961

Szczegóły
Tytuł 961
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

961 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 961 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

961 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol Schulz Kamie� i cierpienie Od redakcji Zmar�y w czasie ostatniej wojny pisarz czeski Karol Schulz (ur. 6 V 1899, zm. 27 II 1943) ma w swoim dorobku poza t� powie�ci� kilka zbiork�w opowiada�, powie�� "Tegtmaierov~y ~zelez~arny", tekst do baletu "Sklen~en~a panna", a tak�e zbiorek poezji i prozy "Sever", "Z~apad", "V~ychod", "J~ih" oraz tomik bajek. W 1941 r. rozpocz�� Schulz swoje najwi�ksze dzie�o - "Kamie� i cierpienie". Wiele czasu zaj�o mu ju� przedtem gromadzenie materia�u, sama za� praca nad ksi��k� trwa�a zaledwie rok. Powie�� o �yciu i tw�rczo�ci genialnego mistrza Odrodzenia w�oskiego, Micha�a Anio�a, obejmowa� mia�a wed�ug projektu autora trzy tomy. Jednak�e �mier� nie pozwoli�a mu doko�czy� dzie�a, z kt�rego powsta�a jedynie pierwsza cz�� oraz dwa rozdzia�y cz�ci drugiej. Powie�� czeskiego pisarza, ukazuj�ca szerokie t�o historyczne, na kt�rym rozgrywaj� si� losy g��wnego bohatera, oddajemy do r�k czytelnika jako interesuj�cy przyczynek do poznania �ycia i dzie�a jednego z najwi�kszych geniusz�w, jakich wyda�a ludzko��. W ogrodach Medyceusz�w O cieniu �mierci, kt�ry koisz ca�� niedol� duszy wszelkiej, sercu wrog�, ostatni b�ogi uci�nionych leku! Michelangelo, "Sonet LXXII" Za rykiem lw�w Noc bez gwiazd i bez ksi�ycowego �wiat�a, nap�cznia�a chmurami. Ziemia ugina�a si� pod naporem coraz wi�kszych ciemno�ci, kt�re nadawa�y jej wygl�d inny, odmienny ni� w �wietle dnia. Ciemno�� wytyczy�a nowe drogi, drogi b��dne i ko�cz�ce si� w za�wiatach, wyry�a nowe parowy w dolinach, doliny pozamienia�a w przepa�cie, wznios�a nowe pag�rki, wynios�o�ci bez krzy�y i znak�w p�tniczych, za�ama�a i przed�u�y�a zbocza, podwy�szy�a �ciany ska�, kt�re jednak mo�na by�o rozsun��, odepchn�� lub przej�� przez nie i nigdy ju� nie znale�� drogi powrotnej. Wszystko by�o noc�, ciemno�ci� i przestrzeni� bez granic, przez kt�r� p�dzili trzej je�d�cy na spienionych koniach. Bezg�o�nie mkn�li w mroku, podobni do widm, a wilgotna ziemia g�uszy�a t�tent ko�skich kopyt. Tylko pierwszy z nich zna� dobrze drog�, lecz i on teraz zawaha� si�, stan�� w strzemionach - nie widzia� jednak nic opr�cz nocy. Ciemno�� g�stnia�a. Mo�na by�o dotyka� jej, wzi�� w palce jak b�oto, rozmaza� na twarzy i r�kach; chwilami �ciana jej niby czarny wodospad zatapia�a trzech je�d�c�w; po�ykali j�, pili, dusili si�. Konie zwolni�y biegu i nie bacz�c na pop�dzanie i k�uj�ce pchni�cia ostr�g, wspina�y si� na tylnych nogach, rzuca�y niespokojnie i unosi�y g�owy, jakby chcia�y zaczerpn�� powietrza. Je�d�cy zatrzymali si�. Mo�e czuli przed sob� moczar lub grz�zawisko gro��ce �mierci�? D�awi�a ich ta ciemno��. Tylko pierwszy z nich nie zwracaj�c na nic uwagi usi�owa� p�dzi� konia. Nagle pod uderzeniem wichru chmury rozerwa�y si�, zab�ys�y gwiazdy i ukaza� si� ksi�yc. Je�d�cy stan�li zaskoczeni, jakby ich kto znienacka obna�y�. �wiat�o ksi�yca nie wyst�powa�o wolno spoza skraj�w chmur i nie pokonywa�o ciemno�ci, stopniowo wy�aniaj�c si� zza ob�ok�w, ale niby �wietlisty bia�y miecz przeci�o czarne sklepienie niebios i zala�o ziemi�. Ca�a okolica poja�nia�a. Twarze m�czyzn sta�y si� zupe�nie widoczne. �wiat�o zerwa�o z nich mask� ciemno�ci. Teraz by�y to twarze �ywych ludzi. Bia�y jak cyna ksi�yc sun�� z wolna po niebie, a blask jego posrebrza� grup� jad�cych na tle las�w i wzg�rz. Pierwszy, wysuni�ty na czo�o je�dziec roze�mia� si� rado�nie i niecierpliwie wskaza� przed siebie. - Ave Maria! - z westchnieniem ulgi zawo�a� wysoki m�czyzna i prze�egna� si� w�sk� ��t� r�k�, pe�n� pier�cieni. - Mia�em wra�enie, �e znale�li�my si� w piekle! M�odzieniec jad�cy na czele parskn�� �miechem, bo cz�owiek, kt�ry wspomnia� piek�o, by� arcybiskupem, a ca�a grupa otrzyma�a na drog� b�ogos�awie�stwo Jego �wi�tobliwo�ci. Nie jego rzecz� by�o zapewnia� arcybiskupa, �e pod ochronn� tarcz� modlitw Ojca �wi�tego nie nale�y obawia� si� piek�a! �mia� si� szyderczo, �e m�czyzna o palcach pe�nych pier�cieni, sztywno siedz�cy na siwym koniu, powita� �wiat�o uwag� o piekle, a �mia� si� rado�nie, bowiem w srebrnej po�wiacie ksi�yca widzia� ju� campanill� * Florencji stoj�c� w nocy nad miastem jak stra�, jak wierny czuwaj�cy kopijnik. Pochodzi� z Florencji i t�skni� do niej. Krew, znu�ona d�ug� podr�, zacz�a w nim kr��y� �ywiej. Wdycha� blisko�� �pi�cego miasta, a z ni� zapach wiosny, florenckiej wiosny, kt�ra zawsze dzwoni muzyk� i szlachetnym kruszcem, tchnie woni� kwiat�w, w kt�rej jest pi�kno i krew. Z tej muzyki, woni, kruszcu, pi�kna i krwi wykwita florencka r�a, zazdro�nie zamykaj�ca si� o zmroku i dr��ca pod granatowym snem wieczoru. Campanilla - dzwonnica osobno stoj�ca. (w�.) Trzeci m�czyzna milcza�. Nie pozdrowi� ksi�ycowego �wiat�a, nie u�miechn�� si�. Twarz pe�na blizn nawet nie drgn�a. D�ugi bia�y zarost ostro odcina si� od czarnej blachy pancerza os�aniaj�cego muskularne, mocne cia�o. �ylaste, szorstkie r�ce dow�dcy wojsk papieskich mocno �ciskaj� wodze i miecz. Oboj�tnie patrzy na srebrz�ce si� przed nimi miasto. Miasta s� jedynie po to, by je b�d� podpala�, b�d� w triumfie zdobywa�. Nazwa "Florencja" potr�jnym echem rozbrzmiewa w sercach tych m��w, w ka�dym inaczej. Gdy za� m�odzieniec t�skni�cy do Florencji zach�ca na nowo do szybszej jazdy, odzywa si� stary m�czyzna w pancerzu. Ledwie porusza wargami, ale jego s�owa brzmi� wyra�nie i stanowczo. Nie czeka ich tam �adna r�a florencka, �adna Primavera, messer Francesco Pazzi, ale ci�kie i trudne zadanie nakazane przez Jego �wi�tobliwo��. Lepiej tu zaczeka� na zbrojny orszak, kt�ry zb��dzi�, ale w tym �wietle ksi�yca na pewno wkr�tce ich odnajdzie. M�odzieniec nazwany Francesco Pazzi odrzuca gniewnie g�ow�; rubinowa klamra w jego czarnej aksamitnej czapce odbija ciemn� plam� na tle czerni, rubin bowiem jest kamieniem s�onecznym - stygnie i przygasa w promieniach ksi�yca. M�odzieniec �ci�ga usta w pogardliwym u�miechu. - Messer Giovanbattista, gdzie�cie si� urodzili? Stary m�� w zbroi nie poruszy� si�. Oczy patrz� ch�odno i twardo. - Nie wiem - cedzi przez zaci�ni�te wargi. - Czy przypadkiem nie w Rawennie? - ci�gnie z�o�liwie m�odzieniec. - Tam podobno rodz� si� najprzezorniejsi ludzie na �wiecie, gdy� ich matki d�wigaj�c w �onie... - Do��! M�czyzna, kt�ry pozdrowi� �wiat�o ksi�yca uwag� o piekle i okrzykiem Ave Maria, obr�ci� si� twarz� do towarzyszy. D�ugi, suty p�aszcz zafalowa�, gdy uni�s� r�k� obci��on� pier�cieniami. To Salviati, arcybiskup piza�ski. U�miech jego surowej pergaminowej twarzy trudno nazwa� u�miechem, jest to raczej zmiana uk�adu zmarszczek wok� ust. Salviati - arcybiskup piza�ski! Ponury, blady, jakby ogl�da� m�ki czy��ca, i zawsze chmurnie wynios�y. Opowiadaj�, �e nawet jego wsp�czucie dla grzesznik�w jest surowe i dr�cz�ce. M�wi si� r�wnie� wiele o czynach, kt�rych dopuszcza si� czy to odziany w aksamity i jedwabie, czy w szaty ko�cielne lub podr�ne. Salviati - arcybiskup piza�ski! Jego ostre spojrzenie tak przenika zagmatwany labirynt polityki kurii, �e nawet przebiegli kardyna�owie musz� si� z nim liczy�. Jego d�o� bogato upier�cieniona naruszy�a ju� wiele pergamin�w i z�ama�a niejedn� piecz��, kt�ra wydawa�a si� mocniejsza od zbroi. Salviati - kap�an z Pizy! Teraz milczy. Sp�r obu jego towarzyszy nie ustaje od chwili, gdy wyjechali z Rzymu. On za� ch�odno rozwa�a. Wiele zale�y od pomy�lnego zako�czenia ich pos�annictwa. Ojciec �wi�ty obdarzy� ich pe�nym zaufaniem. Salviati milczy i rozwa�a. Florencja b�yszczy przed nim wszystkimi odblaskami miesi�cznego �wiat�a, od szarego p�cienia po ol�niewaj�c� bia�o��. Florencja! Czy wst�puj�c w jej bramy bez orszaku, nie wpadnie w pu�apk�, kt�ra zatrza�nie si� za nim na zawsze? Arcybiskup z Pizy nieznacznym ruchem d�oni bawi si� wodzami swego konia. Po jego prawicy milczy r�wnie� stary m��, ca�y w �elazo zakuty. Giovanbattista de Montesecco, najwy�szy dow�dca wojsk papieskich. Ale Francesco Pazzi, kt�rego m�oda twarz wygl�da w tym o�wietleniu jak wyrze�biona z ko�ci s�oniowej, �ciska uzd� dr��cymi palcami i nie mo�e pohamowa� w swym g�osie t�umionej nami�tno�ci. Trzeba mie� wi�cej zaufania, przecie� oczekuj� ich, oczekuj� ju� od zmroku, a teraz jest p�noc. M�wi gwa�townie, sk�adaj�c r�ce jak do modlitwy. Przypomina rok trwaj�ce uk�ady rodu Pazzich z Ojcem �wi�tym, przest�pstwa Medyceusz�w. Przypomina czasy przesz�e, wszystko przywi�d� na pami��: i staro�� papie�a, i jego chorob�, zniecierpliwienie Wenecjan, oczekiwanie Neapolu, pr�ne marzenia ksi�cia Galeazza Marii o �elaznej koronie lombardzkiej, wszystkich nepot�w Jego �wi�tobliwo�ci, �mier� kardyna�a Piera, przegrane bitwy Girolama Riario; zmarli i �ywi oczekuj� ich przybycia do Florencji pachn�cej wiosn�. I zaklina ich na piek�o, on, kt�ry przedtem w�a�nie dlatego �mia� si� z arcybiskupa. Jego spojrzenie spocz�o natarczywie na nieruchomej pergaminowej twarzy kap�ana. Co zyska� dzi�ki mianowaniu go arcybiskupem Pizy poddanej Florentczykom? Tylko nowa nienawi�� Lorenza Medyceusza, kt�ry czai si� podst�pnie jak w�� i czeka, by uk�si� �miertelnie. R�d Orsinich jest jego sprzymierze�cem, francuski kr�l jego przyjacielem, Ferrara czeka tylko na jego rozkazy, ksi�stwo urbi�skie posy�a mu dary, Bolonia, Perugia, Rimini, Rawenna, Forli, Faenza i wiele innych prowincji wymkn�o si� ju� spod w�adzy Jego �wi�tobliwo�ci. Dopiero teraz decyduje si� Ojciec �wi�ty na czyn stanowczy przeciwko Medyceuszom. Tylko noc dzieli ich od Florencji. Nie s� przecie� pokornymi mnichami ani �otrami w��cz�cymi si� po drogach, �eby sta� tu, przed bramami miasta, i czeka�! Wjad� jutro do Florencji; towarzyszy� im b�dzie orszak drogiego kardyna�a Rafaela Riario, kt�rego Ojciec �wi�ty przysy�a, by w�a�nie jego najukocha�szy krewny by� �wiadkiem i wsp�sprawc� upadku Medyceusz�w. Ka�da godzina jest wa�na. S� oczekiwani. A noc kr�tka. Arcybiskup skrzywi� twarz. Prawda, wiosenne noce s� kr�tkie... ten m�odzieniec przemawia jak kochanek albo jak morderca. S� oczekiwani. I on wdycha wo� krwi, kt�r� tchnie florencka wiosna, jak wargi kobiety, jak p�atki r�y, jak ostrza sztylet�w. Prawd� rzek� ten m�odzieniec. Niekiedy nag�y, zdecydowany czyn jest lepszy ni� d�ugo przygotowywane zasadzki i najsubtelniej utkane prz�dziwo intryg. A zreszt� i ta przedziwna noc, raz ciemna, raz jasna, wskazuje, �e nale�y si� decydowa� szybko... - Czy rzeczywi�cie jeste� z Florencji, drogi synu? M�wi�e� z tak� egzaltacj�, jakby� by� Wenecjaninem. Jeste� okrutny, m�j m�ody bohaterze! Ale masz racj�. Prawdziwy w�dz nigdy nie stoi d�ugo przed bramami. Jeste�my oczekiwani; przynosimy ostatnie rozkazy, kt�rych nie mo�na by�o powierzy� ani listom, ani pos�om. Arcybiskup z Pizy pchn�� swego konia ostrogami. Condottiere Giovanbattista de Montesecco zmarszczy� czo�o. By� ju� starym cz�owiekiem, ale nigdy nie widzia� tyle mroku, ile teraz, w papieskiej s�u�bie. Pracowa� prawie wy��cznie w nocy. Czym�e s� zmowy tyran�w wobec tej pergaminowo��tej r�ki obci��onej pier�cieniami? Pretorianie tylko zabijaj�, ci oto my�l� za nich i wydaj� w nocy rozkazy. Dotkn�� miecza, kt�ry st�pi� si� w s�u�bach Jego �wi�tobliwo�ci. Przez ca�� drog� z Rzymu by�o tak samo. Zawsze arcybiskup porozumiewa� si� z tym florenckim kupcem przeciwko niemu. Uparcie wraca�a my�l, kt�ra przysz�a mu do g�owy zaraz po wyruszeniu z Rzymu: "Pazzo" znaczy po toska�sku "szaleniec". - Procedamus in pace - powiedzia� arcybiskup Salviati. - Id�my wi�c w pokoju. - Noc wch�on�a jego liturgiczne s�owa, czas drgn�� i ruszyli naprz�d. Arcybiskup nakre�li� r�k� wielki znak krzy�a w blasku miesi�ca. Ci trzej m�czy�ni nie�li �mier�. Lorenzo Medici ze swymi plato�czykami zbyt d�ugo ju� �udzi si�, �e ustrze�e pok�j Italii. Nale�y pouczy� go, cho�by nawet na �miertelnym �o�u, �e jego koncepcja polityczna jest naiwna. Nie jeste�my dzie�mi i sko�czy� si� okres zabawy. A przecie� Lorenzo stale sobie wyobra�a Itali� jako wag�, na kt�rej szalach le�y pi�� pot�g: Wenecja, Mediolan, Pa�stwo Papieskie, Florencja i Neapol. J�zyczkiem tej wagi by�a oczywi�cie Florencja. Na drugiej szalce powinna spoczywa� tylko jedna pot�ga: pa�stwo Jego �wi�tobliwo�ci, wtedy nie b�dzie potrzeba �adnego j�zyczka, bowiem nie b�dzie takiej pot�gi, kt�ra mog�aby przewa�y� szalk� na drug� stron�. Nie, �adnej r�wnowagi si�, mo�e by� tylko jedna pot�ga: pa�stwo papieskie, to w�a�nie, kt�re znajdzie si� w r�kach della Rovere'�w. �wieckie troski ryj� g��bokie bruzdy na czole Sykstusa IV. Ten Medyceusz nie boi si�. Nie ma ani jednego w�adcy, kt�ry by odrzuci� jego rady, podczas gdy ja, Sykstus, walcz� prawie z wszystkimi pa�stwami Italii! Pochlebstwa Najja�niejszej Republiki Weneckiej przesz�y naj�mielsze oczekiwania, do�owie i nobilowie prze�cigaj� si� w us�ugach i podarunkach, nale�y wi�c by� jak najostro�niejszym i nie wpa�� w podst�pnie ukryt� pu�apk�. Mo�e bym z niej nog� wyci�gn��, ale trzewik papieski utkn��by tam na pewno. Sykstus zacisn�� r�ce, �e a� stawy zatrzeszcza�y wydaj�c chrz�st suchy jak u ko�ciotrupa. Wsz�dzie zab�jstwa, ziemia jest pijana morderstwem. �mier� jest pod�a, na�laduje ludzi. Wszystkie prowincje to gniazda �otrostw, wsz�dzie czu� zaduch zgnilizny. Trucizna nie jest najgro�niejsz� broni�. Gorsza jest klatka ze zgni�ym mi�sem, do kt�rej mo�na zamkn�� nawet rodzonego ojca, a potem wystawi� wysoko na murach kasztelu na pokaz ca�emu miastu. Baglionowie w Perugii prowadz� krwaw� walk� z Oddi, miasto zamieniono w wi�zienie, ulice w miejsca egzekucji, wszystkie place s� zryte bitwami. W Bolonii Bentivogliowie ho�duj� innym obyczajom, maj� inny system: wystarczaj� im drobne, podst�pne morderstwa. Gonzagowie gnij� w Mantui, ob�udni Malatestowie dokonuj� w Rimini swych zbrodni, Ferrante w Neapolu czai si� jak paj�k, ca�y zgarbiony w wysokim fotelu, w rogu potwornej sali, pe�nej suchych, zabalsamowanych ofiar, i najmilsze s� mu chwile, gdy go s�u�ba w niedziele i �wi�ta przebiera w uroczyste szaty, bowiem i u niego �wi�ci si� dzie� �wi�ty. W Padwie Carrara karmi� psy my�liwskie ludzkim mi�sem, a potem zawo�a� diab�y do obrony mur�w miasta i przysz�o ich p� legionu. A jest jeszcze straszliwy r�d d'Este, przy kt�rego zbrodniach bledn� wyst�pki innych. R�ce papie�a �cierp�y, czu� ��� rozlewaj�c� si� w �y�ach. W obawie przed apopleksj� czym pr�dzej dotkn�� skrzynki z relikwiami. M�r nawiedzi� ca�e W�ochy, rozpe�z� si� po ca�ym kraju, ju� i tu czu� trupiarni�. Wszystko gnije. Nie ma chyba ani jednego grodu, w kt�rym skaza�cy zamkni�ci w wie�y nie szarpaliby z g�odu w�asnych ramion i d�oni; na wie�ach odpadaj� z �erdzi cz�onki cia� wisielc�w wprost w nurty rzek. Nie ma chyba ani jednego miasta, kt�rego mury nie by�yby uwie�czone straszn� koron� z trup�w. Giovanni Maria kaza� kiedy� na podworcu swego pa�acu rozsieka� �ywcem dwustu ludzi. Prze�cign�� go stary ksi��� Ercole, z kt�rego rozkazu ko�ysze si� w oknach pa�acu della Raggione dwie�cie trup�w, a wzd�u� mur�w pi��set! Sykstus przymkn�� oczy i w tej chwili przysz�o mu na my�l, �e tylko we Florencji nie ma szubienic, tylko Medyceusz nie wiesza... Ilu� uduszono w Bolonii, ilu w Neapolu, ilu w Rimini i Perugii! Tylko Florencja nie ma wisielc�w... Powsta� z trudem i przeszed� si� po komnacie. Wkr�tce odezw� si� dzwony na Anio� Pa�ski, a on jest daleki od zako�czenia swych rozmy�la�. Dlaczego Florencja nie ma ani jednego wisielca? Pomylone miasto - nic nie zmieni�o si� od czasu, gdy Dante przyr�wnywa� polityk� florenck� do szamota� chorego cz�owieka przewracaj�cego si� w cierpieniach z boku na bok. A pomimo to Medyceusz rz�dzi bez p�t, bez drewna szubienic i ma siln� w�adz�. Dlaczego nie wiesza? Dlaczego nigdy nie wiesza? C� to by�aby za rozkosz otrzyma� nagle wiadomo��, �e na oknach pa�acu florenckiej Signorii * zawi�li ludzie z d�o�mi odwr�conymi na zewn�trz! Signoria - w �redniowieczu rada rz�dz�ca we Florencji, Wenecji i innych miastach w�oskich. (w�.) Lorenzo Medici to m�j zatwardzia�y i nieust�pliwy wr�g. A kto jest moim sojusznikiem? Papie� zakry� twarz d�o�mi. Nazwiska, o kt�rych my�la� przed chwil�, znowu stan�y mu w pami�ci. Nikt ju� we W�oszech nie wierzy w naturaln� �mier� kt�regokolwiek z mo�now�adc�w. Ci moi sojusznicy gryz� si� mi�dzy sob� jak zg�odnia�e psy... A przy tym heretycy. Wsz�dzie herezja, wsz�dzie straszne blu�nierstwo, jak gdyby wraca�y czasy Tyberiusza Brandolino, Niccola da Verone czy cho�by Braccia z Montony, do tego stopnia w�ciekaj�cego si� na widok duchownej osoby, �e ostrze jego sztyletu st�pi�o si� na ko�ciach ksi�y. Herezja! Rozpanoszy�a si� wsz�dzie. Nawet w Romanii, mojej papieskiej ziemi! Heretycy w rzymskiej Kampanii nauczaj�, �e prawdziwego papie�a mo�na pozna� tylko po ub�stwie apostolskim. Przekl�ci! A w Rzymie? Czy mog� by� pewny, �e nie uknuj� przeciwko mnie takiego spisku jak przeciw Paw�owi II? A Pius?! Ten dobrze wiedzia�, dlaczego przez ca�y czas swego panowania wola� mieszka� wsz�dzie indziej, byle nie w Rzymie! Colonnowie, Sevelliowie, Orsiniowie, Croce'owie, della Vallowie bij� si� na wszystkich ulicach i placach. Rzym bezustannie broczy krwi�. Czy ja, Sykstus, namiestnik Zbawiciela, mog� panowa� tylko moc� s�owa bo�ego, stale got�w do ucieczki za zwodzone mosty zamku �wi�tego Anio�a? Przez otwory strzelnic roztacza si� stamt�d straszny widok na wysokie czworok�tne wie�e mych nieprzyjaci�, na ich pa�ace, ich dzia�a i wojsko! Nie ma nikogo, kto nie chcia�by mnie zniszczy�, walcz� ze wszystkimi, nios� miecz ku bramom ich miast, a gdybym tego nie czyni�, po��cz� si� i zgniot� mnie. Wszystko jest dla nich wa�ne, tylko tiara wzbudza szyderstwo, z�o�� i nienawi��. Ekskomuniki? Interdykty? Nie sk�pi�em im tego i uderzy�em ich gniewnie sw� pot�g�. Na m�j rozkaz z�amano �wiece w weneckich �wi�tyniach, ksi�a w czarnych ornatach rzucili na znak mej kl�twy kamienie z ambon, z kt�rych przedtem spada�a na lud �aska s�owa bo�ego. Na m�j rozkaz umilk�y dzwony, zamkni�to chrzcielnice i cmentarze. Podobno w opuszczonych ko�cio�ach �wi�ci p�akali nad upad�ym miastem, w kt�rym by�o pe�no nie chrzczonych i nie pogrzebanych, kt�rego o�tarze opustosza�y, tabernakula sta�y otwarte, puste, bez �wiate� i zas�on... Przekl�te miasto powinno by� albo wyrwane z bagna przest�pstwa, albo w bezmiarze pokuty obalone na kolana. I jaki rezultat? Oto po tygodniu ulicami Wenecji szed� osio� nios�c przywi�zane na karku moje bulle... Nie mog� si� mojej �mierci doczeka� ci przekl�ci Wenecjanie! A gdy dowiedz� si�, �e umar�em, urz�dz� na pewno uroczysty karnawa� i b�d� si� weseli� i ta�czy�, jak weselili si� i ta�czyli po �mierci Paw�a II. Mario Panno, oto kl�cz� przed Twym obrazem, kt�ry przywioz�em z Padwy, i p�acz�. Mo�e to i lepiej, gdy papie� p�acze zamiast grozi�. Dlaczeg� nie mog�em zosta� na zawsze w Genui?! Wspominam, wspominam to miasto tak, jak tylko stary cz�owiek wspomina� potrafi. Genuo, moja Genuo, s�oneczna muszlo purpurowa w blaskach wieczoru! Ciszo mej celi franciszka�skiej, okno otwarte na ogr�d sk�pany w poranku, ogr�d pe�en p�k�w, gdzie bia�e �cie�ki jak promienie s�o�ca l�ni� po�r�d trawnik�w, �cie�ki, gdzie przechadza�em si� po rannej mszy i przygotowywa�em w skupieniu kazania, na kt�re schodzili si� ludzie z dalekich stron! O tak, wtedy jeszcze nie przeczuwa�em, �e ja, kaznodzieja franciszka�ski, Francesco della Rovere, tymi bia�ymi "kaznodziejskimi" �cie�ynami zajd� a� tu. Naj�wi�tsza Mario Panno, dwa nowe ko�cio�y postawi�em Ci w Rzymie i powo�a�em mistrz�w Montegna z Mantui i Melozza da Forli, by pi�knie i nabo�nie namalowali Twe obrazy dla o�tarzy. Na przek�r dowodzeniom tylu uczonych w Pi�mie �wi�tym wierz� w Twe Niepokalane Pocz�cie; najm�drsze dyskusje i dowodzenia teolog�w nie odbior� mi tej wiary; postawi� na Tw� cze�� pi�kn� kaplic�, ustanowi� specjaln� msz� i specjalne modlitwy w brewiarzu. Og�osi�em �wi�to Twego Ofiarowania w ko�ciele. Teraz do Ciebie si� uciekam w troskach swoich, albowiem ustanowi� mnie B�g w�odarzem nad ludem nienawistnym, zuchwa�ym i wyst�pnym. I nie mam nikogo, kto by mi dopom�g�. Oto wiecz�r rzymski... Moje duchowie�stwo pociesza si�, �e papie�e nie �yj� d�ugo. Z nowym papie�em zjawiaj� si� nowe posady, nowe synekury, dochody, stanowiska i godno�ci. Stara�em si� uzdrowi� stosunki, radzi�em, upomina�em. Nikt nie mo�e mi zarzuci�, �e nie by�em do�� wymagaj�cy w sprawach wiary. I oto niedawno powsta� genera� augustian�w i bezkarnie oznajmi� na zgromadzeniu: "Papie� obrany zosta� w fa�szu, �yje w fa�szu i w fa�szu umrze." Tak o mnie m�wi moje duchowie�stwo. Tej nocy przed konklawe... na kt�rym mnie wybrano... tej nocy... gdy odszed� ode mnie kardyna�_kanclerz Roderigo Borgia... ofiarowawszy mi sw� pomoc... tej nocy po modlitwach... mia�em sen... nie, nie b�d� wspomina�... nie chc� o tym my�le�... nie, nie, nie! Sykstus podni�s� g�ow� znad z�o�onych d�oni, ale jego ci�kie starcze powieki opad�y. Lepiej rozmy�la� z oczami zamkni�tymi. Za oknami przelecia� ostry wiosenny wicher. Taki wiatr wywraca katowskie rusztowania, zmiata dachy i orle gniazda, szarpie o�aglowania �odzi i chor�gwie papieskich wojsk, wiatr z�y i rycz�cy, wichura, jak� s�ysza� Dante w drugim kr�gu piek�a, sk�d szczelinami ska� przedar�a si� na �wiat. Na twarz patrzy cz�owiek, ale B�g czyta tylko w sercu. Jakie jest serce tego Lorenza Medici? Dlaczego nie wiesza? Dlaczego nie musi rz�dzi� mieczem tak jak ja, a jednak wszyscy go s�uchaj�? Czyhaj� na moj� �mier�, na m�j upadek. Pocz�wszy od najgorszego bandyty, a sko�czywszy na �wi�tym Kolegium. Za Alpami Ludwik Francuski, u mych brzeg�w w�ciek�y pies Mahomet II, ten dopust bo�y, kt�ry na pewno w tej chwili uk�ada si� z kt�rym� z mych ksi���t, by wpa�� do Italii, jak to ju� niejednokrotnie czyni�. Nawet i z poganami zmawiaj� si� chrze�cija�scy w�adcy przeciwko mnie... Przygotowa�em wypraw� krzy�ow�. Prosi�em, zaprzysi�ga�em, wysy�a�em poselstwo do wszystkich dwor�w, wreszcie jak �ebrakowi, kt�rego chce si� ju� pozby�, rzucili mi tyle ja�mu�ny, �e mog�em wyposa�y� dziewi��dziesi�t galer... Ledwie zdo�a�y dop�yn�� do brzeg�w Azji, tak, ledwie zdo�a�y dotrze� do miejsca swej zguby i zniszczenia. Dziewi��dziesi�t �ebrackich galer przeciwko niezmierzonej pot�dze tureckiej mia�o przynie�� triumf chrze�cija�stwu! Ach, jak si� tym pysznili! Bo�e m�j, w jakich to czasach ustanowi�e� mnie swym zast�pc�!... ut ad vitam una cum grege sibi credito perveniat sempiternam... tak si� za mnie modl� w �wi�tyniach ca�ego �wiata chrze�cija�skiego. �ebym osi�gn�� �ywot wieczny wraz z powierzonym mi stadem. Jakimi� drogami zmierzamy do tego celu, Bo�e! Dziewi��dziesi�t galer! Chyba jednak ma racj� kardyna� Borgia. Wys�a�em go do Hiszpanii, �eby om�wi� spraw� nowej pomocy przeciwko Turkom. Wr�ci�, ale pomocy nie dosta�, za to za�atwi� spraw� ma��e�stwa. Taki jest kardyna� Borgia. O�eni� Ferdynanda Arago�skiego z Izabel� Kastylsk� i wr�ci� obsypany zaszczytami i z�otem. Ten r�wnie� wygrywa tylko dla siebie, jak inni, i gra dobrze. A przecie� to kanclerz Ko�cio�a, pierwsza osoba po mnie w ca�ym �wiecie chrze�cija�skim! M�j ukochany Giuliano �miertelnie go nienawidzi. Stale mi powtarza: "Ostro�nie z kardyna�em Roderigo! Nie znam podst�pniejszego i chytrzejszego cz�owieka ni� ten Borgia. Je�eli go w por� nie zniszczymy, della Rovere'owie sko�cz� si� na zawsze..." Ja za� nie pragn� zniszczy� nikogo pr�cz Medyceusza! Na kim si� oprze�, komu zaufa�? Komu wierzy�? Do kogo si� zwr�ci�? Kto mi w tej sytuacji mo�e zarzuci�, �e otoczy�em si� moimi krewnymi, �e obdarzy�em ich purpur�, honorami i bogactwem? Przecie� nie mam nikogo pr�cz nich. A zreszt� nie ja wynalaz�em tytu� i godno�� "kardyna�a_bratanka", to m�j poprzednik, r�wnie� Borgia, Kalikst... W mrocznym gabinecie my�li papie�a sun� wolno jak karawan. Towarzyszy im requiem przedziwnych g�os�w, ponure miserere p�yn�ce spod nisko sklepionego okna, za kt�rym ga�nie powoli dzie�. Starzec wygl�da jak pogrzebany za �ycia, jak gdyby w pozycji siedz�cej z�o�ono go do grobu. Szepn�� jakie� imi�. Ponure echo powtarza�o je coraz ciszej, ciszej, wreszcie uton�o w czerni �cian. Nie zamilk�o jednak w my�lach starca. Opu�ciwszy g�ow� na piersi wym�wi� je znowu, jak gdyby chcia� narzuci� je swemu sercu. - M�j drogi Pier Riario... Tak go mi�owa�em, �e dotychczas nie mog� my�le� o nim bez bolesnego skurczu serca... M�odzieniec pi�kny i dzielny, najpi�kniejszy p�d na drzewie della Rovere'�w, drzewie wiecznie zielonym... Tak, sam tego chcia�em; to ja wezwa�em pomoc wiernego Galeazza Marii, kt�remu obieca�em za to lombardzk� koron�... Jego wojsko mia�o znienacka otoczy� Rzym, wrogowie tego miasta, baronowie i patrycjusze, mieli by� rozbrojeni, ja za� chcia�em zrzec si� tiary na korzy�� mego drogiego Piera... Jaki� to by� wspania�y plan! M�j ukochany bratanek papie�em, m�j drogi Girolamo, kt�rego ca�y �wiat uwa�a za mego syna, �wieckim w�adc�... ca�a Italia zjednoczona duchowo i �wiecko pod jednym ber�em, pod w�adz� jednej krwi, krwi della Rovere'�w... Pocz�tkowo wszystko sz�o dobrze. Kardyna� Pier wyrzek� si� ju� swego "haremu", pow�ci�gn�� m�odzie�cz� fantazj�, nie m�wi� ju� tak lekcewa��co o �wi�tych dogmatach naszej wiary, sposobi� si� do roli papie�a... Ci�ko wspomina�. Nigdy tego nie zrozumiem. Nikt nie wiedzia� o naszym planie, my trzej tylko i B�g. A jednak wszystko run�o. Mego Piera otruli Wenecjanie, a wiernego Galeazza Mari� zabili mediola�scy spiskowcy... Tak nagle, tak niespodziewanie! Nigdy tego nie zrozumiem, przecie� tylko B�g o tym wiedzia� i my trzej. Mediolan! Mia� si� sta� punktem centralnym ca�ej Lombardii, a teraz panuje tam morderca Galeazza, Lodovico Sforza, kt�rego z powodu �niadej cery i czarnej duszy przezwano Moro. Ten pies murzy�ski wi�zi syna Galeazza i grozi francusk� interwencj�. Na pewno sko�czy si� wojn�, now� wojn�! M�j Bo�e, jestem ju� stary i dot�d nie uda� si� �aden z moich plan�w! A Lorenzowi Medici udaje si� wszystko! Sykstus zwar� mocno d�onie i przycisn�� do piersi. Znowu ten ostry, szarpi�cy b�l w sercu. Papieskie serce �ar�a choroba. Odezwa�y si� dzwony na Anio� Pa�ski. Nie s�ysza�. Gdzie si� rusz�, staje mi na drodze Medyceusz. Na dwory innych w�adc�w w roli pos��w wysy�a poet�w, muzyk�w, malarzy... a pomimo to moje wysi�ki rozbijaj� si� o prz�dziwo intryg tak mocne, �e nawet miecz drogiego Girolama nie mo�e go rozci��. Gdzie mo�e, wtyka swoich ludzi. Pierwszy lepszy condottiere bez znaczenia, kt�rego dawniej mo�na by�o sk�oni�, by pobiera� wynagrodzenie ze skarbca papieskiego, stawia teraz op�r. A Medyceusz, jak gdyby go te sprawy nie obchodzi�y, sk�ada swoje poga�skie rymy, dysputuje z plato�czykami, zbiera rze�by, kamee, zak�ada biblioteki i akademie, a w tym samym czasie dzia�a, zapalone jego r�k�, grzmi� przeciwko wojskom mego Girolama w Romanii, pod Immol� i Forli... A� wreszcie przyszed� do mnie �w m�� z Florencji, szczery, wierny Pazzi, dobry Francesco Pazzi, ofiarowa� maj�tek i �ycie swoje i swego rodu. Waha�em si�. Ty, Bo�e, wiesz, �e si� przez ca�y rok waha�em. Ale inaczej nie pozb�d� si� Lorenza. Straszliwa, �r�ca nienawi�� Pazzich do Medyceusz�w pr�dzej czy p�niej sko�czy�aby si� mordem. Pazziowie potrafi� nienawidzi� jak diab�y. Kiedy dobry Francesco Pazzi wspomina� Giuliana i Lorenza Medici, d�awi�a go w�ciek�o��, a w jego gor�czk� rozpalonych oczach by�o tyle ognia, �e na pewno wszystkich wok� widzie� musia� w krwawoczerwonych barwach. Nie, nic przede mn� nie ukrywa�, w ka�dym zdaniu wyczuwa�o si� to m�cz�ce, nienasycone pragnienie... Jego ruchy by�y gwa�towne, b�yskawiczne, niespodziewane. Chwilami zdawa�o si�, �e ju�_ju� szykuje si� do skoku, jego nerwowe, dr��ce palce bez przerwy co� szarpa�y, to ko�nierz, to po�� p�aszcza czy klamr� na czapce. Tak, pob�ogos�awi�em go. Nienawi��, kt�ra mog�aby sprawi� wiele nieszcz��, wykorzysta�em dla dobra Ko�cio�a. Pazziowie we Florencji! A to tylko dlatego, Medyceuszu, �e� nigdy nikogo nie powiesi� w oknach pa�acu Signorii. Dobrze ci tak. Postanowione. Ty wiesz, o Bo�e, �e waha�em si� przez ca�y rok. Ale Francesco Pazzi przychodzi� co dzie�, a listy mego drogiego Girolama spod Immoli nagli�y, namawia�y, zaklina�y. W poczuciu w�asnej mocy i pot�gi powzi��em decyzj� i na zawsze przeci��em �w w�ze� nieszcz��. Nie znios� d�u�ej tej przeszkody! Trzeba oczy�ci� drog� z intrygant�w, z pogardliwych kpiarzy; wszyscy zmarli naszego rodu stoj� za mn�! M�j drogi Pier stale mi radzi� spali� raz na zawsze to florenckie gniazdo �mij i dzi� wreszcie us�ucha�em go. Dana mi jest wszelka moc od Boga i ludzi, bym panowa�, a nie uk�ada� si� i prosi�. Okna, okna rzymskie, okna Watykanu! Okna florenckiej Signorii! Sykstus pochyli� g�ow�, z piersi wydar� mu si� charcz�cy oddech. Wiatr za oknami ju� dawno usta�, czysta kopu�a niebios wznosi�a si� jak �uk triumfalny, wsparty o iglice wie� ko�cielnych. Dzwoni�y dzwony, ale papie� ich nie s�ysza�. Spa�. Tymczasem trzej m�owie, kt�rzy z jego rozkazu nie�li do Florencji �mier�, powoli sun�li przez ulice posrebrzone �wiat�em ksi�yca, a ci, kt�rzy w bramie miasta czekali na nich, prowadzili ich teraz bocznymi uliczkami, nie zamykanymi na noc �a�cuchem. Do domu Pazzich trzeba by�o przej�� wzd�u� mur�w ko�cio�a S. Maria del Fiore i arcybiskup Salviati gwa�townym ruchem r�ki ozdobionej pier�cieniami powstrzyma� niepohamowane s�owa Francesca. Nie nale�y bowiem wykrzykiwa� na ulicy tajemnic Ko�cio�a, cho�by to by�o w �rodku nocy. Francesco Pazzi niecierpliw� d�oni� pog�adzi� kamie� �wi�tyni. Ten gest nie wyp�ywa� z jego pobo�no�ci. Noc by�a cicha i pachnia�a wiosn�. Florencja l�ni�a srebrzy�cie, blask jej poszarzeje dopiero o �wicie. Panowa�a cisza g��boka jak milczenie snu i jak sen bezdenna. Ale gdy weszli na ulic� S. Jacopo, ciemno�� przem�wi�a. Rozleg� si� ci�ki, dudni�cy d�wi�k, d�ugi, przeci�g�y grzmot, wielokrotny i pot�niejszy coraz bardziej. Condottiere de Montesecco szarpn�� arcybiskupa ku sobie i przyci�ni�ci do muru, zd�awieni przera�eniem, nas�uchiwali. Odg�os grzmotu powt�rzy� si�. Dudnienie ros�o, dobywa�o si� jakby z podziemnych g��bi, wstrz�sa�o domami; ciemno�� rycza�a przeci�g�ym hukiem niby wezbrane nurty przewalaj�cej si� rzeki i odzywa�a si� wielokrotnym echem, jak gdyby zaalarmowa� chcia�a miasto. Nie krzyk ostrzegawczy stra�nika na wie�y, nie tr�bki wartownik�w, nie g�os dzwon�w, ale ten dudni�cy, ponury i grzmi�cy d�wi�k rozdziera� noc, ciemno�� i serca przybysz�w. Ponury ryk rozlewa� si� wsz�dzie. Powietrze dr�a�o pod jego uderzeniami. Dr�a�y mury Palazzo Vecchio, Loggi dei Lanzi, grzmot przewala� si� nad falami Arna, rozbija� o Ponto S. Trinita i wzmagaj�c si� stale, obejmowa� ju� ca�e miasto od Prado a� po Borga S. Apostoli. Zaskoczeni przybysze miotali si� w ciemno�ciach pe�ni przera�enia. By� to odg�os hucz�cy i p�ynny jak roztopiony metal. Wydziera� si� z ziemi, wstrz�sa� kamieniami, toczy� si� wzd�u� mur�w i nie zd��ywszy zgasn�� wybucha� z rozwartej paszczy ziemi na nowo, ze zdwojon� si��. - To rycz� lwy! - zawo�a� Francesco. - Lwy Medyceusz�w! Zwierz�ta obudzi�y si� w lwiej jamie i rycz�... Ciemno�� znowu rozwar�a gardziel i buchn�a now� fal� grzmot�w. Francesco po omacku znalaz� na wielkich wrotach kut� ko�atk�. Otwarto natychmiast, jak przed kim�, kogo oczekuje si� z niecierpliwo�ci�. Weszli. Wch�on�a ich ciemno��. A lwy, zwierz�ta herbowe Florencji, lwy Medyceusz�w, rycza�y w swoich jamach do p�nej nocy. Cierpkie wino W niskiej, sklepionej izbie milcz�c siedz� m�czy�ni. Om�wili ju� wszystko i teraz czekaj� na tych, kt�rzy maj� powiedzie� ostatnie s�owo. Na stole w srebrnych pucharach ciemnieje nie dopite wino. P�omienie �wiec chwiej� si� i mrugaj� w p�mroku jak oczy pe�zaj�cych �mij. Izba jest ponura. Noc ��czy si� z oczekiwaniem, trudno ju� oddzieli� je od siebie. Jest p�noc. Nie dopite wino i nie wypowiedziane s�owa. Na g��wnym miejscu przy stole siedzi Jacopo Pazzi, g�owa rodu. Bia�y w�os w g�stych pasmach opada mu na roz�o�yste ramiona. Jest najmniej niecierpliwy. Czeka� na t� chwil� ca�e �ycie, mo�e jeszcze zaczeka� kilka godzin. Jego pomarszczone, starcze r�ce le�� spokojnie na stole; r�ce zdolne i do gromadzenia pieni�dzy, i do w�adania mieczem. Potrafi po��czy� jedno z drugim jak nikt inny we Florencji. Banki Pazzich pot�niej� pod jego surowym i bacznym okiem, a jego miecz czuwa� przez wszystkie te lata, nawet wtedy, kiedy inni tracili ju� nadziej�. Pami�ta jeszcze te czasy, gdy stary Cosimo Medici, pater patriae (ojciec ojczyzny. �ac.), chcia� stu�� przewi�za� pych� dw�ch rod�w i z ca�ym ceremonia�em po�o�y� pi�kn� swoj� wnuczk� Biank�, przeznaczon� raczej kt�remu� z ksi���t, w �o�u Gugliama Pazzi. Jacopo u�miecha� si� w�wczas. U�miecha si� i teraz do na wp� opr�nionych puchar�w, do tkanin obi�, kt�re gin� w mroku izby, do w�owego mrugania �wiec. Mo�na si� z nim porozumie� tylko wtedy, gdy kipi gniewem. Jest straszny, kiedy si� u�miecha. Jego oczy nie znaj� �agodno�ci, widzia�y zbyt wiele, patrz� wi�c twardo i prosto w g��b ludzkich los�w. Nie chodzi o papie�a, nie chodzi o Ko�ci�, chodzi tylko o Pazzich. Od pokole� ju� toczy si� walka Pazzich z Medyceuszami. Stary Cosimo Medici, pater patriae, musia� i�� na wygnanie i chocia� nied�ugo wr�ci�, pi�tno ha�by wygnania przylgn�o do� a� do �mierci. Pazziowie nigdy nie byli wygnani, nigdy nie opu�cili mur�w miasta i pr�dzej zawal� si� bramy Florencji, ni�by przez kt�r�� z nich ucieka� mia� Pazzi. Stary Jacopo jest g�ow� rodu. Milczy. Siedzi jak wykuty z kamienia, miecz jego okrywa cie�. Starzec wie, �e sprawy �ycia i �mierci mo�na nieraz obliczy� jak z�ote skudy bankierskiego skarbca. Nie oszukano go jeszcze fa�szyw� monet�. Jego starcze wyblak�e wargi poruszaj� si�. Mo�e si� modli, mo�e sam ze sob� targuje si� o cen� krwi - trudno odgadn��. To cz�owiek nocy. Opodal siedzi Bandini. Jego spok�j jest zimny i pogardliwy. Bernardo Bandini da Baroncelli; nawet dla Signorii ma on tylko u�mieszek i pogardliwe �ci�gni�cie ust. Wszystko u niego jest z g�ry przewidziane, uplanowane, nie zna rzeczy niespodziewanych - opr�cz niespodzianek, kt�re sprawiaj� kobiety. Nic nie jest w stanie naruszy� jego dostojnej r�wnowagi. Nigdy nie oczekiwa� czego�, co mog�oby go zmieni�. A teraz musi czeka�. Na kilku rzymskich pos��w. Gardzi Rzymem jak prawdziwy Florentczyk. Nie przywyk� do tego, by czeka�. Wielkie sprawy �ycia przychodzi�y do niego same. Starczy�o wyci�gn�� po nie r�k�. Cz�sto nawet tego ruchu nie robi�, i to nie z nadmiaru pychy, raczej ze zm�czenia. Albowiem urodzi� si� w szcz�liwej konstelacji Wenery i Saturna, wszystko samo wpada�o mu w ramiona: kobiety, przepych, z�oto. Najpi�kniejsze kobiety Florencji z wargami wilgotnymi i rozchylonymi mi�o�ci�, z ramionami spragnionymi i piersiami pe�nymi jak dojrza�e owoce - przychodz� do niego, oddaj� si� i prosz�, by im m�wi� o ich ciszy i ich nocach, a nie o swojej ciszy i swoich nocach, ��daj�, by im nie broni� by� takimi, jakimi by� pragn�. Florentynki, chc�c pozosta� w pami�ci kochank�w pi�kne, musz� umrze� m�odo. Pi�kno�� nad pi�kno�ciami, najpowabniejszy i najgor�tszy kwiat Florencji, Simonetta degli Albizzi, spoczywa�a w jego obj�ciach i umar�a w szesnastym roku �ycia, spalona mi�o�ci� jak kwietna ��ka b�yskawic�. Mi�o�� nie ma wieku. W�wczas by�a pora kr�tkich, jesiennych dni. Mia� zawsze to, czego pragn��. W jego domu by�y zbiory nie znane nawet na dworze papieskim. Specjalni agenci kupowali dla niego wykopaliska nawet w Grecji. Jego tureckie filie bankowe p�cznia�y od z�ota. A jednak cz�sto nudzi�o go to wszystko. I teraz go nudzi. Czeka. Troskliwie ogl�da swe pi�kne wypiel�gnowane r�ce, g�adzi k�dzierzawy zarost i obserwuje starego Pazzi przez zmru�one ironicznie powieki. Zapewne starzec traktuje t� ca�� spraw� powa�nie. Jak gdyby to nie by�o wszystko jedno: Florencja, Rzym, Medyceusze, Pazziowie, papie�... O ile� przyjemniej by�oby siedzie� teraz w domu i czyta� Senek�, popija� mro�one wino, a nie to bankierskie, byle jakie, cierpkie. Dobre, prawdziwe wino, wybrane ze smakoszostwem, mocnymi korzeniami przyprawione, na ka�dy wiecz�r inne, zale�nie od kaprysu, wino specjalne. Popija�, omdlewaj�c� d�oni� lekko g�adzi� l�ni�c� sier�� charta i czyta�. Mimo woli powtarza� ostatnie zdania, kt�re wczoraj przeczyta� ze starego tekstu, pi�knie na pergaminie przepisanego r�k� mistrza Andrea Marcello: "To, czego pragniesz, jest wielkie i wznios�e, i bliskie Bogu: nie da� si� wyprowadzi� z r�wnowagi. Ten niezak��cony stan duchowy Grecy okre�laj� s�owem euthymia, a ja nazywam spokojem." Bandini po�o�y� na stole swe g�adkie, wypiel�gnowane r�ce z paznokciami spi�owanymi w kwadrat, co sta�o si� w ostatnich czasach mod� u kobiet, i znowu ch�odnym, lekko kpi�cym spojrzeniem prze�lizn�� si� po milcz�cej twarzy starego Jacopo. Starzec zapewne nie czyta� dzie�a Seneki "De tranquillitate animi". Szkoda! Dobrze by�oby mu co� o tym opowiedzie�... Ale teraz? - U�miechn�� si� i przeczesa� palcami naperfumowan� brod�. - Niez�y dowcip... Po co ja tu w�a�ciwie siedz�? - Wzruszy� ramionami. - C�, z pocz�tku mnie to bawi�o. Najpierw Medyceusze, potem Sykstus... - Znowu u�miechn�� si� ironicznie. - Ale Florencja?... - Oczy Bandiniego nabra�y surowego wyrazu, jak gdyby rozwi�zywa� jaki� trudny tekst, kt�rego sensu nie mo�na na razie zrozumie�. - Seneka m�wi: "I ten, komu w bitwie r�ce obci�to, mo�e nawo�ywaniem i zach�caniem przys�u�y� si� ludowi swemu. Czy� i ty podobnie, a je�li los usunie ci� z czo�owego stanowiska w pa�stwie, st�j jednak wytrwale i pomagaj g�osem, a je�li ci� kto za gard�o �ci�nie, st�j pomimo to i pomagaj milczeniem." Je�li ci� kto za gard�o �ci�nie... Nagle wstrz�sn�� nim dreszcz. Powiew nieznanej grozy zmrozi� mu nerwy, oczy przys�oni� mrok, r�ce opad�y bezsilnie. Zblad� troch�, ale opami�ta� si� szybko, a poniewa� nie potrafi� sobie tego wyt�umaczy�, zacz�� my�le� o czym innym. Trzecim oczekuj�cym jest Giacomo Pazzi. Stara si� zachowa� spok�j, ale twarz go zdradza. I jego r�ce s� nerwowe i niespokojne. Popija wino kr�tkimi, �apczywymi �ykami, a kiedy sobie dolewa, za ka�dym razem dzban dzwoni o szk�o. Jest najm�odszy z nich, prawie r�wny wiekiem Francescowi, kt�rego oczekuj� z Rzymu. Czarne jak smo�a w�osy okalaj� jego twarz, m�od�, blad� i niewie�cio urocz�. Tak, jest pi�kny i Francesco go kocha, Leonardo da Vinci go kocha, messer Botticelli go kocha. Jest pi�kny, ale jego oczy p�on� przedziwnym ogniem, jak oczy strace�ca. Giacomo nie wierzy ani w Boga, ani w papie�a. Giacomo chcia�by wierzy� i w papie�a, i w Boga. Chcia�by wierzy�, lecz nie mo�e, jak nie mo�e wierzy� jego przyjaciel Pierpaolo Boscoli, kt�ry jest plato�czykiem. Ale Giacomo nie mo�e by� nawet plato�czykiem. Giacomo rozpaczliwie usi�uje wierzy� i ca�e noce sp�dza kl�cz�c przed o�tarzem w S. Maria Novella, by zn�w przez kilka nast�pnych zach�ystywa� si� nienawistnym blu�nierstwem. Giacomo czuje w sercu z�by �mii, kt�ra zagryza nie od razu, lecz wolno, bardzo wolno, stopniowo i coraz wolniej. Gdy s�yszy s�owo bo�e, z�by wgryzaj� si� mocniej i serce kipi spienionym jadem. Giacomo prosi Boga o zmi�owanie i wie, �e B�g go nie s�yszy. Niekiedy wydaje mu si�, �e �yje w dw�ch postaciach. Ten drugi Giacomo robi zawsze co� innego ni� ja, a przecie� to r�wnie� jestem ja! Ile razy nie chce mu si� wraca� do domu z obawy, �e ten drugi Giacomo ju� tam jest i czeka na niego. Co by mu powiedzie�, czego dowiedzie� by si� od niego? A gdyby nawet ten drugi nagle rozp�yn�� si� i znikn��, Giacomo nigdy nie uwierzy, �e to by�a tylko halucynacja; na pewno m�wi�by dalej do niego i du�o up�yn�oby czasu, zanim u�wiadomi�by sobie, �e w pustym pokoju wypowiada przera�onym g�osem jakie� s�owa - do nikogo. Opowiadam o sobie widmom, a nie ma ich przede mn�, jestem tylko ja sam. M�wi� do siebie i nie s�ysz� odpowiedzi. Czekam na siebie samego jak na obcego cz�owieka. Nic nie wiem o sobie. Czekam na co� wi�cej ni� my obaj. Czekam na objawienie, na jaki� cud, na co�, co by mnie odmieni�o... Giacomo nie wierzy w cz�owiecze�stwo Chrystusa. Trzej m�owie siedz� za sto�em. Starzec Jacopo z kamienn� twarz�, wsparty o miecz, Bandini, dla kt�rego sprawy �ycia zas�uguj� jedynie na ironiczny grymas ust, otulony w p�aszcz swej nudy, i Giacomo z twarz� w d�oniach, kt�ry czeka na co� wi�cej ni� na pos��w z Rzymu. �ycie, kt�rego nie umieli�my prze�y�, odchodzi od nas i pierzcha, by gdzie� tam wype�ni� swoje pos�annictwo. Jak sko�czy� z tym rozdwojeniem �ycia? Giacomo nie wie, �e mo�na to uczyni� prostym i kornym ruchem z�o�onych do siebie d�oni, z palcami wzniesionymi ku niebu. Trzej m�owie siedz� za sto�em pogr��eni w rozpami�tywaniu swego �ycia. Czekaj� w milczeniu. A noc opisa�a woko�o nich wielki kr�g jakby czarodziejskim pier�cieniem. Trzej m�owie siedzieli za sto�em. Czwarty wisia� nad ich g�owami na krzy�u. By� to prastary krucyfiks rodziny Pazzich. Cia�o Chrystusa przegi�te w nies�ychanie realnym, doskonale uchwyconym skurczu konania, pe�ne rozdartych ran, szarpni�� i uderze�. Rozbite kolana, zwarte kurczowo, wygi�te by�y pod k�tem ostrym, rozdarte w czasie dzikiego tarzania po ziemi. Cia�o smutne, tajemnicze, rozgor�czkowane, obola�e krwawi�o wci�� jeszcze. �wie�a jasna krew, kt�ra trysn�a z przebitego boku, zmieszana z wod�, zalewa�a strupy i pociemnia�e plamy krwi ju� zastyg�ej. To cia�o by�o jedn� �yw� ran� obna�on� bole�nie, a mi�nie ods�oni�te w kilku miejscach pod rozdart� sk�r� drga�y dotychczas w niewys�owionej m�ce. G�owa ju� zsinia�a, popielatoszara, pochyla�a si� nad ramieniem, z kt�rego zwisa� p�at oddartej przy niesieniu krzy�a sk�ry. Przek�uwa�y ustawicznie t� g�ow� d�ugie, ostre kolce cierniowej korony. Te nieod�amane ciernie stercza�y w g�r� purpurowe, nie wiadomo: od s�o�ca czy krwi - naje�ony, p�omienny wieniec ciasno obejmuj�cy g�ow� Skazanego. Otwarte usta spieczone gor�czk�, wci�� jeszcze spragnione m�k, nie wyrzek�y dot�d: "Ju� do��! Nie chc�!" Wargi by�y fioletowosine, a w ich k�tach czernia�a zastyg�a krew. Um�czone cia�o zwisa�o tylko na gwo�dziach, pochylone ku przodowi. Oczy nie zagas�e, wci�� jeszcze widz�ce, skierowane s� wprost na patrz�cego. Jest w nich m�ka wycierpianego po�miewiska i nienawi�ci, jest ostatnie spojrzenie Matki. Rozdarte d�onie przebite s� gwo�dziami, a kurczowo jak wachlarz rozpostarte palce ryj� w ci�kim, o�owianym powietrzu tajemnicze, mistyczne znaki - litery �ycia. Cierniowa korona, przera�liwa kr�lewska ozdoba opuszczenia, przes�ania oczy. Kto w te oczy spojrzy, widzi ich utkwiony w siebie wzrok tylko poprzez te ciernie. Jesus autem tacebat. Chrystus na krzy�u milcza� jak ci m�owie pod nim. Nagle odezwa�y si� u wej�cia szybkie uderzenia ko�atki. Uderzenia by�y g��bokie, st�umione, d�ugi korytarz odpowiedzia� g�uchym echem. Trzej oczekuj�cy m�owie wyprostowali si� z ulg�. Weszli pos�owie z Rzymu. - Benedicite... - wyrzek� starzec Jacopo i ukl�k� wraz z pozosta�ymi. Arcybiskup Salviati najpierw pob�ogos�awi� obecnych, po czym podni�s� starca. Zacz�li od modlitwy. Nie, nie s� zm�czeni. Ale Francesco je szybko i �apczywie, ods�aniaj�c bia�e wilcze z�by. Condottiere de Montesecco popija wino d�ugimi �ykami. Francesco m�wi jedz�c. S�owo "�mier�" brzmi g�adko i lekko, jak gdyby to nie by�a noc. Arcybiskup Salviati siedzi spokojnie, z lekka pochylony, a jego pergaminowa twarz wydaje si� w �wietle �wiec jeszcze bardziej ��ta. Praw� r�k� mimo woli bawi si� krzy�em na piersiach i za ka�dym ruchem jego palc�w wielkie pier�cienie graj� wszystkimi kolorami t�czy. Bandini da Baroncelli patrzy ol�niony na te pier�cienie. S� to klejnoty rzadkiej pi�kno�ci, klejnoty rzymskie. Florencki arcybiskup Antoniusz wprawdzie zmar� jako �wi�ty, ale ten nie nosi� pier�cieni. Ba, ilekro� wst�powa� na ambon�, gromi� przepych �wieckich i ksi�y, zabawy, z�otog�owie i pier�cienie. Ale czego nie gromi� arcybiskup Antoniusz? Podobno on w�a�nie by� tematem najbardziej udanych anegdot Cosima Medici, ale teraz przyby� m�� z pier�cieniami na r�kach i Medyceusze przestan� si� �mia�. Ju� jutro... - Ju� jutro - m�wi z zadowoleniem stary Jacopo i z pe�nym wdzi�czno�ci nabo�e�stwem wymawia imi� Jego �wi�tobliwo�ci. Condottiere de Montesecco ch�tnie wznosi puchar i obaj starcy do dna wypijaj� wino za d�ugie panowanie Ojca �wi�tego Sykstusa. Ale wino jest cierpkie, byle jakie, bankierskie... Giacomo milczy. Patrzy na arcybiskupa przeci�g�ym, pal�cym spojrzeniem. Ten cz�owiek urzeka go, ten cz�owiek jest mu zes�any od Boga. We Florencji nie znajdziesz takiego ksi�dza jak ten z Pizy. Gdy b�dzie ju� po wszystkim, padn� przed nim na kolana i wyznam mu wszystko. Anima mea sicut terra sine aqua tibi... tak jest napisane, tak, bez wody by�a dusza moja - wysch�em, gorzej� z pragnienia... - Moi ludzie s� przygotowani - obja�nia Jacopo. - B�d� rozstawieni na rynku, wzd�u� pa�acu Signorii. Gdy tylko dam rozkaz, zaatakuj�. - A pozosta�e rody? - pyta nagle arcybiskup. - Strozzich? Ruccellaich? Sacchettich? - Ksi�dz piza�ski jest dobrze poinformowany i stary Jacopo chmurzy si�. - P�jd� z nami, wasza mi�o��, gdy tylko za�atwimy spraw�, a dop�ki nie za�atwimy, nie b�d� si� wtr�ca� - odpowiada rozwa�nie. - S� zbyt sprytni, �eby nam przeszkadza�. A zreszt� jest to sprawa Pazzich, a nie ich. - Jest to sprawa Jego �wi�tobliwo�ci - odpowiada spokojnie arcybiskup Salviati - i sprawa Florencji. Jacopo potrz�sa g�ow�. - To wierni synowie Ko�cio�a. - Wierno�� wymaga zaufania - m�wi dalej arcybiskup. - Niestety, widz�, �e nie byli w czas powiadomieni. Ich gorliwo�� mo�e wypa�� nie w por� i raczej przyczyni� si� do niepowodzenia plan�w Jego �wi�tobliwo�ci ni� do zwyci�stwa! - Nikt nie b�dzie broni� Medyceusz�w. - W Pizie nie m�wi si� wprawdzie zbyt du�o - oboj�tnie ci�gnie arcybiskup - ale o wielu rzeczach tam wiedz�. Onegdaj przyszed� do mnie m�j kap�an i rzek�: "Mona Nannina, siostra Lorenza Medici, nie ominie �adnej okazji, aby swemu ma��onkowi Bernardowi Ruccellai nie przypomnie� o wierno�ci dla rodu Medyceusz�w." Na to stary Jacopo wybucha: - Gdyby oni wiedzieli o naszym planie, natychmiast wiedzia�oby o nim ca�e miasto. Mam ludzi pod broni�, kt�rzy obstawi� jutro ulice i pa�ac Signorii. To znaczy wi�cej, ni� gdyby ci wszyscy Sacchetti, Ruccellai i Strozzi wspomagali nas na drodze do zwyci�stwa. Dzi� b�d� naszymi sojusznikami, a jutro... - Co? - gwa�townie pyta Salviati. - ...trzeba im b�dzie zap�aci�. - Czy�by bank Pazzich nie by� najbogatszym bankiem Florencji? - Pergaminowa twarz usi�uje wyczarowa� s�odki u�miech. Jacopo spuszcza oczy na r�koje�� swego miecza. - ...zap�aci� musia�by Ojciec �wi�ty, nie my - dodaje. Bandini u�miecha si� zadowolony. Nie, Pazziowie nigdy z nikim nie b�d� si� dzieli� zwyci�stwem. R�wnie� jest pewne, �e arcybiskup nie mo�e powr�ci� do Rzymu z jakim� nowym rachunkiem obci��aj�cym Jego �wi�tobliwo��. Sykstus IV woli gromadzi� z�oto ni� rozdawa�. A to by�by s�ony rachunek!... Ile by trzeba by�o sprzeda� opackich pere�, prebend i odpust�w, �eby go uregulowa�! - Rafael Riario - wtr�ca szybko Francesco - przyprowadza z sob� �o�nierzy messer Giovanbattisty de Montesecco, przebranych za s�u�b� kardyna�a. Z naszymi lud�mi to wystarczy. Teraz odzywa si� m�� w zbroi: - Obstawi� mosty i wyloty wszystkich ulic. Wybra�em w Rzymie ludzi dobrze obeznanych z walk� uliczn�. Gdy otrzymam znak w czasie uczty... Francesco Pazzi wybucha szalonym �miechem. Tylko m�odo�� potrafi si� tak �mia� ze staro�ci. Condottiere zaciska mocno d�o� na r�koje�ci miecza; jest zbyt skonsternowany, �eby pyta� o przyczyn� tego �miechu. Nie wydaje mu si�, aby w jego powiedzeniu by�o co� �miesznego. Nie zaskoczono go dot�d w polu. Ale teraz jest zbity z tropu �miechem tego kupca. Widzi, �e i arcybiskup si� u�miecha. Salviati zmieni� uk�ad zmarszczek swej pergaminowej twarzy. - Messer Giovanbattista, kto wam m�wi� o uczcie? - Przecie� b�dzie uczta u Medyceusz�w na cze�� kardyna�a_bratanka? - odpowiada condottiere. - Zawsze dotychczas zabija�em podczas uczty. - Tym razem b�dzie ma�a odmiana - wybucha Francesco Pazzi. - Zdajecie sobie chyba spraw�, �e nie mo�emy napa�� na Medyceusz�w otoczonych ze wszystkich stron Signori� i s�u�b� pa�acow�! - Szczeg�y wykonania planu zatajono przede mn� w Rzymie - m�wi ostro dow�dca wojsk papieskich. - Je�eli mam dobrze spe�ni� rozkazy, musz� teraz wiedzie� wszystko. G�os arcybiskupa jest cichy, niech�tny i gdyby nie s�odycz, kt�r� go z lekka zabarwia �piewny akcent, nie by�oby go chyba nawet s�ycha�. M�wi, jak gdyby jego odpowied� nie dotyczy�a pytania dow�dcy papieskich wojsk: - Nasz drogi kardyna� Rafael, wys�any przez Jego �wi�tobliwo��, nie we�mie udzia�u w uczcie. Pomimo m�odzie�czego wieku ma bardzo surowe obyczaje. Ale jutro przed po�udniem b�dzie celebrowa� msz� �wi�t� w katedrze S. Maria del Fiore, na kt�rej b�dziemy obecni. I nie tylko my. S�ysza�em, �e Medyceusze, chocia� s� zwolennikami poga�skiej filozofii, chodz� dotychczas do ko�cio�a. Cisza. Stary Jacopo nie pojmuje, nie pojmuje r�wnie� de Montesecco. S� to starzy ludzie. Ale i arcybiskup zamilk�. Machinalnie bawi si� krzy�em wisz�cym na piersiach. Bandini, zdaje si�, zrozumia�, jego r�ce zadr�a�y. Giacomo siedzi jak urzeczony, nie mo�e oderwa� oczu od arcybiskupa. Ten cz�owiek jest mu zes�any od Boga! Czeka� na niego! Jeszcze teraz padnie mu do n�g i powie: "Jestem spragniony, B�g jest ode mnie daleko. Wierz� w Jego Bosko��, ale w cz�owiecze�stwo nie mog� uwierzy�; cho�by mi serce mia�o p�kn��, nie mog�! Gdy tylko zaczn� o tym rozmy�la�, w sercu mym pieni si� jad, nie wierz�, �e B�g sta� si� cz�owiekiem, nie wierz� w inkarnacj� jak chrze�cijanie, nie wierz� w reinkarnacj� jak plato�czycy, nie wierz� w nic..." Nagle condottiere zrozumia�. Zerwa� si� na r�wne nogi tak gwa�townie, �e naramienniki jego pancerza zachrz�ci�y, zaci�� z�by i znieruchomia�. Po chwili z jego zaci�ni�tych ust wydar� si� szept grozy: - Zabija�... w ko�ciele? Arcybiskup zmierzy� go spod przymkni�tych powiek d�ugim ironicznym spojrzeniem. - Znacie mo�e inny spos�b? Macie mo�e inny plan, jak Medyceusz�w wywabi� z pa�acu, spomi�dzy ich przyjaci� i sprzymierze�c�w? Montesecco stoi popielaty na twarzy, jego �ylaste, szorstkie r�ce mia�d�� kant sto�u, a usta zaci�ni�te skurczem powtarzaj� bez przerwy: - Zabija�... w ko�ciele? Zabija�... w ko�ciele? jeszcze nie zabija�em podczas mszy!... - B�dziecie pos�uszni... - ch�odno odpar� arcybiskup. Wtedy usta papieskiego dow�dcy otworzy�y si�: - Nie! - powiedzia� z moc�. Arcybiskup Salviati zdziwiony podni�s� brwi, a jego pergaminowa twarz drgn�a. - Odmawiacie, messer Giovanbattista de Montesecco? Jego �wi�tobliwo�