9701
Szczegóły |
Tytuł |
9701 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9701 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9701 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9701 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Co� do kochania
FRANCIS CLIFFORD
PRZE�O�Y�
MICHA� RONIKIER
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
WARSZAWA 1985
Tytu� orygina�u
SOMETHING TO LOVE
(c) Copyright by Josephine Bell Thompson
(c) Copyright for the Polish translation by
Micha� Ronikier, Warszawa 1972
Obwolut� projektowa�
Maciej Hibner
Redaktor techniczny
Ewa Marszal
ISBN 83-211-0573-4
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1985
Wydanie II. Nak�ad 20.000+350. Ark. wyd. 8,4,
Zam. 187/84 M-32
Printed in Poland by
BIA�OSTOCKIE ZAK�ADY GRAFICZNE
B�g daje nam mi�o��:
co� do kochania wypo�ycza nam...
(A. Tennyson)
Siostrze mojej i bratu
- po�wi�cam
Poniedzia�ek
Wyruszy� z Neapolu po po�udniu i szybko przejecha�
wynaj�tym Fordem przez r�wnin� Kampanii. Szosa by-
�a dobra i prosta, jecha� ni� na p�noc a� do Kapui,
potem skr�ci� na wsch�d i wjecha� w dolin� Volturno,
by dotrze� do autostrady 87. Mo�na by�o dojecha� do
Stravino innymi drogami, ale t� pami�ta� najlepiej.
I przez ca�y czas towarzyszy�y mu wspomnienia.
- Wr��, Roberto - powiedzia� Giuseppe, wtedy, tak
dawno temu, dr��cym ze wzruszenia g�osem. - Przy-
jed� do nas kiedy�, gdy wojna si� sko�czy. B�dziesz
mile widziany.
�-� B�dziesz mile widziany - wt�rowa�a mu jego sio-
stra Gina. - Zawsze, Roberto. Nie zapomnij.
- Przyjad� - powiedzia� Robert Wyman, nie bar-
dzo wiedz�c, kiedy i jak mog�oby to nast�pi�, lecz nie
chc�c robi� im przykro�ci. - Przyjad�, wierzcie mi.
- Ci�ar�wka ruszy�a, pomacha� im r�k�. - Do wi-
dzenia.
- Arrivederci!
Teraz, po tylu latach, niespodziewanie trafi�a mu si�
okazja dotrzymania s�owa. Mia� ju� za sob� �yzne pola,
szerok� dolin� rzeki i autostrad� 87; droga wi�a si�
w�r�d pag�rk�w i skr�ca�a setk� zakr�t�w. Jaskrawa,
soczysta ziele� okolic, przez kt�re jecha� przed godzin�,
znik�a, jej miejsce zaj�y winnice na tarasowatych zbo-
czach, drzewa oliwne i zaro�la, pokrywaj�ce ciemno-
br�zowe wzg�rza barwnymi plamami. Z ka�dym mija-
nym kilometrem ��czy�y si� wspomnienia - niekt�re
z nich tak wyra�ne, jak gdyby dotyczy�y dnia wczo-
rajszego, inne mgliste, jakby pochodz�ce z jego sn�w.
Najbardziej �ywe by�o jednak wspomnienie Stravino,
szczeg�lnie za� domu Parrianich. Obraz tego domu od-
bity g��boko w jego pami�ci nie zosta� zatarty przez
�adne z wydarze�, kt�re przynosi� up�ywaj�cy czas.
W du�ej kwadratowej kuchni domu mie�ci� si� punkt
opatrunkowy. Przez pi�� dni i nocy Wyman i jego eki-
pa starali si� nad��y� z pomoc� dla nie ko�cz�cej si�
procesji rannych w bitwie toczonej za wzg�rzem; w
kuchni cuchn�o potem, wymiotami i �rodkami dezyn-
fekcyjnymi. Tak jak i we wszystkich pokojach domu
le�eli tu ci, kt�rzy mieli prze�y�, i ci, kt�rzy mieli
umrze�, oraz ci, kt�rzy ju� nie �yli; ci, kt�rzy mogli
chodzi�, i ci, kt�rzy nigdy ju� chodzi� nie mieli. Przy-
noszono do tego domu ludzi wystraszonych i odwa�-
nych, a tak�e niezbyt odwa�nych, mamrocz�cych, blu�-
ni�cych oraz pogr��onych w straszliwym milczeniu,
o�lepionych przed chwil� i innych, patrz�cych nieru-
chomo w przestrze�. Tu, w zaduchu k��bi�cego si� dy-
mu z papieros�w, w�r�d gor�czkowych stara�, by za-
�agodzi� b�l i szok rannych, Wyman pozna� Giuseppe
Parrianiego, jego owdowia�� siostr� oraz miejscowego
proboszcza, Don Ambrogio, kt�ry pomaga� mu w pra-
cy...
Droga skr�ci�a nagle, ods�aniaj�c wiosk� le��c� pod
szczytem wzg�rza, oddalon� o mil�. Tym razem pa-
mi�� go zawiod�a - nie spodziewa� si�, �e to ju� tak
blisko. Zwolni�, przygl�daj�c si� przez zakurzon� szy-
b� samochodu znajomym budynkom, na widok kt�-
rych od�y�y dawne rany w sercu. Rzeczywisto�� zdu-
miewaj�co dok�adnie odpowiada�a jego wspomnieniom.
- Wr��, Roberto - powiedzia� Giuseppe, kt�ry wy-
dawa� mu si� w tym ostatnim momencie jakby mniej-
8
szy i bardziej pomarszczony ni� kiedykolwiek. - Wr��,
kiedy to wszystko si� sko�czy.
No, c� - pomy�la� Robert Wyman, rozgl�daj�c si�
uwa�nie - nie b�dzie m�g� powiedzie�, �e nie dotrzy-
ma� s�owa.
Zmieni� bieg i wolno sun�� wzd�u� w�skiej, bia�ej
jak m�ka drogi, ci�gn�c za sob� niewielki ob�ok py�u.
Min�� kilka le��cych na uboczu zagr�d, star� ci�ar�w-
k� Fiata z rozklekotan� przyczep�, zab��kan� koz�. W
minut� p�niej wje�d�a� ju� w zabudowania Stravino,
w kr�te korytarze jego ulic, gdzie w�r�d pobiela�ych
mur�w unosi�y si� te same co dawniej zapachy.
Przyby� dok�adnie w tym samym momencie, w kt�-
rym Don Ambrogio po raz pierwszy spostrzeg� krew.
W g��bi ko�cio�a wisia�a du�a alabastrowa figura
ukrzy�owanego Chrystusa. Drewniany krzy� przybity
by� do �ciany, jedna �wieca ustawiona u jego podn�a
w lichtarzu z kutego �elaza rozja�nia�a nieco p�mrok.
Od czasu do czasu ��ty p�omie� zaczyna� migota�, wy-
d�u�a� si� i kurczy�, wtedy rosn�ce i malej�ce cienie
sprawia�y wra�enie, jakby posta� na krzy�u wi�a si�
w m�ce.
Przechodz�c obok krzy�a Don Ambrogio odruchowo
zatrzyma� si�, by jak zwykle wyprostowa� �wiec� w
lichtarzu. Wtedy w�a�nie spostrzeg� krew na pod�odze
pod krzy�em. W pierwszej chwili nie zdawa� sobie
sprawy, co to jest. Trzy wyra�ne plamki le�a�y tak
blisko siebie, �e zlewa�y si� razem, tworz�c plam� w
kszta�cie li�cia koniczyny. W p�omieniu �wiecy b�ysz-
cza�y one jak lakowa piecz��; ten w�a�nie b�ysk zwr�-
ci� jego uwag�.
Don Ambrogio by� wysoki, chc�c wi�c przyjrze� si�
z bliska musia� schyli� si� i przykucn�� niepewnie na
pod�odze. Mia� s�aby wzrok i przez chwil� przygl�da�
si� podejrzliwie po�yskuj�cym czerwonym plamom, po-
tem z zaciekawieniem wyci�gn�� r�k� i dotkn�� naj-
bli�szej wskazuj�cym palcem. Nie wiadomo dlaczego
nie przysz�o mu do g�owy, �e mo�e ona by� wilgotna
- cofaj�c r�k� i wpatruj�c si� w zaplamiony koniec
swego palca wyda� cichy okrzyk zdumienia.
Z wolna wyprostowa� si�, usi�uj�c znale�� wyt�uma-
czenie. W ko�ciele panowa� zupe�ny spok�j. Ha�a�liwy
warkot samochodu Wymana, przeje�d�aj�cego w�a�nie
ulic�, zdawa� si� pot�gowa� jeszcze panuj�c� wewn�trz
cisz�. P�omie� �wiecy by� nieruchomy jak mocno za-
ci�ni�ty p�k. Cienie, o zarysowanych ostro konturach
nieruchome. Tylko jego cie� porusza� si�: najpierw ra-
mi�, zniekszta�cone w miejscu, gdzie �ciana schodzi�a
si� z pod�og�, kiedy raz jeszcze przyjrza� si� wilgotnej
plamie na swym palcu, potem g�owa, kiedy instynk-
townie spojrza� w g�r�, szukaj�c �r�d�a, z kt�rego po-
chodzi�a ciecz.
Nie patrzy� w �aden konkretny punkt. Jego zak�opo-
tane spojrzenie przesun�o si� niepewnie w d� od bla-
doniebieskiego sufitu, kt�ry w �wietle p�nego popo�u-
dnia wydawa� si� nieco przy�miony, a� do plam na ka-
miennej pod�odze. Podni�s� powt�rnie g�ow� i wtedy
wzrok jego przyci�gn�� jeszcze jeden charakterystycz-
ny b�ysk.
Pochodzi� on z punktu znajduj�cego si� na lewym
boku ukrzy�owanej postaci, gdzie zaznaczony by� �lad
przebicia w��czni�. W�a�nie gdy spojrza� w to miejsce,
pojedyncza ciemnoczerwona kropla oderwa�a si� od
rozchylonych brzeg�w rany i spad�a na ziemi�. Cichy
odg�os, jaki wyda�a zetkn�wszy si� z pod�og�, zdawa�
si� pochodzi� jakby od �ywej istoty; ksi�dz wydaj�c
nienaturalne st�kni�cie, jak cz�owiek b�d�cy bez tchu,
osun�� si� ci�ko na kolana w nag�ym paroksyzmie l�-
ku i uwielbienia.
10
Na ko�cu wioski, oddalony nieco od innych, sta� dom
o wielu oknach i pomalowanych na bia�o �cianach. Je-
go dach z blachy falistej pokryty by� porostami. Wy-
man pomy�la�, �e budynek wydaje mu si� jaki� mniej-
szy, jak gdyby skurczy� si� nieco. Wra�enie to by�o
mo�e wywo�ane przez brzozy os�aniaj�ce zabudowania
od wiatru, teraz wysokie i pe�ne li�ci, wtedy za� o po-
szarpanej korze, pokaleczone i nagie. A mo�e wyda-
wa� si� mniejszy, gdy� znik�y wielkie czerwone krzy-
�e, kt�re namalowali wtedy na wszystkich zewn�trz-
nych �cianach. Niew�tpliwie jednak to by�o tu. Tu
w�a�nie zdarzy�o si� to wszystko i wydawa�o si� wprost
nie do wiary, �e od tej pory min�o czterna�cie lat.
Zahamowa� obok przerwy w kamiennym murze oka-
laj�cym obej�cie i wysiad� z samochodu. W rogu dzie-
dzi�ca jaki� m�czyzna w samej koszuli zgrabia� s�om�.
By� odwr�cony plecami do drogi, ale w jego postaci
Wyman natychmiast rozpozna� co� znajomego.
- Giuseppe!
M�czyzna odwr�ci� si�.
- S�ucham?
By� oddalony o jakie� trzydzie�ci metr�w, ale Wy-
man nie mia� �adnych w�tpliwo�ci.
- Giuseppe! - powt�rzy� z rado�ci�.
M�czyzna podni�s� r�k� os�aniaj�c oczy.
- Kto tam?
- Robert... Robert Wyman.
Zapanowa�a cisza. M�ody kogucik nerwowo podska-
kiwa� w�r�d rozsypanego ziarna. M�czyzna wyprosto-
wa� si� nieco, ale nie ruszy� si� z miejsca. Z p�otwar-
tymi ustami, niedowierzaj�co wpatrywa� si� w Ame-
rykanina.
- Kto taki? - wykrztusi� w ko�cu.
Wyman roze�mia� si�.
- Czy chcesz powiedzie�, �e zapomnia�e�? - Zdu-
miewaj�ce by�o, jak �atwo przychodzi�o mu pos�ugiwa�
11
si� j�zykiem, kt�rego nie u�ywa� tyle lat. - No co,
Giuseppe? To ja... pami�tasz? Gdzie jest to radosne
powitanie, kt�re mi obiecywa�e�?
Powt�rzy� jeszcze raz swoje nazwisko i tym razem
m�czyzna zareagowa� gwa�townie rzucaj�c grabie i
ruszaj�c w jego stron� z wyci�gni�tymi ramionami.
Przera�ony kogut uciek� trzepoc�c skrzyd�ami.
- Roberto!
- Giuseppe!
Niski m�czyzna bieg�, potykaj�c si�, z szeroko
otwartymi ze zdumienia oczyma. Niemal rzuci� si� na
Wymana, niezgrabnie ca�uj�c go w policzek. �ciskali
sobie d�onie, klepali si� po plecach, �miali si� g�o�no,
rozradowani ponownym spotkaniem.
- Roberto!... Nie wierz� w�asnym oczom! - Giu-
seppe nie m�g� z�apa� tchu z rado�ci. - Nie mog�
wprost uwierzy�, �e to ty.
Cofn�� si� nieco, trzymaj�c nadal Wymana za ra-
miona, jak gdyby chcia� sam siebie przekona�, �e przy-
bysz by� cz�owiekiem z krwi i ko�ci.
- Sk�d przyjecha�e�?
- Z Neapolu.
- Z Neapolu? - Jego g�os by� ci�gle pe�en zdumie-
nia. - Co robi�e� w Neapolu?
- Po prostu zosta�em rozbitkiem.
- Co takiego? - powiedzia� Giuseppe, nie rozu-
miej�c.
- Turbiny s� uszkodzone i eksperci orzekli, �e sta-
tek b�dzie unieruchomiony przez tydzie�. Wydawa�o si�
to zbyt pi�kne, by by�o prawdziwe, wi�c zanim zd�-
�yli zmieni� zdanie, wynaj��em samoch�d i...
- Teraz pami�tam! - wykrzykn�� triumfalnie. -
Ty p�ywasz na statku.
- Oczywi�cie - za�mia� si� Wyman.
Giuseppe uderzy� si� w czo�o zaci�ni�t� pi�ci�.
- Wybacz mi, Roberto. Jestem tak podniecony, �e
12
zapomnia�em o tym. Trudno mi zda� sobie spraw�, �e
przyjecha�e�, a co dopiero poj��, jak sta�o si� to mo-
�liwe.
- Mam kilka dni wolnych, Giuseppe. Czy mog� za-
trzyma� si� u ciebie?
- Oczywi�cie, oczywi�cie.
- Czy nie sprawi ci to k�opotu?
- K�opotu? -� Giuseppe potrz�sn�� g�ow�. - Je�eli
chodzi o ciebie, Roberto, nie wiem, co to s�owo znaczy.
Mo�esz zosta� tydzie�, miesi�c, rok. To zale�y tylko
od ciebie.
- Dzi�kuj�. - Wyman przyjrza� mu si� uwa�nie.
- Mi�o jest zobaczy� ci� znowu, Giuseppe. Bardzo
mi�o.
- I ciebie, przyjacielu. Tak si� ciesz�. To ju� taki
kawa� czasu.
Na kr�tk� chwil� minione lata otwar�y si� mi�dzy
nimi jak przepa�� i wartki potok pyta� i odpowiedzi
zosta� wstrzymany. Stali razem u�miechaj�c si� do
siebie przyja�nie i przygl�daj�c si� sobie jak dwaj
nieznajomi.
Bardzo si� postarza� - my�la� Wyman. - Ju� wte-
dy by� wysuszonym ma�ym cz�owieczkiem, ale teraz
- M�j Bo�e! Wygl�da na sze��dziesi�tk�. A przecie�
musi by� du�o m�odszy. �mier� Giny by�a dla niego
ci�kim ciosem i �ycie po wojnie musia�o by� nie�atwe.
Ale mimo to...
Sta� si� dojrza�ym m�czyzn� - m�wi� do siebie
Giuseppe. - Wygl�da nawet powa�niej ni� na tej os-
tatniej fotografii, kt�r� przys�a�. Nie jest ju� ch�op-
cem. Rozr�s� si� od tego czasu, a jaki silny ma u�cisk.
Ale �mieje si� tak samo jak dawniej - jak Ginie po-
doba� si� ten jego u�miech! - to znaczy, �e w g��bi
duszy si� nie zmieni�.
- Chod� - przem�wi�, przerywaj�c milczenie. -
Wejd�my do domu. Musisz przywita� si� ze wszystki-
13
mi, poza tym jeste� pewnie zm�czony i chcesz si�
umy�. - Wyci�gn�� r�k� zwracaj�c si� w stron� do-
mu. - Pami�tasz go?
- Doskonale- pami�tam.
- Ten sam dom, co? Ten sam - a jednak nie ten
sam.
Szli przez za�miecone s�om� podw�rze i Wyman
przypomnia� sobie, jak sta�y tu w b�ocie nier�wne rz�-
dy noszy z chorymi nie mieszcz�cymi si� ju� w domu
i czekaj�cymi na sanitarki, kt�re mia�y ich zabra� do
szpitala polowego.
- Widz�, �e pozby�e� si� b�ota - powiedzia� ze
�miechem.
- Ach to b�oto! - Giuseppe westchn��. - I to zim-
no. Chyba nigdy nie by�o takiej zimy jak tamta, Ro-
berto. - Zatrzyma� si� w drzwiach, puszczaj�c Wyma-
na przodem. - B�oto zjawia si� i znika, ale nigdy nie
jest tak dokuczliwe jak wtedy. Od tej pory wszystko-
zmieni�o si� na lepsze, nawet wspomnienia o tym cza-
sie sta�y si� mniej bolesne.
Ksi�dz nadal kl�cza� na pod�odze, w g�owie k��bi�y
mu si� my�li. Przez d�ug� chwil� nie odwa�a� si� pod-
nie�� wzroku na skr�con� posta� nad sob�. Ukry� twarz
w d�oniach, ca�e jego cia�o dr�a�o jak w gor�czce. Czu�
si� przera�liwie sam w ciszy pachn�cego zbutwia�ym
drzewem ko�cio�a i odg�os spadaj�cych na pod�og� kro-
pel krwi zdawa� si� brzmie� w jego uszach powtarza-
j�cym si� ci�gle echem.
W ko�cu spojrza� jeszcze raz, zerkn�� ukradkiem
mi�dzy splecionymi palcami, szukaj�c potwierdzenia.
Cienie chwia�y si�, ale wyrze�biona rana - niewiary-
godne, a jednak prawdziwe - by�a wilgotna i b�ysz-
cz�ca w migotliwym blasku �wiecy. Na pod�odze za�,
14
o dwa metry zaledwie od miejsca, w kt�rym kl�cza�,
widoczne by�y teraz cztery wyra�ne plamki.
Poczu� nagle wielk� pokor�. Pochyli� si� ni�ej, zgi-
naj�c si� w pok�onie i na wargi wybieg�y mu s�owa:
- Nie jestem godzien - zacz�� dr��cym g�osem. -
Nie jestem godzien by� �wiadkiem objawienia Twojej
Istoty...
Jego g�os rozchodzi� si� g�uchym d�wi�kiem po pus-
tym ko�ciele. Czas mija�. �wieca wypala�a si� spokoj-
nie kurcz�c si� stopniowo. Mrok g�stnia� wprost nie-
dostrzegalnie. Don Ambrogio by� z pocz�tku zbyt
wstrz��ni�ty, zbyt zdumiony i zaskoczony, by w umy-
�le jego pojawi� si� cho�by cie� sceptycyzmu. Stopnio-
wo jednak, w miar� jak pod wp�ywem modlitwy mi-
ja�o oszo�omienie, zaczyna� zdawa� sobie spraw�, �e
nie jest ca�kowicie wolny od w�tpliwo�ci. Z trwog�
pomy�la�, �e wiara jego jest zbyt ma�a, by mog�a wy-
kluczy� wszelkie �lady podejrzenia, i rozpaczliwie sta-
ra� si� odsun�� je od siebie. Ale mimo wszystkich wy-
si�k�w, nadal ros�a w nim podst�pna my�l - �e kto�
z mieszka�c�w wioski sp�ata� mu okropnego figla.
W kuchni panowa� ch��d i unosi� si� apetyczny za-
pach. Z wysokiego sufitu zwisa�y butelki wina. Miej-
sce by�o to samo, a jednak nie to samo... W rogu, w
kt�rym niegdy� stawiali skrzynki z lekarstwami, drze-
ma�a na wy�cie�anym krze�le stara kobieta.
- Mamma - powiedzia� Giuseppe g�o�no, lecz �a-
godnie. - Zobacz, kto przyjecha�.
Powykr�cane palce mi�tosi�y brzegi czarnego szala.
Zamglone, wyblak�e oczy, g��boko osadzone w pobru�-
d�onej jak orzech w�oski twarzy, otwar�y si� i spoj-
rza�y na Wymana.
- Kto to jest?
15
- Roberto... Ameryka�ski doktor, o kt�rym ci m�-
wi�em. Ten, kt�ry pisze do nas listy.
- Nie wygl�da na Amerykanina - powiedzia�a po
chwili skrzekliwym g�osem.
Giuseppe wzruszy� ramionami, patrz�c przepraszaj�-
co na Wymana.
- On ju� nie nosi munduru, mamma. To ju� si�
wszystko sko�czy�o.
- Ach, tak - stara kobieta kiwn�a potakuj�co g�o-
w�. Oczy jej straci�y wyraz zainteresowania i przym-
kn�y si� z wolna. - Witamy pana serdecznie w na-
szym domu, signore.
- Dzi�kuj�.
- Jej my�li b��dz�, Roberto - powiedzia� Giuseppe
�agodnie. - Nie b�j si�, nie us�yszy nas. Ona �yje w
przesz�o�ci, rozumiesz? Mieszka tu u mnie od czasu
wojny, ale tera�niejszo�� jest dla niej niemal tylko
snem, fantazj�. Dla niej dobre czasy ju� min�y.
Podczas gdy m�wi�, przez drzwi na drugim ko�cu
kuchni wesz�a ty�em dziewczyna, nios�c kosz por�ba-
nego drewna. Mia�a na sobie g�adk� bluzk� i lu�-
n�, czarn� sp�dnic�; ciemne w�osy si�ga�y jej niemal
do ramion. Kopni�ciem zatrzasn�a za sob� drzwi i nie
widz�c Wymana sz�a w stron� pieca - tego samego
pieca, na kt�rym niegdy� Gina bez ko�ca gotowa�a wo-
d� w blaszankach.
- Rosina! - zawo�a� Giuseppe. - Zobacz, kto przy-
jecha� do nas z wizyt�!
Wyman zdumia� si�.
- Rosina?
- Tak, tak. Rosina. Jeste� zaskoczony, co?
- Co� podobnego... Przecie� kiedy j� widzia�em os-
tatni raz...
Giuseppe zachichota� podnosz�c r�k� na wysoko��
swego biodra.
- Si�ga�a mi dot�d, by�a ma�ym dzieckiem. Teraz
16
najlepiej wida�, jak to by�o dawno. - Zwr�ci� si� do
dziewczyny: - Pami�tasz Roberta?
Podesz�a do nich, wycieraj�c d�onie w sp�dnic�.
- Tak - powiedzia�a. Patrzy�a na Wymana bez nie-
�mia�o�ci; po chwili u�miechn�a si�. - Ale on mnie
chyba nie pami�ta.
- Ale� tak, pami�tam, pami�tam ci� doskonale. Tyl-
ko... po prostu nie pozna�em ci� od razu. Bardzo uro-
s�a� od tego czasu.
- Ona jest w �atwiejszej sytuacji ni� ty, Roberto,
bo widzia�a twoj� fotografi�. - Giuseppe przechyli�
nieco g�ow�. -� Czy uwa�asz, �e jest podobna do mat-
ki?
Wyman przytakn�� ruchem g�owy. Podobie�stwo by-
�o wyra�ne, najlepiej widoczne w oczach - du�ych,
br�zowych - i w pe�nych czerwonych ustach. Przy-
pomnia� sobie tamte czasy - w piwnicy, do kt�rej
schroni�a si� ca�a rodzina, by�o te� blade d�ugonogie
dziecko, kt�rego niewinno�� przypomina�a im, �e ist-
niej� tak�e inne sprawy pr�cz szpetoty, b�lu i �mierci.
Trudno by�o uwierzy�, �e u�miechaj�ca si� teraz do
niego dziewczyna by�a kiedy� tym dzieckiem o piskli-
wym g�osie, podkr��onych oczach i nienasyconym ape-
tycie na cukierki.
Zaczerwieni�a si� troch�, speszona jego spojrzeniem.
- M�j brat te� bardzo si� zmieni�.
- Carlo?
- Jest twojego wzrostu i ju� si� goli.
- To prawda - powiedzia� Giuseppe. - Obawiam
si�, �e go nie spotkasz. Od dw�ch lat mieszka w Nea-
polu. Sta� si� niespokojny, jak wielu m�odych, i nie
mog�em utrzyma� go w domu.
- Co on tam robi?
Giuseppe wzruszy� ramionami.
- Jest fotografem, ulicznym fotografem, rozumiesz?
Robi zdj�cia przechodniom. Czasami przyje�d�a nas od-
17
wiedzi�. Wygl�da na do�� zadowolonego, ale takie �y-
cie nie mo�e by� chyba zbyt mi�e. - Gwa�townie za-
macha� r�kami. - Co ja robi�? Gadam i gadam! Chod�-
my, zaprowadz� ci� do twojego pokoju, Roberto. Po-
tem zjemy co� i gdy poczujesz si� lepiej, musisz nam
opowiedzie� wszystko o sobie.
Zapali� lamp� i poprowadzi� go schodami na g�r�.
Wymanowi natychmiast przypomnieli si� ranni, kt�-
rzy po stromych stopniach mogli chodzi� o w�asnych
si�ach, nosze, kt�re z trudem mie�ci�y si� na zbyt w�s-
kiej przestrzeni.
- Tutaj, Roberto - powiedzia� Giuseppe, otwieraj�c
drzwi. - Czy b�dzie ci tu do�� wygodnie?
Wyman wszed� do pokoju i nagle znowu poczu� daw-
ne rany w sercu. Tym razem by�y one jednak g��bsze,
g��bsze i bardziej bolesne. A� do tego momentu nie
przysz�o mu bowiem do g�owy, �e pok�j go�cinny mo-
�e by� dawnym pokojem Giny.
Don Ambrogio ci�gle jeszcze kl�cza�, gdy �wieca za-
skwiercza�a i zgas�a. W niemal zupe�nej ciemno�ci po-
czu� niepok�j. Zapali� zapa�k� i wyj�� gar�� �wiec ze
skrzynki przymocowanej do �elaznej podstawki, po-
� spiesznie zapali� je, ustawiaj�c w lichtarzach.
Odruchowo wargi jego nadal szepta�y chaotyczne
strz�py modlitwy. Ale r�wnocze�nie dusz� jego toczy�
rak nieufno�ci, zwyci�aj�c w nim l�k i zdumienie.
Pogardza� sob� za to, ale bez rezultatu. Jego niespo-
kojne my�li z pokor� wznosi�y si� ku Bogu, ale coraz
/ bardziej tamowa�o je ha�bi�ce podejrzenie, �e sprawc�
pojawienia si� krwi m�g� by� kto� ze Stravino.
Po chwili podni�s� si� z wysi�kiem z kl�czek, oszo-
�omiony, rozdarty wewn�trznie, b�agaj�c Boga o na-
tchnienie i wskaz�wk�, jak ma post�pi�.
Siedzieli wok� prostego, wyszorowanego do czysta
sto�u kuchennego. �wiat�o lamp naftowych wydoby-
wa�o z mroku tylko cz�� kuchni, kt�ra wydawa�a si�
przez to mniejsza. Jedli przyrz�dzone w domu spa-
ghetti, obficie przyprawione serem i przybrane pomi
dorami.
Matka Giuseppe dzioba�a jedzenie gwa�townymi ru-
chami, spojrzenie jej oczu by�o nieobecne. Od czasu do
czasu u�miecha�a si� do siebie lub kiwa�a g�ow� wspo-
minaj�c zapewne minione wydarzenia, kt�re zacho-
wa�y si� w jej pami�ci, lecz nie bra�a udzia�u w roz-
mowie.
- A potem, Roberto?... Co zdarzy�o si� potem? -
powtarza� stale Giuseppe pomi�dzy dwoma k�sami po-
trawy. Chcia� si� wszystkiego dowiedzie�. Korespondo-
wali ze sob� przez te lata, ale wiele luk wymaga�o
uzupe�nienia. - A p�niej, Roberto?
Wyman opowiedzia� im wszystko, co uwa�a� za god-
ne uwagi. Nie rozwodzi� si� zbytnio nad ostatnimi
osiemnastoma miesi�cami wojny. Opowiada� o tym,
jak wr�ci� potem do Filadelfii i jak wyda�a mu si� ona
ju� nie ta sama co dawniej; o swej pracy w szpitalu,
do kt�rej tak trudno by�o mu si� nagi��; o tym, �e
przeni�s� si� do Bostonu i pracowa� w klinice... Powie-
dzia� im o swych zar�czynach z Ruth, o tym, jak zer-
wa�a je, by wyj�� za m�� za kupca z bran�y metalowej,
mieszkaj�cego po przeciwnej stronie ulicy, i jak uto-
n�a podczas miodowego miesi�ca, kt�ry sp�dza�a w
Myrtle Beach... Ju� od dawna m�g� o tym m�wi� nie
odczuwaj�c b�lu, ale w�wczas Boston wydawa� mu si�
nie do zniesienia - opowiedzia� im wi�c o swych ko-
lejnych przenosinach do Syracuse, potem o powrocie
do Filadelfii i jak w �adnym z tych miejsc nie czu� si�
dobrze. W ko�cu opowiedzia� im, jak po �mierci ojca
nie by�o ju� nic, co zatrzymywa�oby go w kraju, i jak
19
zdecydowa� si� podj�� prac� w jednym z nowojorskich
towarzystw okr�towych.
Najwa�niejsze wydarzenia znali ju� z jego list�w, ale
dopiero opowiedziane po kolei u�o�y�y si� one w logicz-
n� ca�o��. W czasie gdy m�wi�, Giuseppe jad� powoli i
�ywo reaguj�c ponagla� go do kontynuowania opo-
wie�ci, Rosina za� nalewa�a im do szklanek cierpkie
czerwone wino i na nowo nak�ada�a na talerze wielkie
porcje spaghetti.
- No, wi�c - powiedzia� w ko�cu Wyman - to
by�oby chyba wszystko. Tak min�o mi tych czterna-
�cie lat. - Teraz gdy dokona� ich przegl�du, nie by�o
w nich wida� zbyt wiele tre�ci. - Nie jest to specjal-
nie ciekawa historia, gdy si� o nich opowie od po-
cz�tku do ko�ca.
-� A teraz jeste� lekarzem na tym statku pasa�er-
skim?
- Ura�a to moj� pr�no��, Giuseppe, ale tylko
asystentem g��wnego lekarza.
- Macie dw�ch lekarzy? - W k�cikach jego oczu
odci�ni�te by�y g��bokie zmarszczki. - Dw�ch lekarzy
na jednym statku?
- To do�� du�y statek, Giuseppe. - U�miechn�� si�
Wyman. - Zabiera sze�ciuset pasa�er�w, nie licz�c
za�ogi.
- Wi�cej ni� Stravino ma mieszka�c�w! - zawo-
�a�a Rosina.
� Mo�e i wi�cej, ale to nie s� stali mieszka�cy. -
Za ka�dym razem gdy na ni� spojrza�, peszy�o go jej
podobie�stwo do Giny.
� - Na przyk�ad pasa�erowie z
tego rejsu zap�acili mas� pieni�dzy za przywilej zoba-
czenia siedmiu miast nad Morzem �r�dziemnym w ci�-
gu trzech tygodni.
- Z tego ca�y tydzie� w Neapolu?
Przytakn�� ruchem g�owy.
- Ale to nie by�o zamierzone. M�wi�em wara -
20
utkn�li�my tam przez przypadek. Gdy tylko us�ysza-
�em, jak d�ugo potrwa naprawa, dogada�em si� z Te-
dem Masonem, moim starszym koleg�, i wsp�lnie uda-
�o nam si� przekona� kapitana, �e nikomu nie stanie
si� nic z�ego, je�eli b�d� przez jaki� czas nieobecny.
Zapad�a chwila ciszy. Powi�d� palcem wok� kraw�-
dzi swej szklanki.
-� A jak tobie min�� ten czas, Giuseppe?
Giuseppe wzruszy� ramionami.
- Nie ma wiele do opowiadania, Roberto. �ycie w
Stravino porusza si� jak �limak. Starzy umieraj� - na
chwil� zamilk�, przypomniawszy sobie, �e Gina mia�a
zaledwie trzydzie�ci sze�� lat - m�odzi si� �eni� i ma-
j� dzieci. Wszystko toczy si� tu jak wielkie Ko�o, rozu-
miesz? Wiosna, lato, jesie�, zima... W jednym roku
urodzaj, w nast�pnym - sam wiesz, jak to jest. - W
skrzywieniu jego twarzy by�o nieco smutku. - Zresz-
t� ja si� nie skar��. Chcieli�my pokoju i musimy by�
wdzi�czni za to, �e go mamy. - No, c� - ci�gn�� da-
lej - w takiej ma�ej miejscowo�ci jak nasza bardzo
jest spokojnie. Czasem my�l� sobie, �e nie zaszkodzi�o-
by, gdyby co� si� tu dzia�o - przerwa�, zerkaj�c z
ukosa na Rosin�. - M�wi�c to, mam na my�li ludzi
m�odych, ale dotyczy to tak�e wielu os�b w moim wie-
ku, cho� oni powinni by� m�drzejsi. Jakby to powie-
dzie�, Roberto? Oni... oni s� pozbawieni korzeni. Nie
chc� si� uczy� od przesz�o�ci, a przysz�o�� jest dla nich
czym�, co nigdy nie nadchodzi. Dlatego nie zadowala
ich tera�niejszo��.
- My�l�, �e jest to zjawisko do�� powszechne.
- By� mo�e. Nie podr�owa�em tyle co ty, ale wiem,
�e w Stravino jest tak na pewno. Ludzie wynajduj�
wrog�w, na kt�rych mogliby zrzuci� win� za w�asne
rozczarowania i zawody - byle pow�d im wystarczy.
M�wi si� o polityce, reformie rolnej, podatkach... Nie
21
rozumiej�, �e �adna z tych rzeczy nie przyniesie roz-
wi�zania.
- Jakie wi�c na to lekarstwo?
- B�g jeden wie, przyjacielu. Co�, co zjednoczy�o-
by nas tak jak wtedy, kiedy by�e� tu po raz pierwszy.
Co�, co wyrwa�oby nas z naszej ma�ostkowo�ci. - Po-
prawi� si� na krze�le. - By� mo�e, domagam si�
gwiazdki z nieba. W ka�dym razie staj� si� zbyt ponu-
ry - u�miech wykrzywi� jego rysy - a to nie ma
sensu, szczeg�lnie dzi�.
Rosina uprz�tn�a talerze ze sto�u, jej babka w mil-
czeniu odesz�a w mrok. Dwaj m�czy�ni siedzieli ra-
zem przy stole i rozmawiali bez ko�ca w oparach dy-
mu z papieros�w, k��bi�cego si� w ��tym �wietle lam-
py-
. - Co robimy dalej, Roberto? Czy jeste� zm�czony?
Wyman st�umi� ziewni�cie.
- Raczej tak. Ale przed spaniem p�jd� jeszcze chy-
ba zobaczy� si� z Don Ambrogio. Chc� si� z nim tylko
przywita�.
- Ach - powiedzia� Giuseppe wstaj�c - to jest
cz�owiek, kt�ry z pewno�ci� przyzna�by mi s�uszno��
w tym, co m�wi�em.
- Czuje si� dobrze?
- Bardzo dobrze. I ci�gle jeszcze potrafi walczy�,
cho� my�l�, �e czasem czuje si� ju� troch� zm�czony.
- Za�mia� si� cicho. - Twoja wizyta b�dzie dla niego
jak �rodek wzmacniaj�cy.
Sierp ksi�yca wisia� nisko nad g�rami Matese i bia�e
gwiazdy migota�y, gdy Wyman szed� w stron� ma�ej
piazza. Powietrze by�o ch�odne, ch�odne i ostre.
Zn�w o�y�y w nim dawne wspomnienia. Kiedy�
przebiega� t� w�sk� uliczk� zgi�ty w p� z powodu
ognia mo�dzierzy. W powietrzu unosi� si� wtedy gorzki
dym wybuch�w, wyczerpani ludzie snuli si� po piazza
jak pijani �lizgaj�c si� w b�ocie pokrywaj�cym kocie
�by. Teraz przed cantin� pali�y si� kolorowe lampy, z
wewn�trz dochodzi� d�wi�k akordeonu.
Obcasy Wymana g�o�no stuka�y po bruku. Z bocz-
nej uliczki wybieg� pies, obw�cha� od niechcenia jego
buty i przesta� si� nim interesowa�. Na progu jednego
z dom�w siedzia� jaki� m�czyzna, pal�c papierosa, zza
rogu ulicy dochodzi� czyj� g�o�ny �piew.
Miejsce by�o to samo, a jednak nie to samo...
- Don Ambrogio nadal mieszka ko�o ko�cio�a -
powiedzia� mu Giuseppe. Wyman dojrza� jednak nie-
wyra�ne �wiat�o w wychodz�cym na zach�d oknie
�wi�tyni i postanowi� zajrze� do �rodka. Przeszed� na
drug� stron� piazza, zatrzymuj�c si� na chwil�, by
wyrzuci� niedopa�ek do rynsztoka, potem pchn�� wy-
sokie, zielonkawe w �wietle ksi�yca drzwi. Ust�pi�y
�atwo pod naciskiem jego r�ki, otwieraj�c si� w lekko
zabarwion� na ��to ciemno��. Cicho wszed� do �rod-
ka, bezg�o�nie zamykaj�c je za sob�.
Ogarn�a go wielka cisza. Ca�y ko�ci� zalega�y cie-
nie o r�nych kszta�tach i barwach. Po lewej stronie
pali�y si� �wiece, kt�rych odblask przeci�ty by� na p�
sylwetk� kolumny. Wyman sta� przez kilka sekund bez
ruchu, ws�uchuj�c si� w cisz�. Potem zrobi� par�
ostro�nych krok�w, obchodz�c filar, i nagle spostrzeg�,
�e nie jest sam.
Don Ambrogio, nieruchomo jak wyrze�biony pos�g,
sta� przed przybitym do �ciany krzy�em. Z odchylon�
nieco do ty�u g�ow� wpatrywa� si� w um�czon� po-
sta� Chrystusa. Wyman, czekaj�c przez d�u�sz� chwil�,
a� ksi�dz zako�czy swe modlitwy, ze wzruszeniem
przygl�da� si� temu mocno zbudowanemu cz�owieko-
wi, kt�ry wtedy, przed laty, by� taki silny i wspania-
�y. W niepewnym �wietle nie dostrzeg� wi�kszych
zmian w jego wygl�dzie. By� mo�e troch� bardziej po-
23
chylony, mia� pasma siwych w�os�w na skroniach, nie-
co wy�sze czo�o...
Wyman czeka�, maj�c nadziej�, �e modlitwy wkr�t-
ce dobiegn� ko�ca. Tak min�o chyba kilka minut. Don
Ambrogio sta� bez ruchu, nieruchome te� by�y cienie.
S�aby, bardzo s�aby odg�os akordeonu dolecia� ze znaj-
duj�cej si� naprzeciwko cantiny. Wyman zerkn�� na
zegarek; czas p�yn��. Po m�cz�cym dniu nie mia� ocho-
ty czeka� wiele d�u�ej. Pocz�tkowo podziwia� skupie-
nie ksi�dza, stopniowo jednak mimo woli ogarnia�o go
zniecierpliwienie. Po serdecznym i bezpo�rednim po-
witaniu Giuseppe czu� si� teraz zawiedziony zetkn�-
wszy si� z milczeniem i hipnotycznym niemal stanem
koncentracji, kt�rego nie �mia� przerwa�.
Jutro - pomy�la�, odczekawszy jeszcze chwil�. -
Przyjd� jutro rano... Cicho skierowa� si� ku wyj�ciu,
ale jego buty zazgrzyta�y o nier�wn� kamienn� po-
d�og�.
- Kto tam?
G�os by� ostry, nerwowy, zaniepokojony. Wyman od-
wr�ci� si� niemal z poczuciem winy. Don Ambrogio
podszed� bli�ej przypatruj�c mu si� podejrzliwie, z
g�ow� przechylon� nieco na bok.
- Kto to?
- Robert Wyman, reverendo. - Ksi�dz w dalszym
ci�gu wpatrywa� si� w niego uwa�nie. - Chyba ksi�dz
jest nieco zaskoczony...
- Roberto - powiedzia� z wolna Don Ambrogio,
stopniowo u�wiadamiaj�c sobie kogo ma przed sob�.
Wyraz napi�cia cz�ciowo znik� z jego twarzy. - Po
tylu latach... Jak si� miewasz? - Szybko, niezr�cznie
u�cisn�� mu d�o�. - Jeste� ostatni� osob�, jak� spo-
dziewa�em si� zobaczy�. Sk�d... sk�d si� tu wzi��e�, w
Stravino?
- To d�uga historia. Zbyt chyba d�uga, �eby j� te-
raz opowiada�. W ka�dym razie znalaz�em si� w Nea-
24
polu nie maj�c nic do roboty przez kilka dni. Nie opar-
�em si� pokusie, �eby przyjecha� tu i zobaczy� znowu
ksi�dza i Giuseppe.
- Giuseppe Parrianiego?
- Kog� by innego? - Z bliska twarz ksi�dza by�a
bardziej pobru�d�ona, ni� Wyman pocz�tkowo s�-
dzi�.
- Kiedy przyjecha�e�?
- Do Stravino?
Don Ambrogio kiwn�� potakuj�co g�ow�.
- Cztery, mo�e pi�� godzin temu. Pogadali�my so-
bie d�ugo z Giuseppe, ale przed snem chcia�em...
- Czy jeste� tu sam? - G�os ksi�dza nagle by� zno-
wu ostry. Szybko powi�d� wzrokiem po cz�ci ko�cio-
�a widocznej w blasku �wiec. - Giuseppe nie przy-
szed� z tob�?
- Nie - powiedzia� Wyman zdziwiony. - Przy-
szed�em sam.
D�wi�k akordeonu odezwa� si� i znowu umilk�. Roz-
mowa niezr�cznie przechodzi�a od jednego nerwowego
pytania do drugiego. Wyman zdawa� sobie spraw�, �e
zak��ci� modlitwy Don Ambrogia, ale mimo to nie
umia� sobie wyt�umaczy� oboj�tno�ci ksi�dza, jego wy-
ra�nej, a niezrozumia�ej podejrzliwo�ci, nie u�atwiaj�-
cej ponownego nawi�zania kontaktu po tylu latach.
Nie tak wyobra�a� sobie to spotkanie.
- Dobranoc, mamma.
Giuseppe uca�owa� czo�o starej kobiety, potem pa-
trzy� stoj�c, jak wolno wchodzi po schodach. Gdy by�a
ju� w po�owie drogi i pogr��y�a si� w ciemno�ci, usiad�
z powrotem przy stole.
- Wiesz co - powiedzia� po chwili do Rosiny -
�a�uj�, �e nie poszed�em z nim.
- Z Robertem?
25
Wys�czy� resztk� wina ze swego kieliszka i prze�-
kn�� je z u�miechem.
- Chcia�bym widzie� min� Don Ambrogia, kiedy si�
spotkali. Ale� musia� mie� niespodziank�!
- Nie tylko Don Ambrogio b�dzie zaskoczony. -
Dziewczyna przesta�a na chwil� wygarnia� popi� z
pieca. -� Czy my�la�e�, co powie Emilio, kiedy si� do-
wie?
- O czym? - Giuseppe ziewn��.
- O przyje�dzie Roberta.
Przez chwil� Giuseppe patrza� na ni� z przymru�o-
nymi oczami, nie rozumiej�c. Potem gwizdn�� cicho.
- Zapomnia�em zupe�nie o Emiliu. Przez ca�e to za-
mieszanie kompletnie wylecia� mi z pami�ci. - Zasta-
nowi� si� przez chwil�. - Ale jakie to mo�e mie� zna-
czenie? To �mieszne z jego strony mie� pretensje do
Roberta, �mieszne i niesprawiedliwe. Zawsze to m�wi-
�em.
- Ja te� - powiedzia�a. - Ale wiesz, jaki jest
Emilio.
Giuseppe przytakn��, cmokaj�c j�zykiem.
- Tak - powiedzia� w zamy�leniu. - Istotnie. Tru-
dno sobie wyobrazi�, �e kto� mo�e �ywi� do kogo�
uraz� przez tak d�ugi czas. I tak bezpodstawnie.
Rozmowa urwa�a si�. Ksi�dz przesun�� r�k� po
swych prostych, czarnych w�osach i chyba po raz dzie-
si�ty w ci�gu ostatnich kilku minut zerkn�� na ukrzy-
�owan� posta�. Wyman zacz�� t�umaczy� mu, �e jest
zm�czony i musi ju� p�j�� si� po�o�y�, ale Don Am-
brogio przerwa� mu nagle bezceremonialnie.
- Roberto - rzek� z wielk� powag�. - Musz� ci
co� powiedzie�.
- Co takiego?
- Co�... - urwa� nagle, jakby po�a�owa� swej po-
26
pedliwo�ci, potem przem�wi� znowu: - Co�, co pro-
si�bym, �eby� zachowa� wy��cznie dla siebie.
Wyman podni�s� ze zdziwieniem brwi.
- Oczywi�cie - powiedzia�.
- Czy dajesz mi s�owo?
- Naturalnie.
Ksi�dz chwyci� go za rami� i podprowadzi� bli�ej
do alabastrowego Chrystusa.
- Czy widzisz t� ran� w boku? - spyta�, wskazu-
j�c.
- Widz�.
- Dzi� wieczorem, jaki� czas temu, ta rana krwa-
wi�a.
Wyman milcza� przez chwil� zdumiony.
- Krwawi�a?
Ksi�dz przytakn�� nerwowym skini�ciem g�owy. Je-
go splecione palce mocowa�y si� z sob� zaciekle.
- Ale...
- Widzia�em to na w�asne oczy. Nie ma co do tego
�adnej w�tpliwo�ci. - Spojrza� ostro na Wymana. -
�adnej.
Wyman nie chcia� go urazi�, ale niedowierzanie ka-
za�o mu powiedzie�:
- Nie rozumiem, reverendo. Co ksi�dz przez to ro-
zumie: krwawi�a?
Ksi�dz wci�gn�� oddech. Prostym, niewyszukanym
j�zykiem zda� spraw� z tego, co widzia�. Odczuwa� ul-
g� zwierzywszy Wymanowi sw� tajemnic�; nie wspom-
nia� mu jednak o swych podejrzeniach. Gdy sko�czy�,
zapanowa�a d�uga cisza.
- Teraz nie widz� �adnej wilgoci - powiedzia� w
ko�cu Wyman, ostro�nie dobieraj�c s��w.
- Rana wysch�a ju�. Ani jedna kropla wi�cej nie
wyp�yn�a, ani nie spad�a. By�em tu przez ca�y czas i
obserwowa�em.
- A plamy na pod�odze? - Nic tam nie by�o, w
27
ka�dym razie nic nie m�g� dostrzec. Gdyby nie ca�y
szacunek, jakim darzy� Don Ambrogia...
- Wytar�em je. - Ksi�dz dostrzeg� chyba spojrze-
nie Wymana, bo doda� pr�dko: - Nie wiedzia�em, jak
b�dzie najlepiej, Roberto. Ba�em si�, �e wyschn� tak
jak rana. Chyba z godzin� temu star�em je wat�. Zo-
bacz, tu na tej p�ce le�� kawa�ki.
Wyman pochyli� si� podejrzliwie nad puszystymi
k��bkami waty. Na ka�dym z nich widoczne by�y rdza-
wobr�zowe plamy. Pow�cha� je, ale nie mia�y �adnego
zapachu.
- Wytar�em ka�d� plam� oddzieln� watk� - wy-
ja�ni� Don Ambrogio. Widz�c, �e Wyman si�ga r�k�,
zaniepokojony doda� nerwowo: - Nie dotykaj ich. Ro-
berto.
Znowu zapad�a cisza. Wyman wyprostowa� si� po-
woli. Jedna ze �wiec zaskwiercza�a i p�omie� jej na-
chyli� si�, jakby pchni�ty niewidzialn� r�k�. Z zew-
n�trz ko�cio�a dobieg� g�o�ny �miech jakiej� pary.
- Nie powiesz o tym nikomu? - spyta� znowu
ksi�dz.
- Da�em przecie� s�owo.
- Tak. tak. Oczywi�cie.
Wyman odwr�ci� si� w jego stron�.
- Dlaczego reverendo akurat mnie zdradzi� t� ta-
jemnic�? - ostro�nie formu�owa� zdania, w obawie �e
mo�e powiedzie� co�, czego b�dzie �a�owa�. - Przecie�
ja nawet nie jestem katolikiem.
-� Ale jeste� lekarzem. I nie mieszkasz w Stravino.
Wyman nadal nie m�g� zrozumie�.
- No, to co?
- Za wcze�nie jest jeszcze, by powiedzie� innym,
co si� zdarzy�o.
- Za wcze�nie? - Przyjrza� si� b�yszcz�cym oczom
ksi�dza, g��bokim zmarszczkom okalaj�cym jego w�skie
wargi. - Chyba nie zrozumia�em.
28
- Trzeba mie� pewno��. Absolutn� pewno��.
-- Zatem nie ma ksi�dz tej pewno�ci? - Pytanie
wyrwa�o mu si�, zanim u�wiadomi� sobie jego absur-
dalno��.
Don Ambrogio prze�kn�� �lin�, potem wolno pokr�ci�
g�ow�. Wyznanie to uczyni�o ca�� spraw� jeszcze trud-
niejsz� do zrozumienia dla Wymana.
- Przecie� sam ksi�dz powiedzia� przed chwil�...
- Wiem, wiem. Powiedzia�em ci, co widzia�em, i
ka�de moje s�owo by�o prawd�. Ale s� w Stravino lu-
dzie zdolni do wszystkiego. Do wszystkiego. - Nerwo-
wo gestykuluj�c ci�gn�� pr�dko dalej: - Nie powinie-
nem m�wi� takich rzeczy, ale B�g mi �wiadkiem, �e
niestety to prawda.
- My�li ksi�dz, �e kto� m�g� zrobi� g�upi kawa� tu,
w ko�ciele?
- Owszem.
Od samego pocz�tku Wyman rozdarty by� wewn�trz-
nie, z jednej strony przez ca�kowit� niewiar�, z dru-
giej za� przez obaw�, by nie zrani� uczu� starego przy-
jaciela. Ten konflikt duchowy utrudnia� mu logiczne
rozumowanie, poj�� jednak w�tpliwo�ci Don Ambro-
gia, kt�re stwarza�y dla nich obu pewn� p�aszczyzn�
porozumienia.
- Kto�, kto chcia�by ksi�dza skompromitowa�,
prawda?
- Nie tylko mnie, Roberto. Na tym najmniej by mi
zale�a�o.
� Obecno�� Amerykanina sprawi�a ksi�dzu dziwn� ul-
g�. Musz� by� zupe�nie pewien - my�la�. - Stawka
jest zbyt wysoka... - Spojrza� znowu na ukrzy�owan�
posta�. - Wybacz mi moje podejrzenia - przem�wi�
�arliwie w my�li. - Dlatego teraz w�tpi�, aby inni mo-
gli potem uwierzy�.
Na piazza zaszczeka� jaki� pies. Nie dopalona �wieca
29
zamigota�a nagle kilka razy i zgas�a. Inne z wolna s�-
czy�y swe bia�e �zy.
Wymanowi przypomnia� si� nagle fragment poprzed-
niej rozmowy.
- Powiedzia� ksi�dz, �e poniewa� jestem lekarzem...
- Tak?
- Nie rozumiem, co to mo�e mie� do rzeczy. Je�eli
chodzi o stwierdzenie, czy to krew, czy te� nie, wiem
na ten temat tyle samo, co ksi�dz. To znaczy z punktu
widzenia medycyny - doda� pospiesznie.
Ksi�dz pod�wiadomym gestem zn�w przesun�� r�k�
po w�osach.
- My�la�em, �e b�dziesz m�g� mi jako� pom�c.
- Ale jak? My�li ksi�dz o analizie? - Mo�liwo��
ta przysz�a mu ju� przedtem do g�owy, ale oddali� j�
od siebie.
- Zrozum, o co mi chodzi: by� mo�e nie jest to
wcale krew. Mo�e te� pochodzi� ona od zwierz�cia.
- Ale ja nie mam ze sob� niezb�dnej aparatury,
reverendo. A poza tym...
- Mo�e kt�ry� z twoich koleg�w?
- Koleg�w?
- Tak, kto� do kogo mia�by� zaufanie...'
Wyman zacisn�� wargi.
- Nie znam �adnego lekarza ani analityka w ca�ych
W�oszech, z wyj�tkiem tego, kt�ry jest na statku. Nie
posiadamy jednak laboratorium do szczeg�owych ba-
da�, kt�re trzeba by przeprowadzi� w tym wypadku.
- Nie chcia� da� si� wci�gn�� w t� spraw� jeszcze bar-
dziej. - Czy nie ma lekarza w Stravino?
� Wola�bym nie zwierza� tej tajemnicy �adnemu z
mieszka�c�w wsi.
Prosz� bardzo -� pomy�la� Wyman z odrobin� iry-
tacji. - Niech b�dzie, jak ksi�dz sobie �yczy. Miejsco-
wy lekarz - u�wiadomi� sobie - i tak nie by�by w
stanie przeprowadzi� koniecznych bada�.
30
Przygl�da� si� przez chwil� w�asnym butom, my�l�c
na g�os:
- U nas w Stanach sytuacja by�aby inna, ale tu nie
mam �adnych stosunk�w i nie wiem, dok�d si� uda�.
Unika� wzroku ksi�dza, ale czu�, �e tamten oczekiwa�
od niego czego� wi�cej. Gdyby nie by� tak zm�czony,
potrafi�by chyba rozegra� ca�� spraw� znacznie lepiej,
ale obecnie panuj�ca cisza zmusza�a go niejako do wy-
st�pienia z jak�� rad�.
- Oczywi�cie - us�ysza� w�asny g�os - mog� zaw-
sze zawie�� pr�bk� do Neapolu i poprosi� w kt�rym�
z tamtejszych szpitali o zrobienie analizy.
- Ile czasu b�d� na to potrzebowali?
- S�dz�, �e kilka godzin, pod warunkiem �e zabio-
r� si� do tego od razu.
Ksi�dz wolno skin�� g�ow�, rozwa�aj�c propozycj�,
ale nie powiedzia� nic.
- To najlepsze wyj�cie, jakie przychodzi mi do g�o-
wy - ci�gn�� Wyman. - Ale wynik analizy w najlep-
szym przypadku potwierdzi tylko obawy ksi�dza. Czy
nie powinien ksi�dz przedsi�wzi�� jakich� innych kro-
k�w, na wypadek gdyby --� nie wiedzia�, jak si� wyra-
zi� - okaza�o si�, �e jest inaczej.
- Jakich krok�w?
- No, nie wiem. Czy nie powinien ksi�dz kogo� za-
wiadomi�? Co by by�o, gdybym tu nie zajrza� dzi� wie-
czorem? Co by ksi�dz zrobi� b�d�c sam?
Jeszcze jedna �wieca zatrzeszcza�a i zgas�a. W�ski
s�up dymu uni�s� si� z jej knota. Ciemno�� wok� nich
zacie�ni�a si� jeszcze.
- Przez ca�y wiecz�r boryka�em si� z tym proble-
mem, Roberto. Co zrobi�, a czego nie zrobi�? - Wy-
dawa� si� teraz mniej podniecony. - Nie�atwo jest zde-
cydowa�, jak b�dzie najlepiej. Jestem w bardzo trud-
nym po�o�eniu, Roberto. Musz� powiadomi� swego bi-
31
skupa o tym, co si� zdarzy�o. Powstaje pytanie: kiedy?
Je�eli dam mu zna� natychmiast - jak powinienem
uczyni� - albo on sam, albo jego wys�annik przyje-
dzie tu samochodem i ca�a wie� b�dzie chcia�a wiedzie�
dlaczego. Nie my�l, �e takie wydarzenie mo�e pozo-
sta� nie zauwa�one w ma�ej osadzie. Cho�by�my nie
wiem jak si� starali utrzyma� ca�� rzecz w tajemnicy,
wiadomo�� na pewno przecieknie na zewn�trz. A wtedy
�atwo sobie wyobrazi�, co si� stanie. - Szeroko roz-
postar� ramiona. - Sami nie b�dziemy wiedzieli, gdzie
jeste�my. Gazety rzuc� si� na t� spraw�, �ci�gn� tu
t�umy ludzi...
- Mog� sobie to wyobrazi�.
- A je�li wtedy oka�e si�, �e by� to tylko figiel?
Winni wyci�gn� z tego korzy�ci, a ci, kt�rzy wierz�,
poczuj�, �e zostali oszukani. Takie wypadki zdarza�y
si� ju� - nie tu oczywi�cie, ale zapewniam ci�, �e
wiem, co m�wi�. - Odwr�ci� si� gwa�townie. - Za-
wie� pr�bk� do Neapolu, Roberto, i ka� j� zbada�.
Zw�oka nic nie zaszkodzi, a mnie da troch� czasu na
dok�adne zastanowienie si� nad tym wszystkim. Czy
mo�esz to dla mnie zrobi�?
- Oczywi�cie. - Teraz nie mia� ju� wyboru, ale
sam by� temu winien.
- To straszne, �e musimy by� a� tak podejrzliwi.
- Oczy ksi�dza zwr�cone by�y na Chrystusa. - To
w�a�nie podejrzliwo�� ukrzy�owa�a Go.
Pocz�apa� w ciemno�ci w kierunku zakrystii i wr�ci�
po chwili nios�c kilka g�adkich, bia�ych kopert. Dr��cy-
mi palcami wr�czy� je Wymanowi.
- Wybierz od razu jedn� pr�bk� - powiedzia�.
Wyman wybra� k��bek, na kt�rym plama by�a naj-
wi�ksza, i ostro�nie zsun�� go z p�ki do jednej
z kopert.
- Zdaje sobie ksi�dz spraw�, �e zostanie ona znisz-
czona podczas analizy?
32
Ksi�dz wzruszy� ramionami.
- Zostaj� jeszcze trzy inne. Ta jedna b�dzie straco-
na z po�ytkiem, je�li przyczyni si� do stwierdzenia, �e
zdarzy� si� cud.
S�owo to pad�o po raz pierwszy i Wyman przel�k�
si� go w my�lach jak ko� boj�cy si� bata, kt�ry wi-
dzia�, lecz jeszcze go nie poczu�.
- Kiedy wyjedziesz?
- Z samego rana.
- Wiem, �e nara�am ci� na wielki k�opot. Wierz mi,
�e jestem ci za to naprawd� ogromnie wdzi�czny.
Wyman poczu� si� w obowi�zku co� powiedzie�.
- I tak mia�em zamiar si� przejecha�, wi�c nie jest
to �aden k�opot. - Spojrza� oskar�ycielskim wzrokiem
na ukrzy�owan� posta�. - Wr�c� tak szybko, jak b�-
dzie to mo�liwe. Mo�e uda mi si� by� tu ju� w po-
�udnie.
- �wietnie.
Razem poszli w kierunku drzwi. Wyman w�o�y� ko-
pert� do kieszeni marynarki.
- Czy b�dzie ona u ciebie bezpieczna? - spyta�
ksi�dz. W jego g�osie znowu zabrzmia� niepok�j i jak-
by cie� w�tpliwo�ci.
- Tak, reverendo. Zupe�nie bezpieczna.
Przechodz�c na drug� stron� opustosza�ego placu
poczu� ogarniaj�ce go znowu oszo�omienie, po��czone
z dziwnym poczuciem nierzeczywisto�ci. �wiat�a przed
cantin� by�y ju� pogaszone, wok� ksi�yca k��bi�y si�
ob�oki. Wszystko wygl�da�o teraz jako� inaczej i Wy-
man poczu� si� nagle ogromnie zm�czony.
Schody zatrzeszcza�y pod jego ci�arem. Wchodzi� na
nie powoli, na palcach, trzymaj�c w r�ku lamp�, kt�-
r� zostawiono dla niego na stole w kuchni. Cienie gro-
33
teskowo porusza�y si� na �cianach, gdy przechodzi�
przez pok�j, by postawi� j� na umywalni w przeciw-
leg�ym rogu izby, pod uko�nie opadaj�cym sufitem.
Otworzy� szeroko okno i sta� w nim, wdychaj�c czy-
ste, ch�odne powietrze. W oddali widzia� po�yskuj�ce
w po�wiacie ksi�yca szczyty Matese; mi�dzy nim a g�-
rami rozpo�ciera� si� pofa�dowany krajobraz. Pomimo
zm�czenia odczu� w pe�ni jego pi�kno, kt�re zatrzyma-
�o go przy oknie d�u�ej, ni� zamierza�. W g�owie k��-
bi�o mu si� wiele wspomnie�.
Kiedy ostatni raz sta� w tym oknie, z zewn�trz do-
chodzi� pomruk kolumny samochod�w; pasmo g�r
przecinane by�o bezg�o�nymi b�yskami ognia artyle-
ryjskiego. Ostatnim razem by�a tu razem z nim Gina
i wydarzy�o im si� nagle co� zupe�nie nieprzewidzia-
nego. Stali tu potem razem, pogr��eni w milczeniu,
podczas gdy odje�d�aj�ce ci�ar�wki brn�y przez
b�oto.
Po�o�y� kopert� zawieraj�c� k��bek waty na stoliku
obok �elaznego ��ka. Jej widok odsun�� od niego my�li
o przesz�o�ci. Cho� od wydarze� w ko�ciele min�o tak
niewiele czasu, scena ta mia�a w sobie co� ze zwa-
riowanej nierealno�ci snu... Jak�e u�mia�by si� Ted Ma-
son, gdyby wiedzia�, �e jutro rano Wyman wraca do
Neapolu, �eby odda� do zbadania odrobin� krwi po-
chodz�c� jakoby z alabastrowego pos�gu! Nie tylko
zreszt� Ted. Przypomnia� sobie przyj�cie, kt�re odby�o
si� w jego kajucie poprzedniego wieczoru, i rud� pani�
Castleton, kt�ra ju� od wyp�yni�cia z Barcelony da-
wa�a mu coraz wyra�niej do zrozumienia, �e ma ocho-
t� przespa� si� z nim. Ona te� ubawi�aby si� nie�le.
Wyobrazi� sobie jej kpi�cy u�miech i ironiczny wyraz
twarzy, z jakim powiedzia�aby: "To chyba wp�yw s�o�-
ca, Bob. A mo�e �le znios�e� wysoko��, na jakiej le�y
ta wie�..."
Ze zdziwieniem stwierdzi�, �e ich domniemane �arty
34
obudzi�y w nim co� w rodzaju rozdra�nienia. Nagle zda�
sobie spraw�, jak bardzo wydawali mu si� oni odlegli,
jak kompletnie nie pasowali do tego domu, w kt�rego
oknie teraz sta� i w kt�rym przesz�o�� wraca�a tak
uporczywie.
Wtorek
Zaraz po obudzeniu by� przez chwil� zamroczony snem
i nie zdawa� sobie sprawy, gdzie jest. By�o jeszcze
szaro, z do�u dochodzi�o niecierpliwe pianie koguta.
Usiad�, czuj�c si� wypocz�ty mimo pocz�tkowej oci�-
�a�o�ci, i rozejrza� si� po sk�po umeblowanym pokoju.
Dopiero spostrzegaj�c kopert�, le��c� na stoliku obok
��ka, u�wiadomi� sobie, �e wydarzenia poprzedniego
wieczora mia�y miejsce w rzeczywisto�ci. Jego pierw-
sz� reakcj� by�o uczucie, �e zachowa� si� jak g�upiec,
daj�c si� wci�gn�� w cudze sprawy. Przez chwil� ku-
si�o go, �eby wycofa� si� z ca�ej historii, wr�ci� do
ksi�dza i wyt�umaczy� mu, �e zmieni� zdanie. Ale po-
czucie lojalno�ci wobec Don Ambrogia kaza�o mu
zwalczy� t� pokus�, zanim jeszcze zakorzeni�a si� ona
w jego umy�le. W ko�cu, je�li pomin�� fantastyczny
aspekt zagadnienia, w tym, co obieca� zrobi�, nie by�o
nic nadzwyczajnego. Jego udzia� sprowadza� si� do za-
�atwienia nieco k�opotliwego zlecenia, a tego - przy-
zna� niech�tnie - nie bardzo m�g� odm�wi�...
Wcze�nie zjedli �niadanie - Giuseppe, Rosina i Wy-
man. Stara kobieta by�a nieobecna.
- P�no wr�ci�e� od Don Ambrogia - zauwa�y�
Giuseppe. - Ju� dobrze po p�nocy us�ysza�em otwie-
ranie drzwi. Jak go znajdujesz?
- Bez wi�kszych zmian - ostro�nie odpowiedzia�
Wyman. - Oczywi�cie nikt z nas nie robi si� coraz
m�odszy.
36
- To dobry cz�owiek - powiedzia� Giuseppe, wy-
cieraj�c usta. - Czy od razu ci� pozna�?
- Do�� pr�dko, jak na tak d�ug� przerw�. W�a�ci-
wie moja wizyta nie bardzo go zdziwi�a.
�- Musieli�cie chyba nie�le sobie pogada�, co? Ten
nasz ksi�dz, to bardzo rozmowny cz�owiek.
- Bardzo jeste� skromny dzisiejszego ranka - za-
�mia�a si� Rosina.
- Ja?
- Tak, ty. Wczoraj wieczorem nikt nie dor�wna�-
by ci w gadaniu. - Wsta�a ze �miechem, by przynie��
imbryk z pieca. - To cud, �e po spotkaniu z tob�
i z Don Ambrogiem Roberto nie jest dzi� ca�kowicie
wyczerpany. Mrugn�a na Wymana, podczas gdy Giu-
seppe usi�owa� protestowa�. - To bzdury, co si� opo-
wiada o plotkarstwie kobiet. M�czy�ni s� tacy sami.
O ile nie gorsi. Prawda, Roberto?
Odwzajemni� jej u�miech, rozbawiony �artami. By�a
�adniejsza, bardziej kobieca, ni� wydawa�o mu si� wczo-
raj wieczorem przy �wietle lampy.
- My�l�, �e masz racj� - powiedzia�.
- No widzisz - odwr�ci�a si� do swego wuja. -
Roberto si� ze mn� zgadza.
- Roberto jest po prostu uprzejmy - odpar� Giu-
seppe,, ,si�gaj�c po fajk�.
� A- z czu�o�ci� zmierzwi�a jego sztywne
w�osy -A TY jeste� po prostu uparty.
- Wiesz co, Rosina - powiedzia� Wyman pod wp�y-
wem nag�ego impulsu. - Pojed� ze mn� dzi� przed
po�udniem do Neapolu. Obiecuj�, �e b�d� cicho jak
mysz.
Jej oczy rozszerzy�y si�.
- Samochodem?
- Oczywi�cie. Dlaczego nie? Mam tam za�atwi�
pewn� spraw�, ale to nie powinno potrwa� d�ugo. -
Pytaj�co spojrza� na Giuseppe.
37
- Zgadzasz si�?
- Oczywi�cie, oczywi�cie.
- Co ty na to, Rosina?
Wyda�o mu si�, �e si� waha.
- Kiedy wyje�d�asz?
- Za jakie� p� godziny. Jak tylko b�dziesz goto-
wa. - Zn�w zauwa�y� jej niezdecydowanie, oboje
z Giuseppe wymienili szybkie spojrzenia. - Nie jed�,
je�eli nie masz ochoty. My�la�em tylko...
- Ale� ja mam ochot�!
- �wietnie - u�miechn�� si�. - Powiedzmy, za
p� godziny. - Gdy wysz�a, raz jeszcze spyta� Giu-
seppe: - Nie masz nic przeciwko temu?
- Ja mia�bym mie� co� przeciwko temu? Bynaj-
mniej, Roberto. To jej dobrze zrobi, jestem ci wdzi�cz-
ny. - Stoj�c nieruchomo z zapa�k� w r�ku zamy�lo-
ny patrzy� w przestrze�. - Nie ma zbyt ciekawego
�ycia od czasu... - urwa� nagle. Zapali� zapa�k� i za-
cz�� energicznie ssa� fajk�. - Nie wiedzia�em, �e masz
zamiar jecha� dzi� z powrotem do Neapolu. Czy to
jaka� nag�a sprawa?
- Nie bardzo. Po prostu zapomnia�em o czym�.
Giuseppe potrz�sn�� g�ow� z rozbawieniem.
- Rosina i ja planowaliby�my tak� podr� na kil-
ka tygodni naprz�d. A ty po prostu m�wisz nam, �e
za chwil� wyje�d�asz. - Za�mia� si� cicho. - A mi
si� wydaje, �e nie umia�bym u�o�y� sobie �ycia jako
Amerykanin. Najlepiej chyba zrobi� zostaj�c w tym
wielkim powolnym kole, o kt�rym m�wi�em ci wczo-
raj wieczorem. Jak my�lisz, co?
Wyman za�mia� si� razem z nim. I przygl�daj�c si�
jego uczciwej, ogorza�ej twarzy, otoczonej k��bami dy-
mu z fajki, poczu� pewno��, �e w ka�dym razie ten
cz�owiek nie ma nic wsp�lnego z pr�b� skompromi-
towania Don Ambrogia.
W�a�nie gdy przeje�d�ali przez piazza, z ko�cio�a
wysypa�a si� bez�adna grupa ludzi, przewa�nie kobiet
w czarnych chustach. Kilka os�b odwr�ci�o g�owy
w ich kierunku obserwuj�c samoch�d wolno po