9950
Szczegóły |
Tytuł |
9950 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9950 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9950 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9950 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Miner
Obsydianowy n�
- Zazdroszcz� panu zdrowia - powiedzia� s�siad nie podnosz�c g�owy.
Siedzieli�my we dw�ch na brudnej �awce w parku. Bulwar, zalany wod� ze staja�ego
�niegu, by� pusty. S�siad obcasem dr��y� w zlodowacia�ym �niegu do�ek, nalana
twarz ze
z�amanym nosem troszk� drga�a. D�o� w r�kawiczce opiera�a si� o listewki
siedzenia.
- Ach, zdrowie to wspania�a rzecz - powiedzia� s�siad nie rozwieraj�c warg.
Na wszelki wypadek obejrza�em si� jeszcze raz, czy kto� nie stoi za �awk�.
Nikogo nie
ma. Zesz�oroczne li�cie czerniej� na szarym �niegu, wzd�u� bocznej alejki
szemrze strumyk.
- Czy pan to m�wi do mnie? - wymamrota�em.
Przygodny rozm�wca uk�oni� si� kapeluszem, nadal wierc�c �nieg obcasem. W jamce
ju� ukaza�a si� woda.
Jeszcze przez par� minut patrzy� na swe trzewiki z u�ebrowanymi podeszwami, a ja
przygl�da�em mu si�, czekaj�c na ci�g dalszy.
Do diab�a, ale� to by� przedziwny cz�ek! Twarz emerytowanego boksera - z�amany
nos, rozmia�d�one ucho i op�tane oczy, zwariowane, nieruchome. Takie oczy
powinny
nale�e� do uczonego albo do zakochanego, kt�ry utraci� nadziej�. Nigdy nie
widzia�em
cz�owieka mniej podobnego do kt�rego� z tych dw�ch - m�wi� mi o tym ca�y jego
wygl�d,
pr�cz oczu... A jego s�owa? �Zazdroszcz� panu zdrowia, to wspania�a rzecz...� A
jego poza,
poza! Siedzia� wsparty �apskami o �awk�, biceps lewej r�ki rozpycha� mu palto,
wygl�da� tak,
jakby by� got�w wsta� i pomkn�� dok�dkolwiek, ale obcas miarowo dr��y� �nieg i
ju� woda,
staja�a z lodowatych bry�ek, w�sk� strug� sp�ywa�a pod �awk� - do potoku na
dr�ce za
naszymi plecami.
- A pan jest niezdrowy? - Nie znios�em milczenia.
- Jestem niedostatecznie zdrowy. - Przelotnie popatrzy� na mnie, jakby mnie
oparzy�. I
bez jakiejkolwiek pauzy zapyta�: - Chorowa� pan na co� w dzieci�stwie?
Omal nie fukn��em - taki atleta wszczyna rozmow� o chorobach. Odpowiadaj�c mu:
�odr�, �winka, koklusz� my�la�em, �e jest on podobny do Jurka Abramowa, ch�opaka
z
naszego podw�rka, kt�ry w przedszkolu ju� nie p�aka�, a w szkole atamani� i
patrzyli�my w
niego jak w t�cz�. Jurkowi z�amano nos w �smej klasie. Nauczycielom m�wi�, �e
uprawia
boks, lecz my wiedzieli�my, �e pobi� si� na ulicy. W og�le wszyscy ludzie ze
z�amanymi
nosami s� podobni do siebie jak dwie krople wody.
- Serce ma pan zdrowe? - kontynuowa� s�siad z �awki niemal oboj�tnym tonem, ale
tak, �e nie mog�em wykpi� si� �artem ani powiedzie�: �Nie pana interes!� Wypad�o
mi
odpowiedzie� na wp� serio:
- Jak pompa.
- Sportowiec?
- Pierwsza kategoria w boksie, druga we florecie, pi�ka no�na, p�ywanie.
- Na jakich dystansach? Sprinter? Oczywi�cie, sprinter... - Popatrzy� na moje
nogi.
En face by� ca�kiem niczego sobie - w miar� szerokie ko�ci policzkowe, czo�o jak
he�m, tylko oczy napawa�y mnie strachem. Dos�ownie �wieci�y si� od wewn�trz,
wypuk�e
takie �lepia i czo�o jak ska�a.
- Pali pan?
- Czasami, a bo co?
Nagle rozgniewa�em si� i poczu�em ogarniaj�c� mnie nud�. Czy pan pali, niech pan
nie pali... Ka�dy trener od tego zaczyna. Ataman... Zapragn��em odej��, ch�odno
robi�o si�
pod wiecz�r. Nawet nie liczy�em na to, �e Natasza zaraz si� zjawi, powiedzia�a
przecie�, �e
przyjdzie, je�li uda jej si� urwa� z wyk�adu, ale w og�le to raczej nie
przyjdzie.
Powiedzia�em: �Przepraszam. Na mnie ju� czas� - i wsta�em.
Nieznajomy uchyli� kapelusza. Spod obcasa tryska�a woda na ca�� dr�k�.
- Do widzenia - powiedzia�em bardzo grzecznie.
D�ugonoga dziewczynka ze skakank� obejrza�a si� na nas przebiegaj�c dr�k�.
- Szkoda - odrzek� spacerowicz. - Chcia�em zaproponowa� panu co� ciekawego.
Jego nos i uszy bardziej wyrazi�cie, ni� jakikolwiek szyld, m�wi�y, co on mo�e
zaproponowa�. Odpowiedzia�em:
- Dzi�kuj�. Nie trenuj� teraz. Mam dyplom na g�owie.
Skrzywi� si�.
Zrobi�em ju� krok przez ka�u�� na �cie�k�, kiedy doda� leniwym g�osem:
- Chcia�em panu zaproponowa� podr� w czasie...
Z przestrachem obejrza�em si�. Siedzia� nie zmieniaj�c pozy.
- Podr� w czasie. W przesz�o��... W przesz�o��, znaczy, my�la�em. Ot� w�a�nie
mamy to niedostateczne zdrowie...
- Nie jestem wariatem - rozleg�o si� spod kapelusza. - Wariat zaproponowa�by
podr�
w przysz�o��.
Usiad�em na �awce, na poprzednim miejscu. Ta zwariowana logika wstrz�sn�a mn�.
Wyra�nie by� stukni�ty, - teraz widzia�em to po jego ubraniu - nad miar�
starannym, zimno
starannym. Wszystko by�o solidne, niezbyt znoszone, lecz od dawna niemodne.
Zapewne
�ona dba o jego ubi�r, aby porz�dnie wygl�da�, tylko niczego nowego nie kupuje -
donasza,
biedaczysko, sw� garderob� z lepszych czas�w. Takie palta noszono w latach
pi��dziesi�tych
i trzewiki r�wnie�. I kapelusze, sam pami�tam, cho� by�em malutki, kapelusz jak
patelnia z
babk� rumow� po�rodku.
Musn�� mnie swymi �lepiami i jakby u�miechn�� si�, ale oczy pozostawa�y te same.
- Ja rzeczywi�cie rzadko bywam na ulicy. Czy pan o tym pomy�la�? Brak czasu,
chore
serce... Prosz� pos�ucha� - ci�ko odwr�ci� si� na �awce - mnie rzeczywi�cie
potrzebny jest
ca�kowicie zdrowy cz�owiek do podr�y w dwudzieste tysi�clecie przed nasz� er�.
Powiedzia� to i wpi� si� we mnie swym niezwyk�ym wzrokiem. Spode �ba. Jakby
hipnotyzowa�. Ale to by�o ju� zbyteczne. Postanowi�em: p�jd�. Odezwa�a si� we
mnie �y�ka
sportowca - przestraszy�em si� i chcia�em pokona� strach. Ponadto wszystko by�o
bardzo
dziwne,
Za tym wszystkim majaczy�a przygoda, jej pe�na napi�cia trwoga szemra�a w
szele�cie
opon za drzewami, d�wi�cza�a w zapachu s�o�ca i taj�cego �niegu, w rytmicznym
pokrzykiwaniu wrony przy starym gnie�dzie. Nie wiadomo dlaczego spyta�em go
jeszcze:
- Co pan, wehiku� czasu... zbudowa�? Odpowiedzia� od niechcenia:
- Tak, co� w tym rodzaju, ale nie ca�kiem.
Wychodz�c z bulwaru pog�aska� po niebieskiej czapeczce dziewczynk� -
sta�a, wsun�wszy do ust gumowy sznur od skakanki. Wed�ug mnie, s�ysza�a nasz�
niedorzeczn� rozmow�, bo posz�a za nami, drobno przebieraj�c n�kami, jak
kurczak
podlotek, i zosta�a w tyle dopiero na trzecim zakr�cie, przy cukierni. Tutaj
sta�y budki
telefoniczne, wi�c zapyta�em, czy na d�ugo planowana jest ta... podr�, bo mo�e
bym
zadzwoni�, uprzedzi� w domu, �e troch� zba�amuc�. Powiedzia�:
- Niech si� pan nie martwi. Pierwsze do�wiadczenie zajmie z p�l godziny,
godzin�.
Zale�y w jakich wsp�rz�dnych prowadzi si� odliczanie.
Szed� brze�kiem chodnika z r�koma w�o�onymi do kieszeni, tak samo jak na
bulwarze, demonstruj�c wygl�dem sw� nieobecno��. Zauwa�y�em, �e prawie wszyscy
przechodnie ust�puj� nam drogi.
Przy bramie szarego, kamiennego domu zatrzyma� si�, zacz�� szpera� po
kieszeniach i
akurat w tej sekundzie z bramy wybieg�a dziewczyna. W rozpi�tym p�aszczu,
k�dzierzawa
g��wka lekcewa��co podniesiona do g�ry, na �licznej twarzyczce wyraz obrazy. Co�
szepta�a
do siebie i nagle zatrzyma�a si�, wbijaj�c wzrok w t�ponose trzewiki mojego
towarzysza.
Uni�s� ramiona. Na twarzy dziewczyny nie by�o ju� obrazy, ale pojawi�o si� takie
wyra�ne
zdumienie, �e nie mog�em powstrzyma� u�miechu. Raptem machn�a r�k�, zerwa�a si�
z
miejsca i pobieg�a dalej. Uliczny t�um op�ywaj�cy nas od razu skry� j� i m�j
dziwny
wsp�towarzysz skierowa� si� ku bramie.
Stoj�c rami� w rami� w ciasnej windzie, wjechali�my na pi�te pi�tro. Kiedy si�
stoi
ca�kiem blisko obok jakiego� cz�owieka, niewygodnie jest z nim rozmawia�. Trzeba
wtedy
patrze� na wszelkie przepisy korzystania z windy albo na �cian� i zachowywa�
milczenie z
uczuciem niezr�czno�ci. W windzie tej obok dyspozytorskiego g�o�nika
elektrodynamicznego
kto� wydrapa� na �cianie: JESIOTR. Drukowanymi literami. Dlaczego jesiotr?
Roz�mieszy�o
mnie to i nagle przypomnia�em sobie. Powiedzia�: �By�bym wariatem, gdybym
zaproponowa�
panu podr� w przysz�o��.
Sta�em z u�miechem zastyg�ym na mej fizjonomii i czu�em, �e sam jestem wariatem.
Dlaczego uwierzy�em, po co poszed�em? Przecie� studiowa�em teori� wzgl�dno�ci, a
tam jest
powiedziane, �e podr� w przysz�o�� jest realna, w przesz�o�� - niemo�liwa...
Wszystko na
odwr�t... Wr�ci� w przesz�o�� niepodobna, poniewa� przysz�o�� nie mo�e wp�ywa�
na
przesz�o��. Z niego to taki jesiotr. Po prostu kipia�em ze z�o�ci. - Kiedy mu
otworz� drzwi,
po�egnam si� i p�jd� sobie. Koniec. Wyra�nie stukni�ty, oczywi�cie,
najwyra�niej.
- Chodzi o to - powiedzia�, otwieraj�c drzwi windy - �e podr� w przysz�o�� jest
mo�liwa przy pr�dko�ciach zbli�onych do szybko�ci �wiat�a. W kosmosie. Obawiam
si�, �e
ludzko�� nigdy nie osi�gnie takich pr�dko�ci. Winda z warkotem odjecha�a na d�.
Pokornie
poszed�em za nim do mieszkania i pozwoli�em zdj�� z siebie palto.
- Wycierajcie nogi - wymamrota� gdzie� w bok. - Myjcie r�ce przed jedzeniem -
roze�mia� si�. Twarz do z�udzenia przypomina�a teraz blin, nos ca�kiem mu si�
sp�aszczy�. -
Prosz�...
Przed nami, jak str�, kroczy� czarny kot z rozedrganym ogonem, wygi�tym jak
pogrzebacz.
- W�ska, ach ty, kocie - gospodarz pochwyci� Igo na r�ce. Kot zamrucza�. -
Prosz�,
prosz�...
Teraz, w za ciasnej marynarce i zbyt w�skich spodniach, by� ca�kiem podobny do
sportowca. Klatka piersiowa wprost potworna, jak beczu�ka - pier� goryla.
Trzewiki jako�
niepostrze�enie zamieni� na bambosze i ca�ym swym wygl�dem kontrastowa� z
umeblowaniem. Olbrzymie biurko, fotele, biblioteczki. Taki sam gabinet widzia�em
u
naszego Danilina, profesora wyk�adaj�cego wytrzyma�o�� materia��w, kiedy maj�c u
niego
�ty�y� przychodzi�em zalicza� zaleg�o�ci.
Usiedli�my w profesorskich fotelach i gospodarz znowu zamilk�. Kot siedzia� mu
na
kolanach. Kot mrucza� coraz g�o�niej i nagle zarycza� ochryp�ym basem:
miaaaaauuuuuuu...
zerwa� si� z kolan i pomkn�� za drzwi. To Jegor wrzeszczy. Wa�k� straszy. Mo�e
pan
podziwia�.
Mi�dzy kolumienkami biurka by�a naci�gni�ta druciana siatka, a za ni�, jak w
klatce,
sta� kocur, wygi�wszy czarny grzbiet, i �wieci� ��tymi �lepiami.
- Jegorku - powiedzia� gospodarz - ty m�j biedny...
- Uaaauuuu - odpowiedzia� kot i zasycza�.
- To jest bli�niaczy brat Wasi - wyja�ni� gospodarz jakby nigdy nic. Jak gdyby w
ka�dym domu buszowa�o na wolno�ci po jednym kocie, a jego bli�niaka Jegora
trzymano pod
sto�em w klatce. - Zreszt� zapoznajmy si�. Romuald Pietrowicz Griszyn.
- Bardzo mi mi�o - wymamrota�em. - Bierbieniew, Dimek.
- Dimek, Dimek... Kogo� zna�em... Dimek. Zreszt� to niewa�ne. Chce pan kawy?
- Nie. Dzi�kuj�, nie chce mi si�.
- Tym lepiej - powiedzia� Griszyn.
Je�li chcia� mnie nastraszy�, to osi�gn�� swoje. Siedzia�em jak mysz przed kotem
i
patrzy�em mu w oczy. Oderwa� od nich wzrok by�o rzecz� ca�kowicie niemo�liw�,
ale i nie
spos�b by�o patrze� - przygn�biaj�ca zgroza �ciska�a serce. Oczy p�on�y od
napi�cia my�li.
M�cz�co wyt�onym spokojem wszechwiedzy. W�a�nie tak. Inaczej nie da si� tego
wyt�umaczy�.
- Tym lepiej. Ostatnie pytanie, a potem jestem do pa�skiej dyspozycji. Jest pan
studentem dyplomantem. Pa�ski instytut?
- In�ynieryjno-fizyczny.
- Wspaniale. Kontakt u�atwiony. Teraz prosz� pyta�.
- Nie wiem, o co mam w�a�nie zapyta�.
- Rozumiem. Jest pan zaskoczony i czeka na wyja�nienia. Zaraz je pan otrzyma.
Fizyka klasyczna m�wi, �e przysz�o�� nie mo�e wp�ywa� na przesz�o��. Jest to w
pe�ni
logiczne, jak si� wydaje, ale sformu�owaniu brakuje dostatecznego uog�lnienia. W
najog�lniejszej postaci tak: informacja mo�e przemieszcza� si� jedynie po
wektorze czasu,
natomiast nie w odwrotnym kierunku tego wektora. Na przyk�ad: Je�li podstawimy
zamiast
obiektu istniej�cego w przesz�o�ci jaki� obiekt z tera�niejszo�ci, ale dok�adnie
taki sam, to
przekazanie iniormacji nie odb�dzie si�. Taka zamiana odpowiada informacji
zerowej -
materialne przedmioty �ci�le sobie nawzajem odpowiadaj�. Inaczej... Inaczej
wychodzi ot�
to... Nasz materialny przedmiot: czarny kot Jegor. Dwadzie�cia tysi�cy lat temu
nie by�o
kot�w czarnej ma�ci. By�y pasiaste koty b�d�ce kr�tkoogoniastymi my�liwymi.
Dzikie lub
p�dzikie. Dlatego pojawienie si� w przesz�o�ci tego oto Jegora lub W�ski jest
niemo�liwe,
by�aby to informacja z przysz�o�ci. Gdyby�my mieli dzikiego kota, to co innego.
Zrozumia�
pan?
Odpowiedzia�em:
- Nie zrozumia�em.
To by�o ca�kiem nieuczciwe, tylko �e ja nie mog�em odpowiedzie� inaczej. Przede
wszystkim on rnia� na my�li, �e istnieje pewna szansa przenikni�cia w przesz�o��
tak samo
zwyczajnie, jak si� schodzi po schodach z sz�stego pi�tra na parter i dlatego
ca�a jego dalsza
logika traci�a sens. Przenikn�� do przesz�o�ci... Przecie� przesz�o�� min�a,
dlatego to w�a�nie
jest ona przesz�o�ci�, drzewa wyros�y i wywr�ci�y si�, ludzie zgnili i trawy
pogni�y...
Przesz�o��!
- Granit - rzek Romuald Pietrowicz. - Kawa�ek granitu le�y przed panem na stole.
Ten
kawa�ek to nie zmieniona przesz�o��. Jest calusie�ki z przesz�o�ci. Drzewa
umieraj�, ale
granit pozostaje...
Z tym niczego nie mo�na by�o zrobi�. Po raz dziesi�ty wyprzedza� moje sprzeciwy.
Pozostawa�o mi tylko wzruszy� ramionami.
- Ale zboczyli�my z tematu. A wi�c, Jegor nie mo�e .pojawi� si� w przesz�o�ci.
To nie
oznacza, �e jego nie mo�na wysia� w przesz�o��. Niejasne? Hm. Niech pan popatrzy
na
Jegora dok�adniej. Oto lampa.
Wzi��em lamp� z biurka i schyli�em si�. Spodziewa�em si� zobaczy� diab�a z
rogami,
wszystko, co mo�e tylko przyj�� do g�owy, lecz nie to, co zobaczy�em.
Przy �wietle okaza�o si�, �e Jegor jest pasiasty i kr�tkoogoniasty. Maciupe�kie
fr�dzelki stercza�y na uszach.
A� j�kn��em. Jegor zasycza� i wczepi� si� pazurami w siatk�. O ma�o co nie
wypad�a
mi lampa.
- C� to za zwierzak?
- Czarny kot Jegor - wyra�nie wym�wi� gospodarz. - Pi�tnastego lutego roku
bie��cego zosta� przerzucony w sto dziewi��dziesi�ty wiek przed nasz� er�. Po
godzinie
umo�liwiono mu powr�t w takim oto stanie. Biedne kocisko! W jego systemie
odliczania
min�o zaledwie dwana�cie-siedemna�cie minut.
- Do widzenia - po raz trzeci w ci�gu ostatniej godziny po�egna�em si�. - Nie
lubi�,
kiedy si� z tata robi wariata.
Gospodarz oci�ale wsta�. Wydawa�o si�, �e nie s�ysza� moich ostatnich st�w.
S�owa
odbija�y si� od niego jak pi�ki tenisowe od betonowe) �cianki.
- Wielka szkoda. Zreszt�... Nie �miem zatrzymywa�... Bardzo, bardzo szkoda. A
kot...
Stamt�d informacja przechodzi bez przeszk�d. Nie pomy�la�em, �e genotyp kota
uleg�
zmianie. R�nic nie ma zbyt du�o, u�amki procentu, w ramach mutacji. - Boczkiem
przesuwa�
si� ku drzwiom z opuszczon� g�ow�.
Widocznie ostatecznie pogodzi� si� z moim odej�ciem. Nawet chcia�, �ebym odszed�
jak najpr�dzej, ale diabe� mnie podkusi� i obejrza�em si� na po�egnanie. Na
biurku, obok
kawa�ka granitu, le�a� wielki, obsydianowy n�, jakich jest wiele w muzeach. N�
wygl�da�
na zupe�nie nowy. B�yszcz�cy, ze �wie�ymi odpryskami. Do r�koje�ci przylepi�a
si� grudka
rudej gliny.
Zrobiwszy dwa kroki podszed�em do biurka i zatrzyma�em si�, nie �miej�c wzi��
no�a. Rzeczywi�cie, by� on zupe�nie nowy, a nie tylko odmyty - glina g�bczasta,
nie
rozmazana. Na wp� przezroczysta klinga wydawa�a si� ostra, ostrzejsza ni�
skalpel. Przede
wszystkim pomy�la�em - imitacja. Sprytny, mistrzowski falsyfikat. A mimo
wszystko
wzi��em n� do r�ki. Klinga b�yszcza�a niezwykle delikatnymi, p�okr�g�ymi
odpryskami, w
jednym miejscu wi�kszymi, w drugim - drobniejszymi, a przy samym koniuszku
prawie
niewidocznymi, malutkimi sierpami. Popatrzy�em wzd�u� ostrza - doskona�a,
idealnie
symetryczna linia. Nie, dzisiejsze r�ce tego by nie wykona�y. Takich rzeczy nie
robi si� na
chybcika.
Jak gdyby reaguj�c na m� my�l, Romuald Pietrowicz ni to zaj�cza�, ni to
zast�ka�.
Odnios�em wra�enie, �e z niecierpliwo�ci�. Odwr�ci�em si�; Sta� po�rodku pokoju
z
zamkni�tymi oczami, opu�ciwszy r�ce, i dysza� jak bokser po nokdaunie.
- Jedn� chwileczk�, ja zaraz... - Nie otwieraj�c oczu usiad� w fotelu przy
biurku.
Jegor pazurami rwa� siatk�, pr�buj�c dosta� si� do jego bamboszy, nie zgaszona
lampa
�wieci�a si� w bia�y dzie�, a ja ca�kiem zbity z panta�yku patrzy�em, jak
Romuald Pietrowicz
sztywnymi palcami otwiera flakonik i wysypuje z niego pigu�k�. Po�kn�� i znowu
zacz��
oddycha�. Wdech, wydech, wdech, chrypi�co, ci�ko. Wreszcie otworzy� oczy i
przem�wi� z
wysi�kiem:
- Serce nawala. Prosz� mi wybaczy�. Czy pan zainteresowa� si� no�em? To moje
trofeum. Stamt�d. Trzy dni temu by�em przez pi�� minut w przesz�o�ci. Wed�ug
tego budzika.
- Romualdzie Pietrowiczu! - Wrzasn��em tak rozpaczliwie, �e przekl�ty kocur
zasycza� i zaszy� si� w k�t. - Niech pan przestanie si� ze mnie nabija�! Niech�e
pan powie, �e
to tylko �arty!
Ledwie dostrzegalnie pokr�ci� g�ow�:
- Ach, Dimku... Uwa�a mnie pan za wariata, a odwo�uje si� do mojej szczero�ci.
To
nielogiczne.
Na zawsze zapami�ta�em - niech to b�dzie banalne czy sentymentalne - ale ja
w�a�nie
zapami�ta�em na ca�e �ycie, jak on siedzia�, opu�ciwszy swoje bokserskie r�ce na
biurko przy
no�u, i patrzy� na male�ki obrazek wisz�cy nieco dalej na prawo, nad rogiem
biurka. Lipcowe
niebo z samotnym bia�ym ob�oczkiem, a pod nim mocno malinowe pole koniczyny i
dziewczyna w bia�ej chusteczce...
Patrzy� i patrzy� na ten obraz, a ja nie mog�em ju� odej��, a� wreszcie
ielikatnie
usiad�em w wolnym fotelu, bokiem, aby nie widzie� kota, kt�ry Zwiedzi�
przesz�o��, ani no�a
przyniesionego z przesz�o�ci. Griszyn odwr�ci� si� do mnie z u�miechem i nagle
mrugn��
porozumiewawczo.
- Czeka pan mimo wszystko na wyja�nienia?
- Czekam.
- Spr�bujemy jeszcze raz? Prosz� bardzo. Podam bezpo�redni� analogi�. Cz�sto si�
m�wi: Dzieci to nasza przysz�o��. Pan jest jeszcze m�ody, ale dla cz�owieka w
moim wieku
dzieci to nadzieja nie�miertelno�ci. Potomkowie... Dzieci i dzieci naszych
dzieci... Teraz
prosz� sobie wyobrazi�, �e w przesz�o�ci istniejemy jako swoi przodkowie. To w
istocie
jedno i to samo, czyli w przysz�o�ci potomkowie, a w przesz�o�ci przodkowie.
Przekszta�cenie w potomk�w to naturalny proces. Reprodukcja i �mier�. Jest to
nieodwracalne. A do przej�cia z powrotem potrzebne s� specjalne urz�dzenia i
proces ten
staje si� odwracalny. - Roze�mia� si�. - S�owo honoru, ja sam ledwie wierz�.
Niebezpieczne
to odkrycie! Pami�ta pan, w Tomku Sawyerze piesek znalaz� w ko�ciele k��liwego
�uka i
po�o�y� si� na� brzuchem? �uk wpi� si� w pieska. Zreszt�... Najwa�niejsze to
przej�cie
powrotne: �ycie-�mier�-�ycie. Rozumie pan?
Wzruszy�em ramionami, mia�em pietra, wi�c by�em ostro�ny.
- Powiedzmy tak: kamienny n� przemieszcza si� poprzez czas bez przechodzenia
�ycie-�mier�-�ycie. On sam jest zarazem i przodkiem, i potomkiem. Z �ywymi jest
to nieco
bardziej skomplikowane, ale i to uda�o si� pokona�. Za cen� strat i ubytk�w,
lecz mimo
wszystko...
- Jegor? Straty i ubytki?
- Ot� w�a�nie to! - Bardzo si� ucieszy� - Ot� to! Wreszcie ruszyli�my z
martwego
punktu! Okazuje si�, �e dwadzie�cia tysi�cy lat temu przodek naszych kot�w by�
jeszcze
dziki. Mo�e p�dziki, ale jeszcze daleko mu by�o do �agodno�ci jego potomk�w.
By� to
pr��kowany, drapie�ny zwierz z mn�stwem innych cech. Hm, tak... Pierwsze
do�wiadczenie.
Nie umia�em jeszcze, wie pan, wszystko jest takie skomplikowane. Pierwsze
kroki...
Zawr�ci�em go stamt�d na ekspresowej pr�dko�ci i zapomnia�em, �e informacja z
przesz�o�ci
przedostaje si� bez przeszk�d. Wie pan, co jest ciekawe? On w jaki� spos�b
pami�ta mnie, a
Wa�k� pami�ta ca�kiem dobrze. Z�o�ci si� z pana powodu, Jegorcio, biedaczek,
biedny kot!
Wr�ci� pr��kowany, biedaczysko...
Kot zamrucza� i jakby zreflektowawszy si�, zawy�: Uuuuu!
- Widzi pan? Rozdwojenie ja�ni. Teraz nauczy�em si� zawraca� z przesz�o�ci jak
nale�y.
Czeka�em, a� doda: Jak pan widzi�, lecz omyli�em si�. Z pewno�ci� postanowi� nie
powo�ywa� si� na swe do�wiadczenie, dop�ki nie uwierz� ostatecznie.
Popatrzy�em na jego kark, ostrzy�ony kr�tko naje�a, na jego mocarne r�ce, pier�
goryla i. Bo�e drogi, idiotyczna my�l przysz�a mi do g�owy, m�ci�o mi si� we
�bie od
wszystkich tych rzeczy.
- Romualdzie Pietrowiczu, chc� pana spyta�. Dwadzie�cia tysi�cy lat temu
cz�owiek
by� r�wnie� inny, a wi�c ca z tego wynika? Je�li pan tam by�...
- Dlaczego ja nie jestem synantropem? - Wybuchn�� �miechem, nie odwracaj�c si�.
Niewiele by�o wesela w tym �miechu. - Chodzi o to, �e gatunek homo sapiens
istnieje
siedemdziesi�t tysi�cy lat. A gatunek sapiens to gatunek sapiens, Dimku. M�zg
si� nie
zmieni�, praktycznie nic si� nie zmieni�o. Inna sprawa, to jak zdo�a� dziki
ma�polud
ukszta�towa� sobie taki m�zg, oto zagadka... Zreszt� to wykracza poza nasz
temat. Cz�owiek
si� nie zmieni�. Panie Dimku, prosz� wzi�� z drugiej p�ki na dole czerwony
tomik Willy'ego
�Paradoks m�zgu�, strona dwie�cie si�dma, niech pan przejrzy. Albo dowoln�
ksi��k� z tego
rz�du.
- Nie, nie, ja wierz�. Znaczy homo sapiens?
- Niech pan rozwa�y sam. Cz�owieka dzieli od tamtych czas�w zaledwie czterysta-
pi��set pokole�. Nie zd��y� si� zmieni� w sensie ewolucyjnym.
- Przepraszam - powiedzia�em - a cechy indywidualne, wygl�d zewn�trzny,
przyzwyczajenia, no, wykszta�cenie? W �wietle prawa, wp�ywu przesz�o�ci na
przysz�o��?
Nagle za�piewa� po cichutku: �O, nie bud� we mnie cudnych wspomnie� minionych
dni, minionych dni� i si�gn�� w g��b biurka.
- Zuch, zuch - z zadowoleniem kiwa� g�ow�, szperaj�c w szufladzie. - B�d� musia�
pokaza�, nie ma rady... Oto znalaz�em! �Ju� pragnie� czar nie wr�ci do mnie...�
- za�piewa�
znowu.
Mia�em w r�kach fotografi�. Chwacki sier�ant w kaszkiecie z kokard� patrzy�
wprost
przed siebie, wypr�aj�c mocarn� pier� przyozdobion� orderami s�awy. Z�amany nos
zwyci�sko stercza� nad g�stymi w�sami.
- To bardzo interesuj�ce - po�o�y�em fotografi� na biurku. - To pan jest
uczestnikiem
wojny narodowej Zwi�zku Radzieckiego? �piew urwa� si�.
- O Bo�e! Gdzie pan ma oczy? Do czego to podobne? - Teraz rozmawia� ze mn�
inaczej, bez ostro�no�ci, jak ze swoim.
- A to, a to co takiego? . - Wskaza� palcem. - Jest to �Znak orderu wojskowego�,
�Jerzy�. M�j dziadek by� kawalerem pe�nej kokardy Krzy�a �wi�tego Jerzego.
- Pa�ski dziadek? Maskarada... Przecie� to pan!
- Oczywi�cie ja. - Fukn�� drwi�co. - Prosz� patrze�. Niech pan patrzy jak
nale�y.
Wzi��em kartonik z jego r�k. Kartonik, rzeczywi�cie! Jak ja mog�em nie zauwa�y�
od
razu? Twarda tektura o kakaowej barwie, winietka i napis:
Fotografia N. L. Soko��w. Smole�sk.
- Niech pan popatrzy na odwrocie...
Przeczyta�em: Podoficyjer kozacki Nikifor Griszyn, 19 22 III 06 r. Zdumiewaj�ce
podobie�stwo!
Znowu sarkn��, wymamrota� co� i wyj�� z kieszeni ksi��eczk� bordo. Przepustk�.
- Niech pan otworzy! Griszyn Romuald Pietrowicz. Piecz��. Wszystko w porz�dku.
Ale fotografia by�a ca�kiem inna - dosy� szczup�y cz�owiek w okularach, o
inteligentnym
wygl�dzie, m�ody, przypominaj�cy czym� mojego gospodarza, ale wyra�nie nie on.
tylko
czo�o i oczy podobne. Inny podbr�dek, ko�ci policzkowe... I uszy nie
rozp�aszczone, stercza�y
sobie w r�ne strony, i nos nie z�amany.
- Kt� by pana zrozumia�? - powiedzia�em z ca�� dost�pn� mi stanowczo�ci�. - Nie
wiadomo dlaczego pan mnie zwodzi. Kim pan jest? Jaki z pana Griszyn? Na
dokumencie
figuruje ca�kiem inny cz�owiek. Kim pan jest naprawd�?
- Griszyn. Romuald Pietrowicz. Lekarz psychiatra, za pa�skim pozwoleniem.
- Nie wierz�.
- Jak pan chce. Kim�e wi�c jestem wed�ug pana?
- W�a�nie pragn� to wyja�ni�. Dlaczego podaje si� pan za kogo� innego?
- Ach, Dimku, Dimku! Fotografia zosta�a po�wiadczona urz�dow� piecz�ci�. Jaki�
tam pu�k kozacki. A ten to Griszyn, jak pan my�li? Podobie�stwa pan nie neguje?
- Nie wierz� - upiera�em si�. - Falsyfikat.
- Zgubne przyzwyczajenie - gdera� cichutko - wierzy� dokumentowi bardziej ni?
cz�owiekowi. Fatalny nawyk. Jak na �ledztwie, nic do pana nie przemawi�, nawet
dokument.
Pu�ci�em to mimo uszu i zada�em g��wne pytanie:
- Po co pan to wszystko wymy�li�? Prosz� odpowiada�! Tylko niech pan przestano
udawa�, �e ma pan fio�a!
Przygotowa�em si� do tego, by zwali� go z n�g, je�li spr�buje zerwa� si� nagle
i,
zaatakowa� mnie. By� ci�szy ode mnie, za to ja by�em m�odszy o jakie�
dwadzie�cia lat i w
doskona�ej formie. Powzi��em stanowcz� decyzj�:
nie dam mu si� nawet odwr�ci�.
I znowu odbi� moj� my�l. Tak bramkarz odbija pi�k� - jeszcze z rogu pola
karnego.
Powiedzia�:
- Dimku, nie zamierzam napada� na pana. Broni nie posiadam. Oto moje r�ce, na
biurku.
- Dlaczego pan czyta cudze my�li? Kto...
- ... mi pozwoli�? Wszystko przebiega prawid�owo. Bo�e prawy, to pan mi pozwala,
a
kt� by jeszcze? Stereotypowo pan my�li i wszystko ma pan wypisane na twarzy. Od
fizyka
oczekiwa�em wi�kszego... hm... wi�kszej bystro�ci. Zgodnie z logik� powie�ci
detektywistycznej powinienem teraz spr�bowa� pana zlikwidowa�, zdaje si�, �e
tak?
- No tak...
- Kiepsko was ucz� w waszym instytucie - powiedzia� rozw�cieczony - logiki nie
ucz�! Takim, jak na przepustce, by�em przed do�wiadczeniem. - Podni�s�
przepustk� za
ro�ek. - Takim w�a�nie, rozumie pan?
Drgn��em ca�y, przepustka upad�a na biurko i zamkn�a si� ze s�abym trzaskiem, a
Romuald Pietrowicz wymamrota� nagle co� niezrozumia�ego i �a�osnego i obejrza�
si�. Oczy
patrzy�y jak z maski.
Ogarn�o mnie najprawdziwsze przera�enie. Tak prze�ywa�em co� podobnego na
maskaradzie w przedszkolu. Wilcze maski z wyszczerzonymi z�biskami zas�aniaj�
mi�e,
dobrze znane twarze i trzeba by�o napr�y� si� i zacisn�� pi�stki, aby zobaczy�
te twarze, a
doko�a wilki, lisy, zaj�ce kosookie...
�ywa maska porusza�a si� wok� bezradnych oczu... Krzykn��em:
- Nie!
Zn�w popatrzy� na obraz. Dziewczyna w�r�d koniczyny pod szerokim niebem.
Odpowiedzia�:
- Nie ma si� czego oba wia�. Moje do�wiadczenie, moje ryzyko. Jak pan widzi,
proponuj�c panu eksperyment, niczego nie ukrywam.
- Nie, nie p�jd�...
- Tak si� pan l�ka? Milcza�em.
- Rozumiem pana. Oczywi�cie, strach cz�owieka oblatuje. Teraz bezpiecze�stwo
jest
zagwarantowane. Znalaz�em metod� powrotu po wypadku z Jegorem. Ju� W�ska
powraca�
dyskretnymi skokami w czasie. Kroczkami, rozumie pan? Po ca�ej drabinie
przodk�w.
Wysz�o nie�le. Kot jak kot Widzia� . pan. Nast�pnie przygotowa�em du��
bransolet� i
poszed�em sam, ale zako�czy�o si� to niedobrze. W naszym rodzie choroby serca s�
dziedziczne.
Stale patrzy� na obrazek. Mo�e jego dziadek kocha� t� dziewczyn�. Albo ojciec?
Mo�e
to by�a ca�kiem obca dziewczyna? Nie wiem.
- Widzi pan, Dimku. Podczas ruchu czas jest rozmazany, jak podk�ady kolejowe,
gdy
patrzy si� na nie z wagonu w biegu. Przez jakie� mikroselcundy by�em
jednocze�nie w
drugim pokoleniu, i w pierwszym, i w zerowym, w swoim. Trzeba by�o takiego
trafu, aby
w�a�nie wewn�trz tych mikrosekund zacz�� si� u mnie silny atak, z konwulsjami,
run��em z
krzes�a, a bransoleta zerwa�a si�. Proces stan�� w miejscu. Na szcz�cie, odbi�o
si� to jedynie
na wygl�dzie zewn�trznym. - Dotkn�� d�oni� swego okaleczonego ucha. - Nigdy nie
uprawia�em boksu. Nigdy. Dziadek Nikifor by� zapa�nikiem cyrkowym i bokserem.
Spyta�em idiotycznie:
- A jak�e w pracy? Poznano pana? Po�o�y� d�o� na piersi:
- A jaka teraz mo�e by� praca?! Wed�ug moich oblicze�, zosta�o mi niewiele. �eby
tylko zd��y� doko�czy� to dzie�o i koniec. Wsta�, masywny jak hipopotam, i
podni�s� poty
marynarki.
- Niech pan popatrzy, Dimka. Nie mam czasu, �eby kupi� now� odzie�. Koszula, ta
sama, co na przepustce, zosta�a na plecach niestarannie rozci�ta i rozlaz�a si�,
ods�aniaj�c
niebieski podkoszulek. Stoj�c przede mn� z zadart� do g�ry marynark�,
wychrypia�:
- Serce nie wytrzyma do�wiadczenia. Obci��enie na serce poka�ne. A pan jest
zdrowym cz�owiekiem, Dimka.
Nie mog�em teraz uwierzy�, �e k�amie, �e nie jest Romualdem Griszynem, � kim�
innym, kto ukrad� jego ubranie i jego przepustk�. Nie, wszystko tu by�o nie
takie proste i jego
ci�ki oddech by� prawdziwy, tego nie da si� udawa�. Patrz�c, jak siada na swe
miejsce,
czu�em przygn�biaj�cy strach, jak po niepowetowanym nieszcz�ciu. Po co
wyznaczy�em
Nataszy spotkanie, przecie� by�a zaj�ta, po co wyznaczy�em spotkanie nie w
kawiarni, a na
bulwarze, po co zacz��em z nim rozmawia�, po co, po co... Zrobi�o mi si� wstyd.
Tak
bagatelnie wygl�da� m�j k�opot przy jego nieszcz�ciu. Przecie� mog�em zaraz
odwr�ci� si� i
p�j��, dok�d zechc�.
A mimo wszystko tch�rzostwo zepchn�o mnie na poprzedni� dr�k� my�li i
wymamrota�em z ostatni� nadziej�:
- Oni umarli. Wszyscy oni umarli. I zostali pochowani - doda�em nie wiadomo po
co.
Chyba tak by�o pewniej. - Umarli i pochowani.
- A gwiazdy? - spyta� cz�owiek za biurkiem. - A gwiazdy - one tak�e umar�y? A
niewidzialne gwiazdy kurcz�ce si� przez pi�tna�cie minut wed�ug swojego czasu, a
miliony
lat wed�ug naszego, tak�e s� pogrzebane? Lenin umar�? Einstein zosta� pochowany?
A
To�stoj? Kt� wobec tego �yje? Genera� Franko?
Uderzy� w biurko dwiema pi�ciami i zapyta�, przekrzykuj�c swoim basem zwierz�ce
wycie wydzieraj�ce si� spoza siatki:
- Czemu pan wierzy, pan, fizyk? Jakiemu zegarowi? Kolapsuj�ca gwiazda istnieje
pi�tna�cie minut, a b�dzie �wieci�a nawet w�wczas, kiedy S�o�ce nie wzejdzie nad
ziemsk�
pustyni�! Za miliony lat! Czemu pan wierzy?
- Nie wiem! - krzykn��em w odpowiedzi. - Nie jestem uczonym! Czego pan ode mnie
chce?
- Aby pan uwierzy�.
- W co?
- Przesz�o�� jest obok tera�niejszo�ci. We wszystkich czasach.
- Ale nie mo�na jej powr�ci�!
- Cicho, Jegor! - wrzasn�� Griszyn.
Kot przycich�. Griszyn wygramoli� si� spoza biurka i wr�s� w pod�og� jak
monument
po�rodku pokoju.
- Zawr�ci� przesz�o�� niepodobna. Mo�na dowiedzie� si� czego� o przesz�o�ci, co
w�a�nie proponuj�. Jest to w pe�ni bezpieczne. �aden wypadek panu si� nie
zdarzy, jest pan
zdrowy. Niech si� pan zdecyduje wreszcie albo odejdzie. Ja r�wnie� p�jd�, szuka�
innego.
- Aaa... - Wyrwa� mi si� nagle jaki� chwacki okrzyk, co� w rodzaju �Haaaai! czy
�Uuuuuch!� Bywa tak, kiedy mkniesz z g�ry na ci�kich nartach na fest
przymocowanych
pasami do n�g. - Ha! Jazda! Zr�bmy sobie slalom w czasie! Jazda, Romualdzie
Pietrowiczu!
- Jazda! - Griszyn klepn�� mnie w rami�. A zrobi� to nielicho, opad�em w fotel,
a on
stal nade mn� i u�miecha� si� ca�� g�b�.
Przed �schodzeniem w d� w otch�a� Czasu� popi�em kawy. Romuald Pietrowicz
przyni�s� dzbanek do kawy i male�kie fili�anki, ale ja poprosi�em o szklank�,
rozmiesza�em
cukier i zacz��em pi�, a Griszyn t�umaczy� w tym czasie, jakie blokowania mnie
ubezpieczaj�.
- Dwie bransolety - cewki indukcyjne. Podstawowa i dodatkowa. Sygna� powrotu
zostanie podany przez dwa zegary przerobione z szachowych.
Oto one, tykaj�. Nakr�cani i nastawiam na p� godziny. Wystarczy? Tam czas
kurczy
si�...
- Przyda�oby si� wi�cej - powiedzia�em. Jak�e mi si� zrobi�o b�ogo!
Przezwyci�y�em
strach, poczu�em, jaki jestem wa�ny i m�ny! Pomy�le� tylko! Obi� mordy
chuliganom albo
stoczy� si� ze stromego W�wozu Atona to bzdura, dzieci�ce igraszki. Siedzia�em
jak jaki�
kosmonauta przed startem, popija�em mocn� kaw� i my�la�em, jak b�dzie potem i �e
wreszcie
jest takie przedsi�wzi�cie i mo�na siebie powa�nie wypr�bowa�. A Griszyn
porz�dnie si�
denerwowa�, chocia� te� nie dawa� po sobie pozna�. Kiedy ju� siedzia�em w fotelu
z
bransoletami na r�kach, przyni�s� kota Wa�k� i mi�tosz�c go w swoich �apskach,
powiedzia�,
�e kot nie dalej jak wczoraj w�drowa� w przesz�o��.
- Jak pan widzi, szcz�liwie. No, to powodzenia, Dimka. Jest pan dzielnym
cz�owiekiem.
Nie potrafi�em si� u�miechn��, mia�em pietra. Czu�em na nadgarstkach ciep�e
bransolety i nagle znikn�y, znik�o gdzie� poczucie �ycia, straci�em oddech,
jakby
wymierzono mi cios w splot s�oneczny. M�ot czasu wali� mnie w samo serce i w
�miertelnym
przera�eniu pomy�la�em, �e zapomnia�em si� zapyta�, jak wygl�da ten, kto odszed�
w otch�a�
czasu.
Obcy. Zapach obcy. Niebywa�y.
Le��. Krzyczy ptak, bli�ej, bli�ej. Sfrun�� z gniazda. Zapach obcy, okropny.
Le�� w
wielkich li�ciach. Sam jeden. Z czo�a kapie.
Jaka zgroza.
Wiatr wieje od nich. Podchodz�, jest ich wielu. Obcy. Id� cicho, jak Wielkoz�by.
Wyszli, obejrzeli si�. Id�. Chowaj� si� przed Wielkim Ogniem. Id�. Na skraju
bagna. Zapach
�ciska mi brzuch.
Idzie my�liwy. Jeszcze idzie my�liwy. Jeszcze. Du�o ich. Ale palc�w r�k wi�cej.
Nios� t�uki. Jak my. Ale zapach obcy. Ohydny. Woda kapie z czo�a, pachnie, lecz
wiatr wieje
od nich. Nie poczuj�.
Przyw�dca skacze, bije t�ukiem. Zabi� w�a. Zapach bardzo mocny. Boj� si�. Boj�
si�
w�y jak my. Zapach skr�ca mi brzuch.
Przechodz�. Zapachu nie ma. Pe�zn� za nimi. �uk wlok� po li�ciach.
Obcego trzeba zabi�. Obcych trzeba zabi�. Obcy s� straszniejsi od w��w, od nocy
i
Wielkoz�bych. Pachn� nie tak jak my. Trzeba zabi�. Jeden nie da rady, ich jest
du�o. Swoi nie
s�ysz� mnie. Daleko.
Dop�dzi�em. Obcy siedz� w ukryciu. Ogl�daj� si�. Wielki Ogie� pokry� ich
plamami.
K�ad� si�. Przyw�dca siedzi; ogl�da si�, w�szy. Obcy. My tak nie w�szymy. My
podnosimy
g�ow�.
Lez� w bagnie. Odrywam pijawki. �uk le�y na suchych li�ciach. Obcy w�cha wiatr,
w
brodzie rybie o�ci. Broda jak nocny wiatr. Czarn� brod� mia� Paa. Ojcowie zabili
Paa, on
robi� co� takiego, �e po �cianie biegali le�ni. Malutcy: brat Wielkorogi, ale
male�ki. Biegi i
nie bieg�. Na �cianie. I bracia Nosaci na �cianie. Ojcowie zabili Paa.
Powiedzieli - to straszne.
Z jaskini odeszli. Zostawili le�nym jaskini�.
Trzeszczy. Czarnobrody obcy k�adzie si�. Po lesie id� Nosaci bracia. Id� ku
rzece pi�
wod�. Przechodz� tak, jak zrobi� Paa na �cianie. Na przedzie wielki-wielki-
wielki. Las
trzeszczy.
Pe�zam do ty�u, do male�kiej rzeczki. Biegn� po wodzie. Zapach obcych biegnie za
mn�. Obcych trzeba zabi�. S� obcy - dlatego. Oto jaskinia. Ojcowie siedz� za
kamieniami.
Trzymaj� �uki, ogl�daj� si�. Biegn� po kamieniach. Widz�, �e matki i siostry
chowaj� si� w
jaskini. Mnie jest dobrze. Oni s� swoi, oni mnie s�ysz�. To, co m�wi� wewn�trz
siebie, kiedy
jeste�my blisko. Starzec Kicha i starsze matki bij� ma�ych, przep�dzaj� do
jaskini. Malutki
brat Zaa odrywa pijawk� od mojej nogi, je. Nasza matka przegania go do jaskini.
Bior� strza�y. Kobiety zakrywaj� wej�cie kamieniami. Staje si� ciemno, jak przed
�mierci� Wielkiego Ognia. Siostra Tim dotyka mnie, strach mija. M�wi�: �Teraz
nie wolno,
biegniemy zabija�. �Mo�na�. Pochyla si�, chwytam j� mocno. Matka Kii daje mi
kopniaka.
Kopie Tim. M�czyzn� zabi�bym t�ukiem pi�ciowym, ale Kii nie mog� nawet tkn��
palcem.
Tim wyje w k�cie, jak samica Wielkoz�bego. Dzieci wrzeszcz�. Starzec Kicha syczy
jak
�mija: �Milczcie! Obcy!�
Biegniemy po wodzie. Tam, gdzie woda spada, wbiegamy do lasu. Pkaapkap z bra�mi
biegnie dalej, do bagna. Pkaapkap sze�ciopalcy. Jest mocarny. Matka Kii nie
pozwoli�a
m�czyznom go zabi�. Sze�ciopalcego trzeba by�o zabi�. Dobrze, �e go nie zabito.
Wiatr przynosi zapach obcych. Wybiegamy z wielkich li�ci - jest nas bardzo,
bardzo
du�o. Wybiegamy. Obcy zrywaj� si� na nogi, krzycz� piskliwie jak ptaki. Szybko
biegn�,
t�uki na ramionach. Bardzo szybkie nogi maj� obcy. Ale Juli krzyczy: �lichaaaa!�
Du�o strza�.
Przyw�dc� dosi�gaj� strza�y, ale biegnie dalej. Inni padaj�. Przyw�dca trz�sie
si�, wyjmuje z
siebie strza��. Patrzy. Pada. Broda podnios�a si� do Wielkiego Ognia.
.Jichachaa!� krzyczy
Juti.
Biegn� i zamierzam si� t�ukiem w przyw�dc�, i widz�, jak nasi bij� i mia�d��
t�ukami,
ale co� �ciska moj� pier� i jak z boku, albo przez mg�� widz� szary t�uk, kt�ry
pada i wisi nad
czarnobrodym, a on wyje jak sowa, i na tym w�a�nie koniec, ot� i koniec.
Siedzia�em w czym� mi�kkim, dr�a�em i traci�em oddech z okrutnego b�lu w piersi
i
biodrach. By� to fotel, to znowu by�o teraz, i na r�kach bransolety, a gard�o
�ciska krawat. Co�
skaka�o w piersiach jak szary kamie�. Z zewn�trz dochodzi� g�os, znany mi g�os i
znajomy
zapach, ale ja nie pojmowa�em niczego.
Potem wsta�em. B�l min��, tak �e mo�na by�o oddycha� i otworzy� oczy, a ja
wch�on��em zapach tera�niejszo�ci - kurz, benzyna, kocia sier�� - i zobaczy�em
b�yszcz�c�
kratk� mikrofonu i bia��, bezw�os� twarz i nie pozna�em go. Obcy sta� przede
mn�, zaciskaj�c
skacz�ce wargi, i podsuwa� mi b�yszcz�cy przedmiot, kt�ry - wiedzia�em to -
nazywa si�
mikrofonem.
Obcy wpatrywa� si�, co� mamrota� uspokajaj�cego. Co� niezrozumia�ego. Obcego.
Sta�em i �ledzi�em sw�j b�l, jakby by�o nas dw�ch. Ja - ten, kt�ry zna s�owo
�mikrofon� i wiele innych rzeczy, niepotrzebnych teraz, i �ledzi drugie .ja�,
kt�re nie wie nic,
zna tylko) b�l i przera�enie, umie zabija� i jest gotowe do zabijania, aby
obroni� sw�j b�l i
swe przera�enie.
- Dimka, co z panem?
Chcia�em odpowiedzie�. Ale drugi we mnie zawo�a�: - Ki-cha-it-chi! -
niezrozumia�y
krzyk b�lu i strachu. Bezw�osa twarz odsun�a Si� i moja r�ka wystrzeli�a w g�r�
i uderzy�a.
Twarz znikn�a.
To by�o okropne. Bi� drugi, ten, kt�ry uciele�nia� si� w b�lu, ale cios zada�a
moja r�ka,
ci�ki upper-cut prawej w szcz�k�, i zrozumia�em, �e na szcz�cie jeszcze - b�l
nie pozwoli�
podnie�� �okcia jak nale�y i cios zosta� zadany nie z pe�nym zamachem.
Cz�owiek rz�zi� gdzie� na dole, u moich n�g. B�l odp�yn�� jak ciemna woda. -
Nazywa si� Romuald - przypomnia� sobie jeden z nas, a drugi znowu krzykn��: It-
chi! - i
wtedy zrozumia�em: Obcy.
Obcy le�a� na pod�odze i rz�zi�.
Nachyli�em si� ku bia�ej twarzy. Od razu b�l wybuch� jak nie dopalone do ko�ca
ognisko, ale ja ju� walczy�em. Tamten, drugi, chcia� uderzy� le��cego nog� w
skro�, ale ja
skierowa�em kopni�cie w bok, noga trafi�a w siatk�. Zarycza� pasiasty kocur.
Nazwa�em go po imieniu: �Tszczaas�. Wyprostowa�em si�. B�l zel�a�, kiedy si�
wyprostowa�em. �eby pom�c Romualdowi, trzeba by�o jeszcze raz nachyli� si�, ale
ja ju�
wiedzia�em - b�l tylko na to czeka. B�l i to, co nadchodzi z b�lem - drugie ja.
Za nic na �wiecie. Nie mog�em si� schyli�. Romuald le�a� na pod�odze - mikrofon
w
jednej r�ce, bransolety w drugiej. Przesta� rz�zi� i jak gdyby ucieszy�em si� i
od razu
zapomnia�em o nim.
Zza moich plec�w, z przedpokoju dolecia� nowy zapach. Zamar�em. Nie odwracaj�c
si�, czeka�em.
W przedpokoju zad�wi�cza� dzwonek. Kr�tko, natarczywie. I zapach sta� si�
silniejszy
i bardziej natarczywy. Odepchn��em fotel, przekrad�em si� do drzwi. Czarny kot
rzuci� si� w
ciemn� jam� korytarza.
Ja tera�niejszy wyci�gn��em r�k� w nylonowym mankiecie i odsun��em w prawo
g��wk� zasuwy, ale tylko tamten, z przesz�o�ci, d�ugor�ki zab�jca, wiedzia�, po
co ja to robi�.
Zza drzwi wkroczy�a dziewczyna. Ta sama, k�dzierzawa, wysmuk�a, pysza�kowata
osoba.
Popatrzy�a na mnie. Niezrozumia�ym spojrzeniem, ze swego �wiata, spojrza�a na
mnie i jak
gdyby uprzyst�pni�a mi co�. Wypr�y�em si� ca�kiem, westchn��em i pomy�la�em ze
zdziwieniem - jak on m�g� rozpozna� zapach kobiety, wyodr�bni� go ze zmieszanego
bukietu
pudru, myd�a, syntetycznej odzie�y? Spoza grubych drzwi, spo�r�d benzynowego,
miejskiego
fetoru...
- Dzie� dobry - wynio�le i ze skr�powaniem przem�wi�a dziewczyna. - Potrzebny mi
jest towarzysz Griszyn.
Pod palcami zatrzeszcza�a futryna - d�ugor�ki ujrza� jej szyj� i domy�li� si�
pod bluz�
ostrych sutek. Jeszcze patrzy�a na mnie, czekaj�c na odpowied�, i nagle oczy
przeskoczy�y
raz, drugi, cofn�a si� o krok i stuli�a po�y p�aszcza. Torebka zako�ysa�a si�
na jej r�ku.
Futryna gi�a si� i oddziera�a od ramy drzwi. Sta�em, nabzdyczony, ca�y nalany
z��
krwi�, i s�ysza�em, co my�li dziewczyna. �Ja si� ciebie nie boj�. Nie boj� si�.
Nie. Nie boj�
si� mimo wszystko! - krzykn�a ona w sobie i zaraz po tym: - Mamusiu... Co on
zrobi� z
Romem?�
Tam co� si� miota�o. Tam m�wi�y dziesi�tki g�os�w i migota�y okrzyki, jakby
miga�y
ga��zie na wietrze w biegu przez las. On szarpn�� si� do przodu, aby schwyci�
j�, przycisn��
do swego b�lu, ale ja sta�em, wisia�em na zaci�ni�tych palcach, a dziewczyna
poprawi�a
torebk� i zapyta�a, wymawiaj�c dobitnie ka�de s�owo:
- Gdzie jest Romuald Pietrowicz? Natychmiast z gabinetu rozleg�o si�:
- On tu wi�cej nie mieszka!
Dziewczyna sp�on�a br�zowym rumie�cem. Odwr�ci�a si�, zastuka�a obcasikami po
schodach. Poci�gn��em na siebie drzwi i przylgn��em do ch�odnego drzewa.
Marynarka i
koszula przyklei�y si� do cia�a, ca�y p�on��em, ale odczuwa�em niewypowiedzian�
ulg�.
Koniec. A jednak go z�ama�em. A niech to diabli porw�, pokona�em go wreszcie...
- Drzwi szczelnie pan zamkn��? - p�g�osem zapyta� Griszyn. Skin��em g�ow�, nie
ruszaj�c si� z miejsca. - Drzwi zamkni�te? - zaczyna� si� z�o�ci�.
- Zamkni�te...
- Niech no pan tu przyjdzie, zrobi� panu analizy.
Mimo wszystko on by� z �elaza. Z obrzmia�� ko�ci� policzkow� krz�ta� si� przy
biurku - ustawia� mikroskop, rozk�ada� rurki, szkie�ka, jakby nigdy nic.
Usiad�em w fotelu,
wyci�gn��em nogi. Wszystko hucza�o jak po nokdaunie, Delikatny b�l jeszcze
skowycza�
gdzie� w g��bi. Ach, przekl�ty!... Nie pozwalaj�c sobie na to, aby roze�li� si�
na Griszyna i na
ca�� t� histori�, pokornie przeprosi�em:
- Prosz� mi wybaczy�, Romualdzie Pietrowiczu.
- Nie ma o czym m�wi�. Mi�dzy nami kwita. - Pomaca� ko�� policzkow�, poruszy�
szcz�k�, z ukosa spogl�daj�c na mnie. Zamkn��em oczy, nabra�em odwagi.
- Nie ma pan gdzie� tu lustra?
Nie zdziwi� si�. S�ysza�em, jak wysuwa szuflad� biurka. Trudno by�o otworzy�
oczy.
Trudno by�o ustawi� okr�g�e lusterko i umie�ci� sw� twarz w ramce. Ale okaza�o
si�, �e jest
to moja twarz. Obecna moja, masywna, okr�g�a, tylko �e zielonkawa, blada.
Griszyn, nie poruszywszy nawet brwi�, schowa� lusterko z powrotem do szuflady -
szk�em w d� - i jednym pchni�ciem zasun�� szuflad�. Z nienawi�ci�. .
- Pan da mi r�k�. Lew�. Prosz� si� odwr�ci�!
Odwr�ci�em si�. Griszyn pobiera� krew do analizy - mi�tosi� m�j palec serdeczny,
wyciska� krew. Nie patrzy�em. Po jakim� czasie zagada�em do niego, aby odwr�ci�
swoj�
uwag� - wydawa�o mi si�, �e mdl�cy zapach krwi wype�nia ca�y pok�j.
- Pan o nic me pyta, Romualdzie Pietrowiczu?
- To dla mnie zbyteczne. Jestem lekarzem. Przesz�o�� mnie nie interesuje -
wypu�ci�
moj� r�k� i odwr�ci� si� do mikroskopu.
Z trudem hamowa�em si� - b�l powraca� znowu. Rozbudzi� go zapach krwi. Analizy,
szkie�ka, cholerne wymys�y...
- A co pana interesuje?
- Reakcja psychiki - niezrozumiale odpowiedzia� Griszyn. - Zgodno�� reakcji.
Znowu
wczepi�em si� r�koma, tym razem w oparcie fotela.
- Niech pan otworzy okno. Szybciej. Wymamrota�:
- Oczywi�cie, oczywi�cie...
Stukn�y ramy. �apczywie oddycha�em, wydalaj�c, wydmuchuj�c b�l. Oddycha�em
tak intensywnie, �e trzeszcza�y �ebra.
- Prosz� si� uspokoi� - powiedzia� Griszyn - zaraz pan dojdzie do normy.
Wszystko
p�yn�o, drga�o, dr�a�o. G�sta kasza d�wi�k�w i zapach�w w�azi�a przez okno.
Zapach myd�a
i dziewcz�cego potu jeszcze nie ulecia� z przedpokoju. Jaki� niezrozumia�y
zapach dochodzi�
od strony obsydianowego no�a, le��cego nie wiadomo dlaczego obok mikroskopu.
- Niech si� pan uspokoi, wszystko minie. Krew w normie. Wszystko minie. Po�pi
pan
z godzink� i wszystko przejdzie. Czy chce pan spa�?
- Ja nie chc� spa�.
- Pan chce spa�. Pan ju� zasypia. Zasypia pan. Oczy si� zamykaj�, Pan bardzo
chce
spa�.
- Pom�wmy - nie poddawa�em si�. - Naprawd� zachcia�o mi si� spa�, ale najpierw
pogadajmy...
Siedzia�em z zamkni�tymi oczyma. B�l teraz ucich�, ale ba�em si�, �e jeszcze
mo�e
wr�ci�. Czas sta� si� senny i d�ugi jak przeci�g�e ziewanie. Rozmawiali�my. Bez
ogr�dek, jak
we �nie.
�Pan r�wnie� tego do�wiadczy�?� �Tak, by�o i to�. �C� teraz?� �Teraz zapomni
pan o
mnie�. �Boj� si�, �e nie potrafi�. �B�dzie pan musia� zapomnie�. To moja
pro�ba.
Kategoryczna pro�ba�. �Kategorycznych pr�b nie bywa�. �Niewa�ne. B�dzie pan
musia�
zapomnie�. �A je�li nie pos�ucham pa�skiej pro�by?� �Pos�ucha pan. Jest pan
dobrym
ch�opcem�, �Dziwny dow�d�. �Ani troch�. Odkryj� karty. Do�wiadczenie
przeprowadzano w
jednym celu - dla sprawdzenia reakcji psychologicznej. Pan potwierdzi� moje
obawy w
dostatecznie wa�kiej mierze. Budz� si� wspomnienia, najgorsze wspomnienia,
atawistyczne
okrucie�stwo. Nieraz wydaje mi si�, �e oprawcy i mordercy od dawna s� w
posiadaniu
mojego sekretu. Ten wynalazek jest bezu�yteczny. Szkodliwy. Z tego wynika, �e
ludzko�� nie
powinna o nim wiedzie�, a wi�c i pan zapomni. Na zawsze�.
- Nieprawda - zaoponowa�em. - M�wi� pan niedawno o Leninie, o Einsteinie.
Przecie�
oni s� r�wnie� w przesz�o�ci, ich mo�na odwiedzi�, dowiedzie� si�... Pan przeczy
sam sobie.
- Ani troch� - powiedzia�. - Nic a nic. Tacy ludzie wyprzedzali swoj� epok�, oni
s�
tutaj i d�ugo jeszcze b�d� z lud�mi. I oto co jeszcze: Oni byli ca�kiem
niedawno. Wczoraj.
Godzin� temu. W tej chwili. M�j aparat dzia�a w tera�niejszej przesz�o�ci - mo�e
po up�ywie
tysi�clecia kto� potrafi powr�ci� do Einsteina i pom�wi� z nim. I kto wie!
Naszemu
szcz�liwemu potomkowi wielki Albert wyda si� okrutnym starcem i w dodatku
niezbyt
m�drym...
- Bzdura - powiedzia�em zaspanym g�osem. - O, bzdura!
- Wszystko si� zmienia - oznajmi� Griszyn. - Wszystko si� zmienia. Czy obiecuje
pan
milcze�?
- Je�li trzeba?
- Trzeba. Teraz prosz� i�� spa�. Niech pan idzie za mn�. Wsta�em, z trudem
rozklei�em powieki. Zrzuci�em z biurka fili�ank� od kawy. Popatrzy�em na kota
Wa�k�
statecznie siedz�cego przy drzwiach. Kot my� pysk zgi�t� �ap�. By�o s�ycha�, jak
na dole
autobus, warcz�c, ruszy� z przystanku, potem zazgrzyta�y prze��czane biegi i
d�wi�czny huk
silnika zacz�� szybko oddala� si� po przedwieczornej ulicy.
Przytrzymuj�c za r�k� Griszyn powi�d� mnie po korytarzu i u�o�y� na kanapie w
male�kiej, ch�odnej sypialce. Ca�kiem ju� przez sen wymamrota�em:
- Co to za dziewczyna przychodzi�a? Odwa�na dziewczyna... Musz� si� obudzi�
najdalej za godzin�...
- Obudz� - powiedzia� Griszyn i zamkn�� drzwi. Zasn��em.
Siedzia�em na kanapce. By�o ca�kiem ciemno, cicho. Z lufcika pachnia�o taj�cym
�niegiem, troch� zmarz�em - z nadej�ciem ciemno�ci na pewno och�odzi�o si�.
Popatrzy�em
na zegarek, min�a godzina, prawie dok�adnie. Po�o�y�em si� dziesi�� po si�dmej,
a
obudzi�em kwadrans po �smej. Brawo. W my�lach zruga�em Romualda: obieca� obudzi�
i
zapomnia�, a ja mog�em zaspa�. Przecie� nie uprzedzi�em swoich domownik�w,
denerwuj�
si� z pewno�ci�. Poza tym Nataszka ju� jest w domu. Trzeba by do niej zadzwoni�,
do Natalii
Siergiejewny. Z t� my�l� otworzy�em drzwi gabinetu.
Lampa pali�a si� na brze�ku biurka i od razu rzuci�a mi si� w oczy w�ochata r�ka
Griszyna, spokojnie le��ca na por�czy fotela, i odpryski rozbitej fili�anki
bielej�ce na
pod�odze. Gdy podszed�em bli�ej, zrozumia�em, �e zosta�a rozbita jeszcze jedna
fili�anka i
opr�cz tego rozsypa�y si� pigu�ki z flakonika. Widzia�em to wszystko, jak
kolejne kadry w
kinie - r�k�, bransolet� na r�ku, potem odpryski fili�anek, pigu�ki, flakonik.
Na pewno nie
by�em w pe�ni rozbudzony, bo nie od razu powi�za�em wszystko w jedn� ca�o�� i
nie poj��em
w pierwszej chwili, co zasz�o. Kiedy si� schyli�em i zobaczy�em, �e Jegora nie
ma pod
biurkiem, a przepi�kny mikroskop poniewiera si� na pod�odze z wykrzywionym
okularem,
odnios�em wra�enie, �e oberwa�em w �eb obuchem i rzuci�em si� do Griszyna.
Jego twarz w cieniu zielonego aba�uru by�a trupio zielona. Lewa r�ka w
bransolecie
le�a�a na sk�rzanej por�czy, a prawa �ciska�a r�koje�� obsydianowego no�a.
Klinga po
przeci�ciu podw�jnego przewodu bransolety wesz�a w obicie bocznego oparcia z
boku, nad
samym siedzeniem. R�ka by�a jeszcze ciep�a. N� zaszele�ci� w fotelu, gdy
usi�owa�em
znale�� puls na prawej r�ce.
Pulsu nie by�o.
Druga bransoleta wisia�a na tylnym oparciu fotela i spad�a stamt�d, podczas gdy
pr�bowa�em odnale�� puls na ci�kim r�ku. Potem zobaczy�em notatk� pod lamp�.
Drogi Dimka! Z�apa�o mnie, koniec ze mn�. Usi�uj� odej�� tam. Przew�d zostanie
przeci�ty, kiedy strac� przytomno��. Niech pan wezwie karetk� pogotowia.
Przyprowadzi�
pan nieznajomego z ulicy, chorego. Przypominam:
obieca� pan milcze�. Niech pan zdejmie bransolet� i schowa n�. Bardzo prosz�.
�egnam pana. Telefon w s�siednim pokoju.
Wezwawszy pogotowie, wr�ci�em do gabinetu i przez kilka minut siedzia�em w
ca�kowitym odr�twieniu i podnios�em si� dopiero w�wczas, gdy us�ysza�em
bulgocz�ce
wycie syreny. Zmru�ywszy oczy, zerwa�em bransolet� i z ulg� ujrza�em, �e druga
r�ka
ze�lizn�a si� z no�a. W�o�y�em n� do bocznej kieszeni, a bransolety owin��em w
przewody.
Ci�gn�y si� z parapetu, zza story. Sta�o tam malutkie pude�ko przypominaj�ce
grub�
papiero�nic�. I to wszystko. Unios�em pude�ko do g�ry i przekona�em si�, �e ono
do niczego
wi�cej nie jest pod��czone - ani do �adnego akumulatora, po prostu g�uche, bia�e
pude�ko z
dwoma przewodami i bransolet�.
Syrena zawy�a znowu, przesuwaj�c si� po ulicy coraz bli�ej. Przechyli�em si�
przez
parapet i zobaczy�em, jak karetka powoli jedzie po ciemnej ulicy, b�yskaj�c
�wiate�kiem, jak
autobus stoi na przystanku, reflektor karetki obmacuje �ciany dom�w, a
przechodnie
zatrzymuj� si� i patrz� w �lad za ni�. Syrena umilk�a. - By�o s�ycha�, jak
kierowca autobusu
og�osi�: �Nast�pny Maksyma Gorkiego�. Promie� reflektora utkwi� w �cianie pod
oknem i
zgas�. Karetka ostro skr�ci�a i zatrzyma�a si� przy trotuarze. W�wczas
wepchn��em pude�ko
do zewn�trznej kieszeni marynarki i poszed�em do przedpokoju, nie ogl�daj�c si�
wi�cej.
- Pora�enie serca - powiedzia�a dziewczyna. By�a zupe�nie