Antologia SF - Arcydzieła - science fiction
Szczegóły |
Tytuł |
Antologia SF - Arcydzieła - science fiction |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Antologia SF - Arcydzieła - science fiction PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia SF - Arcydzieła - science fiction PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Antologia SF - Arcydzieła - science fiction - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału
MASTERPIECES
THE BEST SCIENCE FICTION OF THE TWENTIETH CENTURY
Copyright © 2001 by Orson Scott Card
and Tekno Books
„Wstęp” © 2001 by Orson Scott Card
Projekt okładki
Marek Ciesielczyk
Redakcja
Urszula Przasnek
Redakcja techniczna
Małgorzata Kozub
Korekta
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
Strona 4
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7469-176-5
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Strona 5
WSTĘP
Wybór najlepszych opowiadań science fiction stulecia równa się wyborowi najlepszych
opowiadań science fiction tysiąclecia. Albo nawet wszech czasów, bo historia science fiction tak
naprawdę zaczyna się grubo po roku 1900, w chwili gdy Hugo Gernsback zaczął wydawać pierwsze
pismo poświęcone „fikcji naukowej”, określonej jako „naukowe romanse wzorowane na dziełach H.
G. Wellsa”.
H. G. Wells czy Juliusz Verne - i cała gromada autorów powieści przygodowych - pisali
teksty, które z dzisiejszej perspektywy przynależą oczywiście do tradycji science fiction. Jednak oni
sami nie uważali, że tworzą nowy rodzaj literacki. Pisząc opowieści o obcych gatunkach, nowych
wynalazkach i zdumiewających reliktach z przeszłości, nie sądzili, że ustanawiają odrębną
społeczność literacką.
Jednak publikacja „Amazing Stories” Gernsbacka zmieniła sytuację. Pojawiły się granice - na
jakiś czas staną się one murami getta, co wszakże tylko przysłuży się gatunkowi - w których mieściły
się wyłącznie historie pewnego rodzaju; w ten sposób dokonało się określenie, czym jest, a czym nie
jest fantastyka naukowa. Poza tym w piśmie znajdował się dział listów od czytelników.
To właśnie oni stworzyli nową społeczność literacką. Entuzjaści nowego gatunku pisali do
Gernsbacka i uważnie czytali listy innych. Potem pisali bezpośrednio do siebie, a po jakimś czasie
zaczęli się spotykać i rozmawiać, pisać własne opowiadania i udostępniać je innym. Zaczęli
spotykać się w klubach, a potem na konwentach gromadzących czytelników z odległych regionów -
dziś konwenty World Science Fiction ściągają uczestników posługujących się najróżniejszymi
językami (choć lingua franca - lub, jeśli wolicie, żargonem tego gatunku pozostaje angielski).
Strona 6
Kiedy czytelnicy stali się fanami, uczestnikami nieustającej publicznej wymiany zdań
społeczności SF, a fani - pisarzami, zaczęli nadawać zupełnie nowe znaczenie terminom literackim,
których uczono na amerykańskich uniwersytetach, gdzie powstawały i upadały kolejne teorie
krytyczne, mające tylko jeden cel - udowodnienie, że modernizm to Wielka Sztuka. Oczywiście
akademicy, propagujący Woolf, Lawrence’a, Joyce’a, Eliota, Pounda, Faulknera, Hemingwaya i ich
literackich krewnych i znajomych, w ogóle nie dostrzegali tego, co się działo za murami getta science
fiction. A kiedy wreszcie musieli to zauważyć - bo ich studenci nieustannie mówili o książkach w
rodzaju „Diuny” czy „Obcego w obcym kraju” - odkryli, że te książki i pisemka w jarmarcznych
okładkach całkowicie lekceważą ustalone przez nich Zasady Wielkiej Literatury. Oczywiście zamiast
zrewidować nieadekwatne zasady, uznali po prostu - cóż łatwiejszego? - że literatura science fiction
musi być zła.
Znacie to powiedzenie: dla człowieka z młotkiem wszystko wygląda jak gwóźdź. Sprawdza się
czasami. W wypadku machiny literatury klasycznej, którą nazywam czule „li-fi”, lepiej brzmi
wariant: dla człowieka, który ma tylko młotek, śruba to wybrakowany gwóźdź.
Tak więc co parę lat na łamach „Atlantic Monthly”, „Harper’s Magazine” albo „The New
Yorkera” pojawia się elaborat szczegółowo dowodzący, dlaczego SF jest Złą Twórczością. Czegóż
się zresztą spodziewać po starej arystokracji, jeśli nie obrony wież z kości słoniowej przed atakiem
zbuntowanego motłochu?
W połowie lat czterdziestych zeszłego wieku literatura science fiction stanowiła najbardziej
twórczy, innowacyjny i płodny ze wszystkich kierunek literacki. Rozrastała się i zmieniała,
nieustannie dokonywała nowych odkryć i lekką ręką przejmowała wszystko, co mogło się jej przydać
z innych kierunków literackich i dyscyplin - nie tylko nauk ścisłych, nie tylko literatury. Rewolucja za
rewolucją, pokolenie za pokoleniem w obrębie SF postępowało zróżnicowanie; wrzenie było tu
większe niż gdziekolwiek.
Ja sam zjawiłem się na tym przyjęciu stosunkowo późno. W roku moich urodzin (1951),
fundamenty już okrzepły. John W. Campbell dał science fiction mocniejsze naukowe podstawy (choć
tradycja opowiastek typu „zabili go i uciekł” bynajmniej nie zanikła), a Robert Heinlein nauczył nas,
w jaki sposób stopniowo przedstawiać bohaterów - (to kluczowa umiejętność, którą każdy czytelnik i
pisarz SF musi opanować, by brać udział w rozmowie). Heinlein, Asimov i Clarke stanowili już
wtedy trójcę wybitnych pisarzy w swojej dziedzinie, Bradbury zaś, Anderson i Blish wkrótce mieli
do nich dołączyć. Dorastałem, gdy science fiction była już stałym składnikiem powietrza, którym
oddychałem.
I tak jest nadal - bo literaturę science fiction na ogół czyta się z zamiłowania (choć paru pisarzy
znalazło się na szkolnych listach lektur obowiązkowych), a stare teksty wznawia się nie dlatego, że
jakiś autorytet mianował je oficjalnie Wielkimi, ale dlatego że ludzie je czytają i radzą znajomym,
żeby kupili „Fundację” Asimova, „Diunę” Herberta czy „Lewą rękę ciemności” Le Guin. Nadal
przekazujemy sobie te książki z ręki do ręki. Nadal to czytelnik napędza rozwój tej literatury, w
rezultacie czego jej kanon jest nieustannie dostępny.
Strona 7
Ale nie zamierzałem przedstawiać w tej książce historii science fiction. To nie jest cegła do
przestudiowania. To skarbiec. Kolekcja klejnotów.
Nie jest to jednak skarbiec bez dna. Mamy swoje ograniczenia: wydawca wyznaje
niedorzeczny pogląd, że nie zapłacilibyście siedemdziesięciu dolarów za książkę liczącą trzy tysiące
stron. Nie możemy zamieścić wszystkich opowiadań, które powinny się tu znaleźć; nie możemy
uwzględnić każdego pisarza, którego twórczość powinna być tu reprezentowana. A istnieją pisarze -
Ray Bradbury, Harlan Ellison, George Alec Effinger, R. A. Lafferty - którzy wyspecjalizowali się w
opowiadaniach. Jedno tylko Bradbury’ego, jedno Ellisona w zbiorze najlepszych opowiadań w
historii science fiction?!
A co zrobić z Johnem Varleyem, którego najdoskonalsze „krótkie” teksty są tak długie, że
gdyby zamieścić tu takie „Naciśnij enter” czy „Uporczywość widzenia”, trzeba by wyrzucić pięć
innych? W tej sytuacji musiałem zrezygnować z moich najbardziej ukochanych pisarzy i opowiadań -
„Flight” Petera Dickinsona na przykład, „Vestibular Man” Felixa Gottschalka czy moderańskie
opowiadania Davida Buncha... Lista autorów, których tu nie uwzględniono, jest przerażająco długa:
Bruce Sterling, Connie Willis, Nancy Kress, Lucius Shepherd, Lois McMaster Bujold, Norman
Spinrad, Clifford Simak, Vonda Mclntyre, Octavia Butler, Dave Wolverton, by wymienić tylko tę
garstkę.
Ale właśnie za to dostaję taką kasę - potrafię dokonywać trudnych wyborów. Rwąc włosy z
głowy, dręcząc się po nocach - decyduję.
Oto mój wybór.
Są to opowiadania, które pokochałem od pierwszego czytania, a czytając je po raz kolejny i
kolejny, coraz bardziej utwierdzałem się w miłości i podziwie. To opowiadania, które według mnie
przemówią do rzeszy czytelników, nie do grupki wybrańców. Ich twórcy nie tylko odcisnęli swój
ślad, wywarli wpływ na innych pisarzy, ale i zmienili życie swoich czytelników. Zrezygnowałem z
tekstów, które miały podobne oddziaływanie jak opowiadania już zamieszczone w zbiorze -
oczywiście dokonałem tego wyboru całkowicie subiektywnie.
Przede wszystkim są to opowiadania, których nie potrafię zapomnieć.
Podzieliłem je na trzy grupy, jako kryterium przyjmując okres powstania. Złoty Wiek - od
samego początku do lat sześćdziesiątych XX wieku - obejmuje pisarzy i opowiadania, które
stworzyły science fiction w znanej nam postaci. Zdaję sobie sprawę, że „Sny robota” to jedno z
późniejszych opowiadań Asimova, mimo to przez całą swoją drogę twórczą pozostał on
przedstawicielem okresu Złotego Wieku, być może najlepszym. Jednocześnie można zaryzykować
przypisanie Sturgeona i Blisha do okresu po Złotym Wieku, Hamiltona zaś i Biggle’a uznać za relikty
czasów wcześniejszych.
Proszę o łagodny wymiar kary. Bez względu na to, jak nazwiemy ten okres, są to pisarze, którzy
przygotowali grunt i zasiali ziarno.
Strona 8
Czasy Nowej Fali - od połowy lat sześćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych -
ukształtowali pisarze, którzy wprowadzili do literatury oszałamiający styl i ferwor, czasami nawet
furię, co, jak się okazało, otworzyło drogę do wielu nowych sposobów opowiadania. Jednocześnie
pojawili się pisarze tacy, jak Larry Niven, Ursula K. Le Guin, Frederik Pohl i Brian Aldiss, którzy
nadal rozwijali starszą odmianę SF: prosta opowieść, jedna idea stanowiąca oś akcji, moralny
dylemat, konflikt charakterów - doskonaląc ją.
Jeśli pisarze Nowej Fali są dziećmi Złotego Wieku - takimi, które zbuntowały się przeciwko
rodzicom lub przejęły rodzinny interes - to lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte należą do wnuków
Złotego Wieku: pisarzy, którzy wychowali się na „Strefie mroku”, „Po tamtej stronie” i „Star Treku”,
a także „Nazywam się Joe”, „Wszyscy wy zmartwychwstali” i „Kajaj się, Arlekinie, powiedział
Tiktak”. Pokolenie Mediów odkryło, że potrafi stworzyć dowolną opowieść, a choć niektóre nurty
wykształciły odmienną tożsamość - cyberpunk, humaniści - na ogół my, którzy zaczęliśmy tworzyć w
tych czasach, przekonaliśmy się, że możemy robić, co się nam podoba i jeśli tylko nasze teksty mniej
więcej mieszczą się w granicach gatunku - coraz obszerniejszych - zawsze znajdą się czytelnicy
gotowi nas wysłuchać i przeżyć historie, które mamy im do zaoferowania.
Przechodząc z jednego okresu w następny, widzę, jak przez te lata zmieniła się literatura
science fiction - nie odcinając się od swoich korzeni, nie zapominając niczego z tego, czego
nauczyliśmy się jako społeczność.
Możliwe nawet, że dotarliśmy do Wieku Science Fiction i już go przeżyliśmy. Możliwe, że
czas na następną rewolucję w literaturze i następną grupę opowiadaczy.
Możliwe także, że pora już unieważnić granice gatunku. Mówiąc „literatura”, mieć na myśli
także science fiction - bez dodatkowych uzasadnień.
Ale nie obchodzi mnie to, prawdę mówiąc. Niech się o to spierają krytycy i badacze. Dla mnie
ważne jest jedno: te opowiadania nadal nas zmieniają. Tworzą społeczność ludzi o wspólnych
wspomnieniach. A opowiadania, które znalazły się w tym zbiorze, należą do najlepszych dzieł
naszych czasów.
Strona 9
ZŁOTY WIEK
Strona 10
Poul Anderson
NAZYWAM SIĘ JOE
Spod pióra Poula Andersona (1926-2001), wielokrotnego laureata nagród Hugo i Nebula, od
debiutu w dziedzinie SF w 1947 r. wyszło ponad pięćdziesiąt powieści i setki opowiadań. Jego
pierwsza powieść „Brain Wave” (1954) jest klasycznym przykładem techniki literackiej tradycyjnej
fikcji naukowej - przedstawieniem wpływu gwałtownego i uniwersalnego rozwoju inteligencji na
cywilizację ludzką w XX wieku. Anderson jest wysoko ceniony za szczegółowość swoich tekstów.
Jego obszerna historia przyszłości to dwa cykle powieści i opowiadań, „Liga Techniczna” i „Liga
Polezotechniczna”, opisujące pięćdziesiąt wieków przyszłościowej historii powstania i upadku
trzech imperiów federacji galaktycznej. Ta ogromna skala dała Andersonowi możliwość
przedstawienia barwnych, bogatych postaci i zanalizowania długofalowego wpływu pewnych idei i
przekonań - wolnej inicjatywy, militaryzmu, imperializmu, indywidualnego stylu rządów - na
społeczną i polityczną strukturę stworzonego świata. Cykl najbardziej pamiętnych epizodów, „Ligę
Polezotechniczną”, zdominowały dwie postaci, wyraźne twory różnych epok i cywilizacji:
falstaffowski kupiec zawadiaka Nicholas van Rijn, bohater „Wojny skrzydlatych” (1978), „Satan’s
World” (1969) i „Mirkheim” (1970), oraz Dominic Flandry, którego przygody stanowią treść
„Ensign Flandry” (1966), „A Circus of Helis” (1970), „The Rebel Worlds” (1969), „Flandry of
Terra” (1965), „Agent of the Terran Empire” (1965), „A Knight of Ghost and Shadows” (1974) i „A
Stone in Heaven” (1979). Po polsku wydano także novellę (opowiadanie) „Oblicze nocy” (1963).
Anderson zmierzył się z wieloma klasycznymi tematami SF, w tym z przyspieszeniem ewolucji w
„Fire Time” (1974), podróżami z prędkością bliską światła w „Tau Zero”, podróżami w czasie w
cyklu opowieści o Patrolu Czasu (zbiór „Strażnicy Czasu”, 1960) i w innych książkach i
Strona 11
opowiadaniach, ostatecznie wydanych w dwóch tomach („The Shield of Time”, 1990 i „The Time
Patrol”, 1991). Chętnie łączył SF z historią, w „Podniebnej krucjacie” (1960) średniowieczna armia
bierze do niewoli statek Obcych. W powieści fantasy „Trzy serca i trzy Iwy” (1961) i jej kontynuacji
„A Midsummer Tempest” (1974), historii alternatywnej zapożyczonej z drugoplanowych wątków
„Snu nocy letniej”, oraz w „Zaklętym mieczu” (1954), napisanym według wzorów zaczerpniętych ze
skandynawskich sag, sięgał po motywy mitologiczne. „Inconstant Star” (1991) to dwie novelle z
cyklu „Man-Kzin Wars”. Anderson otrzymał w 1978 r. Tolkien Memorial Award. Wraz z żoną Karen
stworzył czteroksiąg fantasy o Królu Ys („Roma Mater” (1986), „Gallicenae” (1987), „Dahut”
(1987) i „The Dog and the Wolf”, 1988), a wspólnie z Gordonem Dicksonem humorystyczny cykl SF
dla starszych dzieci o niedźwiedziowatych Hoka, którzy próbują naśladować ludzi - „Earthman’s
Burden” (1957), „Star Prince Charlie” (1975) i „Hoka!” (1984). Z nowszych powieści na uwagę
zasługuje choćby „The Boat of a Milion Years” (1989), o grupie nieśmiertelnych rozczarowanych
kursem historii na Ziemi, czy „Starfarers” (1998), o załodze gwiazdolotu, która przez sto
dwadzieścia tysięcy lat poszukuje Obcych. Z dwutomowego cyklu o planecie Rustum w Polsce
wydano „Orbitę bez końca” (1961). Z czterotomowego cyklu o statkach-arkach z kolonistami
szukającymi światów do zasiedlenia napisanemu w hołdzie Heinleinowi wydano u nas tylko tom
drugi, „Gwiazdy są także ogniem” (1994). Jego opowiadania znalazły się w licznych zbiorach, w tym
„The Queen of Air and Darkness and Other Stories” (1973), „Past Times” (1984, o podróżach w
czasie), „Winners” (1981, opowiadania nagrodzone Hugonami i Nebulami, po polsku w pięciu
zeszytach), „All One Universe” (1996) czy „Going for Infinity” (2002). Anderson pisywał też poezje
(„Staves”, 1993).
Z ciemności na wschodzie z wyciem nadciągnął wiatr, siekący biczem amoniakalnego pyłu. W
kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie.
Wszystkie cztery łapy wbił w rozkruszone skorupy stanowiące glebę i wygięty w pałąk po
omacku szukał swego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon.
C o ś smagnęło go w plecy, raniąc je do krwi - drzewo wyrwane z korzeniami i ciśnięte sto
kilometrów. Gdzieś nad głową, niezmiernie wysoko, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury, strzelił
piorun.
Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz rozległ się grzmot, skoczył czerwony język
ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozsypując się po całej dolinie. Powierzchnia planety
zadygotała.
Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, że udało
mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, ogonem mocno chwycił rynnę i zaczął
się przedzierać w stronę przekopu, swego schronienia.
Ściany i dach pomieszczenia pokryte były warstwą lodu - skutek oddalenia od Słońca,
Strona 12
przygniatanego tonami atmosfery cisnącej każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej
drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór, przez który uchodził dym, rzucała
nikłe światło.
Anglesey rozciągnął się, całą szaroniebieską postacią, na podłodze, ciężko dysząc. Nie było
sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie
pozostawało nic innego, jak tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony.
Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że uda mu się tego wieczora odlać jeszcze
brzeszczot siekiery, ale może lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.
Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, przerywając c o jakiś czas na
zaczerpnięcie z dzbanka paru sporych łyków płynnego metalu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, jeśli
tylko zdobędzie odpowiednie narzędzia; na razie wszystko wymagało wielkiego trudu, formowania
za pomocą zębów, pazurów przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych,
rozpadających się fragmentów statku. Dajcie kilka lat, a będzie żył jak człowiek. Ziewnął,
przeciągnął się i ułożył do snu.
Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey zdjął z
głowy hełm.
Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po powrocie z Jowisza zawsze czuł się trochę dziwnie w
czystym, uporządkowanym świecie sterowni.
Bolały go mięśnie. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył przecież z huraganem
wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133
stopni poniżej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną
tlenoazotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego
wartość można było jedynie szacować, bo trzaskały aneroidy i rozstrajały się piezometry. A jednak
jego ciało było zmęczone i rozbite. Napięcie. Niewątpliwie - psychosomatyka. Ostatecznie przez
kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem, a Joe ciężko pracował.
Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić tożsamości. Esprojektor w dalszym
ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś w głębi umysłu
rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej
czerni - czyżby sny? Niewykluczone, że mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy umysł
Angleseya z niego nie korzystał.
Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i zapiszczał dzwonek elektronicznego
strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w
miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj
- znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową,
drugą zaczął grzebać w panelu.
Strona 13
Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby stracił ją choćby na chwilę, nie
wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów
i wielu lat pracy znakomitych specjalistów.
Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała.
Trochę mu ulżyło, wystarczająco, żeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i włączyć prąd.
Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w ciemnych
zakamarkach mózgu pogłębiło się.
Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na korytarz.
Niech ktoś inny posprząta szkło. Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich.
Jan Cornelius nigdy nie był dalej od Ziemi niż w jakimś komfortowym uzdrowisku na
Księżycu. Dręczyła go myśl, że dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie.
Fakt, iż wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle, co o każdym człowieku na
świecie, nie był żadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to
obchodziło?
Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym
pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.
Przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza Cornelius zrzędził sobie pod nosem, potem
prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się maleńkiego satelity
wewnętrznego, doprowadziły go do tak opłakanego stanu, że nie miał ochoty nawet zrzędzić. A kiedy
wreszcie, tuż przed rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie
odezwał się ani słowem. Nikt się nie odzywa za pierwszym razem.
Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta. Mnie też to jeszcze bierze,
pomyślał. Ściska gardło. Czasem aż boję się patrzeć.
W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę -
masywny mężczyzna o imponującym brzuchu.
- Nie wiedziałem - szepnął. - Nigdy nie sądziłem... Widziałem filmy, ale...
Viken skinął ze zrozumieniem głową.
- W rzeczy samej, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia.
Strona 14
Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno
pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, że
na tym księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną, a zimne konstelacje płyną za nim oraz
wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowy Jowisz, opasany różnobarwnymi
wstęgami, nakrapiany cieniami księżyców o rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi
wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu odczuwalna jakakolwiek grawitacja, pomyślał odruchowo
Cornelius, miałby wrażenie, że ta wielka planeta spada na niego. W rzeczywistości czuł coś innego,
jakby go wsysało do góry; nie przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się
przytrzymać.
- Żyje pan tutaj... całkiem sam... z tym...? - spytał zduszonym głosem.
- Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych - odrzekł Viken.
- Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe - czterech przylotów statku - i
może pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.
Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych mężczyznach na Piątym.
Na ogół nosili brody, chociaż poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał, dostosowane do
niskiej grawitacji, były jakby lunatyczne, a rozmowę prowadzili w taki sposób, iż miało się
wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na rok i jeden miesiąc, czas między kolejnymi przylotami statków.
Czyżby to był wpływ klasztornej egzystencji, czy może złożyli swoiste śluby ubóstwa, czystości i
posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nigdy nie czuli się naprawdę w domu?
Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i zimne czekanie, a
honorarium i dodatkowe wypłaty, gromadzące się na jego koncie, tu, siedemset siedemdziesiąt
milionów kilometrów od Słońca, były słabą pociechą.
- Wspaniałe miejsce do badań naukowych - ciągnął Viken. - Same udogodnienia, dobrana
paczka kolegów, spokój i cisza - oraz, oczywiście... - Wycelował kciukiem w planetę, a potem
odwrócił się do wyjścia.
Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie.
Strona 15
- To bardzo ciekawe, niewątpliwie - mówił, sapiąc. - Fascynujące. Ale doprawdy, doktorze
Viken, gnać mnie taki kawał drogi i kazać mi spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliższy
statek, żeby wykonać robotę, która może mi zająć kilka tygodni...
- Jest pan pewien, że to takie proste? - zapytał grzecznie Viken.
Obejrzał się za siebie i w jego oczach było coś takiego, co zmusiło Corneliusa do milczenia.
- Po tych wszystkich latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć się kiedyś z taką sprawą,
choćby najbardziej zagmatwaną, która nie okaże się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się
do niej we właściwy sposób.
Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal wszystko znajdowało się
pod ziemią. A w pokojach, laboratoriach, nawet w korytarzach widać było pewien luksus - we
wspólnej sali był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to musiało kosztować!
Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką, w jakiej kryła się królewska planeta, i nad swoim
rocznym wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, że takie luksusy były rzeczywiście biologiczną
koniecznością.
Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który odtąd miał być jego miejscem.
- Niedługo przyniesiemy bagaże i wyładujemy pański sprzęt psioniczny. Teraz wszyscy albo
rozmawiają z załogą statku, albo czytają listy.
Cornelius skinął w roztargnieniu głową i usiadł. Krzesło, jak wszystkie meble dostosowane do
niskiej grawitacji, było po prostu pająkowatym szkieletem, ale całkiem wygodnie podtrzymywało
jego cielsko. Sięgnął do kieszeni płaszcza, licząc, że uda mu się przekupić tego człowieka, by jeszcze
przez chwilę dotrzymał mu towarzystwa.
- Cygaro? Przywiozłem trochę z Amsterdamu.
- Dzięki. - Viken przyjął je z przykrą dla Corneliusa obojętnością, usiadł, skrzyżował długie,
Strona 16
chude nogi i dmuchał szarymi kłębami dymu.
- Hm... pan jest tu szefem?
- Niezupełnie. Tu nie ma szefa. Mamy za to jednego administratora - kucharza - do załatwiania
tych nielicznych spraw, które się mogą wyłonić. Proszę nie zapominać, że to jest stacja naukowa,
zawsze i wszędzie.
- Wobec tego czym się pan zajmuje?
Viken skrzywił się.
- Proszę innych nie wypytywać tak bezceremonialnie, doktorze Cornelius - przestrzegł go. - Z
pewnością woleliby jak najdłużej pogawędzić sobie z przybyszem, ale o innych sprawach. To rzadka
okazja obcować z człowiekiem, którego nawet najdrobniejszych odpowiedzi się nie... och, nie musi
pan przepraszać. Nie ma sprawy. Jestem fizykiem specjalizującym się w ciałach stałych pod
ultrawysokim ciśnieniem. - Skinął głową w stronę ściany. - Jest ich dużo do przebadania - tam!
- Rozumiem. - Cornelius przez chwilę palił w milczeniu cygaro. Potem powiedział: - Mam się
zająć kłopotami z psioniką, ale szczerze mówiąc, nie widzę na razie powodu, dla którego wasze
maszyny miałyby się źle sprawować, jak doniesiono.
- Chodzi panu o to, że... hm, że na Ziemi lampy K mają wyższą stabilność?
- A także na Księżycu, na Marsie, na Wenus. Widocznie wszędzie, tylko nie tutaj. - Cornelius
wzruszył ramionami. - Naturalnie wszystkie wiązki psi są kapryśne i czasem dochodzi do
niepożądanych sprzężeń, kiedy się... Nie, najpierw pozbieram fakty, a potem zacznę teoretyzować.
Kim są wasi espmeni?
- Jest tylko Anglesey, ale on wcale nie ma formalnego przygotowania. Zajął się tym po
wypadku i wykazał się takimi zdolnościami, że z miejsca go tutaj wysłano, kiedy tylko zgłosił się na
ochotnika. Tak trudno dostać kogokolwiek na Piątego, że nie jesteśmy zbyt drobiazgowi w kwestii
stopni naukowych. A jeśli już o tym mowa, to Ed daje sobie radę z prowadzeniem Joego równie
dobrze, jak doktorzy psioniki.
- Ach, tak. Waszego pseudo-Jowiszanina. Tej sprawie również muszę się przyjrzeć bardzo
dokładnie - powiedział Cornelius. Mimo wszystko zaczynało go to interesować. - Może źródłem
kłopotów jest coś w biochemii Joego. Kto wie? Zdrad zę panu pewną małą, dobrze strzeżoną
tajemnicę, doktorze Viken: psionika nie jest nauką ścisłą.
Strona 17
Tamten uśmiechnął się szeroko.
- Ani fizyka - powiedział. A po chwili dodał poważniej: - W każdym razie moja gałąź fizyki.
Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu
jesteśmy.
W pierwszej chwili Edward Anglesey przyprawiał o lekki szok. To była po prostu głowa,
dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała reszta była
nieważnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach.
- Z zawodu biofizyk - powiedział Viken Corneliusowi. - Zajmował się zarodnikami
atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy był jeszcze młody. Potem był ten wypadek, przywaliło go
poniżej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiażdżone. Typ ponuraka, musi się pan z
nim obchodzić jak z jajkiem.
Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku, że
Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach.
Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, każąc czułkom przy fotelu sprzątać po sobie
okruszki.
- Ja muszę - wyjaśnił. - W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski, GMT, a na
Jowiszu nie. Muszę więc tutaj tkwić, ilekroć Joe się budzi, gotów na jego przejęcie.
- Nie może pana ktoś zastępować? - spytał Cornelius.
- Ba! - Anglesey wbił nóż w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. Ponieważ był to dla
niego język ojczysty, ze straszną zawziętością złorzeczył po angielsku, w języku powszechnie
używanym na Stacji. - Słuchaj no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie sam podsłuch czy
nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy?
- Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. - Cornelius
uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, ale bez większej uwagi, o
czym świadczył wyraz twarzy siedzącego naprzeciwko. - O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki
Strona 18
analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego
paraliżem?
- Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć ją w
najbardziej dosłownym sensie?
- Mój Boże, nie!
- Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? - Anglesey wyszczerzył zęby w uśmiechu. -
Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy mózg własnymi
myślami? Dalejże, Cornelius, nie sypnę cię!
- No cóż... to nie moja branża, jak pan wie. - Psionik ostrożnie odwrócił głowę, napotkał
łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. - Słyszałem, hm, coś niecoś... No cóż,
owszem, były próby, w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się... zniszczenia przemocą
złudzeń i iluzji pacjenta...
- I nie wyszło - odrzekł Anglesey. Roześmiał się. - To się nie może udać, nawet na dziecku, nie
mówiąc już o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. Przecież trzeba było dziesięciu lat
udoskonaleń - prawda? - nim udało się maszynę usprawnić do tego stopnia, aby psychiatrzy mogli
choć „podsłuchiwać”, mimo naturalnych różnic między ich wzorcami myślowymi a pacjentów, mimo
różnic wywołujących interferencje mieszające pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać
się automatycznie do różnic między poszczególnymi osobnikami. Ale między gatunkami w dalszym
ciągu nie potrafimy przerzucać mostów.
Jeśli druga strona jest skłonna do współpracy, możesz bardzo delikatnie kierować jej
myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z własną
przeszłością i doświadczeniem, z własnym ja, poważnie narażasz własne zdrowie psychiczne. Ten
drugi mózg instynktownie będzie się bronić. W pełni rozwinięta, dojrzała, zahartowana osobowość
ludzka jest po prostu zbyt złożona, by można nią było sterować z zewnątrz. Dysponuje zbyt wieloma
drogami ucieczki, zbyt wieloma „ciemnymi siłami”, jakie podświadomość może wezwać w obronie
osobowości, jeśli jej integralność jest zagrożona. Do cholery, człowieku, nie umiemy panować nawet
nad własnymi umysłami, a co dopiero nad cudzymi!
Skrzekliwa tyrada Angleseya urwała się. Zatopiony w myślach siedział przy pulpicie
sterowniczym i bębnił palcami po klawiaturze swojej mechanicznej matki.
- Więc? - zapytał po chwili Cornelius.
Strona 19
Powinien, być może, milczeć, lecz nie potrafił powstrzymać się od mówienia. Było zbyt dużo
ciszy - to prawie osiemset milionów kilometrów stąd od Słońca. Kiedy zamykasz usta na pięć minut,
cisza zaczyna dzwonić ci w uszach jak na alarm.
- Więc? - zadrwił Anglesey. - A więc nasz pseudo-Jowiszanin, Joe, ma fizycznie dojrzały
mózg. Cały sekret mojej władzy nad nim polega na ty, że mózgowi Joego nigdy nie dano szansy
stworzenia własnej osobowości. To ja jestem Joe. Nie opuszczałem go od chwili narodzenia się jego
świadomości. Wiązka psi przekazuje do mnie wszystkie dane z jego zmysłów i śle mu w zamian
nerwowe impulsy motoryczne. Niemniej jednak ma on wspaniały mózg, a jego komórki nerwowe
rejestrują ślady wszelkich przeżyć, dokładnie tak samo jak twoje lub moje; jego synapsy przybrały
topografię, która odpowiada mojemu „wzorcowi osobowości”.
Każdy inny espmen, przejmujący go ode mnie, przekonałby się, że byłoby to jak próba wyzucia
mnie samego z mojego mózgu. Tego nie da się zrobić. Mówiąc ściśle, Joe ma bez wątpienia tylko
podstawowy zestaw wspomnień Angleseya - ja na przykład nie powtarzam sobie twierdzeń
trygonometrycznych, kiedy nim steruję - ale jest wyposażony wystarczająco dobrze, żeby stać się,
potencjalnie, odrębną osobowością.
Faktem jest, że zawsze, gdy budzi się - zazwyczaj jest kilkuminutowy poślizg, zanim wyczuję
zmianę poprzez moje naturalne zdolności psi i ustawię wzmocnienie hełmu - czeka mnie mały
pojedynek. Odczuwam niemal... pewien opór, dopóki nie doprowadzę jego prądów psychicznych do
absolutnej zgodności fazowej z moimi. Samo marzenie senne było wystarczająco odmiennym
doświadczeniem, żeby... - Angleseyowi nie chciało się kończyć zdania.
- Rozumiem - powiedział cicho Cornelius. - Tak, to jasne. Swoją drogą niesłychane, że może
pan mieć taki wszechstronny kontakt z istotą o całkowicie innym metabolizmie.
- To już nie potrwa długo - rzekł z ironią espmen. - Chyba że potrafisz usunąć powód palenia
się lamp K. Mój zapas części zamiennych jest na wyczerpaniu.
- Mam kilka hipotez roboczych - odparł Cornelius - lecz tak słabo znamy zasadę rozchodzenia
się wiązki psi - prędkość nieskończenie wielka czy tylko bardzo duża, czy moc wiązki zależy
ostatecznie od odległości, czy nie? A co wiemy o możliwych skutkach transmisji - och, na przykład
poprzez zdegenerowaną materię w jądrze Jowisza? Mój Boże, planety, na której woda to ciężki
minerał, a wodór - metal! Co my w ogóle wiemy?
- Mamy się o tym przekonać - warknął Anglesey. - O to chodzi w tym całym projekcie. O
wiedzę! Bzdura! - Omal nie splunął na podłogę. - Widocznie nawet ta odrobina wiedzy, jaką
zgromadziliśmy do tej pory, nie dotarła do ludzi. Tam, gdzie żyje Joe, wodór jest nadal gazem.
Strona 20
Musiałby kopać wiele kilometrów w głąb, żeby dotrzeć do warstwy stałej. I oczekuje się ode mnie,
bym przeprowadził analizę naukową warunków na Jowiszu.
Cornelius postanowił to przeczekać i pozwolić Angleseyowi się wyszaleć, a sam zajął się
roztrząsaniem problemu oscylacji lamp K.
- Oni tam na Ziemi niczego nie rozumieją. I tu też nie. Czasami zdaje mi się, że nie chcą
zrozumieć. Joe tkwi na dole, nie mając niczego poza parą własnych rąk. On, ja, my - na początku
wiedzieliśmy niewiele więcej ponad to, że prawdopodobnie będzie mógł odżywiać się miejscowymi
formami życia. Prawie cały czas poświęca na zdobywanie żywności. To cud, że zdołał tyle osiągnąć
w ciągu kilku tygodni - zbudował sobie dom, rozpoznał najbliższe otoczenie, zabrał się do metalurgii
czy hydrourgii - nazwij to, jak chcesz. Czego jeszcze żądają ode mnie, do jasnej cholery?
- Tak, tak - mruknął Cornelius. - Owszem, ja...
Anglesey podniósł białą, kościstą twarz. Jakaś mgiełka pokazała mu się w oczach.
- Co to...? - zaczął Cornelius.
- Zamknij się! - Anglesey błyskawicznie odwrócił się wraz z fotelem, na oślep sięgnął po hełm
i założył go na głowę. - Joe się budzi. Zjeżdżaj!
- Ale jeśli pozwoli mi pan pracować tylko w trakcie jego snu, to jak mam...? - zaprotestował
Cornelius.
Anglesey zaklął i rzucił w niego obcęgami. To był marny rzut, nawet jak na niskie ciążenie.
Cornelius cofnął się w kierunku drzwi. Anglesey nastawiał esprojektor. Nagle szarpnął się ostro.
- Cornelius!
- Co się stało? - Psionik usiłował podbiec, przeszarżował i poślizgnął się, wpadając na tablicę
rozdzielczą.
- Znowu lampa K. - Anglesey zrzucił hełm. To musiało boleć jak diabli, kiedy w mózgu