywającym: sędzia skazał ich na zapłacenie kary oraz kosztów postępowania sądowego, z możliwością za- miany na kilka dni więzienia. Wszyscy wybrali więzienie, chcąc w ten sposób oszukać Towarzystwo. Z tej fanfaro- nady nielicznych zrodziła się wszechwładza Towarzystwa: jego religijne, metafizyczne znaczenie. Po niedługim czasie z ogłoszeń o wynikach losowania zniknęły wykazy kar, ogłaszano jedynie liczbę dni więzie- nia odpowiadającą każdemu niepomyślnemu numerowi. Lakoniczność ta, prawie nie zauważona w swoim czasie, posiadała kapitalne znaczenie. Było to pojawienie się w loterii po raz pierwszy elementów nie pieniężnych. Suk- ces był ogromny. Na żądanie grających Towarzystwo mu- siało zwiększyć liczbę losów niekorzystnych. Wszyscy wiedzą, że lud babiloński wielbi logikę, a po- nadto symetrię. Przeliczanie numerów szczęśliwych na krągłe monety, a numerów niepomyślnych na dni i noce w więzieniu było pozbawione konsekwencji. Niektórzy moraliści rozumowali, że posiadanie monet nie zawsze sta- nowi o szczęściu i że inne formy szczęścia są być może bardziej bezpośrednie. Innego rodzaju niepokój wzbierał w dzielnicach biedo- ty. Członkowie kapłańskiego kolegium wykupywali losy i doświadczali wszelkich odmian strachu i nadziei; bieda- cy (patrzący na to ze zrozumiałą czy też nieuniknioną za- zdrością) byli świadomi wykluczenia ich z tego wahadło- wego ruchu dostarczającego wspaniałych przeżyć. Słuszne pragnienie, ażeby wszyscy — biedni czy bogaci — mieli jednakowy udział w loterii, spowodowało wrzenie i do- prowadziło do rozruchów. Pamięci o nich nie zaćmiły la- ta. Niektórzy uparci ludzie nie rozumieli (lub też udawali niezrozumienie), że chodzi o nowy porządek, o konieczny etap na drodze historii... Jakiś niewolnik ukradł karma - zynowy bilet, a losowanie obdarzyło, go wypaleniem języ- ka. Kodeks przewidywał tę samą karę za kradzież losu. Niektórzy Babilończycy wyrażali przekonanie, że zasługu- je na rozpalone żelazo jako złodziej; inni zaś, bardziej wspaniałomyślni, uważali, że kat winien posłużyć się że- lazem z racji rozporządzenia losu... Doszło do rozruchów i do pożałowania godnego przelewu krwi; lecz lud Babi- łonu postawił w końcu na swoim pomimo oporu bogaczy. Ludność dopięła w pełni swoich szlachetnych celów. Po pierwsze zdołała nakłonić Towarzystwo, aby zgodziło się przejąć całkowitą władzę we wszystkich dziedzinach. (Je- dność władzy była konieczna wobec ogromu i skompliko- wania nowych zadań.) Po drugie zyskała loterię tajną, bezpłatną i powszechną. Kupczenie losami zostało zniesio- ne. Po wtajemniczeniu w obrządek Bela każdy wolny człowiek automatycznie brał udział w świętych losowa- niach, które odbywały się co sześćdziesiąt nocy w labi- ryntach boga i rozstrzygały o jego losie aż do następnego terminu. Skutki były nieobliczalne. Szczęśliwy los mógł wynieść gracza do zgromadzenia magów lub postanowić 0 uwięzieniu osobistego lub publicznego wroga, albo też przynieść spotkanie w spokojnym półmroku pokoju ko- biety, która zaczyna nas niepokoić, czy też tej, której nie mieliśmy już nadziei ujrzeć; los niepomyślny przynosił okaleczenia, różnoraką hańbę, śmierć. Niekiedy jedno tyl- ko zdarzenie — karczemne morderstwo obywatela C, za- gadkowa apoteoza B — były genialnym rezultatem trzy- dziestu lub czterdziestu losowań. Łączenie wyników loso- wań było rzeczą trudną* nie trzeba jednak zapominać, że urzędnicy Towarzystwa byli (i są) wszechmocni i prze- biegli. W wielu wypadkach świadomość, że szczęście jest po prostu dziełem przypadku, zmniejszałaby jego wartość; aby ominąć tę przeszkodę, agenci Towarzystwa posługi- wali się sugestią i magią. Ich kroki, ich poczynania były tajne. Aby dowiedzieć się o najintymniejszych nadziejach 1 najskrytszych trwogach, mieli do dyspozycji astrologów i szpiegów. Niektóre spośród kamiennych lwów, święta latryna zwana Qaphqa, szczeliny w starym akwedukcie według powszechnego mniemania umożliwiały dotarcie do Towarzystwa; ludzie zawistni lub życzliwi składali w tych miejscach donosy. Wiadomości te, mniej lub bardziej prawdziwe, były zbierane w alfabetycznym archiwum. Rzecz nie do uwierzenia: nie zabrakło głosów niezado- wolenia. Towarzystwo z właściwą sobie dyskrecją nie dało bezpośredniej odpowiedzi. Wolało nakreślić w gruzach fa- bryki masek kilka zwięzłych tez, które obecnie stanowią część świętych pism. Ten doktrynalny tekst zwracał uwa- gę, że loteria jest wprowadzeniem przypadku w porządek świata oraz że przyjęcie błędów nie stanowi zaprzeczenia przypadku, lecz go potwierdza. Zwracał również uwagę na to, że lwy i święte naczynie — choć nie odrzucone przez Towarzystwo (które nie pozbywało się prawa korzystania z nich) — funkcjonują jednak bez gwarancji. Oświadczenie to rozwiało niepokoje ludności. Przyniosło także inne skutki, nieprzewidziane być może przez auto- rów. Zmieniło do głębi charakter i działalność Towarzy- stwa. Czasu mam niewiele, zawiadamiają nas właśnie, że statek wkrótce podnosi kotwicę, ale postaram się to wy- tłumaczyć. Brzmi to niewiarygodnie, ale nikt dotychczas r.ie pod- jął pracy nad ogólną teorią gry. Babilończyk rzadko od- daje się abstrakcji. Przyjmuje nakazy losu, oddaje mu życie, nadzieję, paniczną trwogę, ale nie przyjdzie mu na myśl dociekać jego labiryntowych praw ani badać obrotów kul, które go objawiają. Pomimo to oświad- czenie, o którym wspomniałem, spowodowało wiele dys- kusji o charakterze prawno-matematycznym. Z jednej z nich wzięło początek następujące przypuszczenie: Jeżeli loteria jest wzmożeniem przypadku, systematycznym są- czeniem chaosu w porządek świata, czy nie byłoby pożą- dane, aby traf pośredniczył we wszystkich etapach loso- wania, a nie tylko w jednym? Czy nie jest rzeczą śmiesz- ną, że traf decyduje o czyjejś śmierci, a okoliczności tej śmierci — skrytość, jawność, czy ma ona nastąpić za go- dzinę czy zą sto lat — nie są poddane trafowi? Te jak najbardziej słuszne wątpliwości doprowadziły w końcu do daleko idącej reformy, której zawiłość (pogłębiona wielo- wiekową praktyką) dostępna jest zaledwie kilku specjalis- tom. Postaram się jednak streścić jej zasady, choćby tyl- ko w sposób symboliczny. Wyobraźmy sobie pierwsze losowanie, które decyduje o śmierci człowieka. Aby wykonać ten nakaz, odbywa się drugie losowanie, które wyłania (powiedzmy) dziewięciu możliwych wykonawców wyroku. Spośród nich — czte- rech może wziąć udział w trzecim losowaniu, które decy- duje o imieniu właściwego wykonawcy; dwóch, będzie miało prawo zmienić los nieprzychylny na szczęśliwy (znalezienie skarbu, na przykład); inny spotęguje śmierć (to znaczy uczyni ją haniebną lub wzbogaci ją o tortury); inni znów będą mogli odmówić wykonania wyroku... Tak by się przedstawiał symboliczny schemat. W rzeczywisto- ści liczba losowań jest nieskończona. Żadna decyzja nie jest ostateczna, wszystkie podlegają rozgałę- zieniu. Ignoranci przypuszczają, że nieskończone losowa- nia wymagają nieskończonego czasu; w rzeczywistości wy- starczy, aby czas był nieskończenie podzielny, jak uczy słynna przypowieść o żółwiu. Nieskończoność ta w zadzi- wiający sposób jest zgodna z krętymi cyframi Przypadku, a także z Niebiańskim Archetypem Loterii, któremu hoł- dują platończycy... Wydaje się, że zniekształcone echo na- szych obrządków dotarło nad brzegi Tybru: Ello Lampridio w Żywocie Heliogabala opowiada, że cesarz ten miał zwyczaj wypisywać na muszlach znaki odpowiadające prezentom, którymi miał zamiar obdarzyć swoich gości; tak więc je- den otrzymywał dziesięć funtów złota, inny dziesięć much, dziesięć susłów, dziesięć niedźwiedzi. Trzeba przypomnieć, że Heliogabal kształcił się w Azji Mniejszej, wśród ka- płanów boga, od którego wziął imię. Istnieją także losowania nieosobowe, o nieokreślonym celu; jedno może nakazać, aby wrzucono w wody Eufratu szafir z Taprobany; inne — aby z wierzchołka wieży wy- puszczono na wolność ptaka; "jeszcze inne — aby w każ- dym stuleciu odjęto (lub dodano) jedno z niezliczonych ziarn piasku na brzegu morza. Skutki bywają niekiedy straszne. Pod dobrotliwym wpływem Towarzystwa obyczaje na- sze przesiąknęły ryzykiem. Kupiec nabywający dwanaście amfor damasceńskiego wina nie zdziwi się, jeśli któraś z nich będzie zawierała talizman lub żmiję; notariusz, któ- ry redaguje umowę, nie omieszka prawie nigdy wstawić jakiegoś błędnego szczegółu; ja sam w tym pisanym w pośpiechu dokumencie zawarłem niektóre fałszywe wspa- niałości, fałszywe okropności; a także, być może, pewną ukrytą monotonię... Nasi historycy, najbardziej wnikliwi \ na świecie, wymyślili metodę korygującą traf; podobno w większości wypadków można na tej metodzie polegać; oczywiście rozpowszechnia się ją zawsze z pewną dozą fałszu. Poza tym nie ma nic bardziej skalanego fikcją niż historia Towarzystwa... Dokument paleograficzny wyko- pany w świątyni może być wynikiem losowania, które od- było się wczoraj — albo przed wiekiem. Żadna książka nie może być wydana, o ile nie istnieje pewna rozbieżność pomiędzy każdym z jej egzemplarzy. Pisarze urzędowi składają tajną przysięgę zobowiązując się do opuszczania, wstawiania, zmieniania. Uprawia się także kłamstwo, dro- gą pośrednią. Towarzystwo z godną bogów skromnością unika jakiej- kolwiek reklamy- Jego agenci (rzecz oczywista) są tajni; rozkazy, które są wydawane stale (a może i bezustannie), nie różnią się od rozkazów wydawanych przez wszelkiego rodzaju oszustów. Któż jednak może chełpić się, iż jest tylko oszustem? Pijak, który w chwili zamroczenia ogła- sza jakiś absurdalny nakaz, człowiek śpiący, który budzi się nagle i własnymi rękami dusi leżącą przy nim kobie- tę •— czyż nie wykonują tajemnego nakazu Towarzystwa? Ten skryty sposób działania, dający się porównać do dzia- łania Boga, powoduje najróżniejsze domysły. Jeden z nich niegodnie insynuuje, że Towarzystwo nie istnieje juz od wieków, a boski nieporządek, który rządzi naszym ży- ciem, jest czymś dziedzicznym — tradycją; inne przypusz- czenie głosi, że jest Ono wieczne, i uczy, że trwać będzie aż do ostatniej nocy, kiedy ostatni bóg zniszczy ziemię. Inne twierdzi, że Towarzystwo jest wszechmocne, ale wpływa tylko na rzeczy najdrobniejsze: krzyk ptaka, od- cienie rdzy i kurzu, poranne sny. Inne, głoszone ustami zamaskowanych herezjarchów, mówi, że Towarzystwo nigdy nie istniało i nigdy istnieć nie bę- dzie. Inne, niemniej nikczemne, dowodzi, że jest rzeczą obojętną przyjmować czy odrzucać istnienie mglistej kor- poracji, gdyż Babilon nie jest niczym innym jak nieskoń- czoną grą przypadków. ANALIZA TWÓRCZOŚCI HERBERTA QUAINA Herbert Quain zmarł w Roscommon; stwierdziłem bez zdziwienia, że Dodatek Literacki „Timesa" poświęca mu zaledwie pół szpalty nekrologicznej litości, w które] nie ma ani jednego pozytywnego epitetu, jaki nie byłby sko- rygowany (lub poważnie umniejszony) przez przysłówek. ,,Spectator" ze swej strony jest z pewnością mniej lako- niczny i być może serdeczniejszy, ale porównuje pierwszą książkę Quaina — The God of the Labyrinth — z pewną książką Agaty Christie, a inne z książkami Gertrudy Stein. Są to zestawienia, których nikt nie uzna za nieuniknione i które nie sprawiłyby zmarłemu radości. Zresztą ten ostatni nie uważał się za genialnego: nawet podczas perypatetycz- nych nocy rozmów literackich, kiedy to człowiek, który nużył już prasy drukarskie, gra niezmiennie rolę Monsieur Teste'a lub doktora Samuela Johnsona... Dostrzegał z całą jasnością eksperymentalny charakter własnych książek: godnych może podziwu ze względu na swą oryginalność i pewien uczciwy lakonizm, ale z pewnością nie dla walo- rów uczucia. „Jestem jak ody Cowleya, pisał do mnie z Longfordu 6 marca 1939 r. Nie należę do sztuki, ale po prostu do historii sztuki." Nie było dla niego dyscypliny pośledniejszej od historii. Ukazałem skromność Herberta Quaina; skromność ta nie daje oczywiście obrazu całej jego osobowości. Flaubert i Henry James przyzwyczaili nas do opinii, że dzieła sztu- ki są rzadkością i że tworzenie ich jest pracochłonne; wiek XVI (przypomnijmy Podróż na Parnas, przypomnij- my los Szekspira) nie podzielał tej pesymistycznej opinii. Herbert Quain również jej nie podzielał. Twierdził, że do- bra literatura jest raczej powszechna i że nie ma prawie przypadkowego dialogu, rozmowy zasłyszanej na ulicy, która by jej nie dorównywała. Twierdził również, że fakt estetyczny nie może obejść się bez pewnego elementu zdziwienia i że dziwienie się w pamięci jest trudne. Ubo- lewał z uśmiechniętą szczerością nad „służalczym i upor- czywym przechowywaniem" dawnych książek... Nie wiem, czy jego niejasna teoria da się obronić; wiem, że jego książki dążą zbytnio do zadziwiania. Pożyczyłem niedawno pewnej pani, bezpowrotnie, pierw- szą, jaką opublikował. Powiedziałem już, że chodzi o po- wieść kryminalną The God of the Labyrinth; mogę dodać, że wydawca wypuścił ją na rynek w ostatnich dniach listopada 1933 r. W pierwszych dniach grudnia tegoż roku miłe i zagmatwane dziełko Siamese Twin Mistery torowa- ło sobie drogę w Londynie i w Nowym Jorku; wolę przy- pisać niepowodzenie powieści naszego przyjaciela temu niefortunnemu zbiegowi okoliczności niż (jeśli mam być zupełnie szczery) jej brakom oraz błędnym, zimnym i pa- tetycznym opisom morza. Z odległości siedmiu lat nie po- trafię odtworzyć szczegółów akcji, ale oto jej zasadniczy schemat, który zubożają (a zarazem oczyszczają) luki mo- jej pamięci. Jest na początkowych stronicach zagmatwane morderstwo, na środkowych powolna dyskusja, rozwiąza- nie na ostatnich. Później, gdy zagadka została już wyjaś- niona, następuje rozległy retrospektywny ustęp, który za- wiera takie oto zdanie: „Wszyscy sądzili, że spotkanie dwóch szachistów było przypadkowe." Zdanie to daje do zrozumienia, że rozwiązanie jest błędne. Czytelnik, zanie- pokojony, wraca do poprzednich rozdziałów i odkrywa inne rozwiązanie, prawdziwe. Czytelnik tej szczególnej książki jest bardziej przenikliwy od detektywa. Jeszcze bardziej niecodzienna jest „powieść regresywna, rozgałęziona" April March, której trzecia (i jedyna) część pochodzi z r. 1936. Przy ocenie tej powieści musimy pa- miętać, że chodzi o grę i że autor nigdy nie traktował jej inaczej. Przestrzegam w tym dziele, mówił, zasadniczych reguł każdej gry, jak: symetria, arbitralne prawa, znu- dzenie. Nawet tytuł jest słabym kalamburem — nie znaczy: marsz kwietniowy, ale dosłownie: kwiecień marzec. Nie- którzy dostrzegli na tych stronach echo doktryny Dunne'a; przedmowa Quaina woli powoływać się na ów odwrócony świat Bradleya, w którym śmierć poprzedza narodzenie, a rana cios (Appearance and Reality, 1897, s. 215) *. Świa- ty, które proponuje April March, nie są regresywne: regre- sywny jest sposób opowiadania historii. Regresywny i roz- gałęziony, jak już powiedziałem. Dzieło składa się z trzy- nastu rozdziałów. Pierwszy relacjonuje dwuznaczny dia- log nieznajomych na peronie. Drugi ukazuje wydarzenia w przeddzień pierwszego. Trzeci, również regresywny, wydarzenia innego możliwego przedednia pierwszego; czwarty — jeszcze innego. Każdy z tych trzech przededni (które ściśle wykluczają się) rozgałęzia się w inne trzy o bardzo różnorodnym charakterze. Całe dzieło składa się więc z dziewięciu opowiadań; każde opowiadanie z trzech długich rozdziałów (pierwszy rozdział, oczywiście, jest wspólny dla wszystkich opowiadań). Z tych opowiadań jedno ma charakter symboliczny; inne — nadprzyrodzony; inne — kryminalny; inne — psychologiczny; inne — ko- munistyczny; inne — antykomunistyczny, itd. Być może schemat ułatwi zrozumienie struktury: Yi Y2 Ys x4 x5 x6 x7 X8 X9 Można powiedzieć na temat tej struktury to, co powie- dział Schopenhauer o dwunastu kategoriach Kantowskich: poświęca ona wszystko dla obłędu symetrii. Jak było do przewidzenia, każde z dziewięciu opowiadań jest niegodne Quaina. Najlepsze jest nie to, które wymyślił pierwotnie, czyli x4; najlepsze jest opowiadanie o charakterze fanta- stycznym, x9. Pozostałe są zeszpecone niesmacznymi żar- tami i zbędnymi pseudosprecyzowaniami. Kto czytałby je w porządku chronologicznym (na przykład x3, ylf.z), stra- ciłby cały specyficzny smak tej dziwnej książki. Dwa opo- wiadania — x7 i x8 — mają niewielką wartość jako takie, lecz nabierają wymowy, jeśli je zestawimy... Przypomnę również, że Quain, opublikowawszy już April March, po- żałował porządku trójdzielnego i przepowiedział, że wśród jego przyszłych naśladowców ludzie wybiorą dwudzielny U-.{-2 a demiurgowie i bogowie — nieskończony; nieskończone historie, nieskończenie rozgałęzione. którzy, poddani wpływowi odwrotnego krążenia kosmosu, prze- chodzili od starości do dojrzałości, od dojrzałości do dzieciń- stwa, od dzieciństwa do zaniku i wreszcie nicości. Również Teopomp w swojej Filipice mówi o pewnych owocach północ- nych, powodujących u tego, kto je spożywa, ten sam proces regresji... Byłoby rzeczą bardziej interesującą wyobrazić sobie odwrócenie Czasu: stan, w którym pamiętalibyśmy przyszłość, a nie znali lub zaledwie przeczuwali przeszłość... Zob. dziesią- tą pieśń Piekła, wersety 97 — 102, gdzie porównuje się wizję proroczą z presbiopia. Zupełnie odmienna, ale również retrospektywna, jest komedia heroiczna w dwóch aktach The Secret Mirror. W dziełach, o których mówiliśmy, złożoność formalna krę- powała wyobraźnię autora; tu jej ewolucja jest bardziej swobodna. W pierwszym akcie (który jest najdłuższy) znajdujemy się w wiejskim domu generała Thrale, koło Melton Mowbray. Niewidzialnym ośrodkiem intrygi jest Miss Urlika Thrale, starsza córka generała. Dostrzegamy ją poprzez niektóre partie dialogu, niezależną i zarozumia- łą; podejrzewamy, że nie poświęca zbyt wiele czasu lite- raturze; prasa zapowiada jej zaręczyny z księciem Rutlan- du; prasa dementuje zaręczyny. Kocha ją autor dramatycz- ny Wilfred Quarles; młoda osoba obdarzyła go kilkakrot- nie roztargnionym pocałunkiem. Bohaterowie posiadają wielką fortunę i starożytną krew; uczucia ich są wzniosłe,, choć gwałtowne; dialog zda się wahać pomiędzy czystą wanilokwencją Bulwera-Lyttona i epigramami Wilde'a. czy Mr. Philipa Guedalla. Jest tam słowik i noc; jest skry- te cierpienie w samotności. (Prawie niedostrzegalnie po- jawiają się jakieś dziwne sprzeczności, nieco drastycznych szczegółów.) Osoby z pierwszego aktu ukazują się ponow- nie w drugim, z innymi imionami. „Autor dramatyczny"' Wilfred Quarles jest komiwojażerem z Liverpoolu; jego prawdziwe nazwisko to John William Quigley. Miss Thra- le istnieje; Quigley nigdy jej nie widział, ale zbiera go- rączkowo jej zdjęcia z „Tatlera" lub „Sketcha". Quigley jest autorem pierwszego aktu. Niewiarygodny, nieprawdo- podobny „wiejski dom" jest żydowsko-irlandzkim pensjo- natem, w którym mieszka, przetworzonym i upiększonym przez niego... Wątek obu aktów jest równoległy, ale w dru- gim wszystko jest trochę niesamowite, wszystko jest stale odkładane lub nieudane. Kiedy The Secret Mirror zostało wystawione, krytyka przytoczyła nazwiska Freuda i Julie- na Greena. Wspomnienie tego pierwszego wydaje mi się całkowicie nieuzasadnione. Opinia uznała, że The Secret Mirror jest komedią freu- dowską; ta sprzyjająca (i błędna) interpretacja spowodo- wała jej sukces. Niestety Quain skończył już czterdzieści lat; był przyzwyczajony do porażek i nie godził się łatwo ze zmianą stanu rzeczy. Postanowił zrehabilitować się. Przy końcu 1939 r. opublikował Statements: chyba najory- ginalniejszą ze swoich książek, z pewnością najmniej chwaloną i najbardziej tajemniczą. Quain miał zwyczaj dowodzić, że czytelnicy są gatunkiem już wymarłym. Nie ma Europejczyka (rozumował), który by nie był pisarzem, potencjalnie lub czynnie. Twierdził również, że wśród różnorodnych satysfakcji, jakie może zsyłać literatura, najwyższą jest inwencja. Ponieważ nie wszyscy są zdolni do osiągnięcia tej satysfakcji, wielu będzie musiało zado- wolić się pozorami. Dla tych niedoskonałych pisarzy, któ- rych są legiony, Quain ułożył osiem opowiadań tworzą- cych książkę Statements. Każde z nich zapowiada lub obie- cuje dobrą treść, dobrowolnie zniszczoną przez autora. Jed- no — nie najlepsze — podsuwa zręcznie dwa tematy. Czy- telnik, roztargniony własną próżnością, sądzi, że je wy- myślił. Z trzeciego, The Rose oj Yesterday, naiwnie wy- snułem Koliste ruiny, które są jednym z opowiadań książ- ki Ogród o rozwidlających się ścieżkach. 1941 BIBLIOTEKA BABEL By this art you may contemplate the variations of the 23 letters... * The Anatomy of Melancholy, post. II, sect. 2, mem. 4 * „W ten sposób możecie rozważać różne związki 23 liter..." (przyp. red.). Wszechświat (który inni nazywają Biblioteką) składa się z nieokreślonej, i być może nieskończonej, liczby sześcio- bocznych galerii, z obszernymi studniami wentylacyjny- mi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami. Z każdej galerii widać piętra niższe i wyższe: nieskończe- nie. Układ galerii jest niezmienny. Dwadzieścia szaf, po pięć szerokich szaf na każdy bok, wypełnia wszystkie bo- ki prócz dwóch; ich wysokość, która równa jest wysokości pięter, przekracza zaledwie wzrost przeciętnego biblioteka- rza. Jeden z wolnych boków przylega do wąskiej sieni, która wychodzi na inną galerię, identyczną jak pierwsza i jak wszystkie. Po lewej i po prawej stronie sieni są dwa malutkie pomieszczenia. Jedno pozwala spać na stojąco; drugie zaspokajać potrzeby naturalne. Przechodzą tamtę- dy spiralne schody, które zapadają' się i wznoszą ku od- ległym okolicom. W sieni jest lustro, które podwaja wier- nie pozory. Ludzie wnioskują zazwyczaj na podstawie te- go lustra, że Biblioteka nie jest nieskończona (gdyby taką rzeczywiście była, po cóż to złudne podwojenie?); ja wolę śnić, że gładkie powierzchnie przedstawiają i obiecują nie- skończoność... Światło pochodzi z kulistych owoców, które noszą nazwę lamp. Jest ich dwie w każdym sześcioboku: na przeciwległych ścianach. Światło, jakie wysyłają, jest niewystarczające, nieustanne. Jak wszyscy ludzie Biblioteki, podróżowałem w młodoś- ci; odbywałem pielgrzymki w poszukiwaniu jakiejś książ- ki, byó może katalogu katalogów; teraz, gdy moje oczy nie mogą niemal odcyfrować tego, co piszę, przygotowuję się na śmierć o niewiele mil od sześcioboku, w którym się uro- dziłem. Gdy umrę, nie zabraknie litościowych rąk, które wyrzucą mnie za balustradę; moim grobem będzie bezden- ne powietrze; moje ciało będzie pogrążać się długo i roz- łoży się i rozpuści w wietrze wywołanym przez spadanie, które jest nieskończone. Idealiści dowodzą, że sześciobocz- ne sale są konieczną formą przestrzeni absolutnej lub, przynajmniej, naszej intuicji przestrzeni. Rozumują, że sala trójkątna czy pięciokątna jest niewyobrażalna. (Mis- tycy utrzymują, że ekstaza objawia im salę kolistą, z wiel- ką okrągłą księgą o nie kończącym się grzbiecie, który obiega ściany; ich świadectwo jest podejrzane; ich słowa niejasne. Tą cykliczną księgą jest Bóg.) Niech wystarczy chwilowo, że powtórzę klasyczną opinię: Biblioteka jest kulą, której dokładnym środkiem jest jakikolwiek sześcio- bok i której obwód jest nieosiągalny. Każdej ze ścian każdego sześcioboku odpowiada pięć szaf; każda szafa zawiera trzydzieści dwie książki znor- malizowanego formatu; każda książka posiada czterysta dziesięć stron; każda strona czterdzieści wierszy, każdy wiersz około osiemdziesięciu liter czarnego koloru. Są rów- nież litery na grzbiecie każdej książki; litery te nie wska- zują ani nie zapowiadają tego, o czym będą mówiły stro- nice. Wiem, że ten brak związku kiedyś wydawał się ta- jemniczy. Zanim streszczę jego rozwiązanie (którego od- krycie, pomimo jego tragicznych rzutowań, jest być może główną sprawą tej historii), pragnę przypomnieć niektóre aksjomaty. Pierwszy: Biblioteka istnieje ab aeterno. W prawdę tę, której bezpośrednią konsekwencją jest wieczność świata, nie może wątpić żaden rozsądny umysł. Człowiek, niedo- skonały bibliotekarz, może być dziełem przypadku czy też złośliwych demiurgów; wszechświat, ze swym eleganckim wyposażeniem w szafy, w zagadkowe tomy, w nieznużone schody dla podróżnego i w ustępy dla siedzącego biblio- tekarza, może być jedynie dziełem jakiegoś boga. Aby do- strzec odległość, jaka istnieje między tym, co boskie, a tym, co ludzkie, wystarczy porównać te niezdarne, drżą- ce symbole, które moja omylna ręka skrobie na okładce książki, z organicznymi literami jej wnętrza: precyzyjny- mi, delikatnymi, bardzo czarnymi, w niedościgły sposób symetrycznymi. Drugi: Liczba symboli ortograficznych wynosi dwadzieś- cia pięć. * Stwierdzenie to pozwoliło trzysta lat temu na sformułowanie ogólnej teorii Biblioteki i na zadowalające rozwiązanie problemu, którego żadne przypuszczenie po- przednio nie rozwikłało: bezkształtnej i chaotycznej natu- ry prawie wszystkich książek. Jedna z nich, którą mój ojciec ujrzał w pewnym sześcioboku obwodu piętnaście dziewięćdziesiąt cztery, złożona była z liter M C V, po- wtarzających się przewrotnie od pierwszego do ostatniego wiersza. Inna, do której często zaglądano w tej okolicy, była po prostu labiryntem liter, ale przedostatnia stronica mówiła: „O czasie, twe piramidy." Wiadomo, że na jedną rozsądną linijkę czy słuszną wiadomość przypadają mile bezsensownych kakofonii, słownych gmatwanin i niedo- rzeczności. (Wiem o pewnej niebezpiecznej okolicy, której bibliotekarze odrzucają przesądny i próżny zwyczaj po- szukiwania sensu w książkach i porównują go do zwycza- ju poszukiwania go w snach czy w chaotycznych liniach ręki... Przyznaję, że wynalazcy pisma naśladowali dwa- dzieścia pięć naturalnych symboli, ale utrzymują, że to zastosowanie jest przypadkowe i że książki same w sobie nic nie znaczą. Sąd ten, jak się przekonamy, nie jest cał- kiem błędny.) * Oryginalny rękopis nie zawiera liczb ani dużych liter. In- terpunkcja została ograniczona do przecinka i kropki. Te dwa znaki, odstęp i dwadzieścia dwie litery alfabetu stanowią dwadzieścia pięć wystarczających symboli, które wymienia nieznajomy. (Wyjaśnienie wydawcy). 5« fT Przez długi czas sądzono, że te nieprzeniknione książki odpowiadają wymarłym lub odległym językom. To praw- da, że najdawniejsi ludzie, pierwsi bibliotekarze, używali języka wielce różniącego się od tego, jakim mówimy obec- nie; to prawda, że o kilka mil w prawo używa się dialek- tu i że dziewięćdziesiąt pięter wyżej język jest niezrozu- miały. Wszystko to, powtarzam, jest prawdą, ale czterysta dziesięć stronic niezmiennych liter M C V nie może od- powiadać żadnemu językowi, choćby nie wiem jak bardzo dialektalnemu czy prymitywnemu. Niektórzy sugerowali, że każda litera może wywierać wpływ na następną i że wartość liter M C V w trzeciej linijce strony 71 nie jest taka sama, jaką może mieć ta seria w innej pozycji na in- nej stronie, ale ta niejasna teza nie miała powodzenia. Inni myśleli o kryptografiach; przypuszczenie to zostało ogólnie przyjęte, choć nie w tym sensie, w jakim sformu- łowali je jego wynalazcy. * Dawniej na każde trzy sześcioboki przypadał jeden czło- wiek. Samobójstwa i choroby płucne zniszczyły tę proporcję. Wspomnienie niewypowiedzianie melancholijne: czasami po- dróżowałem przez wiele nocy poprzez lśniące korytarze i scho- dy, nie spotykając ani jednego bibliotekarza. Pięćset lat temu przełożony jednego z wyższych sześcio- boków * znalazł książkę tak zawiłą jak inne, ale która miała prawie dwie kartki o jednorodnych liniach. Pokazał swe znalezisko wędrownemu specjaliście od odcyfrowywa- nia, który powiedział mu, że są one zredagowane po por- tugalsku; inni powiedzieli mu, że w jidysz. Przed upły- wem wieku zdołano ustalić język: był to samojedzko-li- tewski dialekt języka guaran! z fleksją arabskiego klasy- cznego. Również odcyfrowano treść: zarys analizy kombi- natoryjnej, ilustrowany przykładami wariantów z nieogra- niczonym powtórzeniem. Przykłady te pozwoliły pewnemu genialnemu bibliotekarzowi na odkrycie podstawowego pra- wa Biblioteki. Myśliciel ten zauważył, że wszystkie książ- ki, jakkolwiek by się między sobą różniły, składają się z jednakowych elementów: odstępu, kropki, przecinka, dwudziestu dwu liter alfabetu. Również przytoczył fakt, który potwierdzili wszyscy podróżnicy: Nie ma w rozleg- łej Bibliotece dwu identycznych książek. Z tych niespor- nych przesłanek wydedukował, że Biblioteka jest totalna i że jej szafy rejestrują wszelkie możliwe kombinacje tych dwudziestu kilku symboli ortograficznych (liczba ich, choć niezwykle wysoka, nie jest nieskończona), to jest wszystko to, co można wyrazić: we wszystkich językach. Wszystko: drobiazgową historię przyszłości, autobiografie archaniołów, wierny katalog Biblioteki, całe tysiące fał- szywych katalogów, wykazanie fałszywości tych katalo- gów, wykazanie fałszywości katalogu prawdziwego, gno- styczną ewangelię Bazylidesa, komentarz do tej ewangelii, prawdziwą relację twojej śmierci, przekłady wszystkich książek na wszystkie języki, interpolacje z każdej książki we wszystkich książkach. Kiedy ogłoszono, że Biblioteka obejmuje wszystkie książki, pierwszym wrażeniem było niezmierne szczęście. Wszyscy ludzie poczuli się panami nietkniętego i tajemne- go skarbu. Nie było osobistego czy światowego problemu, którego szczegółowe rozwiązanie nie istniałoby: w któ- rymś sześcioboku. Wszechświat był usprawiedliwiony, wszechświat przybrał nagle nieograniczone rozmiary na- dziei. W owym czasie mówiono wiele o Windykacjach: księgach apologii i proroctwa, które na zawsze usprawie- dliwiały czyny każdego człowieka wszechświata i prze- chowywały cudowne tajemnice dotyczące jego przyszłości. Tysiące pożądliwych opuściły ukochane ojczyste sześcic- boki i rzuciły się schodami w górę, pędzone przez próżny zamiar znalezienia swej Windykacji. Pielgrzymi ci dysku- towali w wąskich korytarzach, wypowiadali ciemne kląt- wy, dusili się wzajemnie na wąskich schodach, rzucali oszukańcze książki w głąb tunelu, ginęli rzucani w prze- paść przez ludzi z odległych okolic. Inni oszaleli... Windy- kacje istnieją (ja widziałem dwie, które dotyczą osób z ^przyszłości, osób, być może, nieurojonych), ale poszuku- jący nie pamiętali, że możliwość, aby jakiś człowiek zna- lazł swoją własną czy też jakiś przewrotny wariant swo- jej własnej, jest wymierna zerem. Oczekiwano wówczas również wyjaśnienia podstawo- wych tajemnic ludzkości: pochodzenia Biblioteki i czasu. Jest prawdopodobne, że te poważne tajemnice dadzą się wyrazić w słowach: jeśli nie wystarczy język filozofów, wielokształtna Biblioteka z pewnością wyprodukowała ję- zyk, jaki jest do tego potrzebny, oraz słowniki i gramaty- mMi?yy a kę tego języka. Już od czterech stuleci ludzie nużą sześeio- boki... Istnieją poszukiwacze oficjalni, inkwizytorzy. Wi- działem, jak wykonują oni swoje funkcje: przychodzą zawsze wyczerpani; mówią o jakichś schodach bez szczebli, które o mało ich nie zabiły; mówią z bibliotekarzem o ko- rytarzach i schodach; czasami biorą najbliższą książkę i przeglądają ją w poszukiwaniu nikczemnych słów. Wi- doczne jest, że nikt nie oczekuje odkrycia czegokolwiek. Po nadmiernej nadziei nastąpiło, jak to zwykle bywa, przesadne zniechęcenie. Pewność, że któraś szafa w któ- rymś sześcioboku zawiera cenne księgi i że te cenne księ- gi są nieosiągalne, wydała się niemal nie do zniesienia. Pewna bluźniercza sekta poddała myśl, aby zaprzestano poszukiwań i aby ludzie zaczęli zestawiać litery i symbole, aż skonstruują, dzięki nieprawdopodobnemu darowi przy- padku, owe kanoniczne księgi. Władze były zmuszone do wydania surowych rozporządzeń. Sekta znikła, ale w dzieciństwie widziałem starych ludzi, którzy przez długie godziny ukrywali się w ustępach, z metalowymi krąż- kami w zakazanym kubku, i nieudolnie imitowali boski chaos. Inni, odwrotnie, sądzili, że rzeczą podstawową jest wy- eliminowanie dzieł zbędnych. Wpadali do sześcioboków, okazywali uwierzytelniające listy, nie zawsze fałszywe; kartkowali ze znudzeniem jakiś wolumin i skazywali całe szafy: ich higienicznemu, ascetycznemu szałowi zawdzię- cza się niedorzeczną stratę milionów książek. Ich imię jest wyklęte, ale ci, którzy opłakują „skarby", jakie zniszczył ich obłęd, nie doceniają dwóch powszechnie znanych fak- tów. Pierwszy: Biblioteka jest tak ogromna, że każda ludzka próba jej zubożenia okazuje się nieskończenie mała. Drugi: każdy egzemplarz jest jedyny, nie do zastąpienia, ale (jako że Biblioteka jest totalna) istnieje zawsze wiele setek tysięcy niedoskonałych podobizn — dzieł, które róż- nią się tylko jedną literą czy przecinkiem. Wbrew ogól- nej opinii ośmielam się przypuszczać, że konsekwencje dewastacji popełnionych przez Puryfikatorów zostały wy- olbrzymione przerażeniem, jakie wzbudzali ci fanatycy. Powodował nimi obłęd zdobycia ksiąg Karmazynowego Sześcioboku: ksiąg o formacie mniejszym niż zwykłe; wszechmocnych, ilustrowanych i magicznych. Wiemy również o innym przesądzie owych czasów: prze- sądzie Człowieka Księgi. W pewnej szafie pewnego sześ- cioboku (rozumowali ludzie) musi istnieć jakaś księga, która jest doskonałą esencją i kompendium wszystkich pozostałych: jakiś bibliotekarz przeczytał ją i podobny jest bogu. W języku tej okolicy przetrwały jeszcze pozo- stałości kultu tego odległego urzędnika. Wiele ludzi od- bywaito pielgrzymki w Jego poszukiwaniu. W ciągu stule- cia nużyli daremnie najprzeróżniejsze kierunki. Jak zlo- kalizować szacowny tajemniczy sześciobok, który go mieś- ci? Ktoś zaproponował metodę regresywną. Aby zlokali- zować księgę A, przeczytać uprzednio jakąś księgę B, któ- ra wskaże miejsce A; aby zlokalizować księgę B, przeczy- tać uprzednio jakąś księgę C, i tak w nieskończoność... Na takich przygodach zmarnowałem i strawiłem swe lata. Nie wydaje mi się nieprawdopodobne, aby w jakiejś szafie wszechświata znajdowała się księga totalna; * błagam nie- znane bóstwo, aby jakiś człowiek — tylko jeden, choćby stało się to przed tysiącami lat! — zobaczył ją i przeczy- tał. Jeśli honor i mądrość, i szczęście nie są przeznaczone dla mnie, niech będą dla innych. Niech istnieje niebo, choćby moim miejscem miało być piekło. Niech ja będę pohańbiony i unicestwiony, ale niech w jakiejś chwili, w jakiejś istocie, usprawiedliwi się Twoja Biblioteka. Twierdzą bezbożnicy, że niedorzeczność jest normalna w Bibliotece i że sens (a nawet pokorna i zwyczajna spój- ność) jest niemal cudownym wyjątkiem. Mówią (wiem * Powtarzam: wystarczy, żeby jakaś książka była możliwa, aby istniała. Wykluczone jest tylko to, co jest niemożliwe. Na przykład: żadna książka nie jest jednocześnie schodami, choć niewątpliwie istnieją książki, które rozważają i przeczą, 1 wykazują taką możliwość, i inne, których budowa odpowia- da budowie schodów. 0 tym) o „majaczącej Bibliotece, której przypadkowe wo- luminy narażone są na nieustanne niebezpieczeństwo za- mieniania się w inne, i że wszystko one twierdzą, wszyst- kiemu przeczą i wszystko mieszają, jak jakieś bóstwo w delirium". Słowa te, które nie tylko ujawniają chaos, lecz również dostarczają nań przykładów, stanowią oczywisty dowód złego gustu i rozpaczliwej ignorancji. W rzeczywi- stości Biblioteka zawiera wszystkie struktury słowne, wszystkie warianty, na jakie pozwala dwadzieścia pięć symboli ortograficznych, ale ani jednej absolutnej niedo- rzeczności. Zbędna byłaby uwaga, że najlepszy tom z wie- lu sześcioboków, jakie pozostają pod moją opieką, nosi tytuł Uczesany grom, a inny Gipsowy skurcz, a inny Axa- xaxas mlo. Zwroty te, na pierwszy rzut oka bezładne, są niewątpliwie zdolne do kryptograficznego czy alegorycz- nego uzasadnienia; uzasadnienie to jest słowne i, ex hy- pothesi, figuruje już w Bibliotece. Nie mogę znaleźć połą- czenia kilku liter: dhcmrlchtdj, którego by boska Biblioteka nie przewidziała i które w jednym z jej tajemnych języków nie zawierałoby jakiegoś potwornego sensu. Nie można wypowiedzieć jednej syla- by, która nie byłaby przepełniona czułościami i obawami; która nie byłaby w jednym z tych języków potężnym imieniem jakiegoś boga. Mówić to popadać w tautologie. Ten zbędny i przegadany list istnieje już w jednym z trzy- dziestu tomów jednej z pięciu szaf jednego z niezliczo- nych sześcioboków — i również jego refutacja. (Liczba n możliwych języków używa tego samego słownictwa; w niektórych symbol „biblioteka" dopuszcza poprawną defi- nicję „wszechobecny i trwały system sześciobocznych ga- lerii", ale biblioteka to „chleb" czy „piramida", czy jaka- kolwiek inna rzecz, i sześć słów, które ją określa, posiada inną wartość. Ty, który mnie czytasz, czy jesteś pewien, że rozumiesz mój język?) Metodyczne pisanie odrywa mnie od obecnego losu lu- dzi. Pewność, że wszystko jest napisane, unicestwia nas lub czyni widmami. Znam okolice, w których młodzi lu- dzie padają na kolana przed księgami i po barbarzyńsku całują stronice, ale nie potrafią odcyfrować ani jednej li- tery. Epidemia, heretyczne niezgody, pielgrzymki, które w nieunikniony sposób degenerują się do napadów rabun- kowych, zdziesiątkowały ludność. Chyba wspomniałem już o samobójstwach, z każdym rokiem liczniejszych. Być mo- że zwodzi mnie starość i obawa, ale podejrzewam, że ro- dzaj ludzki — jedyny — jest na wymarciu i że Biblioteka przetrwa: oświetlona, samotna, nieskończona, doskonale nieruchoma, uzbrojona w cenne woluminy, niezniszczalna, tajemnicza. Przed chwilą napisałem nieskończona. Nie z reto- rycznego przyzwyczajenia wstawiłem ten przymiotnik; są- dzę, iż nie jest nielogiczna myśl, że świat jest nieskończo- ny. Ci, którzy uważają go za ograniczony, twierdzą tym samym, że w odległych miejscach galerie i schody, i sześ- cioboki mogą w niepojęty sposób kończyć się — co jest absurdalne. Ci, którzy wyobrażają go sobie bez kresu, za- pominają, że ma kres liczba możliwych książek. Ośmie- lam się poddać takie rozwiązanie tego pradawnego proble- mu: Biblioteka jest nieograniczona i periodyczna. Jeśliby wieczny podróżnik przebywał ją w jakimkolwiek kierun- ku, stwierdziłby po upływie wieków, że te same tomy powtarzają się w takim samym chaosie (który, powtórzo- ny, byłby jakimś porządkiem: Porządkiem). Moja samot- ność cieszy się tą elegancką nadzieją. * * Letizia Alvarez de Toledo zauważyła, że ta ogromna Bi- bliteka jest zbędna: w zasadzie wystarczyłby jeden tylko tom, o zwyczajnym formacie, wydrukowany in 9° czy in 10°, który składałby się z nieskończonej ilości kartek, nieskończenie cien- kich. (Cavalieri w początkach XVII stulecia powiedział, że wszelkie ciało stałe jest zbiorem nieskończonej ilości warstw.) Posługiwanie się tym jedwabistym vademecum nie byłoby wygodne: każda pozorna kartka rozdzielałaby się na inne ana- logiczne; niepojęta kartka środkowa nie posiadałaby strony odwrotnej. 1941, Mar del Plata OGRÓD O ROZWIDLAJĄCYCH SIĘ ŚCIEŻKACH Dla Victorii Ocavipo Na stronie 252 Historii Wojny Europejskiej Liddella Harta czytamy, że ofensywa trzynastu brytyjskich dywizji (wspieranych przez tysiąc czterysta dział) na linią Serre- -Montauban była zaplanowana na dzień dwudziestego czwartego lipca 1916 roku i musiała zostać przełożona na ranek dnia dwudziestego dziewiątego. Ulewne deszcze (no- tuje kapitan Lłddell Hart) spowodowały tę zwłokę — oczy- wiście zupełnie bez znaczenia. Następujące niżej oświad- czenie, podyktowane, przeczytane i podpisane przez dok- tora Ju Tsun, dawnego profesora języka angielskiego na Hochschule w Tsingtao, rzuca nieoczekiwane światło na ten wypadek. Brak dwóch początkowych stronic. * Przypuszczenie nienawistne i śmieszne. Pruski szpieg Hans Rabener alias Victor Runeberg zaatakował z automatycznym pistoletem w ręku okaziciela nakazu aresztowania, kapitana Richarda Maddena. Ten, we własnej obronie, zadał mu rany, które spowodowały jego śmierć. (Wyjaśnienie Wydawcy). i powiesiłem słuchawkę. Natychmiast potem rozpo- znałem głos, który odpowiedział po niemiecku. Należał do kapitana Richarda Maddena. Fakt, że Madden znajdował się w mieszkaniu Victora Runeberga, oznaczał zakończe- nie naszych wysiłków i — ale to wydawało się znacznie mniej ważne albo musiało mi się takim wydawać — rów- nież naszego życia. Oznaczał, że Runeberg został areszto- wany czy zamordowany. * Zanim słońce owego dnia miało schylić się ku zachodowi, oczekiwał mnie ten sam los. Madden był bezwzględny. Ściślej mówiąc, musiał być bez- względny. Irlandczyk na rozkazach Anglii, człowiek oskar- żany o obojętność i może o zdradę, jak miał nie schwytać i nie wykorzystać tak cudownej okazji: ujawnienia, po- chwycenia, może zabicia dwóch agentów Cesarstwa Nie- mieckiego? Poszedłem do mojego pokoju; zamknąłem ab- surdalnie drzwi na klucz i rzuciłem się na wznak na wąs- kie żelazne łóżko. Za oknem widać było te co zawsze da- chy i zamglone słońce godziny szóstej. Wydało mi się nie- wiarygodne, aby ten dzień bez znaków ani symboli miał być dniem mojej nieubłaganej śmierci. Ja, teraz, miałem umierać? Mimo że umarł mój ojciec, mimo że kiedyś by- łem dzieckiem w symetrycznym ogrodzie w Haifeng? Później pomyślałem, że wszystkie rzeczy zdarzają się każ- demu teraz, dokładnie teraz. Mijają wieki, a tylko w te- raźniejszości dokonują się fakty; niezliczeni ludzie w po- wietrzu, na ziemi i na morzu, a to, co rzeczywiście się zdarza, zdarza się właśnie mnie... Nieznośne niemal wspo- mnienie końskiej twarzy Maddena zatarło te rozmyślania. Wśród nienawiści i strachu (teraz mogę mówić o strachu; teraz, gdy przechytrzyłem Richarda Maddena, teraz, gcly moje gardło pożąda sznura) pomyślałem, że ten hałaśliwy i niewątpliwie szczęśliwy wojownik nie podejrzewa, że znam Sekret. Nazwę dokładnego miejsca nowej brytyj- skiej bazy artylerii nad Ancre. Jakiś ptak przeszył szare niebo i przetłumaczyłem go ślepo na samolot, a ten sa- molot na wiele samolotów (na francuskim niebie), uni- cestwiających bazę artylerii przy pomocy lotniczych bomb. Gdyby moje usta, zanim rozedrze je wystrzał, mogły wy- krzyknąć tę nazwę tak, aby usłyszano ją w Niemczech... Mój ludzki głos był bardzo ubogi. Jak sprawić, aby do- tarł do uszu Szefa? Do uszu tego chorego i nienawistnego człowieka, który wiedział o Runebergu i o mnie jedynie to, że znajdujemy się w Staffordshire, i który na próżno oczekiwał od nas wiadomości w swoim surowym gabine- cie w Berlinie, czytając nieustannie gazety... Powiedzia- łem głośno: Muszę uciekać. Wstałem w ciszy, w zbędnej doskonałości ciszy, jakby Madden już mnie osaczył. Coś — może zwykła chęć przekonania się, że nie dysponuję żad- nymi środkami — kazało mi przeszukać kieszenie. Zna- mmmm lazłem to, co spodziewałem się znaleźć. Amerykański ze- garek, niklowy łańcuszek z czworokątną monetą, pęk kompromitujących niepotrzebnych kluczy od mieszkania Runeberga, notes, pewien list, który postanowiłem na- tychmiast zniszczyć (i którego nie zniszczyłem), jedną ko- ronę, dwa szylingi i kilka pensów, czerwono-niebieski ołówek, chusteczkę, rewolwer z jednym nabojem. Absur- dalnie zważyłem go w dłoni, aby dodać sobie odwagi. Po- myślałem niejasno, że wystrzał z pistoletu może być usły- szany bardzo daleko. Mój plan dojrzał w ciągu dziesięciu minut. Książka telefoniczna dostarczyła mi nazwiska je- dynej osoby zdolnej do przekazania wiadomości: mieszka- ła ona na przedmieściu Fenton, o niecałe pół godziny po- ciągiem. Jestem człowiekiem tchórzliwym. Teraz to mówię, teraz, gdy doprowadziłem do końca plan, o którym nikt nie po- wie, że nie był ryzykowny. Ale wiem, że wykonanie go było potworne. Nie, nie zrobiłem tego dla Niemiec. Nie obcho- dzi mnie zupełnie barbarzyński kraj, który zmusił mnie do wzięcia na siebie nikczemnej roli szpiega. Poza tym poznałem pewnego człowieka w Anglii •— skromnego czło- wieka — który stanowi dla mnie nie mniej niż Goethe. Rozmawiałem z nim nie dłużej niż godzinę, ale przez go- dzinę był on Goethem... Zrobiłem to, gdyż czułem, że Szef obawia się trochę ludzi mojej rasy — niezliczonych przod- ków, którzy we mnie płyną. Chciałem mu dowieść, że żół- ty człowiek może uratować jego wojska. Poza tym musia- łem uciekać przed kapitanem. Jego ręce i jego głos mogły uderzyć w każdej chwili do moich drzwi. Ubrałem się bez hałasu, powiedziałem sobie w lustrze żegnaj, zszedłem, wyjrzałem na spokojną ulicę i wyszedłem. Dworzec był niedaleko od domu, ale uważałem, że będzie słuszniej wziąć dorożkę. Rozumowałem, że w ten sposób narażam się na mniejsze niebezpieczeństwo rozpoznania; w rzeczy- wistości na bezludnej ulicy czułem się nieskończenie wi- dzialny i bezbronny. Pamiętam, że powiedziałem stangre- towi, żeby zatrzymał się nieco przed głównym wejściem. Wysiadłem z wymuszoną i prawie bolesną powolnością; jechałem do osady Ashgrove, ale wykupiłem bilet do dal- mwmwamami szej stacji. Pociąg odchodził za kilka minut, o ósmej pięć- dziesiąt. Przyspieszyłem kroku; następny miał odejść o dziewiątej trzydzieści. Na peronie nie było prawie nikogo. Przeszedłem przez wagony; pamiętam kilku wieśniaków, jakąś kobietę w żałobie, młodzieńca czytającego z zapa- łem Roczniki Tacyta, rannego i szczęśliwego żołnierza. W końcu wagony ruszyły. Człowiek, którego rozpozna- łem, biegł na próżno aż dc< końca peronu. Był to kapi- tan Richard Madden. Przerażony, drżący, skuliłem się. na przeciwległym krańcu siedzenia, z dala od groźnego okna. Od tego przerażenia przeszedłem do nikczemnego nie- mal szczęścia. Powiedziałem sobie, że pojedynek został już rozpoczęty i że wygrałem pierwsze zwarcie unikając, choćby na czterdzieści minut, choćby jedynie dzięki sprzyjającemu przypadkowi, ataku mojego przeciwnika. Rozumowałem, że to niewielkie zwycięstwo zapowiada zwycięstwo całkowite. Rozumowałem, że nie jest niewiel- kie, gdyż bez tej cennej różnicy, jaką zsyłał mi rozkład jazdy, byłbym już w więzieniu lub martwy. Rozumowałem (nie mniej błędnie), że moje tchórzliwe szczęście dowodzi, iż jestem człowiekiem zdolnym doprowadzić przygodę do pomyślnego kresu. Ze słabości tej zaczerpnąłem sił, które mnie nie opuściły. Przewiduję, że człowiek będzie się do- puszczać z każdym dniem coraz potworniejszych c/ynów; wkrótce będą'tylko wojownicy i bandyci; daję im tę radę: Ten, kto wykonuje jakieś potworne zadanie, musi wyobra- zić sobie, że już je wykonał, musi narzucić sobie przy- szłość, która byłaby tak nieodwołalna jak przeszłość. Tak postąpiłem ja, podczas gdy moje oczy człowieka już mar- twego rejestrowały bieg tego może ostatniego dnia i roz- przestrzenienia się nocy. Pociąg posuwał się łagodnie wśród jesionów. Zatrzymał się prawie w szczerym polu. Nikt nie ogłosił nazwy stacji. Ashgrove? zapytałem ja- kichś chłopców na peronie. Ashgrove, odpowiedzieli. Wy- siadłem. Latarnia oświetlała peron, ale twarze chłopców pozo- stawały w strefie cienia. Jeden z nich zapytał: Czy idzie pan do doktora Stephena Alberta? Nie czekając na odpo- wiedź drugi powiedział: Jego dom jest daleko, ale nie zbłądzi pan, jeśli pójdzie pan tą drogą na lewo i na każ- dym skrzyżowaniu będzie pan skręcał w lewo. Rzuciłem im monetę (ostatnią), zszedłem po kamiennych schod- kach i udałem się samotną drogą. Schodziła powoli w dół. Była ziemista, prymitywna, w górze splatały się gałęzie, niski i krągły księżyc zdawał się mi towarzyszyć. Przez chwilę pomyślałem, że Richard Madden przenik- nął w jakiś sposób mój rozpaczliwy zamiar. Bardzo szyb- ko zrozumiałem, że było to niemożliwe. Rada, aby stale skręcać w lewo, przypomniała mi, że tak zwykle postę- powano, aby dotrzeć do centralnego dziedzińca pewnych labiryntów. Znam się nieco na labiryntach: nie na próżno jestem prawnukiem owego Ts'ui Pena, który był guber- natorem Junnanu i który wyrzekł się władzy doczesnej, aby napisać powieść, która miała być jeszcze bardziej rozległa niż powieść Hung Lou Meng, i aby zbudować la- birynt, w którym zabłądziliby wszyscy ludzie. Trzynaście lat poświęcił na te niejednorodne trudy, ale zamordowała go ręka cudzoziemca i jego powieść była bezsensowna, a labiryntu nikt nie znalazł. Pod angielskimi drzewami myślałem o tym zaginionym labiryncie: wyobraziłem so- bie, że pozostał on nietknięty na tajemniczym szczycie ja- kiejś góry, wyobraziłem sobie, że został zatarty przez pola ryżowe lub że znajduje się pod wodą, wyobraziłem sobie, że jest nieskończony, zbudowany już nie z ośmiokątnych kiosków i skręcających ścieżek, ale z rzek i prowincji, i królestw... Pomyślałem o labiryncie labiryntów, o krę- tym, rosnącym labiryncie, który obejmowałby przeszłość i przyszłość i który ogarniałby w jakiś sposób gwiazdy. Pochłonięty tymi złudnymi obrazami zapomniałem o mo- im losie ściganego. Przez nieokreślony czas czułem się abstrakcyjnym obserwatorem świata. Niejasne pola, księ- życ, resztki wieczoru podziałały na mnie; również pochy- łość drogi, która wykluczała całkowicie jakiekolwiek zmęczenie. Wieczór był głęboki, nieskończony. Droga schodziła i rozwidlała się między zacierającymi się już łą- kami. Jakaś ostra i jakby sylabiczna melodia zbliżała się i oddalała wraz z podmuchami wiatru, przyćmiona liśćmi TS i odległością. Pomyślałem, że człowiek może być wrogiem innych ludzi, innych chwil innych ludzi, ale nie jakiegoś kraju: nie robaczków świętojańskich, słów, ogrodów, bie- gu rzek, zachodów. Tak dotarłem do wysokiej zardzewia- łej bramy. Poprzez kraty dostrzegłem aleję i rodzaj pawi- lonu. Zrozumiałem nagle dwie rzeczy, jedną banalną, dru- gą niemal niewiarygodną: melodia dochodziła z pawilonu, melodia była chińska. Dlatego poprzednio całkowicie się z nią pogodziłem, nie zwracając na nią uwagi. Nie pamię- tam, czy był dzwonek ręczny, czy elektryczny, czy też da- łem o sobie znać klaszcząc w dłonie. Melodia iskrzyła się v/ dalszym ciągu. Ale od strony znajdującego się w głębi domu zbliżała się latarnia: latarnia, którą przecinały, a chwilami całko- wicie zakrywały pnie, papierowa latarnia, która miała kształt bębnów i kolor księżyca. Niósł ją jakiś wysoki człowiek. Nie widziałem jego twarzy, gdyż oślepiało mnie światło. Otworzył bramę i powiedział wolno w moim ję- zyku: — Widzę, że świątobliwy Si P'eng zadaje sobie trud osłodzenia mojej samotności. Z pewnością zechce pan zo- baczyć ogród? Rozpoznałem nazwisko jednego z naszych konsulów i powtórzyłem zaskoczony: — Ogród? — Ogród o rozwidlających się ścieżkach. Coś poruszyło się w mojej pamięci i powiedziałem z nie- zrozumiałą pewnością: — Ogród mojego przodka Ts'ui Pena. — Pańskiego przodka? Pańskiego znakomitego przodka? Proszę wejść. Wilgotna ścieżka szła zygzakiem jak ścieżki mojego dzieciństwa. Doszliśmy do biblioteki składającej się z orientalnych i europejskich książek. Rozpoznałem kilka rękopiśmiennych tomów Zagubionej Encyklopedii, opraw- nych w żółty jedwab, której redakcją kierował Trzeci Cesarz z Dynastii Czystej i której nigdy nie oddano do druku. Koło feniksa z brązu obracała się płyta gramofo- nowa. Pamiętam również wazę z różowej rodziny i inną, wcześniejszą o wiele stuleci, owego niebieskiego koloru, który nasi rzemieślnicy kopiowali od garncarzy Persji... Stephen Albert obserwował mnie z uśmiechem. Był (jak już powiedziałem) bardzo wysoki, miał ostre rysy, szare oczy i szarą brodę. Było w nim coś z kapłana, a także z marynarza; później powiedział mi, że był misjonarzem w Tientsin, «zanim usiłował być sinologiem». Usiedliśmy; ja na szerokiej i niskiej kanapie; on pleca- mi do okna i do wysokiego, okrągłego zegara. Obliczyłem, że mój prześladowca Richard Madden nie przybędzie przed upływem godziny. Moja nieodwołalna decyzja mogła po- czekać. — Zadziwiający był los Ts'ui Pena — powiedział Step- hen Albert. — Gubernator swej rodzinnej prowincji, bieg- ły w astronomii, astrologii i w niezmordowanym interpre- towaniu ksiąg kanonicznych, szachista, sławny poeta i ka- ligraf: porzucił to wszystko, aby stworzyć książkę i labi- rynt. Zrzekł się rozkoszy uciskania, niesprawiedliwości, licznego łoża, bankietów, a nawet erudycji i zamknął się na trzynaście lat w Pawilonie Przejrzystej Samotności. W chwili jego śmierci spadkobiercy znaleźli jedynie chao- tyczne rękopisy. Rodzina, jak może panu wiadomo, chcia- ła oddać je płomieniom; ale wykonawca testamentu — jakiś mnich taoista czy buddysta — nalegał na ich pu- blikację. — Wszyscy, którzy pochodzimy z krwi Ts'ui Pena — odparłem — przeklinamy dotychczas tego mnicha. Publi- kacja była niedorzecznością. Książka jest niezdecydowa- nym zbiorem sprzecznych brulionów. Przeglądałem ją kiedyś: w trzecim rozdziale bohater umiera, w czwartym jest żywy. Co się tyczy drugiego dzieła Ts'ui Pena, jego Labiryntu... — Labirynt jest tutaj — powiedział wskazując wysokie lakowane biurko. — Labirynt z kości słoniowej! — wykrzyknąłem. — Miniaturowy Labirynt... — Labirynt symboli — poprawił. — Niewidzialny labi- rynt czasu. Mnie, barbarzyńskiemu Anglikowi, dane było odkryć tę przejrzystą tajemnicę. Po upływie ponad stu f—• lat szczegóły są nie do odtworzenia, ale nietrudno przy- puścić, co się wydarzyło. Ts'ui Pen mógł powiedzieć kie- dyś: Usuwam się ze świata, aby napisać książkę. I kiedy indziej: Usuwam się ze świata, aby zbudować labirynt. Wszyscy wyobrażali sobie dwa dzieła; nikt nie pomyślał, że książka i labirynt są jednym przedmiotem. Pawilon Przejrzystej Samotności wznosił się w środku jakiegoś, być może skomplikowanego, ogrodu; fakt ten mógł zasu- gerować ludziom labirynt fizyczny. Ts'ui Pen umarł; nikt w rozległych ziemiach, które do niego należały, nie znalazł labiryntu; zamęt powieści zasugerował mi, że to ona właś- nie jest labiryntem. Dwie okoliczności poddały mi prawi- dłowe rozwiązanie problemu. Pierwsza to ciekawa legen- da o tym, że Ts'ui Pen miał zamiar zbudować labirynt, który byłby ściśle nieskończony. Druga — fragment pew- nego listu, który odkryłem. Albert wstał. Przez kilka chwil był do mnie zwrócony plecami; otworzył szufladę złocistego i poczerniałego biur- ka. Wrócił z arkuszem papieru, który niegdyś był karma- zynowy; teraz różowy i delikatny, i pokratkowany. Słusz- na była sława Ts'ui Pena jako kaligrafa. Przeczytałem bez zrozumienia i z zapałem te słowa, które swym drobiazgo- wym pędzelkiem zredagował człowiek mojej krwi: «Po- zostawiam wielu przyszłościom (nie wszystkim) mój ogród o rozwidlających się ścieżkach.» Zwróciłem w milczeniu kartkę. Albert ciągnął dalej: — Zanim odnalazłem ten list, pytałem siebie, w jaki sposób książka może być nieskończona. Nie wyobrażałem sobie innego rozwiązania niż tom cykliczny, kolisty. Tom, którego ostatnia strona byłaby identyczna z pierwszą, stwarzając możliwość nieskończonej kontynuacji. Przypo- mniałem sobie również tę noc, która znajduje się w środ- ku 1001 Nocy, kiedy to królowa Szeherezada (z powodu magicznego roztargnienia kopisty) zaczyna opowiadać do- słownie historię 1001 Nocy ryzykując, że dojdzie jeszcze raz do nocy, w której ją opowiada, i tak w nieskończo- ność. Wyobraziłem sobie również jakieś dzieło platońskie, dziedziczne, przekazywane z ojca na syna, w którym każ- dy nowy osobnik dodawałby jeden rozdział lub poprawiał z nabożną starannością stronice swoich przodków. Te przy- puszczenia rozproszyły moją uwagę; ale żadne nie zdawa- ło się odpowiadać, choćby w odległy sposób, sprzecznym rozdziałom Ts'ui Pena. Byłem pogrążony w konsternacji, gdy przekazano mi z Oxfordu rękopis, który pan oglądał. Zatrzymałem się oczywiście na zdaniu: «Pozostawiam wie- lu przyszłościom (nie wszystkim) mój ogród o rozwidlają- cych się ścieżkach.* Nieomal natychmiast zrozumiałem: ogrodem o rozwidlających się ścieżkach była chaotyczna powieść; zwrot «wielu przyszłościom (nie wszystkim)» za- sugerował mi obraz rozwidlania się w czasie, nie w przes- trzeni. Powtórne przeczytanie całego dzieła potwierdziło tę teorię. We wszystkich narracjach za każdym razem, gdy człowiek ma do czynienia z rozmaitymi możliwościami, wybiera jedną i wyklucza inne; w narracji nierozwikła- nego Ts'ui Pena — równocześnie — wszystkie. Tworzy w ten sposób rozmaite przyszłości, rozmaite czasy, które również mnożą się i rozwidlają. Stąd sprzeczności powieś- ci. Fang, powiedzmy, zna jakąś tajemnicę; jakiś niezna- jomy puka do jego drzwi; Fang postanawia go zabić. Są oczywiście różne możliwe rozwiązania: Fang może zabić intruza, intruz może zabić Fanga, obaj mogą się uratować, obaj mogą zginąć, itd. W dziele Ts'ui Pena mają miejsce wszystkie rozwiązania. Każde jest punktem wyjścia dla innych rozwidleń. Czasami ścieżki tego labiryntu zbie- gają się: na przykład pan przychodzi do tego domu, ale w jednej z możliwych przeszłości jest pan moim wrogiem, w innej przyjacielem. Jeżeli pogodzi się pan z moją nie- uleczalną wymową, przeczytamy kilka stronic. Jego twarz, w żywym kręgu lampy, była niewątpliwie twarzą starca, ale posiadała w sobie coś niezłomnego, a na- wet nieśmiertelnego. Przeczytał z powolną precyzją dwie redakcje tego samego epickiego rozdziału. W pierwszej wojsko posuwa się do walki poprzez bezludną górę; groza kamieni i cienia sprawia, że gardzi życiem i osiąga z łat- wością zwycięstwo; w drugiej to samo wojsko przechodzi przez pałac, w którym odbywa się jakaś uroczystość; olśniewająca bitwa wydaje im się dalszym ciągiem uro- czystości i osiągają zwycięstwo. Słuchałem z należną czcią tych dawnych fikcji, mniej może godnych podziwu niż fakt, że wymyśliła je moja krew i że przekazuje mi je człowiek z jakiegoś odległego imperium, podczas rozpa- czliwej przygody, na pewnej zachodniej wyspie. Pamię- tam ostatnie słowa, powtarzające się w każdej redakcji jak jakiś tajemniczy nakaz: «Tak walczyli bohaterowie, spokojnym i wspaniałym sercem, gwałtownym mieczem, gotowi zabijać i umierać.» Od tej chwili poczułem wokół siebie i w moim niejas- nym ciele jakieś niewidzialne, niedotykalne mrowie. Nie było to mrowie rozbieżnych, równoległych i w końcu łą- czących się wojsk, lecz poruszenie bardziej nieuchwytne, bardziej głębokie, które te wojska w jakiś sposób zapo- wiadały. Stephen Albert ciągnął dalej: — Nie sądzę, aby pański czcigodny przodek bawił się na próżno tymi wariantami. Nie uważam za prawdopo- dobne, aby poświęcił trzynaście lat na nieskończone wy- konywanie retorycznego eksperymentu. W pańskim kraju powieść jest gatunkiem podrzędnym; w owym czasie była gatunkiem pogardzanym. Ts'ui Pen był genialnym po- wieściopisarzem, ale był również literatem, który z pew- nością nie uważał się tylko za powieściopisarza. Świadec- two jego współczesnych głosi — iw zupełności potwier- dza to jego życie — że miał on zamiłowania metafizyczne, mistyczne. Kontrowersja filozoficzna pochłania wielką część jego powieści. Wiem, że ze wszystkich problemów żaden nie niepokoił i nie dręczył go tak, jak przepastny problem czasu. Otóż jest to jedyny problem, który nie występuje na stronicach Ogrodu. Nie używa nawet słowa, które oznacza czas. Jak tłumaczy pan sobie to dobrowolne pominięcie? Zaproponowałem różne rozwiązania; wszystkie niedos- konałe. Dyskutowaliśmy na ich temat; w końcu Albert za- pytał: — Jakie jest jedyne zakazane słowo w zagadce, której tematem są szachy? Pomyślałem przez chwilę i odpowiedziałem: — Słowo szachy. •— Właśnie — powiedział Albert. — Ogród o rozwidlają- s* 83 cych się ścieżkach jest ogromną zagadką czy parabolą, któ- rej tematem jest czas; ta ukryta przyczyna zabrania mu wymienić jego nazwę. Pomijanie zawsze jakiegoś słowa, odwoływanie się do nieporadnych metafor i do oczywi- stych peryfraz jest, być może, najbardziej emfatycznym sposobem wskazania go. Jest okrężnym sposobem, jaki wy- brał, w każdym z meandrów swej niezmordowanej powieś- ci, przewrotny Ts'ui Pen. Porównywałem setki rękopisów, poprawiałem błędy, jakie wprowadziła niedbałość kopis- tów, czyniłem przypuszczenia na temat planu tego chaosu, odtworzyłem, sądziłem, że odtworzyłem pierwotny porzą- dek, przetłumaczyłem całe dzieło: wiem z pewnością, że nie używa ani razu słowa czas. Wyjaśnienie jest oczy- wiste: Ogród o rozwidlających się ścieżkach jest obrazem niekompletnym, ale nie fałszywym, wszechświata takiego, jak pojmował go Ts'ui Pen. W odróżnieniu od Newtona i Schopenhauera pański przodek nie wierzył w czas jed- nolity, absolutny. Wierzył w nieskończone serie czasów, w rosnącą i zawrotną sieć czasów zbieżnych, rozbieżnych i równoległych. Ta przędza czasów, które zbliżają się, rozwidlają, przecinają i które przez wieki o sobie me wie- dzą, obejmuje wszystkie możliwości. Nie istniejemy w większości tych czasów; w niektórych istnieje pan, a ja nie; w innych ja, a pan nie; w innych istniejemy obaj. W tym, który zsyła mi pomyślny przypadek, przyszedł pan do mojego domu; w innym, przechodząc przez ogród, znalazł mnie pan martwego; w innym ja mówię te same słowa, ale jestem jakąś omyłką, widmem. — We wszystkich — powiedziałem nie bez drżenia — podziwiam pańskie odtworzenie ogrodu Ts'ui Pena i jestem panu za nie wdzięczny. —. Nie we wszystkich — wyszeptał z uśmiechem. — Czas rozwidla się ciągle ku niezliczonym przyszłościom. W jednej z nich jestem pana wrogiem. Poczułem znowu to mrowie, o którym mówiłem. Wy- dało mi się, że wilgotny ogród, który otaczał dom, był przesiąknięty do nieskończoności niewidzialnymi osobami. Tymi osobami byliśmy Albert i ja, tajemniczy, pochłonię- ci swymi sprawami i wielkokształtni w innych wymia- rach czasu. Podniosłem oczy i ten mglisty koszmar roz- wiał się. W żółtym i czarnym ogrodzie był tylko jeden człowiek; ale ten człowiek był silny jak posąg, ale ten człowiek zbliżał się ścieżką i był to kapitan Richard Mad- den. 4 — Przyszłość już istnieje — odpowiedziałem — ale ja jestem pańskim przyjacielem. Czy mogę jeszcze raz obej- rzeć list? Albert wstał. Wysoki, otworzył szufladę wysokiego biur- ka; był przez chwilę odwrócony do mnie plecami. Przy- gotowałem już rewolwer. Strzeliłem z najwyższą uwagą. Albert zwalił się bez jednego jęku, natychmiast. Przysię- gam, że jego śmierć była błyskawiczna: porażenie pioru- nem. Reszta jest nierealna, bez znaczenia. Madden wpadł do środka, aresztował mnie. Zostałem skazany na szubienicę. W odrażający sposób zwyciężyłem: powiadomiłem Berlin o sekretnej nazwie miasta, które należało zaatakować. Wczoraj zostało ono zbombardowane; przeczytałem o tym w tych samych gazetach, które zaproponowały Anglii taką zagadkę: dlaczego uczony sinolog Stephen Albert został zamordowany przez nieznajomego, Ju Tsuna. Szef roz- szyfrował zagadkę. Wie, że chodziło mi o wskazanie (po- przez zgiełk wojny) miasta, które nazywa się Albert, i że nie znalazłem innego sposobu jak zabicie jakiejś osoby o tym nazwisku. Nie wie (nikt nie może wiedzieć) o mo- im niezmiernym przygnębieniu i zmęczeniu." 1 "I Twory wyobraźni 1944 PROLOG Choć napisane mniej nieudolnie, utwory tej książki nie różnią się od tych, które składają się na poprzednią. Być może dwa z nich zasługują na specjalną wzmiankę: Śmierć i busola oraz Pamiętliwy Funes. Drugi jest długą metaforą bezsenności. Pierwszy, pomimo niemieckich czy skandynawskich nazwisk, rozgrywa się w odrealnionym Buenos Aires: kręta Rue de Toulon to Paseo de Julio; Triste-le-Roy to hotel, w którym Herbert Ashe otrzymał (i być może nie przeczytał go) jedenasty tom iluzorycznej encyklopedii. Już po napisaniu tego opowiadania pomyśla- łem, że dobrze byłoby rozszerzyć czas i przestrzeń, jakie ono obejmuje: zemsta mogłaby być dziedziczona; okresy mogłyby być mierzone latami, może wiekami; pierwsza litera Imienia mogłaby zostać wypowiedziana w Islandii; druga w Meksyku; trzecia w Hindustanie. Nie muszę do- dawać, że wśród chasydów byli święci i że ofiara czterech ludzi w celu uzyskania liter, jakie tworzą Imię, jest fan- tazją, która podyktowała mi formę mojego opowiadania. Buenos Aires, dnia 29 sierpnia 1944 Jorge Luis Borges Postscriptum z 1956 r. Dodałem trzy opowiadania do tej serii: Południe, Sektę Feniksa i Zakończenie. Poza jedną postacią, Recabarrenem, którego nieruchomość i bier- ność służą jako kontrast, nic — lub prawie nic — nie jest moim wymysłem podczas krótkiej akcji ostatniego opo- wiadania; wszystko, co się w nim znajduje, zawarte jest w sławnej książce * i ja byłem pierwszym, który to wy- dobył lub przynajmniej wypowiedział. W alegorii o Fe- niksie postanowiłem zasugerować rzecz banalną — Ta- jemnicę — w sposób chwiejny i stopniowy, który okazał- by się przy końcu jednoznaczny; nie wiem, w jakim stop- niu dopisało mi szczęście. Na temat Południa, które jest może moim najlepszym opowiadaniem, powiem tylko, że można je czytać jako bezpośrednią narrację wydarzeń po- wieściowych, a także w inny sposób. Schopenhauer, De Quincey, Stevenson, Mauthner, Shaw, Chestertcai, Leon Bloy tworzą niejednorodny wykaz auto- rów, których stale czytam. Wydaje mi się, że w chrystolo- gicznej fantazji zatytułowanej Trzy wersje Judasza do- strzegam odległy wpływ tego ostatniego. * Chodzi tu o epopeję gauczowską José Hernáhdeza (1834- 1886) Martín Fierro (przyp. tłum.). J.L.B. PAMIĘTLIWY FUNES Pamiętam go (nie mam prawa wymawiać tego wielkie- go słowa; tylko jeden człowiek na ziemi miał do tego prawo, ale ów człowiek już nie żyje) z ciemną piwonią v/ ręku; widział ją tak, jak nie widział jej nikt inny, choć- by patrzył na nią od świtu do zmierzchu, przez całe swo- je życie. Pomiętam go: twarz milcząca, indiańska i szcze- gólnie odległa za tlącym się papierosem. Pamiętam (wydaje mi się) jego szczupłe dłonie wikliniarza. Pamię- tam nie opodal tych rąk tykwę do yerby z wyrysowanym godłem Urugwaju, pamiętam zawieszoną na oknie żółtą matę z mglistym nadrzecznym pejzażem. Pamiętam wy- raźnie jego głos; powolny, lekceważący i nosowy głos dawnych gauczów, bez obecnych syczących dźwięków, które przywieźli ze sobą Włosi. Widziałem go trzy razy; ostatni raz w 1887 roku... Projekt napisania o nim wspól- nej książki przez wszystkich tych, którzy go pamiętają, wydaje mi się godny pochwały; moje świadectwo będzie może najkrótsze i na pewno najskromniejsze; nie będzie w nim jednak tej bezstronności, której spodziewam się po waszej książce. Godny pożałowania fakt, że jestem Argen- tyńczykiem, nie pozwoli mi na pochwalne pienia — gatu- nek literacki obowiązujący w Urugwaju, kiedy temat jest urugwajski. Pisarczyk, elegancik, ważniak z Buenos Aires; Funes nie wymówił tych słów, ale wiem na pewno, że byłem dla niego uosobieniem wszystkich tych okropności. Pedro Leandro Ipuche napisał, że Funes był zwiastunem nadludzi: „Dziewiczy, tubylczy Zaratustra"; nie przeczę, ale nie trzeba zapominać, że był także chłopakiem z Fray Bentos, co zakłada pewne nieuchronne ograniczenia. Moje pierwsze wspomnienie o Funesie jest bardzo wy- raźne. Widzę go o zmierzchu, w marcu albo lutym osiem- dziesiątego czwartego roku. Owego lata ojciec wysłał mnie na wakacje do Fray Bentos. Wracaliśmy właśnie z moim kuzynem Bernardem Haedo z hacjendy San Fran- cisco. Wracaliśmy konno śpiewając na głos i nie był to mój jedyny powód do szczęścia. Po upalnym ciężkim dniu ogromna burza koloru szkolnej tablicy zakryła całe niebo. Podsycał ją południowy wiatr, drzewa już zaczynały sza- leć; czułem lęk (nadzieję), że zaskoczy nas w otwartym polu żywiołowy deszcz. Urządziliśmy coś w rodzaju wy- ścigu z burzą. Wjechaliśmy na drogę zagłębiającą się w jar, wysoko, po obu stronach, biegły dwie ścieżki. Pociemnia- ło nagle; usłyszałem w górze szybkie i jak gdyby skrada- jące się kroki; podniosłem oczy i zobaczyłem wyrostka, który biegł po wąskiej i nierównej ścieżce, jak po wąskim i nierównym murze. Pamiętam gauczowskie portki, płó- cienne pantofle; pamiętam papierosa w ustach i grubo ciosaną twarz na tle bezgranicznej już chmury. Bernardo krzyknął niespodziewanie: „Ireneo, która godzina?" Nie spojrzawszy na niebo, nie zatrzymując się, odparł: „Za cztery minuty ósma, paniczu." Głos był ostry i lekko kpiący. Jestem tak roztargniony, że dialog, który przytoczyłem, nie zwróciłby mojej uwagi, gdyby nie nacisk mojego ku- zyna, którym powodował (wydaje mi się) pewien lokalny patriotyzm i chęć okazania, że ani słowo panicz, ani ton, jakim zostało powiedziane, nie obeszły go wcale. ' . Powiedział mi, że chłopak ze ścieżki nazywa się Ireneo Funes, że jest znany z różnych dziwactw, a między inny- mi z tego, że nie przestaje z nikim i wie zawsze, która jest dokładnie godzina, jak zegar. Dodał, że jest synem praczki Marii Klementyny Funes oraz że powiadają nie- którzy, iż jego ojcem był miejscowy weterynarz, jakiś Anglik O'Connor; a inni, że był to pewien gauczo z dys- tryktu Salto, trudniący się ujeżdżaniem koni. Funes miesz- kał z matką, nieco w bok od posiadłości Lopezów. W roku osiemdziesiątym piątym i szóstym spędzałem wakacje w Montevideo. W osiemdziesiątym siódmym wró- ciłem do Fray Bentos. Zapytałem oczywiście o wszystkich znajomych i w końcu także o „chronometry eznego Fune- sa". Powiedziano mi, że zrzucił go nieujeżdżony koń i że jest sparaliżowany. Pamiętam niepokojące wrażenie magii, jakie wywarła na mnie ta wiadomość: jedyny raz, kiedy go widziałem, wracaliśmy konno z San Francisco, a on szedł wysoką ścieżką; jego wypadek z koniem, opowiedziany mi przez mojego kuzyna Bernarda, był podobny do snu zbu- dowanego z wcześniejszych elementów. Powiedziano mi, że nie rusza się z łóżka i patrzy bez końca na figowiec rosnący w ogrodzie albo na pajęczynę. Wieczorami pozwa- lał przenosić się do okna. Jego duma była tak wielka, że udawał, iż wypadek jest dla niego dobrodziejstwem losu... Dwa razy widziałem gó za okienną kratą, która podkreś- lała jego dolę wiecznego więźnia: pierwszy raz siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami; drugi raz widziałem go także nieruchomo pogrążonego w kontemplacji kiści ga- łązek wonnego cytwaru. Nie bez pewnej chełpliwości zacząłem wtedy metodycz- ną naukę łaciny. Moja walizka zawierała między innymi: De viris illustrious Lhomonda, Thesaurus Quicherata, Ko- mentarze Juliusza Cezara i pojedynczy tom Naturalis his- toria Pliniusza, który przewyższał (i przewyższa do dziś) moją skromną znajomość łaciny. W niedużej wiosce wszys- cy wiedzą o wszystkim; Ireneo, w swojej chacie na krań- cu wioski, w niedługim czasie zwiedział się o przybyciu tych niezwyczajnych książek. Napisał do mnie kwiecisty, ceremonialny list, w którym wspominał o naszym prze- lotnym niestety spotkaniu „dnia siódmego lutego osiem- dziesiątego czwartego roku", wychwalał „wspaniałe zasłu- gi", które don Gregorio Haedo, mój wuj, zmarły tego sa- mego roku, „położył dla obu krajów w bohaterskiej bit- wie pod Ituzaingó", i prosił o pożyczenie mu którejkol- wiek książki wraz ze słownikiem „dla dobrego zrozumie- nia tekstu, gdyż nie znam jeszcze łaciny". Przyrzekał zwrócić mi je w dobrym stanie, w ciągu kilku dni. Cha- rakter pisma był bez zarzutu; litery ostre, wydłużone; pi- sownia... nieco uproszczona. Z początku przypuszczałem oczywiście, że to kawał. Moi kuzyni zapewniali jednak, że nie, że takie są już jego dziwactwa. Nie wiedziałem, czy przypisać tupetowi, niewiedzy czy głupocie pomysł, że żmudna łacina nie wymaga innego narzędzia jak słow- nik; żeby go zupełnie rozczarować, posłałem mu Gradus ad Parnassum Quicherata i dzieło Pliniusza. Czternastego lutego dostałem depeszę z Buenos Aires, żebym natychmiast wracał, gdyż mój ojciec jest „niebez- piecznie chory". Niech mi Bóg wybaczy, ale prestiż, który zyskałem jako adresat poleconej depeszy, pragnienie roz- głoszenia w całym Fray Bentos niepokojącej wiadomości, pokusa, aby udramatycznić mój ból udając męski stoicyzm, zajęły mnie tak, że bólu nie zaznałem. Kiedy pakowałem rzeczy do walizki, zauważyłem brak Parnasu i pierwszego tomu Pliniusza. „Saturno" odpływał nazajutrz rano; wie- czorem, po kolacji, udałem się do domu Funesa. Zdziwiło mnie — pamiętam — że noc była tak samo upalna jak dzień. W czystym, przyzwoitym domku przyjęła mnie matka Funesa. Powiedziała mi, że Ireneo jest w pokoju od podwórka i żebym się nie dziwił ciemnościom, bo Ireneo ma taki zwyczaj, że spędza wieczorne godziny nie zapalając nawet świecy. Przeszedłem wykładane płaskimi kamieniami pa- tio, potem korytarz; dostałem się na drugie patio. Był tam szpaler z winorośli; ciemność wydała mi się prawie zupeł- na. Usłyszałem nagle ostry, kpiący głos Irenea. Głos mó- wił po łacinie; głos (który docierał z ciemności) wymawiał z leniwą rozkoszą słowa jakiejś mowy, modlitwy albo za- klęcia. Rzymskie zgłoski dźwięczały nad klepiskiem pod- wórza; odurzony nagłym lękiem myślałem, że są one nie do odcyfrowania, nieskończone; później, w czasie długiej rozmowy, która miała miejsce owej nocy, dowiedziałem się, że była to pierwsza część dwudziestego czwartego roz- działu siódmej księgi Naturalis historia. Tematem owego rozdziału jest pamięć; ostatnie słowa brzmiały: ut nihil non iisdem verbis redderetur auditura. Nie zmieniając głosu Ireneo poprosił, żebym wszedł. Siedział na łóżku ćmiąc papierosa. O ile sobie przypomi- nam, nie zobaczyłem jego twarzy aż do świtu, zdaje mi się natomiast, że pamiętam chwilowe żarzenie się papie- rosa. W pokoju był niejasny zapach wilgoci. Usiadłem; powtórzyłem historię depeszy i choroby mojego ojca. Dochodzę teraz do najtrudniejszej części mojej relacji. Jej tematem (dobrze, by czytelnik wiedział o tym już te- raz) jest jedynie ów dialog sprzed pół wieku. Nie będę się starał odtwarzać jego słów, teraz już nie do odzyskania; zadanie takie zresztą byłoby niewykonalne. Wolę streścić, nie odbiegając od prawdy, liczne rzeczy powiedziane mi przez Funesa. Mowa zależna jest chwytem słabym i nie- jasnym; wiem, że siła oddziaływania mojej relacji będzie przez to zmniejszona; niech moi czytelnicy wyobrażą sobie urywane zdania, które przytłoczyły mnie owej nocy. Ireneo zaczął od wyliczenia, po łacinie i po hiszpańsku, wszystkich wypadków nadzwyczajnej pamięci zanotowa- nych w Naturalis historia: Cyrus, król Persów, który zwra- cał się po imieniu do każdego z żołnierzy swoich armii; Mitrydates Eupator, który sprawował rządy w 22 językach swojego imperium; Symonides, wynalazca mnemotechniki; Metrodor, który praktykował sztukę wiernego powtarza- nia rzeczy słyszanych jeden tylko raz. Dziwił się, w naj- lepszej wierze, że podobne wypadki mogły być uważane za nadzwyczajne. Powiedział mi, że przed owym deszczo- wym wieczorem, kiedy powalił go koń, był taki sam jak wszyscy ludzie: ślepy, głuchy, gapiowaty, zapominalski. (Usiłowałem mu przypomnieć jego dokładne postrzega- nie czasu, jego świetną pamięć do nazwisk, nie słuchał mnie jednak.) Dziewiętnaście lat żył jak gdyby we śnie: patrzył nie widząc, słuchał nie słysząc, zapominał wszyst- ko, prawie wszystko. Przy upadku stracił świadomość; kiedy odzyskał ją, teraźniejszość stała się prawie nie do zniesienia przez swoje bogactwo i swoją wyrazistość, a także przez obecność najdawniejszych nawet i najbar- dziej banalnych wspomnień. Dowiedział się potem, że zo- stał inwalidą. Fakt ten nie poruszył go prawie wcale. Po- myślał (wyczuł), że unieruchomienie było minimalną ce- ną. Teraz jego postrzeganie i jego pamięć były nieomylne. My jednym rzutem oka potrafimy spostrzec na stole trzy szklanki; Funes — wszystkie gałązki i grona, i liście, któ- re składają się na cały szpaler winorośli. Znał kształty południowych chmur o świcie dnia trzydziestego kwietnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku i mógł po- równać je ze wspomnieniem żyłek na okładce książki, którą widział raz tylko, i z kształtem spienionych fal, któ- re wzbudziło wiosło na rzece Río Negro w przeddzień bitwy pod Quebracho. Nie były to wspomnienia proste; każdy obraz wzrokowy był związany z wrażeniami mięś- niowymi, termicznymi itd. Mógł odtworzyć wszystkie sny, wszystkie półsny. Dwa albo trzy razy odtworzył cały je- den dzień; nie zaistniała ani jedna wątpliwość, ale każde odtworzenie wymagało całego dnia. Powiedział mi: ,,Ja sam mam więcej wspomnień, niż mieli wszyscy ludzie jak świat światem." A także: ,,W moich snach widzę rzeczy dużo lepiej niż wy na jawie."A także, przed samym świ- tem: „Moja pamięć, panie Borges, jest jak ogromny śmiet- nik." Okrąg narysowany na tablicy, trójkąt prostokątny, romb są kształtami, które możemy postrzec bez reszty; Ireneo w podobny sposób postrzegał rozwianą grzywę ko- nia, stada owiec na zboczu góry, zmienne płomienie ognis- ka, niezliczony popiół, wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania. Nie wiem, ile gwiazd widział na niebie. Powiedział mi wiele rzeczy; ani wtedy, ani później nie wątpiłem w ich prawdziwość. W owych czasach nie było ani aparatów filmowych, ani fonografu; trudno mi jednak uwierzyć, że nikt nie starał się zrobić z nim jakiegoś eks- perymentu. Co prawda każdy z nas odkłada na później wszystko, co tylko może być odłożone; być może w głębi duszy jesteśmy pewni naszej nieśmiertelności, a także i tego, że wcześniej czy później każdy człowiek zrobi wszystko i wszystko będzie wiedział. Głos Funesa mówił do mnie dalej z ciemności. Powiedział mi, że około roku 1886 wynalazł oryginalny system numeracji; w ciągu niewielu dni przekroczył dwa- dzieścia cztery tysiące. Nie zapisywał tego, gdyż rzecz po- myślana jeden jedyny raz była już nie do zatarcia. Zdaje się, że pierwszym bodźcem było niezadowolenie ze zwro- tu: „Trzydziestu Trzech Walecznych", który wymaga trzech słów lub dwóch znaków zamiast jednego słowa lub znaku. Zastosował później tę szaloną. metodę do innych liczb. Zamiast siedem tysięcy trzynaście, mówił (na przy- kład) Maksymilian Perez; zamiast siedem tysięcy czter- naście — kolej; inne liczby nazywały się: Ludwik Lafinur, siarka, trefl, wieloryb, ognisko, kocioł, Napoleon. Zamiast pięćset, mówił dziewięć. Każdemu słowu odpowiadał spec- jalny znak, coś w rodzaju nieodłącznego piętna; niektóre były bardzo skomplikowane... Usiłowałem wytłumaczyć mu, że ta rapsodia słów bez związku jest zupełnym prze- ciwieństwem systemu liczenia. Powiedziałem, że mówiąc: 365, stwierdzamy istnienie trzech setek, sześciu dziesiątek i pięciu jedności; analizy takiej nie da się przeprowadzić na „liczbach": Czarny Tymoteusz czy sztuka mięsa. Funes nie zrozumiał mnie albo nie chciał zrozumieć. Locke, w XVII wieku, przypuścił dla eksperymentu (i odrzucił potem) istnienie nieprawdopodobnego języka, w którym każdy przedmiot jednostkowy, każdy kamień, każdy ptak i każda gałąź miałyby swoją oddzielną nazwę; Funes zaprojektował kiedyś podobny język; odrzucił jed- nak ten pomysł, gdyż wydał mu się zbyt ogólnikowy i wieloznaczny. I rzeczywiście — Funes pamiętał nie tylko każdy liść każdego drzewa w każdym znanym mu lesie, ale pamiętał także osobno wszystkie razy, kiedy go oglą- dał albo go sobie wyobrażał. Postanowił kiedyś ograniczyć każdy dzień swojej przeszłości do siedemdziesięciu tysięcy wspomnień, które chciał jednocześnie ponumerować. Dwie rzeczy odwiodły go od tego zamiaru: świadomość, żę dzieło takie byłoby nieskończone; świadomość, że byłoby darem- ne. Pomyślał, że do chwili swojej śmierci nie zdołałby na- wet sklasyfikować wszystkich wspomnień dzieciństwa. Oba projekty, które wymieniłem (nieskończony słownik dla serii liczb naturalnych, zbyteczny katalog wszystkich obrazów pamięci), są niedorzeczne, ale świadczą o pewnej prostodusznej wielkości. Pozwalają nam domyślić się, wczuć się w zawrotny świat Funesa. Nie zapominajmy, że był on niemal niezdolny do tworzenia idei ogólnych, pla- tońskich. Nie tylko trudno było mu zrozumieć fakt, że pojęcie „pies" może obejmować tyle różnych jednostek różnej wielkości i różnego kształtu; ale niepokoiło go tak- że i to; że pies widziany o godzinie trzeciej czternaście (z profilu) może posiadać tę samą nazwę co tenże pies widziany o trzeciej piętnaście (en face). Jego własna twarz w lustrze, jego własne ręce zadziwiały go za każ- dym razem. Opowiada nam Swift, że król Liliputów roz- poznawał ruch wskazówki minutowej; Funes rozpoznawał bez ustanku spokojne postępy starzenia się, rozkładu, zmę- czenia. Postrzegał narastanie śmierci, wilgoci. Był samot- nym i trzeźwym widzem wielokształtnego, migawkowego i nieznośnie precyzyjnego świata. Babilon, Londyn i No- wy Jork przygniotły swoim przerażającym przepychem wyobraźnię ludzką; nikt jednak, ani w ich gęsto zalud- nionych wieżach, ani na rozpędzonych ulicach, nie czuł gorąca i ciśnienia rzeczywistości tak niezmordowanej jak ta, która dzień i noc zwalała się na nieszczęsnego Fune- sa w jego biednej południowoamerykańskiej wiosce. Za- sypianie przychodziło mu z trudnością. Sen jest oderwa- niem się od świata; Ireneo na wpół leżąc na łóżku, w ciemności, wyobrażał sobie każdą szparkę i każdy szcze- gół otaczających go domów. (Powtarzam, że najmniej ważne z jego wspomnień było bardziej precyzyjne i żyw- sze niż nasze odczucie największej radości ciała lub naj- większej spośród jego tortur.) Na wschód, na jałowej pampie, było kilka nowych, nie znanych mu domów. Funes wyobrażał sobie, że są czarne, jednolite, zrobio- ne z bezkształtnej ciemności; kiedy chciał zasnąć, obra- cał twarz w owym kierunku. Czasami wyobrażał so- bie, że jest na dnie rzeki, kołysany i unicestwiany przez nurt. Nauczył się bez wysiłku angielskiego, francuskiego, portugalskiego i łaciny. Podejrzewam jednak, że nie umiał myśleć. Myśleć, to zapominać o różnicach; uogól- niać, tworzyć abstrakcje. W przeładowanym świecie Fu- nesa były tylko szczegóły, prawie bezpośrednie. Trwożliwa jasność brzasku zaczęła wchodzić z patio do pokoju. Ujrzałem wówczas twarz należącą do głosu, który mo- tt wił do mnie przez całą noc. Ireneo miał dziewiętnaście lat; urodził się w 1868 roku, wydał mi się podobny do posągu z brązu, starszy niż Egipt, dawniejszy niż pro- roctwa i piramidy. Pomyślałem, że każde moje słowo (i każdy mój gest) będzie trwało w jego bezlitosnej pa- mięci; onieśmielił mnie lęk pomnażania niepotrzebnych gestów. Ireneo Funes zmarł w 1889 roku na zapalenie płuc. 1942 BLIZNA Dla E. H. M. Złośliwa blizna przecinała mu twarz: popielaty, do- skonały niemal łuk, który kaleczył z jednej strony skroń, z drugiej zaś policzek. Jego prawdziwe nazwisko nie jest tutaj ważne: w Tacuarembó wszyscy nazywali go Angli- kiem z La Colorada. Właściciel hacjendy La Colorada początkowo nie chciał jej sprzedać; słyszałem, że Anglik go zdołał do tego skłonić uciekając się do nieprzewidzia- nego argumentu: opowiedział mu tajemniczą historię owej blizny. Anglik był przybyszem z pogranicza, z Rio Grande do Sul; powiadali niektórzy, że w Brazylii trud- nił się kontrabandą. Pola hacjendy były zarośnięte, a wo- da nie do użytku; Anglik, aby doprowadzić wszystko do porządku, pracował w pocie czoła razem z najętymi robotnikami. Podobno był surowy aż do okrucieństwa, ale jednocześnie skrupulatnie sprawiedliwy. Powiadają też, że lubił wypić: kilka razy w ciągu roku zamykał się w pokoju na piętrze i wychodził po dwóch albo trzech dniach, jak gdyby po bitwie albo po chorobie: blady, drżą- cy, podniecony i, jak zawsze, władczy. Pamiętam jego zimne oczy, energiczną chudość, szpakowaty wąs. Nie za- dawał się z nikim; co prawda mówił kiepską • hiszpań- szczyzną z wyraźnym brazylijskim akcentem. Poza rekla- mowymi ulotkami nie otrzymywał żadnych listów. Ostatnim razem, gdy podróżowałem konno po północ- nych prowincjach, wezbrała nagle rzeczka Caraguatá i byłem zmuszony prosić o nocleg w hacjendzie. Poczu- łem od razu, że moje najście nie jest najlepiej widziane. Postanowiłem kupić sobie czymś Anglika i uciekłem się do uczucia zdolnego rozwiać wszystkie podejrzenia: do patriotyzmu. Powiedziałem, że kraj o tak wspaniałych tradycjach jak Anglia pozostanie zawsze niezwyciężony. Mój rozmówca przytaknął mi, ale dodał uśmiechając się, że nie jest Anglikiem. Był Irlandczykiem, urodził się w Dungarvan. Powiedziawszy to urwał, jakby odkrył mi jakąś tajemnicę. Po kolacji wyszliśmy na dwór przypatrzyć się niebu. Było właśnie po deszczu, ale południowa strona nieba, opadająca na pasmo pobliskich wzgórz, rozdzierana i kreś- lona błyskawicami, szykowała drugą burzę. Kiedy usied- liśmy z powrotem w zdewastowanej jadalni, parobek, który podawał przedtem do stołu, przyniósł butelkę ru- mu. Piliśmy długo, w milczeniu. Nie wiem, która mogła być godzina, kiedy spostrze- głem, że jestem pijany; nie wiem, jakie natchnienie, ja- kie upojenie — czy też może po prostu nuda — kazały mi zagadnąć go o bliznę. Twarz Anglika zmieniła się; przez chwilę myślałem, że wyrzuci mnie z domu. Opano- wał się jednak natychmiast i zwrócił się do mnie swoim zwykłym głosem: — Opowiem panu historię mojej blizny, pod tym jed- nak warunkiem, że nie pominę żadnej nikczemności, żad- nego haniebnego szczegółu. Przystałem na to. Oto historia, którą opowiedział mi, mieszając angielski z hiszpańskim, a nawet z portugal- skim: „Około roku 1922 żyłem w jednym z miast prowincji Connaught. Byłem jednym z wielu patriotów walczących o niepodległość Irlandii. Spośród moich towarzyszy nie- którzy żyją do dziś oddając się spokojnym zajęciom; inni — dzięki ironii losu — walczą na morzu albo na pustyni pod angielską flagą; jeden — najbardziej z nich wartościowy — zginął na koszarowym dziedzińcu, o świ- cie, rozstrzelany przez zaspanych żołnierzy; inni (kto wie, czy nie szczęśliwsi) spotkali swe przeznaczenie w bez- imiennych skrytych walkach wojny domowej. Byliśmy republikanami, katolikami; podejrzewam, że byliśmy ro- mantykami. Irlandia była dla nas nie tylko utopijną przyszłością i dotkliwą teraźniejszością; była także gorz- ką i serdeczną mitologią, była w okrągłych basztach i w czerwieniących się torfowiskach, była w powstaniu Par- nella i w rozległych eposach opiewających byki, które v/ poprzednich wcieleniach były bohaterami, a w daw- niejszych jeszcze — rybami albo górami... Pewnego nieza- pomnianego dnia przybył do nas wieczorem członek or- ganizacji z Munster: niejaki John Vincent Moon. Miał zaledwie dwadzieścia Jat. Był chudy i rozlazły jednocześnie; odnosiło się przykre wrażenie, że nie ma wcale kości. Przestudiował kiedyś gorączkowo cały pra- wie podręcznik marksizmu, którego tytułu już nie pa- miętam; materializm dialektyczny służył mu do ucinania każdej dyskusji. Racje, jakimi może posłużyć się czło- wiek, aby znienawidzić albo pokochać drugiego człowie- ka, są nieskończone: Moon sprowadzał historię powszech- ną do ordynarnych konfliktów ekonomicznych. Twierdził, że rewolucja musi zwyciężyć. Powiedziałem mu, że dżen- telmen może interesować się tylko przegranymi sprawa- mi... Nastała noc; myśmy dyskutowali dalej: w koryta- rzu, na schodach, i wreszcie na mglistej ulicy. Sądy, któ- re wygłaszał Moon, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie niż jego bezapelacyjny, apodyktyczny ton. Nowy towa- rzysz nie dyskutował: wyrokował z pogardą i z pewną irytacją. Kiedy byliśmy już na krańcach miasta, ogłuszyła nas nagle strzelanina. (Przedtem albo potem przeszliśmy wzdłuż ślepego muru jakiejś fabryki czy też koszar.) Skręciliśmy na niebrukowaną drogę; jakiś żołnierz — wydawał się ogromny na tle płomieni — wybiegł z pło- nącego baraku. Krzycząc rozkazał nam się zatrzymać. Zacząłem uciekać; mój towarzysz nie poszedł za mną. Odwróciłem się: John Vincent Moon stał bez ruchu, za- fascynowany, jak gdyby uwieczniony przez strach. Za- wróciłem; żołnierz nadbiegał już; jednym uderzeniem pięści zwaliłem go z nóg, potrząsnąłem Johnem, nawy-, myślałem mu i kazałem uciekać ze mną. Musiałem cią- gnąć go za ramię; unicestwił go paroksyzm strachu. IM Biegliśmy wśród nocy przeszytej pożarami. Rozległa się za nami karabinowa salwa; jedna z kul musnęła prawe ramię Moona; rozpłakał się, kiedy kluczyliśmy między sosnami. Owej jesieni 1922 roku ukrywałem się w willi genera- ła Berkeleya. Generał (którego w ogóle nigdy nie widzia- łem) objął wówczas stanowisko rządowe w Bengalu; dom miał zaledwie kilkadziesiąt lat, ale był podniszczony, sczerniały, pełen niezdecydowanych korytarzy i zbędnych pokoików. Zbiory starożytnej broni i ogromna bibliote- ka zajmowały bez reszty parter: książki pełne sporów i sprzeczności, które w jakiś sposób stanowią historię XIX wieku; szable z Niszapuru o znieruchomiałej krzy- wiźnie, w której zdawał się jeszcze dźwięczeć wiatr i od- głosy bitew. Weszliśmy (jeśli dobrze pamiętam) od tyłu. Moon drżącymi i suchymi ustami wymamrotał, że przy- darzyła nam się bardzo interesująca historia; zrobiłem mu opatrunek i przyniosłem filiżankę herbaty; stwier- dziłem, że jego „rana" jest zaledwie małym draśnięciem. Pił herbatę i ni stąd, ni zowąd wybąkał z zakłopotaniem: — Ale pan dla mnie naraził życie. Powiedziałem mu, żeby się nie przejmował. (Kilka lat konspiracji wytworzyło u mnie pewien instynkt, który kazał mi zachować się tak, a nie inaczej; poza tym uwię- zienie członka organizacji mogło być fatalne w skutkach dla naszej sprawy.) Na drugi dzień Moon całkowicie odzyskał pewność siebie. Przyjął papierosa i poddał mnie surowemu prze- słuchaniu, które dotyczyło „zasobów pieniężnych naszej rewolucyjnej organizacji". Jego pytania były bardzo roz- sądne; powiedziałem mu bez ogródek, .że sytuacja jest bardzo ciężka. Z południowej części miasta dotarł do nas głuchy odgłos nowej strzelaniny. Powiedziałem mu, że czekają na nas towarzysze. Moje palto i rewolwer były w drugim pokoju; kiedy wróciłem, zastałem Moona leżą- cego na kanapie z zamkniętymi oczami. Twierdził, że ma gorączkę; mówił o bolesnym kurczu w ramieniu. Zrozumiałem wtedy, że jego tchórzostwo jest nieule- czalne. Poprosiłem go niezręcznie, żeby uważał na sie- bie, i pożegnałem się z nim. Zawstydziłem się tak, jak gdybym to ja był tchórzem, a nie Vincent Moon. Czyn pojedynczego człowieka należy w jakiś sposób do wszyst- kich ludzi. Dlatego też nie ma chyba niesprawiedliwości w tym, że jedno nieposłuszeństwo w pewnym ogrodzie rzuca plamę na całą ludzkość; ani w tym, że ukrzyżowa- nie jednego Żyda wystarcza, by ją zbawić. Kto wie, czy Schopenhauer nie ma racji: Są we mnie wszyscy ludzie; każdy człowiek jest wszystkimi ludźmi; Szekspir to w jakiś sposób nędzny John Vincent Moon. Spędziliśmy dziewięć dni w ogromnym domu generała. O potwornościach i blaskach walki, która rozgorzała, nie będę panu opowiadał; ograniczam się do historii blizny, która mnie znieważa. Wszystkie te dni stapiają się w mo- jej pamięci w jeden — właściwie — dzień, wyjąwszy przedostatni wieczór, kiedy nasi wdarli się do jednej 7 angielskich placówek i mogliśmy dokładnie pomścić śmierć szesnastu towarzyszy rozstrzelanych w Elphin. Wymykałem się z willi przed świtem, w pierwszej, nie- wyraźnej jasności. O zmierzchu byłem z powrotem. Mój towarzysz czekał na mnie w pokoju na piętrze; rana nie pozwalała mu schodzić na dół. Przypominam go sobie z jakąś książką o strategii w ręce: F. N. Maude albo Clausewitz. „Broń, którą przekładam nade wszystko, to artyleria" — zwierzył mi się pewnego wieczora. Rozpy- tywał o nasze plany; krytykował je albo ulepszał. Wy- tykał także „nasz pożałowania godny brak środków"; dogmatycznie i ponuro przepowiadał nam żałosny koniec. C'est une affaire flambée —' mruczał pod nosem. Aby po- kazać, że jego fizyczne tchórzostwo ani go ziębi, ani grzeje, pysznił się wielkością swojego umysłu. W ten spo- sób — raz lepiej, raz gorzej — minęło dziewięć dni. Dziesiątego dnia miasto dostało się ostatecznie w ręce Black and Tans. Patrole wysokich milczących jeźdźców krążyły po ulicach i drogach; wiatr niósł popiół i zapach dymu; na rogu ulicy zobaczyłem zabitego człowieka: obraz ten nie pozostawił jednak w mojej pamięci tak głębokiego śladu jak widok manekina wystawionego po- środku placu, na którym żołnierze ćwiczyli się bez końca w strzelaniu do celu... Wyszedłem, jak zawsze, przed świtem; wróciłem około południa. Moon rozmawiał z kimś w bibliotece; po tonie głosu poznałem, że mówi przez telefon. Potem usłyszałem swoje nazwisko; potem, że wrócę o siódmej; potem, że najlepiej będzie zrobić za- sadzkę w ogrodzie i aresztować mnie, kiedy będę wcho- dził do domu: mój sensowny przyjaciel sprzedawał mnie bardzo sensownie. Usłyszałem jeszcze, jak żądał niety- kalności. Tutaj moja historia gubi się i gmatwa. Pamiętam, że zacząłem ścigać donosiciela po ciemnych korytarzach, jak z koszmaru, i po głębokich, zawrotnych schodach. Moon znał willę bardzo dobrze, dużo lepiej niż ja. Raz po raz znikał mi z oczu. Zanim pojmali mnie żołnierze, zdołałem wpędzić Moona w wykusz bez wyjścia. Z jed- nej z licznych panoplii generała wyrwałem perską szablę i tym stalowym półksiężycem wypisałem mu na zawsze krwawy półksiężyc na twarzy. Wyznałem panu wszystko, panie Borges. Jest pan człowiekiem obcym i pańska po- garda może nie będzie dla mnie tak bardzo bolesna." W tym miejscu zatrzymał się mój rozmówca. Zauwa- żyłem, że drżą mu ręce. — A Moon? — zapytałem. — Wypłacono mu judaszowskie srebrniki i uciekł do Brazylii. Kiedy opuszczał miasto, zobaczył na placu ma- nekina, którego bez końca rozstrzeliwali pijani żołnierze. Czekałem na próżno na dalszy ciąg opowiadania. Po- prosiłem go wreszcie, żeby kontynuował. Wówczas przeszył go jęk; wówczas, z jakąś bezsilną łagodnością, wskazał palcem bielejącą na jego twarzy półokrągłą bliznę. — To pan mi nie wierzy? — wyjąkał. — Nie widzi pan. że noszę na twarzy piętno własnej podłości? Opo- wiedziałem panu moją historię w ten sposób, żeby wy- słuchał jej pan do końca. Ja sprzedałem człowieka, który mnie przygarnął; ja jestem Vincent Moon. Teraz niech pan mną gardzi. 1942 TEMAT ZDRAJCY I BOHATERA So the Platonie Year Whirls out new right and wrong, Whirls in the old instead; Ali men are dancers and their tread Goes to the barbarous clangour of a gong. * W. B. Yeats, The Tower Pod niewątpliwym wpływem Chestertona (który wy- nalazł i upiększał wykwintne tajemnice) oraz radcy dwo- ru Leibniza (który wymyślił wprzód ustanowioną har- monię) wyobraziłem sobie ten temat, o którym być może napiszę i który już mnie w jakiś sposób usprawiedliwia, podczas zbędnych popołudni. Brakuje tu jeszcze szczegó- łów, potrzebne są poprawki i dociągnięcia; pewne miej- sca tej historii nie zostały mi jeszcze objawione; dzisiaj, 3 stycznia 1944, dostrzegam ją w ten sposób. * I tak Platoński Rok Powraca w stary krąg Wirując v/ nowym — słusznym czy też nie; Ludzie są tancerzami i stosują krok Do dźwięku, jaki daje barbarzyński gong. W. B. Yeats, Ro?c tysiąc dziewięćset dziewiętnasty (Nineteen Hundred and Nineteen). Przełożyła i wskazała właściwe źródło cytatu Ludmiła Marjańska (przyp. red.). Akcja przebiega w jakimś uciśnionym, lecz nieposkro- mionym kraju: w Polsce, Irlandii, Republice Weneckiej, w którymś z państw bałkańskich czy Ameryki Południo- wej... Lub inaczej: akcja przebiegała. Choć bowiem nar- rator jest współczesny, czasem jego opowiadania jest po- łowa czy początek XIX stulecia. Powiedzmy (dla wygo- dy narracji), Irlandia. Powiedzmy, rok 1824. Narrator na- zywa się Ryan. Jest prawnukiem młodego, bohaterskie- go, pięknego, zamordowanego Fergusa Kilpatricka, któ- rego grób został w tajemniczy sposób zbezczeszczony, któ- rego imię zdobi wiersze Browninga i Hugo, którego pomnik dominuje nad szarym wzgórzem wśród czerwo- nych bagien. Kilpatrick był spiskowcem; tajemniczym i pełnym chwały przywódcą spiskowców; jak Mojżesz, który z zie- mi Moab ujrzał ziemię obiecaną i nie zdołał do niej do- trzeć, Kilpatrick zginął w przeddzień zwycięskiego po- wstania, które przygotował i wyśnił. Zbliża się data set- nej rocznicy jego śmierci; okoliczności zbrodni są za- gadkowe; Ryan, który właśnie pracuje nad biografią bo- hatera, odkrywa, że nie jest to zwykła zagadka krymi- nalna. Kilpatrick został zamordowany w teatrze; policja brytyjska nigdy nie odnalazła zabójcy; historycy twier- dzą, że to niepowodzenie nie przynosi uszczerbku dobrej reputacji policji, ponieważ to właśnie ona spowodowała, przypuszczalnie, jego zabójstwo. Ryana niepokoją inne aspekty zagadki. Posiadają one charakter cykliczny: zda- ją się powtarzać lub zestawiać fakty pochodzące z odleg- łych krajów, z odległych epok. Wiadomo na przykład, że konstable, którzy oglądali zwłoki bohatera, znaleźli przy nim zapieczętowany list, ostrzegający Kilpatricka przed niebezpieczeństwem, jakie miało mu grozić owego wie- czoru w teatrze; również Juliusz Cezar, kiedy udawał się do miejsca, gdzie oczekiwały go sztylety przyjaciół, otrzy- mał list, którego nie zdołał przeczytać, a w którym od- krywano przed nim zdradę oraz imiona zdrajców. Żona Cezara, Calpurnia, ujrzała we śnie, jak burzono wieżę, którą Senat przyznał jej mężowi; fałszywe i anonimowe głosy w przeddzień śmierci Kilpatricka zapowiedziały ca- łemu krajowi pożar okrągłej wieży w Kilgarvan, co mo- gło wydawać się przepowiednią, jako że urodził się on w Kilgarvan. Te paralelizmy (oraz inne) pomiędzy histo- rią Cezara i jednego z irlandzkich spiskowców doprowa- dzają Ryana do przyjęcia jakiejś tajemniczej formy cza- su, jakiegoś rysunku, którego linie powtarzają się. Myśli o historii dziesięcioepokowej, jaką stworzył Condorcet; o morfologiach, jakie proponowali Hegel, Spengler i Vico; o ludziach u Hezjoda, którzy degenerują się od złota do żelaza. Myśli o wędrówce dusz, doktrynie, która napełnia przerażeniem literaturę celtycką, a którą sam Cezar przy- pisywał druidom z Brytanii; myśli, że Fergus Kilpatrick, zanim został Fergusem Kilpatrickiem, był Juliuszem Ce- zarem. Z tych kolistych labiryntów wybawia go interesu- jące odkrycie, które następnie wtrąca go w inne labiryn- ty, jeszcze bardziej różnorodne i powikłane: pewne sło- wa, które jakiś żebrak zamienił z Fergusem Kilpatrickiem w dniu śmierci tego ostatniego, zostały zapowiedziane przez Szekspira w tragedii Makbet. Że historia naśladuje historię, było już dostatecznie zdumiewające; żeby histo- ria naśladowała literaturę, było niepojęte... Ryan stwier- dza, że w 1814 r. James Alexander Nolan, najstarszy to- warzysz bohatera, przetłumaczył na język gaelicki głów- ne dramaty Szekspira, między innymi Juliusza Cezara. Odkrywa również w archiwach rękopis pewnego artykułu Nolana na temat szwajcarskich Festspiele: rozległych i wędrujących przedstawień teatralnych, które wymagają tysięcy aktorów i powtarzają epizody historyczne w tych samych miastach i górach, w których się one wydarzyły. Inny niewydany dokument ujawnia mu, że na niewiele dni przed końcem Kilpatrick, przewodnicząc ostatnim obradom, podpisał wyrok śmierci na zdrajcę, którego na- zwisko zostało wymazane. Podobny wyrok nie mieścił się w łagodnych zwyczajach Kilpatricka. Ryan szuka jego powodów (poszukiwania te stanowią jedną z łuk naszej historii) i udaje mu się rozwiązać zagadkę. Kilpatrick został zabity w teatrze, ale za teatr posłu- żyło mu całe miasto, i były całe rzesze aktorów, i dramat ukoronowany jego śmiercią wypełnił wiele dni i wiele nocy. Oto, co się zdarzyło. Dnia 3 sierpnia 1824 r. zebrali się spiskowcy. Kraj doj- rzał już do powstania, lecz ciągle jeszcze czegoś brako- wało; wśród sprzysiężonych był zdrajca. Wykrycie go Fergus Kilpatrick powierzył Jamesowi Nolanowi. Nolan wywiązał się z zadania: oświadczył wobec całego zgro- madzenia, że zdrajcą jest sam Kilpatrick. Wykazał przy pomocy niezbitych dowodów prawdziwość oskarżenia; sprzysiężeni skazali na śmierć swego przywódcę. Ten podpisał wyrok na siebie, błagał tylko, by uczyniono wszystko, żeby kara ta nie zaszkodziła ojczyźnie. Wówczas Nolan przedstawił dziwny projekt. Irlandia uwielbiała Kilpatricka; najlżejsze podejrzenie go o nik- czemność mogło narazić losy powstania. Nolan zapropo- nował plan, zgodnie z którym wykonanie wyroku na zdrajcy miało stać się środkiem do wyzwolenia ojczyzny. Zaproponował, aby skazany zginął z ręki nieznanego za- bójcy, w okolicznościach szczególnie dramatycznych, któ- re by oddziałały silnie na ludową wyobraźnię i przyspie- szyły powstanie. Kilpatrick przyrzekł uczestniczyć w tym planie, który dawał mu możność odkupienia winy i który przypieczętowałby jego życie. Nolan, naglony czasem, nie był w stanie dokładnie przemyśleć okoliczności realizacji tego projektu; musiał wzorować się na innym dramaturgu, angielskim wrogu, Wiliamie Szekspirze. Powtórzył sceny z Makbeta i Juliu- sza Cezara. Jawne i ukryte przedstawienie zajęło wiele dni. Skazany przybył do Dublina, dyskutował, działał, przemawiał, potępiał, wygłaszał patetyczne słowa, a każ- dy z tych czynów, które przydałyby mu chwały, był z góry ustalony przez Nolana. Setki uczestników współ- pracowały z głównym aktorem; rola jednych była długa i złożona, innych prosta i chwilowa. To, co powiedzieli i uczynili, trwa w księgach historii, w żarliwej pamięci Irlandii. Kilpatrick, ożywiony tą skomplikowaną rolą, która odkupiała go i gubiła, niejednokrotnie wzbogacał czynami i zaimprowizowanymi słowami scenariusz swego sędziego. Tak rozwijał się w czasie obszerny dramat, aż w końcu, 6 sierpnia 1824 r., w loży o ponurych zasłonach, która zapowiadała już lożę Lincolna, upragniona kula przebiła pierś zdrajcy i bohatera, który zaledwie zdążył wypowiedzieć, między dwoma krwotokami, kilka przewi- dzianych słów. W dziele Nolana ustępy przejęte z Szekspira są naj- mniej dramatyczne; Ryan podejrzewa, że autor wstawił je po to, aby ktoś kiedyś mógł odkryć prawdę. Podejrze- wą, że sam uczestniczy w intrydze wymyślonej przez No- lana... Po długiej walce wewnętrznej postanawia utrzy- mać odkrycie w tajemnicy. Wydaje książkę poświęconą pamięci bohatera; i to również, być może, było przewi- dziane. SMIERC I BUSOLA Dla Mandie Molina Vedia Z wielu zagadek kryminalnych, które wystawiły na próbę śmiałą przenikliwość Lónnrota, żadna nie była tak dziwna — tak nieodwracalnie dziwna, powiedzmy — jak seria powtarzających się periodycznie zabójstw, zakoń- czona w willi Triste-le-Roy, pośród nieustającego zapa- chu eukaliptusów. Prawda, że Eryk Lónnrot nie zdołał przeszkodzić ostatniej zbrodni, nie ulega jednak wątpli- wości, że ją przewidział. Nie ustalił również tożsamości nieszczęsnego zabójcy Jarmolińskiego, odkrył natomiast utajoną morfologię tej krwawej serii i uczestnictwo Reda Scharlach, znanego także pod przezwiskiem Dandy. Prze- stępca ów (jak tylu innych) poprzysiągł sobie na honor uśmiercić Lónnrota, ten wszakże nie dał się tym zastra- szyć. Lónnrot uważał się za czystego racjonalistę, jakie- goś Augusta Dupin, ale było w nim coś z awanturnika, a nawet gracza hazardowego. Miejscem pierwszej zbrodni był Hotel du Nord — wy- soki pryzmat wznoszący się nad zalewem rzeki, której wody mają kolor pustyni. Do tej wieży (nader wyraźnie łączącej w sobie nienawistną biel sanatorium, numero- waną podzielność więzienia i wygląd ogólny domu pu- blicznego) przybył w dniu 3 grudnia delegat na Trzeci Kongres Talmudystów, doktor Marceli Jarmoliński z Po- dolska, człowiek o szarych oczach i szarej brodzie. Nie dowiemy się nigdy, czy Hotel du Nord przypadł mu do gustu: przyjął go z pradawną rezygnacją, która pozwoliła mu znieść trzy lata wojny w Karpatach, jak również trzy IM tysiące lat prześladowań i pogromów. Dano mu pokój na piętrze R, naprzeciw apartamentu, który nie bez splen- doru zajmował Tetrarcha Galilei. Jarmoliński zjadł ko- lację, odłożywszy na dzień następny zwiedzenie niezna- nego miasta, ułożył w szafie ściennej swoje liczne książ- ki oraz nieliczną garderobę i przed północą zgasił światło. (Tak zeznał szofer Tetrarchy, który spał w sąsiednim pokoju.) Czwartego grudnia, trzy minuty po jedenastej, zatelefonował do niego redaktor „Yidische Zeitung". Dok- tor Jarmoliński nie odpowiedział. Znaleziono go w jego pokoju z twarzą już trochę pociemniałą, niemal nagiego pod wielką staroświecką peleryną. Leżał blisko drzwi wy- chodzących na korytarz, z piersią przebitą głębokim cio- sem sztyletu. W kilka godzin później, w tym samym po- koju, komisarz Treviranus i Lbnnrot w otoczeniu repor- terów, fotografów i policji pogodnie dyskutowali nad pro- blemem. — Nie trzeba komplikować sobie życia — mówił wy- machując imperatywnym cygarem Treviranus. •— Wiemy wszyscy, że Tetrarcha Galilei posiada najcenniejszą w świecie kolekcję szafirów. Ktoś, kto zamierzał ją ukraść, wszedł tu przez pomyłkę. Jarmoliński podniósł alarm i złodziej musiał go zabić. Co pan o tym myśli? — Możliwe, ale nie interesujące — powiedział Lónn- rot. — Pan mi na to odpowie, że rzeczywistość nie ma obowiązku być interesująca. Ja powiem na to, że istotnie, rzeczywistość może się obejść bez tego obowiązku, ale hipoteza nie. W tej, którą pan tu zaimprowizował, bardzo dużą rolę odgrywa przypadek. Mamy tu zabitego rabina: ja bym wolał wytłumaczenie czysto talmudyczne, nie do- mniemane niepowodzenia domniemanego złodzieja. Treviranus odpowiedział z przekąsem: — Nie interesują mnie wyjaśnienia talmudyczne, inte- resuje mnie uwięzienie człowieka, który zasztyletował tego nieznajomego. — Nie tak bardzo nieznajomego — poprawił go Lbnn- rot. — Oto jego dzieła zebrane — wskazał w szafie ścien- nej rząd wysokich tomów: — Obrona kabały, Analiza fi- lozofii Roberta Fludda, Sefer Jesirah w przekładzie filo- logicznym, Biografia Baala Shema, Historia sekty chasy- dów, monografia (po niemiecku) na temat Tetragramato- nu, druga na temat boskiej nomenklatury Pięcioksięgu. Komisarz spojrzał na niego ze strachem, niemal z od- razą. Potem zaczął się śmiać. — Jestem tylko biednym chrześcijaninem —• powie- dział. — Niech pan sobie zabiera wszystkie te szpargały, jeśli pan chce. Nié mam czasu do stracenia na żydowskie zabobony. — Może ta zbrodnia należy do historii żydowskich za- bobonów — szepnął Lónnrot. — Tak jak chrystianizm — odważył się dodać redaktor „Yidische Zeitung". Był krótkowidzem, ateuszem i od- znaczał się wielką nieśmiałością. Nikt mu nie odpowiedział. Jeden z policjantów znalazł w małej maszynie do pisania arkusz papieru z niedokoń- czonym zdaniem: Pierwsza litera Imienia została wypo- wiedziana Lonnrot powstrzymał się od uśmiechu. Z nagłą decyzją bibliofila czy hebraisty polecił zrobić paczkę z książek za- bitego i zabrał je do swego mieszkania. Obojętny na śledztwo policji zajął się ich studiowaniem. Wielka księ- ga w formacie in octavo objawiła mu nauki Israela Baal Shem Tobh, założyciela sekty Litościwych, druga — cnoty i grozę Tetragramatonu, który jest niewymawialnym Imieniem Boga; jeszcze inna tezę, że Bóg ma imię tajem- ne, zawierające w sobie (jak kryształowa kula, którą Per- sowie przypisują Aleksandrowi Macedońskiemu) jego dziewiąty atrybut, wieczność — to znaczy bezpośrednią znajomość rzeczy wszystkich, które będą, które są i które były we wszechświecie. Tradycja wylicza dziewięćdzie- siąt dziewięć imion Boga: hebraiści przypisują tę niedo- skonałą liczbę magicznemu lękowi przed cyframi parzy- stymi, chasydzi wnioskują, że luka ta oznacza setne imię — Imię Absolutne. Od tej erudycji oderwała go po kilku dniach wizyta redaktora „Yidische Zeitung". Chciał mówić o morder- stwie, Lonnrot wolał mówić o różnych imionach Boga. S — Fikcje 113 Dziennikarz na trzech kolumnach oświadczył, że Lbnnrot poświęcił się studiom nad imieniem Boga, w poszukiwa- niu imienia mordercy. Lbnnrot, przyzwyczajony do upro- szczeń dziennikarskich, nie oburzył się. Jeden z tych handlarzy, którzy odkryli, że każdy człowiek pogodzi się z kupnem każdej książki, opublikował popularne wyda- nie Historii sekty chasydów. Druga zbrodnia została popełniona w nocy 3 stycznia, v/ najbardziej bezbronnym i odludnym z martwych przed- mieść stolicy. Przed świtem jeden z konnych żandarmów, którzy czuwają nad bezpieczeństwem tych pustynnych okolic, spostrzegł na progu starego sklepu z farbami le- żącego człowieka w ponczo. Zesztywniała twarz pokry- wała jakby maska zakrzepłej krwi, głębokie pchnięcie sztyletem rozpruło pierś. Na ścianie, nad żółtymi i czer- wonymi równoległobokami, napisane było kilka słów kredą. Żandarm odcyfrował je... Tego popołudnia Trevi- ranus i Lbnnrot udali się na odległe miejsce zbrodni. Po lewej i po prawej stronie samochodu miasto rozdzielało się, rósł firmament i mało znaczyły już domy, a dużo ko- pulasty piec do chleba albo topola. Przybyli do swego skromnego celu: końcowa uliczka, domy o różowo malo- wanych płotach, które zdawały się odbijać w pewien spo- sób przesadny zachód słońca. Zwłoki już zostały rozpo- znane. Był to niejaki Daniel Simon Azevedo, dość sławny na. dawnych przedmieściach Północy, człowiek, który z woźnicy awansował na gangstera wynajmowanego w czasie wyborów, aby poniżyć się później do zwykłego złodziejstwa, a nawet donosicielstwa. (Szczególny styl je- go śmierci wydał im się dostosowany do okoliczności: Azevedo był ostatnim przedstawicielem pokolenia ban- dytów, umiejących władać sztyletem, lecz nie rewolwe- rem.) Słowa napisane kredą na ścianie brzmiały: Druga litera Imienia została wypowie- dziana. Trzecia zbrodnia zdarzyła się w nocy 3 lutego. Na krót- ko przed godziną pierwszą w biurze komisarza Treviranu- sa zadzwonił telefon. Z niecierpliwą ostrożnością odezwał się mężczyzna o gardłowym głosie; powiedział, że nazy- wa się Ginzberg (czy Ginsburg) i że gotów jest podać, za rozsądnym wynagrodzeniem, fakty dotyczące dwóch mor- dów rytualnych, Azeveda i Jarmolińskiego. Mieszanina gwizdów i trąbek zagłuszyła głos w telefonie, po czym połączenie zostało przerwane. Nie wykluczając jeszcze możliwości żartu (ostatecznie był to karnawał) Trevira- nus sprawdził, że telefonowano z Liverpool House, ta- werny przy rue de Toulon — tej pikantnej ulicy, gdzie mleczarnia sąsiaduje z kosmoramą, a burdel ze sprze- dawcami biblii. Treviranus rozmawiał z właścicielem. Ten (Black Finnegan, dawny przestępca irlandzki, przy- tłoczony i niemal unieszkodliwiony brzemieniem przyzwoi- tości) powiedział mu, że ostatnią osobą, która korzystała z telefonu w jego lokalu, był zamieszkały w tym samym domu niejaki Gryphius, który niedawno wyszedł z kilko- ma przyjaciółmi. Treviranus niezwłocznie udał się do Liverpool House. Właściciel zakomunikował mu, co ha* stępuje: Osiem dni temu Gryphius wynajął pokój na gó- rze, nad barem. Był to człowiek o ostrych rysach twarzy, niewyraźnej szarej brodzie, ubrany dość nędznie, na czar- no. Finnegan (przeznaczając ten pokój dla celów, których Treviranus się domyślał) zażądał czynszu niewątpliwie wy- górowanego. Gryphius natychmiast zapłacił wymienioną sumę. Nie wychodził prawie nigdy, obiad i kolację jadał w swoim pokoju, w barze ledwo go znano z widzenia. Tego wieczora zszedł do telefonu w biurze Finnegana. Kareta z zapuszczonymi firankami zatrzymała się przed ta- werną. Stangret nie ruszył się z kozła, niektórzy z gości pamiętali, że miał maskę niedźwiedzia. Z karety wysiadło dwóch arlekinów; byli niskiego wzrostu i trudno było nie zauważyć, że są zupełnie pijani. Z głośnym rykiem trą- bek wtargnęli do biura Finnegana, uściskali Gryphiusa, który, jak się zdawało, poznał ich, ale odpowiedział chłod- no, zamienili kilka słów w jidysz — on głosem niskim, gardłowym, oni ostrym falsetem — i weszli na górę, do pokoju. Po kwadransie wszyscy trzej zeszli, bardzo roz- radowani; Gryphius zataczał się i robił wrażenie równie pijanego jak tamci. Szedł, wysoki i zamroczony, pośrod- ku, między dwoma arlekinami w maskach. (Jedna z ko- biet przypomniała sobie romby, żółte, czerwone i zielone.) Dwa razy potknął się, dwa razy podtrzymali go towarzy- sze. Wszyscy trzej weszli do karety i znikli w kierunku najbliższego basenu portowego o kształcie prostokąta. Sto- jąc już na stopniu karety, jeden z arlekinów nakreślił w pośpiechu nieprzyzwoity znak i zdanie na jednej z łupko- wych tablic na placu targowym. Treviranus przeczytał zdanie. Było niemal do przewi- dzenia; brzmiało: Ostatnia litera Imienia została wypo- wiedziana. Obejrzał następnie mały pokoik Gryphiusa-Ginzberga. Na ziemi świeża gwiazda krwi, w kątach niedopałki pa- pierosów marki węgierskiej, w szafie książka po łacinie: Fhilologus hebraeograecus, 1739, Leusdena, z notatkami pisanymi ręcznie. Treviranus spojrzał na nią z oburze- niem i posłał po Lbnnrota; ten nie zdejmując kapelusza zabrał się do lektury, podczas gdy komisarz słuchał sprzecznych zeznań świadków domniemanego porwania. O czwartej wyszli. Na krętej rue de Toulon, kiedy dep- tali po martwych serpentynach świtu, Treviranus powie- dział: — A gdyby ta historia z dzisiejszej nocy była sfingo- wana? Eryk Lbnnrot uśmiechnął się i z całą powagą odczytał mu fragment (podkreślony ołówkiem) dysertacji trzy- dziestej trzeciej Philologusa: „Dies Judaeorum incipit a solis occasu usąue ad solis occasum diei seąuentis." To znaczy — dodał — „Dzień hebrajski rozpoczyna się o za- chodzie słońca i trwa aż do zachodu dnia następnego." Tamten spróbował ironii: — Czy to najcenniejsza z danych, jakie pan uzyskał dzisiejszej nocy? — Nie. Cenniejsze jest pewne słowo, które wypowie- dział Ginzberg. Dzienniki popołudniowe nie omieszkały zwrócić uwagi na te periodycznie powtarzające się wypadki. „La Cruz de la Espada" skonfrontował je z podziwu godną dyscy- pliną i porządkiem ostatniego Kongresu Eremitów. Ernest r— Palast w „El Mártir" ubolewał nad „niedopuszczalną opieszałością potajemnego i wstrzemięźliwego pogromu, który potrzebował trzech miesięcy na zlikwidowanie trzech Żydów". „Yidische Zeitung" odrzucił straszliwą hipotezę spisku antysemickiego, „aczkolwiek wiele bystrych umy- słów nie przyjmuje innego rozwiązania potrójnej tajem- nicy". Najsłynniejszy z bandytów Południa, Dandy Red Scharlach, przysiągł, że w jego okręgu nigdy nie doszło- by do zbrodni tego rodzaju, i podkreślił karygodne nie- dbalstwo Franza Treviranusa. Ten ostatni otrzymał wieczorem pierwszego marca im- ponującą zapieczętowaną kopertę. Otworzył ją: zawierała list podpisany „Baruch Spinoza" i drobiazgowy plan mia- sta, niewątpliwie wydarty z Baedekera. List zapowiadał, że trzeciego marca nie będzie czwartego morderstwa, gdyż sklep farbiarski w dzielnicy zachodniej, tawerna na Rue de Toulon i Hotel du Nord stanowią „idealne wierzchołki trójkąta równobocznego i mistycznego"; kreskami czer- wonego atramentu plan zaznaczał regularność tego trój- kąta. Treviranus, zrezygnowany, przeczytał tę argumen- tację more geométrico i posłał list razem z planem Lónn- rotowi, który bezsprzecznie zasługiwał na takie bania- luki. Eryk Lbnnrot przestudiował rysunek. Trzy miejsca rzeczywiście były jednakowo od siebie odległe. Symetria w czasie (3 grudnia, 3 stycznia, 3 lutego), symetria w prze- strzeni także... Uczuł nagle, że bliski jest rozszyfrowania tajemnicy. Cyrkiel i busola uzupełniły ten nagły głos in- tuicji. Uśmiechnął się, wymówił słowo Tetragramaton (świeżego nabytku) i zatelefonował do komisarza. Powie- dział mu: — Dziękuję za ten trójkąt równoboczny, który wczoraj otrzymałem. Pozwolił mi rozwiązać równanie. Jutro, w piątek, zbrodniarze będą w więzieniu. Możemy być zu- pełnie spokojni. — Więc nie planują czwartego morderstwa? — Właśnie dlatego, że planują czwarte morderstwo, możemy być zupełnie spokojni. Lbnnrot powiesił słuchawkę. W godzinę później jechał pociągiem linii Południowych w kierunku opuszczonej rezydencji Triste-le-Roy. Na południu miasta, o którym opowiadam, płynie zamulona rzeczka o błotnistej wodzie, zniesławiona wszelkiego rodzaju ściekami. Z drugiej strony jest podmiejska dzielnica fabryczna, gdzie pod ochroną miejscowego kacyka prosperują i mnożą się ban- dyci. Lönnrot uśmiechnął się na myśl, że najsłynniejszy z nich, Red Scharlach, dałby wszystko za wiadomość o tej potajemnej wizycie. Azevedo był towarzyszem Scharla- cha; Lönnrot rozważył odległą możliwość, że czwartą ofia- rą będzie Scharlach. Potem ją odrzucił... Właściwie rozwią- zał już równanie; same okoliczności, rzeczywistość (nazwis- ka, aresztowania, twarze, formalności sądowe i więzienne) niewiele go już interesowały. Chciał się przewietrzyć, od- począć po trzech miesiącach śledztwa, przy którym" nie ruszał się zza biurka. Pomyślał, że wytłumaczenie popeł- nionych zbrodni znajduje się w anonimowym trójkącie i zakurzonym słowie greckim. Tajemnica wydała mu się niemal krystalicznie przejrzysta, wstyd mu było, że po- święcił jej przeszło trzy miesiące. Pociąg zatrzymał się na cichej stacyjce towarowej. Lönnrot wysiadł. Było to jedno z tych pustynnych po- południ, które przypominają świt. Powietrze nad zamglo- ną równiną było wilgotne i chłodne. Lönnrot zaczął iść przez pole. Widział psy, widział wagon stojący na bocz- nicy, widział horyzont i siwego konia pijącego brudną wodę z kałuży. Ściemniało się już, kiedy zobaczył czwo- rokątną wieżyczkę willi Triste-le-Roy, niemal tak wysoką jak eukaliptusy, które ją otaczały. Pomyślał, że zaledwie jeden świt i jeden zachód słońca (stary blask słońca na wschodzie i drugi na zachodzie) oddzielają go od godziny wyczekiwanej przez poszukiwaczy Imienia. Zardzewiała krata żelazna określała nieregularnego kształtu obwód posiadłości. Główna brama była zamknię- ta. Lönnrot bez wielkiej nadziei, że znajdzie wejście, ob- szedł ogrodzenie dokoła. Znalazłszy się na nowo przed nieprzystępną bramą, odruchowo wsunął rękę między pręty i napotkał zasuwę. Zgrzyt żelaza zdumiał go. Bra- ma otworzyła się z trudem, lecz bez oporu. Lönnrot poszedł ścieżką między eukaliptusami, depcąc po kilku przemieszanych z sobą pokoleniach gnijących sztywnych liści. Dom widziany z bliska obfitował w nie- potrzebne symetrie i powtórzenia: lodowatej Dianie w posępnej niszy odpowiadała w drugiej niszy inna Diana, balkon znajdował replikę w innym balkonie. Podwójne schody otwierały się na podwójną balustradę. Hermes 0 dwóch twarzach rzucał monstrualny cień. Lónnrot okrążył dom, tak jak przedtem całą posiadłość. Obejrzał wszystko. Pod tarasem zobaczył wąską okiennicę. Popchnął ją: kilka marmurowych stopni schodziło, do sutereny. Lbnnrot, który wyczuwał już gusta architekta, odgadł, że na przeciwległym końcu sutereny są inne schodki. Znalazł je, wszedł po nich na górę i otworzył klapę wyjściową. Blask zawiódł go do okna. Otworzył je: żółty krąg księżyca ukazywał w smętnym ogrodzie dwie wyschłe fontanny. Lonnrot zaczął zwiedzać dom. Przez sienie i ga- lerie wychodził na jednakowe dziedzińce wewnętrzne, a kilka razy na ten sam dziedziniec. Wchodził po zaku- rzonych schodach do okrężnych korytarzy, mnożył się nieskończoną ilość razy w przeciwległych lustrach, znuży- ło go otwieranie lub uchylanie okien, ukazujących ten sam żałosny ogród z różnych wysokości i pod różnymi kątami; wewnątrz były meble w żółtych pokrowcach 1 świeczniki owinięte w muślin. Dłużej zatrzymała go jedna z sypialń; znalazł tam jedyny kwiat w porcelano- wej czarce; płatki osypały się przy pierwszym dotknięciu. Na drugim piętrze, ostatnim, dom wydawał mu się nie- skończenie wielki i stale rosnący. „Dom nie jest tak wielki — pomyślał. — Zwiększa go półmrok, symetria, lustra, wiele minionych lat, to, że go nie znam, moja samotność". Krętymi schodkami wszedł na wieżyczkę z tarasem. Księżyc tego wieczora przebijał szyby okienne w kształ- cie rombów; były żółte, czerwone, zielone. Zatrzymało go mgliste, oszałamiające wspomnienie. Dwaj ludzie niskiego wzrostu, brutalni i barczyści, rzucili się na niego i odebrali mu broń. Inny mężczyzna, bardzo wysoki, skłonił się, powitał go uroczyście i rzekł: — Jest pan bardzo uprzejmy. Pozwolił nam pan za- oszczędzić jedną noc i jeden dzień. Był to Red Scharlach. Dwaj napastnicy związali ręce Lönnrota. Ten odzyskał wreszcie głos. — Scharlach, pan szuka Tajemnego Imienia? Scharlach wciąż stał przed nim, obojętny. Nie uczestni- czył w krótkiej walce, ledwie wyciągnął rękę po rewol- wer Lönnrota, który mu podano. Przemówił; Lönnrot usłyszał w jego głosie znużone zwycięstwo, nienawiść na miarę wszechświata i nie mniejszy od tej nienawiści smutek. — Nie — powiedział Scharlach. — Szukam czegoś o wiele bardziej znikomego i przemijającego, szukam Eryka Lönnrota. Trzy lata temu w spelunce na rue de Toulon zatrzymał pan i kazał uwięzić mego brata. W zam- kniętej karecie moi ludzie wyciągnęli mnie spośród strze- laniny z kulą policyjną w brzuchu. Przez dziewięć dni konałem w tej opuszczonej symetrycznej willi, dręczyła mnie gorączka, ten ohydny Janus o dwóch twarzach, któ- ry patrzy na zachody i wschody słońca, był koszmarem mego pół-snu i pół-czuwania. Zacząłem nienawidzić mego ciała, zacząłem czuć, że dwoje oczu, dwie ręce, dwa płuca są czymś równie potwornym jak dwie twarze. Pewien Irlandczyk próbował mnie nawrócić na wiarę Chrystusa, powtarzał mi sentencję gojów: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. W nocy moje majaczenia żywiły się tą meta- forą, czułem, że świat jest labiryntem, z którego nie można uciec, bo wszystkie drogi, choćby udawały, że prowadzą na południe czy na północ, w rzeczywistości wiodą do Rzymu, który także jest prostokątnym więzie- niem, gdzie konał mój brat, i domem w Triste-le-Roy. W te noce przysiągłem sobie na boga, który widzi dwie- ma twarzami, i na wszystkich bogów gorączki i luster, że zbuduję labirynt wokół człowieka, który uwięził .mego brata. Zbudowałem go i jest mocny, a materiały, których użyłem, to zabity rabin, busola, sekta z wieku XVIII, słowo greckie, sztylet, romby nad sklepem z farbami. Pierwszego terminu w tej serii dostarczył mi przypadek. Uplanowałem z kilkoma kolegami — wśród nich był Da- niel Azevedo — kradzież szafirów Tetrarchy. Azevedo zdradził nas: upił się za pieniądze, które daliśmy mu jako zaliczkę, i przyśpieszył robotę o jeden dzień. W olbrzymim hotelu zabłądził, około drugiej nad ranem wszedł do sy- pialni Jarmolińskiegd, który cierpiał na bezsenność i za- jęty był pisaniem. Prawdopodobnie redagował jakieś no- tatki czy artykuł na temat Imienia Boga. Napisał już sło- wa: „Pierwsza litera Imienia została wymówiona", Aze- vedo* zmusił go do milczenia. Jarmoliński wyciągnął rękę do dzwonka, który obudziłby wszystkich w hotelu. Aze- vedo zadał mu jedno pchnięcie w pierś. Był to prawie odruch: pół wieku gwałtu nauczyło go, że najłatwiej i najbezpieczniej jest zabić... Po dziesięciu dniach dowie- działem się z „Yidische Zeitung", że pan szuka w pismach Jarmolińskiego klucza do zagadki jego śmierci. Przeczy- tałem Historię sekty chasydów, dowiedziałem się, że uszanowanie i lęk przed wymówieniem Imienia Boskiego dały początek doktrynie, że to imię jest wszechmocne i strzeżone tajemnicą. Dowiedziałem się, że niektórzy chasydzi w poszukiwaniu tego tajemnego Imienia posunęli się aż do składania ofiar w ludziach... Zrozumiałem, że według pańskich przypuszczeń to chasydzi poświęcili ra- bina, i zająłem się potwierdzeniem tego wniosku. Marceli Jarmoliński umarł w nocy 3 grudnia; na na- stępny „obrządek" wybrałem dzień 3 stycznia. Jarmoliń- ski umarł w północnej stronie miasta — do następnej „ofiary" odpowiadałoby nam jakieś miejsce na Zachodzie. Daniel Azevedo był ofiarą konieczną. Zasługiwał na śmierć: był człowiekiem impulsywnym, zdrajcą. Jego uję- cie mogłoby udaremnić cały plan. Jeden z naszych zaszty- letował go; aby związać to zabójstwo z pierwszym, napi- sałem nad rombami szyldu: „Druga litera Imienia została wymówiona." Trzecia „zbrodnia" nastąpiła w dniu 3 lutego. Było to, jak odgadł Treviranus, zwykłe upozorowanie. Gryphius- -Ginzberg-Ginsburg to ja. Nieskończenie długi tydzień spędziłem w tej norze na rue de Toulon, póki nie upro- wadzili mnie przyjaciele. Stojąc na stopniu karety jeden z nich napisał na kolumnie: „Ostatnia z liter Imienia zo- stała wymówiona." Napis ten rozpowszechnił opinię, że se- ria zbrodni jest potrójna. Tak to zrozumiała publiczność; ja jednak kilkakrotnie postarałem się o pewne wskazania, aby pan, dociekliwy Eryk Lbnnrot, zrozumiał ją jako poczwórną. Jeden cud na Północy, dwa następne na Wschodzie i Zachodzie żądały czwartego cudu na Połud- niu. Tetragramaton — Imię Boga, JHVH — składa się z czterech liter. Arlekiny i szyld farbiarza sugerują czte- ry terminy. Podkreśliłem pewne zdanie w podręczniku Leusdena. Zdanie to stwierdza, że Hebrajczycy liczą dzień cd zachodu do zachodu, i daje przez to do zrozumienia, że zgony nastąpiły czwartego dnia każdego miesiąca. To ja posłałem trójkąt równoboczny Treviranusowi. Przeczu- łem, że pan doda do niego punkt brakujący. Punkt, który określa idealny równoległobok, punkt, który dokładnie ustala miejsce, gdzie czeka pana punktualna śmierć. Wszystko przemyślałem, Eryku Lbnnrot, aby ściągnąć pa- na w pustkowie Triste-Jle-Roy. Lbnnrot unikał spojrzenia Scharlacha. Patrzył na drze- wa i niebo podzielone na romby mętnej barwy żółtej, czerwonej, zielonej. Uczuł lekki dreszcz zimna i smutek bezosobowy, prawie bezimienny. Była już noc. Z zasypa- nego kurzem ogrodu uniósł się niepotrzebny krzyk ptaka. Lbnnrot ostatni raz zastanowił się nad zagadką śmierci symetrycznych w czasie i przestrzeni. — W pańskim labiryncie za dużo jest o trzy linie — powiedział wreszcie. — Znam pewien labirynt grecki, złożony z jedynej linii prostej. W tej linii zagubiło się już tylu filozofów, że z łatwością może się zgubić zwykły detektyw. Scharlach, kiedy w następnym wcieleniu duszy będzie mnie pan ścigał, niech pan sfinguje (albo popełni) zbrodnię w punkcie A, potem drugą zbrodnię w B, osiem kilometrów od A, potem trzecie morderstwo w C, o cztery kilometry od A i B, w połowie drogi między tymi dwoma punktami. Potem niech mnie pan czeka w D, o dwa ki- lometry od A i C, znowu w połowie drogi. Proszę mnie zabić w punkcie D, tak jak teraz zabija mnie pan w Tris- te-le-Roy. — Kiedy następnym razem pana zabiję — odpowie- dział Scharlach — przyrzekam panu labirynt, który skła- da się z jednej tylko linii prostej i który jest niewidzial- ny, nieustający. Cofnął się o kilka kroków. Potem, celując bardzo uważ- nie, dał ognia. 1942 TAJEMNY CUD Bóg go śmiercią ukarał, był on w tym stanie przez sto lat, potem go wskrzesił i zapytał: — Wieleś lat tu zostawał? — Dzień jeden czy kilka godzin — odpowiedział wę- drownik. * Koran, II, 261 Nocą 14 marca 1939 r. w pewnym mieszkaniu praskiej Zeltnergasse Jaromil Hladik, autor niedokończonej tra- gedii Wrogowie, dzieła Obrona wieczności i studium nad pośrednimi wpływami hebrajskimi na Jakoba Boehmego, śnił o długiej partii szachów. Nie prowadziły jej dwie osoby, lecz dwie znakomite rodziny; partia rozpoczęta była wiele stuleci wcześniej; nikt nie pamiętał, o jaką chodziło stawkę, ale szeptano, że była ona niezmierna, a może nieskończona; figury i szachownica znajdowały się w tajemnej wieży; Jaromil (we śnie) był pierworod- nym synem jednej z wrogich rodzin; na zegarach biła godzina następnego posunięcia, które nie mogło być dłu- żej odkładane; śniący przebiegał piaski jakiejś deszczys- tej pustyni i nie mógł przypomnieć sobie figur ani praw rządzących szachami. Tu obudził się. Ustał dźwięk desz- czu i strasznych zegarów. Miarowy i współbrzmiący stu- kot, przerywany okrzykami komendy, wzbijał się z Zelt- nergasse. Był świt; pancerne awangardy Trzeciej Rzeszy wchodziły do Pragi. * Przełożył Jan Murza Tarak Buczacki, Warszawa 1858 (przyp. red.). Dnia 19 marca władze otrzymały donos. Tego samego 19 wieczorem Jaromil Hladik został aresztowany. Prze- wieziono go do aseptycznych i białych koszar po drugiej stronie Wełtawy. Nie mógł odeprzeć żadnego z zarzutów Gestapo; jego matka nazywała się Jaroslavska, płynęła w nim żydowska krew, jego esej na temat Boehmego napisany był w duchu hebrajskim, podpis jego figurował pod protestem przeciwko Anschlussowi. W 1928 r. prze- tłumaczył Sefer Jecirah dla wydawnictwa Hermana Bars- dorfa; katalog tego wydawnictwa, ze względów reklamo- wych, przesadził sławę tłumacza; katalog ten przejrzał Julius Rothe, jeden z dygnitarzy, w których rękach znaj- dował się los Hladika. Nie ma człowieka, który poza swo- ją specjalnością nie byłby łatwowierny; dwa czy trzy przymiotniki wydrukowane gotycką czcionką wystarczyły, aby Julius Rothe przyjął za pewnik wybitność Hladika i wydał na niego wyrok śmierci, pour encourager les autres. Egzekucja została wyznaczona na 29 marca. Zwło- ka ta (której znaczenie czytelnik doceni później) została podyktowana chęcią działania bezosobowego i skrupulat- nego, właściwego dla świata roślin i planet. Pierwszym uczuciem Hladika był po prostu strach. Po- myślał, że nie przeraziłaby go szubienica ani topór, ani gilotyna, ale myśl o śmierci przez rozstrzelanie była dla niego nie do zniesienia. Na próżno powtarzał sobie, że straszny jest w ogóle sam fakt umierania, a nie konkret- ne okoliczności. Nie przestawał wyobrażać sobie tych okoliczności: absurdalnie starał się wyczerpać wszystkie ich warianty. W nieskończoność wyprzedzał to wydarze- nie, od bezsennego świtu do tajemniczej salwy. Przed dniem wyznaczonym przez Juliusa Rothe umierał stoma śmierciami, na dziedzińcach, których kształty i narożniki wyczerpywały geometrię, rozstrzeliwany przez zmienia- jących się żołnierzy, których ilość również się zmieniała, którzy czasami dobijali go z daleka, czasami z bardzo bliska. Stawiał czoło z prawdziwym strachem (może z prawdziwą odwagą) tym urojonym egzekucjom. Każda fikcja trwała kilka sekund; gdy zamykał się krąg, Jaro- mil powracał bez końca do drżących wieczorów poprze- dzających jego śmierć. Potem pomyślał, że rzeczywistość nie pokrywa się na ogół z przewidywaniami; z przewrot- ną logiką wywnioskował stąd, że przewidzieć jakąś oko- liczność to udaremnić jej realizację. Wierny tej wątłej magii wymyślał okrutne szczegóły po to, aby się one nie wydarzyły. Oczywiście w końcu ogarniał go lęk, aby szczegóły te nie stały się prorocze. Nieszczęsny sta- rał się trwać w jakiś sposób w ulotnej substancji czasu. Wiedział, że czas pędzi ku świtowi dnia 29; rozumował na głos: Teraz jest noc 22; póki trwa ta noc (i pozostałe sześć nocy), jestem nietykalny, nieśmiertelny. Pomyślał, że noce są głębokimi i ciemnymi cysternami, w których mógł się pogrążyć. Czasami pragnął niecierpliwie osta- tecznej salwy, która by go uwolniła, w ten czy inny spo- sób, od próżnego trudu wyobraźni. Dnia 28 marca, gdy ostatni zachód błyszczał między wysokimi kratami, ode- rwał go od tych nienawistych rozmyślań obraz jego dra- matu Wrogowie. Hladik przekroczył czterdzieści lat. Poza nielicznymi przyjaźniami i wieloma nawykami, problematyczne upra- wianie literatury było całym jego życiem; jak każdy pi- sarz mierzył zalety innych wedle ich czynów i chciał, żeby inni oceniali go miarą jego intencji i natchnień. Wszystkie książki, które oddał do druku, napawały go złożonymi wyrzutami. W jego studiach o twórczości Boeh- mego, Ewen Ezry i Pludda zasadniczą rolę odegrała zwy- kła pilność; w tłumaczeniu Sejer Jecirah niedbałość, zmęczenie i domysł. Oceniał jako, być może, mniej nie- udolną swą Obronę wieczności: pierwszy tom kreśli his- torię rozmaitych wieczności wyobrażanych przez ludzi, od nieruchomego Bytu Parmenidesa aż do zmiennej prze- szłości Hintona; drugi przeczy (za Francisem Bradleyem), jakoby wszystkie wydarzenia wszechświata tworzyły serię czasową. Udowadnia, że liczba możliwych doświadczeń człowieka nie jest nieskończona i że wystarczy jedno „powtórzenie", aby dowieść, że czas jest złudzeniem... Niestety nie mniej złudne są argumenty, które wykazują to złudzenie; Hladik wymieniał je zwykle z pewnym po- gardliwym zmieszaniem. Ułożył również zbiór ekspresjo- nistycznych wierszy; ku zakłopotaniu poety pojawiły się one w antologii z 1924 r. i wszystkie następne antologie odziedziczyły je. Od całej tej dwuznacznej i niezdecydo- wanej przeszłości Hladik chciał uwolnić się przy pomocy dramatu wierszem Wrogowie. (Wybrał formę wiersza, która nie pozwala zapomnieć widzom o nierzeczywistości, warunku sztuki.) Dramat ten przestrzegał jedności czasu, miejsca i akcji; akcja rozgrywała się na Hradczanach, w bibliotece baro- na Roemerstadta, jednego z ostatnich wieczorów XIX wie- ku. W pierwszej scenie pierwszego aktu jakiś nieznajomy odwiedza Roemerstadta. (Zegar bije godzinę siódmą, gwałtowność ostatniego słońca zalewa okna, wiatr niesie namiętne i znajome dźwięki muzyki węgierskiej.) Po wi- zycie tej następują dalsze. Roemerstadt nie zna osób, które go niepokoją, ale ma niejasne wrażenie, że już je widział, być może we śnie. Wszyscy odwiedzający są przesadni w uprzejmościach i względach, ale oczywistym jest — naj- pierw dla widzów dramatu, potem dla samego barona — że są jego skrytymi wrogami, sprzysiężonymi, aby go zgu- bić. Roemerstadtowi udaje się utrudnić czy też udaremnić ich skomplikowane intrygi; w dialogu wspomina się jego narzeczoną, Julię von Weidenau, i niejakiego Jaroslava Kubina, który niegdyś niepokoił dziewczynę swoją miłością. Kubin oszalał teraz i sądzi, że jest Roemerstadtem... Nie- bezpieczeństwa się mnożą; Roemerstadt przy końcu dru- giego aktu czuje się zmuszony zabić jednego ze spiskują- cych. Rozpoczyna się trzeci i ostatni akt. Dają się do- strzec coraz większe braki w spoistości: powracają akto- rzy, którzy wydawali się wykluczeni z intrygi; wraca, na chwilę, człowiek zabity przez Roemerstadta. Ktoś zauwa- ża, że jeszcze nie zapadła noc: zegar bije siódmą, błyszczy w wysokich oknach zachodzące słońce, wiatr przynosi namiętną muzykę węgierską. Pojawia się pierwszy roz- mówca i wypowiada słowa, które wypowiedział już w pierwszej scenie pierwszego aktu. Roemerstadt zwraca się do niego bez zdziwienia; widz rozumie, że Roemerstadt to nieszczęsny Jaroslav Kubin. Dramat nie jest dramatem: jest kolistym delirium, które przeżywa bez końca Kubin. Hladik nigdy nie zadał sobie pytania, czy ta tragiko- media pomyłek jest bezsensowna czy godna podziwu, konsekwentna czy przypadkowa. W treści, którą naszki- cowałem, widział sposób ukrycia swych braków i wyka- zania swych zdolności; dostrzegał w niej możliwość uspra- wiedliwienia (w sposób symboliczny) podstaw własnego życia. Ukończył już pierwszy akt i kilka scen trzeciego; metryczny charakter dzieła pozwalał mu na ciągłe jego przerabianie, na poprawianie heksametrów bez koniecz- ności zaglądania do rękopisu. Pomyślał, że brakuje jesz- cze dwóch aktów i że w bardzo krótkim czasie nie będzie żył. Przemówił do Boga w ciemności: „Jeżeli w jakiś spo- sób istnieję, jeżeli nie jestem jednym z Twych powtórzeń i Twych erratów, istnieję jako autor Wrogów.. Aby do- prowadzić do końca ten dramat, który może usprawiedli- wić mnie i usprawiedliwić Ciebie, potrzeba mi jeszcze jednego roku. Przyznaj mi te dni, Ty, do którego należą stulecia i czas." Była to ostatnia noc, najbardziej okrutna; ale w dziesięć minut później pogrążył go sen, jak ciemna woda. Około świtu śnił, że schronił się w jednej z naw biblio- teki Clementinum. Bibliotekarz w ciemnych okularach spytał go: „Czego szukasz?" Hladik odpowiedział: „Szu- kam Boga." Bibliotekarz rzekł: „Bóg jest w jednej z liter jednej ze stronic jednego z czterystu tysięcy tomów Cle- mentinum. Moi przodkowie i przodkowie moich przodków szukali tej litery; ja sam oślepłem od poszukiwania jej." Zdjął okulary i Hladik zobaczył jego oczy, które były martwe. Jakiś czytelnik podszedł, aby zwrócić atlas. „Ten atlas nic nie jest wart" — powiedział i podał go Hladiko- wi. Ten otworzył go na pierwszej lepszej stronie i zoba- czył zawrotną mapę Indii. Nagle, z wewnętrzną pewnością, dotknął jednej z najmniejszych liter. Jakiś głos, który dochodził z każdego miejsca, rzekł mu: „Czas na twą pracę został ci przyznany". Tu Hladik przebudził się. Przypomniał sobie, że sny ludzi należą do Boga i że Majmonides pisał, iż słowa we śnie, gdy brzmią jasno i wyraźnie, a nie widać tego, kto je wypowiada, są bos- kie. Ubrał się; dwaj żołnierze weszli do celi i kazali mu iść za sobą. Po drugiej stronie drzwi Hladik przewidywał labirynt korytarzy, schodów i pawilonów. Rzeczywistość była mniej bogata: zeszli na niewielkie podwórze po jedynych, żelaznych schodach. Kilku żołnierzy, niektórzy w rozpię- tych mundurach, oglądało, rozmawiając, jakiś motocykl. Sierżant spojrzał na zegarek: była godzina ósma i czter- dzieści cztery minuty. Trzeba było zaczekać, aż wybije dziewiąta. Hladik, raczej nieważny niż nieszczęśliwy, usiadł na stosie drzewa. Spostrzegł, że oczy żołnierzy unikają jego oczu. Aby złagodzić oczekiwanie, sierżant poczęstował go papierosem. Hladik nie palił; przyjął przez uprzejmość i pokorę. Przypalając zauważył, że drżą mu ręce. Dzień zachmurzył się; żołnierze rozmawiali półgło- sem, jakby on był już martwy. Na próżno starał się przy- pomnieć sobie kobietę, której symbolem była Julia von Weidenau... Pluton uformował się w szyku. Hladik, stojąc przy mu- rze koszar, czekał na salwę. Ktoś zauważył, że ściana może zostać poplamiona krwią; wówczas polecono skaza- nemu postąpić kilka kroków naprzód. Hladik, absurdal- nie, przypomniał sobie wstępne przygotowania czynione przez fotografów. Ciężka kropla deszczu musnęła mu skroń i powoli spływała po policzku; sierżant wykrzyknął osta- teczną komendę. Wszechświat fizyczny zatrzymał się. Karabiny skupiły się na Hladiku, ale ludzie, którzy mieli go zabić, pozostawali nieruchomi. Ramię sierżanta uwieczniało gest. Na jedną z płyt podwórza pszczoła rzu- cała nieruchomy cień. Wiatr zatrzymał się jak na obrazie. Hladik próbował krzyknąć, poruszyć ręką. Zrozumiał, że jest sparaliżowany. Nawet najmniejszy odgłos nie docie- rał do niego z wzbronionego mu świata. Pomyślał jestem w piekle, umarłem. Pomyślał oszalałem. Pomyślał czas zatrzymał się. Później uświadomił sobie, że w takim wy- padku również jego myśl by się zatrzymała. Chciał spraw- dzić to: powtórzył (nie poruszając ustami) tajemniczą czwartą eklogę Wergiliusza. Wyobraził sobie, że odlegli już żołnierze podzielają jego niepokój; zapragnął gorąco porozumienia z nimi. Zdziwiło go, że nie czuje najmniej- szego zmęczenia ani nawet zawrotu głowy z powodu tego długiego bezruchu. Po upływie nieokreślonego czasu usnął. Gdy ponownie się zbudził, świat trwał nieruchomy i głuchy. Trwała na jego policzku kropla wody, na po- dwórzu cień pszczoły; dym z papierosa, którego wypalił, nie rozwiewał się. Upłynął następny „dzień", zanim Hla- dik zrozumiał. Jednego roku całego zażądał od Boga, aby ukończyć swą pracę; jednego roku udzielał mu Wszechmogący. Bóg czynił dla niego tajemny cud: zabije go o określonej go- dzinie niemiecki ołów, ale w jego umyśle między rozka- zem a wykonaniem rozkazu upłynie rok. Z zakłopotania przeszedł w zdziwienie, ze zdziwienia w rezygnację, z re- zygnacji w nagłą wdzięczność. Nie dysponował niczym oprócz pamięci; tworzenie w umyśle każdego nowego heksametru narzuciło mu ścisłość nie znaną tym, którzy zapisują i od razu zapominają fragmentaryczne ustępy. Nie pracował dla potomności ani nawet nie dla Boga, o którego gustach literackich niewie- le wiedział. Drobiazgowy, nieruchomy, tajemniczy, snuł w czasie swój wysoki, niewidzialny labirynt. Przerobił dwukrotnie trzeci akt. Pominął niektóre zbyt oczywiste symbole: powtarzające się bicie zegara, muzykę. Nic nie zakłócało mu spokoju ani nie rozpraszało uwagi. Opusz- czał, skracał, poszerzał; w kilku wypadkach powrócił do pierwotnej wersji. W końcu pokochał dziedziniec, koszary. Jedna z twarzy, które miał przed sobą, zmieniła jego kon- cepcję charakteru Roemerstadta. Odkrył, że męczące roz- dźwięki, które tak bardzo niepokoiły Flauberta, są jedy- nie pozornymi wrażeniami wzrokowymi: słabością i nie- poradnością słowa napisanego, nie zaś dźwięczącego... Za- kończył swój dramat; brakowało mu już tylko jednego przymiotnika. Znalazł go; kropla wody podjęła swą wę- drówkę po jego policzku. Uwiązł mu w gardle początek jakiegoś okrzyku, poruszył głową, poczwórny wystrzał spiorunował go. Jaromil Hladik zmarł dnia 29 marca rano, o godzinie dziewiątej i dwie minuty. 1943 TRZY WERSJE JUDASZA There seemed a certainty in degradation.* T. E. Lawrence, Seven Pillars of Wisdom W Azji Mniejszej czy w Aleksandrii, w II wieku naszej wiary, gdy Bazylides głosił, że kosmos jest zuchwałą improwizacją niedoskonałych aniołów, Nils Runeberg po- kierowałby ze szczególnym zapałem intelektualnym jed- nym z tajnych zgromadzeń gnostyków. Dante przezna- czyłby mu prawdopodobnie ognisty grób; jego imię, ozdo- bione obelgami, wzbogaciłoby katalog pomniejszych he- rez jar chów, między Saturninem i Karpokratesem; frag- menty jego nauk przetrwałyby w apokryfie Liber adver- sus omnes haereses lub zostałyby zniszczone, gdy pożar pewnej biblioteki klasztornej strawił ostatni egzemplarz Syntagmy. W rzeczywistości Bóg przeznaczył mu wiek XX i miasto uniwersyteckie Lund. Tu, w 1904 r., opubli- kował pierwsze wydanie Kristus och Judas, a w 1909 r. swoje główne dzieło Den Hemlige Fralsaren (przetłuma- czone na niemiecki przez Emila Scheringa: Der heimliche Heiland, 1912). * „Poniżenie dawało mi poczucie pewności." T. E.. Lawrence, Siedem filarów mądrości, tłum. Jerzy Schwakopf (przyp. red.). Przed przystąpieniem do analizy tych prac trzeba pod- kreślić, że Nils Runeberg, członek Narodowego Związku Ewangelickiego, był człowiekiem głęboko religijnym. W którymś z klubów literackich Paryża czy Buenos Aires jakiś literat mógłby z powodzeniem wpaść na tezy Rune- berga; tezy te, przedstawione w takim miejscu, byłyby bezwartościowymi i zbędnymi przejawami niedbalstwa S' 131 i bluźnierstwa. Dla Runeberga stały się kluczem do głów- nej tajemnicy teologii. Stały się przedmiotem medytacji i analizy, kontrowersji historycznej i filologicznej, dumy, radości i przerażenia. Usprawiedliwiały, a zarazem na- pełniały bezładem jego życie. Czytając ten artykuł należy pamiętać, że przedstawiam w nim tylko wnioski Rune- berga, nie zaś jego dialektykę i dowody. Niektórzy spo- strzegą, że wnioski poprzedzają wyraźnie „dowody". Ale któż przystałby na poszukiwanie dowodów tego, w co już nie wierzy i co nie ma dla niego znaczenia? Pierwsze wydanie Kristus och Judas zawiera następu- jący kategoryczny epigraf, którego sens po latach został monstrualnie rozwinięty przez tegoż Nilsa Runeberga: Nie tylko jedna rzecz, ale wszystko, co tra- dycja przypisuje Judaszowi Iskariocie, jest fałszywe (De Quincey, 1857). Podobnie jak pe- wien jego niemiecki poprzednik, De Quincey uważał, że Judasz wydał Jezusa Chrystusa, aby zmusić go do wyka- zania boskości i wzniecenia powszechnego powstania prze- ciwko jarzmu rzymskiemu; Runeberg sugeruje interpreta- cję o charakterze metafizycznym. Rozpoczyna zręcznie od podkreślenia zbędności czynu Judasza. Uważa (podobnie jak Robertson), że dla identyfikacji mistrza, który co- dziennie nauczał w bożnicy i czynił cuda wobec tysięcy ludzi, nie była konieczna zdrada jednego z apostołów. To właśnie jednak nastąpiło. Zakładanie pomyłki w Piśmie jest rzeczą nie do pomyślenia; nie mniej niedopuszczalne jest przyjęcie faktu przypadkowego w najbardziej war- tościowym wydarzeniu historii świata. Ergo zdrada Ju- dasza nie była przypadkowa, była rzeczą z góry postano- wioną, która miała swoje tajemnicze miejsce w bilansie odkupienia. Stając się ciałem — kontynuuje Runeberg — Słowo przeszło z wszechobecności do przestrzeni, z wie- czności do historii, z bezgranicznej szczęśliwości do zmienności i śmierci; aby odpowiedzieć na taką ofiarę, trzeba było, aby jakiś człowiek, w imieniu wszystkich ludzi, uczynił równie wielką ofiarę. Człowiekiem tym był Judasz Iskariota. Słowo zniżyło się do stanu śmiertelnika; Judasz, uczeń Słowa, mógł zniżyć się do pozycji denun- cjatora (najgorszej zbrodni, jaką dopuszcza nikczemność) i losu więźnia wiecznie gorejącego ognia. Porządek niższy jest zwierciadłem porządku wyższego; kształty ziemi od- powiadają kształtom niebios, znamiona skóry są mapą nieskazitelnych konstelacji; Judasz odzwierciedlał w jakiś sposób Jezusa. Stąd trzydzieści srebrników i pocałunek; stąd dobrowolna śmierć, aby w jeszcze większym stopniu zasłużyć na Potępienie. Tak wyjaśnił Nils Runeberg za- gadkę Judasza. Teologowie wszystkich wyznań wyparli się go. Lars Peter Engstrdm oskarżył go o ignorowanie, czy lekcewa- żenie, unii hipostatycznej ; Axel Borelius o ponawianie he- rezji gnostyków, którzy przeczyli człowieczeństwu Jezusa; nieugięty biskup miasta Lund — o przeczenie trzeciemu wersetowi XXII rozdziału Ewangelii św. Łukasza. Anatemy te miały swój wpływ na Runeberga, który częściowo przerobił potępioną książkę i zmodyfikował własną doktrynę. Pozostawił swym przeciwnikom teren teologiczny i zaproponował okrężne racje natury moral- nej. Założył, że Jezus, „który dysponował olbrzymimi środkami, jakie może dać Wszechmoc", nie potrzebował udziału człowieka, aby odkupić wszystkich ludzi. Następ- nie polemizuje z tymi, którzy utrzymują, że nie wiemy nic o niepojętym zdrajcy; wiemy, pisze, że był jednym z apostołów, jednym z tych, którzy zostali wybrani, aby głosić królestwo niebieskie, aby uzdrawiać chorych, oczysz- czać trędowatych, wskrzeszać umarłych i aby wypędzać demony (Mateusz, X, 7-8; Łukasz, IX, 1). Człowiek, któ- rego Zbawiciel tak wyróżnił, zasługuje na to, abyśmy dali jego czynom lepszą interpretację. Przypisywać jego zbrod- nie chciwości (jak to robili niektórzy opierając się na autorytecie Jana, XII, 6) to przyjąć pobudkę najbardziej nikczemną. Nils Runeberg proponuje pobudkę przeciw- stawną: ascetyzm hiperboliczny i wprost nieskończony. Asceta dla większej chwały bożej upadla i umartwia cia- ło; Judasz zrobił to samo z duchem. Zrezygnował z ho- noru, dobra, pokoju, królestwa niebieskiego, jak inni, mniej heroicznie, rezygnują z przyjemności. * Przemyślał z góry, ze straszliwą jasnością, swe winy. Cudzołóstwo ma w sobie coś z czułości i samozaparcia; zabójstwo z od- wagi; świętokradztwo i bluźnierstwo z jakiegoś szatańskie- go błysku. Judasz wybrał takie winy, w których nie uczes- tniczy żadna cnota: nadużycie zaufania (Jan, XII, 6) i de- nuncjatorstwo. Działał z gigantyczną pokorą; uznał się za niegodnego, aby być dobrym. Paweł pisał: „Kto się chlu- bi, niech się chlubi w Panu" (I do Koryntian, I, 31); Ju- dasz wybrał Piekło, bo szczęście Pana mu wystarczało. Pomyślał, że szczęście, jak dobroć, jest atrybutem boskim, którego nie powinni uzurpować sobie ludzie. ** * Borelius pyta ironicznie: „Dlaczego nie zrezygnował z re- zygnowania? Dlaczego nie z rezygnacji z rezygnowania?" ** Euclides da Cunha w swej nie znanej Runebergowi książ- ce przypomina, że dla herezjarchy z Canudos, Antonia Consel- heiro, cnota „była prawie bezbożnością". Czytelnik argentyński przypomni sobie analogiczne ustępy w dziełach Almafuerte. Runeberg opublikował w symbolicznej pracy Sju Insegel poe- mat opisowy Tajemnicza woda; pierwsze strofy opowiadają wydarzenia burzliwego dnia; ostatnie .— odkrycie chłodnego stawu; poeta sugeruje, że trwanie tej milczącej wody łagodzi naszą zbędną gwałtowność i w jakiś sposób umożliwia ją i rozgrzesza. Poemat kończy się tak: „Woda w lesie jest szczęśliwa; możemy być źli i boleśni." Wielu spostrzegło post factum, że dające się uzasadnić przesłanki Runeberga zapowiadają już absurdalność kon- kluzji i że Den Hemlige Fralsaren jest po prostu wypa- czeniem i rozjątrzeniem Kristus och Judas. U schyłku 1907 r. Runeberg ukończył i przejrzał rękopis; prawie dwa lata upłynęły, zanim go oddał do druku. Książka ukazała się w październiku 1909 r. poprzedzona tajemni- czą przedmową duńskiego hebraisty Erika Erfjorda za- wierającą następujący perfidny epigraf: „Na świecie był, a świat przezeń uczynion jest, a świat go nie poznał." (Jan, I, 10.) Główna teza nie jest skomplikowana, ale kon- kluzja jest monstrualna. Bóg, argumentuje Runeberg, po- niżył się do stanu człowieka dla odkupienia rodzaju ludz- kiego; należy sądzić, że jego ofiara była doskonała, nie zaś umniejszona czy osłabiona niedociągnięciami. Niedo- MWÊÊrmm,-*'^™aTÊmMfàw i