Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Artefakty (10) _ Brunner John - Ślepe stado PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
grudzień
Przepowiednia
Masakra
Znaki czasów
Nie jest nam pisane
Kurza grzęda
Przyrośnięci do aut
To tylko gaz
Przeciwieństwo piekarnika
Krwawiące serce to ropiejąca rana
Praprzyczyna problemów
Deficyt
Mimo dobroczynności jest jako miedź brzęcząca
To miejsce na reklamę wydawca bezpłatnie oddaje na cele społeczne
Od znaku do znaku
Morał z XX wieku
Nie mieszać
Pomoc
styczeń
Strona 3
Odmaszerować
Powyżej prędkości dźwięku
Śnieżna lawina
Rachunek krzywd
Szczury
Nie większy niż ludzka dłoń
Memento laurae
Wyprzedzając wiadomości
Można się było spodziewać
Przejdź na stronę czystości
Kop
Najdrobniejszy ślad
I dzieje się dalej
A poruszę Ziemię
Konfrontacja
luty
Pochwała biocydów
To boli mnie bardziej
Nieustająca debata
Strzelać bez rozkazu
Naturalny wygląd
Opętanie, 9/10
Stawiam na opór
Strona 4
Nieodzowni pomocnicy
Odejście od zmysłów
Jedzcie na zdrowie
Z mocnego wyszło
Mam rękę do roślin, ale czasem odpadają palce
Podnosi paskudną głowę
Niełaska
Nie znajdzie się w wiadomościach
Apel o pomoc
marzec
Mnożenie na piśmie
Dar owadów
Brzytwa dla tonącego
Riposta
Środki zapobiegawcze
Weź się w garść i próbuj jeszcze raz
Raport z laboratorium
Cuda współczesnej cywilizacji
Wystrzępiony rękaw
kwiecień
Heros niech gra
Ofiara I wojny światowej
Nie dotykać
Strona 5
Próba
Zanim się nam niekulturalnie przerwie
Błogosławieni o zdrowych kiszkach
Testy pozakliniczne
maj
Bierz, póki jest co brać
Od deszczu
Brak ojca, jak dotąd
Zły wiatr
Skutki uboczne
Zachmurzenie
Z trzewi Ziemi
Pieskie czasy
Plan: mapa świata
Spalić przed sobą mosty
Podziemny ruch
Nad morzem, martwym
czerwiec
Pogląd ciągle dosyć powszechnie wyznawany
Epoka pary
Strzelać do wszystkiego, co się rusza
Zająć stanowisko i trzymać
Sygnał do startu
Strona 6
Dokładnie w tej chwili
Towarzysze niedoli
Koncentracja sił
Krytyczna sytuacja, krytyczne myślenie
lipiec
Konsumujący i konsumowani
Lont
Sytuacja krytyczna
Wybuchowe konsekwencje
Wy, na ulicy, morda w kubeł
Czy pan zamawiał trzęsienie?
To jeszcze nie koniec świata, co?
Urażony
Rekordowa oglądalność w szczycie
Ostrość wróciła
sierpień
Ścigany przez harpun z ładunkiem wybuchowym
Tam trawa jest bardziej brązowa
Przełom wód
Ktokolwiek widział któregoś z tych owadów
Słabe lato
Już nie widać gór
Koniec dokarmiania
Strona 7
Powrót
Naturalna równowaga
Koniec długiego, ciemnego tunelu
Bezpośrednie trafienie
Autentyk
Nie poddaje się ścisłej analizie
wrzesień
Matkogwałt
Martwota
Za dużo problemów
Przesunięcie akcentów
Wrogowie sami wchodzą mi w ręce
By wymienić zaledwie kilka
Przegląd
Wizja
Skurcze
Nagły atak
Zstąpienie do piekieł
Ból pośredni
Wymknęło się spod kontroli
październik
Nakręcani ludzie
Ogłoszenie stanu wojennego
Strona 8
Ale im powiedział!
Do normy
Wstępny projekt
Jazda po kwasie
W przygotowaniu
Powrót do domu
Szybki powrót do zdrowia
Do pionu
Spóźnione wiadomości
listopad
I skąd weźmiemy na sól?
Pseudonim
Jest jeszcze nadzieja
Uzbrojony
Rozpoznał go zdumiony
Racjonalna propozycja
Dym z tego wielkiego budynku
następny rok
Ślepe stado
Strona 9
Strona 10
Tytuł oryginału: The Sheep Look Up
Copyright © 1972 by John Brunner
Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Projekt graficzny serii, projekt okładki oraz ilustracja na okładce: Dark Crayon
Nazwa serii: Vanrad
Redaktor serii: Andrzej Miszkurka
ISBN 978-83-7480-693-0
Wydanie II
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60
e-mail
[email protected]
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 11
grudzień
Strona 12
PRZEPOWIEDNIA
Nadejdzie dzień taki, że na każdej łące
Bezpieczne zobaczymy dziecko igrające,
Wilk drapieżny nie skoczy nań niespodziewany,
A o lwach się nauczy z ksiąg ilustrowanych.
Z żadnego wiekowego drzewa gałąź, co spróchniała,
Nie spadnie, aby głowy mu nie zgruchotała,
Z puszczy wielkiej zostaną schludne zagajniki,
Pustynie się zamienią w zielone trawniki.
Dzieci zaś na wyprzódki i sepleniąc srodze,
Powiedzą sobie – pierwsze: z Zachodu pochodzę,
Gdzie dziadek mój nad groźnym stanął oceanem
I zmienił go w jezioro trudem okiełznane.
Kolejne zaś odpowie: ja jestem ze Wschodu,
Gdzie niegdyś bestia żarłocznego rodu
Żyła i kły szczerzyła, jeśli wierzyć matce;
Widziałem zresztą taką, lecz zamkniętą w klatce.
Podobnie na Północy, dawniej pod śniegami,
Teraz wielkie domostwa ciągną się rzędami,
Brzmi piękna melodia, to się dziecko śmieje,
Są drogi i telegraf, żelazne koleje.
Takoż Południe – polarne kipiele spienione –
Cóż za cel szlachetny – dziś udomowione.
Marzenia te niezawodnie umysł napędzają
I dzielnych Anglików do działania pchają...
„Christmas in the New Rome”
[Święta w Nowym Rzymie], 1862
Strona 13
MASAKRA
Ścigany?
Przez dzikie zwierzęta?
W biały dzień, na autostradzie do Santa Monica? Obłęd! Istny obłęd!
Prawdziwy archetypowy koszmar: uwięziony, bez tchu, niezdolny się
poruszyć, a olbrzymie, złowrogie potwory zbliżają się coraz bardziej. Korek
ciągnie się na ponad milę, trzy pasy próbują wcisnąć się w zjazd mający
tylko dwa, cuchnąc, tłocząc się i rycząc. Na razie jednak bardziej bał się
ucieczki niż pozostania na miejscu.
Lśniące kły odbijały szary połysk chmur. Puma.
Obnażone, wysunięte pazury. Jaguar.
Sprężająca się do skoku. Kobra.
Wiszący na niebie. Sokół.
Wygłodniała. Barrakuda.
Ale gdy w końcu nerwy nie wytrzymały i rzucił się do ucieczki, dopadło
go coś całkiem innego. Płaszczka.
ZNAKI CZASÓW
PLAŻA OBJĘTA JEST CAŁKOWITYM ZAKAZEM KĄPIELI
WODA NIEZDATNA DO PICIA
NIEZDATNE DO SPOŻYCIA PRZEZ LUDZI
NALEŻY UMYĆ RĘCE (POD KARĄ GRZYWNY W WYS. 50 DOL.)
Strona 14
DOZOWNIK MASEK FILTRUJĄCYCH DO JEDNORAZOWEGO UŻYTKU PRZEZ
MAKS. 1 GODZ.
TLEN
25 CENTÓW
NIE JEST NAM PISANE
Radio powiedziało:
– Zasługujecie na bezpieczeństwo. Na prawdziwą twierdzę!
Wjazd na parking pod firmą był zablokowany przez autobus, ogromny,
niemiecki, elektryczny i przegubowy. Wypluwał pasażerów. Philip Mason,
czekając niecierpliwie aż odjedzie, nadstawił uszu. Reklama
konkurencyjnej korporacji?
Przypochlebny głos ciągnął, wsparty niemelodyjnym dźwiękiem
wiolonczeli i skrzypiec.
– Zasługujecie na spokojny sen. Na wyjazdy wakacyjne, najdłuższe, na
jakie możecie sobie pozwolić, wolne od trosk o pozostawione domostwo.
Czyż nie mówi się, że mój dom jest moją twierdzą? Czy nie powinniście tak
właśnie się czuć?
Nie. Nie firma ubezpieczeniowa. Jakaś parszywa firma deweloperska.
Co w ogóle robi tu ten autobus? Oznaczenia ma z Los Angeles, fakt,
odpowiedni kolor, nazwę na boku – ale zamiast tablicy z numerem
i końcowym przystankiem ma napis WYNAJĘTY, a przez brudne szyby nie
widać pasażerów zbyt wyraźnie. Nic dziwnego zresztą – jego szyba była tak
samo brudna. Już miał zatrąbić, ale zamiast tego wcisnął guzik
spryskiwacza do szyb. Chwilę później ucieszył się z tej decyzji – teraz był
w stanie dostrzec wewnątrz twarze kilkorga znudzonych dzieci – troje
czarnych, dwoje żółtych, jedno białe, obok niego kule inwalidzkie. Aha.
Radio gadało dalej:
Strona 15
– Zbudowaliśmy więc dla państwa tę twierdzę. W nocy uzbrojeni
ochroniarze pilnują wszystkich bram, przez które można się dostać do
osiedla, chronionego zwieńczonym kolcami ogrodzeniem. Osiedle
Twierdza zatrudnia najlepiej wyszkoloną ochronę. Nasz personel rekrutuje
się z policji, a nasi strzelcy wyborowi – z piechoty morskiej.
Której mamy pod dostatkiem, odkąd wykopali nas z Azji. O, autobus
wrzucił kierunkowskaz. Przejeżdżając za jego tyłem, zauważył za tylną
szybą tabliczkę z informacją o najemcy – Ziemski Fundusz Wspólnotowy,
Inc. Mrugnął światłami do następnego auta, prosząc o zgodę na przejazd
przed nim. Zgodę dostał, przyśpieszył – i moment później znów musiał
ostro hamować. Przez wjazd przechodził inwalida, nastoletni chłopak-
Azjata, najpewniej Wietnamczyk, z jedną nogą podkurczoną i przygiętą do
uda, ręce szeroko rozłożone, żeby utrzymać równowagę w czymś
w rodzaju aluminiowego balkoniku z licznymi paskami.
Z Haroldem, dzięki Bogu, nie jest aż tak kiepsko.
Wszyscy uzbrojeni strażnicy – czarni. Pot wystąpił mu na czoło na samą
myśl, że mógł przejechać chłopaka pod lufami ich karabinów. Żółty to jak
honorowy czarny. Dobrze jest mieć towarzyszy w niedoli. A skoro mowa
o towarzyszach... towarzyszkach? Daj spokój, zamknij się!
– Nie będziecie państwo musieli obawiać się o dzieci – ciągnęło radio. –
Opancerzone autobusy codziennie będą odbierać je spod drzwi i zawozić
do dowolnie wybranej szkoły. Ani przez chwilę nie pozostaną bez opieki
odpowiedzialnych i serdecznych dorosłych opiekunów.
Chłopak dokuśtykał na drugą stronę chodnika; Philip był wreszcie
w stanie przesunąć się autem do przodu. Ochroniarz zauważył firmową
naklejkę na szybie i podniósł biało-czerwony szlaban. Philip pocił się
bardziej niż zwykle, bo był potwornie spóźniony – i choć nie była to jego
wina, przepełniało go abstrakcyjne poczucie winy, przez które miał
wrażenie, że dzisiaj wszystko to jego wina, od zamachów w Baltimore, po
komunistyczny przewrót na Bali. Rozejrzał się wokół. Cholera. Wszystko
zajęte. Nie było ani jednego miejsca, na którym mógłby zaparkować bez
pomocy, chyba że poświęci masę drogocennego czasu, żeby się gdzieś
mozolne wcisnąć.
Strona 16
– Będą się bawić w klimatyzowanych salach zabaw – obiecywało radio. –
A ewentualna pomoc medyczna będzie na miejscu przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę, i to po bardzo niskich, kontraktowych stawkach!
W sam raz dla kogoś zarabiającego sto tysięcy rocznie. Dla większości
z nas nawet kontraktowe stawki są zaporowe – sam dobrze o tym wiem.
Co, żaden z tych ochroniarzy nie pomoże mi zaparkować? Cholera, w życiu
– wszyscy wracają na posterunek.
Wściekły, opuścił szybę i zamachał gwałtownie. Powietrze od razu
wywołało kaszel, oczy momentalnie zaszły łzami. Po prostu nie był
przyzwyczajony do takich warunków.
– A teraz informacje policyjne – powiedziało radio.
Najbliższy ochroniarz podszedł do niego, bez maski, z miną wyrażającą
odrobinę – czego? Zdziwienia? Niechęci? W każdym razie jakąś opinię
o palancie, który nie potrafi oddychać zewnętrznym powietrzem, żeby się
nie rozkaszleć.
– Pogłoski, że w Santa Ynez wyszło słońce, są całkowicie bezpodstawne.
Powtarzam... – rzekło radio. I powtórzyło, ledwie słyszalne przez
brzęczenie niewidocznego przez chmury samolotu. Philip wygramolił się
z auta, wyciągając z kieszeni pięciodolarowy banknot.
– Zajmie się pan moim autem? Jestem Mason, menedżer na Denver.
Jestem spóźniony na spotkanie z panem Chalmersem.
Tylko tyle zdążył powiedzieć, zanim zgiął się w kolejnym ataku kaszlu.
W głębi gardła piekło go od gryzącego powietrza; wyobrażał sobie, jak
tkanki rogowacieją, twardnieją, stają się nieprzenikliwe. Jeśli ta praca
faktycznie będzie wymagać częstych wycieczek do L.A., trzeba będzie
kupić maskę filtrującą. I pieprzyć to, że wygląda się w niej jak ciota. Sam
widziałem po drodze, że już nie tylko dziewczyny je noszą.
Radio wymamrotało coś o ekstremalnych korkach na wszystkich
wylotówkach na północ.
– Dobra – powiedział ochroniarz, biorąc banknot i zręcznie, jedną ręką,
zwijając go w rurkę jak jointa. – Może pan iść. Czekali na pana.
Pokazał ręką podświetloną reklamę nad obrotowymi drzwiami, życzącą
światu Wesołych Świąt od firmy ubezpieczeniowej Angel City Interstate
Strona 17
Mutual.
* * *
Czekali? No, mam nadzieję, że to nie znaczy, że się poddali i zaczęli
beze mnie!
Postawił stopy na znakach Wagi, Skorpiona i Strzelca, a obrotowe drzwi
posapywały wokół niego. Obracały się ciężko – widocznie niedawno
wymieniano hermetyczne uszczelki. Za nim było chłodne, wyłożone
marmurem foyer, także zdobione zodiakalnymi ornamentami. Przekaz
reklamowy Miasta Aniołów opierał się na idei ucieczki przed tym, co komu
pisane z urodzenia, i zarówno ci, co brali astrologię poważnie, jak i ci
sceptyczni zgadzali się, że całkiem poetyckie wychodziły z tego hasła.
Tu powietrze było nie tylko oczyszczone ale i delikatnie
naperfumowane. Na ławeczce, ze znudzoną miną siedziała bardzo ładna
dziewczyna o beżowej karnacji, w obcisłej zielonej sukience z długim,
skromnym rękawem, spódnicą sięgającą eleganckich czółenek na słupku...
nie, pardon, na ostrej szpili.
Za to z przodu miała rozcięcie prawie do pasa. Co więcej, nosiła łonowe
majteczki, z sugerującą włosy kępką futerka w kroczu.
Wczorajszy wieczór w Vegas. Jezus, chyba zdurniałem, wiedziałem, że
muszę się wyspać i być w dobrej formie na dzisiaj. Ale wczoraj tak to nie
wyglądało. Po prostu... Cholera, sam chciałbym wiedzieć. Brawura? Żądza
odmiany? Dennie, przysięgam, że cię kocham. Nie zaprzepaszczę tej
drogocennej pracy, nawet nie spojrzę na tę dziewczynę!
Chalmers siedzi na trzecim, prawda? Gdzie jest tabliczka z informacją?
A, tutaj, za dozownikiem z maskami.
(A z tym wszystkim mieszała się jednak duma, że pracuje dla takiej
firmy, która ma na tyle postępowy wizerunek, że dba, by nawet asystentki
były ubrane w najmodniejsze stroje. Bo ta sukienka nie była z poliestru czy
nylonu – to była wełna).
Mimo wszystko trudno było na nią nie patrzeć. Wstała i powitała go
szerokim uśmiechem.
Strona 18
– Pan Philip Mason! – Głos miała lekko zachrypnięty. Miło słyszeć, że
innym ludziom też szkodzi tutejsze powietrze. Gdyby tylko ten timbre nie
był aż tak sexy... – Poznaliśmy się, kiedy był tu pan poprzednio, pewnie pan
nie pamięta. Jestem asystentką Billa Chalmersa. Felice.
– Oczywiście, że pamiętam.
Kaszel zwalczony, choć powieki jeszcze delikatnie swędziały. Nie była to
pusta uprzejmość – teraz faktycznie ją sobie przypominał, choć ostatni raz
był tu latem. Miała wtedy krótką sukienkę i inną fryzurę.
– Czy mógłbym gdzieś umyć ręce? – dodał, unosząc dłonie, żeby
pokazać, że naprawdę chodzi mu o mycie.
Były aż jakby oślizłe od unoszących się w powietrzu paskudztw, które
prześliznęły się przez osadnik w samochodzie. Nie był przewidziany, by
radzić sobie w Kalifornii.
– Jasne! W korytarz i na prawo. Zaczekam na pana.
* * *
Drzwi do męskiej toalety nosiły znak Wodnika, a damskiej – Panny. Gdy
zaczynał pracę, udało mu się rozśmieszyć grupkę kolegów stwierdzeniem,
że w imię prawdziwej równości powinny być tylko jedne drzwi, oznaczone
symbolem Bliźniąt. Dzisiaj nie było mu do żartów.
Pod zamkniętymi drzwiami jednej z kabin – stopy. Nieufnie, pamiętał
bowiem o zdarzających się w dzisiejszych czasach napadach w męskich
toaletach, ulżył sobie, wpatrując się jednym okiem w tamte drzwi. Usłyszał
delikatne syknięcie, potem szczęknięcie. Jezus, ktoś tam napełnia
strzykawkę? Zakradł się tu narkoman o kosztownym nałogu, żeby mieć
święty spokój. Mam wyciągać gazówkę?
Prosta droga do paranoi. Buty były elegancko wyglansowane, mało
prawdopodobne u zaniedbanego narkomana. Poza tym ostatni rozbój
zdarzył mu się ponad dwa lata temu. Sytuacja się poprawiała. Podszedł do
umywalek, choć świadomie wybrał tę, w której lustrze widać było zajętą
kabinę.
Strona 19
Nie chcąc zostawiać tłustych plam na jasnych spodniach, ostrożnie
poszukał w kieszeni monety do dozownika wody. Szlag. Zmienili to
cholerstwo od ostatniej wizyty. Miał centówki i ćwierćdolarówki, ale napis
mówił, że mogą być tylko dziesiątki. A nie ma choć jednego bezpłatnego?
Nie.
Już prawie wychodził, żeby poprosić Felice o drobne, gdy drzwi kabiny
się otworzyły. Wyszedł facet w ciemnym ubraniu, wkładający marynarkę,
w której prawej bocznej kieszeni kryło się coś ciężkiego. Niewyraźnie go
kojarzył. Rozluźnił się. Ani narkoman, ani ktoś obcy. Pewnie cukrzyca albo
problemy z wątrobą. Wygląda przy tym całkiem nieźle, pełne policzki,
rumiana twarz. Ale kto to...?
– A, pan pewnie na to spotkanie z Chalmersem! – Nieobcy podszedł ku
niemu, już wyciągając dłoń, by zaraz ze śmiechem ją cofnąć.
– Przepraszam, może najpierw umyję ręce. Jestem Halkin, z San Diego.
I jaki taktowny do tego.
– Ja jestem Mason, z Denver. Hmm... nie ma pan czasem dziesiątki?
– Jasne! Proszę bardzo.
– Dziękuję – mruknął Philip i staranie zatkał umywalkę przed
puszczeniem wody.
Nie miał pojęcia, ile warta jest dziesiątka, ale jeśli tyle samo, co cent
półtora roku temu, to ledwo wystarczało tego, żeby namydlić i spłukać
dłonie. Skóra swędziała, jakby pokrywał ją pył. W lustrze nie było nic
widać, a zaczesane do tyłu brązowe włosy wciąż wyglądały schludnie – więc
wszystko w porządku – ale Halkin był ubrany praktycznie, w prawie czarny
garnitur, podczas gdy on wbił się w najnowsze i najelegantsze ubranie –
według standardów z Kolorado i pod silnym wpływem elit towarzyskich
zjeżdżających się co roku na sporty zimowe. Było bladoniebieskie, bo
Denise mówiła, że pasuje mu do oczu. Choć się nie gniotło, na kołnierzu
i mankietach już miało ciemne smugi. Zanotować: następnym razem,
jadąc do L.A....
Woda była paskudna, niewarta dziesięciu centów. Mydło – dobrze
chociaż, że firma nie oszczędzała i porozkładała na umywalkach kostki,
zamiast żądać kolejnej dziesięciocentówki za nasączoną nim chusteczkę –
Strona 20
ledwo się pieniło. Kiedy opłukiwał twarz, woda spłynęła mu do ust.
Smakowała solą morską i chlorem.
– Pan pewnie też utknął, tak samo jak ja – powiedział Halkin,
odwracając się, by wysuszyć ręce suszarką. Była darmowa. – Co się stało?
Ci cholerni trainiści okupują Wilshire?
Mycie twarzy było błędem. Nie było ręczników, ani papierowych, ani
innych. Nie pomyślał, żeby wcześniej to sprawdzić. Jest jakaś wielka afera
o włókna celulozowe w Pacyfiku. Coś czytałem, ale nie skojarzyłem. Czując
się zupełnie jak niezręczny nastolatek, spróbował podetknąć twarz pod
strumień ciepłego powietrza, mimochodem zastanawiając się, czego
używają zamiast papieru toaletowego – okrągłych kamyków, jak
muzułmanie?
Za wszelką cenę zachować pozory.
– Nie, po prostu korek na autostradzie do Santa Monica.
– A, no tak. Słyszałem, że straszne dziś korki. Przez te plotki, że wyszło
słońce?
– Nie, po prostu... – powstrzymał absurdalny odruch sprawdzenia, czy
nie słyszy go żaden czarny, ani Felice, ani ochroniarze z parkingu – po
prostu jakiś walnięty czarnuch wyskoczył z auta w połowie korka
i próbował przebiec na drugą stronę.
– Co pan mówi? Pewnie nawalony?
– Pewnie tak. O, dziękuję... – Halkin uprzejmie przytrzymał mu drzwi. –
Samochody musiały go omijać, hamować i pierdut, pozderzały się, chyba
ze czterdzieści. Cudem go ominęły, ale i tak nic mu to nie dało. W drugą
stronę auta też jechały prawie stówę i zaraz jak przelazł przez barierkę,
wpadł pod sportowy samochód.
– Matko Boska.
Stanęli oko w oko z Felice, która przytrzymywała im windę. Zaprosili ją
do środka, a dłoń Halkina zawisła nad przyciskami.
– Trzecie, prawda?
– Nie, nie jesteśmy u Billa w gabinecie. W sali konferencyjnej na
siódmym.
– A samochód cały? – ciągnął Halkin.