Coś do kochania FRANCIS CLIFFORD PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ RONIKIER INSTYTUT WYDAWNICZY PAX WARSZAWA 1985 Tytuł oryginału SOMETHING TO LOVE (c) Copyright by Josephine Bell Thompson (c) Copyright for the Polish translation by Michał Ronikier, Warszawa 1972 Obwolutę projektował Maciej Hibner Redaktor techniczny Ewa Marszal ISBN 83-211-0573-4 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1985 Wydanie II. Nakład 20.000+350. Ark. wyd. 8,4, Zam. 187/84 M-32 Printed in Poland by BIAŁOSTOCKIE ZAKŁADY GRAFICZNE Bóg daje nam miłość: coś do kochania wypożycza nam... (A. Tennyson) Siostrze mojej i bratu - poświęcam Poniedziałek Wyruszył z Neapolu po południu i szybko przejechał wynajętym Fordem przez równinę Kampanii. Szosa by- ła dobra i prosta, jechał nią na północ aż do Kapui, potem skręcił na wschód i wjechał w dolinę Volturno, by dotrzeć do autostrady 87. Można było dojechać do Stravino innymi drogami, ale tę pamiętał najlepiej. I przez cały czas towarzyszyły mu wspomnienia. - Wróć, Roberto - powiedział Giuseppe, wtedy, tak dawno temu, drżącym ze wzruszenia głosem. - Przy- jedź do nas kiedyś, gdy wojna się skończy. Będziesz mile widziany. •-• Będziesz mile widziany - wtórowała mu jego sio- stra Gina. - Zawsze, Roberto. Nie zapomnij. - Przyjadę - powiedział Robert Wyman, nie bar- dzo wiedząc, kiedy i jak mogłoby to nastąpić, lecz nie chcąc robić im przykrości. - Przyjadę, wierzcie mi. - Ciężarówka ruszyła, pomachał im ręką. - Do wi- dzenia. - Arrivederci! Teraz, po tylu latach, niespodziewanie trafiła mu się okazja dotrzymania słowa. Miał już za sobą żyzne pola, szeroką dolinę rzeki i autostradę 87; droga wiła się wśród pagórków i skręcała setką zakrętów. Jaskrawa, soczysta zieleń okolic, przez które jechał przed godziną, znikła, jej miejsce zajęły winnice na tarasowatych zbo- czach, drzewa oliwne i zarośla, pokrywające ciemno- brązowe wzgórza barwnymi plamami. Z każdym mija- nym kilometrem łączyły się wspomnienia - niektóre z nich tak wyraźne, jak gdyby dotyczyły dnia wczo- rajszego, inne mgliste, jakby pochodzące z jego snów. Najbardziej żywe było jednak wspomnienie Stravino, szczególnie zaś domu Parrianich. Obraz tego domu od- bity głęboko w jego pamięci nie został zatarty przez żadne z wydarzeń, które przynosił upływający czas. W dużej kwadratowej kuchni domu mieścił się punkt opatrunkowy. Przez pięć dni i nocy Wyman i jego eki- pa starali się nadążyć z pomocą dla nie kończącej się procesji rannych w bitwie toczonej za wzgórzem; w kuchni cuchnęło potem, wymiotami i środkami dezyn- fekcyjnymi. Tak jak i we wszystkich pokojach domu leżeli tu ci, którzy mieli przeżyć, i ci, którzy mieli umrzeć, oraz ci, którzy już nie żyli; ci, którzy mogli chodzić, i ci, którzy nigdy już chodzić nie mieli. Przy- noszono do tego domu ludzi wystraszonych i odważ- nych, a także niezbyt odważnych, mamroczących, bluź- niących oraz pogrążonych w straszliwym milczeniu, oślepionych przed chwilą i innych, patrzących nieru- chomo w przestrzeń. Tu, w zaduchu kłębiącego się dy- mu z papierosów, wśród gorączkowych starań, by za- łagodzić ból i szok rannych, Wyman poznał Giuseppe Parrianiego, jego owdowiałą siostrę oraz miejscowego proboszcza, Don Ambrogio, który pomagał mu w pra- cy... Droga skręciła nagle, odsłaniając wioskę leżącą pod szczytem wzgórza, oddaloną o milę. Tym razem pa- mięć go zawiodła - nie spodziewał się, że to już tak blisko. Zwolnił, przyglądając się przez zakurzoną szy- bę samochodu znajomym budynkom, na widok któ- rych odżyły dawne rany w sercu. Rzeczywistość zdu- miewająco dokładnie odpowiadała jego wspomnieniom. - Wróć, Roberto - powiedział Giuseppe, który wy- dawał mu się w tym ostatnim momencie jakby mniej- 8 szy i bardziej pomarszczony niż kiedykolwiek. - Wróć, kiedy to wszystko się skończy. No, cóż - pomyślał Robert Wyman, rozglądając się uważnie - nie będzie mógł powiedzieć, że nie dotrzy- mał słowa. Zmienił bieg i wolno sunął wzdłuż wąskiej, białej jak mąka drogi, ciągnąc za sobą niewielki obłok pyłu. Minął kilka leżących na uboczu zagród, starą ciężarów- ką Fiata z rozklekotaną przyczepą, zabłąkaną kozę. W minutę później wjeżdżał już w zabudowania Stravino, w kręte korytarze jego ulic, gdzie wśród pobielałych murów unosiły się te same co dawniej zapachy. Przybył dokładnie w tym samym momencie, w któ- rym Don Ambrogio po raz pierwszy spostrzegł krew. W głębi kościoła wisiała duża alabastrowa figura ukrzyżowanego Chrystusa. Drewniany krzyż przybity był do ściany, jedna świeca ustawiona u jego podnóża w lichtarzu z kutego żelaza rozjaśniała nieco półmrok. Od czasu do czasu żółty płomień zaczynał migotać, wy- dłużał się i kurczył, wtedy rosnące i malejące cienie sprawiały wrażenie, jakby postać na krzyżu wiła się w męce. Przechodząc obok krzyża Don Ambrogio odruchowo zatrzymał się, by jak zwykle wyprostować świecę w lichtarzu. Wtedy właśnie spostrzegł krew na podłodze pod krzyżem. W pierwszej chwili nie zdawał sobie sprawy, co to jest. Trzy wyraźne plamki leżały tak blisko siebie, że zlewały się razem, tworząc plamę w kształcie liścia koniczyny. W płomieniu świecy błysz- czały one jak lakowa pieczęć; ten właśnie błysk zwró- cił jego uwagę. Don Ambrogio był wysoki, chcąc więc przyjrzeć się z bliska musiał schylić się i przykucnąć niepewnie na podłodze. Miał słaby wzrok i przez chwilę przyglądał się podejrzliwie połyskującym czerwonym plamom, po- tem z zaciekawieniem wyciągnął rękę i dotknął naj- bliższej wskazującym palcem. Nie wiadomo dlaczego nie przyszło mu do głowy, że może ona być wilgotna - cofając rękę i wpatrując się w zaplamiony koniec swego palca wydał cichy okrzyk zdumienia. Z wolna wyprostował się, usiłując znaleźć wytłuma- czenie. W kościele panował zupełny spokój. Hałaśliwy warkot samochodu Wymana, przejeżdżającego właśnie ulicą, zdawał się potęgować jeszcze panującą wewnątrz ciszę. Płomień świecy był nieruchomy jak mocno za- ciśnięty pąk. Cienie, o zarysowanych ostro konturach nieruchome. Tylko jego cień poruszał się: najpierw ra- mię, zniekształcone w miejscu, gdzie ściana schodziła się z podłogą, kiedy raz jeszcze przyjrzał się wilgotnej plamie na swym palcu, potem głowa, kiedy instynk- townie spojrzał w górę, szukając źródła, z którego po- chodziła ciecz. Nie patrzył w żaden konkretny punkt. Jego zakłopo- tane spojrzenie przesunęło się niepewnie w dół od bla- doniebieskiego sufitu, który w świetle późnego popołu- dnia wydawał się nieco przyćmiony, aż do plam na ka- miennej podłodze. Podniósł powtórnie głowę i wtedy wzrok jego przyciągnął jeszcze jeden charakterystycz- ny błysk. Pochodził on z punktu znajdującego się na lewym boku ukrzyżowanej postaci, gdzie zaznaczony był ślad przebicia włócznią. Właśnie gdy spojrzał w to miejsce, pojedyncza ciemnoczerwona kropla oderwała się od rozchylonych brzegów rany i spadła na ziemię. Cichy odgłos, jaki wydała zetknąwszy się z podłogą, zdawał się pochodzić jakby od żywej istoty; ksiądz wydając nienaturalne stęknięcie, jak człowiek będący bez tchu, osunął się ciężko na kolana w nagłym paroksyzmie lę- ku i uwielbienia. 10 Na końcu wioski, oddalony nieco od innych, stał dom o wielu oknach i pomalowanych na biało ścianach. Je- go dach z blachy falistej pokryty był porostami. Wy- man pomyślał, że budynek wydaje mu się jakiś mniej- szy, jak gdyby skurczył się nieco. Wrażenie to było może wywołane przez brzozy osłaniające zabudowania od wiatru, teraz wysokie i pełne liści, wtedy zaś o po- szarpanej korze, pokaleczone i nagie. A może wyda- wał się mniejszy, gdyż znikły wielkie czerwone krzy- że, które namalowali wtedy na wszystkich zewnętrz- nych ścianach. Niewątpliwie jednak to było tu. Tu właśnie zdarzyło się to wszystko i wydawało się wprost nie do wiary, że od tej pory minęło czternaście lat. Zahamował obok przerwy w kamiennym murze oka- lającym obejście i wysiadł z samochodu. W rogu dzie- dzińca jakiś mężczyzna w samej koszuli zgrabiał słomę. Był odwrócony plecami do drogi, ale w jego postaci Wyman natychmiast rozpoznał coś znajomego. - Giuseppe! Mężczyzna odwrócił się. - Słucham? Był oddalony o jakieś trzydzieści metrów, ale Wy- man nie miał żadnych wątpliwości. - Giuseppe! - powtórzył z radością. Mężczyzna podniósł rękę osłaniając oczy. - Kto tam? - Robert... Robert Wyman. Zapanowała cisza. Młody kogucik nerwowo podska- kiwał wśród rozsypanego ziarna. Mężczyzna wyprosto- wał się nieco, ale nie ruszył się z miejsca. Z półotwar- tymi ustami, niedowierzająco wpatrywał się w Ame- rykanina. - Kto taki? - wykrztusił w końcu. Wyman roześmiał się. - Czy chcesz powiedzieć, że zapomniałeś? - Zdu- miewające było, jak łatwo przychodziło mu posługiwać 11 się językiem, którego nie używał tyle lat. - No co, Giuseppe? To ja... pamiętasz? Gdzie jest to radosne powitanie, które mi obiecywałeś? Powtórzył jeszcze raz swoje nazwisko i tym razem mężczyzna zareagował gwałtownie rzucając grabie i ruszając w jego stronę z wyciągniętymi ramionami. Przerażony kogut uciekł trzepocąc skrzydłami. - Roberto! - Giuseppe! Niski mężczyzna biegł, potykając się, z szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Niemal rzucił się na Wymana, niezgrabnie całując go w policzek. Ściskali sobie dłonie, klepali się po plecach, śmiali się głośno, rozradowani ponownym spotkaniem. - Roberto!... Nie wierzę własnym oczom! - Giu- seppe nie mógł złapać tchu z radości. - Nie mogę wprost uwierzyć, że to ty. Cofnął się nieco, trzymając nadal Wymana za ra- miona, jak gdyby chciał sam siebie przekonać, że przy- bysz był człowiekiem z krwi i kości. - Skąd przyjechałeś? - Z Neapolu. - Z Neapolu? - Jego głos był ciągle pełen zdumie- nia. - Co robiłeś w Neapolu? - Po prostu zostałem rozbitkiem. - Co takiego? - powiedział Giuseppe, nie rozu- miejąc. - Turbiny są uszkodzone i eksperci orzekli, że sta- tek będzie unieruchomiony przez tydzień. Wydawało się to zbyt piękne, by było prawdziwe, więc zanim zdą- żyli zmienić zdanie, wynająłem samochód i... - Teraz pamiętam! - wykrzyknął triumfalnie. - Ty pływasz na statku. - Oczywiście - zaśmiał się Wyman. Giuseppe uderzył się w czoło zaciśniętą pięścią. - Wybacz mi, Roberto. Jestem tak podniecony, że 12 zapomniałem o tym. Trudno mi zdać sobie sprawę, że przyjechałeś, a co dopiero pojąć, jak stało się to mo- żliwe. - Mam kilka dni wolnych, Giuseppe. Czy mogę za- trzymać się u ciebie? - Oczywiście, oczywiście. - Czy nie sprawi ci to kłopotu? - Kłopotu? -• Giuseppe potrząsnął głową. - Jeżeli chodzi o ciebie, Roberto, nie wiem, co to słowo znaczy. Możesz zostać tydzień, miesiąc, rok. To zależy tylko od ciebie. - Dziękuję. - Wyman przyjrzał mu się uważnie. - Miło jest zobaczyć cię znowu, Giuseppe. Bardzo miło. - I ciebie, przyjacielu. Tak się cieszę. To już taki kawał czasu. Na krótką chwilę minione lata otwarły się między nimi jak przepaść i wartki potok pytań i odpowiedzi został wstrzymany. Stali razem uśmiechając się do siebie przyjaźnie i przyglądając się sobie jak dwaj nieznajomi. Bardzo się postarzał - myślał Wyman. - Już wte- dy był wysuszonym małym człowieczkiem, ale teraz - Mój Boże! Wygląda na sześćdziesiątkę. A przecież musi być dużo młodszy. Śmierć Giny była dla niego ciężkim ciosem i życie po wojnie musiało być niełatwe. Ale mimo to... Stał się dojrzałym mężczyzną - mówił do siebie Giuseppe. - Wygląda nawet poważniej niż na tej os- tatniej fotografii, którą przysłał. Nie jest już chłop- cem. Rozrósł się od tego czasu, a jaki silny ma uścisk. Ale śmieje się tak samo jak dawniej - jak Ginie po- dobał się ten jego uśmiech! - to znaczy, że w głębi duszy się nie zmienił. - Chodź - przemówił, przerywając milczenie. - Wejdźmy do domu. Musisz przywitać się ze wszystki- 13 mi, poza tym jesteś pewnie zmęczony i chcesz się umyć. - Wyciągnął rękę zwracając się w stronę do- mu. - Pamiętasz go? - Doskonale- pamiętam. - Ten sam dom, co? Ten sam - a jednak nie ten sam. Szli przez zaśmiecone słomą podwórze i Wyman przypomniał sobie, jak stały tu w błocie nierówne rzę- dy noszy z chorymi nie mieszczącymi się już w domu i czekającymi na sanitarki, które miały ich zabrać do szpitala polowego. - Widzę, że pozbyłeś się błota - powiedział ze śmiechem. - Ach to błoto! - Giuseppe westchnął. - I to zim- no. Chyba nigdy nie było takiej zimy jak tamta, Ro- berto. - Zatrzymał się w drzwiach, puszczając Wyma- na przodem. - Błoto zjawia się i znika, ale nigdy nie jest tak dokuczliwe jak wtedy. Od tej pory wszystko- zmieniło się na lepsze, nawet wspomnienia o tym cza- sie stały się mniej bolesne. Ksiądz nadal klęczał na podłodze, w głowie kłębiły mu się myśli. Przez długą chwilę nie odważał się pod- nieść wzroku na skręconą postać nad sobą. Ukrył twarz w dłoniach, całe jego ciało drżało jak w gorączce. Czuł się przeraźliwie sam w ciszy pachnącego zbutwiałym drzewem kościoła i odgłos spadających na podłogę kro- pel krwi zdawał się brzmieć w jego uszach powtarza- jącym się ciągle echem. W końcu spojrzał jeszcze raz, zerknął ukradkiem między splecionymi palcami, szukając potwierdzenia. Cienie chwiały się, ale wyrzeźbiona rana - niewiary- godne, a jednak prawdziwe - była wilgotna i błysz- cząca w migotliwym blasku świecy. Na podłodze zaś, 14 o dwa metry zaledwie od miejsca, w którym klęczał, widoczne były teraz cztery wyraźne plamki. Poczuł nagle wielką pokorę. Pochylił się niżej, zgi- nając się w pokłonie i na wargi wybiegły mu słowa: - Nie jestem godzien - zaczął drżącym głosem. - Nie jestem godzien być świadkiem objawienia Twojej Istoty... Jego głos rozchodził się głuchym dźwiękiem po pus- tym kościele. Czas mijał. Świeca wypalała się spokoj- nie kurcząc się stopniowo. Mrok gęstniał wprost nie- dostrzegalnie. Don Ambrogio był z początku zbyt wstrząśnięty, zbyt zdumiony i zaskoczony, by w umy- śle jego pojawił się choćby cień sceptycyzmu. Stopnio- wo jednak, w miarę jak pod wpływem modlitwy mi- jało oszołomienie, zaczynał zdawać sobie sprawę, że nie jest całkowicie wolny od wątpliwości. Z trwogą pomyślał, że wiara jego jest zbyt mała, by mogła wy- kluczyć wszelkie ślady podejrzenia, i rozpaczliwie sta- rał się odsunąć je od siebie. Ale mimo wszystkich wy- siłków, nadal rosła w nim podstępna myśl - że ktoś z mieszkańców wioski spłatał mu okropnego figla. W kuchni panował chłód i unosił się apetyczny za- pach. Z wysokiego sufitu zwisały butelki wina. Miej- sce było to samo, a jednak nie to samo... W rogu, w którym niegdyś stawiali skrzynki z lekarstwami, drze- mała na wyściełanym krześle stara kobieta. - Mamma - powiedział Giuseppe głośno, lecz ła- godnie. - Zobacz, kto przyjechał. Powykręcane palce miętosiły brzegi czarnego szala. Zamglone, wyblakłe oczy, głęboko osadzone w pobruż- dżonej jak orzech włoski twarzy, otwarły się i spoj- rzały na Wymana. - Kto to jest? 15 - Roberto... Amerykański doktor, o którym ci mó- wiłem. Ten, który pisze do nas listy. - Nie wygląda na Amerykanina - powiedziała po chwili skrzekliwym głosem. Giuseppe wzruszył ramionami, patrząc przepraszają- co na Wymana. - On już nie nosi munduru, mamma. To już się wszystko skończyło. - Ach, tak - stara kobieta kiwnęła potakująco gło- wą. Oczy jej straciły wyraz zainteresowania i przym- knęły się z wolna. - Witamy pana serdecznie w na- szym domu, signore. - Dziękuję. - Jej myśli błądzą, Roberto - powiedział Giuseppe łagodnie. - Nie bój się, nie usłyszy nas. Ona żyje w przeszłości, rozumiesz? Mieszka tu u mnie od czasu wojny, ale teraźniejszość jest dla niej niemal tylko snem, fantazją. Dla niej dobre czasy już minęły. Podczas gdy mówił, przez drzwi na drugim końcu kuchni weszła tyłem dziewczyna, niosąc kosz porąba- nego drewna. Miała na sobie gładką bluzkę i luź- ną, czarną spódnicę; ciemne włosy sięgały jej niemal do ramion. Kopnięciem zatrzasnęła za sobą drzwi i nie widząc Wymana szła w stronę pieca - tego samego pieca, na którym niegdyś Gina bez końca gotowała wo- dę w blaszankach. - Rosina! - zawołał Giuseppe. - Zobacz, kto przy- jechał do nas z wizytą! Wyman zdumiał się. - Rosina? - Tak, tak. Rosina. Jesteś zaskoczony, co? - Coś podobnego... Przecież kiedy ją widziałem os- tatni raz... Giuseppe zachichotał podnosząc rękę na wysokość swego biodra. - Sięgała mi dotąd, była małym dzieckiem. Teraz 16 najlepiej widać, jak to było dawno. - Zwrócił się do dziewczyny: - Pamiętasz Roberta? Podeszła do nich, wycierając dłonie w spódnicę. - Tak - powiedziała. Patrzyła na Wymana bez nie- śmiałości; po chwili uśmiechnęła się. - Ale on mnie chyba nie pamięta. - Ależ tak, pamiętam, pamiętam cię doskonale. Tyl- ko... po prostu nie poznałem cię od razu. Bardzo uro- słaś od tego czasu. - Ona jest w łatwiejszej sytuacji niż ty, Roberto, bo widziała twoją fotografię. - Giuseppe przechylił nieco głowę. -¦ Czy uważasz, że jest podobna do mat- ki? Wyman przytaknął ruchem głowy. Podobieństwo by- ło wyraźne, najlepiej widoczne w oczach - dużych, brązowych - i w pełnych czerwonych ustach. Przy- pomniał sobie tamte czasy - w piwnicy, do której schroniła się cała rodzina, było też blade długonogie dziecko, którego niewinność przypominała im, że ist- nieją także inne sprawy prócz szpetoty, bólu i śmierci. Trudno było uwierzyć, że uśmiechająca się teraz do niego dziewczyna była kiedyś tym dzieckiem o piskli- wym głosie, podkrążonych oczach i nienasyconym ape- tycie na cukierki. Zaczerwieniła się trochę, speszona jego spojrzeniem. - Mój brat też bardzo się zmienił. - Carlo? - Jest twojego wzrostu i już się goli. - To prawda - powiedział Giuseppe. - Obawiam się, że go nie spotkasz. Od dwóch lat mieszka w Nea- polu. Stał się niespokojny, jak wielu młodych, i nie mogłem utrzymać go w domu. - Co on tam robi? Giuseppe wzruszył ramionami. - Jest fotografem, ulicznym fotografem, rozumiesz? Robi zdjęcia przechodniom. Czasami przyjeżdża nas od- 17 wiedzić. Wygląda na dość zadowolonego, ale takie ży- cie nie może być chyba zbyt miłe. - Gwałtownie za- machał rękami. - Co ja robię? Gadam i gadam! Chodź- my, zaprowadzę cię do twojego pokoju, Roberto. Po- tem zjemy coś i gdy poczujesz się lepiej, musisz nam opowiedzieć wszystko o sobie. Zapalił lampę i poprowadził go schodami na górę. Wymanowi natychmiast przypomnieli się ranni, któ- rzy po stromych stopniach mogli chodzić o własnych siłach, nosze, które z trudem mieściły się na zbyt wąs- kiej przestrzeni. - Tutaj, Roberto - powiedział Giuseppe, otwierając drzwi. - Czy będzie ci tu dość wygodnie? Wyman wszedł do pokoju i nagle znowu poczuł daw- ne rany w sercu. Tym razem były one jednak głębsze, głębsze i bardziej bolesne. Aż do tego momentu nie przyszło mu bowiem do głowy, że pokój gościnny mo- że być dawnym pokojem Giny. Don Ambrogio ciągle jeszcze klęczał, gdy świeca za- skwierczała i zgasła. W niemal zupełnej ciemności po- czuł niepokój. Zapalił zapałkę i wyjął garść świec ze skrzynki przymocowanej do żelaznej podstawki, po- • spiesznie zapalił je, ustawiając w lichtarzach. Odruchowo wargi jego nadal szeptały chaotyczne strzępy modlitwy. Ale równocześnie duszę jego toczył rak nieufności, zwyciężając w nim lęk i zdumienie. Pogardzał sobą za to, ale bez rezultatu. Jego niespo- kojne myśli z pokorą wznosiły się ku Bogu, ale coraz / bardziej tamowało je hańbiące podejrzenie, że sprawcą pojawienia się krwi mógł być ktoś ze Stravino. Po chwili podniósł się z wysiłkiem z klęczek, oszo- łomiony, rozdarty wewnętrznie, błagając Boga o na- tchnienie i wskazówkę, jak ma postąpić. Siedzieli wokół prostego, wyszorowanego do czysta stołu kuchennego. Światło lamp naftowych wydoby- wało z mroku tylko część kuchni, która wydawała się przez to mniejsza. Jedli przyrządzone w domu spa- ghetti, obficie przyprawione serem i przybrane pomi dorami. Matka Giuseppe dziobała jedzenie gwałtownymi ru- chami, spojrzenie jej oczu było nieobecne. Od czasu do czasu uśmiechała się do siebie lub kiwała głową wspo- minając zapewne minione wydarzenia, które zacho- wały się w jej pamięci, lecz nie brała udziału w roz- mowie. - A potem, Roberto?... Co zdarzyło się potem? - powtarzał stale Giuseppe pomiędzy dwoma kęsami po- trawy. Chciał się wszystkiego dowiedzieć. Korespondo- wali ze sobą przez te lata, ale wiele luk wymagało uzupełnienia. - A później, Roberto? Wyman opowiedział im wszystko, co uważał za god- ne uwagi. Nie rozwodził się zbytnio nad ostatnimi osiemnastoma miesiącami wojny. Opowiadał o tym, jak wrócił potem do Filadelfii i jak wydała mu się ona już nie ta sama co dawniej; o swej pracy w szpitalu, do której tak trudno było mu się nagiąć; o tym, że przeniósł się do Bostonu i pracował w klinice... Powie- dział im o swych zaręczynach z Ruth, o tym, jak zer- wała je, by wyjść za mąż za kupca z branży metalowej, mieszkającego po przeciwnej stronie ulicy, i jak uto- nęła podczas miodowego miesiąca, który spędzała w Myrtle Beach... Już od dawna mógł o tym mówić nie odczuwając bólu, ale wówczas Boston wydawał mu się nie do zniesienia - opowiedział im więc o swych ko- lejnych przenosinach do Syracuse, potem o powrocie do Filadelfii i jak w żadnym z tych miejsc nie czuł się dobrze. W końcu opowiedział im, jak po śmierci ojca nie było już nic, co zatrzymywałoby go w kraju, i jak 19 zdecydował się podjąć pracę w jednym z nowojorskich towarzystw okrętowych. Najważniejsze wydarzenia znali już z jego listów, ale dopiero opowiedziane po kolei ułożyły się one w logicz- ną całość. W czasie gdy mówił, Giuseppe jadł powoli i żywo reagując ponaglał go do kontynuowania opo- wieści, Rosina zaś nalewała im do szklanek cierpkie czerwone wino i na nowo nakładała na talerze wielkie porcje spaghetti. - No, więc - powiedział w końcu Wyman - to byłoby chyba wszystko. Tak minęło mi tych czterna- ście lat. - Teraz gdy dokonał ich przeglądu, nie było w nich widać zbyt wiele treści. - Nie jest to specjal- nie ciekawa historia, gdy się o nich opowie od po- czątku do końca. -¦ A teraz jesteś lekarzem na tym statku pasażer- skim? - Uraża to moją próżność, Giuseppe, ale tylko asystentem głównego lekarza. - Macie dwóch lekarzy? - W kącikach jego oczu odciśnięte były głębokie zmarszczki. - Dwóch lekarzy na jednym statku? - To dość duży statek, Giuseppe. - Uśmiechnął się Wyman. - Zabiera sześciuset pasażerów, nie licząc załogi. - Więcej niż Stravino ma mieszkańców! - zawo- łała Rosina. — Może i więcej, ale to nie są stali mieszkańcy. - Za każdym razem gdy na nią spojrzał, peszyło go jej podobieństwo do Giny. — - Na przykład pasażerowie z tego rejsu zapłacili masę pieniędzy za przywilej zoba- czenia siedmiu miast nad Morzem Śródziemnym w cią- gu trzech tygodni. - Z tego cały tydzień w Neapolu? Przytaknął ruchem głowy. - Ale to nie było zamierzone. Mówiłem wara - 20 utknęliśmy tam przez przypadek. Gdy tylko usłysza- łem, jak długo potrwa naprawa, dogadałem się z Te- dem Masonem, moim starszym kolegą, i wspólnie uda- ło nam się przekonać kapitana, że nikomu nie stanie się nic złego, jeżeli będę przez jakiś czas nieobecny. Zapadła chwila ciszy. Powiódł palcem wokół krawę- dzi swej szklanki. -• A jak tobie minął ten czas, Giuseppe? Giuseppe wzruszył ramionami. - Nie ma wiele do opowiadania, Roberto. Życie w Stravino porusza się jak ślimak. Starzy umierają - na chwilę zamilkł, przypomniawszy sobie, że Gina miała zaledwie trzydzieści sześć lat - młodzi się żenią i ma- ją dzieci. Wszystko toczy się tu jak wielkie Koło, rozu- miesz? Wiosna, lato, jesień, zima... W jednym roku urodzaj, w następnym - sam wiesz, jak to jest. - W skrzywieniu jego twarzy było nieco smutku. - Zresz- tą ja się nie skarżę. Chcieliśmy pokoju i musimy być wdzięczni za to, że go mamy. - No, cóż - ciągnął da- lej - w takiej małej miejscowości jak nasza bardzo jest spokojnie. Czasem myślę sobie, że nie zaszkodziło- by, gdyby coś się tu działo - przerwał, zerkając z ukosa na Rosinę. - Mówiąc to, mam na myśli ludzi młodych, ale dotyczy to także wielu osób w moim wie- ku, choć oni powinni być mądrzejsi. Jakby to powie- dzieć, Roberto? Oni... oni są pozbawieni korzeni. Nie chcą się uczyć od przeszłości, a przyszłość jest dla nich czymś, co nigdy nie nadchodzi. Dlatego nie zadowala ich teraźniejszość. - Myślę, że jest to zjawisko dość powszechne. - Być może. Nie podróżowałem tyle co ty, ale wiem, że w Stravino jest tak na pewno. Ludzie wynajdują wrogów, na których mogliby zrzucić winę za własne rozczarowania i zawody - byle powód im wystarczy. Mówi się o polityce, reformie rolnej, podatkach... Nie 21 rozumieją, że żadna z tych rzeczy nie przyniesie roz- wiązania. - Jakie więc na to lekarstwo? - Bóg jeden wie, przyjacielu. Coś, co zjednoczyło- by nas tak jak wtedy, kiedy byłeś tu po raz pierwszy. Coś, co wyrwałoby nas z naszej małostkowości. - Po- prawił się na krześle. - Być może, domagam się gwiazdki z nieba. W każdym razie staję się zbyt ponu- ry - uśmiech wykrzywił jego rysy - a to nie ma sensu, szczególnie dziś. Rosina uprzątnęła talerze ze stołu, jej babka w mil- czeniu odeszła w mrok. Dwaj mężczyźni siedzieli ra- zem przy stole i rozmawiali bez końca w oparach dy- mu z papierosów, kłębiącego się w żółtym świetle lam- py- . - Co robimy dalej, Roberto? Czy jesteś zmęczony? Wyman stłumił ziewnięcie. - Raczej tak. Ale przed spaniem pójdę jeszcze chy- ba zobaczyć się z Don Ambrogio. Chcę się z nim tylko przywitać. - Ach - powiedział Giuseppe wstając - to jest człowiek, który z pewnością przyznałby mi słuszność w tym, co mówiłem. - Czuje się dobrze? - Bardzo dobrze. I ciągle jeszcze potrafi walczyć, choć myślę, że czasem czuje się już trochę zmęczony. - Zaśmiał się cicho. - Twoja wizyta będzie dla niego jak środek wzmacniający. Sierp księżyca wisiał nisko nad górami Matese i białe gwiazdy migotały, gdy Wyman szedł w stronę małej piazza. Powietrze było chłodne, chłodne i ostre. Znów ożyły w nim dawne wspomnienia. Kiedyś przebiegał tą wąską uliczkę zgięty w pół z powodu ognia moździerzy. W powietrzu unosił się wtedy gorzki dym wybuchów, wyczerpani ludzie snuli się po piazza jak pijani ślizgając się w błocie pokrywającym kocie łby. Teraz przed cantiną paliły się kolorowe lampy, z wewnątrz dochodził dźwięk akordeonu. Obcasy Wymana głośno stukały po bruku. Z bocz- nej uliczki wybiegł pies, obwąchał od niechcenia jego buty i przestał się nim interesować. Na progu jednego z domów siedział jakiś mężczyzna, paląc papierosa, zza rogu ulicy dochodził czyjś głośny śpiew. Miejsce było to samo, a jednak nie to samo... - Don Ambrogio nadal mieszka koło kościoła - powiedział mu Giuseppe. Wyman dojrzał jednak nie- wyraźne światło w wychodzącym na zachód oknie świątyni i postanowił zajrzeć do środka. Przeszedł na drugą stronę piazza, zatrzymując się na chwilę, by wyrzucić niedopałek do rynsztoka, potem pchnął wy- sokie, zielonkawe w świetle księżyca drzwi. Ustąpiły łatwo pod naciskiem jego ręki, otwierając się w lekko zabarwioną na żółto ciemność. Cicho wszedł do środ- ka, bezgłośnie zamykając je za sobą. Ogarnęła go wielka cisza. Cały kościół zalegały cie- nie o różnych kształtach i barwach. Po lewej stronie paliły się świece, których odblask przecięty był na pół sylwetką kolumny. Wyman stał przez kilka sekund bez ruchu, wsłuchując się w ciszę. Potem zrobił parę ostrożnych kroków, obchodząc filar, i nagle spostrzegł, że nie jest sam. Don Ambrogio, nieruchomo jak wyrzeźbiony posąg, stał przed przybitym do ściany krzyżem. Z odchyloną nieco do tyłu głową wpatrywał się w umęczoną po- stać Chrystusa. Wyman, czekając przez dłuższą chwilę, aż ksiądz zakończy swe modlitwy, ze wzruszeniem przyglądał się temu mocno zbudowanemu człowieko- wi, który wtedy, przed laty, był taki silny i wspania- ły. W niepewnym świetle nie dostrzegł większych zmian w jego wyglądzie. Był może trochę bardziej po- 23 chylony, miał pasma siwych włosów na skroniach, nie- co wyższe czoło... Wyman czekał, mając nadzieję, że modlitwy wkrót- ce dobiegną końca. Tak minęło chyba kilka minut. Don Ambrogio stał bez ruchu, nieruchome też były cienie. Słaby, bardzo słaby odgłos akordeonu doleciał ze znaj- dującej się naprzeciwko cantiny. Wyman zerknął na zegarek; czas płynął. Po męczącym dniu nie miał ocho- ty czekać wiele dłużej. Początkowo podziwiał skupie- nie księdza, stopniowo jednak mimo woli ogarniało go zniecierpliwienie. Po serdecznym i bezpośrednim po- witaniu Giuseppe czuł się teraz zawiedziony zetkną- wszy się z milczeniem i hipnotycznym niemal stanem koncentracji, którego nie śmiał przerwać. Jutro - pomyślał, odczekawszy jeszcze chwilę. - Przyjdę jutro rano... Cicho skierował się ku wyjściu, ale jego buty zazgrzytały o nierówną kamienną po- dłogę. - Kto tam? Głos był ostry, nerwowy, zaniepokojony. Wyman od- wrócił się niemal z poczuciem winy. Don Ambrogio podszedł bliżej przypatrując mu się podejrzliwie, z głową przechyloną nieco na bok. - Kto to? - Robert Wyman, reverendo. - Ksiądz w dalszym ciągu wpatrywał się w niego uważnie. - Chyba ksiądz jest nieco zaskoczony... - Roberto - powiedział z wolna Don Ambrogio, stopniowo uświadamiając sobie kogo ma przed sobą. Wyraz napięcia częściowo znikł z jego twarzy. - Po tylu latach... Jak się miewasz? - Szybko, niezręcznie uścisnął mu dłoń. - Jesteś ostatnią osobą, jaką spo- dziewałem się zobaczyć. Skąd... skąd się tu wziąłeś, w Stravino? - To długa historia. Zbyt chyba długa, żeby ją te- raz opowiadać. W każdym razie znalazłem się w Nea- 24 polu nie mając nic do roboty przez kilka dni. Nie opar- łem się pokusie, żeby przyjechać tu i zobaczyć znowu księdza i Giuseppe. - Giuseppe Parrianiego? - Kogóż by innego? - Z bliska twarz księdza była bardziej pobrużdżona, niż Wyman początkowo są- dził. - Kiedy przyjechałeś? - Do Stravino? Don Ambrogio kiwnął potakująco głową. - Cztery, może pięć godzin temu. Pogadaliśmy so- bie długo z Giuseppe, ale przed snem chciałem... - Czy jesteś tu sam? - Głos księdza nagle był zno- wu ostry. Szybko powiódł wzrokiem po części kościo- ła widocznej w blasku świec. - Giuseppe nie przy- szedł z tobą? - Nie - powiedział Wyman zdziwiony. - Przy- szedłem sam. Dźwięk akordeonu odezwał się i znowu umilkł. Roz- mowa niezręcznie przechodziła od jednego nerwowego pytania do drugiego. Wyman zdawał sobie sprawę, że zakłócił modlitwy Don Ambrogia, ale mimo to nie umiał sobie wytłumaczyć obojętności księdza, jego wy- raźnej, a niezrozumiałej podejrzliwości, nie ułatwiają- cej ponownego nawiązania kontaktu po tylu latach. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. - Dobranoc, mamma. Giuseppe ucałował czoło starej kobiety, potem pa- trzył stojąc, jak wolno wchodzi po schodach. Gdy była już w połowie drogi i pogrążyła się w ciemności, usiadł z powrotem przy stole. - Wiesz co - powiedział po chwili do Rosiny - żałuję, że nie poszedłem z nim. - Z Robertem? 25 Wysączył resztkę wina ze swego kieliszka i przeł- knął je z uśmiechem. - Chciałbym widzieć minę Don Ambrogia, kiedy się spotkali. Ależ musiał mieć niespodziankę! - Nie tylko Don Ambrogio będzie zaskoczony. - Dziewczyna przestała na chwilę wygarniać popiół z pieca. -• Czy myślałeś, co powie Emilio, kiedy się do- wie? - O czym? - Giuseppe ziewnął. - O przyjeździe Roberta. Przez chwilę Giuseppe patrzał na nią z przymrużo- nymi oczami, nie rozumiejąc. Potem gwizdnął cicho. - Zapomniałem zupełnie o Emiliu. Przez całe to za- mieszanie kompletnie wyleciał mi z pamięci. - Zasta- nowił się przez chwilę. - Ale jakie to może mieć zna- czenie? To śmieszne z jego strony mieć pretensje do Roberta, śmieszne i niesprawiedliwe. Zawsze to mówi- łem. - Ja też - powiedziała. - Ale wiesz, jaki jest Emilio. Giuseppe przytaknął, cmokając językiem. - Tak - powiedział w zamyśleniu. - Istotnie. Tru- dno sobie wyobrazić, że ktoś może żywić do kogoś urazę przez tak długi czas. I tak bezpodstawnie. Rozmowa urwała się. Ksiądz przesunął ręką po swych prostych, czarnych włosach i chyba po raz dzie- siąty w ciągu ostatnich kilku minut zerknął na ukrzy- żowaną postać. Wyman zaczął tłumaczyć mu, że jest zmęczony i musi już pójść się położyć, ale Don Am- brogio przerwał mu nagle bezceremonialnie. - Roberto - rzekł z wielką powagą. - Muszę ci coś powiedzieć. - Co takiego? - Coś... - urwał nagle, jakby pożałował swej po- 26 pedliwości, potem przemówił znowu: - Coś, co pro- siłbym, żebyś zachował wyłącznie dla siebie. Wyman podniósł ze zdziwieniem brwi. - Oczywiście - powiedział. - Czy dajesz mi słowo? - Naturalnie. Ksiądz chwycił go za ramię i podprowadził bliżej do alabastrowego Chrystusa. - Czy widzisz tę ranę w boku? - spytał, wskazu- jąc. - Widzę. - Dziś wieczorem, jakiś czas temu, ta rana krwa- wiła. Wyman milczał przez chwilę zdumiony. - Krwawiła? Ksiądz przytaknął nerwowym skinięciem głowy. Je- go splecione palce mocowały się z sobą zaciekle. - Ale... - Widziałem to na własne oczy. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. - Spojrzał ostro na Wymana. - Żadnej. Wyman nie chciał go urazić, ale niedowierzanie ka- zało mu powiedzieć: - Nie rozumiem, reverendo. Co ksiądz przez to ro- zumie: krwawiła? Ksiądz wciągnął oddech. Prostym, niewyszukanym językiem zdał sprawę z tego, co widział. Odczuwał ul- gę zwierzywszy Wymanowi swą tajemnicę; nie wspom- niał mu jednak o swych podejrzeniach. Gdy skończył, zapanowała długa cisza. - Teraz nie widzę żadnej wilgoci - powiedział w końcu Wyman, ostrożnie dobierając słów. - Rana wyschła już. Ani jedna kropla więcej nie wypłynęła, ani nie spadła. Byłem tu przez cały czas i obserwowałem. - A plamy na podłodze? - Nic tam nie było, w 27 każdym razie nic nie mógł dostrzec. Gdyby nie cały szacunek, jakim darzył Don Ambrogia... - Wytarłem je. - Ksiądz dostrzegł chyba spojrze- nie Wymana, bo dodał prędko: - Nie wiedziałem, jak będzie najlepiej, Roberto. Bałem się, że wyschną tak jak rana. Chyba z godzinę temu starłem je watą. Zo- bacz, tu na tej półce leżą kawałki. Wyman pochylił się podejrzliwie nad puszystymi kłębkami waty. Na każdym z nich widoczne były rdza- wobrązowe plamy. Powąchał je, ale nie miały żadnego zapachu. - Wytarłem każdą plamę oddzielną watką - wy- jaśnił Don Ambrogio. Widząc, że Wyman sięga ręką, zaniepokojony dodał nerwowo: - Nie dotykaj ich. Ro- berto. Znowu zapadła cisza. Wyman wyprostował się po- woli. Jedna ze świec zaskwierczała i płomień jej na- chylił się, jakby pchnięty niewidzialną ręką. Z zew- nątrz kościoła dobiegł głośny śmiech jakiejś pary. - Nie powiesz o tym nikomu? - spytał znowu ksiądz. - Dałem przecież słowo. - Tak. tak. Oczywiście. Wyman odwrócił się w jego stronę. - Dlaczego reverendo akurat mnie zdradził tę ta- jemnicę? - ostrożnie formułował zdania, w obawie że może powiedzieć coś, czego będzie żałował. - Przecież ja nawet nie jestem katolikiem. -• Ale jesteś lekarzem. I nie mieszkasz w Stravino. Wyman nadal nie mógł zrozumieć. - No, to co? - Za wcześnie jest jeszcze, by powiedzieć innym, co się zdarzyło. - Za wcześnie? - Przyjrzał się błyszczącym oczom księdza, głębokim zmarszczkom okalającym jego wąskie wargi. - Chyba nie zrozumiałem. 28 - Trzeba mieć pewność. Absolutną pewność. -- Zatem nie ma ksiądz tej pewności? - Pytanie wyrwało mu się, zanim uświadomił sobie jego absur- dalność. Don Ambrogio przełknął ślinę, potem wolno pokręcił głową. Wyznanie to uczyniło całą sprawę jeszcze trud- niejszą do zrozumienia dla Wymana. - Przecież sam ksiądz powiedział przed chwilą... - Wiem, wiem. Powiedziałem ci, co widziałem, i każde moje słowo było prawdą. Ale są w Stravino lu- dzie zdolni do wszystkiego. Do wszystkiego. - Nerwo- wo gestykulując ciągnął prędko dalej: - Nie powinie- nem mówić takich rzeczy, ale Bóg mi świadkiem, że niestety to prawda. - Myśli ksiądz, że ktoś mógł zrobić głupi kawał tu, w kościele? - Owszem. Od samego początku Wyman rozdarty był wewnętrz- nie, z jednej strony przez całkowitą niewiarę, z dru- giej zaś przez obawę, by nie zranić uczuć starego przy- jaciela. Ten konflikt duchowy utrudniał mu logiczne rozumowanie, pojął jednak wątpliwości Don Ambro- gia, które stwarzały dla nich obu pewną płaszczyznę porozumienia. - Ktoś, kto chciałby księdza skompromitować, prawda? - Nie tylko mnie, Roberto. Na tym najmniej by mi zależało. ¦ Obecność Amerykanina sprawiła księdzu dziwną ul- gę. Muszę być zupełnie pewien - myślał. - Stawka jest zbyt wysoka... - Spojrzał znowu na ukrzyżowaną postać. - Wybacz mi moje podejrzenia - przemówił żarliwie w myśli. - Dlatego teraz wątpię, aby inni mo- gli potem uwierzyć. Na piazza zaszczekał jakiś pies. Nie dopalona świeca 29 zamigotała nagle kilka razy i zgasła. Inne z wolna są- czyły swe białe łzy. Wymanowi przypomniał się nagle fragment poprzed- niej rozmowy. - Powiedział ksiądz, że ponieważ jestem lekarzem... - Tak? - Nie rozumiem, co to może mieć do rzeczy. Jeżeli chodzi o stwierdzenie, czy to krew, czy też nie, wiem na ten temat tyle samo, co ksiądz. To znaczy z punktu widzenia medycyny - dodał pospiesznie. Ksiądz podświadomym gestem znów przesunął ręką po włosach. - Myślałem, że będziesz mógł mi jakoś pomóc. - Ale jak? Myśli ksiądz o analizie? - Możliwość ta przyszła mu już przedtem do głowy, ale oddalił ją od siebie. - Zrozum, o co mi chodzi: być może nie jest to wcale krew. Może też pochodzić ona od zwierzęcia. - Ale ja nie mam ze sobą niezbędnej aparatury, reverendo. A poza tym... - Może któryś z twoich kolegów? - Kolegów? - Tak, ktoś do kogo miałbyś zaufanie...' Wyman zacisnął wargi. - Nie znam żadnego lekarza ani analityka w całych Włoszech, z wyjątkiem tego, który jest na statku. Nie posiadamy jednak laboratorium do szczegółowych ba- dań, które trzeba by przeprowadzić w tym wypadku. - Nie chciał dać się wciągnąć w tę sprawę jeszcze bar- dziej. - Czy nie ma lekarza w Stravino? — Wolałbym nie zwierzać tej tajemnicy żadnemu z mieszkańców wsi. Proszę bardzo -¦ pomyślał Wyman z odrobiną iry- tacji. - Niech będzie, jak ksiądz sobie życzy. Miejsco- wy lekarz - uświadomił sobie - i tak nie byłby w stanie przeprowadzić koniecznych badań. 30 Przyglądał się przez chwilę własnym butom, myśląc na głos: - U nas w Stanach sytuacja byłaby inna, ale tu nie mam żadnych stosunków i nie wiem, dokąd się udać. Unikał wzroku księdza, ale czuł, że tamten oczekiwał od niego czegoś więcej. Gdyby nie był tak zmęczony, potrafiłby chyba rozegrać całą sprawę znacznie lepiej, ale obecnie panująca cisza zmuszała go niejako do wy- stąpienia z jakąś radą. - Oczywiście - usłyszał własny głos - mogę zaw- sze zawieźć próbkę do Neapolu i poprosić w którymś z tamtejszych szpitali o zrobienie analizy. - Ile czasu będą na to potrzebowali? - Sądzę, że kilka godzin, pod warunkiem że zabio- rą się do tego od razu. Ksiądz wolno skinął głową, rozważając propozycję, ale nie powiedział nic. - To najlepsze wyjście, jakie przychodzi mi do gło- wy - ciągnął Wyman. - Ale wynik analizy w najlep- szym przypadku potwierdzi tylko obawy księdza. Czy nie powinien ksiądz przedsięwziąć jakichś innych kro- ków, na wypadek gdyby --¦ nie wiedział, jak się wyra- zić - okazało się, że jest inaczej. - Jakich kroków? - No, nie wiem. Czy nie powinien ksiądz kogoś za- wiadomić? Co by było, gdybym tu nie zajrzał dziś wie- czorem? Co by ksiądz zrobił będąc sam? Jeszcze jedna świeca zatrzeszczała i zgasła. Wąski słup dymu uniósł się z jej knota. Ciemność wokół nich zacieśniła się jeszcze. - Przez cały wieczór borykałem się z tym proble- mem, Roberto. Co zrobić, a czego nie zrobić? - Wy- dawał się teraz mniej podniecony. - Niełatwo jest zde- cydować, jak będzie najlepiej. Jestem w bardzo trud- nym położeniu, Roberto. Muszę powiadomić swego bi- 31 skupa o tym, co się zdarzyło. Powstaje pytanie: kiedy? Jeżeli dam mu znać natychmiast - jak powinienem uczynić - albo on sam, albo jego wysłannik przyje- dzie tu samochodem i cała wieś będzie chciała wiedzieć dlaczego. Nie myśl, że takie wydarzenie może pozo- stać nie zauważone w małej osadzie. Choćbyśmy nie wiem jak się starali utrzymać całą rzecz w tajemnicy, wiadomość na pewno przecieknie na zewnątrz. A wtedy łatwo sobie wyobrazić, co się stanie. - Szeroko roz- postarł ramiona. - Sami nie będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Gazety rzucą się na tę sprawę, ściągną tu tłumy ludzi... - Mogę sobie to wyobrazić. - A jeśli wtedy okaże się, że był to tylko figiel? Winni wyciągną z tego korzyści, a ci, którzy wierzą, poczują, że zostali oszukani. Takie wypadki zdarzały się już - nie tu oczywiście, ale zapewniam cię, że wiem, co mówię. - Odwrócił się gwałtownie. - Za- wieź próbkę do Neapolu, Roberto, i każ ją zbadać. Zwłoka nic nie zaszkodzi, a mnie da trochę czasu na dokładne zastanowienie się nad tym wszystkim. Czy możesz to dla mnie zrobić? - Oczywiście. - Teraz nie miał już wyboru, ale sam był temu winien. - To straszne, że musimy być aż tak podejrzliwi. - Oczy księdza zwrócone były na Chrystusa. - To właśnie podejrzliwość ukrzyżowała Go. Poczłapał w ciemności w kierunku zakrystii i wrócił po chwili niosąc kilka gładkich, białych kopert. Drżący- mi palcami wręczył je Wymanowi. - Wybierz od razu jedną próbkę - powiedział. Wyman wybrał kłębek, na którym plama była naj- większa, i ostrożnie zsunął go z półki do jednej z kopert. - Zdaje sobie ksiądz sprawę, że zostanie ona znisz- czona podczas analizy? 32 Ksiądz wzruszył ramionami. - Zostają jeszcze trzy inne. Ta jedna będzie straco- na z pożytkiem, jeśli przyczyni się do stwierdzenia, że zdarzył się cud. Słowo to padło po raz pierwszy i Wyman przeląkł się go w myślach jak koń bojący się bata, który wi- dział, lecz jeszcze go nie poczuł. - Kiedy wyjedziesz? - Z samego rana. - Wiem, że narażam cię na wielki kłopot. Wierz mi, że jestem ci za to naprawdę ogromnie wdzięczny. Wyman poczuł się w obowiązku coś powiedzieć. - I tak miałem zamiar się przejechać, więc nie jest to żaden kłopot. - Spojrzał oskarżycielskim wzrokiem na ukrzyżowaną postać. - Wrócę tak szybko, jak bę- dzie to możliwe. Może uda mi się być tu już w po- łudnie. - Świetnie. Razem poszli w kierunku drzwi. Wyman włożył ko- pertę do kieszeni marynarki. - Czy będzie ona u ciebie bezpieczna? - spytał ksiądz. W jego głosie znowu zabrzmiał niepokój i jak- by cień wątpliwości. - Tak, reverendo. Zupełnie bezpieczna. Przechodząc na drugą stronę opustoszałego placu poczuł ogarniające go znowu oszołomienie, połączone z dziwnym poczuciem nierzeczywistości. Światła przed cantiną były już pogaszone, wokół księżyca kłębiły się obłoki. Wszystko wyglądało teraz jakoś inaczej i Wy- man poczuł się nagle ogromnie zmęczony. Schody zatrzeszczały pod jego ciężarem. Wchodził na nie powoli, na palcach, trzymając w ręku lampę, któ- rą zostawiono dla niego na stole w kuchni. Cienie gro- 33 teskowo poruszały się na ścianach, gdy przechodził przez pokój, by postawić ją na umywalni w przeciw- ległym rogu izby, pod ukośnie opadającym sufitem. Otworzył szeroko okno i stał w nim, wdychając czy- ste, chłodne powietrze. W oddali widział połyskujące w poświacie księżyca szczyty Matese; między nim a gó- rami rozpościerał się pofałdowany krajobraz. Pomimo zmęczenia odczuł w pełni jego piękno, które zatrzyma- ło go przy oknie dłużej, niż zamierzał. W głowie kłę- biło mu się wiele wspomnień. Kiedy ostatni raz stał w tym oknie, z zewnątrz do- chodził pomruk kolumny samochodów; pasmo gór przecinane było bezgłośnymi błyskami ognia artyle- ryjskiego. Ostatnim razem była tu razem z nim Gina i wydarzyło im się nagle coś zupełnie nieprzewidzia- nego. Stali tu potem razem, pogrążeni w milczeniu, podczas gdy odjeżdżające ciężarówki brnęły przez błoto. Położył kopertę zawierającą kłębek waty na stoliku obok żelaznego łóżka. Jej widok odsunął od niego myśli o przeszłości. Choć od wydarzeń w kościele minęło tak niewiele czasu, scena ta miała w sobie coś ze zwa- riowanej nierealności snu... Jakże uśmiałby się Ted Ma- son, gdyby wiedział, że jutro rano Wyman wraca do Neapolu, żeby oddać do zbadania odrobinę krwi po- chodzącą jakoby z alabastrowego posągu! Nie tylko zresztą Ted. Przypomniał sobie przyjęcie, które odbyło się w jego kajucie poprzedniego wieczoru, i rudą panią Castleton, która już od wypłynięcia z Barcelony da- wała mu coraz wyraźniej do zrozumienia, że ma ocho- tę przespać się z nim. Ona też ubawiłaby się nieźle. Wyobraził sobie jej kpiący uśmiech i ironiczny wyraz twarzy, z jakim powiedziałaby: "To chyba wpływ słoń- ca, Bob. A może źle zniosłeś wysokość, na jakiej leży ta wieś..." Ze zdziwieniem stwierdził, że ich domniemane żarty 34 obudziły w nim coś w rodzaju rozdrażnienia. Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo wydawali mu się oni odlegli, jak kompletnie nie pasowali do tego domu, w którego oknie teraz stał i w którym przeszłość wracała tak uporczywie. Wtorek Zaraz po obudzeniu był przez chwilę zamroczony snem i nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest. Było jeszcze szaro, z dołu dochodziło niecierpliwe pianie koguta. Usiadł, czując się wypoczęty mimo początkowej ocię- żałości, i rozejrzał się po skąpo umeblowanym pokoju. Dopiero spostrzegając kopertę, leżącą na stoliku obok łóżka, uświadomił sobie, że wydarzenia poprzedniego wieczora miały miejsce w rzeczywistości. Jego pierw- szą reakcją było uczucie, że zachował się jak głupiec, dając się wciągnąć w cudze sprawy. Przez chwilę ku- siło go, żeby wycofać się z całej historii, wrócić do księdza i wytłumaczyć mu, że zmienił zdanie. Ale po- czucie lojalności wobec Don Ambrogia kazało mu zwalczyć tę pokusę, zanim jeszcze zakorzeniła się ona w jego umyśle. W końcu, jeśli pominąć fantastyczny aspekt zagadnienia, w tym, co obiecał zrobić, nie było nic nadzwyczajnego. Jego udział sprowadzał się do za- łatwienia nieco kłopotliwego zlecenia, a tego - przy- znał niechętnie - nie bardzo mógł odmówić... Wcześnie zjedli śniadanie - Giuseppe, Rosina i Wy- man. Stara kobieta była nieobecna. - Późno wróciłeś od Don Ambrogia - zauważył Giuseppe. - Już dobrze po północy usłyszałem otwie- ranie drzwi. Jak go znajdujesz? - Bez większych zmian - ostrożnie odpowiedział Wyman. - Oczywiście nikt z nas nie robi się coraz młodszy. 36 - To dobry człowiek - powiedział Giuseppe, wy- cierając usta. - Czy od razu cię poznał? - Dość prędko, jak na tak długą przerwę. Właści- wie moja wizyta nie bardzo go zdziwiła. ¦- Musieliście chyba nieźle sobie pogadać, co? Ten nasz ksiądz, to bardzo rozmowny człowiek. - Bardzo jesteś skromny dzisiejszego ranka - za- śmiała się Rosina. - Ja? - Tak, ty. Wczoraj wieczorem nikt nie dorównał- by ci w gadaniu. - Wstała ze śmiechem, by przynieść imbryk z pieca. - To cud, że po spotkaniu z tobą i z Don Ambrogiem Roberto nie jest dziś całkowicie wyczerpany. Mrugnęła na Wymana, podczas gdy Giu- seppe usiłował protestować. - To bzdury, co się opo- wiada o plotkarstwie kobiet. Mężczyźni są tacy sami. O ile nie gorsi. Prawda, Roberto? Odwzajemnił jej uśmiech, rozbawiony żartami. Była ładniejsza, bardziej kobieca, niż wydawało mu się wczo- raj wieczorem przy świetle lampy. - Myślę, że masz rację - powiedział. - No widzisz - odwróciła się do swego wuja. - Roberto się ze mną zgadza. - Roberto jest po prostu uprzejmy - odparł Giu- seppe,, ,sięgając po fajkę. — A- z czułością zmierzwiła jego sztywne włosy -A TY jesteś po prostu uparty. - Wiesz co, Rosina - powiedział Wyman pod wpły- wem nagłego impulsu. - Pojedź ze mną dziś przed południem do Neapolu. Obiecuję, że będę cicho jak mysz. Jej oczy rozszerzyły się. - Samochodem? - Oczywiście. Dlaczego nie? Mam tam załatwić pewną sprawę, ale to nie powinno potrwać długo. - Pytająco spojrzał na Giuseppe. 37 - Zgadzasz się? - Oczywiście, oczywiście. - Co ty na to, Rosina? Wydało mu się, że się waha. - Kiedy wyjeżdżasz? - Za jakieś pół godziny. Jak tylko będziesz goto- wa. - Znów zauważył jej niezdecydowanie, oboje z Giuseppe wymienili szybkie spojrzenia. - Nie jedź, jeżeli nie masz ochoty. Myślałem tylko... - Ależ ja mam ochotę! - Świetnie - uśmiechnął się. - Powiedzmy, za pół godziny. - Gdy wyszła, raz jeszcze spytał Giu- seppe: - Nie masz nic przeciwko temu? - Ja miałbym mieć coś przeciwko temu? Bynaj- mniej, Roberto. To jej dobrze zrobi, jestem ci wdzięcz- ny. - Stojąc nieruchomo z zapałką w ręku zamyślo- ny patrzył w przestrzeń. - Nie ma zbyt ciekawego życia od czasu... - urwał nagle. Zapalił zapałkę i za- czął energicznie ssać fajkę. - Nie wiedziałem, że masz zamiar jechać dziś z powrotem do Neapolu. Czy to jakaś nagła sprawa? - Nie bardzo. Po prostu zapomniałem o czymś. Giuseppe potrząsnął głową z rozbawieniem. - Rosina i ja planowalibyśmy taką podróż na kil- ka tygodni naprzód. A ty po prostu mówisz nam, że za chwilę wyjeżdżasz. - Zaśmiał się cicho. - A mi się wydaje, że nie umiałbym ułożyć sobie życia jako Amerykanin. Najlepiej chyba zrobię zostając w tym wielkim powolnym kole, o którym mówiłem ci wczo- raj wieczorem. Jak myślisz, co? Wyman zaśmiał się razem z nim. I przyglądając się jego uczciwej, ogorzałej twarzy, otoczonej kłębami dy- mu z fajki, poczuł pewność, że w każdym razie ten człowiek nie ma nic wspólnego z próbą skompromi- towania Don Ambrogia. Właśnie gdy przejeżdżali przez piazza, z kościoła wysypała się bezładna grupa ludzi, przeważnie kobiet w czarnych chustach. Kilka osób odwróciło głowy w ich kierunku obserwując samochód wolno posuwa- jący się po kocich łbach. Rosina zawołała coś, pozdra- wiając trójkę przekupniów, zajętych układaniem owo- ców i warzyw na straganach. Wyman rozglądał się, sądząc, że może zobaczy wychodzącego przed kościół księdza, ale nigdzie go nie dostrzegł. Niemal podświa- domie oderwał rękę od kierownicy i namacał ko- pertę w kieszeni swej marynarki. Raz jeszcze odsunął od siebie chęć protestu, którą podszeptywał mu zdro- wy rozsądek. Boże - pomyślał. - W jaką zwariowaną historię się wpakowałem. Wąska uliczka, odchodząca od piazza, prowadziła w kierunku jasnej plamy światła słonecznego, gdzie kończyły się zabudowania. Powoli sunęli między odra- panymi murami, patrzącymi ciemnymi oczami okien. Kilka spłoszonych gołębi zerwało się z łopotem skrzy- deł i usiadło na dachach i balkonach. W ocienionym wąwozie ulicy powietrze było stęchłe, nasycone wilgo- cią, gdy jednak wyjechali spomiędzy ostatnich domów, poczuli się jak człowiek, który otworzył okna w daw- no nie wietrzonym pokoju. Kilkaset metrów za wioską grupa mężczyzn szła gę- siego obok szosy. Dwaj z nich nieśli na ramionach mo- tyki, jeden prowadził rower. Zwróceni byli tyłem do samochodu i Wyman ostrzegł ich krótkim sygnałem klaksonu. Zrównawszy się z nimi, ujrzał w przelocie zamazany obraz kilku twarzy, czarnych włosów, zacie- kawionych oczu, rozpiętych pod szyją koszul i ciem- nych kurtek. Zauważył, że Rosina macha do nich rę- ką, odwróciwszy się energicznie. Minąwszy ich, spoj- rzał w lusterko i zobaczył, że mężczyźni patrzą za od- jeżdżającym wozem. Najwyraźniej widział tego, który 39 szedł na czele szeregu. Nagle mężczyzna podbiegł kil- ka kroków, jakby zaskoczony widokiem Rosiny, i Wy- man spostrzegł, że podczas biegu prawy rękaw jego kurtki powiewa pusty. Potem ciągnący się za nim tu- man kurzu zasłonił jego i resztę oddalających się po- staci. - Kto to był? - spytał zdawkowo. Klęczała niemal na siedzeniu i Wyman pomyślał, że go nie dosłyszała. - Kto to był, ten który machał? Wyglądało to tak, jakby chciał cię zatrzymać. - To Emilio - odparła odwracając się przodem do kierunku jazdy i ton, którym to powiedziała - nieco szorstki - brzmiał tak, jakby samo imię było wystarczającym wyjaśnieniem. Nie pytał dalej. Rosina przebrała się na drogę w bla- doniebieską bluzkę i spódnicę w kwiaty; włożyła też pończochy i małe pozłacane kolczyki. Strój ten doda- wał jej trochę lat i Wyman nie mógł oprzeć się myśli, że siedząca obok niego dziewczyna mogłaby niemal być Giną. Czas na tej znajomej drodze, wijącej się wśród wzgórz jak kolejka w wesołym miasteczku, zda- wał się cofać niesamowicie. Z początku nie rozmawiali wiele. Rosina była całko- wicie zaabsorbowana niezwykłą dla niej przejażdżką. Wyman zaś poprzestawał na obserwowaniu zapamięta- nego krajobrazu. Ale niebawem, gdy urok nowości osłabł nieco, dziewczyna stała się bardziej rozmowna; śmiała się głośno, gdy zarzucało ją w stronę Wymana na ostrych zakrętach drogi, które brał zbyt ostro. Od czasu do czasu zwracała jego uwagę na różne szcze- góły krajobrazu - walące się ruiny świątyni rzym- skiej, na wpół ukrytą za czarną ścianą cyprysów do- linę Volturno, która nagle ukazała się na chwilę pio- nowo w dole, poniżej wąskiej krawędzi drogi, szary zarys Wezuwiusza daleko w błękitnej przestrzeni. Wy- 40 dawało się nie do wiary, że zaledwie wczoraj znajdo- wał się w zasięgu rzutu kamieniem od wielkiego stoż- ka wulkanu, że nie upłynęła jeszcze doba od chwili, kiedy Ted Mason klepnął go na pożegnanie w plecy, a pani Castleton zawołała za nim, gdy schodził po tra- pie: "Będziemy za tobą tęsknić, Bob!" (Tęsknić?... Za miesiąc będzie z powrotem w Den- ver, czy skąd tam ona pochodzi. Za miesiąc inna gru- pa pasażerów będzie tłoczyć się przy poręczach pokła- du patrząc, jak w oddali znika Manhattan. Zbyt długo jego życie wypełnione było obcymi...) Uwolnił swe myśli od nich wszystkich. Był nadal na autostradzie 87 i widać już było Casertę, szarą, brunatnożółtą w porannym słońcu. Rosina mówiła coś o Carlu. - Jak dawno widziałaś go po raz ostatni? - spytał. - W końcu zeszłego lata. - W Neapolu? - Nie. Przyjechał na kilka dni do Stravino. Miał jakieś kłopoty i potrzebował trochę pieniędzy. - I nie byłaś w Neapolu od tej pory? Potrząsnęła głową. - Nie byłam tam już ponad rok. Skręcił gwałtownie, by ominąć dwa juczne osły, dźwigające wysokie kosze, oraz trzeciego, na którym na oklep jechał jakiś chłopak. Sylwetki gór na zachod- niej stronie nieba wyglądały jak kopce żużlu. -- Nie znasz więc dobrze miasta? - Carlo je zna. - No tak, ale najpierw musielibyśmy go odszukać. - To nie będzie trudne. Jeżeli nie będzie go w do- mu, gospodyni powie nam, gdzie można go spotkać. - Wolałbym jednak chyba dowiedzieć się, gdzie jest jakiś szpital, zanim znajdziemy się w samym cen- trum. - Szpital? 41 -- Nie mówiłem ci? Nie mam zbyt wielkiej ochoty jeździć w kółko po mieście, szukając go. Zwłaszcza po nieznanym mieście. Robiło się coraz cieplej. Wyman przechyliwszy się w stronę dziewczyny opuścił szybę w dół, najdalej, jak to było możliwe. - Nie masz nic przeciwko temu? - Tak będzie przyjemniej - odpowiedziała. - Je- żeli chodzi o szpital, to mogę wskazać ci drogę - do- dała po chwili. Wymieniła jego nazwę, podając też ulicę, na której się znajdował. - Mówiłaś, że nie znasz... - Carlo leczył się w tym szpitalu poprzedniego la- ta, więc przypadkiem wiem, gdzie to jest. - Wiatr rozwiewał jej włosy. - Zajmowali się nim tam bar- dzo dobrze. Prawie nie widać blizny. Zauważył, że miała zwyczaj nie wyjaśniać spraw do końca, jakby zakładając, że on wie o nich więcej, niż wiedział w rzeczywistości. Na przykład ten Emilio. - Blizny? -¦ Brał udział w bójce - wyjaśniła, przytakując ruchem głowy. - Musieli mu założyć czternaście szwów. - Ach tak? Jego ton zaniepokoił ją chyba, bo powiedziała: - Nie mów wujowi, że to była bójka, dobrze? Znowu zwierzenia - pomyślał. - A więc on o tym nie wie? - Nie. On wierzy, że to był wypadek. - Rozumiem. A jak było z tymi pieniędzmi, któ- rych potrzebował Carlo? Czy Giuseppe o nich wiedział? - O, tak. To od niego Carlo je pożyczył. Nie przypominał sobie dobrze tego chłopca. Mały, chudy, wynędzniały, może o parę lat starszy od Rosi- ny, ale podobnie jak ona zawsze złakniony słodyczy. Poza tym byłi dla Wymana zaledwie cieniem - kimś 42 drobnym i bladym, kto również przebywał w piwnicy owego listopada, gdy w domu zapanowały śmierć i ka- lectwo. - Najlepiej będzie, jeśli wuj nie dowie się o tej bójce - mówiła Rosina. - To nie była wina Carla, a on tylko martwiłby się, gdyby o tym wiedział. - Nie pisnę ani słowa - obiecał Wyman. - Choć- by dlatego, żeby dowieść, że mężczyźni nie są plotka- rzami. Poczekaj, a przekonasz się. Uśmiechnęła się do niego i był to niemal uśmiech Giny. Giuseppe spryskiwał krzewy winorośli siarczanem miedzi, kiedy usłyszał czyjeś kroki na stromej ścież- ce biegnącej z tyłu za domem. Przez kilka sekund nie wiedział, kto to może być, nie przerywał więc swe- go zajęcia, metodycznie kierując wylot spryskiwacza w prawo i w lewo. Gdy ponownie zerknął przez ra- mię, odgłos kroków przybliżył się już znacznie. Usta Giuseppe zacisnęły się lekko, kiedy zobaczył, kto wy- chodzi zza zakrętu ścieżki. Był to Emilio. Był -zgrzany i rozdrażniony. Już z daleka wołał: - Gdzie jest Rosina? Giuseppe przekręcił kurek aparatu. Spodziewał się, że tak będzie, ale to nie ułatwiało mu sytuacji. - Pojechała do Neapolu. - Biało-zielonym samochodem? - Pojechała samochodem, to prawda, ale nie wiem dokładnie, jakiego on był koloru. -- Ja wiem. Minął mnie na drodze z godzinę temu. - Emilio zbliżył się do niego. - Czy to prawda... - Że pojechała do Neapolu? - Nie. Chodzi mi o to, czyj jest ten samochód. Krążą na ten temat różne plotki. - Jakie plotki? 43 - Że przyjechał znowu ten amerykański doktor. Ten, który był tu poprzednio. - W jego tonie nadal brzmiała agresywność. - Czy to prawda? - Tak - powiedział spokojnie Giuseppe. - To prawda. Emilio spojrzał na niego z furią. - Dlaczego? - spytał. - Co dlaczego? - Dlaczego on wrócił? I dlaczego zabrał Rosinę do Neapolu? Giuseppe wzruszył ramionami. - Przyjechał zobaczyć się ze mną i z Don Ambro- giem oraz spędzić kilka dni w moim domu. - Popra- wił zbiornik, który miał przewieszony przez plecy. - Jeżeli chodzi o wyjazd do Neapolu, to jego sprawa, nie moja. Rosina pojechała z nim, bo ma nadzieję spotkać Carla. Emilio otarł pot z twarzy. - Mówiono mi, że przyjechał już wczoraj. Miałem prawo przypuszczać, że ty lub Rosina zadacie sobie ten trud, by mnie o tym zawiadomić. - Gdybyś przyszedł do nas wczoraj wieczorem, był- byś go pewnie spotkał. To nie jest tajemnica, że Ro- berto u nas mieszka. - Dlaczego miałoby mi zależeć na spotkaniu z nim? - spytał Emilio pogardliwie. - Teraz już gadasz głupstwa - powiedział cierpli- wie Giuseppe. - Musisz się na coś zdecydować. - Zerknął na jego pusty rękaw - Mylisz się co do nie- go, wierz mi. Całkowicie się mylisz. Zawsze to mówi- łem, przez cały ten czas. I to samo uważa Rosina. - Co wy możecie o tym wiedzieć? - parsknął Emilio. Giuseppe westchnął. - To było czternaście lat temu, Emilio. Czy nie możesz o tym zapomnieć? 44 - Zapomnieć? - Przepraszam. To głupstwo, co powiedziałem... - Próbował go ułagodzić. - Posłuchaj, dziś wieczorem, gdy Roberto wróci... - Nie - warknął Emilio. - Nie, obejdzie się! Ale możesz powiedzieć Rosinie, że chcę się z nią zobaczyć natychmiast po powrocie. - Natychmiast po powrocie Rosina będzie miała dużo roboty - powiedział sucho Giuseppe. - Możesz sam jej przekazać tę wiadomość, jeżeli jest taka ważna. - Spostrzegł, że Emilio zaczerwienił się z gniewu. - I zanim pójdziesz zechciej przyjąć do wiadomości, że jestem dumny, mogąc gościć Roberta u siebie. Tak, dumny! Odwrócił się od niego, niecierpliwym ruchem sięga- jąc do kurka spryskiwacza. Z cichym syczeniem z roz- pylacza zaczął wydobywać się przezroczysty obłok pa- ry. Dłoń Giuseppe operująca nim delikatnie drżała nie- co; nie obejrzał się nawet za siebie, by sprawdzić, czy Emilio sobie poszedł, czy też nie. Przejechawszy przez Casertę, Wyman mógł mocniej nacisnąć pedał gazu. Szare pasmo szosy miarowo ucie- kało spod kół samochodu. Nie chciał pozostawać poza Stravino dłużej, niż będzie to konieczne. Obliczył, że je- żeli wszystko pójdzie dobrze, uda mu się załatwić spra- wę w szpitalu w ciągu kilku godzin. Rosinie przez ten czas zapewne uda się wytropić Carla. Potem będą mogli wracać. - Jest taki mały bar, tuż obok Rettifilo, do którego często zagląda - powiedziała. - To jego główna kwa- tera w czasie dni, kiedy nie ma wielu klientów albo kiedy pada deszcz. Zajrzę tam najpierw, zanim pójdę do jego mieszkania. Przejechali przez Caivano, potem przez Casorię. Dro- 45 ga biegła wśród pól konopi, niemal aż do peryferii Nea- polu. Wkrótce jechali już przez przedmieścia, kierując się na południe, wśród załadowanych ciężarówek, wo- zów konnych i kilku klekoczących tramwajów. Stop- niowo ruch gęstniał, rosła liczba skrzyżowań, zwiększał się hałas, chodniki były coraz bardziej zatłoczone. - Czy mam nadal jechać prosto? - Tak, jeszcze kawałek. Przejechał może z kilometr, potem przejęta własną rolą zaczęła nim nerwowo kierować. Przez kilka minut skręcał w lewo i w prawo, i znów w lewo i w prawo w labiryncie bocznych uliczek, które wyprowadziły go w końcu na niewielki skwer, pośrodku którego na ogro- dzonym kawałku ziemi rosły palmy o pierzastych wierzchołkach. - To tu? - spytał. -- Tak - odrzekła, wskazując ręką. - Po drugiej stronie. - Dobrze się spisałaś - uśmiechnął się do niej. Objechał skwer dookoła mijając postój taksówek, kilka straganów z kwiatami, jakiegoś człowieka grają- cego na katarynce. Fasada szpitala wypełniała całą sze- rokość placu. Niegdyś mieścić się on musiał wyłącznie w masywnym środkowym bloku, teraz jedno jego skrzydło stanowiła grupa zaadaptowanych domów, dru- gie zaś niedawno dobudowana konstrukcja ze stali i betonu. Wysiadając z samochodu Wyman spojrzał na szpital z nadzieją. - Posłuchaj - powiedział. - Nie wiem, jak długo będę tu musiał teraz zostać, i nie ma sensu, żebyś tra- ciła czas, czekając na mnie. Spotkajmy się w tym miej- scu, powiedzmy, o dwunastej. Możemy wtedy coś zjeść, a potem będę musiał raz jeszcze zajrzeć do szpitala. - Czy mam przyprowadzić Carla? - Oczywiście - o ile uda ci się go złapać w tym 46 mrowisku ludzkim. Jak daleko stąd do tego miejsca, gdzie masz nadzieję go znaleźć? - Do Rettifilo? - Tak. - Niedaleko. - Zaśmiała się - Tak mi się wydaje. - Doprowadziłaś nas tutaj całkiem nieźle. Myślę, że chyba trafisz bez większego trudu, skoro to jest tylko kilka ulic stąd. - Podrzucił kluczyki samochodu w gó- rę i złapał je w powietrzu. - No więc, młoda damo, o dwunastej w południe w tym samym miejscu. Zgoda? Do głównego wejścia wiodły strome schody. Zatrzy- mał się w połowie ich wysokości i popatrzył za szybko odchodzącą Rosiną. Mimo pośpiechu zwolniła przecho- dząc obok kataryniarza, by przyjrzeć mu się z ciekawo- ścią, i jej kroki wpadły w żwawy rytm muzyki. Wyman uśmiechnął się do siebie. W jedwabnych pończochach i z kolczykami w uszach wyglądała jak typowa wiejska dziewczyna. Siedzący w marmurowym hallu portier szybko do- szedł do wniosku, że osobą, z którą Wyman powinien porozmawiać, jest signor Braschi, ale zajęło mu sporo czasu sprowadzenie go. Wyman czekał przez co naj- mniej dziesięć minut, podczas gdy portier manipulował przy centralce telefonicznej. Najpierw numer laborato- rium był zajęty, potem nie było signora Braschi. W końcu nadszedł jednak: niski, łysiejący mężczyzna w okularach, powiewając połami białego, sięgającego do kolan kitla. - Doktor Wyman? - Jego dłoń była miękka i wil- gotna, lecz ton głosu był energiczny. - Czym mogę pa- nu służyć? Wyman wytłumaczył, o co mu chodzi, i od razu po- czuł, że sprawa nie będzie tak prosta, jak się spodzie- wał. - Czy ma pan ze sobą próbkę? Wyjął kopertę z kieszeni. Była teraz pognieciona, 47 sklejona pod wpływem ciepła jego ciała. Wyman otwo- rzył ją i wręczył signorowi Braschi, który zajrzał po- dejrzliwie do środka, podniósł kopertę do nosa, pową- chał, następnie zaś wyjął kłębek waty i przyjrzał mu się uważnie. - To wszystko, czym pan dysponuje? - Niestety tak. Signor Braschi- wypuścił powietrze przez zęby, wol- no obracając kłębek w palcach, jak gdyby był on na coś nawinięty. - No dobrze - powiedział wreszcie. Zrobimy, co będziemy mogli. - Spojrzał na Wymana. - Może na czwartek? - Czwartek?! - Nie mogę panu obiecać, że będziemy gotowi wcześ- niej. - Liczyłem, że otrzymam odpowiedź już dziś. Signor Braschi potrząsnął głową. - To nie wchodzi w rachubę. Zupełnie nie wchodzi w rachubę, doktorze Wyman. Mamy i tak za mało per- sonelu - zawsze tak jest w okresie urlopów - a w do- datku, prócz zwykłej praktyki szpitalnej, trzeba wie- le... Do diabła - pomyślał Wyman. - To pilna sprawa - powiedział z uporem. - Być może uda nam się zrobić to już na jutro. - To za późno. - W duchu szepnął kilka prze- kleństw pod adresem Don Ambrogia. - Będę narażony na wielkie kłopoty, o ile ta sprawa odwlecze się poza dzisiejszy dzień. Sądziłem, że jest to kwestia godzin. - Bardzo mi przykro - powiedział signor Braschi z przepraszającym uśmiechem. - Nie mogę nawet za- gwarantować, że będziemy gotowi na jutro. Czwartek, owszem, ale nie wcześniej. - Wsunął watę z powrotem do koperty gestem oznaczającym, że sprawa jest prze- sądzona. - Prowadzimy rozległe badania, a przy braku ludzi... Wzruszył ramionami i to rozdrażniło Wymana. "- A gdyby chodziło o nagły wypadek? - Czy istotnie tak jest? - Signor Braschi spojrzał na niego przymrużonymi oczami. - W pewnym sensie tak. - Cały kłopot polega na tym, że nie mógł wytłumaczyć, o co chodzi. - Gdyby miał pan jakieś pismo od policji albo władz portowych, mogłoby to stanowić podstawę do załatwie- nia pańskiej sprawy w pierwszej kolejności... - Nie mam żadnego pisma. To zupełnie prywatna sprawa, co nie oznacza, że nie jest ona bardzo pilna. - Spostrzegł, że Braschi zwrócił mu kopertę. - Czy jest jakieś inne laboratorium, do którego mógłbym się udać - gdzie zrobiliby to dla mnie od razu? - Bardzo wątpię, doktorze Wyman. - Signor Bra- ¦schi znowu wydał swój bezdźwięczny gwizd przez zę- ¦by. - Może pan oczywiście spróbować. Służę panu naz- wiskami i adresami ludzi, do których należy się zwró- cić. Wyman zawahał się. Wyobraził sobie, jak jeździ z miejsca na miejsce, nie posuwając swej sprawy na- przód. Teraz dopiero uświadomił sobie, że podszedł do niej zbyt nonszalancko. Trzeba było przygotować sobie jakąś historyjkę... - Trudno jest tak od ręki, bez uprzedzenia, podej- mować tego rodzaju prywatne badania - mówił sig- nor Braschi. - Z pewnością sam pan to rozumie. - Wyman z roztargnieniem kiwnął głową. -- Z drugiej strony, gdyby mógł pan dowieść, że jest to sprawa wielkiej wagi, na przykład kwestia życia lub śmierci... - To bardzo kłopotliwa sprawa. Widzi pan... - przerwał, raz jeszcze zawahał się, wreszcie skapitulo- wał. - No więc dobrze. Umówmy się na czwartek. - Nie miał ochoty przebywać tej długiej trasy następne- 49 n go dnia, tylko po to, by przekonać się, że nic jeszcze nie zostało zrobione. Oddał kopertę signorowi Braschi. - Czy jest pan pewien, że zdążycie do tej pory? - O, tak. Mogę panu obiecać, że zrobimy to w cią- gu czterdziestu ośmiu godzin. Ale wcześniej... - Raz jeszcze wzruszył ramionami. - Mniej więcej o tej porze, dobrze? - Osobiście przypilnuję tej sprawy. - Zerknął na wizytówkę Wymana. - Przyjdzie pan sam, czy wy- słać to panu na statek przez gońca? - Przyjadę sam - powiedział Wyman. Podziękował signorowi Braschi, pożegnał się z nim i wyszedł na oślepiające światło słoneczne. Przez chwilę . stał na szczycie schodów żałując, że nie wycofał się z obietnicy danej księdzu. Co za piekielna strata czasu! Ze złością potrząsnął głową i ruszył po stopniach w dół. Miał jeszcze przez chwilę ochotę wrócić do szpita- la i wyłożyć signorowi Braschi całą sprawę, ale po- wstrzymywała go nie tylko dana księdzu obietnica, lecz również obawa, że zostanie wzięty za głupca. Ostatecz- nie jakże stanąć przed kimś i oświadczyć mu z całą powagą, że jest proszony o ustalenie grupy krwi Chrys- tusa? Otworzył samochód i usiadł za kierownicą. Do dwu- nastej brakowało jeszcze piętnastu minut. Zapalił pa- pierosa i usiłował pocieszyć się myślą, że mimo wszyst- ko pozbycie się koperty było pewnym osiągnięciem, że teraz przez dwa dni będzie panem swego czasu, nie ma- jąc wobec nikogo żadnych zobowiązań. Kataryniarz przeniósł się już gdzie indziej. Jakiś czło- wiek przeszedł obok niego po chodniku niosąc nad gło- wą pęk kolorowych baloników. Na dachu szpitala cicho gruchał gołąb. Było tu dosyć spokojnie, a jednak sły- szał wokół siebie pulsujący pomruk miasta, brzmiący 50 jak bezustanne burczenie w brzuchu jakiegoś olbrzyma. Stravino było oddalone o milion kilometrów i im wię- cej zastanawiał się nad tym, co wydarzyło się w koście- le poprzedniego wieczora, im dłużej rozważał celowość swej rozmowy z signorem Braschi, tym bardziej nie- prawdopodobna wydawała mu się cała ta historia. Tak czy owak, zrobił to, o co go proszono, a jeżeli Don Am- brogio uzna, że czterdzieści osiem godzin oczekiwania to dłużej, niż się spodziewał - będzie musiał się z tym pogodzić. Usłyszał gdzieś blisko śmiech dziewczyny i podniósł wzrok. W lusterku samochodu dostrzegł Rosinę i Car- la, którzy szli w jego stronę, trzymając się za ręce. O ile ona była wiejską dziewczyną, on był chłopakiem z miasta, i to z gatunku tych, których widuje się na ro- gach ulic. Pewny siebie, bezpośredni, agresywny, ubra- ny w koszulę i dżinsy z szerokim pasem, był zupełnie obcym człowiekiem, nie mającym nic wspólnego z nie- wyraźnym cieniem dziecka, który majaczył w pamięci Wymana. Podczas gdy Rosina przedstawiała ich sobie, przyjrzał mu się dokładnie, od plecionych, rzemiennych sandałów do lśniących, wybrylantynowanych włosów. Nie był podobny do swej siostry; w jego blisko osa- dzonych oczach i przydługiej twarzy Wyman nie mógł się też dopatrzyć żadnego podobieństwa do Giny. Już po kilku minutach poczuł do niego instynktowną nie- chęć. Nie miało to nic wspólnego z powierzchownością Carla, drażniący był głównie jego sposób bycia, nade wszystko zaś nie ukrywana radość z faktu, że oto zdo- bycz w postaci zagranicznego turysty sama wpada mu w ręce. - Niezły samochód - powiedział, głaszcząc maskę. - Twój? - Tylko do najbliższej soboty. - Wynajęty? Szkoda, mam klienta, który dałby ci dobrą cenę... Z którego jesteś statku? - Usłyszawszy 51 odpowiedź Wymana kiwnął głową. - Ach, tak. To ten z uszkodzoną turbiną. - Widzę, że jesteś dobrze poinformowany. - To mój zawód, wiedzieć, co się dzieje w mieście. - Gdy uśmiechał się, jego blizna stawała się bardziej widoczna - wąskie, białe wgłębienie, przebiegające mu przez policzek. - Czy chcesz zwiedzić Neapol, skoro już tu jesteś? Mogę cię oprowadzić. - Raczej nie, dziękuję. - Wyman spojrzał na Rosi- nę. - Chyba że ty... - Ja chętnie zrobię to, co ty zechcesz, Roberto. - Myślałem, że moglibyśmy wszyscy razem pójść na lunch. - Lunch? - zawołał Carlo :- znam świetną restau- rację. Typowo neapolitańskie potrawy i wino - słowa płynęły mu gładko, umiał też przekonująco zakończyć: - Właściciel jest moim bliskim przyjacielem. Każdego innego Wyman pozbyłby się, spławił go ja- koś. W tych jednak warunkach czuł, że nie ma wyboru i musi się zgodzić. - Tak czy owak - pomyślał po- nuro - dzień dzisiejszy jest dniem moich kapitulacji. - No dobrze - powiedział bez entuzjazmu. - Jak się tam dostaniemy? Od tego momentu Carlo objął dowództwo. Bez chwi- li wahania wskazał Wymanowi, którędy ma wyjechać ze skweru i pilotował go w ożywionym o tej porze dnia ruchu ulicznym, każąc mu się wreszcie zatrzymać w ciemnym wąwozie jednej z uliczek, tak wąskiej, że dwa samochody zaledwie mogły się na niej wyminąć. Następnie poprowadził ich na piechotę przez dwie prze- cznice do leżącej w połowie ślepego zaułka restauracji, która zdawała się nie posiadać żadnej nazwy. Pod wypłowiałą od słońca markizą stał tam z tuzin żelaz- nych stolików, z których zaledwie kilka było zajętych. Carlo przysunął trzecie krzesło do wybranego przez siebie stolika i wszyscy usiedli. Wymanowi wydało się, 52 że zauważył, jak Carlo mrugnął do kelnera, który przyjmował zamówienie. W chwilę zaś później, gdy przeprosiwszy ich na moment wszedł do wnętrza res- tauracji, Wyman kątem oka widział, jak rozmawia tuż za drzwiami z jakimś osobnikiem o pożółkłej twarzy. Carlo wskazał kciukiem w ich kierunku, jego rozmów- ca odwrócił się i przyglądał im się przez szybę. Starał się tym nie przejmować, ale nie był w najlep- szym nastroju i trudno mu było skupić się na tym, co mówiła Rosina, zwłaszcza że spokój ich zakłócały też inne przeszkody. Zaledwie Carlo odszedł, obok Wyma- na wyrósł jak spod ziemi zasmarkany chłopiec, który sprzedawał pogniecione paczki papierosów, mamrocząc coś żałośnie pod nosem. Uciekł na widok wracającego Carla, ale przez cały czas ich pobytu snuł się po chod- niku przed restauracją. Przyłączyło się do niego kilku innych, jedni starsi, inni młodsi od niego. W wyglądzie ich wszystkich było coś, co przypominało wygłodniałe szakale uporczywie krążące w pobliżu. Nie było wąt- pliwości, że jest to teren Carla, zaś Wyman jest jego pokazową zdobyczą. Z pewnością nie co dzień udawało mu się złapać na haczyk tak dużą rybę, starał się więc wykorzystać tę okazję jak najlepiej, podnosząc głos, by usłyszeli go ludzie przy innych stolikach oraz zazdrośni widzowie, w milczeniu patrolujący ulicę w zasięgu rzu- canego przez markizę cienia. - Co słychać w Stravino? - pytał. - Wciąż to sa- mo? - Nie był tym zaskoczony. Nic nigdy nie ulegało tam zmianie. Gdyby pozostał w wiosce, gniłby tam do śmierci. Stravino było może dobre dla Rosiny, ale nie dla niego. Nie rozumiał, jak niektórzy energiczniejsi ludzie mogli tam wytrzymać. Co można robić w Stra- vino?... Co innego Neapol! Raz jeszcze spytał Wymana, czy naprawdę nie chce, żeby mu pokazać miasto. Oczy- wiście nie to, co oglądają turyści, miał na myśli praw- dziwe zwiedzanie... 53 Jego sposób bycia, pełen kiepsko udawanego entu- zjazmu i tajemniczości, był typowy dla ludzi jego po- kroju. Im dłużej Wyman przebywał w jego towarzy- stwie, tym bardziej zdumiewała go różnica między nim a siostrą. Tym większą miał też ochotę jak najprędzej wyjechać z miasta i schronić się znów w spokojnej wio- sce, w której mieszkała Rosina. Oświadczył w końcu stanowczo, że czas już jeść. Car- lo ociągając się nieco, poprowadził ich do wnętrza. Mo- gło być gorzej, restauracja w istocie miała nawet pe- wien swoisty wdzięk. Nie był to jednak lokal pierwszej klasy, jak obiecywał Carlo, zaś panująca tu atmosfera przypominała raczej Grecję niż Neapol. Wymanowi nie sprawiło to specjalnej różnicy, ale myśl, że jest uważa- ny za głupca, który daje się wykorzystywać, nie pró- bując nawet stawiać oporu, rozdrażniła go jeszcze bar- dziej. Co sądzi o Stravino teraz, kiedy je ponownie ujrzał -¦ pytał Carlo. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Wyma- nowi w ogóle chciało się tam wracać, ale różne bywa- ją gusta... A może spotkaliby się w sobotę wieczorem, kiedy Wyman odda samochód? Statek nie odpłynie wcześniej niż w niedzielę po południu, a w sobotę wie- czorem warto zobaczyć miasto... Był nudnym, hałaśliwym, prymitywnym kombinato- rem na małą skalę i Wyman pomyślał ze smutkiem, jak zawiedziona byłaby Gina, gdyby tego dożyła. Było już pół do trzeciej, kiedy wyszli. Carlo zatrzy- mał się przez chwilę przy drzwiach, w których stał właściciel, machając do nich na pożegnanie - przy- puszczalnie, by upewnić się, że otrzyma swą prowizję. W drodze do samochodu nalegał, że musi im zrobić fo- tografię - Wyman i Rosina stanęli obok siebie w wą- skiej, szarej uliczce, podczas gdy Carlo manipulował przy poobijanym aparacie, który miał przewieszony przez szyję. - Przyniosę odbitki na statek w sobotę - powie- dział, gdy było już po wszystkim. Wyman wiedział, do czego to prowadzi, i była to ostatnia rzecz, na jaką miał ochotę. -¦ Czy możesz je zrobić na czwartek? - Myślę, że tak. - Będę tu znów pojutrze. - Było paradoksalne, że poczuł niemal wdzięczność do signora Braschi. - Oko- ło południa. Oczy Carla rozjaśnił błysk. - Nic o tym nie wspomniałeś do tej pory. - Być może nie, ale niemniej będę tutaj. Sobota mi nie odpowiada. Jeżeli chcesz mnie złapać, bądź raczej pod szpitalem w czwartek w południe. - Możesz na to liczyć. No jasne - pomyślał Wyman. Otworzył drzwi samo- chodu. Wewnątrz było gorąco jak w piecu. - Czy Rosina też przyjedzie? - To zależy od niej... Czy masz ochotę? - spytał, gdy usiadła obok niego. - Zatrzymam się tu najwy- żej przez pół godziny. - Zobaczę - powiedziała z wahaniem. - To zależy. Carlo roześmiał się, zaglądając przez uchyloną szybę samochodu. - Musisz spytać o pozwolenie, co? - O co ci chodzi? - odparła nadspodziewanie ostro. - Zapominasz chyba, że muszę utrzymywać dom w porządku. Nie możemy wszyscy być tacy jak ty. Carlo podniósł gwałtownie rękę, jakby chciał odpa- rować cios. Śmiejąc się ciągle, powiedział: - A swoją drogą, jak się miewa Emilio? Zapomnia- łem spytać... Czy nadal ma te swoje pretensje? Bardzo bym żałował, gdybym stracił jakąś hecę. Wyman niecierpliwie nacisnął pedał sprzęgła, wrzu- cił bieg i ruszyli z miejsca. - Do czwartku! - zawołał Carlo. - Ale pół godzi- 55 ny to za mało. Będę musiał cię namówić do zmiany, planów. Akurat! - pomyślał Wyman ze złością. Zmieniając biegi, przypomniał sobie imię, które padło z ust Carla. Emilio... Czy nie był to ten człowiek, którego minęli w drodze do Neapolu - młody chłopak bez ręki? Wyjeżdżali z miasta wzdłuż Via Foria, w kierunku Ogrodu Botanicznego. Stopniowo ruch zmniejszał się, skrzyżowania ulic stawały się rzadsze, chodniki pusto- szały. Opony mlaskały klejąc się do rozgrzanej smoło- wanej nawierzchni; wkrótce byli już z dala od smrodu spalin i zgiełku, jadąc szybko przez peryferie miasta, które znikały wśród pól konopi. Raz jeszcze Wyman doświadczył tego samego uczucia wyzwolenia, którego zaznał poprzedniego popołudnia. Tę lekkość ducha mą- ciła jedynie świadomość, że w Stravino będzie na niego czekał Don Ambrogio, by znów go wciągnąć w śred- niowieczne rojenia. - Dobrze się bawiłaś? - spytał Rosinę. - Bardzo. Było wspaniale. - To prawda, co mówiłem o przyjeździe pojutrze. - Nie chciał, aby myślała, że jego szorstkość była skie- rowana przeciw niej. - Tym razem rzeczywiście nie zatrzymam się długo. Ale będzie mi bardzo miło, jeżeli zdecydujesz się jechać ze mną. - Dziękuję Roberto. - Spojrzeli na siebie w tym samym momencie. - Czy odpowiedź mogę dać ci nieco później? - Oczywiście. Uśmiechała się rozmawiając z nim i pokazywała bia- łe zęby jak Gina, ale jej niechęć do udzielenia defini- tywnej odpowiedzi przypomniała mu, jak ostro odnio- sła się do Carla tuż przed odjazdem. Był to pierwszy wypadek, kiedy zauważył u niej objawy najmniejszego 56 choćby zniecierpliwienia czy złości. Tandetna elegancja restauracji przytłoczyła ją nieco i niemal nie odzywa- ła się w czasie posiłku upominając tylko od czasu do czasu Carla, by nie mówił tak głośno, albo zarzucając mu przesadę czy niesprawiedliwość wobec któregoś z mieszkańców Stravino. Poza tym jednak znajdowała się w nieprzerwanym niemal stanie radosnego podnie- cenia i gwałtowność jej wypowiedzi, szczególnie końco- wego: "Nie możemy być wszyscy tacy jak ty" - zasko- czyła Wymana. Zastanawiając się nad tym, z pewnego rodzaju zdumieniem zdał sobie nagle sprawę, jak mało właściwie o niej wiedział. Były oczywiście listy - najpierw od Giny, potem od Giuseppe. Ale gdy zastanawiał się nad tym dokładniej - cóż mu one mówiły? Rosina kończy w przyszłym ty- godniu siedem lat... Rosina wyrasta na ładną dziewczy- nę... Rosina pozdrawia cię, Roberto... Rosina bardzo ciężko przeszła śmierć biednej Giny... Rosina ma już szesnaście lat i z każdym dniem staje się bardziej po- dobna do matki... Rosina była w Cassino na ślubie swej kuzynki... Listy przychodziły dwa lub trzy razy w ro- ku, łącząc ze sobą oba brzegi coraz większej przepaści pomiędzy Filadelfią, Bostonem czy Syracuse a tym, co zdarzyło się w Stravino podczas tych ciężkich listopa- dowych dni. Za każdym jednak razem, gdy odczytywał starannie gęsto zapisane kartki, Rosina pozostawała dla niego tym chudym, długonogim sześcioletnim dziec- kiem, które siedziało wtedy w piwnicy. Bez względu na mijające lata taką właśnie zawsze ją widział. Podobnie zresztą inni - Don Ambrogio, Gina, Giuseppe i reszta - pozostali w jego pamięci jak żółknące odbitki, jak długo przechowywane fotografie, na których - aż do wczoraj - ich wygląd nie ulegał zmianie. Teraz luka została znów wypełniona, nowy zestaw fotografii ich wszystkich z wyjątkiem Giny był obecnie wywoływa- ny i wkrótce miał zostać utrwalony, a on go zabierze 57 ze sobą - być może na zawsze. Wiedział, jak teraz wy- glądają Don Ambrogio, Giuseppe, Carlo, stara kobieta, Eosina... Jakże dziwny był ten ich związek, zrodzony z przypadku, utrzymywany przez pół setki listów za- wierających chronologicznie opisane drobiazgi i odno- wiony teraz przez plotki i wyobraźnię w ciągu minio- nej doby. I jakże dziwne było, że oto wiózł tę dziew- czynę, tak zaskakująco podobną do matki, a równocześ- nie tak mu nie znaną, że zdumiała go jej reakcja, gdy Carlo wspomniał czyjeś imię. - Chciałbym cię o coś zapytać - powiedział przery- wając długie milczenie. - Ten chłopak, którego minę- liśmy jadąc dziś rano... - Słucham? Może podsunęła mu to wyobraźnia, ale zdawało mu •się, że zesztywniała nieco. - Mówiłaś, że to Emilio, prawda? - Tak. - Czy on jest jakąś osobistością w Stravino? - Osobistością?... Co masz na myśli, mówiąc: osobi- stością? - Och, sam nie wiem - powiedział. - Carlo wspomniał coś o nim i przypominam sobie, że kiedy jechaliśmy szosą... - Emilio i ja mamy się pobrać. - Pobrać się? Była to chyba ostatnia rzecz, jaką spodziewał się usły- szeć. Siedziała obok niego sztywna, wyprostowana, pa- trząc wprost przed siebie, z włosami rozwianymi przez pęd powietrza i nie wiadomo dlaczego usłyszana wia- domość sprawiła, że uczuł lekkie ukłucie w sercu. Przez chwilę - choć było to śmieszne - odczuwał równo- cześnie rozczarowanie i zazdrość, niemal jak gdyby po- wiedziała to do niego Gina. - No, jeśli dotąd nie jest osobistością w Stravino, to 58 z pewnością stanie się nią po ślubie z tobą - powie- dział swobodnie. - Kiedy ślub? Wzruszyła ramionami, nadal nie patrząc w jego stro- nę. - Jeszcze nie zostało to ustalone. - Czy będę miał okazję go poznać? Podrzuciło ich trochę na mostku przerzuconym przez kanał biegnący pod drogą. Sądził, że dziewczyna nie od- powiada, gdyż podobnie jak on odczuła przez chwilę mdłości, powtórzył więc pytanie: -¦ Czy poznam go? - Być może - powiedziała. Rzucił przelotne spojrzenie na jej ręce i zarys ner- wowych warg. A więc to tak! - pomyślał. - Dlatego ten facet machał za nami rano. To do niego Carlo robił aluzje... Uśmiechnął się sam do siebie z odrobiną smutku i z powrotem pogrążył się w milczeniu. Caserta pozostała w tyle za nimi, wkrótce opuścili już zwodniczo lśniącą drogę i zygzakiem wyjeżdżali z doliny Volturno. Zro- biło się nieco chłodniej i na całym błękitnym niebie nie było ani jednej chmury. Nie znam ich w gruncie rzeczy - myślał Wyman. - Nie tylko Rosiny - tak naprawdę to nie znam nikogo z nich, a w każdym razie nie jest to znajomość grun- towna. Byli tymi samymi ludźmi, a jednak innymi, i nagle poczuł się wśród nich obco, jak gdyby nie istnia- ły lata łączącej ich - jakkolwiek rzadko - korespon- dencji. A jednak, gdy w dziesięć minut później Stravi- no wyłoniło się nagle, gdy ujrzał jego stłoczone zabudo- wania i przysadzistą wieżę kościoła, od której odcinała się jak blizna załatana dziura od pocisku -¦ rozbudziły się w nim te same uczucia, które sprawiły mu ból po- przedniego dnia - niewytłumaczalne wrażenie, że bez względu na wszystko jakaś jego część zakorzeniła się tu już dawno temu. 59 Emilio stał na obrośniętym winoroślą stoku, przy- trzymując uchwyt motyki kikutem swej prawej ręki i patrzył na drogę. Obserwował ją ustawicznie przez całe popołudnie czekając na charakterystyczny pióropusz kurzu, zwiastujący zbliżanie się samochodu. Już dwu- krotnie w ciągu ostatniej godziny czy dwóch przerwał swą pracę słysząc słaby odgłos silnika, pracującego na niskim biegu, ale za każdym razem pojawiała się jakaś ciężarówka. Teraz jednak ton motoru był wyższy, a po- strzępiona szarfa pyłu rozplatała się szybciej, zbliżając się do zakrętu, od którego droga stawała się widoczna. Papieros znieruchomiał mu w wargach. Oczami zmru- żonymi od dymu zobaczył pojawiający się nagle biało- -zielony samochód. Zapomniawszy o wszystkim innym, patrzył, jak posuwa się on po wąskim, białym niby mą- ka pasemku szosy w kierunku Stravino. Po zniknięciu wozu stał nadal jak sparaliżowany, z oczyma utkwio- nymi w ostatnim zakręcie, nie zwracając uwagi na ci- che komentarze pracujących obok niego mężczyzn. Potem ruchem pełnym gniewu wypluł papierosa z ust. Całodzienne posępne rozmyślanie wybuchło w nim jak płomień, gwałtownymi uderzeniami motyki zaczął atakować ziemię. Wyman zawiózł Rosinę do domu, potem pojechał w kierunku piazza. Don Ambrogia nie było w domu, wszedł więc do zatęchłego, oświetlonego przez słońce wnętrza kościoła i znalazł go siedzącego w konfesjonale z twarzą ukrytą w dłoniach. Ksiądz zerwał się niezręcz- nie widząc, kto przychodzi, i pospieszył na jego spotka- nie. Jego twarz była poszarzała ze zmęczenia, oczy nie- spokojne i załzawione. - No i co? - Dowiemy się dopiero w czwartek, reverendo. Treść jego słów nie od razu dotarła do księdza. 60 - W czwartek? - Potrzebują czterdziestu ośmiu godzin. -- W czwartek - powtórzył jak echo ksiądz. Uzbro- ił się w odwagę oczekując na tę chwilę. Raz po raz w ciągu tego popołudnia zdawało mu się, że słyszy prze- jeżdżający przez piazza samochód, że to Wyman wcho- dzi już po stopniach kościoła. Za każdym razem, cze- kając, aż Amerykanin pojawi się w drzwiach, czuł ogarniające go napięcie. Przez cały czas, gromadząc w sobie siły, przygotowywał się na usłyszenie werdyktu laboratorium: "Tak" albo "Nie", na potakujące skinie- nie lub potrząśnięcie głową. Słowo lub gest - to wszy- stko, czego potrzebował, żeby jego nadzieje wzrosły lub zostały zniweczone, tego tylko oczekiwał. Nie był przy- gotowany na takie rozczarowanie, usta zadrgały mu mimowolnie, gdy napięcie zostało tak nagle rozłado- wane. - Jedyne, co miałem do wyboru, to przywieźć wa- tę z powrotem - powiedział Wyman. Odsunął od sie- bie zabarwioną nieco poczuciem winy myśl, że pomimo tego, co sądził signor Braschi, mógł zawieźć kopertę z watą gdzie indziej, próbować w kilku miejscach. - Człowiek kierujący laboratorium patologicznym powie- dział, że nigdzie nie zrobią mi tego wcześniej niż za czterdzieści osiem godzin, chyba że przekonam ich, że sprawa zasługuje na załatwienie w pierwszej kolejnoś- ci. A tego nie byłem w stanie zrobić. - Dokąd poszedłeś? Wyman podał mu nazwę szpitala. - To nie miało żadnego znaczenia, dokąd się udałem. Tam wszędzie sytuacja jest taka sama. Don Ambrogio przesunął dłonią po włosach. - Nie spodziewałem się, że zwłoka będzie aż tak wielka. - A ja nie spodziewałem się, że będę musiał jeszcze raz jechać do Neapolu. 61 Riposta Wymana chybiła celu. Rozgoryczony ksiądz narzekał dalej: - Powiedziałeś wczoraj, że zajmie to tylko kilka go- dzin. Trudno mi będzie aż do czwartku zatrzymać przy sobie wiadomość o tym, co się zdarzyło. - Nerwowo potarł dłonią swój nie ogolony podbródek. - Czy nie dali ci żadnej wskazówki na temat zawartości próbki? - Jak mogli cokolwiek powiedzieć? -¦ odparł cierp- ko Wyman. - Przecież mówiłem księdzu... - Tak, tak, Roberto... To było głupie pytanie. Jestem po prostu tak niespokojny... - Sam ksiądz rozumie, że tego się nie da zgadnąć. I nie jest to tak proste, jak zagotowanie wody w czaj- niku. - Rozdrażnienie sprawiło, że podniósł nieco głos. - Wczoraj wieczorem niczego nie obiecywałem, reve- rendo. Powiedziałem tylko, że nie zajmie to zbyt wiele czasu, o ile będą mogli zabrać się do tego od razu. Czego w końcu mogła dowieść analiza? Nawet jeżeli badania wyeliminują możliwość, że jest to krew zwie- rzęca lub jakiś rodzaj farby, nie będzie to miało żad- nego znaczenia... W tym momencie bardziej niż kiedy- kolwiek uważał, że powinien był od razu wycofać się z całej tej sprawy. Zerknął na postać na krzyżu, potem na podłogę bezpośrednio pod nią. Na niewielkim jej skrawku kamień miał inną nieco barwę. Nie spostrzegł tej plamy poprzedniego wieczora i jej obecność podsy- ciła jeszcze jego rozdrażnienie. - Nie spodziewa się ksiądz chyba, że coś więcej je- szcze się wydarzy? - Kto to może wiedzieć? - Ale w jaki sposób? Jak mogą oni zrobić coś wię- cej, skoro ksiądz przez cały czas jest w kościele? - "Oni"? - Zmęczona twarz księdza zmarszczyła się. - Jacy "oni"? - No, ci albo ten, kto zrobił tę sztuczkę z krwią po- przednio. - Jedyną odpowiedzią księdza było wes- tchnienie. - Proszę mnie posłuchać: wiem, że to nie moja sprawa, ale kogo właściwie ksiądz podejrzewa? - Nie mówiłem, że kogoś podejrzewam. Powiedzia- łem ci, że są w Stravino ludzie zdolni tak postąpić. - Moim zdaniem to na jedno wychodzi - powie- dział Wyman z największą cierpliwością, na jaką umiał się zdobyć. - Wcale nie. Nastąpiła przerwa. - Proszę posłuchać - zaczął znowu Wyman. - Czy był ktoś w kościele wczoraj wieczorem, zanim ksiądz spostrzegł plamy na podłodze? Mówił ksiądz, że sam ksiądz widział jedną 'kroplę wypływającą z posągu. - Tak jest. - To znaczy, że ktoś musiał zmoczyć nią alabaster zaledwie kilka minut wcześniej. - Don Ambrogio nie odpowiedział. - Dlatego pytam, czy widział ksiądz ko- goś w kościele. - Ludzie wchodzą i wychodzą przez cały czas. - Ale w ciągu tych kilku minut? - Nie było mnie tu, Roberto. Byłem w zakrystii. Wyman odwrócił się. Kiedy wchodził do kościoła, słońce pojedynczą smugą wdzierało się przez zachodnie okno. Plama, która padała na podłogę, przesunęła się już nieco w głąb środkowej nawy. - Czy nie kładł się ksiądz? - Nie. - Wcale? - Nie. - Nie będziemy znali odpowiedzi aż do czwartku. Nie zamierza ksiądz chyba... - Później, później! - przerwał Wymanowi, nerwo- wo machając ręką. - Pójdę spać przed czwartkiem, bądź spokojny. - Miło mi to usłyszeć. - Starał się być życzliwy. - 63 Na miejscu księdza zostawiłbym tę sprawę na jakiś czas i przespał się trochę. Wygląda ksiądz na bardzo zmęczonego. Po odejściu Wymana ksiądz powrócił do konfesjo- nału. Było to dogodne miejsce, widział bowiem z niego wyraźnie posąg Chrystusa, a równocześnie jego pobyt w kościele nie budził ciekawości nielicznych osób, które przychodziły, by modlić się lub rozmyślać. Oparł się plecami o poręcz i jego znużone myśli zno- wu zaczęły mu się kołatać po głowie. Nie miałem pra- wa wciągać Roberta w tę sprawę - tłumaczył sam so- bie. - On nic nie rozumie i jest zupełnie naturalne, że denerwuje go moja prośba... Oszołomiony wydarzeniami kurczowo uchwycił się poprzedniego wieczora propozycji Wymana, niechętnie deklarującego pomoc. Natychmiastowe podjęcie kon- kretnych kroków, mogących potwierdzić lub wyelimi- nować dręczące go przykre podejrzenia, wydawało mu się sprawą najważniejszą. Ale już wczesnego rana za- czął wątpić w słuszność swej decyzji. Oddanie jednej z próbek do analizy było czymś niesłychanym, odbiegało od przyjętych zasad. Coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że biskup nie pochwaliłby go za to, zaś oczekująca go czterdziestoośmiogodzinna zwłoka nie po- prawiała jego nastroju. Czuł się zmęczony, już od lat nie był równie zmęczo- ny, i jego złe przeczucia były równie ociężałe jak jego umysł. Nawet fala lęku, która ogarnęła go, gdy doko- nał swego odkrycia, zatonęła w znużeniu. Obecnie w głębi serca przekonany był mocno, że racjonalne wy- tłumaczenie tego, czego był świadkiem, przekracza ludzkie możliwości, i wolał nie myśleć o zniewagach, na jakie lekkomyślnie naraził cenną próbkę, znajdują- cą się obecnie w Neapolu. 64 Później zastanowię się nad tą sprawą dokładnie - mówił sobie w duchu. - Dziś wieczorem. Ale nie te- raz. Jestem zbyt zmęczony, by myśleć logicznie... W miejscu odległym o pół mili od biegnącej wierz- chołkiem wzgórza drogi odłączała się wąska ścieżka Wyman zostawił samochód na skrzyżowaniu i szedł usianym kamieniami grzbietem aż do miejsca, w któ- rym otwarła się pod nim dolina. Głęboka rozpadlina zakręcała szerokim łukiem z prawa na lewo i Wyman mógł dostrzec resztki wody w kamienistym łożysku wyschniętego strumienia i żyłkowate ścieżki na ocie- nionej przeciwległej skarpie. Tu właśnie toczyła się wtedy bitwa, stąd zabierano rannych, którzy wypełnili po brzegi dom Parrianich. Teraz panował tu zupełny spokój, ale w pamięci wi- dział to miejsce tak, jak wyglądało ono, gdy tarasowa- te winnice były pokryte kraterami błotnistych lejów, zimny, chłoszczący deszcz zamieniał najmniejsze wgłę- bienie w zbiornik brudnej wody, a na rozmokłych zbo- czach wzgórz dzień i noc nieprzerwanie wybuchały po- ciski artyleryjskie. Lekki wiatr rozwiewał mu włosy. Stał zagubiony w myślach, wspominając rzeczy, które minęły szybko jak błysk wystrzału, a które jednak trwać będą całe życie. Gdy patrzył tak w cichą dolinę, przeszłość raz jeszcze wtargnęła w teraźniejszość, żywo rysując się w jego pamięci. Znienacka jego myśli znowu nawróciły do Don Ambrogia i problemu cudu, ogarnęło go zniecierpliwie- nie, rozsądek się zbuntował. Jeśli pragnęliśmy kiedyś cudu, to właśnie wtedy - pomyślał ze złością. - Wtedy! Co komu po nim teraz? Gdy przypominał sobie rannych, przenoszonych z po- la bitwy do domu Parrianich, jego niewiara w to, co wydarzyło się w kościele, zyskiwała na sile. 65 Wtedy pragnęliśmy kilkuset cudów. Pięciuset. Bóg raczy wiedzieć ilu. Don Ambrogio był z nami, pamięta więc, jak było. Choćby ten młody Murzyn, który miał odstrzeloną dolną szczękę. Czyż nie przydałby mu się cud? Czyż nie o to prosił wydając te chrapliwe dźwię- ki?... A major - ten z szopą jasnych włosów na gło- wie? Wiedział, że nigdy nie będzie już mógł spać z ko- bietą, i wołał do Boga, błagając by go ratował. Był ka- tolikiem, ten major... Ciekawe, jak dobrze pamiętał nie- których, podczas gdy inni zamazywali się w pamięci. Na przykład ten szkocki kapral. Bóg wie, skąd się tam wziął, bo Brytyjczycy byli dalej na wschód, ale gdy przyniesiono go, nie miał obu stóp. Wtedy nie wiedział o tym jeszcze, ale miał dowiedzieć się niebawem - w karetce albo w szpitalu polowym. Czy on również nie potrzebował cudu? Czy wszyscy oni go nie potrzebo- wali? A więc jakież znaczenie miało kilka kropli krwi wypływających z boku posągu? Szukał w myślach innych osób, które poparłyby jego protest. Choćby Ruth, którą porwały wiry wodne w Myrtle Beach... Chrystus chodził po wodzie, dlaczego więc jej nie była dana ta umiejętność? A mąż Giny, którego cierpienia wśród mrozów - a także setek jego rodaków - wyszły na jaw, gdy wiosna stopiła rosyj- skie śniegi? On także był katolikiem, i to dobrym - tak mówiła Gina. Czyż nie zasługiwał na to, co spotka- ło Łazarza? A sama Gina, łagodna, brązowooka Gina, która wykaszlała płuca zaledwie sześć lat temu, tu, w Stravino? Wtedy ona potrzebowała cudu i Giuseppe prosił o niego. Zaledwie wczoraj wieczorem opowie- dział mu, jak modlił się o cud, klęcząc godzinami w kościele przed tym samym krzyżem. Ale nic się nie wydarzyło. Cud nie nastąpił... Odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę samocho- du. Tak czy owak, teraz też nie było mowy o żadnym cudzie. Rosina miała właśnie zapalać lampy w kuchni, gdy Giuseppe wszedł z podwórza do domu. - Dobry wieczór, mamma - powiedział do siedzą- cej w kącie starej kobiety, a potem zwrócił się do dziewczyny: - Nie wiedziałem, czy już wróciłaś. Kie- dy przyjechaliście? - Chyba z godzinę temu. - Nie słyszałem samochodu. - Rozejrzał się wokół. - Roberto na górze? - Pojechał na piazza po benzynę. Giuseppe zmęczonym krokiem przeszedł przez kuch- nię podwijając rękawy koszuli. - Czy widziałaś się w Neapolu z Carlem? - Tak. Zjedliśmy wszyscy razem obiad w restau- racji. - Co tam u niego słychać? -• Chyba wszystko w porządku. - Czy powodzi mu się lepiej niż wtedy, gdy tu po- przednio był? Czterdzieści tysięcy lirów, o które prosił go wtedy Carlo, miało być pożyczką, ale Giuseppe nie miał złu- dzeń, że kiedykolwiek otrzyma je z powrotem. Pochy- lił się nad miednicą i opłukiwał twarz wodą. - Czy ciągle jeszcze próbuje zarobić na życie tym pstrykaniem, czy zdecydował się wziąć normalną posa- dę? Rosina regulowała knot w jednej z lamp. - Zdaje mi się, że nadal zajmuje się tą samą pracą. - Pracą! - krzyknął Giuseppe sięgając po ręcznik. - Pokazałbym mu, co to jest praca, gdyby tylko dał mi okazję. - Westchnął ciężko, wycierając twarz. - Nie ubywa mi lat, jak wiesz. O tej porze roku szcze- gólnie przydałby się ktoś do pomocy. - Może niedługo znudzi mu się Neapol. - Zapaliła zapałkę i światło stało się silniejsze, nadając z wolna 67 kuchni złudną atmosferę dobrobytu. - Wiem, że tak byłoby ze mną. -• Ty nie jesteś Carlem - uśmiechnął się do niej czule, potem nagle pstryknął palcami. - Zapomniałem ci powiedzieć - był tu dziś Emilio. Rosina podniosła wzrok, jakby nieco niespokojnie. - No i co? Giuseppe wzruszył ramionami. - Powiedział tylko to, czego można było się spodzie- wać. - Czy był zły? - Z pewnością nie był w najlepszym nastroju. Mó- wił, że widział cię w samochodzie. Kiwnęła głową, marszcząc brwi z wyrazem niezado- wolenia. - Powinnam była go o tym zawiadomić. - Jak mogłaś to zrobić? Przecież na wyjazd zdecy- dowałaś się w kilka minut. - Mam na myśli wczorajszy wieczór. Powinnam była mu powiedzieć, że przyjechał Roberto. - Strużka dy- mu uniosła się nad lampą. Rosina przykręciła nieco knot. - Najlepiej byłoby, gdyby dowiedział się o tym ode mnie, a nie od ludzi z wioski. Mogłam pójść się z nim zobaczyć, gdy Roberto był u Don Ambrogia. Stara kobieta poruszyła się w kącie. - O czym rozmawiacie? -¦ spytała chrapliwym gło- sem. - O niczym, mamma - odparł Giuseppe odwraca- jąc się. - O niczym ważnym. - Gdzie jest Amerykanin? Czy już wyjechał? - Nie mamma. Wkrótce tu będzie. - Zniżył nieco głos i zaczął odwijać rękawy: - Żle byłoby, gdyby Emilio miał zamiar sprawić nam kłopoty podczas po- bytu Roberta. Ufam z całego serca, że uda ci się prze- mówić mu do rozsądku. Sam próbowałem zrobić to dziś rano, ale obawiam się, że nie był w odpowiednim na- stroju, by mnie wysłuchać. W godzinę później siedzieli w czwórkę przy stole, je- dząc smakowite spaghetti, przyrządzone przez Rosinę, i popijając cierpkie czerwone wino. Kiedy ich talerze były wreszcie puste, Giuseppe wyjął swą fajkę i zado- wolony oparł się o poręcz krzesła. - A teraz, Roberto, co byś powiedział o spacerze do cantiny? - Myślę, że to dobry pomysł. - Cieszę się, że tak uważasz. Wczoraj wieczorem Don Ambrogio rozmawiał z tobą aż do północy, a dziś rano Rosina miała cię wyłącznie dla siebie już od śnia- dania. - Uśmiechnął się. - Myślę, że teraz moja ko- lej, przez godzinę czy dwie. Razem szli w dół, ulicą, na której czternaście lat te- mu moździerze zebrały obfite żniwo; wysoko na nie- bie, nad odległymi górami Matese, spadła nagle jakaś gwiazda. - To oznacza szczęście - powiedział Giuseppe, wskazując fajką. - Szczęście, dobrą wiadomość, speł- nione życzenie... Czy ludzie w Ameryce również w to wierzą? - Tak. - Zapewne na całej kuli ziemskiej - powiedział Giuseppe. - Świat jest pełen przesądów. Wyman uśmiechnął się do siebie w rozjaśnionym przez księżyc półmroku. Otrząsnął się już z poprzed- niego rozgoryczenia. Widok jaśniejącego bladym pło- mieniem świec zachodniego okna kościoła odnowił na chwilę jego rozdrażnienie, które szybko jednak minę- ło. Znowu w ciągu ostatnich dwudziestu czterech go- dzin poczuł się odprężony psychicznie, przykrości i roz- 69 czarowania całego dnia topniały w cieple towarzystwa Giuseppe. Stukając obcasami przeszli przez brukowaną piazza, na każdy jego krok przypadało półtora kroku Giusep- pe. Przed cantiną stało kilka opuszczonych stolików. Pomiędzy kolorowymi lampami palącymi się nad wej- ściem, na otynkowanej na biało ścianie rozpłaszczyły się dziesiątkami ćmy wyglądające jak brunatne groty strzał. Sama cantina była długa i wąska, z trzech stron znajdowały się obszerne wnęki, na ścianach majaczyły wyblakłe malowidła. Zadymione wnętrze przesiąknię- te było zapachem czosnku. Gdy weszli, głowy poru- szyły się, siedzący odwrócili ku nim śniade twarze, przyglądając im się otwarcie. Gwar rozmów ucichł, tracąc rytm. "Americano" - powiedział ktoś. Wszyst- kie miejsca siedzące były zajęte, podeszli więc do baru, gdzie Giuseppe przedstawił Wymana właścicielowi - pogodnemu olbrzymowi o miażdżącym uścisku dłoni i lśniących złotem zębach. Wkrótce przyłączyli się do nich inni: Vincenzo, Pietro, Giovanni, Bartolomeo - mężczyźni, których ogorzałe twarze złagodniały, gdy Giuseppe wymienił imię Wymana, których powitanie było serdeczne. "Więc to ty jesteś Roberto?..." - "Giuseppe często o tobie mówił..." "Tak, tak - poznaję cię z fotografii..." "Teraz w Stravino jest lepiej niż wtedy, kiedy byłeś tu ostatnio, co?..." "Słyszałem, że przyjechałeś, jak dłu- go chcesz się zatrzymać?" Rozmowa z konieczności dotyczyła początkowo woj- ny. Wkrótce jednak rozmawiali już o innych sprawach. Grupa powiększyła się o kilku nowo przybyłych: Fran- cesco, Andrea, Bernardo... Wyman do końca nie mógł spamiętać, jak kto ma na imię, ale słuchał ich dowci- pów, zachwycał się żywą gestykulacją i pił wino stale dolewane do szklanek. Było coś dziwnie radosnego w ich prostej mowie i natychmiastowym przyjęciu go do 70 swego grona, zaś wyraźna duma Giuseppe z faktu, że Wyman jest jego gościem, zwiększyła jeszcze przywią- zanie Amerykanina do tego zasuszonego małego czło- wieczka. Wielokrotnie w ciągu minionych lat wyobrażał so- bie, że tak właśnie będzie, jeżeli kiedykolwiek uda mu się tu powrócić. W głębi duszy liczył na takie właśnie ponowne spotkanie i tego najbardziej pragnął: spokoj- nie wywoływać duchy przeszłości w towarzystwie lu- dzi, którzy - znani mu lub nie - stanowili jej część. Wywoływać je i ponownie grzebać, pozbawione grozy i smutku dzięki pełnej zrozumienia gościnności tych, którzy przeżyli. Przez cały czas czuł, że gdyby wrócił, udałoby mu się w końcu nadać owym pięciu dniom w Stravino właściwe proporcje - w taki właśnie sposób... śmiejąc się, rozmawiając, słuchając, stojąc obok ludzi, których Gina znała i którzy pamiętali te same rzeczy co on, ale nie pozwolił, by jątrzyły się one potajemnie w ich sercach przez niemal piętnaście lat w dziesiąt- kach miejsc po drugiej stronie świata. "Giuseppe mówił mi, że byłeś w Neapolu, że widzia- łeś się z Carlem... Andrea, o, ten tutaj, ma kuzyna, któ- ry mieszka w Ameryce, w Pittsburghu. Czy jeździsz tam czasem?... Powiedz mi Roberto o waszym statku. Ilu mówiłeś, że zabiera pasażerów?... Czy pamiętasz tych niemieckich więźniów na piazza, Vincenzo? Tych, którzy..." Tak, tego właśnie się spodziewał, nie zaś tego, że zo- stanie wplątany w ciemne, niedorzeczne sprawy Don Ambrogia ani że będzie zły i rozczarowany przeobra- żeniem się syna Giny w cwaniaka z miasta, ani też, że niepokoić go będą brązowe jak daktyle oczy jej córki i uśmiech tak bardzo przypominający matkę. Stojąc teraz przy barze, rozweselony winem, był całkiem spo- kojny, a równocześnie czuł się u siebie, jak gdyby te odległe listopadowe dni i listy, które napisał od tego 71 czasu, upoważniały go do przebywania tu, sprawiały, że mimo wszystko nie był już człowiekiem zupełnie obcym. W jednej z wnęk jakiś mężczyzna zaczął grać na akordeonie. Z początku Wyman nie wiedział, skąd zna tę melodię. Potem zdał sobie sprawę, że słyszał jej urywki będąc poprzedniego wieczora w kościele. Zasta- nawiał się, czy Don Ambrogio nadal czuwa na swoim stanowisku po drugiej stronie piazza. Teraz już myślał o nim bez urazy, w gruncie rzeczy wspomnienie o tej sprawie obudziło jego ciekawość. "Są w Stravino ludzie zdolni do wszystkiego -- powiedział ksiądz. - Do wszystkiego." Leniwie przyjrzał się kolejno tym, z któ- rymi popijał. Następnie spojrzenie jego powędrowało poprzez mgłę kłębiącego się dymu ku innym, zebranym w sali i we wnękach, niemal jakby się spodziewał, że uda mu się odczytać winę na którejś z opalonych twa- rzy. "Wynajdują wrogów, na których mogliby zrzucić winę za własne rozczarowania i zawody" - powiedział Giuseppe. Być może - pomyślał. - Stravino nie jest pod tym względem wyjątkiem. Z pewnością mają ta- kie czy inne żale, ale jakiż rolnik ich nie ma? Który drobny sklepikarz nie liczy na zwiększenie obrotów? Któż na całym szerokim świecie kiedykolwiek uważał, że podatki, które płaci, są zbyt niskie? Potrzeba czegoś więcej, aby doprowadzić człowieka do popełnienia świę- tokradztwa. Czyn ten musiał być z pewnością dziełem pomyleńca... Samotnika o wypaczonym umyśle, kogoś o głęboko zakorzenionym żalu do świata, który przeo- braził się stopniowo w nienawiść i doprowadził go w końcu do szyderczego, potajemnego odwetu... Wybuch śmiechu przerwał chaotyczny potok jego myśli. Ale gdy ucichł, nagle przypomniała mu się je- szcze jedna uwaga. "Czy Emilio nadal ma te swoje pre- tensje? - spytał Carlo Rosinę. - Bardzo bym żało- wał, gdybym stracił jakąś hecę." Słowa te nie powie- 72 działy mu nic w danym momencie, ale teraz zdawały się mieć jakieś znaczenie, wskazywać, że Carlo wie z góry o jakichś zamiarach, które mają Wkrótce zostać wprowadzone w czyn. Jakie pretensje? I jaka heca? Przez długą chwilę, oddalony myślami od swych towa- rzyszy, zastanawiał się nad znaczeniem tych zdań, ale im dokładniej je przeżuwał, tym mniej wydawało się prawdopodobne, aby mógł w nich znaleźć rozwiązanie- dylematu Don Ambrogia. W Stravino było czterysta czy pięćset osób i niemal każda z nich mogła być sprawcą tego czynu, było więc rzeczą śmieszną podej- rzewać kogoś, kogo nie znał, na podstawie przypadko- wej uwagi rzuconej przez kogoś, kogo nie lubił. Ponad- to człowiek ten był narzeczonym Rosiny i to wydawało się wystarczającą podstawą do uwolnienia go od po- dejrzeń. Zresztą - pomyślał, odsuwając od siebie dal- sze rozważania na ten temat - co mnie to wszystko obchodzi? Jest to sprawa księdza i poza jazdą do Nea- polu w czwartek, nie pozwolę się jeszcze bardziej w nią wplątać. Jakiż ma sens wnikać głębiej w coś, co mnie nie dotyczy? Nie po to przyjechałem do Stravino... Zbliżała się północ, kiedy Giuseppe zaproponował żeby wracali do domu. Był weselszy niż kiedykolwiek za pamięci Wymana i ich pożegnanie z innymi przecią- gało się. W końcu jednak znaleźli się za drzwiami i ich krótkie cienie przyłączyły się do nich znowu na oświe- tlonej przez księżyc piazza. Okna kościoła świeciły się jak posrebrzone i nie wiedział, czy wewnątrz nadal pa- lą się świece. Przeszli po bruku na drugą stronę wdy- chając wonne chłodne powietrze, dochodzący z canti- ny szmer rozmów oddalał się stopniowo, wreszcie umilkł. - No więc, Roberto. - powiedział Giuseppe, wytrzą- sając fajkę i stukając nią o dłoń - teraz już znasz 73 •większość moich przyjaciół. Mam nadzieję, że nie wy- dali ci się zbyt nudni. - Przeciwnie. - Nieczęsto się zdarza, że pojawia się tu ktoś no- wy, co dopiero Amerykanin, nie bardzo więc umiemy rozmawiać o sprawach wykraczających poza to, co nas bezpośrednio dotyczy. - Schował fajkę do kiesze- ni marynarki. - Raz czy dwa wydało mi się, że je- steś tym wszystkim już trochę zmęczony. - Ależ skąd, Giuseppe. Doskonale się bawiłem, na- prawdę, przez cały czas, i chciałbym kiedyś znowu tam pójść. Skręcali właśnie z piazza w uliczkę. Stado obłoków pasło się na niebie między gwiazdozbiorami. Odgłos ich kroków dźwięczał metalicznie pomiędzy domami stoją- cymi bezgłośnie po obu stronach. Nagle, bez uprzedze- nia, ktoś wysunął się z którejś bramy i stanął chwiej- nie przed Robertem. - Emilio! - krzyknął Giuseppe. Wyman i bez tego wiedział, kto to jest. W ciągu dłu- giej chwili, zanim pięść uderzyła go w twarz, zauważył pusty rękaw zwisający po prawej stronie napastnika. Oślepiony bólem zatoczył się do tyłu i powoli upadł na bruk. Był oszołomiony, ale nie stało mu się nic poważ- nego. Przeżyty szok wprawił go jednak w krótkotrwa- ły stan otępiałego zdumienia, w którym nie mógł po- jąć, że to, co się stało, zdarzyło się właśnie jemu. Uno- sząc się na łokciach, zauważył górującą nad sobą syl- wetkę Emilia. - Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? Wezbrał w nim nagły atak gniewu, który poderwał go na nogi. Rzucając się naprzód, mgliście zdał sobie sprawę, że Giuseppe kurczowo chwyta go za ramię. - Nie, Roberto! Nie! Wyman rozpostarł ramiona jak kleszcze i chwycił Emilia wpół. Mocując się z nim, usłyszał jego stęknię- cie, potem drugie, gdy obaj upadli. Przez krótką chwi- lę tarzali się obaj pośrodku wąskiej uliczki. Potem Wy- man spostrzegł, że. kolanami przyciska ramiona tam- tego do ziemi. Dysząc ciężko wyprostował się i spoj- rzał na niego z góry. Ujrzał spoconą bladą twarz, wle- pione w siebie zawzięte oczy, falującą klatkę piersio- wą. Potem spostrzegł kikut prawego ramienia i ogarnął go wstyd. Oderwał się od Emilia i wstał, oszołomiony tempem, w jakim się to wszystko zdarzyło. -- Wstawaj! - rozkazał. Wargi piekły go i słowa były nieco zniekształcone. Emilio nie od razu posłuchał, w końcu jednak pod- niósł się na nogi spoglądając na Wymana z ponurą czujnością. Zdawał się z trudem utrzymywać równo- wagę jak człowiek, który niedawno zszedł ze statku. - Odejdź stąd - powiedział Giuseppe drżącym gło- sem. - Powinieneś się wstydzić. - Chwileczkę! - wtrącił ostro Wyman. - Chcę się czegoś dowiedzieć. - Emilio jest pijany, Roberto. - Co z tego? To nie daje mu prawa używania w ten sposób swych pięści. - Zdał sobie sprawę, że powie- dział: "swych pięści", ale był zbyt rozgniewany, żeby się tym przejmować. Zrobił krok naprzód. - Co cię ugryzło? - spytał Emilia. Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał, było gburowate mamrotanie, którego treści nie zrozumiał. - Powtórz to - nalegał, oddychając ciężko. - Dla- czego się mnie czepiasz? Giuseppe położył mu rękę na ramieniu. - Chodźmy Roberto. Proszę cię. - Jeżeli już dostaję pięścią w nos, lubię znać po- wód. - Poczuł, że jest nieco spocony. - Może jestem pod tym względem staromodny, ale tak już jest. Lubię wiedzieć dlaczego. - Mogę ci to wytłumaczyć - powiedział Giuseppe. 75 - Ty? - Tak, tak. Ale teraz odejdźmy. - Wszedł między nich i z podnieceniem ciągnął Wymana za ramię. - Emilio za dużo wypił. Nie spodziewaj się, że on sam coś ci odpowie. Stopniowo, wbrew swojej woli, Wyman ustąpił pod wpływem usilnych próśb Giuseppe. Drażniło go to, że musi odejść, pierwszy odwrócić się tyłem od prze- ciwnika, niechętnie zrobił jednak kilka kroków. - Ty też odejdź - powiedział Giuseppe do Emilia. Wobec braku odpowiedzi podniósł głos, przybierając ton niespodziewanie rozkazujący: - Czy słyszysz mnie? Idź do domu! Emilio spojrzał na nich obu przeciągle, złowrogo. Zdawało się, że coś powie, w końcu jednak odwrócił się i powłócząc nogami ruszył w stronę piazza. W mil- czeniu spoglądali za nim, dopóki nie zniknął im z oczu. Giuseppe potrząsnął głową. - Tego rodzaju wypadki przynoszą nam wszyst- kim wstyd, Roberto. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi przykro, bardzo przykro... Czy coś ci się stało? - Nic wielkiego. - Czuł, że ma nabrzmiałe, opu- chnięte wargi i obtarte o bruk pięści. Mruknął z roz- żaleniem: - Chcę tylko wiedzieć: dlaczego? Nie mów mi, na miłość Boską, że to przez to, iż wziąłem Rosinę do Neapolu. - Było to jedyne wytłumaczenie, jakie mu przychodziło do głowy, jedyne, które miałoby jaki- kolwiek sens. - Tego mi nie mów! Znowu podjęli wspólny marsz. Giuseppe potrząsnął głową bez słowa. Jego wzrok utkwiony był w ziemię. - O co on jest taki wściekły? - nalegał Wyman. - Trudno ci to wyjaśnić. Wyman zatrzymał się. - Posłuchaj, Giuseppe. Facet, którego spotykam pierwszy raz w życiu, wychodzi nagle z bramy i rzuca się na mnie. Sądzę, że mam prawo wiedzieć dlaczego. 76 Ich oczy spotkały się na chwilę, ale Giuseppe od- wrócił wzrok. Nadal ociągał się z odpowiedzią i to zwiększyło jeszcze niecierpliwość Wymana. Zbity z tropu, szukając w myślach jakiejś wskazówki, spytał: - Czy to ma coś wspólnego z tą krwią? - pró- bował urwać to zdanie w połowie, ale było już za późno. Giuseppe zmarszczył czoło. - Z krwią? Z jaką krwią? - Mniejsza o to. - Nie rozumiem, Roberto. - Teraz mógł już spoj- rzeć mu w twarz. - Z jaką krwią? - Powiedziałem ci, mniejsza o to. - Zakłopotanie zaostrzyło jeszcze i tak już gniewny ton jego głosu, pod jego wpływem ruszył też ponownie z miejsca. - Nadal oczekuję wyjaśnienia. Jeżeli nie chodzi o Ro- sinę, to jaki jest, do diabła, powód? - Nie chodzi o Rosinę - powiedział Giuseppe, usiłując dotrzymać mu kroku. - Więc o co? - Nastąpiła nowa, denerwująca prze- rwa. - Na miłość Boską, Giuseppe, cóż to za tajem- nica? Giuseppe przełknął ślinę. - Nie, to tylko my zrobiliśmy z tego tajemnicę. To nasza wina, nie twoja, Roberto - dodał pośpiesznie - ale moja i Rosiny. Powinniśmy byli powiedzieć ci o tym wczoraj wieczorem, gdy tylko przyjechałeś. Albo dziś rano, przed twoim wyjazdem do Neapolu. Z nim też powinniśmy byli porozmawiać. Wyman podświadomie zwolnił kroku. - Wiem o tym, że są zaręczeni, jeżeli o to chodzi. Giuseppe chwycił go za łokieć. - Powiedziałeś przed chwilą, że spotkałeś Emilia po raz pierwszy. - Tak. - Tak nie jest, przyjacielu 77 - Z całą pewnością to prawda. Jeżeli nie liczyć tego, że zauważyłem go dziś rano na drodze, nie wi- działem go nigdy na oczy... - Widziałeś go, Roberto. Dawno temu. Zbliżali się do domu. Liście stojących w tyle brzóz poruszały się jak ławica srebrnych rybek, ale żaden z nich nie zwrócił na to uwagi. Zatrzymali się znowu. Wyman badawczo przyglądał się Giuseppe. Jego wy- powiedź mogła oznaczać tylko jedno. - W czasie wojny? Giuseppe przytaknął ruchem głowy. - Tak, Roberto - i dodał po chwili: -- Wtedy właśnie stracił rękę. Sowa zahukała gdzieś w pobliżu przerywając kilku- sekundową ciszę. Wyman raz po raz zadawać miał sobie pytanie, dlaczego taka możliwość nie przyszła mu poprzednio do głowy. - Tu? W Stravino? - Tak, Roberto. Wyman zmarszczył brwi, szukając w myślach. - Nie przypominam go sobie - powiedział. - Nic dziwnego. Tylu ich było... - Ależ on musiał być jeszcze dzieckiem, jak Rosina i Carlo. Musiałbym... - Przywieziono go trzeciej nocy, podczas najgorszej strzelaniny. Jego matka, ojciec i dwaj bracia zostali zabici. Następnego dnia zabrała go jedna z waszych sanitarek. - Nie pamiętam żadnych dzieci - mruknął Wyman sam do siebie. - Operowali go w szpitalu i amputowali mu rękę. - Ach, tak. - Wyman ostrożnie dotknął swych spuchniętych warg. Ich stan przypomniał mu, że roz- mowa przeskoczyła nagle na inny temat. - Nie zro- zum mnie źle, Giuseppe, ale jaki to ma związek z tym, co się przed chwilą zdarzyło? - Bardzo ścisły, Roberto. - Nie rozumiem - uśmiechnął się zakłopotany. - Przykro mi, ale po prostu nie rozumiem, jak te dwie sprawy mogą się ze sobą łączyć. - On uważa, że to twoja wina. - Moja? Giuseppe kiwnął głową, patrząc na niego z pewnym niepokojem. - Dlaczego moja? - Proszę cię, Roberto, nie przejmuj się tym. Cała sprawa jest śmieszna. Wszyscy o tym wiedzą - z wy- jątkiem Emilia. - Westchnął ciężko, potem zadrżał nagle. - Chodź, ruszmy się stąd. Jest zimno, w koś- ciach mnie łamie. Wyman odruchowo poszedł za nim w zdumionym milczeniu. Przeszli przez podwórze i weszli do domu. Z myślą o nich zostawiono zapaloną lampę, Giuseppe zwiększył nieco jej płomień. - Powinienem był uprzedzić cię o tym wcześniej. Ale w tym podnieceniu... - Wzruszył ramionami. Wyman usiadł. Jego myśli kłębiły się chaotycznie,, usiłował jednak znaleźć coś na swą obronę sięgając w przeszłość niemal z poczuciem winy, w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby mu odgadnąć motywy zarzutu. - Na czym ma polegać moja wina w tej sprawie? - Ja nie twierdzę, że ponosisz winę. - Ale on tak uważa. - Owszem. - Ale dlaczego? - Tak podobno powiedział chirurg, który mu ampu- tował rękę. - Co mianowicie? - Że gdyby od początku miał odpowiednią opiekę, być może udałoby się uratować rękę. - Mój Boże - powiedział Wyman bezbarwnym głosem. 79 Przesunął ręką po swej twarzy, potem rozejrzał się po izbie. Niegdyś było tu zaledwie dość miejsca, żeby poruszać się z trudem wśród przykrytych kocami ciał. Przez pięć szaleńczych dni i nocy cały dom był brud- nym, cuchnącym przedsionkiem piekła, na rozdrożu po- między życiem a śmiercią. Owładnęło nim gorzkie po- czucie krzywdy. Przypomniał sobie godziny rozpaczli- wej improwizacji, popołudnie, kiedy skończył się zapas plazmy, stępione igły strzykawek, chwile ogromnego zmęczenia i zupełnej rozpaczy. - "Odpowiednią opiekę" - powtórzył z przekąsem. - To mi się podoba. Chryste Panie, tak, to mi się podoba. - Spojrzał w oczy przyglądającemu się mu Giuseppe. - A co ja zrobiłem? Zajodynowałem mu ranę i kazałem przyjść w przyszłym tygodniu, czy co?... Rany Boskie, Giuseppe, ty wiesz, jaka była sytuacja. - Zrobiłeś wszystko, co było możliwe, Roberto, za- pewniam cię. Twoje sumienie może być zupełnie spo- kojne. Wyman potrząsnął głową. - Nawet go nie pamiętam. Przypominam sobie nie- których, ale o nim nie mam nawet najmniejszego wspomnienia. - Wstał z miejsca. - A on przez wszystkie te lata miał o to do mnie żal? To nie- wiarygodne. - Obwiniać ciebie jest rzeczą bezsensowną i nie- sprawiedliwą - powiedział Giuseppe. - Mówiłem mu to nieraz, wszyscy mu to mówiliśmy i powtarzali wie- lokrotnie. - Wykonał niepewny gest rękami. - Do- póki był młodszy, strata ręki zdawała się nie prze- szkadzać mu aż tak bardzo, dopiero gdy dorósł, stało się to jego obsesją, szczególnie odkąd zaczął widywać się z Rosiną. Sam rozumiesz, nie jest on jedynym młodym człowiekiem w wiosce. Ma wielu konkurentów. Nie myśl, że staję po jego stronie, Roberto, o tym nie ma mowy. Ale współczuję mu. 80 Wyman z roztargnieniem kiwnął głową. - Naturalnie nie jest to sprawa, o której mógłby on zapomnieć - ciągnął Giuseppe. - Każdy dzień przypomina mu na nowo, że spotkała go ta niezasłużona kara. Oczywiście, są miliony takich jak on. Nie muszę ci o tym mówić - on i tak jest w lepszej sytuacji niż większość z nich. Ale w tym wypadku wydaje mu się, że wie, dlaczego został upośledzony, a gdy taka uraza się zakorzeni, trudno jej się pozbyć. Wyman zaczynał teraz rozumieć wiele spraw: pewne zmieszanie jego towarzyszy z cantiny, gdy padło imię Emilia, prawdziwy sens uwag Carla wypowiedzianych do Rosiny tuż przed ich wyjazdem z Neapolu, jej zde- nerwowanie w drodze powrotnej... Znów ogarnęło go uczucie rozczarowania, pomyślał nagle, że popełnił błąd wracając tu i że najlepiej chyba będzie, jeżeli rano wyjedzie. Potem przypomniał sobie Don Ambrogia i próbkę, którą signor Braschi zbada dla niego na czwartek. Teraz nawet sprawy nadprzyrodzone wdzie- rały się w jego życie. Mimo to powiedział: - Giuseppe, w tych warunkach moja wizyta musi być dla ciebie kłopotliwa. - Co za bzdura! - A zatem dla Rosiny. Nie miałem pojęcia... - Jest równie zachwycona jak ja. Nie wolno ci mówić takich rzeczy. - Pochylił się energicznie na- przód, bliżej lampy. W kręgu światła jego twarz wy- glądała jak pomarszczona maska. - Posłuchaj, jutro Emilio przeprosi cię... - Nie chcę żadnych przeprosin, Giuseppe. Wydaje mi się, że rozumiem, co on musi odczuwać, zaś to, że zabrałem Rosinę do Neapolu, nie poprawiło sytuacji. - Ja też rozumiem, co on musi odczuwać, ale to nie usprawiedliwia jego zachowania dziś wieczorem. Na niektóre rzeczy najlepiej nie zwracać uwagi, ale to 81 co innego. - Przetarł oczy dłonią. - Złości mnie to i martwi - bo w gruncie rzeczy dobry z niego chłopak i nie spodziewałem się tego po nim. Wkrótce potem rozeszli się do swych pokojów, ale Wyman ńie mógł zasnąć przez jakiś czas. Różne spra- wy zaprzątały jego myśli. Ciągle jeszcze odczuwał ból z powodu oskarżenia. Mrucząc obraźliwe uwagi pod adresem anonimowego chirurga, który pracował w szpi- talu polowym ("Jak ten cholerny dureń mógł powie- dzieć dziecku coś podobnego?"), próbował uzmysłowić sobie ową scenę w domu Parrianich tej trzeciej nocy, usiłując wśród wielu utytłanych w błocie rannych, któ- rych wnosili na noszach sanitariusze, odszukać poje- dynczą drobną postać w cywilnym ubraniu. Ale nie udało mu się to, wbrew wszystkim wysiłkom, chłopiec pozostawał w jego pamięci czarną plamą. Wino i późna pora z wolna zahamowały tok jego myśli. Leżał przez chwilę, myśląc ze smutkiem, że nie można zaufać nawet przeszłości. Zapadał w sen, rozmyślając o ostatniej z tych pięciu nocy, kiedy oboje z Giną znaleźli się sami w tymże pokoju, o tym jak nagle, bez uprzedzenia, znalazła się ona w jego ramio- nach i przeżyli wspólnie oszałamiającą chwilę gwał- townego uniesienia, a potem znaleźli wolny od bólu spokój. Nigdy nie opuściło go zdumienie, że do tego mogło dojść. Przez cały morderczy okres ich pobytu pod wspólnym dachem nie było ani jednej aluzji, ani jednej myśli na ten temat. Było to tak, jak gdyby ten jeden gwałtowny, pośpieszny akt tworzenia odbył się na przekór rzezi i kalectwu, które ich połączyły - i nigdy więcej nie zdarzyło mu się przeżyć czegoś po- dobnego. Bo też nie mogło się zdarzyć. Przynajmniej pod tym względem przeszłość była bezpieczna. Rozmyślając o niej zapadł w sen. Środa Rozklekotany zegar wiszący na bielonej ścianie kuchni wskazywał kwadrans po szóstej, gdy Rosina zeszła na dół. Niemal zawsze wstawała pierwsza z całego do- mu, by rozniecić na nowo ogień w piecu i podgrzać kawę, zanim pojawi się Giuseppe. Teraz jednak," scho- dząc z ostatnich stopni, ujrzała, że stoi on przy oknie po drugiej stronie kuchni i ze zmarszczonymi brwiami wpatruje się w samotną gwiazdę migocącą na skrawku nieba, widocznym pomiędzy nieruchomymi brzozami, i odgadła natychmiast, że coś się stało. Drżącymi palcami zawiązując na plecach fartuch, po- spieszyła w jego stronę. - Co się stało, wujku? - W jej głosie brzmiał nie- pokój. Usłyszał jej kroki na schodach i odwrócił się, ciągle ze zmarszczonymi brwiami, by ją przywitać. Od razu przystąpił do rzeczy: - Czy widziałaś wczoraj wieczorem Emilia? Potrząsnęła głową. - Dlaczego pytasz? - Mieliśmy z nim kłopoty - powiedział prosto z mostu. chwyciła się za gardło - - Nie! - Jedną ręką Jakie kłopoty? Gdzie? Teraz, przespawszy się, był już spokojniejszy, ale gdy słuchała opowiadania o tym, co się zdarzyło, jej również udzielił się gniew i żal, które on odczuł po- 83 przedniego wieczora. Zanim jeszcze skończył, oczy jej rozbłysły podnieceniem. - Mogłam się tego domyśleć! - zawołała. - Spo- dziewałam się go tu, gdy odeszliście obaj z Robertem. Kiedy nie pojawił się, poszłam do signory Zecchi, ale nie miała pojęcia, gdzie może być. Teraz widzę, że umyślnie mnie unikał. - I przy okazji się upił - dodał Giuseppe, nie po to, aby go usprawiedliwić, lecz jedynie, by uzupełnić fakty. - Chciałem o tym z tobą porozmawiać, zanim przyłączy się do nas Roberto. Oczywiście zmartwił się - nie tym, że został zaatakowany, nie o to mi chodzi - ale tą drugą sprawą, powodem napaści Emi- lia. Najbardziej zabolał go zarzut, że kogoś zawiódł. - Ależ to nieprawda - powtórzyła jego własne słowa, a także słowa swej matki. - Emilio sobie to po prostu wymyślił. - Wiem, wiem. - Ileż razy to rozważali! - Wy- tłumaczyłem mu wszystko i sądzę, że zrozumiał. Ale nie jest przyjemnie spotkać się z takim zarzutem po tylu latach, nawet jeśli zapewniają cię, że jest on niesłuszny. Rosina tupnęła nogą. - Ach, ten Emilio! - parsknęła ze złością. - To częściowo nasza wina - powiedział Giuseppe. - Gdybyśmy byli rozsądniejsi, bardziej rozważni, być może udałoby się uniknąć tej przykrości. Ale - westchnął nagle - teraz jest za późno. Musimy tylko dopilnować, aby nic podobnego więcej się nie powtó- rzyło. -• Porozmawiam z nim. - Zapewniam cię, że nie ty jedna to zrobisz. - Znów zaczął wzbierać w nim gniew. - To okropna sprawa. Musi przeprosić Roberta, choćbym miał go tu przy wlec za kołnierz. Zdjęła fartuch. - Pójdę do niego od razu. W tej chwili. - Bardzo dobrze. Ona umie z nim sobie radzić - pomyślał - lepiej niż ktokolwiek inny. Ale on potrafi być uparty jak muł, kiedy ma na to ochotę. - Powtórz mu to, co powiedziałem - odezwał się, gdy była już przy drzwiach. - I wytłumacz mu, że ja nie żartuję. Szybko przebiegła podwórze, potem poszła ulicą w stronę piazza. Gdzieś niedaleko piał kogut. Wokół odra- panej wieży kościoła kłębiła się poranna mgła. To skandal! - myślała z oburzeniem. - Skandal! Na piazza było cicho i pusto. Na bruku przyspieszyła kroku, gnana rosnącym gniewem. To idąc, to biegnąc przebyła wąską jak szczelina uliczkę, przez którą droga do mieszkania Emilia była krótsza, następnie na pierw- szym skrzyżowaniu skręciła w lewo i bez tchu znalazła się u celu swej drogi. - Signora! - Zawołała tuż pod wypaczonymi, po- gryzionymi przez korniki drzwiami. - Signora Zecchi! Usłyszała wewnątrz jakiś ruch, zaszurały czyjeś kro- ki. Zaskrzypiały zawiasy i przed Rosiną stanęła tęga kobieta w średnim wieku, ubrana w czarną suknię, w której jej postać wydawała się jeszcze większa. Suro- wość twarzy łagodziły oczy, dobrze pamiętające czas, gdy była ona kobietą młodą i zakochaną. - Jeszcze nie wstał - powiedziała. - Chwileczkę, zaraz mu powiem. - Proszę mu nie mówić, że to ja. Kobieta oddaliła się. Rosina usłyszała jej głos, na- wołujący Emilia i jego niewyraźną odpowiedź. Po chwili wróciła; ciekawość wzięła w niej górę. - Czy znalazłaś go w końcu wczoraj wieczorem? - Nie. - Wejdź, jeśli chcesz. Jeśli masz ochotę pogadać. - Dziękuję, zaczekam tutaj. 85 Signora Zecchi kiwnęła głową, zawahała się, potem znów zniknęła w mrocznym wnętrzu. Rosina czekała z zaciśniętymi ustami, dygocąc z gniewu. Minęło kilka sekund zanim usłyszała, że Emilio nadchodzi szurając nie zapiętymi sandałami. Potem zjawił się, patrząc na nią nieruchomymi oczami, sama nie wiedziała, czy w jego wzroku odbija się zaskoczenie, czy zuchwałość. - No i co? - spytała, trzymając ręce na biodrach, usiłując odnaleźć w kłębowisku myśli najstosowniejsze słowa. - Myślę, że jesteś z siebie zadowolony? - Nie odpowiadał. To jednak zuchwałość, zdecydowała, i gniew wziął górę. - Co cię opętało, że zachowałeś się w ten sposób? Czy nie masz wstydu? Czy jesteś tak źle wychowany? Wzruszył ponuro ramionami, ale nie odezwał się. Wewnątrz domu panowała złowróżbna cisza i Rosina starała się nie podnosić głosu. - Jak sobie wyobrażasz, co pomyśli o nas Roberto po tym wszystkim? - Roberto - przedrzeźniał ją. - Komu zależy na tym, co on pomyśli? - Chociażby mnie. - Zapewne od czasu waszej wspólnej przejażdżki samochodem. Zacisnęła pięści. - Ty głupcze! - Dlaczego nikt mi nie powiedział o jego przy- jeździe? - Miałam zamiar powiedzieć ci wczoraj. - Ale zamiast tego pojechałaś z nim do Neapolu. Akurat z nim! Poczuła, że ich rozmowa zaczyna odbiegać od tematu. Miała niejaką nadzieję, że zastanie go pełnym skru- chy, i teraz rozczarowanie dodało ostrości jej słowom. Nie miała zamiaru tłumaczyć mu się. - Jeżeli chcesz udowodnić, że jesteś tak wielki i tak ważny, jak sobie wyobrażasz, możesz to zrobić w inny sposób, a nie zachowywać się jak... jak ulicznik. Jestem oburzona. Emilio parsknął wyzywająco. Ktoś, nie wiedziała kto, przejechał właśnie na rowerze ulicą i Rosina wprost czuła na plecach jego rozbawiony wzrok. Ale nie przejmowała się tym. - Im prędzej się zdecydujesz go przeprosić, tym lepiej - powiedziała. Uświadomiła sobie, że cały jej gniew idzie na marne, nie robiąc na nim najmniejszego wrażenia. - Wuj kazał ci powiedzieć, że domaga się, żebyś przeprosił. - Doprawdy? - I ja również. Popatrzył na nią spode łba, ze złością. - Przeceniasz swoje możliwości. Jej oczy rozszerzyły się z bólu i niedowierzania. Przestała nad sobą panować. Niemal bezwiednie po- chyliła się naprzód i uderzyła go mocno w twarz. Pod wpływem nieoczekiwanego ciosu głowa mu podsko- czyła, nie uczesane włosy opadły na czoło. Przez uła- mek sekundy oboje zastygli nieruchomo. Rosina za- uważyła, że zuchwały wyraz znikł z jego twarzy, jak gdyby starty jej dłonią. Jego miejsce zajęło ogromne zdumienie. Potem odwróciła się i zaczęła biec przed siebie, czu- jąc, że łzy płyną jej z oczu. Gdy Wyman zszedł do kuchni, oczy miała jeszcze zaczerwienione od płaczu. Giuseppe, za jej plecami, przytknął palec do warg i marszcząc brwi pokręcił przecząco głową, ale to ostrzeżenie było niepotrzebne. Wyman na pierwszy rzut oka zdał sobie sprawę, co musiało się wydarzyć. Gdy tylko rozproszone przez sen wspomnienia ubiegłej nocy ułożyły się na powrót w 87 jego umyśle, pojął, że incydent ten niemile wpłynie na resztę jego pobytu w Stravino i naprężona nieco atmosfera, jaka powitała go w tej chwili, nie była czymś nieoczekiwanym. Leżąc na górze po przebudzeniu długo zastanawiał się nad sytuacją. Sama bijatyka była najmniej niepo- kojącą częścią całej sprawy. Nie była to zresztą wielka bójka - kilka sekund szamotaniny w ciemnościach. Ciążył mu jednak na sercu powód, który do tego do- prowadził - nie tylko niesprawiedliwość oskarżenia, lecz fakt, że w ogóle zostało ono sformułowane. "Gdy- by od początku miał odpowiednią opiekę, być może udałoby się uratować rękę." Za każdym razem, gdy przypominał sobie słowa Giuseppe, jego umysł się bun- tował. Ale jakież to miało znaczenie? Został osądzony zaocznie wiele lat temu i - bez względu na to, co mógł o tym sądzić ktokolwiek inny - jedyna osoba, która się liczyła, uwierzyła w jego winę... To było krzywdzące dla nich obu. Odczuwał potrzebę opuszczenia tego miejsca na jakiś czas, by od nowa przemyśleć to wszystko; znaleźć się gdzieś, gdzie będzie wolny od wspomnień. I samotny. Ale planując to, nie wziął pod uwagę Rosiny. - Dokąd dzisiaj jedziesz? - spytała nagle, nale- wając resztę kawy. - Sam jeszcze nie wiem. - Chciałabym pojechać z tobą. Wymienili szybkie spojrzenia z Giuseppe. Nie wie- dział, co odpowiedzieć. I bez tego dosyć już było kło- potów. Z pewnością byłoby lepiej, gdyby usunął się z drogi na jakiś czas, w nadziei, że sprawy jakoś się ułożą. - Wszystko jedno dokąd - powiedziała. - To nie ma znaczenia. Giuseppe wydmuchnął cienką strużkę dymu. 88 - Może Roberto ma inne plany - zaczął. - Myślę, że... - Czy tak? - spytała, patrząc Wymanowi w oczy. - Nie - przyznał. - Nie mam planów. - A więc mogę jechać z tobą? - spytała ze sztucz- nym, kokieteryjnym uśmiechem, śmiesznym niemal w swej naiwności. - Rosina... - zaczął znowu Giuseppe, potem za- milkł. Czuł się już za stary na takie manewry. Niech jedzie - pomyślał. Nie jest to męski sposób postępo- wania w takiej sprawie, ale ona chyba wie, co robi. Może to nauczy Emilia rozumu... - No więc? Wyman poruszył się niepewnie. - Co sądzi twój wuj? Na twarzy Giuseppe pojawił się cień uśmiechu. - Tym ona się nigdy nie przejmuje, Roberto, gdy już raz coś postanowi. Weź ją ze sobą, naturalnie, o ile nie będzie ci w niczym przeszkadzać. - W porządku - powiedział Wyman. Spojrzał w jej stronę dotykając palcem swych obolałych warg i przy- pomniał sobie, że oczy Giny były tak samo czerwone i spuchnięte w dniu jego odjazdu jak jej oczy w tej chwili. - Będziesz uważać, żebym się nie zgubił. - Powiedz mi gdzie. Z początku jechali na północ, omijając wioskę, potem na wschód i po pięciu milach Wyman znalazł się w nie znanym sobie terenie. Obmurowana kamieniami szosa wiła się jak pijana wśród kolorowych plam krajobrazu. Od czasu do czasu wiodła ich przez małe wioski o bar- wie serca, ale przeważnie otaczały ich tylko nie koń- czące się tarasy winnic leżących na zboczach wzgórz, powyżej i poniżej drogi, zaś głęboko w dolinach widoczne były gaje oliwne i drzewa migdałowe stojące w równych 89 rzędach. Po jakiejś godzinie, kiedy ujechali już, jak się wydawało, wiele kilometrów, zatrzymał samochód w miejscu, z którego można było dostrzec burozielony strumień wijący się zakosami wśród wysokich kęp srebrnych brzóz. Wysiedli z auta i wspięli się na szczyt pagórka, gdzie wystawały spod ziemi płaty szarej ska- ły koloru lawy; widać było stąd pofałdowany krajo- braz, rozpościerający się na wszystkie strony. Tu wojna nie zostawiła żadnych pamiątek. Rosina była teraz spokojniejsza. Z początku, zdecy- dowana grać swą rolę do końca, była wesoła i osten- tacyjnie gadatliwa. Lecz ten jej nastrój tracił stopnio- wo na sile; chęć zadania bólu, odegrania się, topniała w niej w miarę upływu czasu. Była teraz zmieszana, opuściła ją pewność siebie. - Wiesz, zazdroszczę ci - powiedział Wyman. Nie zrozumiała. - Ze wględu na to wszystko - wskazał ruchem gło- wy. - Pięknie tu. Cienie obłoków przesuwały się wolno po wznoszącej się odległej połaci ziemi po ich lewej stronie jak ol- brzymie, wędrujące stado bydła. Na jej twarzy poja- wiło się zrozumienie. - Tak, pięknie tu - powiedziała, ale wiedział, że myślami jest gdzie indziej. Odczekał chwilę, zanim odezwał się ponownie: - Czy sądzisz, że to był dobry pomysł, ten wyjazd ze mną dziś rano? - Teraz już można było o tym roz- mawiać. - Czy to coś pomoże? - Nie odpowiedziała, on jednak ciągnął dalej: - Czy kłóciliście się już kie- dyś poprzednio? - Czasem. - Tak bardzo jak teraz? - Nie. - Kto pierwszy wyciągał wtedy rękę do zgody? Ty?... - Rzucił kamyk w dół zbocza. Jakie to było 90 dziwne, to poczucie przynależności i nieprzynależności, wrażenie, że stanowi część tego miejsca - i że pozo- staje obcym. - Nie gniewaj się, że pytam. Ja jestem przyczyną tego wszystkiego. Gdybym nie przyjechał, nie wydarzyłoby się to i nie chcę odjechać, zanim nie do- wiem się, że wszystko zostało załagodzone. - Mówisz tak, jak gdybyś nie był na niego zły. - Nie jestem. Nie na niego. - Wstydzę się - powiedziała. - Tego, że nie jestem zły? - Nie. Tego, co on zrobił. - Wizja Emilia stojące- go w progu z bezczelnym uśmiechem na twarzy znów zaczęła ją prześladować i nagle zaniepokojona zadała so- bie pytanie, jak też ułożą się dalej sprawy między ni- mi. - Kochasz go, prawda? Czy kocham? - pomyślała. Wczoraj nie zawahałaby się. Ale teraz znów wybuchła w nim ta obsesja, wyni- kająca z braku ręki, i mogła wszystko zepsuć. A już zaczynała sądzić, że najgorsze w tej sprawie minęło, że nawroty jego depresyjnych stanów już się nie powtó- rzą więcej. Niegdyś groziły one zerwaniem ich związku. Z początku nie wiedziała, jak radzić sobie z dziwnymi, nie dającymi się przewidzieć nastrojami, jakie ogarnia- ły go od czasu do czasu, biorąc górę nad jego pogod- nym z natury charakterem. Toczył wtedy wojnę sam ze sobą, walczyła w nim o lepsze duma, litość nad sobą samym, zazdrość. Stopniowo nauczyła się postępować z Emiliem. Nie było to łatwe i nie zawsze starczało jej cierpliwości. Ale doświadczenie nauczyło ją, jak unikać w rozmowie i zachowaniu tych niebezpiecznych stref, które tak łatwo wyzwalały w nim łańcuchową reakcję złości i objawiającego się w cierpkich słowach zniechę- cenia. Od tak dawna już miał tylko jedną rękę, że ni- gdy w myślach nie wyobrażała go sobie inaczej. I w o- statnich czasach chwilami wyczuwała, że on sam za- 91 czyna spoglądać na swe nieszczęście z większym spo- kojem. Z pewnością podczas ostatnich miesięcy byli bardziej szczęśliwi, bardziej sobie bliscy, niż kiedykol- wiek dotychczas. Ale teraz... Przyszłość stała znowu pod znakiem zapytania. - Tak - powiedziała w końcu - Tak, kocham go. - I dodała, nieco bezsilnie: - Ale co to pomoże? Sięgnął po inny kamyk, leżący pomiędzy jego sto- pami i odrzucił go od siebie. - Czy myślisz, że uspokoi się na tyle, że pozwoli mi ze sobą porozmawiać? - Jest taki uparty. Ale trzeba go skłonić, żeby cię przeprosił. - Nie chodzi mi o przeprosiny, Rosina. Chcę po prostu wszystko wyjaśnić. Człowiek przeżywa pewien wstrząs dowiedziawszy się, że ktoś oskarżycielsko wskazywał na niego palcem przez te wszystkie lata i nie bardzo chciałbym wyjechać stąd, nie załatwiw- szy jakoś tej sprawy. - To nie była twoja wina - powiedziała. - Dla- tego właśnie to wszystko jest tak bezsensowne. - Skąd wiesz, że to nie moja wina? - Bo... - Zaczęła niemal ostrym tonem. Potem, jak- by wiedziała, jaki argument przekona go najłatwiej, do- kończyła: - Bo moja matka mówiła mi o tej sprawie. W jej oczach widział swoje odbicie. - Co mianowicie? - Że nikt nie mógłby zrobić więcej, niż ty zrobiłeś. Mówiła zawsze, że byłeś wspaniały... Nie tylko dla Emilia - dla wszystkich. - Dziękuję ci - powiedział. Poczuł ucisk w gardle. Pod wpływem nagłego impulsu pochylił się i lekko po- całował ją w policzek. Nie starała się od niego odsu- nąć, jej włosy musnęły jego czoło i poczuł przyjemny zapach jej oliwkowej skóry. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. 92 - Jeżeli chcesz znać moje zdanie - powiedział An- drea - to sądzę, że zachowałeś się jak głupiec. - Nie pytam o twoje zdanie - odparł Emilio. - Może nie czynisz tego wprost - ciągnął jego przyjaciel - ale, madre, potrzebna ci jest dobra rada... Posłuchaj Emilio, wiem, że to nie moja sprawa, ale, jak ci się wydaje, do czego prowadzi twoje postępowa- nie? - Andrea nie zwrócił uwagi na jego posępne spojrzenia spode łba. - Czy zdajesz sobie sprawę, do czego dojdzie, jeżeli będziesz dalej się tak zachowy- wał? Rosina załamie w końcu ręce z rozpaczy i rzuci cię. Pewnego dnia będzie miała tego dosyć i to już nie- długo, jeśli się nie uspokoisz. Emilio ze złością przymknął oczy, do których spływał mu pot. Tylko Andrea mógł do niego przemawiać w ten sposób, ten Andrea z długim nosem, starszy od niego o przeszło dziesięć lat, zawsze - proszony czy nie - gotów służyć radą. A jednak był to jego przyjaciel, najlepszy przyjaciel. - Powinieneś był zostać księdzem - mruknął. - Jeżeli ją stracisz, to będzie twoja wina, niczyja więcej. Ale, mądre, czy ty się do tego przyznasz? O, nie. Będziesz o to oskarżał tego Amerykanina, Wymana. - Andrea drwiącym gestem rozłożył ręce i motyka, którą miał pod pachą, upadła na ziemię. Podniósł ją i wy- prostował się, żyły na jego twarzy nabrzmiały nieco. - Przez cały czas oskarżałeś go o tę drugą sprawę, więc dlaczegóżby nie o to również? - Zamknij się i odejdź stąd. - Nie był w odpo- wiednim nastroju do słuchania tego. - Pracuj w in- nym miejscu i wygłaszaj swoje kazania do ptaków. - Spotkałem Wymana wczoraj wieczorem w canti- nie. Spodobał mi się... Spodobał się wszystkim. Ale ty, biedaku, musiałeś ukrywać się w ciemności na dworze, żebyś mógł strzelić go w nos i pokazać mu, jakim jesteś 93 twardym facetem! Nie dziwię się, że Rosina dała ci dziś rano w ucho. - Zamknij się, dobrze? - Dlaczego mam się zamknąć? - ciągnął Andrea spokojnie. - Męczy mnie przyglądanie się, jak gmat- wasz wszystko i to bez żadnego powodu. Możesz mnie uderzyć, jeżeli masz ochotę, ale zanim to zrobisz, chcę wtłoczyć dwie rzeczy do twojej tępej głowy. Więc po- słuchaj. - Z powagą stuknął Emilia w pierś brudna- wym palcem. - Po pierwsze, przestań zachowywać się jak męczennik... Po drugie, przestań mieć pretensje do Amerykanina. Pozwól przynajmniej, żeby wątpliwości przemawiały na jego korzyść... I po trzecie, zrób coś w sprawie Rosiny, zanim ona straci do ciebie cierpli- wość. - Już miał się odwrócić, ale raz jeszcze pchnął Emilia palcem. - I jeszcze jedno. Pamiętaj, że cię o- strzegałem. Tym razem skłonił się krótko, jakby zaskoczony wła- sną szczerością, i bez słowa oddalił się znikając pomię- dzy wysokimi krzewami winorośli. Emilio patrzył za nim tępym wzrokiem, zupełnie osłupiały. Andrea po- uczał go już dawniej, ale po raz pierwszy zostawił go oniemiałego z wrażenia, po raz pierwszy przemawiał z tak obcesową stanowczością. "Po pierwsze... po dru- gie... po trzecie..." Ostro sformułowane zdania odbijały się echem w jego umyśle i dopiero teraz, gdy Andrea był już niewidoczny, jego zdumienie ustąpiło miejsca spóźnionej fali złości. "Przestań zachowywać się jak męczennik... Przestań mieć pretensje do Amerykanina.., Zrób coś w sprawie Rosiny..." Za kogo on się uważa? Co za tupet, żeby wpychać swój długi nos w cudze sprawy! "Pozwól, żeby wątpliwości przemawiały na je- go korzyść... Przeszłość już umarła i została pogrzeba- na..." Jakie on ma prawo tak mówić? Co on o tym wie? Podniósł głowę i z wściekłością spojrzał na prześwie- tlone słońcem chmury. Andrea jest dokładnie taki sam 94 jak cała reszta. Czy oni naprawdę oczekiwali wczoraj rano, że zjawi się w ich domu i powie: "Słyszałem, że wrócił ten amerykański doktor, i chciałbym uścisnąć jego dłoń. Najwyraźniej opinia, jaką miałem o nim przez te wszystkie lata, była niesprawiedliwa i mam nadzieję, że podczas jego pobytu tutaj zostaniemy do- brymi przyjaciółmi"? Tymczasem nie zadali sobie na- wet trudu, żeby go zawiadomić o przyjeździe tamtego. To właśnie go drażniło, tego właśnie nie mógł zrozu- mieć. Giuseppe lub Rosina mogli mu powiedzieć, po- winni byli mu powiedzieć. Mieli dosyć czasu w gruncie rzeczy od poprzedniego wieczora. Zamiast tego ona śmiała wyjechać sobie samochodem do Neapolu. Dio! Czy oczekiwali, że on przyjdzie wieczorem do cantiny i będzie pił z Amerykaninem, jak gdyby nic nie zaszło? No cóż, nie mogli oczekiwać od niego zbyt wiele. Sa- mi też nie zachowali się bez zarzutu. Być może popełnił błąd, atakując poprzedniej nocy Wymana, ale Rosina przybiegająca jak szalona do domu signory Zecchi, by domagać się od niego przeprosin, przebrała miarę. Zbrzydło mu już to ich przemawianie do niego jak do uczniaka. Zbrzydło! I to jeszcze nie koniec, o nie! Tyl- ko czekać, a zabiorą się do niego znowu, jeszcze zanim dzień się skończy. Andrea nie będzie ostatni... Z wściekłością splunął w dłoń i zabrał się do pracy gracując swój cień na kamienistym gruncie. Krótki, ciemny kikut, wystający z jego prawego barku, zdawał się szydzić z niego swą bezużytecznością. Ukłucie litości nad sobą było silniejsze niż gniew. Nagle poczuł się samotny, jak wyrzutek. Miał nadal w uszach ostrzeże- nie, którego udzielił mu Andrea. Zauważył, że jego myśli kierują się w stronę Rosiny - zastanawiał się z niepokojem, co ona teraz może robić i gdzie jest Wy- man. 95 W ciągu wszystkich lat ich znajomości Giuseppe ni- gdy jeszcze nie widział, żeby Don Ambrogio okazał mniejsze zainteresowanie jakimś problemem niż obec- nie. Raz czy dwa miał nawet wrażenie, że ksiądz w o- góle go nie słucha. Początkowo miał zamiar sam porozmawiać z Emi- liem, ale rozważając tę sprawę przez cały niemal ra- nek, postanowił w końcu nie robić tego, przynajmniej na razie. Sytuacja była już i tak wystarczająco przy- kra, mówiąc zaś Emiliowi, co o nim myśli, mógłby ją tylko pogorszyć. Nigdy nie przypuszczał, że przyjazd Wymana spowoduje takie nieprzyjemności i był zde- cydowany zapewnić mu pełne zadośćuczynienie. Ale - tłumaczył sam sobie - najmądrzej będzie chyba od- czekać, aż wszyscy nieco ochłoną. Emilio zawsze był skłonny do zapalczywości i Giuseppe obawiał się, że rozmawiając z nim już teraz, mógłby sprowokować chłopca do jakiegoś kolejnego aktu wrogości wobec Amerykanina. Tego zaś za wszelką cenę pragnął unik- nąć. Wreszcie po kilku godzinach niezdecydowania posta- nowił zwierzyć się księdzu. Ale teraz, gdy jego opo- wieść niemal dobiegała końca, daleki był od przeko- nania, że decyzja ta była słuszna. - A więc, padre - powiedział, kończąc - jeżeli ksiądz z nim porozmawia, być może zechce posłuchać. Z pewnością słowa księdza zrobią na nim większe wra- żenie niż moje czy Rosiny. Don Ambrogio z roztargnieniem kiwnął głową, był dziwnie blady, wręcz ziemisty na twarzy. - Zrobię, co będę mógł, Giuseppe. - Byłbym za to bardzo wdzięczny, padre. To, co się zdarzyło, to bardzo przykra sprawa. Bardzo przykra. Ksiądz bez entuzjazmu kiwnął głową. Ogarnęła ich panująca w kościele cisza zmieszana z unoszącym się w powietrzu zapachem kadzidła. Stali obaj obok kon- 96 fesjonału. Giuseppe spodziewał się, że ksiądz jeszcze coś powie, Don Ambrogio zaś oczekiwał na moment, gdy Giuseppe oddali się. Ta niezręczna sytuacja trwa- ła z ćwierć minuty. Potem Don Ambrogio, chcąc pod wpływem poczucia winy okazać zainteresowanie, spoj- rzał na Giuseppe przygasłym wzrokiem i zapytał, gdzie można znaleźć Emilia. - W winnicy Pelosich - odpowiedział Giuseppe nieco zaskoczony. - On tam zawsze pracuje. Don Ambrogio znów kiwnął głową, jak gdyby do- wiedział się czegoś nowego. Winnice Pelosich leżały o milę od wioski, on zaś nie chciał zostawić kościoła bez nadzoru, o ile nie będzie to absolutnie konieczne. Wolno ciągnące się, pełne zgryzot godziny, jakie upły- nęły od poniedziałkowego wieczoru, skołatały jego myś- li, doprowadzając go do stanu otępienia, będącego mie- szaniną wątpliwości, podziwu i nadziei. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że nie jest w stanie zajmować się pow- szednimi kłopotami Stravino. - Jeżeli nie posłucha księdza - mówił Giuseppe - to nie posłucha nikogo. Don Ambrogio z wysiłkiem zwrócił swe myśli ku tej błahej stosunkowo sprawie, którą Giuseppe tak był przejęty. - Porozmawiam z nim dziś wieczorem - powie- dział. Giuseppe zawahał się. - Nie wcześniej, padre? - Był zaskoczony postawą księdza. Takie zachowanie nie było w jego stylu i Giu- seppe mógł je sobie tłumaczyć jedynie złym samopo- czuciem proboszcza. Chciał go nawet o to zapytać, ale zmienił zdanie. - Jak ksiądz wie, pretensje Emilia są bezpodstawne, czas najwyższy, żeby on wreszcie zmą- drzał. Roberto upiera się, że nie chce, aby go przepra- szano, ale moim zdaniem to, co się stało, rzutuje na nas wszystkich. Im prędzej ktoś przemówi do Emilia, tym 97 lepiej. Tak czy owak, czy dojdzie do przeprosin, czy nie, nie życzę sobie dalszych kłopotów, dopóki jest tu Roberto, a im dłużej Emilio będzie... - Zrobię to dziś wieczorem, Giuseppe - przerwał mu zmęczonym głosem Don Ambrogio. Jego niemal błagalne spojrzenie powędrowało w kierunku postaci Chrystusa w głębi kościoła. Ludzkie zwady nie miały końca. - Ta sprawa może chyba poczekać do tej po- ry? - Musi, jeżeli jest to konieczne. - Giuseppe był wyraźnie niezadowolony, ale okazał swą zgodę wzru- szeniem ramion. - Na miejscu księdza nie mówiłbym mu o mojej wizycie. To go tylko rozdrażni. Proszę mu po prostu powiedzieć, że ksiądz słyszał... - Sądzę, że ja sam najlepiej wiem, co mu powie- dzieć. Giuseppe, zaskoczony gderliwością jego tonu, przy- glądał mu się przez moment. - Oczywiście, padre - powiedział chłodno - zo- stawiam to księdzu. Odszedł zdumiony, potrząsając głową, był pewien, że księdzu coś dolega. Don Ambrogio zaś, mgliście tyl- ko zdając sobie sprawę, że jego zachowanie może być drażniące, podszedł zmęczonym krokiem do wiszącego na ścianie krzyża i wpatrzył się - jak sto razy przed- tem - najpierw w suchą ranę w boku skręconej po- staci, potem zaś w podłogę pod nią, rozmyślając z peł- nym niepokoju podziwem nad niezwykłością wydarze- nia, które ośmielił się podać w wątpliwość. Wracali tą samą drogą, którą przyjechali, mając ca- łą niesforną, wyboistą szosę dla siebie; chmury zni- kały z wolna z wielkiego, błękitnego sklepienia nieba. Okna były całkowicie opuszczone, a jednak, mimo przeciągu, górną wargę Rosiny pokrywały drobne kro- 98 pelki potu. Była znowu milcząca, bawiła się złoconym krzyżykiem, który miała zawieszony na szyi, a które- go widok przekręcił klucz otwierający jeszcze jeden zakątek w pamięci Wymana. Ona uwierzyłaby - pomyślał, przypominając sobie Don Ambrogia i poplamione kłębki waty. Giuseppe też. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców wioski uwierzyłoby bez chwili wahania. Tego rodzaju ludzie są przekonani, że cuda zdarzają się jak na za- mówienie. Nigdy nie słyszy się o płaczących posągach w Bostonie czy Salt Lakę City; o cudownych wizjach ukazujących się mieszkańcom Buffalo, Minneapolis... czy Denver. I to nie tylko tam, w kraju - na całym świecie jest tak samo. Nigdy nie było doniesień o cu- downych czynach Boga na przykład w Durbanie, Ber- linie, Adelaidzie czy Glasgow. Jego domniemane ma- giczne sztuki zauważono tylko w oddalonych, zabitych deskami miejscowościach - Lourdes... Fatimie... Tak to właśnie wyglądało. Gdzieś, z dala od utartych szla- ków, gdzie ludzie nie byli zbyt rozgarnięci ani zbyt pochłonięci tym, żeby nie wpaść pod tramwaj. W ta- kim miejscu jak Stravino, gdzie poszliby za Nim bez namysłu; gdzie kilka kropel krwi, które wzięły się nie wiadomo skąd, mogło odsunąć na bok wszystkie niezbadane tajemnice egzystencji ludzkiej i blaskiem swym przypieczętować obietnicę wieczności. Wprost nie do uwierzenia, a jednak byli oni wystar- czająco prości - wystarczająco skromni - by poddać się działaniu tej magii. Poddaliby się, ponieważ - w głębi serca - pragnęli jej się poddać. Tak, Rosina z pewnością uwierzyłaby, gdyby tylko dać jej szansę. Ona i Giuseppe, a także większość tych, których spot- kał w cantinie. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent spoś- ród nich. Skwapliwie i gorąco. Bardzo możliwe, że Emilio również. A może Emilio nawet silniej niż in- ni, jako że niejasna nadzieja, jaką pokładają ludzie 99 wierzący w Sąd Ostateczny, stałaby się wtedy czymś konkretnym. Pewnego dnia byłby znów zdrów i cały, a jego spopielone ramię odrodziłoby się z pro- chu i przestałby być kaleką, podobnie jak miliardy lu- dzi upośledzonych, zdeformowanych i okaleczonych w toku dziejów... - Jesteś bardzo spokojny ¦- powiedziała nagle Ro- sina, wyrywając go z rozmyślań. - Po prostu myślę. - O Emiliu? - I tak, i nie. Opony zapiszczały na prostopadłym zakręcie. Przed nimi jakiś mężczyzna szedł obok muła, do którego grzbietu przywiązana była biała drewniana trumna. Rosina przeżegnała się, gdy samochód zrównał się z ni- mi, i ten jej instynktowny, nerwowy gest był jak gdy- by hasłem, otwierającym drzwi do świata, do którego Wyman czuł, że nigdy nie będzie miał wstępu. W mgnieniu oka stał się znów człowiekiem odizolowanym, obcym i należącym do tego innego świata, do którego w istocie należał - razem z Tedem Masonem, panią Castleton i całą resztą tych, którzy pozostali w Nea- polu. - To wydarzenie zatruło twoją wizytę, Roberto - powiedziała ze smutkiem. - Ciągle będziesz o tym myśleć. - Spojrzała na niego. - Przeszłość minęła już bezpowrotnie, Roberto... a przyszłość nigdy nie nad- chodzi. Czy Giuseppe nie powiedział czegoś w tym ro- dzaju przedwczoraj wieczorem? Potrząsnął głową. - Przeszłość nigdy nie mija, Rosina. - Ale nic nie może jej zmienić - powiedziała z uporem. - A tego właśnie Emilio zdaje się ocze- kiwać: cudu. Spodziewał się tego słowa, a jednak gdy padło, po- czuł się dziwnie. Un miracolo. 100 - A ty wierzysz w cuda? - Wszystko jest możliwe - powiedziała. - Nawet to, żeby czas cofnął się o czternaście lat? Wzruszyła ramionami. Przez kilka sekund sądził, że nie zamierza odpowiedzieć. Potem rzekła: - Ważne jest to, żeby on zapomniał, przebaczył i zapomniał. Taki cud całkowicie by mi wystarczył. Wyman wprowadził na podwórze pokryty warstwą pyłu samochód. Siedziała tam stara kobieta, zgarbio- na i wyglądająca jak gnom. Jej krzesło ustawione by- ło w miejscu, na które padał cętkowany cień drzew. Nie można było poznać czy śpi, czy też nie. Rosina posłała mu blady uśmiech. - Dziękuję, że wziąłeś mnie ze sobą, Roberto. Nie była już tą samą osobą, która tak przekornie upierała się, by jechać z nim. Była teraz smutna i za- topiona w myślach. - Drobiazg - powiedział. Pochylił się w jej stronę i otworzył drzwiczki. Wy- siadła z samochodu. Patrzył, jak idzie przez podwórze i wchodzi do domu. Przez chwilę pozostał na miejscu, bębniąc palcami po kierownicy i patrząc w róg budyn- ku. Niegdyś był tam wielki czerwony krzyż, który pod warstwą białej farby obecnie znikł. Z kolei pobielone ściany usiane były niebieskozielonymi plamami, w miejscach gdzie padły krople siarczanu miedzi, rozpy- lonego w najbliższej winnicy, i przyniesione przez wiatr. Wszystko się zmieniło - pomyślał. Czas zawsze tak samo nakładał się na rzeczywistość warstwami mijają- cych lat, lecz z rzadka zacierał ją całkowicie. Prze- szłość była praktycznie niezniszczalna, choć tu i ów- dzie puste miejsca czyniły jej obraz mniej wyraźnym: ciemne dni podczas wstrząsu mózgu, gdy jako student 101 został potrącony przez ciężarówkę, czy trzecia noc bit- wy pod Stravino, kiedy (jak mówi Giuseppe) do kuch- ni przyniesiony został Emilio... Momenty te nie po- zostawiły śladu w jego świadomości, jak gdyby nigdy ich nie było, tak jak wielkie czerwone krzyże, nama- lowane na ścianach domu, a ukryte teraz pod kolej- nymi warstwami wapna. Wysiadł z samochodu i ruszył ścieżką wiodącą za domem w dół na poszukiwanie Giuseppe. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, że jest aż tak gorąco. Słońce stra- ciło swą wyrazistość na pustym niebie, czuł, jak pali mu przez koszulę ramiona. Po drugiej stronie doliny łaciate zbocza drgały w świetle za fioletowawą mgieł- ką. Krzewy winorośli ciągnęły się równymi rzędami po obu stronach piaszczystej ścieżki, rozpięte gęsto pomiędzy tyczkami niby siatki służące do maskowa- nia się i Wymanowi trudno było znaleźć niskiego Giu- seppe. W istocie Giuseppe zauważył go pierwszy i za- wołał, prostując pochylony przy pracy grzbiet, gdy Wyman podszedł bliżej. - Myślałem, że to możesz być ty. - Otarł pot z twarzy zgiętym ramieniem. - Jak ona się teraz czuje? - Rosina? Wydaje mi się, że jako tako. W każdym razie jest spokojniejsza. Posłuchaj, Giuseppe, jak mógł- bym zobaczyć się z Emiliem? Gdzie on bywa o tej porze dnia? Giuseppe zawahał się. - Poczekaj z tym jeszcze trochę, Roberto. - Dlaczego? - Bo... No, przede wszystkim dlatego, że prosiłem Don Ambrogia, aby z nim pomówił. - Ach, tak? - Emilio może go posłuchać. On umie rozmawiać z ludźmi i jest - jak by to powiedzieć? - neutralny Wiesz, co mam na myśli. 102 - Cóż on może nowego powiedzieć dziś, czego nie byłby w stanie powiedzieć mu dawniej? To osobista sprawa, Giuseppe. Pomiędzy Emiliem a mną. Giuseppe przestąpił z nogi na nogę. - Ja tam uważam, że najlepiej byłoby, gdybyś na razie nic nie robił w tej sprawie. Wiem, jaki ten chło- pak jest. Daj mu czas na uspokojenie się. Niech naj- pierw Don Ambrogio przekona się, co mu się uda wskórać. A może jutro... - Jutro jadę do Neapolu. - Znowu? - Tylko na kilka godzin. Tam i z powrotem. Ale zabierze mi to całe przedpołudnie, a potem nie zosta- nie już wiele czasu na załatwienie tej sprawy. Będę musiał wyjechać w piątek w południe. - Trudno było uwierzyć, że miał już za sobą więcej niż połowę wi- zyty. Czas był oszustem. - Kiedy Don Ambrogio za- mierza z nim rozmawiać? - Dziś wieczorem - powiedział Giuseppe. Oczeki- wał, że Wyman będzie zdziwiony tą zwłoką, jak on sam poprzednio. Nadal nie rozumiał jej przyczyn, a jed- nak starał się ją usprawiedliwić. - Jest teraz zajęty i będzie wolny dopiero później. Zajęty? - pomyślał Wyman. - Chyba raczej oszo- łomiony, zahipnotyzowany. Nie wyobrażał sobie, aby obecnie Don Ambrogio "umiał rozmawiać" z kimkol- wiek - tego lub któregokolwiek innego wieczora w najbliższej przyszłości. Jego myśli skupione były na jednej tylko sprawie. - Czy to absolutnie konieczne, żeby go w to wcią- gać? - Nawet w najbardziej sprzyjających warunkach nie miałby zbyt wiele zaufania do Don Ambrogia w roli arbitra. Obecnie nie miał go wcale, ale nie mógł podać Giuseppe powodu. - Rozmawiał już o tym z Emiliem poprzednio - wszyscy chyba rozmawialiś- 103 cie z nim - i co dobrego z tego wynikło? Nic. Kom- pletnie nic. - To prawda, Roberto, ale... - Teraz, kiedy sprawy przybrały taki obrót... Do diabła, Giuseppe, przecież to dotyczy mnie, prawda? Dlaczego ja sam nie miałbym rozmówić się z Emiliem? Za dwa dni mnie tu nie będzie. - Właśnie dlatego nie chcę w tej chwili pogarszać sprawy... Chciałbym stworzyć wam obu okazję do bar- dziej... bardziej szczęśliwego spotkania nieco później. Wyman parsknął gniewnie. Felicimente. Zanosiło się na to, że nie spotkają się nigdy. - Proszę cię, Roberto - powiedział Giuseppe pa- trząc na niego z niepokojem, przymrużonymi oczami. - Spróbujmy załatwić to w ten sposób. To nie może nic zaszkodzić - przerwał na moment. - Poza tym - dodał po chwili - trzeba też pomyśleć o Rosinie. Nie chciałbym utrudniać jeszcze bardziej jej sytuacji i wiem, że ty też tego nie chcesz... Prawda? Wyman poczuł, że wobec tego argumentu brak mu odpowiedzi, że po prostu nie ma wyboru. Emilio usiadł wygodnie i opierając się o pień drze- wa oliwnego jadł kanapkę, złożoną z chleba i pokro- jonego w plasterki salami, którą przygotowała dla nie- go signora Zecchi. Od czasu do czasu popijał łyk bia- łego cienkiego wina ze stojącej obok niego butelki. Siedział z dala od innych, poza zasięgiem ich gło- sów. Miał już dosyć ich mamrotania pod nosem i tak zwanych żartów. Andrea miał przynajmniej tyle przy- zwoitości, żeby przyjść do niego i powiedzieć mu otwarcie, co miał do powiedzenia. Pozostałym nie star- czyło odwagi. Oczywiście, starsi spośród mężczyzn po- trząsając głowami wymieniali swoje uwagi w formie długich jeremiad, ale bardziej złościli go pozostali - 104 młodsi - którzy współzawodniczyli ze sobą w głu- pich dowcipach, kiedy tylko sądzili, że jest wystarcza- jąco blisko, by ich usłyszeć. ("Mówią, że Amerykanin prosił burmistrza o obstawę. Nie dziwię się. W Stra- vino po zmroku może być niebezpiecznie, sam wiesz"... Śmiech... "Ja tylko raz dostałem kiedyś w twarz od dziewczyny - u nas w domu, na strychu, o pierw- szej w nocy. Ale opłaciło się to..." Znowu śmiech... Boże! Plotki rozchodziły się w tej miejscowości jak na- siona roznoszone przez wiatr. Z początku odgryzał się, obrzucając ich wyzwiskami, rozwścieczony szyderczy- mi aluzjami i znaczącymi uśmieszkami. Ale to tylko wzmogło ich energię. Jedynym wyjściem było trzy- mać się od wszystkich z daleka - tak, jak czynił te- raz - by mógł spokojnie się zastanowić. Było mu to bardzo potrzebne. Zawsze dotąd, kiedy poróżnili się z Rosiną, konflikt między nimi bywał rychło załagodzony. Tym razem było jednak inaczej. Sprawy zaszły zbyt daleko. Nie chodziło już o to, że Rosina upokorzyła go na progu domu signory Zecchi, w obecności mieszkańców wsi, którzy akurat patrzyli na nich czy też przechodzili w pobliżu, ani o to, że on zmartwił ją, upijając się i zachowując nieodpowiednio poprzedniego wieczora. W normalnych warunkach nawet tak gwałtowny kry- zys zostałby przez nich zażegnany. Zapewne przyszła- by się z nim zobaczyć albo on wykorzystałby przer- wę obiadową, by udać się do jej domu i porozmawiać z nią. Tak bywało poprzednio. Jedno lub drugie z nich pragnęło przeprosić, naprawić stosunki. Ale tym ra- zem... Tym razem konflikt sięgnął aż do źródeł tego, co prześladowało ich od początku związku. Cała ponura złość, ukryta w jego duszy wyszła na światło dzien- ne w momencie powtórnego przyjazdu Wymana. Nie mógł spokojnie myśleć o sprawach związanych z Ame- rykaninem, ale pod wzburzoną powierzchnią jego uczuć zaczynał budzić się niespokojny nurt, nakazu- jący mu zrobić coś w sprawie Rosiny - i to szybko. Ostrzeżenie Andrei uruchomiło powracającą jak fala myśl - czuł, jak szarpie ona jego dumą i zadaje mu nie- opisane męki, podsycając w nim obawy i wątpliwości. Musi się zobaczyć z Rosiną, nim skończy się dzień. Nie było nadziei, żeby ona przyszła go szukać, teraz kiedy wuj dyktuje jej sposób postępowania, Amery- . kanin zaś gada swoje. Mógł sobie wyobrazić Wymana, - jak usiłuje się usprawiedliwiać, mydląc jej oczy me- dycznym żargonem, jak używając długich słów do- wodzi, że chirurg, który dokonał operacji, nie mówił poważnie i że wszystko to było głupim nieporozumie- niem, wynikłym z winy pacjenta... Nawiązując do trwających od lat dyskusji, Andrea powiedział: "Pozwól, żeby wątpliwości świadczyły na korzyść Amerykanina". Też coś! Jego uczucia nie by- ły aż tak elastyczne. Nawet zakładając, że potrafiłby się na to zdobyć - czy to zmieniłoby cokolwiek? Nie ma ucieczki od tego, co się wydarzyło. Będzie nosił swój bezużyteczny kikut aż do grobowej deski, co- kolwiek by się stało. W momencie przebudzenia przy- pominał sobie za każdym razem o swym kalectwie, które odgradzało go w sposób trwały od innych ludzi, i na nowo przeżywał zazdrość i rozpacz. Czasem rzą- dziły one jego postępowaniem do tego stopnia, że za- grażało to sprawom, które były mu najbliższe. Od strony siedzącej najbliżej niego grupy mężczyzn dobiegł go wybuch ochrypłego śmiechu. Spojrzał na nich z goryczą. Gdybym tylko mógł im pokazać - myślał. - Im i Rosinie... Wszystkim. Matko Boska, gdybym tylko mógł! Wyman szedł w stronę kościoła smrodliwą uliczką, na której niegdyś wybuchały pociski moździerzy, na której obaj z Emiliem mocowali się w kurzu. Na każ- 106 de słowo powitania otrzymywał tuzin badawczych spojrzeń. Nawet dzieci na piazza przerwały swą za- bawę, gdy przechodził tamtędy, patrząc na niego z uwagą i ciekawością. Ludzie przyglądali mu się rów- nież wczoraj, ale dziś robili to inaczej. Fakt, że roz- poznano go oraz krążące plotki doprowadziły do te- go, że Stravino - całe Stravino wiedziało dokładnie, kim jest. Wszedł po schodach i pchnął ciężkie, okute drzwi kościoła. Przez kilka chwil widział wszędzie tylko ciemnozielony mrok; drzwi zamknęły się ze skrzypie- niem, zanim zaczął widzieć na tyle, by odnaleźć Don Ambrogia. Ruszył przez kościół w stronę konfesjona- łu rzucając spod oka spojrzenie na Chrystusa. - Co do jutrzejszego dnia, reverendo... - zaczął. - Słucham cię. - Wyjeżdżam do Neapolu z samego rana. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, powinienem być z powrotem wczesnym popołudniem. Ksiądz skinął głową. - To dobrze - mruknął. - Dziękuję ci, Roberto. Był kiepsko ogolony i jego cera miała niezdrowy blady odcień. Twarz była pokryta zmarszczkami, któ- rych Wyman nie zauważył poprzednio. Przekrwione oczy błyszczały gorączkowo, tak jak wtedy w listo- padzie, gdy ustawicznie krążył wśród rannych i umie- rających ze swym ekwipunkiem rozgrzeszenia. - Mówił mi Giuseppe, że zamierza ksiądz poroz- mawiać z Emiliem. - Emiliem? - Twarz księdza przez sekundę czy dwie była pozbawiona wyrazu. - A tak. - Nie wiem, co powiedział księdzu Giuseppe, ale jeśli chodzi o mnie, to, co zdarzyło się wczorajszego wieczora, nie ma żadnego znaczenia. Nie jestem tym specjalnie oburzony. Chciałbym tylko, żeby on zdał sobie sprawę, że jego opinia o mnie była od początku 107 niesłuszna. Musi sobie wybić z głowy tę myśl - nie ze względu na mnie - czy rozumie ksiądz? Dla włas- nego dobra. Głos brzmiał pusto w głuchej ciszy kościoła. Spoj- rzenie jego pobiegło na chwilę w kierunku marmuro- wego tabernakulum na ołtarzu, gdzie rzekomo zamk- nięty był Chrystus, potem przeniosło się na szereg pozłacanych świętych, stojących nieruchomo w swych niszach, dalej na Boski punkt nasłuchu - konfesjonał, aż w końcu zatrzymało się na ukrzyżowanej postaci wiszącej na zachodniej ścianie. Rekwizyty wiary - pomyślał - wiary, nadziei i pogodzenia się z losem. A jednak - w przypadku Emilia, recepta ta częścio- wo zawiodła: nadal jeszcze pogodzenie się z własnym losem nie było mu dane. Pomimo wszystko ciągle jesz- cze wygrażał swą pigmejską pięścią, protestując prze- ciwko rabunkowi, jaki popełniło przeznaczenie. Spojrzał znów na księdza, mając ochotę powiedzieć: "Proszę nie potraktować go zbyt ostro ani nie powta- rzać mu starej maksymy, że cierpienie jest miarą nie- doskonałości rodzaju ludzkiego. Gdyby to ode mnie zależało, nie byłby ksiądz w ogóle obarczony tym prob- lemem, szczególnie w takiej chwili. Ale stało się - tak sobie życzył Giuseppe. Jakkolwiek jednak ksiądz postąpi, proszę nie robić nic, co utrudniłoby mi na- wiązanie z nim później kontaktu". Zamiast tego po- wiedział z odrobiną rozdrażnienia: - Wie ksiądz, nigdy nie spodziewałem się, że po przyjeździe tutaj spotka mnie coś takiego. Wolałbym, żeby nie trzymano tego w tajemnicy. - Tajemnicy? - W swoich listach ani Giuseppe, ani Gina nigdy o tym nie wspominali. Teraz, kiedy się nad tym za- stanawiam, wydaje mi się, że w ogóle nie wspominali o Emiliu. W zaczerwienionych oczach księdza pojawił się wy- 108 raz zrozumienia. Znowu kiwnął głową. Jego świat był pełen tajemnic. Miał z nimi do czynienia przez trzy- dzieści lat kapłaństwa, słyszał je przez otwory kraty konfesjonału, mamrotano o nich, gdy niezliczoną ilość razy przybywał do łoża śmierci. "Pobłogosław mnie, ojcze, ponieważ zgrzeszyłem..." Wszyscy grzeszyli: i ci najbardziej odważni, i ci najłagodniejsi i najlepsi. "Jeden raz, proszę księdza - zapewne wyszeptała Gi- na nerwowo. - Nie... nie z tej wioski... Pewien Ame- rykanin..." Nawet ona. -¦ Mieli dobre intencje, Roberto - powiedział, ze- brawszy na chwilę myśli. - To, że ty wiedziałbyś o tym, nie zmieniłoby w niczym sytuacji Emilia. - Wy- man wzruszył ramionami. - Nic i tak nie mógłbyś zrobić - ciągnął Don Ambrogio gestykulując dłońmi. - Byłeś daleko stąd i denerwowałbyś się tylko tą spra- wą - urwał. - Czasem wydaje mi się, że najmądrzej jest ukryć fakty, że jest to najlepsza przysługa. To... to zależy od okoliczności. Patrzył znowu na Chrystusa i Wyman zdał sobie sprawę, że ksiądz jest już myślami gdzie indziej. Żad- na sprawa nie mogła przez dłuższy czas współzawodni- czyć z tą jego obsesją. Wyszedł więc z kościoła. W godzinę później Don Ambrogio siedział nadal na tym samym miejscu, na którym zostawił go Wyman. Był niewiarygodnie zmęczony. Od czasu do czasu je- go piekące powieki zamykały się i głowa opa- dała mu na bok jak głowa lalki, podrywając się zno- wu w górę, kiedy budził się gwałtownie. W myślach układał sobie ciągle na nowo list, który zamierzał wy- słać do swego biskupa; próbował różnych sformułowań. Jego umysł był już otępiały, odurzony ciągłą huśtawką nadziei i obaw. Jutro nadejdą wiadomości. Nauka powie mu wszystko, co jest w stanie powiedzieć, i w oparciu 109 o jej werdykt złoży odpowiedni meldunek, czyniąc to, co powinien był zrobić od początku. Jutro po południu. Niemal obawiał się tego momentu, a równocześnie nie mógł się go doczekać. Musiał chyba zapaść w sen. Ocknął się, słysząc stuk we "wnęce po prawej stronie. Przez sekundę czy dwie był tak skołowany, że nie mógł sobie uświadomić, gdzie się znajduje. Potem zdał sobie sprawę, że ktoś przy- szedł do spowiedzi. Zaskoczony odchrząknął i odsunął drewnianą zasuwkę, patrząc przymrużonymi oczyma w kratkowaną ciemność. Powitał go gruby głos, przemawiający tonem, jakim zwykło się czynić zwierzenia. Przechylił nieco głowę w stronę niewyraźnie widocznego penitenta, by lepiej go usłyszeć. - ... Popełniłem ciężkie przewinienie wobec Kościo- ła, proszę księdza. Don Ambrogio zesztywniał. - Kiedy to się zdarzyło? - Onegdaj, proszę księdza. - Co uczyniłeś? - spytał ostro. Wydawało mu się, że minął długi czas, zanim otrzy- mał odpowiedź: -¦ Nie mieliśmy w domu światła, proszę księdza, wziąłem więc kilka świec z półki koło bocznego ołta- rza... Drżący głos kontynuował wyznanie. Pod wpływem nagłej ulgi twarz i dłonie księdza pokryły się potem... A jednak pogardzał sobą za to, że jest do tego stopnia owładnięty podejrzliwością, iż wciąż spodziewa się wszystkiego najgorszego po swych bliźnich. Słońce pochyliło się ku zachodowi i skłębione chmu- ry wzdłuż horyzontu zaczęły płonąć jak rozżarzone wę- gle. Łagodny wietrzyk poruszał się niepewnie wśród wąskich uliczek Stravino, oczyszczając powietrze z na- 110 gromadzonego w ciągu dnia zaduchu, poruszając srebr- nozielonymi liśćmi stojących za domem brzóz, chło- dząc spocone ramiona i szyję Wymana, który kończył myć samochód na podwórzu. Podniósł głowę na dźwięk klaksonu rozklekotanego autobusu, który przejeżdżał drogą. Gdy ciągnący się za nim obłok kurzu przerzedził się, Wyman ujrzał kil- ka głów, przesuwających się nad kamiennym murem, zasłaniającym szosę. Gdyby poczekał, aż przechodząca grupa zrówna się z bramą na dziedziniec, mógłby za- uważyć w niej Emilia, jednakże on poświęcił jej tylko przelotne spojrzenie, zanim schylił się, by dokończyć wycieranie tylnego zderzaka. W drodze do domu Emilio wstępował zazwyczaj do Parrianich, by zamienić kilka słów z Rosiną lub wypić kieliszek wina z Giuseppe. Kiedy nawet tego nie robił, wołał do niej z drogi czy pozdrawiał, machając ręką. Tego wieczora jednak przeszedł obok, pozornie patrząc wprost przed siebie, w rzeczywistości jednak obserwu- jąc dom kątem oka. Samochód zasłonił Wymana przed jego wzrokiem, ale na widok lśniącej biało-zielonej li- muzyny odczuł ukłucie zazdrości, zaś fakt, że nie do- strzegł nigdzie Rosiny, na nowo pobudził jego irytację. Pomyślał, że musi się z nią jakoś spotkać tego wieczo- ra. Musi... Rosina, stojąc w bezpiecznej odległości od dużego, kuchennego okna, przyglądała mu się, gdy przechodził. Jego pozorna obojętność nie zwiodła jej ani na mo- ment, a jednak niemal pragnęła, by spojrzał w jej kie- runku. Choć raz. Gdy zaś nie odwrócił głowy, znów poczuła w sobie złość na niego; była równocześnie zła, urażona i zatroskana. W tym właśnie momencie stara kobieta, przerywając swe nie kończące się rozmyślania nad przeszłością, podniosła pomarszczoną jak orzech włoski twarz i spytała: 111 - Gdzie się ostatnio podziewa Emilio? Ani Rosina, ani Giuseppe - który wszedł właśnie bocznymi drzwiami - nie odpowiedzieli jej. - Dawniej często tu przychodził - ciągnęła drżą- cym głosem. - Czy coś się stało? - Nie, mamma - powiedział Giuseppe. - Nic się nie stało. - Więc dlaczego nie przychodzi? Nie widziałam go od dawna. Od kiedy przyjechał Amerykanin. - To było zaledwie w poniedziałek, mamma. Poniedziałek... Wszystkie nazwy wydawały się teraz takie same. - Chciałabym go znowu zobaczyć. To miły chło- piec. To bardzo przykre, ta sprawa z jego ręką... - Zakaszlała cicho. - Kiedy go znowu zobaczę? Dziś wieczorem? - Dziś wieczorem nie, mamma. - Zatem jutro? Oboje z Rosiną spojrzeli na siebie bezradnie. Giusep- pe wzruszył lekko swymi pochylonymi ramionami. - Tak... może jutro. Rosina zapaliła lampy, nakryła do stołu i we czworo zasiedli do posiłku. Z początku nie mówili wiele, gdy zaś odzywali się, poruszali różne sprawy z wyjątkiem jednak tej, która najbardziej leżała im na sercu. W końcu, po trwającej jakiś czas chaotycznej wy- mianie zdań, Giuseppe spojrzał na Wymana spod oka i spytał: - Czy mówiłeś serio, że chcesz jeszcze raz jechać do Neapolu? - Owszem, serio. Bo co? - Neapol - wtrąciła Rosina, przypomniawszy sobie. - Rzeczywiście. Powiedziałeś wczoraj Carlowi, że ju- tro masz być w szpitalu. 112 - A więc zobaczysz się z nim. Tego właśnie nie by- łem pewien. - Przypuszczam, że tak. - Wyman nie był zachwy- cony tą perspektywą. - O co ci chodzi? Giuseppe ssał przez chwilę swą dolną wargę. - Po prostu mam pewien pomysł, Roberto. Może zresztą głupi pomysł. - Machnął widelcem w sposób oznaczający, że chce porzucić ten temat. - Chyba naj- lepiej o nim zapomnieć. - Ależ powiedz, o co chodzi - przynaglił go Wy- man. - Jeżeli mogę się na coś przydać, chętnie to zro- bię. Giuseppe przeżuł resztę pokarmu z oczyma utkwio- nymi w stół. Potem powiedział: - Chcę poprosić Carla, żeby wracał. - Zerknął na Rosinę, przewidując jej zaskoczenie. - Potrzebna mi tu pomoc. Nie mogę dalej sam ciągnąć tego wszystkie- go, rok po roku. Dzień ma za mało godzin, żeby można było wykonać całą pracę - przeniósł spojrzenie na Wymana i na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu - a czasem też nie starcza mi sił w rękach i w nogach. - Ależ wuju... - zaczęła Rosina i urwała nagle. - Za dużo w tym domu roboty dla jednego człowie- ka, Roberto. Nawet dla dwóch - dodał, wiedząc, o czym myśli Rosina, lecz uważając, że lepiej nie wspo- minać Emilia po imieniu. Wyman kiwnął głową. - Mogę sobie wyobrazić. - Szczerze mówiąc nie przypuszczam, żeby Carlo zechciał wrócić. - Ostatnio wielokrotnie roztrząsał w myślach ten pomysł, uznając go w końcu za nierealny. - Ale nie zaszkodzi poprosić go. Nigdy nie wróci - pomyślał Wyman. - To niepo- dobne do niego. Zresztą, gdyby wrócił, byłby tylko ciężarem. — O to ci więc chodzi, żebym go poprosił? — 113 - Nie całkiem. Wolę napisać do niego. Ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciał doręczyć mu list. - Za- bębnił palcami po udzie. -- Uważasz pewnie, że to strata czasu? - Nie znam go prawie, Giuseppe. - Nie miał serca powiedzieć mu, co naprawdę myśli. - Ale, jak mó- wisz, nie zaszkodzi spróbować. - Jego spojrzenie spot- kało się ze wzrokiem Rosiny. - Potrzebujecie tu ko- goś, to jedno jest pewne. Skończyli posiłek. Stara kobieta odeszła w brunatną ciemność, panującą na granicy światła lampy. Rosina zebrała ze stołu. Giuseppe wyjął papier, pióro oraz atrament i zaczął pisać swój list; marszcząc brwi pra- cował nad skomplikowanymi zdaniami. Gdy skończył i zakleił kopertę, przeciągnął się ziewając. - Na dziś zrezygnujemy z cantiny, Roberto. Przy- najmniej ja. Czy masz coś przeciw temu? - Nie. Ja też jestem zmęczony. - To może trochę wina? - Sięgnął po butelkę. - Dziękuję. Jeszcze szklaneczkę. Siedzieli więc, rozmawiając. Przyłączyła się do nich Rosina i scena wyglądała tak samo jak pierwszego wie- czoru po przyjeździe Wymana. Dym tytoniowy kłębił się wśród zawieszonych pod sufitem flaszek. Przechy- lali butelkę z winem i znów odstawiali ją na stół. Pło- mień zapałki tańczył, gdy Giuseppe zapalał wciąż na nowo swą fajkę. Rozmowa toczyła się nad wyszoro- wanym, z prostych desek blatem stołu. Było tak samo - a jednak nie tak samo. Opuściła już ich gadatliwa beztroska pierwszego ponownego spotkania, nagromadzone w ciągu lat zaległości zostały odrobione. W głębi duszy obaj, w różnym stopniu, byli zdenerwowani, rozmyślając skrycie nad tym, jak po- wiodła się rozmowa księdza z Emiliem i co przyniesie jutrzejszy dzień. Teraz, gdy nie mieli już przed sobą sekretów, z wyjątkiem tajemnicy, którą Wyman dzielił .114 z Don Ambrogiem, obaj czuli się trochę nieswojo. I na- wet to uczucie, choć było ono drażniące i niedorzeczne, przyczyniało się do zacieśnienia więzów, które łączyły go ze Stravino. Emilio widział ich wszystkich wyraźnie przez okno. Zjawił się w pobliżu domu chyba z godzinę po zacho- dzie słońca w nadziei, że będzie miał sposobność poroz- mawiać z Rosiną w cztery oczy. Przez jakiś czas kręcił się w półmroku obok bocznego wejścia licząc, że obo- wiązki Rosiny zmuszą ją do wyjścia na dwór. Potem przeniósł się na podwórze i stojąc przyciśnięty do ścia- ny obserwował, jak zmywa naczynia i znów przyłącza się do siedzących przy stole. Widział też, jak Giuseppe pisze swój list. Nie słyszał, o czym mówią, i nic nie mógł wywnio- skować z ich mimiki. Ale wkrótce stało się jasne, że mężczyźni nie zamierzają przenieść się gdzie indziej. Zasiedli tam na cały wieczór - Amerykanin plecami do okna, Giuseppe z boku. Rosina zasłonięta była czę- ściowo kloszem lampy i, aby zwrócić jej uwagę, mu- siałby chyba zastukać w okno. Ale w obecności Wy- mana i Giuseppe nie wchodziło to w rachubę. Duma nie pozwalała mu poniżyć się aż do tego stopnia... Czekał, zesztywniały w bezruchu, obserwując nieme, bezgłośne widowisko. Po długim czasie stara kobieta poszła na górę i jego nadzieje wzrosły. Giuseppe ziewał często, a Amerykanin zmęczonym ruchem drapał się po głowie. Emilio miał nadzieję, że, o ile mu szczęście dopisze, obaj pójdą spać przed Rosiną. Ale nie nastąpi- ło to. Nie wiedział, ile upłynęło czasu, ale mniej więcej w godzinę później wszyscy troje wstali od stołu. Ogar- nęło go przygnębienie. Zobaczył, jak Rosina pocałowa- ła swego wuja w policzek i skinęła głową Wymanowi. Potem wokół kuchni zaczęły krążyć smugi światła, Ro- 115 sina z lampą w ręku wchodziła po schodach. Tamci po- szli za nią. I nagle okno stało się zwierciadłem, posreb- rzonym przez błyszczące gwiazdy. Odwrócił się i zniechęcony poszedł w stronę domu signory Zecchi. Było już późno. Pół tuzina świec paliło się u stóp Chrystusa w ciemnym, pachnącym pleśnią kościele. Don Ambrogio klęczał jak statua w żółtym kręgu światła; kostki jego dłoni, splecionych mocno i podniesionych do poziomu ust, były białe. Oczy miał wzniesione w kierunku wiszącej nad nim malowanej figury. - Wybacz mi moje wątpliwości - mówił chrapli- wym szeptem. - Ale jeśli to, co zdarzyło się tu przed- wczoraj wieczorem, było oszustwem, spraw, aby zosta- ło ono ujawnione przez wynik badań, które Ameryka- nin przywiezie jutro z Neapolu. Daj mi dowód, aby wrogowie Twego Kościoła nie mogli złośliwie wykorzy- stać niepewności i pomieszania jego sługi. Przez chwilę panowała cisza. Słychać było słabe trzeszczenie knota. Potem mówił dalej, ciągle szeptem. - Dla Ciebie wszystko jest możliwe. Jeżeli to na- prawdę był znak, spraw, abyśmy go byli godni. Z wolna podniósł się na nogi i zdmuchnął świece. Jak lunatyk znalazł w ciemności drogę do drzwi i otworzył je pchnięciem ręki. Na pustej piazza, zalanej światłem gwiazd, panował zupełny spokój. Zamknął za sobą na klucz drzwi kościoła, potem znów odwrócił się i stał na szczycie zniszczonych schodów, patrząc w niebo na migoczącą siedzibę Boga. - Spraw, aby to był znak - poprosił na głos. - Ojcze Niebieski, spraw, aby był to znak. I niech obró- ci się na dobre. Potem poszedł do domu, zapomniawszy zupełnie o swej obietnicy, że porozmawia z Emiliem. Czwartek Wymanowi śniło się, że jest z powrotem na statku. W jego kajucie odbywało się przyjęcie. Był tam Ted Ma- son, kilku oficerów z wolnej zmiany i zwykła, dobra- na grupka pasażerów - łącznie z panią Castleton. By- ła ona w nastroju do przekomarzania się, musiała więc już być przy trzecim lub czwartym koniaku. (Wyman zauważył, że dopiero po dalszych dwóch lub trzech jej oczy zaczynały błyszczeć i wtedy przestawała liczyć się z obecnością innych. Z kieliszkiem w ręku zwróciła się do niego: - Jak spędzałeś tam czas, Bob? No, przyznaj się! Oboje z Tedem nie uwierzymy przecież, że spędziłeś całe pięć dni przyglądając się krajobrazom. Prawda, Ted? - Co? ...No, jasne! - Mason postukał się w nos i mrugnął znacząco. - Ten nasz Bob to takie niewiniąt- ko, ale w gruncie rzeczy... - Jaka ona była? - Mogę ci powiedzieć - rzekł Mason. - To jasne jak słońce. Po pierwsze, dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych z nich to brunetki. Prawda? - Prawda - powtórzyła, uśmiechając się do Wy- mana. - Dziewięćdziesiąt dziewięć i same dziewiątki po przecinku. I wszystkie robią się grube, zanim skończą dwadzieścia jeden lat. Prawda? - Prawda. 117 - No więc. Jest brunetką i nie ma jeszcze dwu- dziestki. - Mason zaśmiał się wylewnie. Quod erat de- monstrandum. Zgadza się, co? - Zapomniałeś przynieść swoją kryształową kulę - powiedział kwaśno Wyman. - Ależ Bob - pani Castleton potrząsnęła swymi ru- dymi, sięgającymi do ramion włosami. - Teraz jesteś na nas zły. - No pewnie. - Wygląda mi to na groźny przypadek nieczystego sumienia - powiedział Mason, przybierając ton leka- rza przemawiającego przy łóżku pacjenta. - Czyż nie zgadza się pani ze mną, pani C? - Tak - powiedziała. - I ja dochodzę do tego wniosku, panie doktorze. I zaczęli się śmiać... Śniły się mu też inne rzeczy, chaotyczne grupy ges- tykulujących postaci, ale ten sen zapamiętał najlepiej. I natychmiast po obudzeniu poczuł, że jest zły; jego otumanienie senne zaprawione było wyraźnym rozdraż- nieniem, którego nie mógł sobie od razu wytłumaczyć. Leżał przez chwilę, wspominając swą poprzednią byt- ność w tym domu, właśnie w tym pokoju. Tu się za- częła dla niego wojna, tu dla niego wybuchła, rozbijając mu całe życie. Były po Stravino inne bitwy, inne wstrząsane wybuchami domy pełne pomordowanych i okaleczonych ludzi. Ale nic nigdy nie było równie okropne, nic nigdy nie poraziło jego zmysłów tak, jak te pięć listopadowych dni. Byli również, tu czy tam, inni księża, Don Ambrogio różnił się jednak wtedy od wszystkich pozostałych. Nigdy też nie spotkał już ni- kogo takiego jak Gina ani nie powtórzyło się to, co zda- rzyło się wtedy między nimi. Nie było też drugiego Giuseppe, Carla, Rosiny... czy Emilia. Tu właśnie do- rósł, wśród tych ludzi, tu narzucona mu została doj- rzałość. I teraz, choć skonsternowany z powodu Emilia 118 i rozdrażniony przez Don Ambrogia, zaczynał rozumieć, że jego sentymentalna podróż była - w pewien sposób - powrotem do domu. Wstał wcześniej niż pozostali, zszedł na dół i pod- grzał sobie trochę wody do golenia. Wrócił na górę, ogolił się, ubrał i stał przez chwilę w oknie. Poranek był całkowicie spokojny, panował jeszcze rześki chłód, ale matowe niebo zapowiadało bliski upał. W oddali piętrzyły się czerwonofioletowe góry Matese; ich grzbiety powlekło złotą obwódką schowane za nimi słońce. Na brzozach nie poruszał się żaden liść, poran- na mgła rozpościerała się w leżącej przed nim dolinie jak gładkie, białe jezioro. Gdyby nie wiedział, jak bru- talnie odmienny był wtedy cały ten widok, zapewne nie uwierzyłby, że mogło tu być kiedyś inaczej. Gdy po raz drugi zszedł do kuchni, byli tam już Giuseppe i Rosina. Zjadł razem z nimi, wypalił papie- rosa i wyszedł do samochodu. Giuseppe towarzyszył mu. - Kiedy wrócisz, Roberto? - Sądzę, że koło drugiej. - Masz ze sobą list do Carla? - Oczywiście - odpowiedział. - Mam go. Nagle odniósł wrażenie, że wszyscy nieustannie zle- cają mu różne misje, że biega za ich sprawami, tracąc resztki swego pobytu na cudze problemy, podczas gdy jego własne wymagały rozważenia. A przecież nic nie wyniknie z tych jego podróży do Neapolu. Z góry mógł przewidzieć, jaka będzie odpowiedź Carla, podobnie jak czuł, że w najlepszym przypadku orzeczenie labora- torium jedynie odroczy nieco moment rozczarowania Don Ambrogia. - Nie sądzę, żeby on przyjechał - mówił Giuseppe. - Ale skoro i tak masz się z nim zobaczyć... Arriveder- ci, Roberto. Przez długi czas droga była zupełnie pusta. Wyman 119 zdał sobie sprawę, że rozgląda się za zrujnowaną świą- tynią rzymską, którą pokazała mu we wtorek Rosina, następnie czeka, aż po raz pierwszy mignie mu kręta dolina Volturno, a potem nisko nad horyzontem poja- wi się szara, niewyraźna plama Wezuwiusza. Zjawiały się one kolejno jak dotrzymane obietnice. Były tam ka- mienie milowe i wrażenia, które pamiętał sprzed czter- nastu lat i które raz jeszcze stwarzały dziwny efekt na- kładania się na siebie przeszłości i teraźniejszości. Skierował się na Casertę. Można było tędy dojechać szybciej niż dosyć okrężną drogą, wiodącą przez Ka- puę, jemu zaś zależało na czasie. Nie opuszczała go bo- wiem melancholijna myśl, że mniej więcej za dwadzieś- cia cztery godziny będzie znowu zjeżdżał zakosami w dół, aż do poziomu morza, po raz ostatni, może ostatni w życiu, i tym pilniejsze wydawało mu się zakończenie bezowocnej bieganiny za cudzymi sprawami i spotkanie się z Emiliem, tak by obaj mogli spróbować położyć kres ciągnącym się od lat pretensjom i żalom. Tam, gdzie było to możliwe, zwiększał szybkość do siedemdziesiątki i utrzymywał ją na tym poziomie, cią- gle pod wrażeniem, że musi się spieszyć. Droga była przeważnie dosyć pusta, ale i tak gdy dojechał do Via Floria, był zaskoczony, widząc na dużym zegarze znaj- dującym się obok Ogrodu Botanicznego, że dopiero mi- nęła jedenasta. Brunatne cienie o konturach postrzępionych przez kocie łby sięgały już do połowy piazza, Rosina chodzi- ła wśród straganów ustawionych naprzeciw cantiny. Zajęta swymi zakupami, przeciskała się właśnie przez ciżbę od jednego kramu do drugiego, gdy spostrzegła Don Ambrogia, który stał na schodach kościoła. Pode- szła do niego pospiesznie i z krótkim dygnięciem za- trzymała się o stopień niżej. 120 - Dzień dobry, padre. - Dzień dobry. - Wyglądał na bardziej wyczerpa- nego i zdenerwowanego, niż sądziła na podstawie opo- wiadania Giuseppe. - Czy życzysz sobie czegoś? - Ja... ciekawa jestem, czy ksiądz rozmawiał z Emi- liem? Przez chwilę patrzył na nią, niemal jakby była obcą osobą. Potem jego oczy zamknęły się i wyrwało mu się coś w rodzaju jęku. - Emilio - powiedział. Zmęczonym ruchem przyło- żył obie dłonie do Skroni. - Przykro mi, Rosina, ale zapomniałem. Uczuła raczej ulgę niż rozczarowanie. Pomysł Giu- seppe, by prosić Don Ambrogia o interwencję, od po- czątku budził jej wątpliwości, lecz wuj był tak uparty, a jej nerwy i tak już napięte do tego stopnia, że nie próbowała mu tego wyperswadować. - Miałem zamiar zobaczyć się z nim wczoraj wie- czorem. Obiecałem to Giuseppe - powiedział z żalem ksiądz, przygładzając włosy palcami. - To nie ma znaczenia. - Ależ ma, ma - mruknął. Większość jego myśli nadal skupiona była wokół innej sprawy, nadal czuł, że nie powinien zostawiać kościoła bez opieki. - Emilio jest teraz pewnie w winnicy Pelosich? - Tak, padre. Zmarszczył brwi. Nie potrafił się zmusić do obietni- cy, że opuści posterunek, który sam sobie wyznaczył. Jeszcze nie teraz. W każdym razie nie przed powrotem Wymana. - Postaram się koniecznie zobaczyć z nim dziś wie- czorem. Zostawię mu wiadomość u signory Zecchi, że- by... - Wolałabym, żeby ksiądz tego nie robił, padre. Widziała, że ksiądz chce jej naprawdę pomóc, nie miała też do niego żalu o to, że zapomniał. Ona sama 121 również nie pamiętała o tym, by porozmawiać z Emi- liem wtedy, kiedy miało to największe znaczenie. Ale czekanie, aż minie jeszcze jeden dzień, nie wchodziło w rachubę. Nawet jej wuj nie widziałby w tym najmniej- szego sensu. A co do Roberta... - Więc może dziś po południu. Nie jestem całkiem pewny kiedy... kiedy będę miał czas. Ale o ile będzie to możliwe, pójdę do Pelosich i zobaczę, co mi się uda zdziałać. - Było to maksimum tego, do czego odważył się zobowiązać, i był wyraźnie wdzięczny, gdy potrzą- snęła głową. - Jak chcesz, Rosina. - Jego grdyka drgnęła, gdy przełknął ślinę. - Jest mi ogromnie przy- kro, że wczoraj wieczorem tak się stało, wierz mi. Pro- szę cię, powiedz swemu wujowi, że go przepraszam. Wiem, że będzie na mnie bardzo zły - i słusznie. Ale... - Stał, patrząc na nią. Tajemnica, którą był związany oraz brak przekonywających zmyślonych usprawiedli- wień kazały mu zamilknąć. - Obawiam się, że nie na wiele się przydałem - zakończył niepewnie. - W każdym razie dziękuję, padre. Raz jeszcze dygnęła i odeszła. Pozostał sam, stojąc na schodach jak posępny czarny strach na wróble. Im dłu- żej o tym myślała, tym bardziej była zadowolona, że nic w tej sprawie nie zrobił. Emilio wprost nie znosił, kiedy ktoś go nagabywał, przypierał do muru. Dawno już przekonała się, że podsycało to jedynie jego upór. Taki właśnie rezultat miałaby interwencja Don Am- brogia. Albo Giuseppe. Andrea, jego najlepszy przyja- ciel, też nie wskórałby więcej. Ani nikt inny... - Dzień dobry, Rosina - zawołała jakaś kobieta, gdy przechodziła na drugą stronę piazza. - Dzień dobry. - Jak się miewa Emilio? - spytała tamta, ze złośli- wym nieco uśmiechem. Powstrzymała ostrą odpowiedź, która cisnęła jej się na usta, i poszła dalej, urażona i zła, że ludzie z wioski 122 tak ostentacyjnie plotkują o jej kłopotach. Pod wpły- wem tego posępnego nastroju nagle postanowiła, że sama pójdzie do winnicy Pelosich, zanim Wyman wró- ci z Neapolu. Wyman odnalazł szpital bez większych trudności. Raz tylko na skrzyżowaniu, obwieszonych suszącą się bie- lizną bocznych uliczek, zawahał się, czy jechać w pra- wo, czy w lewo. Zaparkował samochód w skrawku cie- nia, rzucanego przez drzewo, i wszedł wolno po stro- mych stopniach. Służbę pełnił ten sam portier, co po- przednio. Był on z gatunku tych ludzi, dla których każ- da twarz jest wyzwaniem, zaś każde podpowiedzenie oznacza dla nich przyznanie się do porażki. - Chwileczkę - powiedział, pstrykając palcami na wysokości ucha. - Ach, tak... Pan do signora Braschi, Czy zgadłem? - Za pierwszym razem. Portier rozpromienił się. - Szczycę się tym, że nigdy nie zapominam żadnej twarzy, signore. - Powinien pan pracować w policji - powiedział Wyman, odwzajemniając jego uśmiech. - Czy może pan powiedzieć signorowi Braschi, że bardzo zależy mi na czasie? - Tak, signore. Naturalnie. - Zawahał się. - Pana nazwisko... - Wyman. Doktor Wyman. - Oczywiście, signore - powiedział portier, udając, że przypomina sobie. - Jak mogłem zapomnieć? Posługując się centralką telefoniczną zaczął szukać signora Braschi. Wyman odszedł od biurka, rozgląda- jąc się po wykładanym marmurem hallu. Wewnątrz by- ło o wiele chłodniej niż na dworze, a jednak koszula kleiła mu się do skóry. Przybył nieco wcześniej, niż 123 zapowiadał, i obawiał się, że Braschi zjawi się za chwilę przepraszając go i żądając, by przyszedł jeszcze raz, trochę później. Nawet gdy ujrzał zbliżającą się ener- gicznym krokiem postać w białym kitlu, nie miał jesz- cze pewności, że się mylił. - Dzień dobry, doktorze Wyman. - Ten sam dziar- ski ton, ten sam słaby uścisk dłoni. - Nie spodziewa- łem się pana tak wcześnie. Zaczyna się - pomyślał Wyman. -¦ Mówił pan, że wynik będzie gotowy około połud- nia - powiedział, protestującym niemal tonem. - Tak też jest. - A więc ma go pan? - spytał Wyman. z ulgą. - Oczywiście. - Wyjął złożoną kartkę papieru i zerknął na nią przez swe okulary w grubej oprawie. - Grupa A, Rh minus. - Wręczył ją Wymanowi. Skończyliśmy niecałą godzinę temu. Wyman odcyfrował niewyraźne pismo. - Ludzka krew - mruknął, myśląc na głos. Signor Braschi zmarszczył brwi. - A czy spodziewał się pan, że może być inaczej? - I tak, i nie. - Podniósł wzrok. - Szczerze mó- wiąc, nie wiedziałem, co to może być. - Rozumiem - powiedział signor Braschi, stropio- ny- - A więc... jestem panu ogromnie wdzięczny. -¦ Pragnął uniknąć wszelkich pytań. - Ogromnie . wdzięczny. - Drobiazg, doktorze. Cieszę się, że mogłem pomóc. Gdybym kiedykolwiek mógł się panu na coś przydać, niech pan koniecznie skontaktuje się ze mną. -• Zrobię to. - Wyman wyciągnął rękę. - Raz je- szcze dziękuję, panie doktorze. Żegnając się z nim, Włoch wykonał lekki sztywny ukłon. Wyman wychodząc, skinął głową portierowi i wsunął tysiąclirowy banknot do jednej z wielu znaj- 124 dujących się obok wejścia puszek, przeznaczonych na datki na cele dobroczynne. Grupa A, Rh minus -- po- myślał raz jeszcze, zatrzymując się w cieniu bramy. - Ta kategoria mogła obejmować kilkuset mieszkańców Stravino. Wynik analizy nie wnosił nic nowego do spra- wy, oznaczał jednak, że Don Ambrogio będzie mógł na- dal trwać przy swym marzeniu o cudzie. Wyman wie- dział, że gdyby laboratorium było w stanie dokonać analizy od razu we wtorek, byłby zirytowany, jeśliby jej rezultat nie położył kresu fantastycznym nadziejom księdza. Teraz jednak, z powodów, których w danym momencie nie umiał pojąć, odczuwał zadowolenie, że nie wróci ze złymi wiadomościami. Obecnie droga była otwarta. Don Ambrogio będzie mógł złożyć meldunek swemu biskupowi, odziani zaś w purpurę dostojnicy, podzielający pragnienia księdza -• i jego obawy - bę- dą mogli podjąć swe dochodzenia i ostatecznie zawyro- kować co do tajemnicy. Wyman uważał, że stanie się słusznie i prawidłowo, jeżeli Don Ambrogio od nich właśnie usłyszy końcowy werdykt - nie zaś od niego, obcego niedowiarka. Tak, był teraz zadowolony, że sprawa przybrała taki właśnie obrót. Zszedł w dół po schodach i wkroczył w pulsujący upał ulicy, nie myśląc już o swym kłopotliwym obo- wiązku. Była zaledwie jedenasta trzydzieści. Męczący łoskot ruchu ulicznego mącił panującą na skwerze ci- szę. Para ubranych na biało zakonnic wynurzyła się z otoczonego płotem ogródka, znajdującego się pośrodku; na rusztowaniu, zwisającym z fasady szpitala, stał ja- kiś mężczyzna i śpiewając malował ramę okienną. Wy- man przeszedł na ocienioną stronę, po której stał jego samochód. Zaledwie doszedł do krawężnika, gdy za- trzymał go przenikliwy gwizd. Odwróciwszy się, zoba- czył Carla, który biegł w jego stronę, z szerokim od ucha do ucha uśmiechem. - Cześć, znowu się spotykamy - powiedział pod- 125 chodząc bliżej. - Domyśliłem się, że musisz być w środku. Widziałem samochód. - Przyjechałem trochę wcześniej. - Jak się miewa pacjent? Trudno było pojąć, że jego zachowanie może być aż tak irytujące. - Nie ma żadnego pacjenta. - Nie umarł, mam nadzieję? - Nie. Nie umarł. Carlo zaśmiał się. -¦ Czy Rosina też przyjechała? Wyman potrząsnął głową. Miał to samo uczucie, któ- rego doświadczył poprzednim razem - że jest w tej chwili szacowany, ważony i mierzony w celu ustalenia, jaką cenę można za niego uzyskać. - Mam dla ciebie list - powiedział, chcąc zakoń- czyć to spotkanie. - List? Od kogo? - Od twego wuja. - Wyjął go z portfela. - Oto on. Carlo przez chwilę patrzył na list podejrzliwie, jego twarz zachmurzyła się. Potem z wymuszonym uśmie- chem schował go do kieszeni. - Przeczytam go później. - Na twoim miejscu zobaczyłbym od razu, co za- wiera. -• Ich oczy spotkały się, ale Carlo nie wytrzy- mał jego spojrzenia. Wyman nie mógł powstrzymać słów: - Nie martw się. Nie prosi o zwrot pieniędzy. Policzki Carla pociemniały z gniewu, uwydatniając białe jak wapno pasmo blizny. - A tobie co do tego? - spytał. Wyman, wzruszając ramionami, wskazał na kieszeń Carla. - Dlaczego nie przeczytasz listu? - Spodziewam się, że ty też wiesz, o co w nim chodzi? 126 - Prawdę mówiąc wiem. Carlo parsknął. - Może więc oszczędzisz mi kłopotu? - W porządku. - Boże, pomyślał Wyman, jak bar- dzo ten chłopak skażony jest przez miasto. - Chce, żebyś wyjechał z Neapolu. - I wrócił do Stravino? - Owszem. - W interesie Giuseppe starał się być przyjazny. - On tam potrzebuje pomocy. Już teraz nie może sobie poradzić ze wszystkim, a jeszcze... - Chyba żartujesz. - Dla twego wuja to nie są żarty. Carlo raz jeszcze parsknął pogardliwym śmiechem. - Czy on uważa mnie za wariata?... Wracać do Stravino? Sam powiedz! - Może zmienisz zdanie po przeczytaniu listu. - Niedoczekanie twoje! Nie wróciłbym tam za mi- lion lirów. Wyman powstrzymał się od uwagi, która sama się narzucała. - Mógłbyś się nad tym przynajmniej zastanowić. - Już to zrobiłem. - Carlo odgarnął sprzed oczu kędzior tłustych włosów. - Możesz mu to powiedzieć... Po co mi taka zakazana dziura jak Stravino? Stary dureń chyba oszalał. Wyman miał ochotę go uderzyć. Przeszedł obok nie- go i ruszył w stronę samochodu. Carlo zrównał się z nim, chwytając go za rękaw. Był chyba najbardziej gruboskórną istotą na świecie. - Jakie masz plany na resztę dnia? - Wyman otworzył drzwi tak gwałtownie, że niemal wyrwał je z zawiasów. - Przygotowałem dla ciebie świetny pro- gram. - Carlo zaczął zachwalać swe usługi jak domo- krążny handlarz. - Powiedz mi tylko, na co miałbyś ochotę. Chryste Panie! - pomyślał Wyman. Wsunął się za 127 kierownicę. Carlo obszedł samochód i otworzył drzwi z drugiej strony. Byłby wsiadł, gdyby nie powstrzy- mały go słowa Wymana: - Jedynym punktem w moim programie jest Stra- vino. Ruszam natychmiast. Możesz jechać albo zostać. - Dlaczego ci się tak spieszy? - Gdybym ci powiedział, byłoby ci przykro. Zapalił silnik i przyspieszył jego obroty. - Jedziesz? Carlo wyczuł porażkę. Pełnym urazy gestem puścił drzwiczki. Potem, gdy Wyman przechylił się, by zamk- nąć je dokładnie, wsunął przez okno przybrudzoną ko- pertę. - Co to jest? - Zdjęcie, które zrobiłem. Pół tuzina odbitek. Wyman zapomniał o nich zupełnie. - Ile? - Trzy tysiące lirów. Wyman zacisnął wargi. Do diabła, nie będzie się targował. Może Rosina ucieszy się z nich. Odliczył jaskrawe banknoty i,wręczył je w milczeniu. - Jeszcze dziesięć tysięcy, a postaram się, żebyś nie pożałował. Wyman, którego opuściły resztki życzliwowści, spojrzał mu z odrazą prosto w oczy. Długa, ziemista twarz nie przypominała mu Giny ani jej córki, ani wreszcie dziecka, które mgliście zapamiętał. Była to po prostu twarz jeszcze jednego alfonsa. - Wiesz, co mi się wydaje? - spytał spokojnym tonem. - Nie... - W jego głosie pojawił się cień nadziei. - Wydaje mi się, że w Stravino lepiej jest bez ciebie... A teraz zjeżdżaj! Niezręcznie wrzucił bieg i ruszył ostro. Poprzez ro- snący hałas silnika docierały do niego strzępy tego, co krzyczał Carlo: 128 - ... draniu! ...A co ty... i Emilio? Spytaj Emilia, czy... lepiej z tobą, czy bez ciebie! Spytaj go, ty... Okrążył skwer i wyjechał z niego. Na karku czuł kropelki potu. Gniew sprawił, że Stravino stało mu się bliższe niż kiedykolwiek przedtem. Winnice Pelosich rozciągały się jak różnobarwna pla- ma po obu stronach drogi. Jedna ich część była inten- sywnie uprawiana, tarasy wznosiły się kolejnymi kon- dygnacjami aż po horyzont. Po drugiej stronie teren był o wiele bardziej nierówny, opadał ostro w dół od poziomu drogi, w głęboką rozpadlinę, następnie wznosił się ponownie, tworząc strome zbocze pokryte łatami nadającej się do uprawy ziemi. Ta część była o wiele mniej wykorzystana. Z wyjątkiem kilku rozrzuconych tu i ówdzie pólek, obsadzonych winoroślą oraz jednego dziwacznego, poziomego skrawka, na którym rosło bez- ładnie kilka tuzinów drzew oliwnych, pokryta ona była głównie kępami wypalonej słońcem trawy oraz wysta- jącymi gdzieniegdzie połaciami kamienistego podłoża. Rosina spojrzała najpierw w tę stronę przysłaniając oczy od światła i blasku. Całe zbocze wydawało się opuszczone. Stwierdziwszy, że nie ma tam nigdzie Emi- iia, weszła na jedną ze ścieżek wiodących ku leżącym nad szosą tarasom. Raz czy dwa, ze znajdującego się powyżej wzgórza doszły ją głosy ludzkie i stłumione przez upał dźwięki uderzającego o kamień metaju Ale dopiero po chwili ujrzała pierwszego człowieka; szczęś- liwym zrządzeniem losu był to Andrea. - Proszę, proszę! - powiedział, podnosząc skórzaną flaszkę, którą miał właśnie przytknąć do ust. - Czy mnie szukasz? Rosina uśmiechnęła się nerwowo. - On jest tam, w górze - powiedział Andrea, wska- 129 zując kciukiem za siebie. - Po lewej stronie. Co więcej, jest sam. Kiwnęła głową i poszła dalej, wdzięczna za okazane przez niego zrozumienie. Niektórzy z pozostałych dro- czyliby się z nią, dokuczali jej. Krzewy winorośli sta- nowiły zbity gąszcz, mijając ich rzędy rzucała nie- śmiałe spojrzenia, co chwila spostrzegając jakiegoś ro- botnika leżącego jak martwy w cieniu. Raz zauważyła też grupę mężczyzn, którzy siedzieli w swobodnych pozach gawędząc i paląc papierosy. Ścieżka rozdzielała się na dwie odnogi. Skręciła w lewo, zwalniając kroku na stromym podejściu i nagle na tarasie tuż nad sobą dostrzegła Emilia. Siedział przykucnięty na niskim na- sypie, oddzielającym dwa poziomy i bezmyślnie ude- rzał motyką w ziemię. Zatrzymała się natychmiast i stała wyczekująco patrząc na niego, usiłując odgad- nąć jego nastrój, pragnąc, by zdał sobie sprawę z jej obecności, by nie musiała raz jeszcze wystawiać na próbę swej dumy i zawołać go po imieniu. On jednak był całkowicie nieświadomy jej obecności, dopóki nie ruszyła z ociąganiem w jego stronę. Była jeszcze o kil- kanaście kroków od niego, gdy gwałtownie podniósł wzrok; w pierwszej chwili na jego twarzy odmalowało się radosne zaskoczenie, wnet jednak zachmurzył się. - Dzień dobry - powiedział zdawkowo. - Dzień dobry, Emilio. Odwrócił od niej wzrok i zaczął znów uderzać mo- tyką o ziemię. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj. - Ja... ja chciałabym z tobą porozmawiać. - Prze- żywała rozterkę: tak bardzo pragnęła podejść do niego, powstrzymywało ją jednak wspomnienie o tym, jak odezwał się do niej przed domem signory Zecchi i jaki był tego powód. - O czym? - Emilio - powiedziała z wyrzutem, przeciągając 130 to słowo pod wpływem ledwie ukrywanego rozdraż- nienia. Nastąpiła chwila ciszy. Spojrzał na nią spod oka. - Próbowałem zobaczyć się z tobą wczoraj wieczo- rem. - Gdzie? - U ciebie. Zmarszczyła brwi. Byłam w domu przez cały wieczór. - Nie ty jedna tam byłaś. - Nadal dziobał mo- tyką miękką ziemię, wpatrując się w rozkopane miej- sce jak zafascynowany. - Naprawdę tam byłem, wierz mi. - Wierzę ci. -¦ Przyglądałem się wam wszystkim przez okno. Twój wuj pisał list. - Rzeczywiście. List do Carla. Nie mógł ukryć swego zdumienia. - I cóż on od niego może chcieć? - Prosił go, żeby wrócił do Stravino. - Ten łobuz? - Emilio wzniósł twarz ku niebu i gwizdnął. - Nic mu z tego nie przyjdzie! - Wiem. Roberto... - Ich oczy spotkały się. Za- wahała się, ale ciągnęła dalej: - Roberto zawiózł mu ten list. Znów zapanowała cisza. Jego twarz zachmurzyła się ponownie. Ze stoków położonych wokół nich dochodził cichy, przerywany szmer innych głosów. -• Po co chciałeś się ze mną zobaczyć wczoraj wie- czorem? - spytała. Zdawało się, że nie zamierza odpowiedzieć. Powtó- rzyła pytanie. Przez chwilę milczał. W końcu jednak, speszony niemal, wymamrotał: - Było mi przykro, że tak odezwałem się do ciebie wczoraj rano. Poczuła, że jej serce zabiło mocniej. 131 - Ja też żałuję, że tak się zachowałam. - I słusznie. - Potarł policzek grzbietem dłoni, posyłając jej lekki uśmiech. - Powinnaś zostać bok- serem. Pobiegła ku niemu, radość wzięła górę nad jej re- zerwą. - Ach, Emilio! - zawołała. - Co się nam stało w ciągu tych kilku ostatnich dni? Wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że jest to dość jasne. Głos był łagodny, ale jego słowa, jak ostrzegawczy wystrzał przypomniały jej, że osiągnęli jedynie pełen napięcia stan rozejmu. Uklękła na nasypie obok niego. Odganiając sprzed twarzy jakiegoś latającego owada, spytała z przeję- ciem: - Co więc powinniśmy zrobić? - Zrobić? - Tak, zrobić. Zanim odpowiedział, powiódł palcem po jej war- gach. - Co proponujesz? - Żebyś przyszedł dziś wieczorem. Zjadł z nami wszystkimi kolację. -¦ Przyglądała mu się uważnie, z niepokojem, usiłując odczytać jego myśli, przewidzieć jego reakcję. - Roberto ucieszyłby się. Znów odwrócił od niej wzrok. Potem, po dłuższej przerwie, powiedział: - Nawet teraz nie rozumiesz, Rosina. Po tylu la- tach. - Rozumiem - zaprotestowała. - Rozumiem. - Nie. - Przecząco, niemal ze smutkiem pokręcił głową. - Wyobraź sobie tylko, że przyszedłbym dziś wieczorem, że podalibyśmy sobie ręce, zjedli razem ko- lację i napili się wina, Wyman i ja... Spróbuj to sobie tylko wyobrazić. 132 - No więc? - Czy to zmieniłoby cokolwiek? - Gorączkowo uchwycił przegub jej ręki. - Czy zmieniłoby? - Oczywiście, że tak. - Gdyby tylko umiała mu to wytłumaczyć! - Wszystko zmieniłoby się - dla ciebie i dla nas. Szyderczym gestem wskazał swój kikut. - Pewnie to również? - Podniósł grudkę ziemi i zgniótł ją w dłoni na proszek. - Nie zachowuj się jak dziecko, Rosina. Spójrz prawdzie w oczy. - Patrzę prawdzie w oczy! Patrzę jej w oczy przez cały czas, od samego początku! Naprawdę... - Znów unikał jej wzroku, pochyliła się więc i biorąc go pod brodę skierowała jego twarz w swoją stronę. Z roz- paczą ciągnęła dalej: - Dlaczego ma tak dalej być między nami? Czego ty chcesz dowieść, Emilio? Że nie jesteś gorszy niż inni?... Więc pozwól, że ci coś powiem. Jesteś lepszy niż oni wszyscy razem - jeżeli tylko chcesz. Czyż nie rozumiesz, że właśnie dlatego cię kocham? - Skończyła mówić, z oczu jej popłynęły łzy. Emilio w milczeniu otarł policzki dziewczyny, onie- miały pod wpływem sprzecznych uczuć, jakich do- znawał. Po kilku sekundach wstała z klęczek i rozej- rzała się nerwowo. - Muszę już iść - powiedziała. Wstał i wziął ją pod brodę. - Przepraszam, Rosina. Tym razem ona zniecierpliwionym gestem wzruszyła ramionami. - Czy przyjdziesz do nas dziś wieczorem? - Może. - Proszę cię. Obiecaj, że przyjdziesz. - Granica, do jakiej mogła na niego nalegać, była niemal osiąg- nięta. - Jutro w południe już go nie będzie. -¦ Wymana? 133 - Tak... Proszę cię, Emilio. Zrób to dla mnie. Ja cię rozumiem, wierz mi. - Zobaczę - powiedział. Razem zeszli do drogi. Kilku robotników zakończyło już swój odpoczynek i podjęło pracę. Przerywali ją jed- nak, gdy Emilio z Rosiną przechodzili obok nich, wy- mieniając między sobą uśmiechy i spojrzenia. Andrea, który pracował najbliżej drogi, mrugnął do mijającej go Rosiny. - A więc dziś wieczorem? - spytała w końcu, u- siłując po raz ostatni skłonić Emilia do obietnicy. - Być może - odpowiedział. Bała się wymagać od niego zbyt wiele. Być może. Być może... Nie mogła mieć nadziei na nic więcej. Uśmiechnęła się do niego blado i odeszła, odwracając się po kilku krokach, by pomachać mu ręką na pożeg- nanie. Emilio odwzajemnił jej gest, potem zaś rozpo- czął powrotny marsz krętą ścieżką, wiodącą w górę ku nagrzanym przez słońce tarasom. Wyman rozglądał się czekając na moment, kiedy u- każe się wioska. Wiedział, że już niedługo - kilka za- krętów dalej - będzie mógł na chwilę ujrzeć jej do- my, skupione niczym dziecinne klocki poniżej grzbie- tu. Ale nawet podczas tej trzeciej w ciągu czterech dni podróży z Neapolu ostatni odcinek krętej drogi okazał się zwodniczy. Przypuszczał, że to samo na- stąpi jutro, podczas jazdy w dół, będzie oczekiwał na ostatnie pojawienie się Stravino w lusterku samocho- du, starając się zapamiętać, która z serpentyn zasko- czy go tą magiczną sztuczką... Statek odpływał w sobotę wieczorem. Przed wyjaz- dem z Neapolu zatelefonował, by upewnić się, że nie spodziewają się jego powrotu wcześniej niż w piątek. Gdy dowiedział się, że ma jeszcze przed sobą czter- 134 dzieści osiem godzin urlopu, odczuł pokusę, by po- wrócić tam dopiero rano ostatniego dnia. Ale po dro- dze zmienił zdanie. Zostając dłużej postąpiłby nielojal- nie wobec Teda Masona. Być przez cztery dni sam na sam z sześciuset potencjalnymi pacjentami - każdy miałby tego dosyć. Oparzenia skóry od słońca, bóle głowy, dolegliwości żołądkowe, popuchnięte nogi, udar słoneczny -¦ wierzyć się nie chciało, czego ci ludzie nie potrafili wymyślić. Boże! Jak odległe wydawało mu się to wszystko te- raz, nawet po tak krótkim czasie. Jak pusto i bezowoc- nie zapowiadał się powrót do tych spraw. Czuł, że ro- szczenia Stravino wobec jego czasu i pamięci dały mu chwilę wytchnienia od niepokoju, umożliwiły mu, za pomocą jakiegoś specjalnie silnie działającego leku, o- derwanie się od siebie na chwilę - spojrzenie na wła- sne ja w inny sposób - bardzo podobny do tego, w jaki spoglądał na grupy swych rodaków grasujących po szerokich arteriach Neapolu, myśląc: A więc tak wyglądamy... Zredukował bieg i wszedł w następny niewidoczny zakręt. Zjawiło się przed nim Stravino, rozszczepiony promień słońca odbijał się od jednego z miniaturo- wych dachów. Zgasł on, gdy szosa skręciła we wgłębie- nie znajdujące się na zboczu, w kilka sekund później znikła również wioska. Dwa kolejne zakręty nastąpi- ły szybko po sobie: w prawo, w lewo. Przez ostatnie pół godziny tak przyzwyczaił się do niemal całkowicie pustej drogi, że na widok znajdującej się o jakieś sto jardów przed nim samotnej postaci, nacisnął klakson. Ku jego zdziwieniu osoba ta zatrzymała się, zeszła z z szosy i stała, czekając. Dopiero po sekundzie czy dwóch zdał sobie sprawę, że jest to Rosina. Zahamował i zatrzymał się przed nią. - Chcesz się przejechać? 135 - Bardzo chętnie - powiedziała, odwracając twarz od ciągnącego się za nim obłoku pyłu. - To wskakuj. - Popchnął drzwi, gdy się otwar- ły, wsiadła do samochodu. - Stravino, panienko? - Tak, proszę pana. - Do Parrianich czy do centrum? Roześmiała się. Zaczynali nabierać rozpędu. - Co sprowadziło cię tak daleko? - spytał, teraz już poważnie. - Byłam tu, by zobaczyć się z Emiliem. Emilio... Zbliżał się następny niewidoczny zakręt. Wszedł w niego, nadal zwiększając szybkość, przez chwilę myśląc o czym innym. Spojrzał na nią przelot- nie, ale już nie zdążył powiedzieć tego, co zamierzał. Wychodząc z zakrętu spostrzegł, że pędzi prosto na stado kóz, które gęsto stłoczone zajmowały całą sze- rokość drogi. Instynktownie nacisnął mocno pedał ha- mulca. Pisk opon zagłuszyło przerażone beczenie zwie- rząt. Przez ułamek sekundy myślał jeszcze, że uda mu się z tego wyjść bez szwanku, ułamek sekundy póź- niej wiedział już, że będzie inaczej. Samochód zady- gotał i zaczął przesuwać się w bok. Wyman spostrzegł zbliżającą się krawędź szosy i rozpaczliwie skręcił kie- rownicą, usiłując wyprowadzić wóz z poślizgu. Ale nie starczyło już czasu ani miejsca. Do jego świadomości dotarło wyraźnie, że Rosina zakrywa twarz dłońmi, że mnóstwo brunatnych kóz tłoczy się i skacze wokół nich, że ktoś stoi z rękami wzniesionymi ku niebu w pozie pełnej przerażenia. Potem zsunęli się z szosy. Wydawało mu się, że samochód jest zawieszony w powietrzu przez nieskończenie długą chwilę, że silnik wyje obłąkańczo. Potem jego przód zaczął łagodnie o- padać. Zesztywniali w fotelach, odczuli pierwsze miaż- dżące zetknięcie z ziemią... drugie... potem trzecie. W tym momencie oboje już stracili przytomność i nie zdawali sobie sprawy z tego, że samochód odbija się 136 i ociera o ziemię i zatrzymuje się w końcu, balansując na samej krawędzi pionowo spadającego w dół ciem- nego wąwozu. Z miejsca, gdzie znajdował się Emilio, widoczne by- ły dwa odcinki białej jak mąka drogi. Zauważył, że samochód zatrzymał się w połowie pierwszego z nich i że wsiadła do niego Rosina. Widział też, jak na po- czątku drugiego odcinka nastąpił wypadek. Opóźniony przez odległość, rozpaczliwy pisk opon, dotarł do niego w momencie, gdy spadający samochód znikł już z pola widzenia, potęgując w nim wrażenie, że wszystko to odbywa się w koszmarnym śnie. Nie- mal natychmiast zaczął biec. Ciężkim krokiem jak o- pętany pędził szaleńczo ścieżką w dół; jego umysł spa- raliżowany był pod wpływem nagłego wstrząsu. Męż- czyźni, pracujący na niższych kondygnacjach, obok któ- rych przebiegał, spoglądali na niego z osłupieniem i niepokojem. Widząc, że Andrea patrzy zdumiony, zdo- łał wysapać: "Samochód!" Potem wypadł na drogę i pędził w stronę oddalonego o sto metrów zakrętu. Kilka kóz z rozproszonego stada zmierzało w jego kierunku. Ujrzawszy go zawróciły z głośnym becze- niem i uciekając znikły za zakrętem. Przerażony biegł w ślad za nimi, czując w nogach okropną słabość. Ich lęk spotęgował jego własną panikę. Miał nadal w o- czach widok spadającego w przepaść samochodu, ale jakaś cząstka wracającego do przytomności umysłu skłoniła go do chaotycznej modlitwy. Było to najdłuższe sto metrów na świecie. Nawet sam zakręt zdawał się nie kończyć. Nagle jednak ujrzał prosty odcinek drogi i wznoszące się nad nią zbocza, pełne skarżących się zwierząt; oszołomiony pasterz stał na poboczu i drżąc z podniecenia patrzył w dół sto- ku. Emilio podbiegł do krawędzi i spojrzał w kierun- 137 ku wskazanym mu przez starego trzęsącą się ręką. Da- leko w dole ujrzał samochód, wyglądający stąd jak kolorowy żuk. Z początku na widok pozycji, w jakiej się znajdował, przerażenie ustąpiło uczuciu ulgi. Pa- sterz mamrotał coś, lecz Emilio prawie go nie słyszał. W jego uszach huczała i tak potężna burza. Bez chwili wahania zeskoczył z drogi i zaczął schodzić po pochy- łym zboczu, głuchy na wykrzykiwane drżącym głosem ostrzeżenia starego. Przez kilka metrów utrzymywał równowagę. Potem ześliznął się po łupkowatej powierzchni i zdołał się za- trzymać chwytając się samotnie sterczącej kępy trawy. Poruszone przez niego drobne kamyki, zsuwając się i podskakując poleciały jak grad w dół, nabierając po drodze szybkości. Puścił trawę i opadł na wystający cypel skalny, który pod wpływem wstrząsu został wyr- wany z ziemi. Emilio znów zmuszony był zaryć się obcasami w grunt, wyciągając rękę w bok. Głaz spadł za kamyka- mi, podskakując od czasu do czasu toczył się leniwie w dół po nachylonym pod kątem pięćdziesięciu stopni zboczu. W miejscach, w które uderzał, wznosiły się rozpostarte pióropusze pyłu. W połowie drogi, dzie- lącej go od samochodu, znikł w zagłębieniu terenu. Nie pojawił się już więcej, ale mimo oszołomienia Emilio zarejestrował niebezpieczeństwo wywołania następnej lawiny. Zaczął przesuwać się poziomo wzdłuż stoku, tak, by nie znajdować się wprost nad samochodem. Po- ruszał się teraz nieco bardziej ostrożnie, nadal jednak gnany gorączkową potrzebą pośpiechu. Z wyjątkiem momentów, kiedy nierówności gruntu zasłaniały wóz przed jego wzrokiem lub kiedy musiał koncentrować swą uwagę na rzeźbie zbocza leżącego tuż pod nim, przez cały czas wpatrywał się w samochód jak zahipno- tyzowany. Zsuwał się, wdrapywał i podążał w jego 138 kierunku niby ślepiec, rozpaczliwie szukając drogi po omacku. Dotarł właśnie do uschniętego drzewa, stojącego mniej więcej w jednej trzeciej drogi do auta, kiedy na prawo od niego przeleciało szybko kilka wyrwanych z ziemi kamyków. Spojrzawszy w górę, spostrzegł, że Andrea ruszył w ślad za nim. - Odejdź stąd! - krzyknął ochryple, machając rę- ką. - Odejdź stąd, Andrea! Jego przyjaciel zatrzymał się i stał wyprostowany. Za nim, na drodze, widoczne były inne postacie, kar- ły spoglądające w dół. - Wezwij lekarza! - krzyknął Emilio. - Lekarza - powtórzył. - Śpiesz się! Zdawało mu się, że jego głos przebywa tę krótką odległość w niewiarygodnie długim czasie. Zobaczył, że Andrea kiwa głową i rusza z powrotem. - Zostańcie tam na górze wszyscy - ostrzegł Emi- lio pozostałych. Brakowało mu już tchu. - Głazy! - tyle tylko zdołał wykrzyknąć załamującym się głosem. - Spadające głazy! Któryś z nich odpowiedział mu, ale nie usłyszał słów. Wysunął się zza drzewa i trochę spadając, przebył krót- ki odcinek porośnięty szorstką trawą. Zbocze stało się nagle bardziej strome. Utrzymywanie równowagi przy- chodziło mu z większą niż poprzednio trudnością. Je- go jedyna ręka musiała mu wystarczyć za dwie. Po kilku dalszych minutach zorientował się, że jest w po- łowie drogi do skraju urwiska. Zbliżał się do samo- chodu ukośnym trawersem, nieco z lewej strony; z tego miejsca widział już, jak blisko przepaści się on znajduje. Przedni zderzak i koła zasłonięte były przez zarośla, bujnie porastające krawędź rozpadliny. Je- szcze metr, dwa, i... - Dio! ¦-- westchnął. Tylny zderzak był oderwany. Lakier, po tej stronie 139 karoserii, którą widział ze swego miejsca, był mocno porysowany, obie zaś szyby wyglądały jak zamarznię- te pajęczyny. Nie widział wnętrza. Zbliżył się jeszcze bardziej z rosnącym lękiem w sercu, nie czując go- rąca ani bólu podrapanej i piekącej od potu ręki. Dwa- dzieścia metrów od samochodu zatrzymał się, przeży- wając raz jeszcze długi jak całe życie moment kata- strofy, tak jak widział ją z tarasu na wzgórzu, niemal nie będąc w stanie spojrzeć na znajdujące się teraz przed nim jej dowody. Cisza była denerwująca. W głowie kłębiły mu się myśli. Ruszając naprzód, pośliznął się jak pijany, ko- lejna porcja żwiru potoczyła się w stronę urwiska. Ser- ce biło mu jak młot parowy. Oba tylne koła, których opony były pęknięte, nie dotykały ziemi. Gdy pochy- lając się, podszedł do nich na długość ramienia, do- strzegł, co było tego powodem, i odkrycie to sprawi- ło, że jego przerażenie znów się wzmogło. Samochód był jeszcze bliżej przepaści, niż mu się zdawało. O wiele bliżej. Przednie koła przeszły w istocie przez warstwę zarośli, zakrywającą brzeg urwiska, i były za- wieszone w powietrzu. Emilio zorientował się, że sa- mochód balansuje po prostu na krawędzi, utrzymywa- ny w tej pozycji chyba jedynie przez zaryty w zie- mię dyferencjał. Aż jęknął z przerażenia. Przez długą - jak mu się zdawało -- chwilę, stał patrząc, niezdolny ani do my- śli, ani do czynu. Potem wyprostował się ostrożnie. Tylne okno było całe, zajrzał przez nie do środka. Nie- wiele udało mu się zobaczyć: czubek głowy Wymana i rękę Rosiny zwisającą bezwładnie z oparcia przed- niego siedzenia. - Rosina! - zawołał. Było mu mdło z przeraże- nia. Jeszcze raz, głośniej: - Rosina! Nikt nie odpowiedział, nie poruszył się. Z jak naj- większą ostrożnością podszedł do samochodu z boku. 140 Nie odważył się zbytnio zbliżyć do krawędzi. Przed- nia boczna szyba była opuszczona w dół, ujrzał częś- ciowo ciało Wymana, leżące w poprzek dziewczyny. Raz jeszcze sprawdził, pod jakim kątem stoi balansu- jący samochód, i ogarnęła go rozpacz. Wyglądało na to, że najdrobniejszy wstrząs, najmniejsza nawet zmia- na obciążenia wnętrza spowoduje jego upadek w dół. Mówił głośno do siebie, nie zdając sobie z tego spra- wy. Zanim spróbuje otworzyć drzwi i wydostać ich, samochód powinien zostać jakoś umocowany. I to szyb- ko. Ale jak?... Dio, jak? - Bezradnie rozejrzał się wokół siebie, potem wzrok jego pobiegł w górę zbo- cza, ku małym figurkom stojącym rzędem na szosie. Przysłonił usta dłonią, by zawołać: "Liny! Przynieście liny!" - kiedy tuż za nim rozległ się głośny trzask. Odwróciwszy się gwałtownie zdążył jeszcze dostrzec, jak krótki odcinek krawędzi przepaści kruszy się i obsuwa, znikając z pola widzenia o niecałe trzy met ry w bok od samochodu. Przez kilka sekund stał, przy- murowany do miejsca, słysząc zgrzytliwy chrzęst spa- dających szybko kamieni i ziemi. Nie musiał zaglądać w głąb przepaści. Wiedział, jak jest głęboka i stroma. Wiedział też, że nie może ryzykować czekania, aż przyniosą liny. Jeszcze kilka minut i może być za póź- no. Musi wydostać ich teraz, od razu... Gdyby zawahał się, być może zwyciężyłby w nim strach. Poczuł się nagle ogromnie samotny. Znów pod- sunął się bliżej boku samochodu i sięgnął do klamki przednich drzwiczek, chwytając drżącą dłonią rozgrza- ny przez słońce metal. Dwie ręce... Gdybyż miał dwie ręce! Nacisnął kciukiem przycisk i drzwiczki natych- miast otwarły się. W szparze ujrzał zwisającą bez- władnie głowę Rosiny, zwróconą twarzą ku górze. Oczy miała zamknięte, we włosach widać było krew. Starał się nie patrzeć na nią, nie myśleć, co to może ozna- czać. Drzwiczki poruszały się bez trudu. Coś upadło na 141 ziemię - mapa drogowa. Były już otwarte w jednej trzeciej, zaraz jednak będzie musiał puścić je i pozwo- lić im otworzyć się na całą szerokość. Nie mógł sięgnąć ręką aż tak daleko. I tak już stał obiema stopami w za- roślach, wyciągając drżące końce palców tak daleko, jak tylko to było możliwe. Teraz! Pełen napięcia wstrzymał oddech, pozwalając drzwiom otworzyć się pod własnym ciężarem. Zadrga- ły dwukrotnie, zatrzymane przez zawiasy pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Zdawało mu się, że samochód zatrząsł się z lekka. Gdzieś z dołu dobiegł złowróżbny odgłos zsuwającej się ziemi. Potem nastąpiła cisza. - Drogi Boże! - błagał, nie zdając sobie z tego sprawy. - Słodki Jezu! Wsunął rękę pod pachę Rosiny i niezwykle ostroż- nie zaczął ją wyciągać z auta. Obciążało ją ciało Wy- mana, jednak z wolna wysunął spod niego jej bez- władną postać. W końcu jej pięty zsunęły się na zie- mię. Odciągnął ją jeszcze z dziesięć metrów od tego miejsca i ułożył na trawie. Atak zawrotu głowy zmącił mu ostrość widzenia, gdy podszedł znowu do otwartych drzwi. Wyman leżał głębiej niż Rosina, wewnątrz sa- mochodu. Jego zgięte nogi zaczepiały o kolumnę kie- rownicy i wydawał się dwukrotnie cięższy. Emilio, ostrożnie starając się poruszyć go z miejsca, miał wra- żenie, że samochód drgnął. W jego głowie huczała wyimaginowana lawina. Odczekał sekundę czy dwie, potem znów łagodnie pociągnął Wymana za ramiona. Teraz już z trudem chwytał oddech, jego pot kapał na bladą, zwróconą ku górze twarz, znajdującą się pod nim. Jeszcze dwa razy szarpnął na tyle mocno, na ile miał odwagę. Trzy razy... Za czwartym pociągnię- ciem upadł do tyłu, a ciało Wymana nagle wysunęło się przez drzwi. Schylił się zamierzając objąć go jeszcze raz i od- ciągnąć do miejsca, w którym leżała Rosina. W tym 142 momencie zauważył, że samochód pochyla się. Przez ułamek sekundy sądził, że jest to złudzenie wywołane przez zawrót głowy, zanim jednak zdążył zamknąć oczy, by ono ustąpiło, zdał sobie sprawę, że się nie myli. Tył samochodu unosił się z wolna, cały pojazd zaczynał zsuwać się ku przodowi. Z przerażeniem, roz- paczliwie chwycił Wymana za ramię i zdołał go prze- sunąć o niecałe dwa metry. Powietrze wokół niego zdawało się być wypełnione chrzęstem i hukiem. Jesz- cze przez kilka chwil samochód przechylał się i zsuwał w niewiarygodnie powolnym tempie. Potem nagle, jak gdyby coś go porwało, zniknął zapadając się w głąb. Wraz z nim spadł w dół półkolisty fragment krawędzi skalnej ściany, sięgający niemal do stóp Wymana. Za- nim Emilio zdał sobie sprawę, co się stało, wnętrze rozpadliny rozświetlił nagły błysk; roztrzaskany o jej dno samochód stanął w płomieniach. Nigdy nie był pewien, co zdarzyło się bezpośrednio potem. Mgliście pamiętał, że starał się przesunąć Wy- mana w głąb i położyć obok Rosiny, że spostrzegł nagle szereg przypominających małpy postaci, schodzących w dół stoku w jego stronę, że zdarł z siebie koszulę, by podłożyć ją pod głowę dziewczyny. Wszystko było nie- ostre i przysłonięte pulsującą bladoróżową mgłą. Nic nie wydawało mu się realne. Wszystko było stłumione, i zamazane jak we śnie - nawet kiedy powieki Ro- siny drgnęły i dostrzegł, że patrzy ona na niego szkli- stymi nieprzytomnymi oczami, nawet gdy jej wargi poruszyły się i gdy ze zdumieniem wyszeptała jego imię. W sześciu nieśli Wymana i Rosinę w górę, do drogi, sapiąc i pocąc się, zmagając się z ciężarem bezwład- nych ciał, spoczywających w ich ramionach. Na szosie zebrał się spory tłum, złożony głównie ze starszych 143 mężczyzn patrzących z niepokojem, niedowierzaniem i zachwytem. Długotrwałe napięcie zmusiło ich do mil- czenia, gdy jednak minęło, stali się pod wpływem doznanej ulgi niezwykle rozmowni. Kiedy obie grupy wspięły się nieco bliżej, wielu spośród widzów zeszło' z drogi, by przyłączyć się do nich. Wydawało się, że niektórzy nie mogli doczekać się chwili, kiedy będą w stanie na własne oczy sprawdzić dokładność mel- dunków, przekazywanych z dołu za pomocą okrzyków i gestykulacji. Emilio szedł obok trójki niosącej Rosinę zostając nie- co z tyłu, siły opuściły go, w głowie czuł zamęt i chaos. Stojący na skraju szosy wołali coś pod jego adresem, ale ich pochwały prawie nie docierały do niego. Nawet kiedy w końcu doszedł do nich, kiedy otoczyli go cias- nym kołem, klepiąc po plecach, w podnieceniu ściska- jąc jego dłoń i nagie ramiona, był zbyt wyczerpany, aby jego umysł zareagował na to. Dopiero gdy odwró- cił się i spojrzał w tył na puste zbocze, zdał sobie dokładnie sprawę, czego dokonał. Dopiero wtedy ugięły się pod nim kolana i wszystko utonęło w wirującej ciemności. Andrea sprowadził nie tylko doktora, ale i Don Am- brogia. Gdy pedałując gorączkowo wpadł do Stravino, spostrzegł księdza na stopniach kościoła i razem obu- dzili doktora z popołudniowej drzemki. Zaledwie star- czyło dla nich miejsca w jego małym trójkołowcu, jakoś jednak wcisnęli się do środka poruszając się nie- zręcznie pod wpływem podniecenia i pośpiechu. Pod- czas krótkiego czasu, gdy trzęsąc się pędzili do win- nicy Pelosich, Andrea starał się odpowiedzieć na ich pytania ("Mówisz, że na samej krawędzi? Co to znaczy: na krawędzi?..." "Dokładnie w którym miejscu?..." "Jak to się stało?... "Czy Emilio dał znać, w jakim oni 144 są stanie?...". Jego relacja była jednak niejasna i wy- obraźnia każdego z nich tworzyła całkowicie pomie- szane wizje całego wydarzenia. Spodziewali się zastać na zakręcie tłum gapiów, wy- obrażali sobie sztywno leżące dokoła zabite kozy. W świetle relacji Andrei żaden z nich nie uważał jednak za możliwe, że zastaną tam również Wymana i Rosinę, ułożonych już na poboczu drogi na posłaniach ze zwi- niętych części odzieży. - Nic groźnego im się nie stało, doktorze - zawołał ktoś, gdy zahamowali. - On jest nadal nieprzytomny, ale wydaje się... Andrea z trudem wydostał się z samochodu i chwy- cił za ramię najbliżej stojącego mężczyznę. - Jak oni się tu dostali? Kto ich wniósł na górę? - Ja, między innymi. Ale to był drobiazg. Urato- wał ich Emilio. - Emilio? - Człowieku, on był wspaniały!... Nieprawdopodob- ny. - Wskazał ręką - Popatrz tam, w dół. Andrea podszedł do krawędzi. - Madonna! - krzyknął wstrząśnięty. - Gdzie jest samochód? - Spadł zaraz potem, jak on wydostał z niego Ame- rykanina. Mówię ci, był wspaniały. - Czy on tu jest? - spytał Andrea, rozglądając się. Mężczyzna wskazał ręką. - Zemdlał - i wcale mu się nie dziwię. Sam omal też nie zemdlałem, jedynie patrząc na niego. Emilio siedział na dużym kamieniu, opierając gło- wę na dłoni. Andrea podszedł do niego, zatrzymując się na krótko przy tłoczącej się grupie ludzi. Nie udało mu się wiele zobaczyć poprzez tłum zasłaniających osób, ale ich zachowanie napełniło go nadzieją. 145 - Rosina będzie zdrowa - powiedział do Emilia, chcąc dodać mu otuchy. Emilio wzdrygnął się. Na tle poszarzałej twarzy je- go rozpostarte palce wydawały się ciemne. - Naprawdę, będzie zdrowa. - A co z nim? Andrea oblizał wargi. - On też będzie zdrów... Madre! Jak ty tego do- konałeś? Emilio spojrzał w górę. Było mu nadal słabo, pod- niósł się jednak na nogi. - Nie męcz się - ostrzegał go przyjaciel. - Nic więcej nie możesz teraz zrobić. - Chcę zobaczyć. - Emilio ruszył w kierunku gru- py ludzi. - Muszę zobaczyć. Andrea poszedł z nim, trzymając go za ramię. Krąg mężczyzn rozstąpił się, robiąc im miejsce. Doktor klę- czał pochylony nad Wymanem, obok stała jego szeroko otwarta torba. Don Ambrogio był przy boku Rosiny, delikatnie pomagając jej pić z metalowego kubka. Doktor podniósł głowę. - Na miłość Boską, dopuścicie do nich trochę po- wietrza! - Zamachał rękami. - Cofnijcie się wszyscy? Wyman niewyraźnie, bardzo niewyraźnie, usłyszał jego głos. Zdawał się docierać do niego z wielkiej od- ległości, zakłócony przez gwałtowne zaburzenia atmo- sferyczne. Szuranie poruszających się stóp przypomi- nało odgłos fal przybrzeżnych na oddalonej plaży. Cichy szmer głosów, który zyskał na sile, gdy lekarz zamknął swą zniszczoną torbę i wyprostował się, brzmiał jak stłumiony odgłos werbli. Przez trwającą nie wiadomo jak długo chwilę czuł się tak, jakby pływał, zanurzony głęboko w bezkształtnym, nierozpoznawalnym mroku. Potem, z wolna, zaczęło mu się wydawać, że uno- szony jest do góry. Ciemność rozproszyła się stopnio- 146 wo. Na krwistoczerwonym niebie wybuchały ognie sztuczne. Następnie wszystko zalała powódź oślepia- jącego światła. Zobaczył nad sobą zamazaną pulsującą, nie znaną mu twarz, czarne jak paciorki oczy i krosto- waty nos. I inne twarze - ustawione w krąg, drgające za zielonkawą mgiełką... Starszego mężczyznę, stojącego nieco na uboczu od otaczającej Wymana grupy, poniosło nagle wzrusze- nie. Odwracając się, by zajrzeć w głąb przepaści, prze- żegnał się powoli i zawołał żarliwie: - To cud... cud. Na wykrzywionej bólem twarzy Wymana pojawił się przebłysk zrozumienia. Zakołysał głową w obie strony. - Nie wiadomo - zaprotestował słabym głosem. - Nie można tak mówić... Nic nie zostało dowiedzione. Zebrani wokół niego zmarszczywszy brwi spojrzeli po sobie nic nie rozumiejąc. Jedynie Don Ambrogio drgnął zdumiony, potem zesztywniał nagle i przy- glądał się Wymanowi z pełnym napięcia niepokojem, przechylając w roztargnieniu kubek, którego zawartość poczęła spływać po brodzie Rosiny. - Grupa A, Rh minus - słowa Wymana zlewały się w jedną całość. - To niczego nie dowodzi. Potem mgła poczęła gęstnieć i poczuł, że spada... spada, jak gdyby otwarła się pod nim ziemia. Sięgając ponownie po swą torbę, lekarz zerknął na Dom Ambrogia. Błędnie odczytał wyraz twarzy księ- dza. - On majaczy, padre. Można się było tego spodzie- wać. W niewiele minut później zatrzymali popołudniowy autobus z Kapui, który szczęśliwie był spóźniony, i za- mienili go w zaimprowizowaną karetkę pogotowia. Tę- gi, spocony kierowca polecił zaskoczonym pasażerom, 147 którzy cmoknięciami wyrażali swoje współczucie, by przenieśli się na przód pojazdu, robiąc miejsce dla Wy- mana i Rosiny, a także dla Don Ambrogia i dwóch czy trzech innych, którzy ochotniczo zgłosili się do pomocy. Skrzypiący autobus ruszył wolno w stronę do- mu Parrianich, tuż za nim jechał swym trójkołowcem lekarz. Andrea wziął Emilia pod rękę i wszyscy ruszyli w stronę wsi, porzucając na ten dzień wszelką myśl o dalszej pracy. Pozostali stopniowo wracali na tara- sowate zbocza, aż w końcu droga opustoszała. Chudy starzec, pasący kozy zagnał je na znajdujący się po- niżej stok i z wyjątkiem śladów poślizgu na zakurzonej nawierzchni tuż za zakrętem, nic nie wskazywało na to, że wydarzyło się tu coś niezwykłego. Kierowani przez oszołomionego Giuseppe ochotnicy zanieśli oboje do ich pokoi. Mieli trochę trudności z pokonaniem zakrętu na schodach, tak samo jak nie- gdyś sanitariusze z noszami. Złożywszy obydwa bez- władne ciała na wąskich żelaznych łóżkach, mężczyźni - zatrzymywani przez ciekawość - nie zdradzali ochoty do odejścia, tłocząc się w drzwiach i na po- deście schodów, dopóki Don Ambrogio, na polecenie lekarza, szepcąc i wymachując rękami nie skłonił ich do odwrotu. Wtedy hałaśliwie zeszli na palcach do kuchni i wyszli na podwórze, gdzie stali jeszcze przez jakiś czas niezdecydowani, rozmawiając z powagą i zer- kając od czasu do czasu na górne okna. Gdy autobus zatrzymał się przed domem, Giuseppe był na podwórzu. Jego początkowa konsternacja, pierwszy atak zmieszanego z niedowierzaniem przera- żenia, ustąpiły stopniowo miejsca nerwowemu niepo kojowi, który sprawił, że był on dla lekarza bardziej bodaj przeszkodą niż pomocą. Nigdy jeszcze zagoto- wanie wody nie zajęło mu tyle czasu, nigdy znalezie- 148 nie mydła i czystych ręczników nie przyszło z takim trudem. Gestykulując rękami, stukając butami biegał po całym domu, niezręcznie wykonując polecenia le- karza. Środek dezynfekujący... zapalona lampa., kubek ("Może być szklanka, mały dzbanek - coś w tym ro- dzaju")... jeszcze trochę ciepłej wody... Nie zdawał so- bie dokładnie sprawy, co zdarzyło się w pobliżu win- nicy Pelosich. Nie zdołał zorientować się wśród oderwa- nych szczegółów, jakie udało mu się zebrać od Don Ambrogia i pozostałych. Gdy za pierwszym razem zszedł w pośpiechu, by zagotować wodę, i jego matka ze swego fotela powitała go wypowiedzianymi drżącym głosem pytaniami: "Co się stało, Giuseppe? Co się przy- trafiło Rosinie i Amerykaninowi? Co robią tu ci wszy- scy ludzie?" - w jego podnieconym: "Nie wiem mam- ma. Nie wiem" - było nieco prawdy. Trochę później, za trzecią czy czwartą wizytą w kuchni, nieme zdu- ¦ mienie w jej oczach krótkowidza spowodowało, że za- trzymał się u podnóża schodów, by wytłumaczyć jej tyle tylko, ile potrafił, i uspokoić, że wszystko będzie dobrze. Wielokrotnie stwierdzał to z naciskiem lekarz, Giuseppe potrzebował jednak nieco czasu, by uwierzyć w jego zapewnienia. Widok Wymana, który milczał jak martwy, a także krew płynąca obficie z głowy Ro- siny nie dodawały mu otuchy. Nie skłaniało go też do optymizmu towarzystwo Don Ambrogia, którego obec- ność przypominała mu przede wszystkim wyraźnie noc śmierci Giny napełniając go nieuzasadnionymi - jak zdał sobie teraz sprawę - przeczuciami. Emilio nadszedł, kiedy lekarz ciągle jeszcze zajęty był Rosiną. Giuseppe usłyszał jego kroki na scho- dach i odszedł od drzwi jej pokoju, by przechyliwszy się przez poręcz spojrzeć w dół. - Co z Rosiną? - spytał Emilio, zatrzymując się w połowie drogi w górę. - W porządku - powiedział Giuseppe. Wydawało 149 mu się nie do wiary, że będzie w stanie wygłosić taką opinię. - Wszystko w porządku. Emilio przełknął ślinę. Powoli, z wahaniem, zrobił krok naprzód. - Czy mogę ją zobaczyć? - Nie pozwól im się zbliżać - zaprotestował głośno z pokoju lekarz. - Ktokolwiek by to był. Ten dom przypomina dworzec kolejowy. - To Emilio -• powiedział Giuseppe przez ramię. - Nie teraz, powiedz mu. Później, ale teraz nie. - Nie teraz, Emilio - powtórzył Giuseppe, prze- chylając się przez poręcz. Niepotrzebnie dodał: - Jest u niej doktor. Odmowa podnieciła jeszcze niepokój Emilia. - Chyba nie czuje się gorzej, powiedz? To znaczy... Lekarz odpowiedział mu sam, w głosie jego słychać było rozdrażnienie i przejęcie: - Nie miała jeszcze dość czasu, by poczuć się go- rzej czy lepiej. Ale jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, ma trzy szwy na głowie. Straciła sporo krwi. Ma wie- le powierzchownych zadrapań i liczne stłuczenia... No i co, czy to ci wystarczy? - Dziękuję - wymamrotał Emilio, patrząc w górę, w kierunku niewidocznych drzwi. - No, to dobrze. Nie wątpię, że wkrótce będzie chciała się z tobą zobaczyć - kiedy minie działanie zastrzyku. Ale teraz nie wchodź na górę. Wzrok Emilia natrafił na spojrzenie Giuseppe. - Później - zaproponował łagodnym głosem go- spodarz. - Później, dobrze? - W porządku. - Zaczął schodzić na dół, ale za- trzymał się. - A co z Wymanem? - Jest u niego Don Ambrogio. - Czy z nim też wszystko w porządku? - Tak. Emilio ponownie kiwnął głową. Zdawało się, że szu- 150 ka w myślach czegoś, co chciałby powiedzieć, w koń- cu jednak, jak gdyby wybierając kompromis, stwier- dził: - Gdybyś mnie potrzebował, jestem na dole razem z innymi. Odwrócił się i zszedł na dół. Giuseppe usłyszał, jak jego matka mówi coś i jak Emilio odpowiada. Zerknął w głąb pokoju Rosiny. Lekarz bandażował jej głowę. Pokój zdawał się być zarzucony ręcznikami i naczy- niami. Łóżko usiane było przedmiotami niewiadome- go przeznaczenia, wyjętymi z torby lekarza. - Czy mogę tu coś pomóc? - Nie - mruknął niewyraźnie lekarz, gdyż ustami przytrzymywał agrafki. Giuseppe przeszedł na drugą stronę podestu do po- koju Wymana. Nadal nie podobał mu się jego wy- gląd, ale - jak sam siebie zapewniał - lekarz wiedział lepiej. Don Ambrogio stał przy oknie, zwró- cony tyłem do pokoju. Giuseppe przypuszczał, że się modli. Była to okazja do modlitwy. Już przedtem pod wpływem przerażenia, a potem ulgi nieskładnie pró- bował pocieszyć Giuseppe, jednakże teraz, odwrócił się od okna i wystąpił z czymś bardziej konkretnym. - Nic by się chyba nie stało, gdyby Emilio ją zo- baczył - szepnął Don Ambrogio nad łóżkiem, nie chcąc, by usłyszał go lekarz. - W końcu, gdyby nie on, z pewnością zginęłaby. Roberto również. Giuseppe zmarszczył brwi. - Ja... chyba nie rozumiem, padre. -- On ocalił im życie, ryzykując przy tym swoje własne. - To on? - Tak twierdzili wszyscy, kiedy przyjechaliśmy na miejsce. Giuseppe potrząsnął głową, jakby chciał uporządko- wać myśli. 151 - Nie miałem pojęcia... Nie wiedziałem. - W za- mieszaniu, jakie zapanowało po przyjeździe autobusu, był w stanie uchwycić jedynie najważniejsze fakty. Samochód... przepaść... Pelosi... Jeżeli nawet padło imię Emilia, nie zdawał sobie z tego sprawy. - Co się stało, padre? Co właściwie się zdarzyło? Don Ambrogio opowiedział mu to, co słyszał i co widział na własne oczy. - Wszyscy twierdzą, Giuseppe, że zachował się wspaniale. Giuseppe powoli, głęboko wciągnął powietrze. - Gdybym tylko wiedział. - Przetarł oczy drżą- cymi palcami. - Nawet mu nie podziękowałem ani jednym słowem. - Możesz to jeszcze zrobić. Nie odszedł daleko. W tym momencie wszedł lekarz, wnosząc z sobą swe przybory. Był to drobny mężczyzna w średnim wieku, jego szybkie ruchy czyniły go podobnym nieco do ptaka. W Stravino przebywał od dosyć niedawna. - Teraz jego kolej - powiedział energicznym to- nem, spoglądając bacznie na leżącego nieruchomo Wy- mana. - Zobaczymy, co będzie trzeba zrobić. Postawił na łóżku swą szeroko otwartą torbę i u- siadł obok niej. - Czy to prawda - spytał, podnosząc wzrok w górę i wskazując Wymana - że to ten, który był tu w czasie wojny? - Prawda - powiedział Giuseppe. - Słyszałem, jak ktoś wspominał coś o nim wczo- raj czy przedwczoraj. - Doktor w zamyśleniu cmok- nął językiem. Był w miasteczku wystarczająco długo, by wiedzieć o urazie Emilia, i nie mógł powstrzymać się od krótkiej refleksji na temat zbawiennych sposob- ności, jakich dostarcza przeznaczenie. - Co za ironia losu - powiedział, pochylając się nad Wymanem, by unieść kciukiem jego powiekę. Emilio stał na podwórzu z Andreą i kilkoma inny- mi, gdy otworzyły się drzwi i wyszedł Giuseppe. Wy- czekująco zwrócili ku niemu twarze, na których ma- lowała się zmieszana z niepokojem nadzieja. Nie wie- dzieli, co oznacza jego powaga, i skłonni byli - na- wet teraz - przypuszczać, że dobre wiadomości nagle zmieniły się w złe. Podszedł prosto do Emilia, przyspieszając kroku i z wolna wyciągając do niego rękę. - Nie wiedziałem - mówił. - Proszę cię, wybacz mi. Nie wiedziałem. - O czym nie wiedziałeś? - Nie wiedziałem o tym, co zrobiłeś... Gdyby nie ty... - Zabrakło mu słów. Oburącz uchwycił mocno dłoń Emilia, oczy miał wilgotne ze wzruszenia, które zdawało się ściskać mu serce. - Jestem bardziej wdzięczny, niż kiedykolwiek potrafię wyrazić to sło- wami, Emilio... - On był wspaniały, Giuseppe. Jeszcze kilka se- kund, a byłoby za późno - powiedział Andrea, dra- piąc się z przejęciem w swój długi nos. Wszyscy chórem potwierdzili jego zdanie. Ktoś po- wiedział: - Ja nie byłbym w stanie tego zrobić. - Ani ja - zgodził się inny. - Nigdy ci tego nie zapomnę - ciągnął z wiel- kim przejęciem Giuseppe. - Nigdy. - Rozejrzał się po twarzach innych z rosnącą wdzięcznością za ich pomoc i troskę. - Wejdźcie do środka - powiedział pod wpływem nagłego impulsu. - Wejdźcie do środ- ka, wszyscy. Weszli gromadnie za nim. Podniósł palec do ust i wskazując w górę, łagodnie potrząsnął głową. Zebra- li się wokół stołu, nędznie ubrani, spoceni tworzyli dziwaczną, niezbyt malowniczą grupę, a Giuseppe na- lał im wina do pospiesznie wyjętych szklanek. Nalał 153 też jedną dla swojej matki i wsunął w jej, sękatą ¦dłoń. - Napij się z nami, mamma. - Zwracając się w stronę Emilia podniósł szklankę w górę. -• Salute - powiedział po prostu. - Z wyrazami szacunku od wszystkich w tym domu. Emilio nie wiedział, gdzie spojrzeć. Ale pod war- stwą zmieszania, rodziło się w nim dziwne, radosne uczucie dumy, jakiego nie doświadczył nigdy przed- tem. Wyman jęknął, mijało działanie zastrzyku, który o- trzymał na szosie. Niespokojnie poruszył się na łóż- ku i jego powieki drgnęły otwierając się częściowo. Przez niemal minutę pozostawał całkowicie nierucho- my, podczas gdy do jego umysłu sączyła się świado- mość. Cisza... Zapach środków antyseptycznych... Mia- rowy rytm własnego oddechu... I ból - wściekłe, pul- sujące rwanie w lewym barku, które zdawało się po- większać i rozszerzać z każdą mijającą sekundą. Znów otworzył oczy. Żółte światło lampy było z początku rozszczepione przez rzęsy, potem popłynęło równym strumieniem. Mrugnął kilkakrotnie i wtedy wzrok jego przyzwyczaił się. Sufit pokryty był roz- chodzącymi się promieniście smugami cienia. W u- stach odczuwał suchość i jakiś nieprzyjemny smak; gdy rozchylił wargi i ostrożnie powiódł językiem po dziąsłach, usłyszał lepki, mlaszczący odgłos. Załzawionymi oczami spojrzał na swe ciało, na ja- skrawą litografię Najświętszego Serca Jezusowego, wiszącą na przeciwległej ścianie, potem na migoczące za oknem rzadko rozrzucone gwiazdy. Wiedział, gdzie jest, nie mógł jednak zrozumieć, skąd się tu wziął ani dlaczego jest ciemno, I ten ból - również nie umiał go sobie wytłumaczyć. 154 Poruszył się znowu i jęknął cicho czując w barku ostre ukłucie. Pot jak wysypka wystąpił mu na szyję i twarz. Jego lewa ręka była czymś umocowana na piersiach, domyślił się, że to temblak. - Roberto - przemówił tuż obok niego jakiś głos. Zezując, skierował spojrzenie oczu w tamtą stronę. - Kto to? - Don Ambrogio. Don Ambrogio... Teraz rozpoznał majaczącą w pół- mroku postać. Postanowił spytać księdza, co się sta- ło, zanim jednak zadał pytanie, strzępy wydarzeń po- wróciły do niego nagle. Przypomniał sobie, że jechał z Rosiną samochodem, że na szosie były kozy, że u- siłował wyprowadzić wóz z poślizgu, że byli zawie- szeni w powietrzu i że Rosina krzyknęła coś tuż przed druzgocącym uderzeniem o ziemię. W następnej sce- nie, jaką mgliście pamiętał, znajdował się gdzieś, oto- czony półkolem twarzy, słyszał głosy i czuł tępe ukłu- cie igły w ramieniu. Ale nic poza tym. Zupełnie nic. - Co się stało? — Miałeś wypadek. — - Wiem. - Czuł, że z lewej strony ma pod pachą jakąś podkładkę. - Kozy. Piekielne stado kóz. - Po- tem, gwałtownie odwracając głowę pod wpływem na- głej myśli i krzywiąc się, przeszyty bólem, spytał gorączkowo: - Rosina... Co z Rosiną? - Jest w sąsiednim pokoju. - Ranna? - Niegroźnie. Ma rozciętą głowę. - A co mnie się stało? - spytał po chwili. - Doktor mówi, że masz złamany obojczyk. - Doktor? - Przez sekundę sądził, że ksiądz ma na myśli Teda Masona. - Jaki doktor? - Tutejszy. Ze Stravino. - Ach, tak. - Jesteś też bardzo potłuczony. 155 - Czuję to - westchnął. Przez chwilę panowała cisza, jego myśli krążyły leniwie. - Która godzina? - Za kwadrans dziesiąta. - Tego samego dnia?... To znaczy... - Tak, tak. Lekarz dał ci zastrzyk. Znów zapadła cisza. Bolała go głowa i czuł, że całe jego ciało jest wrażliwe, jak gdyby został wymłóco- ny. Zamknął oczy, znowu zobaczył rozbiegające się kozy i Rosinę, przyciskającą dłonie do twarzy, gdy z trzaskiem ześlizgiwali się w kierunku krawędzi. - Miałeś ogromne szczęście - mówił Don Ambro- gio. - I ona też. Pochylił się niżej. - Jak się czu- jesz? - Jakbym brał udział w bójce. - Miał zupełnie zaschnięte usta. - Czy można dostać coś do picia? - Oczywiście. - Usłyszał brzęk szklanki, potem bulgotanie płynu. Don Ambrogio wstał, jego wysoka postać zasłoniła lampę. - Proszę. Wino było cudownie chłodne. Wyman powoli prze- płukiwał nim usta. Ugasiwszy pragnienie leżał przez chwilę, patrząc w sufit. Ksiądz usiadł - smugi cienia znów wróciły na miejsce. - Co się stało z samochodem? - Jest rozbity, Roberto. - Rozbity? - Starał się zebrać myśli. - Boże... A ja muszę dostać się jutro z powrotem do Neapolu. - Nie martw się o to teraz. - Odpływają w sobotę - gorączkował się. - W sobotę. Sprawdziłem to, będąc... - Załatwimy wszystko jutro rano. Teraz musisz odpocząć. - Wynająłem go - wymamrotał sennie myśląc na głos. - Nie był mój. Jego oczy znów się zamknęły. Ciemność oczekiwa- ła, by zabrać go ze sobą, i miał ochotę dać jej się u- nieść. Czuł, jak zapada się w nią, jak ogarnia go ciepłe 156 otępienie, w którym nie ma problemów, decyzji, któ- re trzeba podejmować, ani bólu... - Roberto... - Don Ambrogio zdawał się oddalać od niego stopniowo. - Tak? - Ta krew, Roberto... Co wykazała analiza? - Analiza? - Tak. Badanie tej próbki. W szpitalu. Szpitalu?... Szpitalu?... Ach, tak... Usłyszał, że mó- wi: - To była krew, reverendo. Grupa A. - Nazwa ta wywołała w nim jakiś oddźwięk. - Grupa A - powtórzył jak papuga - Rh minus. - To znaczy ludzka krew? - Tak jest. Zapadał się teraz głębiej osuwając się coraz niżej w otulające go miłe ciepło, mgliście zdał sobie spra- wę, że Don Ambrogio dotyka jego wolnej ręki. - A więc to nie była krew zwierzęca? Ani jakaś farba?... Krew ludzka. Czy mam rację, Roberto? Krew ludzka? - Tak - wyszeptał. - Tego ksiądz pragnął, czyż nie? Don Ambrogio pochylił głowę. Jego usta drgnęły. Et verbum caro factum est... - Tak - powiedział spokojnie, żegnając się. - Te- go pragnąłem... Dziękuję, Roberto. Wyman zaczął głęboko oddychać. W chwilę później ksiądz po cichu wyszedł na palcach z pokoju. Rozmowy w cantinie toczyły się wokół jednego tylko tematu. Ciężkie od dymu, przecinane gestyku- lacją powietrze, pełne było ich gwaru. Stosunkowo nieliczni, którzy byli na miejscu podczas akcji ra- tunkowej, nie tracąc czasu opowiadali, co widzieli z 157 szosy, tym, których tam nie było. Ci zaś z kolei po- wtarzali opowieść następnym. Przy relacjach z dru- giej, trzeciej czy czwartej ręki wierność szczegółom z konieczności pogarszała się nieco. Ale te niedokład- ności występujące w opowiadaniach, jakimi karmiono spóźnionych przybyszów, były zarówno niezamierzone, jak i nieistotne. Wyobraźnię wszystkich rozpalała nie tyle sama - jakkolwiek dramatyczna akcja ratunkowa, ile osoby ocalonego i jego wybawcy. Oto zdarzyło się wśród nich coś niezwykłego i wspaniałego, coś, o czym - jak wiedzieli - będzie się mówić w Stravino przez wiele nadchodzących wieczorów, jeszcze przez długi czas po wyjeździe Amerykanina. W kuchni panowała cisza. Upłynęły już dwie go- dziny od momentu, gdy Don Ambrogio wydostał swój płaski kapelusz spomiędzy stłoczonych na stole pustych szklanek i skierował się ku wyjściu, godzina zaś od chwili, gdy stara kobieta powlokła się do łóżka. Ciszę mąciło jedynie tykanie taniego ściennego zegara, zgrzytliwie zmierzającego ku północy, a także chwila- mi brzęczenie jakiegoś owada, obijającego się o jas- ny klosz lampy. Czasem Emilio nerwowo zabębnił palcami w oparcie krzesła, ziewając skrzyżował nogi lub przesunął ręką po swych zmierzwionych włosach. Giuseppe zapalał co jakiś czas zapałkę i suchymi wargami ssał fajkę lub przecierał piekące oczy. O- bydwaj odzywali się rzadko, zaś każdej wymianie wypowiadanych niewyraźnym głosem zdań towarzy- szyły nie ukrywane ziewnięcia. Giuseppe zasiadł tam na całą noc. Postanowił, że będzie czuwać aż do świtu, gotowy na każde wezwa- nie. Wiele osób zaofiarowało swą pomoc - Don Am- brogio, signora Zecchi, Andrea, żony Pietra i Vincen- 158 za - ale nie skorzystał z ich propozycji. Wszyscy by- li bardzo mili i troskliwi, ale grazie, grazie - sam da sobie radę. W gruncie rzeczy nie było nic do roboty - można było jedynie czekać. Sprowadzenie lekarza - gdyby zaszła taka potrzeba - było sprawą minut, ale nie zanosiło się na to. Zapewniono go, że najgor- sze minęło... - Już prawie północ, Emilio. Jeśli chcesz, możesz iść do domu... - Chciałbym zostać. - Jak wolisz. Znowu zapadło milczenie. Tykający zegar wskazy- wał upływające minuty. Potem z góry doszło ich sła- be wołanie. Wymienili czujne spojrzenia, Giuseppe wstał z krzesła. Podszedł szybko do schodów i zatrzy- mał się patrząc w górę, z jedną ręką na poręczy. W chwilę później wołanie powtórzyło się - równie ci- che jak poprzednio. Giuseppe po dwa schody wszedł na górę. Emilio czekał nasłuchując. Nastąpiła wymia- na wypowiadanych półgłosem niewyraźnych zdań, potem długa przerwa, a po niej znów szmer rozmowy. Wreszcie usłyszał głos Giuseppe: - Emilio. - Słucham? -- Zaszurało odsuwane do tyłu krze- sło. - Możesz już wejść na górę. Ona prosi, żebyś przyszedł. Piątek Wyman przechylając głowę spojrzał na zegarek, który ktoś przełożył mu na prawą rękę. W pokoju było już tak jasno, że miał wątpliwości, czy zegarek wskazuje właściwy czas; przytknąwszy go jednak do ucha, prze- konał się, że nadal chodzi. Siedem minut po szóstej... Nie spał już od pewnego czasu, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Gdy odruchowo zmienił pozycję, by spojrzeć na zegarek, odzyskał nagle pełnię świado- mości. Rozproszone na skutek działania lekarstw frag- menty wspomnień o minionych wydarzeniach, ułożyły się w logiczną całość jak części łamigłówki. Przyjrzał się sam sobie z zawodowym zainteresowaniem -¦ zdro- wą ręką sięgnął automatycznie do lewego barku i o- strożnie macając palcami badał uszkodzenia. W gło- wie czuł zadziwiającą lekkość, ale całe ciało wydawało się ciężkie, jak z ołowiu, zaś opuchnięte miejsce wokół złamania było tak wrażliwe na dotyk, jakby nie po- krywała go skóra. Tępy ból tlił się tam teraz zdławio- nym płomieniem; w porównaniu z tym, co Wyman czuł przy poprzednim powrocie do świadomości, był teraz stosunkowo łagodny. Jego palce, pełzając jak rak, przesunęły się po temblaku, który przytrzymywał na piersiach rękę, zgiętą w kształcie litery V. Gdy uniósł prześcieradło, był zaskoczony, że ma na sobie jedynie bieliznę, i pod wpływem tego odkrycia myśli jego po- 160 wędrowały wstecz, dokonując ponownego przeglądu zapamiętanych i zapomnianych wydarzeń. Po kilku minutach zdał sobie sprawę, że ktoś po- rusza się w kuchni. Nieco później dosłyszał, jak otwie- rają się drzwi i ten ktoś idzie przez zasłane słomą podwórze i wraca z powrotem. Domyślił się, że to Giuseppe. Odczekawszy do momentu, gdy ponownie usłyszał kroki w kuchni, cicho zawołał go po imie- niu. Musiał powtórzyć jego imię, zanim usłyszał od- powiedź: - Roberto? - Tak. - Momento. - Stuknęła opadająca rączka wiadra, zatrzeszczały schody, zaszurały sandały na drewnia- nej podłodze podestu. - Roberto - zaczął Giuseppe od progu, w jego wzroku widać było niepokój. - Jak się masz? Jak się czujesz? - Nie najgorzej. - Dawno już nie śpisz? - Może z dziesięć minut. - Zmieniając pozycję nóg odczuł ból zesztywniałych mięśni - Co z Rosiną, wszystko w porządku? - Spi jeszcze, ale nie bój się, nic jej nie grozi. - Giuseppe usiadł na brzegu łóżka i przyjrzał mu się uważnie. - Ależ nas wystraszyłeś, Roberto. Kiedy wnieśli cię tu wczoraj - wzniósł oczy w kierunku sufitu - Matko Boska, moje serce chyba przestało bić. - Przepraszam, Giuseppe. - Za co przepraszasz? - To była moja wina. - Teraz, gdy mówił, czuł pulsowanie w skroniach. - Gdybym uważał trochę na tym piekielnym zakręcie, zauważyłbym to stado w porę. Giuseppe wzruszył ramionami. - Zdarza się... To błogosławieństwo, że żadnemu 161 z was nie stało się nic poważnego. - Odczuwał znu- żenie po nie przespanej nocy, przetarł oczy dłońmi. - Don Ambrogio mówił zawsze, że we wszystkim, co się wydarza, jest jakiś cel. Ciężko się czasem zgodzić z tą jego filozofią, ale w tym wypadku nie sprawia to trud- ności. - Co masz na myśli? - Okazję, jaką miał Emilio, dzięki temu wypad- kowi. - Nie rozumiem cię - powiedział Wyman po krót- kiej przerwie. - Okazję? Jaką okazję? - Szansę sprawdzenia się. Wykazania, że jest nie gorszy od innych. Ty mu jej dostarczyłeś. Wyman niepewnie zbierał myśli, usiłując odgadnąć, co mogło się wydarzyć. - Ja? Giuseppe z uśmiechem skinął głową. - Wy oboje z Rosiną. - Wytłumacz mi to - poprosił Wyman, nadal zdezorientowany. Leżał i słuchał, nie odrywając oczu od ogorzałej twarzy. Giuseppe opowiedział całą historię po prostu, bez dramatycznych efektów, ale z wyraźną dumą. Gdy skończył, upłynęła chyba pełna minuta, zanim Wyman odezwał się. W końcu gwizdnął jednak przeciągle. - Boże - to wszystko, co był w stanie powiedzieć. Giuseppe chwycił go za zdrowe ramię. - Rozumiem, co musisz odczuwać, Roberto. Wczo- raj wieczorem, gdy dowiedziałem się, że to Emilio, wydawało mi się to zbyt piękne, by mogło być praw- dziwe. Teraz rozumiesz, co miałem na myśli mówiąc o teorii Don Ambrogia... - Jasne. - Nie słuchał go zbyt uważnie. - To wielkie, ogromne koło, o którym mówiłem ci wtedy wieczorem - pamiętasz? W końcu zrobiło pełny obrót, co? Po czternastu latach. Pełny obrót... Aż do końca. Wyman kiwnął głową, jego ramię znów liznął język bólu. W głowie kłębiły mu się myśli pełne zdumienia, wdzięczności i pokory. - Kiedy będę mógł się z nim zobaczyć? - Trochę później. Poszedł do domu umyć się i ogo- lić, ale niedługo wróci. - O Boże - powiedział znowu Wyman nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Zerknął na Giuseppe. - Akurat on - mruknął. - Akurat on. - To go uczyni innym człowiekiem, Roberto. Bóg był bardzo dobry. Jestem mu za to wdzięczny także ze względu na dobro Rosiny, bo zawsze uważałem, że Emilio to w gruncie rzeczy dobry chłopak. - Czy ona wie o tym? - Tak. - Giuseppe wstał. Na podwórzu przeraź- liwie zapiał kogut. - Czy masz ochotę coś zjeść? - Nie bardzo. - Może więc trochę kawy? - Dziękuję, chętnie. - Potarł nie ogolony podbró- dek. - Czy dziś rano wstąpi tu lekarz? - Myślę, że już niedługo. - Giuseppe zawahał się przy drzwiach, gotów odejść lub pozostać. - Czy są- dzisz, że możesz jechać do Neapolu w tym stanie? - Chyba tak - uśmiechnął się słabo - pod warun- kiem, że zawieszenie samochodu będzie miękkie jak gąbka... To mi coś przypomina, Giuseppe. Czy można by wysłać telegram? - Telegramma? Oczywiście. - Muszę poprosić Teda Masona - to mój kolega - żeby przyjechał i zabrał mnie stąd. -¦ Lekarz ma samochód i sam zaproponował, że może cię zawieźć. Powiedział wczoraj wieczorem, że... - To miło z jego strony, ale wolałbym, żeby przy- 163 jechał ktoś ze statku. I tak narobiłem tu już dość kłopotów. - Jak chcesz, Roberto. Na prośbę Wymana wyjął ołówek i notes z mary- narki, która była zawieszona na poręczy krzesła, sto- jącego w rogu pokoju. Wyman wydarł kartkę i używa- jąc swego uda jako podpórki, napisał dużymi literami treść depeszy. - Czy nie możesz zostać jeden dzień dłużej? - pytał Giuseppe. - Tylko jeden dzień? - Sam miałbym na to wielką ochotę, Giuseppe. Ale przede wszystkim trzeba załatwić sprawę rozbitego sa- mochodu. Na pewno będzie sporo kłopotów z wyjaś- nieniem wszystkiego. Wyobrażał sobie oczekujące go wypełnianie formu- larzy, wypytywanie, beznamiętny styl swoich zeznań ("Wracałem właśnie z Neapolu i zatrzymałem się może o milę od Stravino, żeby zabrać Rosinę Ponti, siostrze- nicę mojego gospodarza...") - Wydaje się, że przyjechałeś zaledwie wczoraj. A teraz, właśnie kiedy obaj z Emiliem moglibyście się zaprzyjaźnić, wyjeżdżasz. - Giuseppe z żalem potrząs- nął głową. - Chciałbym żeby było odwrotnie, Roberto. Czas leci prędko, kiedy najmniej się tego pragnie. - Wiem - powiedział Wyman. Nie chciał, aby mu o tym przypominano. Ale przez długą chwilę po wyjściu Giuseppe patrzył w okno myśląc o wielu sprawach i czując, jaki rodzi się w nim ból, nie mający żadnego związku z jego obrażeniami. Musiał chyba znowu zasnąć, bo kiedy się ponownie ocknął, Giuseppe z kawą stał już przy łóżku. Oprócz niego w pokoju znajdował się ktoś inny - żywo po- ruszający się osobnik o czarnych, przypominających paciorki, oczach i krostowatym nosie, który Wymanowi 164 zdał się mgliście znajomy. Miał wyświechtane ubra- nie i zaniedbany wygląd. Giuseppe przedstawił go. Ach - powiedział Wyman. - A więc to panu winien jestem wdzięczność za zreperowanie mnie. - W głowie już mu się rozjaśniło. Lekarz uśmiechnął się. - Cieszę się, że pan jest taki ożywiony. Mam na- dzieję, że pański nastrój jest odbiciem dobrego samo- poczucia. - Od tak dawna już nie występowałem w roli pa- cjenta, dottore, że nie bardzo wiem, jak wygląda "dob- re" samopoczucie. - Mrużąc oczy spojrzał na swe ra- mię. - Muszę jednak powiedzieć, że moim zdaniem świetnie się pan spisał. To zwykłe złamanie obojczyka, [ prawda? Tak. Jednakże radziłbym zrobić prześwietlenie, gdy tylko będzie to możliwe. - Pochylił się nad nim, delikatnie uciskając palcami obolałe miejsce. W jego oddechu wyczuwalny był lekki zapach czosnku. - Słyszałem, że wraca pan na statek? - Owszem - odparł Wyman z grymasem bólu na twarzy. - Gdyby zaszła potrzeba, łatwo będzie można skorygować nastawienie. - Mamy tu proste złamanie i uraz nie jest zbyt poważny. - Lekarza wyraźnie cieszyła okazja do po- służenia się precyzyjnymi sformułowaniami medycz- nymi. - A jak z dodatkowymi urazami? Na przykład . u nasady szyi... Tutaj? Tak sobie. Ale ich skutki powinny szybko ustąpić. Niech pan zwróci uwagę, Giuseppe - powiedział ! lekarz, podnosząc wzrok - że pacjent poucza lekarza, jakie będą następstwa. Giuseppe uśmiechnął się. - A także upiera się, żeby już dziś wyjechać. Czy nie mógłby pan skłonić go, żeby zmienił zdanie? 165 - Muszę jechać, dottore. To konieczne. Niech pan nawet nie próbuje mnie od tego odwodzić. - Widzi pan? - Doktor rozłożył ręce żartobliwym gestem człowieka pokonanego. - Jestem bezsilny. On za dużo wie i nie pozwoli sobą kierować. - Potem poważniej spytał: - Słyszałem, że ma po pana przy- jechać inny lekarz? Wyman kiwnął głową. - Trzech lekarzy w Stravino równocześnie! To bę- dzie rekord! - Niech pan więc lepiej nie pokazuje się tu wtedy - zażartował Giuseppe. - W przeciwnym razie mogli- byśmy się dowiedzieć, jakim pan jest ignorantem. - Widzi pan, z jakimi ludźmi ja mam do czy- nienia? - powiedział lekarz do Wymana. - Wolał- bym jechać z panem. Może wtedy zostałbym należycie doceniony. - Jestem pełen uznania. Tutaj i teraz - powiedział Wyman. - A więc zostawiam was samych - powiedział Giuseppe. - Kawa stoi obok łóżka, Roberto. Ustaliłem też z Don Ambrogio, że wyśle telegram. On ma telefon. Inaczej musielibyśmy czekać do dziesiątej, aż otworzą pocztę. - Dziękuję. - To dobry człowiek - powiedział lekarz, gdy Giu- seppe schodził już z hałasem po schodach. - Najlepszy. - Słyszałem, że jesteście starymi przyjaciółmi? Mó- wiono mi, że był pan tu podczas wojny, gdy żyła jesz- cze jego siostra? - Tak. Tak - myślał. - Byłem tu. W tym domu. W tym pokoju... Przypadkowa fala, która go tu wyniosła, za- czynała już się cofać, porywając nieubłaganie ze sobą. - Czy widział pan już swego wybawcę? 166 - Przyjdzie tu niebawem. - Grymas bólu odma- lował się na twarzy Wymana, gdy skinął potakująco głową. - Wie pan, miał pan szczęście, wychodząc z tego z tak lekkimi obrażeniami. W gruncie rzeczy miał pan szczęście, że w ogóle wyszedł pan z tego z życiem. Rosina również. - Doktor poprawiał temblak wiążąc go nieco ciaśniej. - Czy tak będzie wygodnie? - Owszem, dziękuję. - Chyba będzie pan zadowolony wróciwszy już na swój statek. Prawda, panie doktorze? - Dobroduszne spojrzenie czarnych oczu natrafiło na jego wzrok. - W gruncie rzeczy wszędzie dobrze, ale w domu naj- lepiej, najprzyjemniej być wśród swoich. To z pew- nością najlepsze lekarstwo, jakie istnieje, prawda? Lekarz wygłaszał swój monolog... Dom - myślał Wyman. Nie istniał od śmierci ojca - a i tak już przez kilka poprzednich lat stojący w Filadelfii budynek z czerwonej cegły był jedynie miej- scem, które sporadycznie odwiedzał. Zastanawiał się, ile jeszcze upłynie czasu, nim osiądzie gdzieś na stałe. I gdzie?... Niedługo zmienny prąd, który go porwał, znów go uniesie ze sobą. Krótki okres postoju niemal dobiegł końca. Gdy tylko sprawy zaczynały się jakoś układać, wkraczał czas niszcząc ustalony porządek, czas największy oszust. Wkrótce słychać będzie znowu stłu- mione pulsowanie silników i sztuczną wesołość nie- mal obcych mu ludzi; listy i pocztówki zastąpią wie- czór w cantinie lub przejażdżki wśród spalonych słoń- cem, brunatnych pól; drobne zabiegi chirurgiczne oraz prośby o pastylki przeciw chorobie morskiej zajmą miejsce waty splamionej krwią z alabastrowej figury. O Boże! Jak szybko minął ten tydzień. Nic nie trwa wiecznie, a już szczególnie sprawy, które stały się bli- 167 skie sercu. Giuseppe, Don Ambrogio, Rosina, Emilio - ten niezwykły kwartet, którego losy były tak dziwnie i mocno splątane z jego własnymi, zostanie wkrótce złożony w lamusie pamięci, podobnie jak Gina, i cała życzliwość, jaką wobec nich żywił, sprowadzać się bę- dzie jedynie do pustych frazesów. Przyszłość przybrała nagle postać pozbawionej smaku, wilgotnej papki, na myśl o której odczuwał lęk i ukłucie rozpaczy, oraz pragnienie czegoś, czego nie umiał dokładnie określić, a co wnikało głęboko w serce i powodowało zamęt w głowie. Pogrążony w rozmyślaniach nie zwrócił uwagi na kroki, które rozległy się na schodach. Kiedy zatrzyma- ły się one pod drzwiami, ciekawość jego obudziły czy- jeś niepewne szepty. Sądził przez moment, że to le- karz wyszedł już od Rosiny i cicho naradza się z jej wujem. Gdy zaś Giuseppe wszedł do pokoju, był pe- wien, że przyszedł zabrać stojącą przy łóżku filiżan- kę. Istotnie podszedł on do łóżka, jednak nie w tym celu. - Roberto - zaczął niepewnie. - Słucham? Wydawało się, że nie wie, co zrobić z rękami. - Masz gościa. Czy może teraz wejść? - Oczywiście. - Wyman odwrócił się, wyciągając szyję, tak daleko, jak tylko się odważył. - Kto taki? Giuseppe zerknął w stronę drzwi, zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się. - Chodź - powiedział. Zachęcił go ruchem głowy. - Tak, tak. Wejdź, Emilio. Byli razem przez niemal pełną godzinę - godzinę, która zaczęła się i skończyła uściskiem dłoni. Po wyjś- ciu Emilia Wyman czuł się rozgrzany promieniującym 168 od wewnątrz zadowoleniem; oto przypadek sprawił, że jego powrót nabrał sensu i dał mu poczucie spełnienia. Istotnie, jak powiedział Giuseppe, koło wykonało peł- ny obrót, napełniając go podziwem i wdzięcznością. Niedługo był sam. Zastanawiał się właśnie, czy nie wstać i przekonać się, jak będzie się czuł na nogach, gdy nadszedł Don Ambrogio. Był mniej mizerny niż poprzednio i wchodząc do pokoju zdobył się nawet na uśmiech. - No, Roberto - powiedział. - Wyglądasz już jak inny człowiek. - Nie czuję się najgorzej, reverendo. W gruncie rzeczy miałem zamiar zejść wkrótce na dół. - Wspaniale... Nawiasem mówiąc wysłałem twój telegram... - Dziękuję. Musi mi ksiądz powiedzieć, ile jestem winien. - Nonsens. To drobiazg w porównaniu z tym wszy- stkim, co ty zrobiłeś dla mnie. - Zamknął drzwi i zni- żył nieco głos: - Czuję się winny z powodu tego co, się stało. Gdybym nie prosił cię... - Winny jestem tylko ja i może kilka kóz, proszę więc o tym zapomnieć. - Wyman wskazał na swą marynarkę. - Skoro już o tym mowa, w moim portfe- lu jest coś, co ksiądz powinien zatrzymać. Czy mógł- by ksiądz mi go podać? Nie, w wewnętrznej kieszeni... Tak, to ten... Dziękuję. - Gdy otworzył portfel, wy- sunęła się z niego brudnawa koperta zawierająca zro- bione przez Carla fotografie. Zapomniał o nich zupeł- nie - nie tego jednak szukał. - Proszę - powiedział, wyjmując kartkę papieru. - Oto wynik analizy. - Dziękuję, Roberto. - Ksiądz przyglądał się u- ważnie niewyraźnym literom. - Czy zgodny jest on z tym, co wczoraj powiedziałeś? - Tak. Proszę mi powiedzieć - spytał po chwili - co ksiądz teraz zrobi? 169 Don Ambrogio przesunął dłonią po włosach, tak dobrze już znanym Wymanowi ruchem. - To, co powinienem był w gruncie rzeczy zrobić od początku - poinformuję o tym mego biskupa. - Czy zostanie przeprowadzone dochodzenie? - Oczywiście. - A potem? - Potem - któregoś dnia - dowiemy się praw- dy. - Czy nie można tego wszystkiego zachować w tajemnicy, dopóki nie będzie pewności? O to przecież chodziło: żeby ludzie nie zbiegli się tłumnie, a potem nie dowiedzieli się, że ich wprowa- dzono w błąd. - Kto to może powiedzieć? Jest to ryzyko, które będziemy musieli podjąć. - Don Ambrogio spoglądał przez okno, jak gdyby uwagę jego przyciągała biała masa chmur nad szczytami Matese. - Kościół jest o- strożny, Roberto. Musi być ostrożny. Minie wiele cza- su, zanim powzięta zostanie decyzja. Ale jeżeli to był cud, to Bóg dokonał go, ponieważ uważał, że jego po- trzeba istnieje właśnie teraz. - Odwrócił się uśmie- chając się do Wymana ze smutkiem. - W moim wie- ku człowiekowi żal mijającego roku. A kiedy zdarza się coś takiego - kiedy człowiek wierzy, że Bóg ze- słał znak, by przypomnieć o swym istnieniu - żal mu jest każdej godziny, podczas której musi to być trzymane w tajemnicy. - A więc wierzy ksiądz, że był to cud? - Jak łat- wo słowo to przechodziło obecnie przez usta! - Serce mi mówi, że tak. Ale w tych sprawach trzeba się kierować rozumem. Dzięki analizie ciągle jeszcze istnieje nadzieja. Wielka nadzieja... A teraz muszę przystąpić do tych spraw w sposób bardziej ortodoksyjny. - Westchnął głośno. - Dziś po połud- niu napiszę do mego biskupa. Ale niezależnie od wszy- 170 stkiego, będę ci zawsze wdzięczny za twój udział w tym, co się wydarzyło. - Ja też tego nie zapomnę, reverendo... Można po- wiedzieć - ciągnął Wyman dalej - że pośrednio sprawa ta przyniosła już pewną korzyść. - Tak? - Ksiądz milczał przez chwilę. - Masz na myśli to, co dotyczy Emilia i ciebie? - Emilia i mnie, Emilia i Rosiny, Emilia i Giusep- pe. Ale głównie chodzi mi o stosunek Emilia do sa- mego siebie. Przyszedł tu, by zobaczyć się ze mną, wie ksiądz? - Mówił mi Giuseppe. Jest bardzo szczęśliwy z tego powodu. - Znowu się uśmiechnął. - Miło jest widzieć tyle szczęścia, szkoda tylko, że ty musisz przfez to cierpieć i że zdarzyło się to tak niedługo przed twoim wyjazdem. - Lepiej późno niż nigdy. - Żałuję też, że nie mogliśmy spędzić ze sobą wię- cej czasu, Roberto. Muszę z przykrością powiedzieć, że niezbyt gościnnie cię powitałem. Nie byłem też bar- dzo pomocny, wtedy kiedy należało. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. - Mnie samemu też to wszystko działało na ner- wy, reverendo. - Wiem. Nie byłem tak ślepy, jak może sądzisz. - Wstał. - A teraz przykro mi, ale czas się pożeg- nać. Muszę wyruszyć niemal natychmiast do Palomo- ne i, choć nie jest to daleko, wątpię, abym wrócił przed twoim wyjazdem. - A więc do widzenia, reverendo. - Było wiele rzeczy, które chciałby powiedzieć, zapytać o nie, wy- tłumaczyć, ale nie mógł znaleźć słów. - Arrivederci. Koniecznie odwiedź nas, zanim zno- wu upłynie czternaście lat. I zostań dłużej następnym razem. Następnym razem... 171 - Czy da mi ksiądz znać co... co się wydarzy? - Naturalnie, Roberto. Jest to tak samo twój sek- ret, jak mój. - Podniósł rękę, pozdrawiając Wyma- na. Na jego twarzy malowała się cierpliwość i pogo- dzenie z losem. - Mam nadzieję, że twoje ramię za- goi się niedługo. - Otwierając drzwi, dorzucił: - Pomyśl o nas czasem podczas swoich podróży. - Będę myślał. Ciągle jeszcze potrafi walczyć - pomyślał Wyman, słysząc cichnące kroki księdza na schodach. - Czyż nie tak powiedział o nim Giuseppe? A więc oby miał amunicję... Leżąc w cichym pokoju, uświadomił so- bie, że pragnie całym sercem, aby księdza nie spotkał zawód, gdy odkryta zostanie prawda, a także, by nie musiał czekać na to zbyt długo. Być może pewnego dnia, na drugiej stronie kuli ziemskiej, z płachty tej czy innej gazety wyjrzy ku niemu nagle jednoszpal- towa notatka albo dotrze do niego pełen podniecenia list ze stemplem Stravino; kolejna nić, pozornie łą- cząca ich dwa odległe światy. I nagle zdał sobie spra- wę, że na samym dnie jego pragnień leży zazdrość, ja- ką czuł w stosunku do tych ludzi, wobec siły ich wia- ry, a także wobec zdumienia i radości, które być może przyniesie im przyszłość - i o których on usłyszy je- dynie, lecz nigdy nie będzie ich w pełni dzielił. Wkrótce potem ostrożnie podniósł się z łóżka. Każdy niemal mięsień protestował przeciwko temu wysiłko- wi, poruszał się więc z wykrzywioną bólem twarzą jak zartretyzowany starzec. Z początku odczuwał lekki zawrót głowy, wrażenie to minęło jednak stopniowo, gdy niezręcznie, z wysiłkiem ubierał się powoli. Nie zadał sobie trudu, by się ogolić, koszulę zaś udało mu się jedynie narzucić na temblak. Gdy skończył, był lekko spocony i odczuwał pulso- 172 wanie bólu w ramieniu, dlatego też przysiadł chwilę na krawędzi łóżka. Na pomiętej pościeli leżała koperta od Carla - wyjął z niej odbitki i przyjrzał się sobie i Rosinie, stojącym obok samochodu w Neapolu. Kiedy to było - we wtorek? Odbitki wypadły kiepsko, upstrzone cętkami wskutek niedbałego powiększenia, przypominająca wąską szczelinę uliczka była na nich jeszcze bardziej szara i ponura niż jej obraz, jaki miał w pamięci. On sam wyglądał dość zgryźliwie i patrzył w obiektyw niemal groźnie - najwyraźniej nie potrafił ukryć swego rozdrażnienia. Ale Rosina uśmiechała się; w jej odświętnym wyglądzie i niewyszukanej weso- łości było coś ujmującego. Pomyślał wtedy, że suknia w kwiaty, kolczyki i jedwabne pończochy nadają jej wygląd wiejskiej dziewczyny - i na błonie fotogra- ficznej utrwalona została ta właśnie dziewczyna ze wsi, która w tej bocznej neapolitańskiej uliczce wy- dawała się tak samo nie na miejscu, jak wyglądałaby na pokładzie statku. Właściwym dla niej miejscem było Stravino. Gdy przyglądał się zdjęciu, znowu ude- rzyło go jej niezwykłe podobieństwo do matki - tyle, że przez wszystkie te lata jemu towarzyszył wizerunek kobiety smutnej, napiętej nerwowo, wyczerpanej. Mi- mo to stojąca obok niego postać mogłaby łatwo być Giną. Ona też była dziewczyną ze wsi... Przełknął ślinę i włożył jedną z odbitek do portfela. Zebrał swoje rzeczy i siedząc znów na krawędzi nie- równego materaca wepchnął je do brezentowej torby, którą przywiózł ze sobą. Nie było ich zbyt wiele i za- sunięcie zamka błyskawicznego przyszło mu bez trudu. Było już kilka minut po jedenastej. Wstał i spojrzał przez okno na dachy Stravino, na odrapaną wieżę koś- cioła i odległe pasmo Matese, na którym ongiś noc w noc rozbłyskujące działa pluły morderczym ogniem. Potem wyjrzał na podwórze, gdzie ongiś stały przy- kryte nieprzemakalnymi płachtami nosze z rannymi, 173 którzy nie mieścili się w domu i oczekiwali na odwie- zienie na tyły, gdzie sanitarki z chlupotem pławiły się w błocie jak bawoły. Teraz ich kierowcy jak i ci, których one wywoziły, rozrzuceni byli po całych Sta- nach Zjednoczonych i gdzie indziej, albo leżeli pogrze- bani na jednym z tych spokojnych, białych cmentarzy wojskowych, których tak wiele jest we Włoszech. Zaś Gina, która robiła dla nich, co było w jej mocy, nie żyje już, a jej chude dzieci o oczach koloru daktyli mają już niemal tyle lat, ile on miał wtedy, i są do niej równocześnie zadziwiająco podobne i niepodobne. A Don Ambrogio, przynoszący niegdyś Chrystusa umie- rającym, którzy leżeli w kuchni, na schodach i w po- kojach na górze, naradzał się z nim niedawno - tuż przed Jego rozpostartymi ramionami - jak udowod- nić coś, co nigdy nie będzie mogło zostać przyjęte bez wiary. I Emilio ("Emilio? Emilio? Nie przypominam go sobie..."), który jako dziecko został przyniesiony do tego domu trzeciej nocy bitwy i który w czter- naście lat później szamotał się z nim w ulicznym pyle - ten sam Emilio uratował mu życie, równocześnie odnajdując samego siebie. I spełniło się życzenie Ro- siny: "Żeby przebaczył i zapomniał... Taki cud całko- wicie by mi wystarczył". On sam był zaś częścią tego wszystkiego - wtedy i teraz. Rzucił ostatnie, krótkie spojrzenie na pokój, potem odwrócił się i utykając wyszedł na schody, nagle sprag- niony towarzystwa. Drzwi pokoju Rosiny były uchy- lone, zatrzymał się więc i zapukał. Ale nikt mu nie odpowiedział. - Rosina - odezwał się. Odpowiedział mu Giuseppe, stojący u podnóża scho- dów. - Roberto? - Schodzę na dół. 174 - Rosina już tu jest. - Wyszedł na jego spotka- nie, wyciągając rękę. - Ostrożnie, przyjacielu. Po- zwól, że ci pomogę. - Dziękuję, dam sobie jakoś radę. - Mimo to przy- jął ramię Giuseppe. Nie czuł się jeszcze na nogach tak pewnie, jak mu się poprzednio zdawało, i czuł ból żeber. - Jak się teraz czujesz? - Jakbym miał sto lat - uśmiechnął się ponuro. - Poza tym czuję się dobrze. W każdym razie dosyć dobrze. - Powinieneś zostać w łóżku co najmniej przez jesz- cze jeden dzień - narzekał Giuseppe. Gdy doszli do kuchni, niecierpliwie powtórzył te słowa, zwracając się do Rosiny, Emilia i starej kobiety: - Powinien zostać w łóżku jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny. Za wcześnie na to, by myśleć o odjeździe. Spójrzcie tylko na niego. Emilio wysunął krzesło spod stołu. - Dziękuję - powiedział Wyman osuwając się na nie z wolna. - Myślałem, że pracujesz dziś przed południem. Emilio potrząsnął głową. -¦ Dziś nie. - Na twoją cześć, Roberto - powiedział Giuseppe. - Będzie jeszcze wiele dni, nadających się do pracy. - Cofnął się nieco i z prawdziwą troską przyjrzał się Wymanowi od stóp do głów. - Komu innemu nie pozwoliłbyś na podróż w takim stanie. Rosina siedziała po drugiej stronie stołu. Jej brązo- we oczy wydawały się ogromne, ich rozmiar i barwę podkreślała bladość policzków i zakrywający jej włosy bandaż. - Ona też powinna leżeć w łóżku - ciągnął Giusep- pe, wskazując na siostrzenicę. - Ale ponieważ ty wy- jeżdżasz, uparła się, że zejdzie na dół. 175 - Tak czy owak widzę, że muszę za wiele rzeczy odpowiadać. - Najlepiej było żartować, nie widział innej możliwości. Zwrócił się do Rosiny: - Tworzymy ładną parę - ty i ja. Żadne z nas nie świadczy zbyt dobrze o mych umiejętnościach jako kierowcy. Trochę już na to późno, ale chcę cię teraz przeprosić. - Nie czuję się najgorzej - powiedziała. - To ty jesteś naprawdę ranny. - Zasłużyłem na to zapewne... Ale, mówiąc po- ważnie, powinnaś oszczędzać się przez jakiś czas. - Wyglądała tak, jak gdyby miała gorączkę. - Twój wuj ma zupełną rację. - Jest tak samo nieposłuszna wobec mnie jak ty - powiedział Giuseppe. - A więc czas, by wziął się do niej Emilio. - Wy- man mrugnął do chłopca. Emilio uśmiechnął się, oboje z Rosiną wymienili spojrzenia. Zegar na ścianie zaterkotał tajemniczo, zwracając uwagę Wymana. Jedenasta trzydzieści... - Kiedy przyjedzie twój przyjaciel? - spytał Giu- seppe, przyglądając mu się uważnie. - Wiem tyle, co i ty. Może za jakąś godzinę. Będzie to zależeć od tego, kiedy dostał telegram i jak prędko udało mu się zdobyć jakiś samochód. - A co będzie z twoim? - spytał Emilio. - Czy będziesz musiał płacić? - Nie. Zapłaci towarzystwo ubezpieczeniowe. - Wyjaśnił im, na czym to polega. - Oprócz kaucji, którą zostawiłem, nic na tym nie stracę, nie martwcie się. Nawiasem mówiąc towarzystwo ubezpieczeniowe na pewno przyśle tu kogoś, żeby sprawdził szczegóły wy- padku. To prosta formalność, rozumiecie... - Wszystko będzie w porządku - powiedział Giu- seppe. - Zrobimy, co będzie w naszej mocy, żeby ci pomóc. Ważne jest, że nie stracisz nic na tym, że nas odwiedziłeś. 176 Stracić?. Pewnych rzeczy nie traci się nigdy, cokol- wiek by się zdarzyło. Zaś inne nigdy naprawdę nie należą do człowieka - jak garść piasku, który wysy- puje się nieubłaganie pomiędzy palcami, choćby nie wiadomo jak mocno zacisnąć pięść. - Słuchaj, Giuseppe - powiedział Wyman, zmie- niając pozycję na krześle. - Czy byłbyś tak dobry zawiązać mi buty? Cztery dni przedtem, gdy siedzieli wieczorem przy stole, ich pytania i odpowiedzi następowały po sobie w szybkim tempie, niemal bez przerwy. Teraz jednak ich rozmowa posuwała się naprzód kulejąc, a wybuchy śmiechu brzmiały nieco fałszywie. Jedynie pomarszczo- na stara kobieta, pogrążona w swych wspomnieniach, nie zdawała sobie sprawy z melancholijnego podtekstu tego spotkania. Nawet wobec niej można było odczuwać zazdrość. Wyman nie miał apetytu, ale by zrobić im przyjem- ność zjadł nieco chleba z serem i wypił jeszcze jedną filiżankę kawy. - Musisz posilić się przed podróżą - nalegał za- aferowany Giuseppe. Jadł więc. Gdy skończył, szukając papierosów natra- fił w kieszeni na fotografie Carla. Wyjął je i rozłożył jak wachlarz przed Rosiną. - Pamiętasz? Wzięła jedną i wpatrywała się w nią z wyrazem zachwytu na twarzy. - Oczywiście. Zapomniałam o nich. - Co to jest? - spytał Giuseppe. - Fotografia, którą Carlo zrobił nam w Neapolu. Spójrz - powiedziała do Emilia, pokazując mu zdjęcie. Potem zwróciła się do Wymana: - Czy mogę ją sobie wziąć? 177 - Możesz wziąć wszystkie. Zatrzymałem jedną dla siebie. Obawiam się, że nie wyszliśmy zbyt dobrze. Giuseppe pochylił się nad stołem, wpatrując się z bliska, wzrokiem krótkowidza. - Carlo je robił? - Tak. - Chciałem cię właśnie spytać, Roberto - czy od- dałeś mu mój list? - Oczywiście. Giuseppe wyprostował się. - Czy przeczytał go w twojej obecności? - Nie. Ale mogę ci przekazać jego odpowiedź. - Mianowicie? - On nie przyjedzie, Giuseppe. - Wszyscy mieli teraz utkwiony w niego wzrok. - Pytał mnie, o co chodzi w liście, więc powiedziałem mu to. - I odpowiedział: "Nie"? - Tak jest. - Przypomniało mu się pogardliwe sfor- mułowanie, jakiego użył Carlo, ale postanowił oszczę- dzić im szczegółów tego spotkania. Przez chwilę panowała cisza. Potem odezwała się Rosina: - Nie spodziewałam się, że on przyjedzie. - W gruncie rzeczy ja też nie. - Giuseppe potarł nos. - Po prostu przyszedł mi do głowy taki pomysł. - On się zmienił - powiedziała. - Wiem. - Jeszcze bardziej, niż sądzisz, wuju. To już nie- mal rok od czasu, kiedy tu był. Podczas tego okresu zmienił się jeszcze bardziej. On... on już nie żyje takim życiem jak my. - Rosina ma rację. Giuseppe. Giuseppe kiwnął głową. - Po prostu przyszedł mi do głowy taki pomysł - powtórzył. W zamyśleniu wpatrywał się w odbitki. - Sądzę, że wie, co robi. Mam taką nadzieję, bo dobrze 178 mu życzę. Ale zupełnie nie rozumiem, co on się spo- dziewa osiągnąć. - Niemal ze smutkiem dodał: - Nie jest nawet dobrym fotografem. - Nie martw się o niego - powiedziała Rosina. - To mnie jedynie dziwi. - Rozchmurzył się nagle. - Zresztą, co do mnie, to nie martwię się jego decyzją. Sprawy wyglądają już teraz inaczej niż wtedy, kiedy do niego pisałem... Sami damy sobie radę. Emilio i Rosina znów wymienili spojrzenia. Jego pal- ce zacisnęły się na jej ramieniu, ona zaś podniosła rękę i dotknęła jego dłoni. - Z pewnością sobie poradzicie - powiedział Wy- man. -¦ W każdym razie nie powinniśmy rozmawiać w ten sposób - stwierdził nagle Giuseppe. - Jesteśmy nie- mal tak ponurzy jak Roberto na tej fotografii. Zaśmiali się, ale tylko przez chwilę. Podjęli na nowo sztuczną nieco konwersację, wkrótce jednak okresy ich milczenia zaczęły się przedłużać, wymiana zdań była coraz krótsza. Nadeszła dwunasta, potem minęła. Dwu- nasta piętnaście. Dwunasta trzydzieści... Za każdym ra- zem, gdy któreś z nich ukradkiem zerkało na zegar, miało wrażenie, że wskazówki nawet nie drgnęły. Za- częli się powtarzać krążąc wokół tego, co już wie- dzieli o sobie nawzajem, niemal jak gdyby nieufnie unikali wszelkich nowych tematów. Lecz i tak ich myśli nie były w pełni skupione na tym, o czym mówili. Dwunasta czterdzieści. Dwunasta czterdzieści pięć... Zegar wydawał od czasu do czasu niezbyt głośne zgrzytliwe dźwięki, jak gdyby chciał przypomnieć im o swym istnieniu. Wyman siedział paląc papierosa i za- pisując sobie w pamięci ich twarze, gesty, brzmienie głosów, myśląc raz jeszcze o wszystkim, co wydarzyło mu się w tym domu, w kościele i w górzystych okoli- cach leżących wokół Stravino. Rozmyślał ponuro nad 179 pełnym ironii faktem, że rozstanie z tym wszystkim, z czego Carlo chętnie zrezygnował, jest dla niego tak bolesne. Potem Emilio powiedział nagle: - Roberto, pod domem zatrzymał się jakiś samo- chód. Niemal równocześnie od strony drogi zabrzmiały trzy stanowcze sygnały klaksonu. Ostrożnie podniósł się z krzesła i na sztywnych no- gach podszedł do drzwi, czując ból w ramieniu. Blask słońca sprawił, że wychodząc na podwórze musiał zmrużyć oczy. Ted Mason wysiadał właśnie z samo- chodu. Zwrócony był tyłem do domu i nie zauważył go od razu. - Cześć, Ted - powiedział bez entuzjazmu Wyman, przysłaniając oczy dłonią. Potężnie zbudowany mężczyzna, o krótko przycię- tych włosach odwrócił się, pokazując zęby w uśmiechu. - Bob - zawołał głośno. - Ty stary łobuzie! - Mason truchtem przebiegł przez podwórze. - Do dia- bła, człowieku, spodziewałem się, że zastanę cię w po- zycji leżącej. Co sie stało? - Złamałem obojczyk. - Nie jestem ślepy. - ...i zostałem nieźle poturbowany. - Wyglądasz na to. - Ujął palcami kołnierz koszuli Wymana i odciągnął go nieco na bok. - Co ci się właściwie stało? - Wypadłem z szosy. - Z szosy? - Puścił jego koszulę. - Powiedział- bym, że to komplement... Czy samochód mocno uszko- dzony? - Spisany na straty. Spalił się podobno... 180 - O rany! Wyman w kilku zdaniach opowiedział mu, co się stało. Mason gwizdnął. - Widzę, że poszedłeś na całego! - Rzucił przelotne spojrzenie na dom, potem na drugą stronę podwórza. - A więc tu cię przywieźli? - Przywieźli? - Potem. Kiedy już wnieśli cię na szczyt urwiska. - Tak, tutaj. Wstałem z łóżka dopiero dwie godziny temu. - A gdzie mieszkałeś? - Tutaj oczywiście. Nastąpiła chwila ciszy, potem Mason powiedział: - Chyba żartujesz. Znowu, z wyraźnym niedowierzaniem rozejrzał się wokoło. Spostrzegł zapadnięty, pokryty porostami dach,, pochlapane u dołu błotem białe ściany, z których miej- scami odpadała farba, kurczęta przekradające się ostrożnie w kierunku zniszczonych zabudowań gospo- darczych, okalających podwórze. Poczuł znowu niewy- raźny nie znany mu dotąd zapach, który uderzył go,. gdy zatrzymał się na piazza i z nadzieją powtarzał nazwisko "Parriani", jak gdyby było to jakieś umówio- ne hasło. - Żartujesz, Bob. Jak to -¦ od poniedziałku? - Cóż w tym dziwnego? - W głosie Wymana dało się słyszeć zniecierpliwienie. - Czy coś ci się tu nie podoba? Ich spojrzenia spotkały się. Mason wzruszył ramio- nami, potem uśmiechnął się pojednawczo. - Nic, absolutnie nic. - To moi przyjaciele - usłyszał Wyman swój głos.. Nagle rozzłościł go fakt, że konieczne są jakieś wy- jaśnienia, i poczuł gniew na siebie, o to, że ich udzie- lał. - Chciałbym, żebyś ich poznał, zanim wyruszy- my. Są w domu. 181 - Oczywiście. - Ruszyli w stronę drzwi. - Gdzie opatrzono twoje ramię? - Tu na miejscu. - Lekarz? Słusznie czy niesłusznie zdawało mu się, że w py- taniu tym zabrzmiała drwina. - Na miłość Boską... - zaczął i urwał nagle. - Przepraszam cię. Tak, lekarz. - Wydaje się, że nieźle to zrobił. - Mason znów się uśmiechnął. - Kto wchodzi pierwszy: ty czy ja? Wyman pchnął drzwi. Giuseppe, Emilio i Rosina stali zwróceni w jego stronę. Miał wrażenie, że po jego wyj- ściu zgrupowali się razem i od tego momentu trwali w bezruchu. - Wejdź Ted. - Uśmiechnął się. - Chciałbym wam przedstawić doktora Masona - powiedział bardziej ofi- cjalnie, niż zamierzał. - Ted, to jest Rosina... Giusep- pe... Emilio... A tam, na krześle, matka Giuseppe. - Miło mi poznać państwa - powiedział Mason. W odpowiedzi uśmiechnęli się, kiwając głowami jak ożywione kukły. Nagle ogarnęło ich zdenerwowanie, a może była to nieśmiałość. - Rosina była ze mną w tym samochodzie - mó- wił Wyman. - Stąd jej bandaż. To właśnie Emilio nas wyciągnął. Można powiedzieć, że oboje zawdzięczamy mu życie. - Doprawdy? - Mają zamiar się pobrać. Giuseppe jest wujem Rosiny. Jego i jego siostrę poznałem w tym domu czternaście lat temu, podczas wojny. Ona już nie żyje. - Brzmiało to jak streszczenie jakiejś fabuły. Mason zobaczył pomarszczoną, przypominającą gno- ma starą kobietę, siedzącą na krześle, niskiego mrużą- cego oczy mężczyznę, w koszuli poplamionej popiołem z fajki, chłopaka bez jednej ręki i bladą dziewczynę 182 o dużych brązowych oczach. Cztery osoby w nieporząd- nej, skąpo umeblowanej izbie. - Czy twój przyjaciel miałby ochotę napić się cze- goś, Roberto? - spytał Giuseppe. - Trochę wina? Al- bo może kawy? - Pyta, czy chcesz się czegoś napić - powiedział Wyman. - Co ty na to? - Wydaje mi się, że powinniśmy ruszać, Bob. - Mason spojrzał na Giuseppe i potrząsnął głową. - Dziękuję bardzo, ale musimy jechać. - Zwrócił się do Wymana: - Powiedz mu to, dobrze? Giuseppe zawahał się, marszcząc czoło. - Tak? - Nie, grazie - odparł Wyman. - On uważa, że powinien mnie jak najszybciej położyć do łóżka. - Rozumiem. - Wiesz, jacy są lekarze. Nie była to jednak chwila odpowiednia do żartów, nawet tak drobnych, i Giuseppe nie zareagował. Wszystko było już skończone. Nie tylko dlatego, że znalazł się wśród nich Ted Mason w swym płócien- nym ubraniu i eleganckich butach. To raczej między nimi zaszło coś, gdy przed domem zabrzmiał dźwięk klaksonu; jak gdyby w tej chwili rozwiał się nastrój i wszelkie próby odwleczenia momentu rozstania jedy- nie utrudniały im sytuację. - A więc czas już się żegnać? - powiedział Giu- seppe, niemal jakby nie mógł w to uwierzyć. - Tak. Wyman kulejąc obszedł stół i zbliżył się do siedzącej na swoim miejscu starej kobiety. - Do widzenia - powiedział. - Już wyjeżdżam. Spoczęły na nim jej pozbawione wyrazu, wyblakłe oczy, w których nie odbijało się zrozumienie. Giuseppe podniósł nieco głos. - Roberto musi nas opuścić, mamma. 183 - Do widzenia - powtórzył Wyman. - Dziękuję pani za gościnę. - Ona nie rozumie - powiedział już ciszej Giu- seppe. - Wydaje mi się, że ma dziś zły dzień. Ale jutro być może spyta o ciebie i wtedy jej wytłu- maczę. Wyman kiwnął głową, odwracając się. - Do widzenia, Emilio. - wyciągnął rękę. - Do widzenia. Szczęśliwej podróży. - Dziękuję... Dziękuję za gościnę. - Powiedzieli już sobie wszystko, co było do powiedzenia. - I życzę szczęścia. - Patrząc na Rosinę, dodał: - Życzę szczęś- cia wam obojgu. - Pod wpływem impulsu pochylił się i pocałował ją w policzek. Jej zwrócona ku niemu twarz była tak blada i mizerna, jak niegdyś twarz Giny. - Uważajcie na siebie. Giuseppe uścisnął jego dłoń. - Do widzenia, przyjacielu. - Do widzenia, Giuseppe. - Nie zapomnij pisać do nas. - Oczywiście, że nie. I ty też pamiętaj. Zanim przeszedł przez drzwi, obrzucił izbę tęsknym spojrzeniem. Mason był już na podwórzu. Szli za nim w czwórkę do samochodu, stąpając po swych cieniach. Panowała cisza, słychać było tylko odgłos ich kroków i szelest stojących za domem drzew - brzóz, które nie- gdyś były rachityczne, pokaleczone i nagie. Mason otworzył drzwi samochodu, wziął od Emilia torbę i po- stawił ją w tyle wozu. - Dasz sobie radę? - spytał Wymana. - Chyba tak. Niemal opadł na siedzenie, drżał cały, zanim udało mu się umieścić obie nogi wewnątrz wozu. Zatrzasnął drzwi. Usłyszał, że Mason mówi coś i że pozostali odpo- wiadają mu cichym chórem. Opuścił szybę w dół i od- wrócił głowę na tyle, na ile pozwalał mu ból. 184 -¦ W porządku, Roberto? - Oczywiście. - Zmusił się do uśmiechu. - Oczy- wiście. Mason obszedł samochód dokoła i usiadł za kierow- nicą. - Pisz częściej niż dotychczas - powiedział Giu- seppe w nagłym przypływie elokwencji. - Oprócz nas wielu ludzi będzie chciało wiedzieć, co robisz i jak ci się powodzi. - Oczywiście - powtórzył Wyman. W żołądku od- czuł piekący ból. - Ty też. - Gotowe? - spytał Mason, zapalając silnik. - Tak jest. - Zamachał ręką. - Do widzenia. - Silnik zaskoczył i zaczął pracować. Mason wrzucił pierwszy bieg. Wszyscy troje stali razem na skraju trawnika obok drogi. Samochód ruszył. - Do widze- nia... - Arrivederci! Potem słyszał już tylko warkot silnika i czuł trzę- sienie samochodu. Chmura wirującego pyłu wymazała ich z jego pola widzenia. Przejechali z ćwierć mili, zanim Mason odezwał się: - Papierosa? - Dziękuję. - Czy myślisz, że wytrzymasz to przez jakieś dwie godziny? - Nic mi nie będzie. - Będę omijał te piekielne koleiny, gdy tylko się da. - Zwolnił znacznie i zapalił papierosa. Wydmu- chując kłąb dymu na przednią szybę, zawołał: - Pie- kielnie trudno było znaleźć tę miejscowość! Wiesz, sta- ry, zupełny klops, jak tylko zjedziesz z głównej szosy!... Nie dziwię się wcale, że zsunąłeś się z tej drogi. Gdzie to się stało? - Jakieś pół mili dalej. Gdy zbliżali się do zakrętu, Wyman powiedział: 185 - To było tu. Mason kiwnął głową. Zatrzymał samochód, wygra- molił się z niego i z rękami na biodrach stanął o jakieś pół metra od krawędzi, patrząc w dół. _ O rany! - usłyszał Wyman. Potem do jego uszu dotarł inny jeszcze dźwięk - niewyraźne głosy, do- chodzące do niego poprzez warkot silnika. Rozejrzał się wokół, a potem spojrzał w górę, w kierunku wzno- szących się nad drogą tarasów. Wysoko na wzgórzu dostrzegł trzy czy cztery podobne do lalek figurki, ener- gicznie wymachujące rękami. Wysunął ramię przez okno, najdalej jak było to możliwe, i odwzajemnił ich gesty. - Do widzenia - powiedział, jakby sam do siebie. - Do widzenia. Mason otworzył drzwi i wsunął się na miejsce. _ No - uśmiechnął się. - Można stwierdzić, że tubylcy wydają się przyjaźni. - Zaczął wrzucać ko- lejne biegi. - Tam na dole jest coś w rodzaju wąwo- zu. Przypuszczam, że tam właśnie spadł twój wóz. - Tak mi mówiono. - I ten facet bez jednej ręki, którego widziałem przed chwilą, to on zdążył wyciągnąć w porę ciebie i dziewczynę? - Otrząsnął się gwałtownie. - Wolał- bym nie być wtedy na jego miejscu. Wyman nie słuchał. Patrzył w lusterko samochodu. Jeszcze dwa zakręty nastąpiły jeden po drugim, w pra- wo, w lewo. Nagle zobaczył przez chwilę drgający na szkle obraz Stravino. Potem, równie nagle wysunęło się ono z jego pola widzenia. Kiedy znikło, poczuł we- wnętrzne odrętwienie i świadomość utraty czegoś, która zdawała się przenikać jego serce. _ Omijamy Ateny - mówił Mason. - Straciliśmy niemal tydzień przez te kłopoty z turbiną. - Wyrzucił przez okno papierosa. - Następny postój w Algierze. Zaczął gwizdać wesoło. Droga wiła się i skręcała. 186 - Niektórzy z nich narzekają okropnie, że nie pły- niemy do Aten. Ale większość nie przejmuje się tym. Chodzi im tylko o to, żeby wypłynąć z tej wielkiej,, błękitnej zatoki - nie zależy im specjalnie, co będzie potem. Mają już trochę dosyć Włoch. W oddali, po prawej stronie, wynurzyła się zruj- nowana świątynia, zasłonięta częściowo przez cyprysy. - Słuchaj, Bob, zapomniałem ci o tym wspomnieć. O mało co nie przyjechała ze mną Diana. - Kto? - "A niektóre ziarna padły na grunt skalisty..." - Mason wzniósł oczy w kierunku dachu samochodu. - Diana Castleton. Ogromnie zależało jej na tym, żeby jechać ze mną. Ale udało mi się wybić jej to z głowy. Po pierwsze, nie wiedziałem, w jakim będziesz stanie. Po drugie, nie miałem pojęcia, co ty właściwie wyra- białeś tam przez cały ten czas. - Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech. - Powiedz mi, Bob, co właściwie działo się z tobą od poniedziałku? A może nie powi- nienem pytać? - Zamknij się - pomyślał Wyraan. - Nie wmówisz mi, że po prostu siedziałeś tam podzi- wiając krajobraz. W każdym razie nie w tej miejsco- wości. - Daj spokój - powiedział Wyman. - Pani C. umiera z ciekawości. - Chrząknął zna- cząco. - Mam nadzieję, że przygotowałeś sobie odpo- wiedzi na wszystkie jej pytania. Nie wybaczyła ci jeszcze, że uciekłeś ze statku, a... - Daj spokój, dobrze? - powiedział Wyman ostro. - Przestań! Mason zerknął na niego, unosząc jedną brew. - W porządku - powiedział wreszcie. Zapanowało milczenie. W końcu wijąca się, biała jak mąka droga ustąpiła miejsca szumiącej twardej na- wierzchni autostrady 87, a pokryte tarasami zbocza doliny Volturno - zielonym żyznym równinom Kam- 187 panii. Liliowa plama Wezuwiusza ciemniała stopnio- wo, coraz silniej odcinając się na tle chmur. Minęli Casertę... Calvano... Casorię. Odtąd autostrada 87 kie- rowała się już na przełaj przez równinę, prosto w kie- runku Neapolu. I przez całą drogę towarzyszyły mu wspomnienia - niektóre z nich tak wyraźne, jakby dotyczyły dnia wczorajszego, inne zaś mgliste, jakby pochodzące z jego snów... O trzeciej trzydzieści znajdowali się już na zatłoczo- nych, prażonych słońcem ulicach, przepychając się wśród ciżby pojazdów w stronę doków, gdzie stał ocze- kujący ich statek, nad którego lśniącym, niebieskim kominem unosiła się korona z drgającego niecierpliwie rozgrzanego powietrza.