9701

Szczegóły
Tytuł 9701
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9701 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9701 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9701 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Co� do kochania FRANCIS CLIFFORD PRZE�O�Y� MICHA� RONIKIER INSTYTUT WYDAWNICZY PAX WARSZAWA 1985 Tytu� orygina�u SOMETHING TO LOVE (c) Copyright by Josephine Bell Thompson (c) Copyright for the Polish translation by Micha� Ronikier, Warszawa 1972 Obwolut� projektowa� Maciej Hibner Redaktor techniczny Ewa Marszal ISBN 83-211-0573-4 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1985 Wydanie II. Nak�ad 20.000+350. Ark. wyd. 8,4, Zam. 187/84 M-32 Printed in Poland by BIA�OSTOCKIE ZAK�ADY GRAFICZNE B�g daje nam mi�o��: co� do kochania wypo�ycza nam... (A. Tennyson) Siostrze mojej i bratu - po�wi�cam Poniedzia�ek Wyruszy� z Neapolu po po�udniu i szybko przejecha� wynaj�tym Fordem przez r�wnin� Kampanii. Szosa by- �a dobra i prosta, jecha� ni� na p�noc a� do Kapui, potem skr�ci� na wsch�d i wjecha� w dolin� Volturno, by dotrze� do autostrady 87. Mo�na by�o dojecha� do Stravino innymi drogami, ale t� pami�ta� najlepiej. I przez ca�y czas towarzyszy�y mu wspomnienia. - Wr��, Roberto - powiedzia� Giuseppe, wtedy, tak dawno temu, dr��cym ze wzruszenia g�osem. - Przy- jed� do nas kiedy�, gdy wojna si� sko�czy. B�dziesz mile widziany. �-� B�dziesz mile widziany - wt�rowa�a mu jego sio- stra Gina. - Zawsze, Roberto. Nie zapomnij. - Przyjad� - powiedzia� Robert Wyman, nie bar- dzo wiedz�c, kiedy i jak mog�oby to nast�pi�, lecz nie chc�c robi� im przykro�ci. - Przyjad�, wierzcie mi. - Ci�ar�wka ruszy�a, pomacha� im r�k�. - Do wi- dzenia. - Arrivederci! Teraz, po tylu latach, niespodziewanie trafi�a mu si� okazja dotrzymania s�owa. Mia� ju� za sob� �yzne pola, szerok� dolin� rzeki i autostrad� 87; droga wi�a si� w�r�d pag�rk�w i skr�ca�a setk� zakr�t�w. Jaskrawa, soczysta ziele� okolic, przez kt�re jecha� przed godzin�, znik�a, jej miejsce zaj�y winnice na tarasowatych zbo- czach, drzewa oliwne i zaro�la, pokrywaj�ce ciemno- br�zowe wzg�rza barwnymi plamami. Z ka�dym mija- nym kilometrem ��czy�y si� wspomnienia - niekt�re z nich tak wyra�ne, jak gdyby dotyczy�y dnia wczo- rajszego, inne mgliste, jakby pochodz�ce z jego sn�w. Najbardziej �ywe by�o jednak wspomnienie Stravino, szczeg�lnie za� domu Parrianich. Obraz tego domu od- bity g��boko w jego pami�ci nie zosta� zatarty przez �adne z wydarze�, kt�re przynosi� up�ywaj�cy czas. W du�ej kwadratowej kuchni domu mie�ci� si� punkt opatrunkowy. Przez pi�� dni i nocy Wyman i jego eki- pa starali si� nad��y� z pomoc� dla nie ko�cz�cej si� procesji rannych w bitwie toczonej za wzg�rzem; w kuchni cuchn�o potem, wymiotami i �rodkami dezyn- fekcyjnymi. Tak jak i we wszystkich pokojach domu le�eli tu ci, kt�rzy mieli prze�y�, i ci, kt�rzy mieli umrze�, oraz ci, kt�rzy ju� nie �yli; ci, kt�rzy mogli chodzi�, i ci, kt�rzy nigdy ju� chodzi� nie mieli. Przy- noszono do tego domu ludzi wystraszonych i odwa�- nych, a tak�e niezbyt odwa�nych, mamrocz�cych, blu�- ni�cych oraz pogr��onych w straszliwym milczeniu, o�lepionych przed chwil� i innych, patrz�cych nieru- chomo w przestrze�. Tu, w zaduchu k��bi�cego si� dy- mu z papieros�w, w�r�d gor�czkowych stara�, by za- �agodzi� b�l i szok rannych, Wyman pozna� Giuseppe Parrianiego, jego owdowia�� siostr� oraz miejscowego proboszcza, Don Ambrogio, kt�ry pomaga� mu w pra- cy... Droga skr�ci�a nagle, ods�aniaj�c wiosk� le��c� pod szczytem wzg�rza, oddalon� o mil�. Tym razem pa- mi�� go zawiod�a - nie spodziewa� si�, �e to ju� tak blisko. Zwolni�, przygl�daj�c si� przez zakurzon� szy- b� samochodu znajomym budynkom, na widok kt�- rych od�y�y dawne rany w sercu. Rzeczywisto�� zdu- miewaj�co dok�adnie odpowiada�a jego wspomnieniom. - Wr��, Roberto - powiedzia� Giuseppe, kt�ry wy- dawa� mu si� w tym ostatnim momencie jakby mniej- 8 szy i bardziej pomarszczony ni� kiedykolwiek. - Wr��, kiedy to wszystko si� sko�czy. No, c� - pomy�la� Robert Wyman, rozgl�daj�c si� uwa�nie - nie b�dzie m�g� powiedzie�, �e nie dotrzy- ma� s�owa. Zmieni� bieg i wolno sun�� wzd�u� w�skiej, bia�ej jak m�ka drogi, ci�gn�c za sob� niewielki ob�ok py�u. Min�� kilka le��cych na uboczu zagr�d, star� ci�ar�w- k� Fiata z rozklekotan� przyczep�, zab��kan� koz�. W minut� p�niej wje�d�a� ju� w zabudowania Stravino, w kr�te korytarze jego ulic, gdzie w�r�d pobiela�ych mur�w unosi�y si� te same co dawniej zapachy. Przyby� dok�adnie w tym samym momencie, w kt�- rym Don Ambrogio po raz pierwszy spostrzeg� krew. W g��bi ko�cio�a wisia�a du�a alabastrowa figura ukrzy�owanego Chrystusa. Drewniany krzy� przybity by� do �ciany, jedna �wieca ustawiona u jego podn�a w lichtarzu z kutego �elaza rozja�nia�a nieco p�mrok. Od czasu do czasu ��ty p�omie� zaczyna� migota�, wy- d�u�a� si� i kurczy�, wtedy rosn�ce i malej�ce cienie sprawia�y wra�enie, jakby posta� na krzy�u wi�a si� w m�ce. Przechodz�c obok krzy�a Don Ambrogio odruchowo zatrzyma� si�, by jak zwykle wyprostowa� �wiec� w lichtarzu. Wtedy w�a�nie spostrzeg� krew na pod�odze pod krzy�em. W pierwszej chwili nie zdawa� sobie sprawy, co to jest. Trzy wyra�ne plamki le�a�y tak blisko siebie, �e zlewa�y si� razem, tworz�c plam� w kszta�cie li�cia koniczyny. W p�omieniu �wiecy b�ysz- cza�y one jak lakowa piecz��; ten w�a�nie b�ysk zwr�- ci� jego uwag�. Don Ambrogio by� wysoki, chc�c wi�c przyjrze� si� z bliska musia� schyli� si� i przykucn�� niepewnie na pod�odze. Mia� s�aby wzrok i przez chwil� przygl�da� si� podejrzliwie po�yskuj�cym czerwonym plamom, po- tem z zaciekawieniem wyci�gn�� r�k� i dotkn�� naj- bli�szej wskazuj�cym palcem. Nie wiadomo dlaczego nie przysz�o mu do g�owy, �e mo�e ona by� wilgotna - cofaj�c r�k� i wpatruj�c si� w zaplamiony koniec swego palca wyda� cichy okrzyk zdumienia. Z wolna wyprostowa� si�, usi�uj�c znale�� wyt�uma- czenie. W ko�ciele panowa� zupe�ny spok�j. Ha�a�liwy warkot samochodu Wymana, przeje�d�aj�cego w�a�nie ulic�, zdawa� si� pot�gowa� jeszcze panuj�c� wewn�trz cisz�. P�omie� �wiecy by� nieruchomy jak mocno za- ci�ni�ty p�k. Cienie, o zarysowanych ostro konturach nieruchome. Tylko jego cie� porusza� si�: najpierw ra- mi�, zniekszta�cone w miejscu, gdzie �ciana schodzi�a si� z pod�og�, kiedy raz jeszcze przyjrza� si� wilgotnej plamie na swym palcu, potem g�owa, kiedy instynk- townie spojrza� w g�r�, szukaj�c �r�d�a, z kt�rego po- chodzi�a ciecz. Nie patrzy� w �aden konkretny punkt. Jego zak�opo- tane spojrzenie przesun�o si� niepewnie w d� od bla- doniebieskiego sufitu, kt�ry w �wietle p�nego popo�u- dnia wydawa� si� nieco przy�miony, a� do plam na ka- miennej pod�odze. Podni�s� powt�rnie g�ow� i wtedy wzrok jego przyci�gn�� jeszcze jeden charakterystycz- ny b�ysk. Pochodzi� on z punktu znajduj�cego si� na lewym boku ukrzy�owanej postaci, gdzie zaznaczony by� �lad przebicia w��czni�. W�a�nie gdy spojrza� w to miejsce, pojedyncza ciemnoczerwona kropla oderwa�a si� od rozchylonych brzeg�w rany i spad�a na ziemi�. Cichy odg�os, jaki wyda�a zetkn�wszy si� z pod�og�, zdawa� si� pochodzi� jakby od �ywej istoty; ksi�dz wydaj�c nienaturalne st�kni�cie, jak cz�owiek b�d�cy bez tchu, osun�� si� ci�ko na kolana w nag�ym paroksyzmie l�- ku i uwielbienia. 10 Na ko�cu wioski, oddalony nieco od innych, sta� dom o wielu oknach i pomalowanych na bia�o �cianach. Je- go dach z blachy falistej pokryty by� porostami. Wy- man pomy�la�, �e budynek wydaje mu si� jaki� mniej- szy, jak gdyby skurczy� si� nieco. Wra�enie to by�o mo�e wywo�ane przez brzozy os�aniaj�ce zabudowania od wiatru, teraz wysokie i pe�ne li�ci, wtedy za� o po- szarpanej korze, pokaleczone i nagie. A mo�e wyda- wa� si� mniejszy, gdy� znik�y wielkie czerwone krzy- �e, kt�re namalowali wtedy na wszystkich zewn�trz- nych �cianach. Niew�tpliwie jednak to by�o tu. Tu w�a�nie zdarzy�o si� to wszystko i wydawa�o si� wprost nie do wiary, �e od tej pory min�o czterna�cie lat. Zahamowa� obok przerwy w kamiennym murze oka- laj�cym obej�cie i wysiad� z samochodu. W rogu dzie- dzi�ca jaki� m�czyzna w samej koszuli zgrabia� s�om�. By� odwr�cony plecami do drogi, ale w jego postaci Wyman natychmiast rozpozna� co� znajomego. - Giuseppe! M�czyzna odwr�ci� si�. - S�ucham? By� oddalony o jakie� trzydzie�ci metr�w, ale Wy- man nie mia� �adnych w�tpliwo�ci. - Giuseppe! - powt�rzy� z rado�ci�. M�czyzna podni�s� r�k� os�aniaj�c oczy. - Kto tam? - Robert... Robert Wyman. Zapanowa�a cisza. M�ody kogucik nerwowo podska- kiwa� w�r�d rozsypanego ziarna. M�czyzna wyprosto- wa� si� nieco, ale nie ruszy� si� z miejsca. Z p�otwar- tymi ustami, niedowierzaj�co wpatrywa� si� w Ame- rykanina. - Kto taki? - wykrztusi� w ko�cu. Wyman roze�mia� si�. - Czy chcesz powiedzie�, �e zapomnia�e�? - Zdu- miewaj�ce by�o, jak �atwo przychodzi�o mu pos�ugiwa� 11 si� j�zykiem, kt�rego nie u�ywa� tyle lat. - No co, Giuseppe? To ja... pami�tasz? Gdzie jest to radosne powitanie, kt�re mi obiecywa�e�? Powt�rzy� jeszcze raz swoje nazwisko i tym razem m�czyzna zareagowa� gwa�townie rzucaj�c grabie i ruszaj�c w jego stron� z wyci�gni�tymi ramionami. Przera�ony kogut uciek� trzepoc�c skrzyd�ami. - Roberto! - Giuseppe! Niski m�czyzna bieg�, potykaj�c si�, z szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Niemal rzuci� si� na Wymana, niezgrabnie ca�uj�c go w policzek. �ciskali sobie d�onie, klepali si� po plecach, �miali si� g�o�no, rozradowani ponownym spotkaniem. - Roberto!... Nie wierz� w�asnym oczom! - Giu- seppe nie m�g� z�apa� tchu z rado�ci. - Nie mog� wprost uwierzy�, �e to ty. Cofn�� si� nieco, trzymaj�c nadal Wymana za ra- miona, jak gdyby chcia� sam siebie przekona�, �e przy- bysz by� cz�owiekiem z krwi i ko�ci. - Sk�d przyjecha�e�? - Z Neapolu. - Z Neapolu? - Jego g�os by� ci�gle pe�en zdumie- nia. - Co robi�e� w Neapolu? - Po prostu zosta�em rozbitkiem. - Co takiego? - powiedzia� Giuseppe, nie rozu- miej�c. - Turbiny s� uszkodzone i eksperci orzekli, �e sta- tek b�dzie unieruchomiony przez tydzie�. Wydawa�o si� to zbyt pi�kne, by by�o prawdziwe, wi�c zanim zd�- �yli zmieni� zdanie, wynaj��em samoch�d i... - Teraz pami�tam! - wykrzykn�� triumfalnie. - Ty p�ywasz na statku. - Oczywi�cie - za�mia� si� Wyman. Giuseppe uderzy� si� w czo�o zaci�ni�t� pi�ci�. - Wybacz mi, Roberto. Jestem tak podniecony, �e 12 zapomnia�em o tym. Trudno mi zda� sobie spraw�, �e przyjecha�e�, a co dopiero poj��, jak sta�o si� to mo- �liwe. - Mam kilka dni wolnych, Giuseppe. Czy mog� za- trzyma� si� u ciebie? - Oczywi�cie, oczywi�cie. - Czy nie sprawi ci to k�opotu? - K�opotu? -� Giuseppe potrz�sn�� g�ow�. - Je�eli chodzi o ciebie, Roberto, nie wiem, co to s�owo znaczy. Mo�esz zosta� tydzie�, miesi�c, rok. To zale�y tylko od ciebie. - Dzi�kuj�. - Wyman przyjrza� mu si� uwa�nie. - Mi�o jest zobaczy� ci� znowu, Giuseppe. Bardzo mi�o. - I ciebie, przyjacielu. Tak si� ciesz�. To ju� taki kawa� czasu. Na kr�tk� chwil� minione lata otwar�y si� mi�dzy nimi jak przepa�� i wartki potok pyta� i odpowiedzi zosta� wstrzymany. Stali razem u�miechaj�c si� do siebie przyja�nie i przygl�daj�c si� sobie jak dwaj nieznajomi. Bardzo si� postarza� - my�la� Wyman. - Ju� wte- dy by� wysuszonym ma�ym cz�owieczkiem, ale teraz - M�j Bo�e! Wygl�da na sze��dziesi�tk�. A przecie� musi by� du�o m�odszy. �mier� Giny by�a dla niego ci�kim ciosem i �ycie po wojnie musia�o by� nie�atwe. Ale mimo to... Sta� si� dojrza�ym m�czyzn� - m�wi� do siebie Giuseppe. - Wygl�da nawet powa�niej ni� na tej os- tatniej fotografii, kt�r� przys�a�. Nie jest ju� ch�op- cem. Rozr�s� si� od tego czasu, a jaki silny ma u�cisk. Ale �mieje si� tak samo jak dawniej - jak Ginie po- doba� si� ten jego u�miech! - to znaczy, �e w g��bi duszy si� nie zmieni�. - Chod� - przem�wi�, przerywaj�c milczenie. - Wejd�my do domu. Musisz przywita� si� ze wszystki- 13 mi, poza tym jeste� pewnie zm�czony i chcesz si� umy�. - Wyci�gn�� r�k� zwracaj�c si� w stron� do- mu. - Pami�tasz go? - Doskonale- pami�tam. - Ten sam dom, co? Ten sam - a jednak nie ten sam. Szli przez za�miecone s�om� podw�rze i Wyman przypomnia� sobie, jak sta�y tu w b�ocie nier�wne rz�- dy noszy z chorymi nie mieszcz�cymi si� ju� w domu i czekaj�cymi na sanitarki, kt�re mia�y ich zabra� do szpitala polowego. - Widz�, �e pozby�e� si� b�ota - powiedzia� ze �miechem. - Ach to b�oto! - Giuseppe westchn��. - I to zim- no. Chyba nigdy nie by�o takiej zimy jak tamta, Ro- berto. - Zatrzyma� si� w drzwiach, puszczaj�c Wyma- na przodem. - B�oto zjawia si� i znika, ale nigdy nie jest tak dokuczliwe jak wtedy. Od tej pory wszystko- zmieni�o si� na lepsze, nawet wspomnienia o tym cza- sie sta�y si� mniej bolesne. Ksi�dz nadal kl�cza� na pod�odze, w g�owie k��bi�y mu si� my�li. Przez d�ug� chwil� nie odwa�a� si� pod- nie�� wzroku na skr�con� posta� nad sob�. Ukry� twarz w d�oniach, ca�e jego cia�o dr�a�o jak w gor�czce. Czu� si� przera�liwie sam w ciszy pachn�cego zbutwia�ym drzewem ko�cio�a i odg�os spadaj�cych na pod�og� kro- pel krwi zdawa� si� brzmie� w jego uszach powtarza- j�cym si� ci�gle echem. W ko�cu spojrza� jeszcze raz, zerkn�� ukradkiem mi�dzy splecionymi palcami, szukaj�c potwierdzenia. Cienie chwia�y si�, ale wyrze�biona rana - niewiary- godne, a jednak prawdziwe - by�a wilgotna i b�ysz- cz�ca w migotliwym blasku �wiecy. Na pod�odze za�, 14 o dwa metry zaledwie od miejsca, w kt�rym kl�cza�, widoczne by�y teraz cztery wyra�ne plamki. Poczu� nagle wielk� pokor�. Pochyli� si� ni�ej, zgi- naj�c si� w pok�onie i na wargi wybieg�y mu s�owa: - Nie jestem godzien - zacz�� dr��cym g�osem. - Nie jestem godzien by� �wiadkiem objawienia Twojej Istoty... Jego g�os rozchodzi� si� g�uchym d�wi�kiem po pus- tym ko�ciele. Czas mija�. �wieca wypala�a si� spokoj- nie kurcz�c si� stopniowo. Mrok g�stnia� wprost nie- dostrzegalnie. Don Ambrogio by� z pocz�tku zbyt wstrz��ni�ty, zbyt zdumiony i zaskoczony, by w umy- �le jego pojawi� si� cho�by cie� sceptycyzmu. Stopnio- wo jednak, w miar� jak pod wp�ywem modlitwy mi- ja�o oszo�omienie, zaczyna� zdawa� sobie spraw�, �e nie jest ca�kowicie wolny od w�tpliwo�ci. Z trwog� pomy�la�, �e wiara jego jest zbyt ma�a, by mog�a wy- kluczy� wszelkie �lady podejrzenia, i rozpaczliwie sta- ra� si� odsun�� je od siebie. Ale mimo wszystkich wy- si�k�w, nadal ros�a w nim podst�pna my�l - �e kto� z mieszka�c�w wioski sp�ata� mu okropnego figla. W kuchni panowa� ch��d i unosi� si� apetyczny za- pach. Z wysokiego sufitu zwisa�y butelki wina. Miej- sce by�o to samo, a jednak nie to samo... W rogu, w kt�rym niegdy� stawiali skrzynki z lekarstwami, drze- ma�a na wy�cie�anym krze�le stara kobieta. - Mamma - powiedzia� Giuseppe g�o�no, lecz �a- godnie. - Zobacz, kto przyjecha�. Powykr�cane palce mi�tosi�y brzegi czarnego szala. Zamglone, wyblak�e oczy, g��boko osadzone w pobru�- d�onej jak orzech w�oski twarzy, otwar�y si� i spoj- rza�y na Wymana. - Kto to jest? 15 - Roberto... Ameryka�ski doktor, o kt�rym ci m�- wi�em. Ten, kt�ry pisze do nas listy. - Nie wygl�da na Amerykanina - powiedzia�a po chwili skrzekliwym g�osem. Giuseppe wzruszy� ramionami, patrz�c przepraszaj�- co na Wymana. - On ju� nie nosi munduru, mamma. To ju� si� wszystko sko�czy�o. - Ach, tak - stara kobieta kiwn�a potakuj�co g�o- w�. Oczy jej straci�y wyraz zainteresowania i przym- kn�y si� z wolna. - Witamy pana serdecznie w na- szym domu, signore. - Dzi�kuj�. - Jej my�li b��dz�, Roberto - powiedzia� Giuseppe �agodnie. - Nie b�j si�, nie us�yszy nas. Ona �yje w przesz�o�ci, rozumiesz? Mieszka tu u mnie od czasu wojny, ale tera�niejszo�� jest dla niej niemal tylko snem, fantazj�. Dla niej dobre czasy ju� min�y. Podczas gdy m�wi�, przez drzwi na drugim ko�cu kuchni wesz�a ty�em dziewczyna, nios�c kosz por�ba- nego drewna. Mia�a na sobie g�adk� bluzk� i lu�- n�, czarn� sp�dnic�; ciemne w�osy si�ga�y jej niemal do ramion. Kopni�ciem zatrzasn�a za sob� drzwi i nie widz�c Wymana sz�a w stron� pieca - tego samego pieca, na kt�rym niegdy� Gina bez ko�ca gotowa�a wo- d� w blaszankach. - Rosina! - zawo�a� Giuseppe. - Zobacz, kto przy- jecha� do nas z wizyt�! Wyman zdumia� si�. - Rosina? - Tak, tak. Rosina. Jeste� zaskoczony, co? - Co� podobnego... Przecie� kiedy j� widzia�em os- tatni raz... Giuseppe zachichota� podnosz�c r�k� na wysoko�� swego biodra. - Si�ga�a mi dot�d, by�a ma�ym dzieckiem. Teraz 16 najlepiej wida�, jak to by�o dawno. - Zwr�ci� si� do dziewczyny: - Pami�tasz Roberta? Podesz�a do nich, wycieraj�c d�onie w sp�dnic�. - Tak - powiedzia�a. Patrzy�a na Wymana bez nie- �mia�o�ci; po chwili u�miechn�a si�. - Ale on mnie chyba nie pami�ta. - Ale� tak, pami�tam, pami�tam ci� doskonale. Tyl- ko... po prostu nie pozna�em ci� od razu. Bardzo uro- s�a� od tego czasu. - Ona jest w �atwiejszej sytuacji ni� ty, Roberto, bo widzia�a twoj� fotografi�. - Giuseppe przechyli� nieco g�ow�. -� Czy uwa�asz, �e jest podobna do mat- ki? Wyman przytakn�� ruchem g�owy. Podobie�stwo by- �o wyra�ne, najlepiej widoczne w oczach - du�ych, br�zowych - i w pe�nych czerwonych ustach. Przy- pomnia� sobie tamte czasy - w piwnicy, do kt�rej schroni�a si� ca�a rodzina, by�o te� blade d�ugonogie dziecko, kt�rego niewinno�� przypomina�a im, �e ist- niej� tak�e inne sprawy pr�cz szpetoty, b�lu i �mierci. Trudno by�o uwierzy�, �e u�miechaj�ca si� teraz do niego dziewczyna by�a kiedy� tym dzieckiem o piskli- wym g�osie, podkr��onych oczach i nienasyconym ape- tycie na cukierki. Zaczerwieni�a si� troch�, speszona jego spojrzeniem. - M�j brat te� bardzo si� zmieni�. - Carlo? - Jest twojego wzrostu i ju� si� goli. - To prawda - powiedzia� Giuseppe. - Obawiam si�, �e go nie spotkasz. Od dw�ch lat mieszka w Nea- polu. Sta� si� niespokojny, jak wielu m�odych, i nie mog�em utrzyma� go w domu. - Co on tam robi? Giuseppe wzruszy� ramionami. - Jest fotografem, ulicznym fotografem, rozumiesz? Robi zdj�cia przechodniom. Czasami przyje�d�a nas od- 17 wiedzi�. Wygl�da na do�� zadowolonego, ale takie �y- cie nie mo�e by� chyba zbyt mi�e. - Gwa�townie za- macha� r�kami. - Co ja robi�? Gadam i gadam! Chod�- my, zaprowadz� ci� do twojego pokoju, Roberto. Po- tem zjemy co� i gdy poczujesz si� lepiej, musisz nam opowiedzie� wszystko o sobie. Zapali� lamp� i poprowadzi� go schodami na g�r�. Wymanowi natychmiast przypomnieli si� ranni, kt�- rzy po stromych stopniach mogli chodzi� o w�asnych si�ach, nosze, kt�re z trudem mie�ci�y si� na zbyt w�s- kiej przestrzeni. - Tutaj, Roberto - powiedzia� Giuseppe, otwieraj�c drzwi. - Czy b�dzie ci tu do�� wygodnie? Wyman wszed� do pokoju i nagle znowu poczu� daw- ne rany w sercu. Tym razem by�y one jednak g��bsze, g��bsze i bardziej bolesne. A� do tego momentu nie przysz�o mu bowiem do g�owy, �e pok�j go�cinny mo- �e by� dawnym pokojem Giny. Don Ambrogio ci�gle jeszcze kl�cza�, gdy �wieca za- skwiercza�a i zgas�a. W niemal zupe�nej ciemno�ci po- czu� niepok�j. Zapali� zapa�k� i wyj�� gar�� �wiec ze skrzynki przymocowanej do �elaznej podstawki, po- � spiesznie zapali� je, ustawiaj�c w lichtarzach. Odruchowo wargi jego nadal szepta�y chaotyczne strz�py modlitwy. Ale r�wnocze�nie dusz� jego toczy� rak nieufno�ci, zwyci�aj�c w nim l�k i zdumienie. Pogardza� sob� za to, ale bez rezultatu. Jego niespo- kojne my�li z pokor� wznosi�y si� ku Bogu, ale coraz / bardziej tamowa�o je ha�bi�ce podejrzenie, �e sprawc� pojawienia si� krwi m�g� by� kto� ze Stravino. Po chwili podni�s� si� z wysi�kiem z kl�czek, oszo- �omiony, rozdarty wewn�trznie, b�agaj�c Boga o na- tchnienie i wskaz�wk�, jak ma post�pi�. Siedzieli wok� prostego, wyszorowanego do czysta sto�u kuchennego. �wiat�o lamp naftowych wydoby- wa�o z mroku tylko cz�� kuchni, kt�ra wydawa�a si� przez to mniejsza. Jedli przyrz�dzone w domu spa- ghetti, obficie przyprawione serem i przybrane pomi dorami. Matka Giuseppe dzioba�a jedzenie gwa�townymi ru- chami, spojrzenie jej oczu by�o nieobecne. Od czasu do czasu u�miecha�a si� do siebie lub kiwa�a g�ow� wspo- minaj�c zapewne minione wydarzenia, kt�re zacho- wa�y si� w jej pami�ci, lecz nie bra�a udzia�u w roz- mowie. - A potem, Roberto?... Co zdarzy�o si� potem? - powtarza� stale Giuseppe pomi�dzy dwoma k�sami po- trawy. Chcia� si� wszystkiego dowiedzie�. Korespondo- wali ze sob� przez te lata, ale wiele luk wymaga�o uzupe�nienia. - A p�niej, Roberto? Wyman opowiedzia� im wszystko, co uwa�a� za god- ne uwagi. Nie rozwodzi� si� zbytnio nad ostatnimi osiemnastoma miesi�cami wojny. Opowiada� o tym, jak wr�ci� potem do Filadelfii i jak wyda�a mu si� ona ju� nie ta sama co dawniej; o swej pracy w szpitalu, do kt�rej tak trudno by�o mu si� nagi��; o tym, �e przeni�s� si� do Bostonu i pracowa� w klinice... Powie- dzia� im o swych zar�czynach z Ruth, o tym, jak zer- wa�a je, by wyj�� za m�� za kupca z bran�y metalowej, mieszkaj�cego po przeciwnej stronie ulicy, i jak uto- n�a podczas miodowego miesi�ca, kt�ry sp�dza�a w Myrtle Beach... Ju� od dawna m�g� o tym m�wi� nie odczuwaj�c b�lu, ale w�wczas Boston wydawa� mu si� nie do zniesienia - opowiedzia� im wi�c o swych ko- lejnych przenosinach do Syracuse, potem o powrocie do Filadelfii i jak w �adnym z tych miejsc nie czu� si� dobrze. W ko�cu opowiedzia� im, jak po �mierci ojca nie by�o ju� nic, co zatrzymywa�oby go w kraju, i jak 19 zdecydowa� si� podj�� prac� w jednym z nowojorskich towarzystw okr�towych. Najwa�niejsze wydarzenia znali ju� z jego list�w, ale dopiero opowiedziane po kolei u�o�y�y si� one w logicz- n� ca�o��. W czasie gdy m�wi�, Giuseppe jad� powoli i �ywo reaguj�c ponagla� go do kontynuowania opo- wie�ci, Rosina za� nalewa�a im do szklanek cierpkie czerwone wino i na nowo nak�ada�a na talerze wielkie porcje spaghetti. - No, wi�c - powiedzia� w ko�cu Wyman - to by�oby chyba wszystko. Tak min�o mi tych czterna- �cie lat. - Teraz gdy dokona� ich przegl�du, nie by�o w nich wida� zbyt wiele tre�ci. - Nie jest to specjal- nie ciekawa historia, gdy si� o nich opowie od po- cz�tku do ko�ca. -� A teraz jeste� lekarzem na tym statku pasa�er- skim? - Ura�a to moj� pr�no��, Giuseppe, ale tylko asystentem g��wnego lekarza. - Macie dw�ch lekarzy? - W k�cikach jego oczu odci�ni�te by�y g��bokie zmarszczki. - Dw�ch lekarzy na jednym statku? - To do�� du�y statek, Giuseppe. - U�miechn�� si� Wyman. - Zabiera sze�ciuset pasa�er�w, nie licz�c za�ogi. - Wi�cej ni� Stravino ma mieszka�c�w! - zawo- �a�a Rosina. � Mo�e i wi�cej, ale to nie s� stali mieszka�cy. - Za ka�dym razem gdy na ni� spojrza�, peszy�o go jej podobie�stwo do Giny. � - Na przyk�ad pasa�erowie z tego rejsu zap�acili mas� pieni�dzy za przywilej zoba- czenia siedmiu miast nad Morzem �r�dziemnym w ci�- gu trzech tygodni. - Z tego ca�y tydzie� w Neapolu? Przytakn�� ruchem g�owy. - Ale to nie by�o zamierzone. M�wi�em wara - 20 utkn�li�my tam przez przypadek. Gdy tylko us�ysza- �em, jak d�ugo potrwa naprawa, dogada�em si� z Te- dem Masonem, moim starszym koleg�, i wsp�lnie uda- �o nam si� przekona� kapitana, �e nikomu nie stanie si� nic z�ego, je�eli b�d� przez jaki� czas nieobecny. Zapad�a chwila ciszy. Powi�d� palcem wok� kraw�- dzi swej szklanki. -� A jak tobie min�� ten czas, Giuseppe? Giuseppe wzruszy� ramionami. - Nie ma wiele do opowiadania, Roberto. �ycie w Stravino porusza si� jak �limak. Starzy umieraj� - na chwil� zamilk�, przypomniawszy sobie, �e Gina mia�a zaledwie trzydzie�ci sze�� lat - m�odzi si� �eni� i ma- j� dzieci. Wszystko toczy si� tu jak wielkie Ko�o, rozu- miesz? Wiosna, lato, jesie�, zima... W jednym roku urodzaj, w nast�pnym - sam wiesz, jak to jest. - W skrzywieniu jego twarzy by�o nieco smutku. - Zresz- t� ja si� nie skar��. Chcieli�my pokoju i musimy by� wdzi�czni za to, �e go mamy. - No, c� - ci�gn�� da- lej - w takiej ma�ej miejscowo�ci jak nasza bardzo jest spokojnie. Czasem my�l� sobie, �e nie zaszkodzi�o- by, gdyby co� si� tu dzia�o - przerwa�, zerkaj�c z ukosa na Rosin�. - M�wi�c to, mam na my�li ludzi m�odych, ale dotyczy to tak�e wielu os�b w moim wie- ku, cho� oni powinni by� m�drzejsi. Jakby to powie- dzie�, Roberto? Oni... oni s� pozbawieni korzeni. Nie chc� si� uczy� od przesz�o�ci, a przysz�o�� jest dla nich czym�, co nigdy nie nadchodzi. Dlatego nie zadowala ich tera�niejszo��. - My�l�, �e jest to zjawisko do�� powszechne. - By� mo�e. Nie podr�owa�em tyle co ty, ale wiem, �e w Stravino jest tak na pewno. Ludzie wynajduj� wrog�w, na kt�rych mogliby zrzuci� win� za w�asne rozczarowania i zawody - byle pow�d im wystarczy. M�wi si� o polityce, reformie rolnej, podatkach... Nie 21 rozumiej�, �e �adna z tych rzeczy nie przyniesie roz- wi�zania. - Jakie wi�c na to lekarstwo? - B�g jeden wie, przyjacielu. Co�, co zjednoczy�o- by nas tak jak wtedy, kiedy by�e� tu po raz pierwszy. Co�, co wyrwa�oby nas z naszej ma�ostkowo�ci. - Po- prawi� si� na krze�le. - By� mo�e, domagam si� gwiazdki z nieba. W ka�dym razie staj� si� zbyt ponu- ry - u�miech wykrzywi� jego rysy - a to nie ma sensu, szczeg�lnie dzi�. Rosina uprz�tn�a talerze ze sto�u, jej babka w mil- czeniu odesz�a w mrok. Dwaj m�czy�ni siedzieli ra- zem przy stole i rozmawiali bez ko�ca w oparach dy- mu z papieros�w, k��bi�cego si� w ��tym �wietle lam- py- . - Co robimy dalej, Roberto? Czy jeste� zm�czony? Wyman st�umi� ziewni�cie. - Raczej tak. Ale przed spaniem p�jd� jeszcze chy- ba zobaczy� si� z Don Ambrogio. Chc� si� z nim tylko przywita�. - Ach - powiedzia� Giuseppe wstaj�c - to jest cz�owiek, kt�ry z pewno�ci� przyzna�by mi s�uszno�� w tym, co m�wi�em. - Czuje si� dobrze? - Bardzo dobrze. I ci�gle jeszcze potrafi walczy�, cho� my�l�, �e czasem czuje si� ju� troch� zm�czony. - Za�mia� si� cicho. - Twoja wizyta b�dzie dla niego jak �rodek wzmacniaj�cy. Sierp ksi�yca wisia� nisko nad g�rami Matese i bia�e gwiazdy migota�y, gdy Wyman szed� w stron� ma�ej piazza. Powietrze by�o ch�odne, ch�odne i ostre. Zn�w o�y�y w nim dawne wspomnienia. Kiedy� przebiega� t� w�sk� uliczk� zgi�ty w p� z powodu ognia mo�dzierzy. W powietrzu unosi� si� wtedy gorzki dym wybuch�w, wyczerpani ludzie snuli si� po piazza jak pijani �lizgaj�c si� w b�ocie pokrywaj�cym kocie �by. Teraz przed cantin� pali�y si� kolorowe lampy, z wewn�trz dochodzi� d�wi�k akordeonu. Obcasy Wymana g�o�no stuka�y po bruku. Z bocz- nej uliczki wybieg� pies, obw�cha� od niechcenia jego buty i przesta� si� nim interesowa�. Na progu jednego z dom�w siedzia� jaki� m�czyzna, pal�c papierosa, zza rogu ulicy dochodzi� czyj� g�o�ny �piew. Miejsce by�o to samo, a jednak nie to samo... - Don Ambrogio nadal mieszka ko�o ko�cio�a - powiedzia� mu Giuseppe. Wyman dojrza� jednak nie- wyra�ne �wiat�o w wychodz�cym na zach�d oknie �wi�tyni i postanowi� zajrze� do �rodka. Przeszed� na drug� stron� piazza, zatrzymuj�c si� na chwil�, by wyrzuci� niedopa�ek do rynsztoka, potem pchn�� wy- sokie, zielonkawe w �wietle ksi�yca drzwi. Ust�pi�y �atwo pod naciskiem jego r�ki, otwieraj�c si� w lekko zabarwion� na ��to ciemno��. Cicho wszed� do �rod- ka, bezg�o�nie zamykaj�c je za sob�. Ogarn�a go wielka cisza. Ca�y ko�ci� zalega�y cie- nie o r�nych kszta�tach i barwach. Po lewej stronie pali�y si� �wiece, kt�rych odblask przeci�ty by� na p� sylwetk� kolumny. Wyman sta� przez kilka sekund bez ruchu, ws�uchuj�c si� w cisz�. Potem zrobi� par� ostro�nych krok�w, obchodz�c filar, i nagle spostrzeg�, �e nie jest sam. Don Ambrogio, nieruchomo jak wyrze�biony pos�g, sta� przed przybitym do �ciany krzy�em. Z odchylon� nieco do ty�u g�ow� wpatrywa� si� w um�czon� po- sta� Chrystusa. Wyman, czekaj�c przez d�u�sz� chwil�, a� ksi�dz zako�czy swe modlitwy, ze wzruszeniem przygl�da� si� temu mocno zbudowanemu cz�owieko- wi, kt�ry wtedy, przed laty, by� taki silny i wspania- �y. W niepewnym �wietle nie dostrzeg� wi�kszych zmian w jego wygl�dzie. By� mo�e troch� bardziej po- 23 chylony, mia� pasma siwych w�os�w na skroniach, nie- co wy�sze czo�o... Wyman czeka�, maj�c nadziej�, �e modlitwy wkr�t- ce dobiegn� ko�ca. Tak min�o chyba kilka minut. Don Ambrogio sta� bez ruchu, nieruchome te� by�y cienie. S�aby, bardzo s�aby odg�os akordeonu dolecia� ze znaj- duj�cej si� naprzeciwko cantiny. Wyman zerkn�� na zegarek; czas p�yn��. Po m�cz�cym dniu nie mia� ocho- ty czeka� wiele d�u�ej. Pocz�tkowo podziwia� skupie- nie ksi�dza, stopniowo jednak mimo woli ogarnia�o go zniecierpliwienie. Po serdecznym i bezpo�rednim po- witaniu Giuseppe czu� si� teraz zawiedziony zetkn�- wszy si� z milczeniem i hipnotycznym niemal stanem koncentracji, kt�rego nie �mia� przerwa�. Jutro - pomy�la�, odczekawszy jeszcze chwil�. - Przyjd� jutro rano... Cicho skierowa� si� ku wyj�ciu, ale jego buty zazgrzyta�y o nier�wn� kamienn� po- d�og�. - Kto tam? G�os by� ostry, nerwowy, zaniepokojony. Wyman od- wr�ci� si� niemal z poczuciem winy. Don Ambrogio podszed� bli�ej przypatruj�c mu si� podejrzliwie, z g�ow� przechylon� nieco na bok. - Kto to? - Robert Wyman, reverendo. - Ksi�dz w dalszym ci�gu wpatrywa� si� w niego uwa�nie. - Chyba ksi�dz jest nieco zaskoczony... - Roberto - powiedzia� z wolna Don Ambrogio, stopniowo u�wiadamiaj�c sobie kogo ma przed sob�. Wyraz napi�cia cz�ciowo znik� z jego twarzy. - Po tylu latach... Jak si� miewasz? - Szybko, niezr�cznie u�cisn�� mu d�o�. - Jeste� ostatni� osob�, jak� spo- dziewa�em si� zobaczy�. Sk�d... sk�d si� tu wzi��e�, w Stravino? - To d�uga historia. Zbyt chyba d�uga, �eby j� te- raz opowiada�. W ka�dym razie znalaz�em si� w Nea- 24 polu nie maj�c nic do roboty przez kilka dni. Nie opar- �em si� pokusie, �eby przyjecha� tu i zobaczy� znowu ksi�dza i Giuseppe. - Giuseppe Parrianiego? - Kog� by innego? - Z bliska twarz ksi�dza by�a bardziej pobru�d�ona, ni� Wyman pocz�tkowo s�- dzi�. - Kiedy przyjecha�e�? - Do Stravino? Don Ambrogio kiwn�� potakuj�co g�ow�. - Cztery, mo�e pi�� godzin temu. Pogadali�my so- bie d�ugo z Giuseppe, ale przed snem chcia�em... - Czy jeste� tu sam? - G�os ksi�dza nagle by� zno- wu ostry. Szybko powi�d� wzrokiem po cz�ci ko�cio- �a widocznej w blasku �wiec. - Giuseppe nie przy- szed� z tob�? - Nie - powiedzia� Wyman zdziwiony. - Przy- szed�em sam. D�wi�k akordeonu odezwa� si� i znowu umilk�. Roz- mowa niezr�cznie przechodzi�a od jednego nerwowego pytania do drugiego. Wyman zdawa� sobie spraw�, �e zak��ci� modlitwy Don Ambrogia, ale mimo to nie umia� sobie wyt�umaczy� oboj�tno�ci ksi�dza, jego wy- ra�nej, a niezrozumia�ej podejrzliwo�ci, nie u�atwiaj�- cej ponownego nawi�zania kontaktu po tylu latach. Nie tak wyobra�a� sobie to spotkanie. - Dobranoc, mamma. Giuseppe uca�owa� czo�o starej kobiety, potem pa- trzy� stoj�c, jak wolno wchodzi po schodach. Gdy by�a ju� w po�owie drogi i pogr��y�a si� w ciemno�ci, usiad� z powrotem przy stole. - Wiesz co - powiedzia� po chwili do Rosiny - �a�uj�, �e nie poszed�em z nim. - Z Robertem? 25 Wys�czy� resztk� wina ze swego kieliszka i prze�- kn�� je z u�miechem. - Chcia�bym widzie� min� Don Ambrogia, kiedy si� spotkali. Ale� musia� mie� niespodziank�! - Nie tylko Don Ambrogio b�dzie zaskoczony. - Dziewczyna przesta�a na chwil� wygarnia� popi� z pieca. -� Czy my�la�e�, co powie Emilio, kiedy si� do- wie? - O czym? - Giuseppe ziewn��. - O przyje�dzie Roberta. Przez chwil� Giuseppe patrza� na ni� z przymru�o- nymi oczami, nie rozumiej�c. Potem gwizdn�� cicho. - Zapomnia�em zupe�nie o Emiliu. Przez ca�e to za- mieszanie kompletnie wylecia� mi z pami�ci. - Zasta- nowi� si� przez chwil�. - Ale jakie to mo�e mie� zna- czenie? To �mieszne z jego strony mie� pretensje do Roberta, �mieszne i niesprawiedliwe. Zawsze to m�wi- �em. - Ja te� - powiedzia�a. - Ale wiesz, jaki jest Emilio. Giuseppe przytakn��, cmokaj�c j�zykiem. - Tak - powiedzia� w zamy�leniu. - Istotnie. Tru- dno sobie wyobrazi�, �e kto� mo�e �ywi� do kogo� uraz� przez tak d�ugi czas. I tak bezpodstawnie. Rozmowa urwa�a si�. Ksi�dz przesun�� r�k� po swych prostych, czarnych w�osach i chyba po raz dzie- si�ty w ci�gu ostatnich kilku minut zerkn�� na ukrzy- �owan� posta�. Wyman zacz�� t�umaczy� mu, �e jest zm�czony i musi ju� p�j�� si� po�o�y�, ale Don Am- brogio przerwa� mu nagle bezceremonialnie. - Roberto - rzek� z wielk� powag�. - Musz� ci co� powiedzie�. - Co takiego? - Co�... - urwa� nagle, jakby po�a�owa� swej po- 26 pedliwo�ci, potem przem�wi� znowu: - Co�, co pro- si�bym, �eby� zachowa� wy��cznie dla siebie. Wyman podni�s� ze zdziwieniem brwi. - Oczywi�cie - powiedzia�. - Czy dajesz mi s�owo? - Naturalnie. Ksi�dz chwyci� go za rami� i podprowadzi� bli�ej do alabastrowego Chrystusa. - Czy widzisz t� ran� w boku? - spyta�, wskazu- j�c. - Widz�. - Dzi� wieczorem, jaki� czas temu, ta rana krwa- wi�a. Wyman milcza� przez chwil� zdumiony. - Krwawi�a? Ksi�dz przytakn�� nerwowym skini�ciem g�owy. Je- go splecione palce mocowa�y si� z sob� zaciekle. - Ale... - Widzia�em to na w�asne oczy. Nie ma co do tego �adnej w�tpliwo�ci. - Spojrza� ostro na Wymana. - �adnej. Wyman nie chcia� go urazi�, ale niedowierzanie ka- za�o mu powiedzie�: - Nie rozumiem, reverendo. Co ksi�dz przez to ro- zumie: krwawi�a? Ksi�dz wci�gn�� oddech. Prostym, niewyszukanym j�zykiem zda� spraw� z tego, co widzia�. Odczuwa� ul- g� zwierzywszy Wymanowi sw� tajemnic�; nie wspom- nia� mu jednak o swych podejrzeniach. Gdy sko�czy�, zapanowa�a d�uga cisza. - Teraz nie widz� �adnej wilgoci - powiedzia� w ko�cu Wyman, ostro�nie dobieraj�c s��w. - Rana wysch�a ju�. Ani jedna kropla wi�cej nie wyp�yn�a, ani nie spad�a. By�em tu przez ca�y czas i obserwowa�em. - A plamy na pod�odze? - Nic tam nie by�o, w 27 ka�dym razie nic nie m�g� dostrzec. Gdyby nie ca�y szacunek, jakim darzy� Don Ambrogia... - Wytar�em je. - Ksi�dz dostrzeg� chyba spojrze- nie Wymana, bo doda� pr�dko: - Nie wiedzia�em, jak b�dzie najlepiej, Roberto. Ba�em si�, �e wyschn� tak jak rana. Chyba z godzin� temu star�em je wat�. Zo- bacz, tu na tej p�ce le�� kawa�ki. Wyman pochyli� si� podejrzliwie nad puszystymi k��bkami waty. Na ka�dym z nich widoczne by�y rdza- wobr�zowe plamy. Pow�cha� je, ale nie mia�y �adnego zapachu. - Wytar�em ka�d� plam� oddzieln� watk� - wy- ja�ni� Don Ambrogio. Widz�c, �e Wyman si�ga r�k�, zaniepokojony doda� nerwowo: - Nie dotykaj ich. Ro- berto. Znowu zapad�a cisza. Wyman wyprostowa� si� po- woli. Jedna ze �wiec zaskwiercza�a i p�omie� jej na- chyli� si�, jakby pchni�ty niewidzialn� r�k�. Z zew- n�trz ko�cio�a dobieg� g�o�ny �miech jakiej� pary. - Nie powiesz o tym nikomu? - spyta� znowu ksi�dz. - Da�em przecie� s�owo. - Tak. tak. Oczywi�cie. Wyman odwr�ci� si� w jego stron�. - Dlaczego reverendo akurat mnie zdradzi� t� ta- jemnic�? - ostro�nie formu�owa� zdania, w obawie �e mo�e powiedzie� co�, czego b�dzie �a�owa�. - Przecie� ja nawet nie jestem katolikiem. -� Ale jeste� lekarzem. I nie mieszkasz w Stravino. Wyman nadal nie m�g� zrozumie�. - No, to co? - Za wcze�nie jest jeszcze, by powiedzie� innym, co si� zdarzy�o. - Za wcze�nie? - Przyjrza� si� b�yszcz�cym oczom ksi�dza, g��bokim zmarszczkom okalaj�cym jego w�skie wargi. - Chyba nie zrozumia�em. 28 - Trzeba mie� pewno��. Absolutn� pewno��. -- Zatem nie ma ksi�dz tej pewno�ci? - Pytanie wyrwa�o mu si�, zanim u�wiadomi� sobie jego absur- dalno��. Don Ambrogio prze�kn�� �lin�, potem wolno pokr�ci� g�ow�. Wyznanie to uczyni�o ca�� spraw� jeszcze trud- niejsz� do zrozumienia dla Wymana. - Przecie� sam ksi�dz powiedzia� przed chwil�... - Wiem, wiem. Powiedzia�em ci, co widzia�em, i ka�de moje s�owo by�o prawd�. Ale s� w Stravino lu- dzie zdolni do wszystkiego. Do wszystkiego. - Nerwo- wo gestykuluj�c ci�gn�� pr�dko dalej: - Nie powinie- nem m�wi� takich rzeczy, ale B�g mi �wiadkiem, �e niestety to prawda. - My�li ksi�dz, �e kto� m�g� zrobi� g�upi kawa� tu, w ko�ciele? - Owszem. Od samego pocz�tku Wyman rozdarty by� wewn�trz- nie, z jednej strony przez ca�kowit� niewiar�, z dru- giej za� przez obaw�, by nie zrani� uczu� starego przy- jaciela. Ten konflikt duchowy utrudnia� mu logiczne rozumowanie, poj�� jednak w�tpliwo�ci Don Ambro- gia, kt�re stwarza�y dla nich obu pewn� p�aszczyzn� porozumienia. - Kto�, kto chcia�by ksi�dza skompromitowa�, prawda? - Nie tylko mnie, Roberto. Na tym najmniej by mi zale�a�o. � Obecno�� Amerykanina sprawi�a ksi�dzu dziwn� ul- g�. Musz� by� zupe�nie pewien - my�la�. - Stawka jest zbyt wysoka... - Spojrza� znowu na ukrzy�owan� posta�. - Wybacz mi moje podejrzenia - przem�wi� �arliwie w my�li. - Dlatego teraz w�tpi�, aby inni mo- gli potem uwierzy�. Na piazza zaszczeka� jaki� pies. Nie dopalona �wieca 29 zamigota�a nagle kilka razy i zgas�a. Inne z wolna s�- czy�y swe bia�e �zy. Wymanowi przypomnia� si� nagle fragment poprzed- niej rozmowy. - Powiedzia� ksi�dz, �e poniewa� jestem lekarzem... - Tak? - Nie rozumiem, co to mo�e mie� do rzeczy. Je�eli chodzi o stwierdzenie, czy to krew, czy te� nie, wiem na ten temat tyle samo, co ksi�dz. To znaczy z punktu widzenia medycyny - doda� pospiesznie. Ksi�dz pod�wiadomym gestem zn�w przesun�� r�k� po w�osach. - My�la�em, �e b�dziesz m�g� mi jako� pom�c. - Ale jak? My�li ksi�dz o analizie? - Mo�liwo�� ta przysz�a mu ju� przedtem do g�owy, ale oddali� j� od siebie. - Zrozum, o co mi chodzi: by� mo�e nie jest to wcale krew. Mo�e te� pochodzi� ona od zwierz�cia. - Ale ja nie mam ze sob� niezb�dnej aparatury, reverendo. A poza tym... - Mo�e kt�ry� z twoich koleg�w? - Koleg�w? - Tak, kto� do kogo mia�by� zaufanie...' Wyman zacisn�� wargi. - Nie znam �adnego lekarza ani analityka w ca�ych W�oszech, z wyj�tkiem tego, kt�ry jest na statku. Nie posiadamy jednak laboratorium do szczeg�owych ba- da�, kt�re trzeba by przeprowadzi� w tym wypadku. - Nie chcia� da� si� wci�gn�� w t� spraw� jeszcze bar- dziej. - Czy nie ma lekarza w Stravino? � Wola�bym nie zwierza� tej tajemnicy �adnemu z mieszka�c�w wsi. Prosz� bardzo -� pomy�la� Wyman z odrobin� iry- tacji. - Niech b�dzie, jak ksi�dz sobie �yczy. Miejsco- wy lekarz - u�wiadomi� sobie - i tak nie by�by w stanie przeprowadzi� koniecznych bada�. 30 Przygl�da� si� przez chwil� w�asnym butom, my�l�c na g�os: - U nas w Stanach sytuacja by�aby inna, ale tu nie mam �adnych stosunk�w i nie wiem, dok�d si� uda�. Unika� wzroku ksi�dza, ale czu�, �e tamten oczekiwa� od niego czego� wi�cej. Gdyby nie by� tak zm�czony, potrafi�by chyba rozegra� ca�� spraw� znacznie lepiej, ale obecnie panuj�ca cisza zmusza�a go niejako do wy- st�pienia z jak�� rad�. - Oczywi�cie - us�ysza� w�asny g�os - mog� zaw- sze zawie�� pr�bk� do Neapolu i poprosi� w kt�rym� z tamtejszych szpitali o zrobienie analizy. - Ile czasu b�d� na to potrzebowali? - S�dz�, �e kilka godzin, pod warunkiem �e zabio- r� si� do tego od razu. Ksi�dz wolno skin�� g�ow�, rozwa�aj�c propozycj�, ale nie powiedzia� nic. - To najlepsze wyj�cie, jakie przychodzi mi do g�o- wy - ci�gn�� Wyman. - Ale wynik analizy w najlep- szym przypadku potwierdzi tylko obawy ksi�dza. Czy nie powinien ksi�dz przedsi�wzi�� jakich� innych kro- k�w, na wypadek gdyby --� nie wiedzia�, jak si� wyra- zi� - okaza�o si�, �e jest inaczej. - Jakich krok�w? - No, nie wiem. Czy nie powinien ksi�dz kogo� za- wiadomi�? Co by by�o, gdybym tu nie zajrza� dzi� wie- czorem? Co by ksi�dz zrobi� b�d�c sam? Jeszcze jedna �wieca zatrzeszcza�a i zgas�a. W�ski s�up dymu uni�s� si� z jej knota. Ciemno�� wok� nich zacie�ni�a si� jeszcze. - Przez ca�y wiecz�r boryka�em si� z tym proble- mem, Roberto. Co zrobi�, a czego nie zrobi�? - Wy- dawa� si� teraz mniej podniecony. - Nie�atwo jest zde- cydowa�, jak b�dzie najlepiej. Jestem w bardzo trud- nym po�o�eniu, Roberto. Musz� powiadomi� swego bi- 31 skupa o tym, co si� zdarzy�o. Powstaje pytanie: kiedy? Je�eli dam mu zna� natychmiast - jak powinienem uczyni� - albo on sam, albo jego wys�annik przyje- dzie tu samochodem i ca�a wie� b�dzie chcia�a wiedzie� dlaczego. Nie my�l, �e takie wydarzenie mo�e pozo- sta� nie zauwa�one w ma�ej osadzie. Cho�by�my nie wiem jak si� starali utrzyma� ca�� rzecz w tajemnicy, wiadomo�� na pewno przecieknie na zewn�trz. A wtedy �atwo sobie wyobrazi�, co si� stanie. - Szeroko roz- postar� ramiona. - Sami nie b�dziemy wiedzieli, gdzie jeste�my. Gazety rzuc� si� na t� spraw�, �ci�gn� tu t�umy ludzi... - Mog� sobie to wyobrazi�. - A je�li wtedy oka�e si�, �e by� to tylko figiel? Winni wyci�gn� z tego korzy�ci, a ci, kt�rzy wierz�, poczuj�, �e zostali oszukani. Takie wypadki zdarza�y si� ju� - nie tu oczywi�cie, ale zapewniam ci�, �e wiem, co m�wi�. - Odwr�ci� si� gwa�townie. - Za- wie� pr�bk� do Neapolu, Roberto, i ka� j� zbada�. Zw�oka nic nie zaszkodzi, a mnie da troch� czasu na dok�adne zastanowienie si� nad tym wszystkim. Czy mo�esz to dla mnie zrobi�? - Oczywi�cie. - Teraz nie mia� ju� wyboru, ale sam by� temu winien. - To straszne, �e musimy by� a� tak podejrzliwi. - Oczy ksi�dza zwr�cone by�y na Chrystusa. - To w�a�nie podejrzliwo�� ukrzy�owa�a Go. Pocz�apa� w ciemno�ci w kierunku zakrystii i wr�ci� po chwili nios�c kilka g�adkich, bia�ych kopert. Dr��cy- mi palcami wr�czy� je Wymanowi. - Wybierz od razu jedn� pr�bk� - powiedzia�. Wyman wybra� k��bek, na kt�rym plama by�a naj- wi�ksza, i ostro�nie zsun�� go z p�ki do jednej z kopert. - Zdaje sobie ksi�dz spraw�, �e zostanie ona znisz- czona podczas analizy? 32 Ksi�dz wzruszy� ramionami. - Zostaj� jeszcze trzy inne. Ta jedna b�dzie straco- na z po�ytkiem, je�li przyczyni si� do stwierdzenia, �e zdarzy� si� cud. S�owo to pad�o po raz pierwszy i Wyman przel�k� si� go w my�lach jak ko� boj�cy si� bata, kt�ry wi- dzia�, lecz jeszcze go nie poczu�. - Kiedy wyjedziesz? - Z samego rana. - Wiem, �e nara�am ci� na wielki k�opot. Wierz mi, �e jestem ci za to naprawd� ogromnie wdzi�czny. Wyman poczu� si� w obowi�zku co� powiedzie�. - I tak mia�em zamiar si� przejecha�, wi�c nie jest to �aden k�opot. - Spojrza� oskar�ycielskim wzrokiem na ukrzy�owan� posta�. - Wr�c� tak szybko, jak b�- dzie to mo�liwe. Mo�e uda mi si� by� tu ju� w po- �udnie. - �wietnie. Razem poszli w kierunku drzwi. Wyman w�o�y� ko- pert� do kieszeni marynarki. - Czy b�dzie ona u ciebie bezpieczna? - spyta� ksi�dz. W jego g�osie znowu zabrzmia� niepok�j i jak- by cie� w�tpliwo�ci. - Tak, reverendo. Zupe�nie bezpieczna. Przechodz�c na drug� stron� opustosza�ego placu poczu� ogarniaj�ce go znowu oszo�omienie, po��czone z dziwnym poczuciem nierzeczywisto�ci. �wiat�a przed cantin� by�y ju� pogaszone, wok� ksi�yca k��bi�y si� ob�oki. Wszystko wygl�da�o teraz jako� inaczej i Wy- man poczu� si� nagle ogromnie zm�czony. Schody zatrzeszcza�y pod jego ci�arem. Wchodzi� na nie powoli, na palcach, trzymaj�c w r�ku lamp�, kt�- r� zostawiono dla niego na stole w kuchni. Cienie gro- 33 teskowo porusza�y si� na �cianach, gdy przechodzi� przez pok�j, by postawi� j� na umywalni w przeciw- leg�ym rogu izby, pod uko�nie opadaj�cym sufitem. Otworzy� szeroko okno i sta� w nim, wdychaj�c czy- ste, ch�odne powietrze. W oddali widzia� po�yskuj�ce w po�wiacie ksi�yca szczyty Matese; mi�dzy nim a g�- rami rozpo�ciera� si� pofa�dowany krajobraz. Pomimo zm�czenia odczu� w pe�ni jego pi�kno, kt�re zatrzyma- �o go przy oknie d�u�ej, ni� zamierza�. W g�owie k��- bi�o mu si� wiele wspomnie�. Kiedy ostatni raz sta� w tym oknie, z zewn�trz do- chodzi� pomruk kolumny samochod�w; pasmo g�r przecinane by�o bezg�o�nymi b�yskami ognia artyle- ryjskiego. Ostatnim razem by�a tu razem z nim Gina i wydarzy�o im si� nagle co� zupe�nie nieprzewidzia- nego. Stali tu potem razem, pogr��eni w milczeniu, podczas gdy odje�d�aj�ce ci�ar�wki brn�y przez b�oto. Po�o�y� kopert� zawieraj�c� k��bek waty na stoliku obok �elaznego ��ka. Jej widok odsun�� od niego my�li o przesz�o�ci. Cho� od wydarze� w ko�ciele min�o tak niewiele czasu, scena ta mia�a w sobie co� ze zwa- riowanej nierealno�ci snu... Jak�e u�mia�by si� Ted Ma- son, gdyby wiedzia�, �e jutro rano Wyman wraca do Neapolu, �eby odda� do zbadania odrobin� krwi po- chodz�c� jakoby z alabastrowego pos�gu! Nie tylko zreszt� Ted. Przypomnia� sobie przyj�cie, kt�re odby�o si� w jego kajucie poprzedniego wieczoru, i rud� pani� Castleton, kt�ra ju� od wyp�yni�cia z Barcelony da- wa�a mu coraz wyra�niej do zrozumienia, �e ma ocho- t� przespa� si� z nim. Ona te� ubawi�aby si� nie�le. Wyobrazi� sobie jej kpi�cy u�miech i ironiczny wyraz twarzy, z jakim powiedzia�aby: "To chyba wp�yw s�o�- ca, Bob. A mo�e �le znios�e� wysoko��, na jakiej le�y ta wie�..." Ze zdziwieniem stwierdzi�, �e ich domniemane �arty 34 obudzi�y w nim co� w rodzaju rozdra�nienia. Nagle zda� sobie spraw�, jak bardzo wydawali mu si� oni odlegli, jak kompletnie nie pasowali do tego domu, w kt�rego oknie teraz sta� i w kt�rym przesz�o�� wraca�a tak uporczywie. Wtorek Zaraz po obudzeniu by� przez chwil� zamroczony snem i nie zdawa� sobie sprawy, gdzie jest. By�o jeszcze szaro, z do�u dochodzi�o niecierpliwe pianie koguta. Usiad�, czuj�c si� wypocz�ty mimo pocz�tkowej oci�- �a�o�ci, i rozejrza� si� po sk�po umeblowanym pokoju. Dopiero spostrzegaj�c kopert�, le��c� na stoliku obok ��ka, u�wiadomi� sobie, �e wydarzenia poprzedniego wieczora mia�y miejsce w rzeczywisto�ci. Jego pierw- sz� reakcj� by�o uczucie, �e zachowa� si� jak g�upiec, daj�c si� wci�gn�� w cudze sprawy. Przez chwil� ku- si�o go, �eby wycofa� si� z ca�ej historii, wr�ci� do ksi�dza i wyt�umaczy� mu, �e zmieni� zdanie. Ale po- czucie lojalno�ci wobec Don Ambrogia kaza�o mu zwalczy� t� pokus�, zanim jeszcze zakorzeni�a si� ona w jego umy�le. W ko�cu, je�li pomin�� fantastyczny aspekt zagadnienia, w tym, co obieca� zrobi�, nie by�o nic nadzwyczajnego. Jego udzia� sprowadza� si� do za- �atwienia nieco k�opotliwego zlecenia, a tego - przy- zna� niech�tnie - nie bardzo m�g� odm�wi�... Wcze�nie zjedli �niadanie - Giuseppe, Rosina i Wy- man. Stara kobieta by�a nieobecna. - P�no wr�ci�e� od Don Ambrogia - zauwa�y� Giuseppe. - Ju� dobrze po p�nocy us�ysza�em otwie- ranie drzwi. Jak go znajdujesz? - Bez wi�kszych zmian - ostro�nie odpowiedzia� Wyman. - Oczywi�cie nikt z nas nie robi si� coraz m�odszy. 36 - To dobry cz�owiek - powiedzia� Giuseppe, wy- cieraj�c usta. - Czy od razu ci� pozna�? - Do�� pr�dko, jak na tak d�ug� przerw�. W�a�ci- wie moja wizyta nie bardzo go zdziwi�a. �- Musieli�cie chyba nie�le sobie pogada�, co? Ten nasz ksi�dz, to bardzo rozmowny cz�owiek. - Bardzo jeste� skromny dzisiejszego ranka - za- �mia�a si� Rosina. - Ja? - Tak, ty. Wczoraj wieczorem nikt nie dor�wna�- by ci w gadaniu. - Wsta�a ze �miechem, by przynie�� imbryk z pieca. - To cud, �e po spotkaniu z tob� i z Don Ambrogiem Roberto nie jest dzi� ca�kowicie wyczerpany. Mrugn�a na Wymana, podczas gdy Giu- seppe usi�owa� protestowa�. - To bzdury, co si� opo- wiada o plotkarstwie kobiet. M�czy�ni s� tacy sami. O ile nie gorsi. Prawda, Roberto? Odwzajemni� jej u�miech, rozbawiony �artami. By�a �adniejsza, bardziej kobieca, ni� wydawa�o mu si� wczo- raj wieczorem przy �wietle lampy. - My�l�, �e masz racj� - powiedzia�. - No widzisz - odwr�ci�a si� do swego wuja. - Roberto si� ze mn� zgadza. - Roberto jest po prostu uprzejmy - odpar� Giu- seppe,, ,si�gaj�c po fajk�. � A- z czu�o�ci� zmierzwi�a jego sztywne w�osy -A TY jeste� po prostu uparty. - Wiesz co, Rosina - powiedzia� Wyman pod wp�y- wem nag�ego impulsu. - Pojed� ze mn� dzi� przed po�udniem do Neapolu. Obiecuj�, �e b�d� cicho jak mysz. Jej oczy rozszerzy�y si�. - Samochodem? - Oczywi�cie. Dlaczego nie? Mam tam za�atwi� pewn� spraw�, ale to nie powinno potrwa� d�ugo. - Pytaj�co spojrza� na Giuseppe. 37 - Zgadzasz si�? - Oczywi�cie, oczywi�cie. - Co ty na to, Rosina? Wyda�o mu si�, �e si� waha. - Kiedy wyje�d�asz? - Za jakie� p� godziny. Jak tylko b�dziesz goto- wa. - Zn�w zauwa�y� jej niezdecydowanie, oboje z Giuseppe wymienili szybkie spojrzenia. - Nie jed�, je�eli nie masz ochoty. My�la�em tylko... - Ale� ja mam ochot�! - �wietnie - u�miechn�� si�. - Powiedzmy, za p� godziny. - Gdy wysz�a, raz jeszcze spyta� Giu- seppe: - Nie masz nic przeciwko temu? - Ja mia�bym mie� co� przeciwko temu? Bynaj- mniej, Roberto. To jej dobrze zrobi, jestem ci wdzi�cz- ny. - Stoj�c nieruchomo z zapa�k� w r�ku zamy�lo- ny patrzy� w przestrze�. - Nie ma zbyt ciekawego �ycia od czasu... - urwa� nagle. Zapali� zapa�k� i za- cz�� energicznie ssa� fajk�. - Nie wiedzia�em, �e masz zamiar jecha� dzi� z powrotem do Neapolu. Czy to jaka� nag�a sprawa? - Nie bardzo. Po prostu zapomnia�em o czym�. Giuseppe potrz�sn�� g�ow� z rozbawieniem. - Rosina i ja planowaliby�my tak� podr� na kil- ka tygodni naprz�d. A ty po prostu m�wisz nam, �e za chwil� wyje�d�asz. - Za�mia� si� cicho. - A mi si� wydaje, �e nie umia�bym u�o�y� sobie �ycia jako Amerykanin. Najlepiej chyba zrobi� zostaj�c w tym wielkim powolnym kole, o kt�rym m�wi�em ci wczo- raj wieczorem. Jak my�lisz, co? Wyman za�mia� si� razem z nim. I przygl�daj�c si� jego uczciwej, ogorza�ej twarzy, otoczonej k��bami dy- mu z fajki, poczu� pewno��, �e w ka�dym razie ten cz�owiek nie ma nic wsp�lnego z pr�b� skompromi- towania Don Ambrogia. W�a�nie gdy przeje�d�ali przez piazza, z ko�cio�a wysypa�a si� bez�adna grupa ludzi, przewa�nie kobiet w czarnych chustach. Kilka os�b odwr�ci�o g�owy w ich kierunku obserwuj�c samoch�d wolno po