398
Szczegóły |
Tytuł |
398 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
398 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 398 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
398 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WISIELEC
( The Hanging Stranger)
Autor - Philip K. Dick
HTML : Artrus
O pi�tej Ed Loyce narzuci� kapelusz i p�aszcz, wyprowadzi� samoch�d i
pod��y� przez miasto w kierunku swojego sklepu z artyku�ami telewizyjnymi. By�
zm�czony. Plecy i ramiona bola�y go od kopania ziemi w piwnicy i wywo�enia jej
na podw�rze. Ale jak na czterdziestolatka poradzi� sobie bez zarzutu. Za
zaoszcz�dzone przez niego pieni�dze Janet b�dzie mog�a kupi� nowy wazon; poza
tym cieszy� si� na my�l, �e sam naprawi fundamenty.
Zapada� zmrok. D�ugie promienie zachodz�cego s�o�ca omiata�y spiesz�cych
ulicami znu�onych przechodni�w, kobiety objuczone siatkami i pakunkami oraz
student�w t�umnie opuszczaj�cych uniwersytety, by wmiesza� si� w zast�py
urz�dnik�w, biznesmen�w i bezbarwnych sekretarek. Zatrzyma� swojego packarda na
czerwonym �wietle i zaraz ponownie ruszy� z miejsca. Sprzeda� odbywa�a si� bez
niego; przyb�dzie do sklepu w sam� por�, by pom�c pracownikom przed zamkni�ciem,
dokona� dziennego bilansu, a mo�e nawet w�asnor�cznie zatwierdzi� kilka
transakcji. Powoli przejecha� obok niewielkiego skweru po�o�onego po�rodku
ulicy. Parking przed ZAK�ADEM US�UGOWO-HANDLOWYM LOYCE'A by� szczelnie
wype�niony. Zme�� przekle�stwo w ustach i zawr�ci� samoch�d. Ponownie min��
skwer z pustym bufetem, �awk� i latarni�.
Na latarni co� wisia�o. Bezkszta�tny, przypominaj�cy kuk�� tob�, lekko
ko�ysany wiatrem. Loyce opu�ci� szyb� i wyjrza� przez okno. C� to do diab�a
mog�o by�? Jaka� wystawa? Niekiedy Izba Handlowa organizowa�a na skwerze
ekspozycje.
Wykona� kolejny skr�t i podjecha� w to samo miejsce. Min�� park,
koncentruj�c uwag� na wisz�cym przedmiocie. To nie by�a kuk�a. Je�eli chodzi�o o
wystaw�, pomys� wydawa� si� raczej chybiony. W�osy zje�y�y mu si� na karku i
niepewnie prze�kn�� �lin�. Na twarzy i d�oniach wyst�pi�y mu krople potu.
Na latarni wisia�o cia�o. Ludzkie.
- Popatrz na to! - wyrzuci� z siebie Loyce. - Wyjd� na zewn�trz! Don Fergusson
bez po�piechu wyszed� ze sklepu, z godno�ci� zapinaj�c p�aszcz.
- To powa�na transakcja, Ed. Nie mog� tak po prostu zostawi� klienta.
- Widzisz? - Ed wycelowa� palcem w g�stniej�cy mrok. Na tle nieba wyra�nie
odcina�a si� latarnia wraz ze swoim rozko�ysanym balastem.
- Tam. Jak d�ugo to tam wisi? - W podnieceniu podni�s� g�os. - Co si� dzieje ze
wszystkimi? Przechodz� obok jakby nigdy nic!
Don Fergusson powoli zapali� papierosa.
- Spokojnie, staruszku. Bez powodu by tak nie wisia�.
- Powodu! Jakiego powodu?
Fergusson wzruszy� ramionami.
- Tak jak wtedy, gdy Rada Bezpiecze�stwa Ruchu Drogowego postawi�a tam
strzaskanego buicka. Jakie� miejskie sprawy. Sk�d niby mia�bym wiedzie�?
Do��czy� do nich Jack Potter ze sklepu obuwniczego.
- O co chodzi, ch�opaki?
- Na latarni wisi cia�o - oznajmi� Loyce. - Zawiadomi� policj�.
- Musz� o tym wiedzie� - powiedzia� Potter. - Inaczej ju� by go tam nie by�o.
- Wracam do roboty. - Fergusson skierowa� si� w stron� wej�cia do sklepu.
-Najpierw obowi�zek, a potem przyjemno��.
Layce poczu� przyp�yw histerii.
- Widzicie je? Widzicie, jak tam wisi? Przecie� to cz�owiek! On nie �yje!
- Jasne, Ed. Zauwa�y�em go po po�udniu, id�c na kaw�.
- Chcesz przez to powiedzie�, �e wisia� tu przez ca�e popo�udnie?
- No pewnie. I co z tego? - Potter zerkn�� na zegarek. - Musz� lecie�. Na razie,
Ed.
Potter szybkim krokiem do��czy� do pod��aj�cego ulic� strumienia ludzi
mijaj�cych park. Kilka zaciekawionych os�b spojrza�o na latarni� i kontynuowa�o
w�dr�wk�. Nikt nie przystan��. Nikt nie zwr�ci� na cia�o najmniejszej uwagi.
- Chyba oszala�em - wyszepta� Loyce. Podszed� do kraw�nika i zst�pi� na jezdni�
wprost pod nadje�d�aj�ce pojazdy. W�ciekle roztr�bi�y si� klaksony. Dotar� na
drug� stron� i wkroczy� do parku.
Wisielec by� m�czyzn� w �rednim wieku. Upstrzony zaschni�tym b�otem szary
garnitur wisia� na nim w strz�pach. Loyce widzia� go po raz pierwszy w �yciu.
Musia� by� nietutejszy. Twarz mia� przechylon� nieco w bok, a wieczorny wiatr
bezszelestnie obraca� cia�o wok� w�asnej osi. Sk�r� m�czyzny znaczy�y czerwone
szramy i g��bokie skaleczenia pe�ne zakrzep�ej krwi. Okulary w stalowej oprawce
niedorzecznie dynda�y na jednym uchu. Oczy wysz�y mu z orbit. Z otwartych ust
wyziera� spuchni�ty, posinia�y j�zyk.
- Na mi�o�� bosk� - mrukn�� wstrz��ni�ty Loyce. St�umi� przyp�yw md�o�ci i
wr�ci� na deptak. Od st�p do g��w trz�s� si� z odrazy i l�ku.
Dlaczego? Kim by� ten cz�owiek? Dlaczego tam wisia�? Co to mia�o znaczy�?
Dlaczego nikt nie zwraca� na niego uwagi?
Wpad� na p�dz�cego chodnikiem niskiego cz�owieczka.
- Uwa�aj pan! - wycedzi� przechodzie�. - Ach, to ty, Ed.
Ed z roztargnieniem kiwn�� g�ow�.
- Witaj, Jenkins.
- Co si� sta�o? - Urz�dnik uj�� go pod rami�. - Wygl�dasz okropnie.
- Tam jest cia�o. W parku.
- Oczywi�cie, Ed. - Jenkins podprowadzi� go do wej�cia ZAK�ADU
US�UGOWO-HANDLOWEGO LOYCE'A. - Uspok�j si�.
Podesz�a do nich Margaret Henderson ze sklepu jubilerskiego.
- Czy co� si� sta�o?
- Ed �le si� czuje.
Loyce wyszarpn�� r�k�.
- Jak mo�ecie tak tu stercze�? Nie widzicie go? Na mi�o�� bosk�...
- 0 czym on m�wi? - zapyta�a nerwowo Margaret Henderson.
- Cia�o! - hukn�� Ed. - Tam wisi ludzkie cia�o!
Zebra�o si� wi�cej ludzi.
- Czy on jest chory? To Ed Loyce. Ed, czy nic ci nie jest?
- Cia�o! - krzycza� Loyce, usi�uj�c ich wymin��. Pr�bowano go przytrzyma�.
Szarpn�� si�. - Pu��cie mnie! Policja! Wezwa� policj�!
- Ed...
- Lepiej sprowad�cie doktora!
- On musi by� chory.
- Albo pijany.
Loyce przedziera� si� przez t�um. Potkn�� si� i prawie upad�. Jak przez mg��
widzia� rz�dy pochylonych nad nim twarzy pe�nych ciekawo�ci, niepokoju b�d�
troski. Zewsz�d podchodzili zwabieni ha�asem ludzie. Przepchn�� si� pomi�dzy
nimi w kierunku sklepu. Widzia�, jak wewn�trz Fergusson rozmawia z klientem,
pokazuj�c mu odbiornik telewizyjny
Emersona. Stoj�cy przy warsztacie Pete Foley sk�ada� nowy Philico. Loyce
krzykn�� do nich rozdzieraj�co. Jego g�os zgin�� w rosn�cym zgie�ku pojazd�w i
pomrukach gapi�w.
- Zr�bcie co�! - zawo�a�. - Nie st�jcie tak! Zr�bcie co�! Nie widzicie, �e
dzieje si� co� strasznego?!
T�um rozst�pi� si� z szacunkiem przed dwoma ros�ymi policjantami, kt�rzy
zdecydowanie sun�li w kierunku Loyce'a.
- Nazwisko? - mrukn�� policjant z notatnikiem.
- Loyce. - Znu�ony otar� czo�o. - Edward C. Loyce. Wys�uchajcie mnie. Tam, w
parku...
- Miejsce zamieszkania? - przerwa� mu policjant. Samoch�d policyjny zwinnie
przedziera� si� pomi�dzy pojazdami i autobusami. Wyczerpany i oszo�omiony Loyce
wcisn�� si� w fotel. Spazmatycznie chwyci� oddech.
- 1368 Hurst Road.
- Czy to tutaj, w Pikeville?
- Oczywi�cie. - Loyce opanowa� si� morderczym wysi�kiem. - S�uchajcie. Tam, na
skwerze, na latarni wisi...
- Gdzie pan dzisiaj by�? - zapyta� policjant siedz�cy za kierownic�.
- Gdzie? - powt�rzy� jak echo Loyce.
- Nie przebywa� pan w swoim sklepie, prawda?
- Nie. - Potrz�sn�� g�ow�. - Nie, zosta�em w domu. W piwnicy.
- W piwnicy?
- Kopa�em. Stawiam nowe fundamenty. Wywozi�em ziemi�, aby wyla� na dno cement.
Dlaczego pan pyta? Co to ma wsp�lnego z...
- Czy kto� panu towarzyszy�?
- Nie. �ona pojecha�a do miasta. Dzieci by�y w szkole. - Loyce przenosi� wzrok z
jednego ros�ego policjanta na drugiego. W jego serce wkrad�a si� iskierka
desperackiej nadziei. - Czy chodzi o to, �e omin�o mnie... wyja�nienie? Nie
zd��y�em na czas tak jak pozostali?
Po chwili policjant z notatnikiem zabra� g�os.
- Zgadza si�. Omin�o pana wyja�nienie.
- Zatem to sprawa urz�dowa? Cia�o ma tam wisie�?
- Ma tam wisie�. �eby wszyscy widzieli.
Na ustach Eda Loyce'a wykwit� blady u�miech.
- Chryste! Chyba wreszcie wyszed�em z d�ugiego tunelu na �wiat�o dzienne. A ju�
my�la�em, �e dzieje si� co� niedobrego. Wiecie, co� w rodzaju Ku-Klux-Klanu.
Rozbuchana przemoc. Wyraz wzmo�onej aktywno�ci komunist�w albo faszyst�w. -
Trz�s�c� si� r�k� wyj�� z kieszeni na piersiach chustk� i wytar� twarz. - Ciesz�
si�, �e wszystko jest pod kontrol�.
- Wszystko jest pod kontrol�. - Samoch�d policyjny zmierza� ku Hali
Sprawiedliwo�ci. S�o�ce dawno ju� zasz�o. Ulice spowija� mrok. Nie zapalono
jeszcze latarni.
- Lepiej mi - rzek� Loyce. - A ju� prawie straci�em g�ow�. Porz�dnie si�
wystraszy�em. Teraz, skoro wszystko jest jasne, nie ma potrzeby, aby mnie
aresztowa�, prawda?
Policjanci nie odpowiedzieli.
- Powinienem wr�ci� do sklepu. Ch�opcy nie jedli jeszcze kolacji.
Ze mn� wszystko w porz�dku. Nie b�d� wi�cej sprawia� k�opotu. Je�li zajdzie
potrzeba...
- To potrwa tylko chwil� - przerwa� mu policjant siedz�cy za kierownic�. -
Rutynowa procedura, raptem kilka minut.
- Mam nadziej� - mrukn�� Loyce. Samoch�d przystan�� na �wiat�ach. - Pewnie
zak��ci�em porz�dek. To �mieszne, zdenerwowa� si� w ten spos�b i...
Loyce szarpni�ciem otworzy� drzwi. Wyskoczy� na ulic�. Otacza�y go
samochody, nabiera�y pr�dko�ci wraz ze zmian� �wiate�. Loyce skoczy� na
kraw�nik i wpad� w k��bi�cy si� t�um. Za plecami s�ysza� ha�as i okrzyki
biegn�cych.
To nie byli policjanci. Od razu to sobie u�wiadomili. Zna� wszystkich
gliniarzy w Pikeville. Cz�owiek nie m�g� prowadzi� interesu w ma�ym mie�cie i
nie zna� wszystkich policjant�w.
To nie byli policjanci - i nie nast�pi�o �adne wyja�nienie. Potter,
Fergusson, Jenkins, �aden z nich nie zna� przyczyny tego zjawiska. Nie do��, �e
nie wiedzieli, to jeszcze nic ich to nie obchodzi�o. Ten fakt intrygowa� go
najbardziej. Loyce wbieg� do sklepu z towarami �elaznymi. Nie zwa�aj�c na
zdumionych sprzedawc�w i kupuj�cych, pogna� w kierunku zaplecza i wypad� na
zewn�trz tylnymi drzwiami. Potkn�wszy si� o kube� na �mieci, zbieg� po
betonowych schodkach. Wspi�� si� na ogrodzenie i zdyszany zeskoczy� po drugiej
stronie.
Wsz�dzie panowa�a cisza. Uda�o mu si� zmyli� pogo�.
Znajdowa� si� na skraju ciemnego zau�ka usianego deskami, po�amanymi pud�ami
i oponami. Widzia� biegn�c� w oddali ulic�. Latarnia zamigota�a i rozb�ys�a
�wiat�em. Ludzie. Sklepy. Neony. Pojazdy.
A po jego prawej stronie - posterunek policji.
By� blisko, bardzo blisko. Za platform� �adownicz� sklepu spo�ywczego
wznosi�a si� bia�a �ciana Hali Sprawiedliwo�ci. Okratowane okna. Czujniki
policyjne. Przebywanie w pobli�u takiego miejsca nie wr�y�o mu nic dobrego.
Musia� i�� dalej, aby znale�� si� w bezpiecznej odleg�o�ci od nich.
Od nich?
Loyce ostro�nie ruszy� wzd�u� uliczki. Za posterunkiem sta� ratusz,
staro�wiecka ��ta budowla sk�adaj�ca si� z drewna, poz�acanego mosi�dzu i
cementowej zaprawy. Widzia� niezliczone rz�dy biur, ciemne okna, cedry i klomby
po obu stronach wej�cia.
Jego uwag� przyku�o co� jeszcze.
Nad ratuszem widnia�a plama nieprzeniknionej ciemno�ci, odcinaj�ca si� od
nocy ogarniaj�cej miasto. Pasmo rozleg�ej, gin�cej na tle nieba czerni.
Nadstawi� uszu. Dobry Bo�e, us�ysza� co�, co sprawi�o, �e gor�czkowo zapragn��
nie dopu�ci� do siebie tego d�wi�ku i wymaza� go z pami�ci. Bzyczenie. Odleg�e,
przyt�umione bzyczenie przywodz�ce na my�l pot�ny r�j pszcz�.
Zesztywnia�y z przera�enia Loyce podni�s� g�ow�. Nad ratuszem zawis�a
p�achta ciemno�ci tak g�stej, �e prawie namacalnej. Co� si� w niej rusza�o. Z
nieba zst�powa�y roztrzepotane kszta�ty i zatrzymawszy si� na chwil�, chmar�
opada�y na dach.
Roztrzepotane kszta�ty. Z ciemnej szczeliny wisz�cej nad jego g�ow�.
Widzia� je.
Przez d�u�szy czas Loyce obserwowa� zaj�cie przyczajony w b�otnistej ka�u�y
za zniszczonym ogrodzeniem.
L�dowali. Schodzili na d� grupami, l�dowali na dachu ratusza, po czym znikali w
�rodku. Mieli skrzyd�a. Niczym gigantyczne owady. Szybowali w powietrzu, by
zaraz opa�� w d� i bokiem, niczym kraby, pope�zn�� w stron� wej�cia do budynku.
Mimo ogarniaj�cych go md�o�ci wpatrywa� si� w nich jak urzeczony. Zadr�a�
pod wp�ywem zimnego podmuchu nocnego wiatru. Czu� znu�enie i oszo�omienie. Na
frontowych schodach ratusza gdzieniegdzie stali ludzie. Inni wychodzili z
budynku i przystawali na chwil� przed udaniem si� w dalsz� drog�.
Czy by�o ich wi�cej?
To nie wydawa�o si� mo�liwe. Istoty zst�puj�ce z czarnej otch�ani to nie
ludzie. Pochodzi�y z innego �wiata b�d� wymiaru. Wtargn�y do �rodka dzi�ki
owemu p�kni�ciu, szczelinie w skorupie wszech�wiata.
Uskrzydlone owady z innej sfery bytu.
Grupa stoj�cych na schodach ratusza m�czyzn si� rozdzieli�a. Kilku pod��y�o
w kierunku czekaj�cego samochodu. Jeden z pozosta�ych skierowa� si� z powrotem
ku wej�ciu do budynku. W ostatniej chwili zmieni� zdanie i odwr�ci� si�, by
do��czy� do reszty.
Loyce w przera�eniu zamkn�� oczy. W g�owie mu hucza�o. Z ca�ej si�y
przytrzyma� si� pochy�ego ogrodzenia. Cz�ekokszta�tna posta� raptownie poderwa�a
si� w g�r� i dofrun�a do pozosta�ych. Przebywszy dziel�c� j� od nich odleg�o��,
osiad�a na chodniku pomi�dzy nimi.
Pseudoludzie. Imitacje. Insekty obdarzone zdolno�ci� upodabniania si� do
cz�owieka. Jak owady ziemskie przybieraj�ce barwy otoczenia. Loyce oderwa� si�
od p�otu i powoli wsta�. Zapad�a noc. W uliczce panowa� ca�kowity mrok. Lecz
mo�e tamci widzieli w ciemno�ci. Mo�e im nie przeszkadza�a.
Ostro�nie opu�ci� zau�ek i wyszed� na ulic�. Przerzedzi� si� t�um
zd��aj�cych chodnikiem przechodni�w. Na przystankach sta�y kilkuosobowe grupki.
Ulic� nadje�d�a� ogromny autobus, b�yskaj�c w mroku �wiat�ami.
Loyce ruszy� do przodu. Przepchn�� si� mi�dzy czekaj�cymi i kiedy autobus
zajecha� na przystanek, wsiad� i zaj�� miejsce w rogu, tu� przy drzwiach.
Wkr�tce potem autobus ponownie w��czy� si� do ruchu.
Loyce nieco si� odpr�y�. Bacznie zlustrowa� otaczaj�cych go pasa�er�w.
Zm�czone, przygn�bione twarze. Ludzie wracaj�cy z pracy. Nie cechowa�o ich nic
szczeg�lnego. Nikt nie zwraca� na niego uwagi. Wszyscy w milczeniu zag��bili si�
w swoje siedzenia i ko�ysali si� w rytm jazdy.
M�czyzna obok niego roz�o�y� gazet�. Bezg�o�nie poruszaj�c ustami,
przyst�pi� do przegl�dania rubryki sportowej. Ot, zwyczajny cz�owiek w
niebieskim garniturze i krawacie. Biznesmen lub handlowiec, wracaj�cy do �ony i
dzieci.
Po drugiej stronie przej�cia siedzia�a m�oda, mniej wi�cej dwudziestoletnia
kobieta o ciemnych oczach i w�osach, z pakunkiem na kolanach. Mia�a na sobie
nylonowe po�czochy, buty na wysokich obcasach oraz czerwony p�aszcz i bia�y
sweter z angory. Patrzy�a przed siebie nieobecnym wzrokiem.
Licealista w d�insach i czarnej kurtce.
Pot�na niewiasta o potr�jnym podbr�dku i poszarza�ej ze zm�czenia twarzy,
ob�adowana wielk� torb� wype�nion� pude�kami i paczkami.
Zwykli ludzie, co wiecz�r wracaj�cy autobusem do dom�w na kolacj�.
Wracali do dom�w - pogr��eni w ot�pieniu za spraw� obcych istot, kt�re
przej�y kontrol� nad nimi, ich miastem oraz �yciem. Nad nim samym r�wnie�. Tyle
�e akurat przebywa� w swojej piwnicy zamiast w sklepie i jakim� sposobem uszed�
ich uwagi. Przeoczyli go. Zatem ich w�adza nie by�a bezgraniczna.
Mo�e to samo dotyczy�o innych.
Loyce poczu� przyp�yw nadziei. Nie byli wszechmocni. Pomijaj�c go, pope�nili
b��d. Umkn�� sieci. Wyszed� z piwnicy w niezmienionej postaci. Najwidoczniej
zakres ich wp�yw�w mia� swoje granice.
Siedz�cy kilka miejsc dalej m�czyzna utkwi� w nim wzrok. Loyce wyrwa� si� z
zamy�lenia. M�czyzna by� szczup�y i ciemnow�osy, nad jego g�rn� warg� widnia�
niewielki w�sik. Szykownie ubrany, mia� na sobie br�zowy garnitur i l�ni�ce
buty. W drobnych d�oniach trzyma� ksi��k�. Bacznie wpatrywa� si� w Loyce'a.
Pospiesznie odwr�ci� g�ow�.
Loyce nabra� czujno�ci. Czy�by jeden z nich? Czy te� kto�, kogo r�wnie�
pomin�li?
M�czyzna ponownie skierowa� na niego bystre spojrzenie ma�ych, ciemnych i
przenikliwych oczu. W gr� wchodzi�a jedna mo�liwo�� z dwojga - albo sprytnie
unikn�� ich wp�ywu, albo by� jedn� z obcych istot pochodz�cych spoza �wiata.
Autobus przystan��. Powoli wsiad� do niego starszy m�czyzna i skasowa� bilet.
Nast�pnie ruszy� wzd�u� przej�cia i zaj�� miejsce naprzeciw Loyce' a.
Nowo przyby�y podchwyci� spojrzenie bystrookiego m�czyzny. W u�amku sekundy
zawarli mi�dzy sob� jakie� porozumienie. Ich wygl�d nie pozostawia� w�tpliwo�ci.
Loyce wsta�. Autobus ruszy� w dalsz� drog�. Podbieg� do drzwi. Stan�wszy na
stopniu, szarpn�� za d�wigni� awaryjnego otwierania. Drzwi rozwar�y si� na
o�cie�.
- Hej! - wrzasn�� kierowca, wciskaj�c hamulec. - Co do cholery?...
Loyce wyt�y� wzrok. Autobus zwalnia�. Po obu stronach drogi sta�y domy.
Znajdowali si� w dzielnicy mieszkalnej, pe�nej trawnik�w i wysokich budynk�w. Za
jego plecami bystrooki m�czyzna zerwa� si� gwa�townie. Starszy pasa�er r�wnie�
wsta�. Pod��ali jego �ladem.
Loyce wyskoczy�. Z ogromn� si�� uderzy� o chodnik i potoczy� si� w kierunku
kraw�nika. Wraz z przyp�ywem b�lu poczu� zamykaj�c� si� nad nim ciemno��.
Wyrwa� si� z niej desperacko. Z wysi�kiem d�wign�� si� na kolana, po czym znowu
upad�. Autobus przystan��. Ludzie zacieli wysiada�.
Loyce pomaca� wok� siebie. Jego palce zacisn�y si� na jakim przedmiocie. By�
to le��cy w rynsztoku kamie�. J�cz�c z b�lu, stan��. Zamajaczy� przed nim
kszta�t. M�czyzna, bystrooki m�czyzna z ksi��ka. Loyce kopn��. M�czyzna
st�kn�� i upad�. Loyce zada� cios kamieniem. M�czyzna z krzykiem usi�owa�
odturla� si� na bok.
- Przesta�! Na mi�o�� bosk�, wys�uchaj mnie...
Uderzy� jeszcze raz. Rozleg� si� obrzydliwy chrz�st. G�os m�czyzny przeszed� w
nieartyku�owany be�kot. Loyce wyprostowa� si� i przyst�pi� do odwrotu. Zaczynali
nadchodzi� ludzie. Otaczali go ze wszystkich stron. Niezgrabnie pobieg� w g�r�
ulicy. Nikt go nie goni�.
Przystan�li nad nieruchomym cia�em m�czyzny z ksi��k�, bystrookiego m�czyzny,
kt�ry szed� za nim.
Czy�by pope�ni� b��d?
Za p�no to roztrz�sa�. Musia� uciec jak najdalej od nich. Jak najdalej od
Pikeville i mrocznej szczeliny ��cz�cej jego �wiat ze �wiatem nale��cym do nich.
- Ed! - Janet Loyce nerwowo cofn�a si� o krok. - Co si� sta�o? Co...
Ed Loyce zatrzasn�� za sob� drzwi i wszed� do pokoju.
- Zasu� story. Szybko.
Janet podesz�a do okna.
- Ale...
- R�b, co m�wi�. Kto opr�cz ciebie jest w domu?
- Nikt. Tylko bli�niaki. S� na g�rze, w swoim pokoju. Co si� sta�o?
Tak dziwnie wygl�dasz. Dlaczego jeste� w domu?
Ed zamkn�� frontowe drzwi na klucz. Obszed� dom, po czym wkroczy� do kuchni. Z
szafki pod zlewem wyj�� wielki rze�nicki n� i przejecha� po nim palcem. Ostry.
Bardzo ostry. Wr�ci� do pokoju.
- Pos�uchaj - powiedzia�. - Nie mam zbyt wiele czasu, Wiedz�, �e uciek�em, i
b�d� mnie szuka�.
- Uciek�e�? - Twarz Janet wyra�a�a oszo�omienie i strach. - Kto wie?
- Miasto zosta�o przej�te. Panuj� nad nim. Rozgryz�em metod� ich dzia�ania.
Zacz�li od g�ry, od ratusza i komendy policji. To, co zrobili z prawdziwymi
lud�mi...
- 0 czym ty m�wisz?
- Zostali�my zaatakowani przez istoty z innego wszech�wiata i wymiaru. To owady
podszywaj�ce si� pod ludzi i dysponuj�ce mo�liwo�ci� kontrolowania ich umys��w.
Twojego r�wnie�.
- Mojego?
- Punkt przej�cia mie�ci si� tutaj, w Pikeville. Rz�dz� wami wszystkimi. Ca�ym
miastem - z wyj�tkiem mnie. Stoimy wobec pot�nego wroga, ale i on ma s�abe
punkty. W tym ca�a nasza nadzieja. Nie s� wszechmocni! Pope�niaj� b��dy!
Janet potrz�sn�a g�ow�,
- Nie rozumiem, Ed. Ty chyba zwariowa�e�.
- Zwariowa�em? Nie. Po prostu mam szcz�cie. Gdybym nie siedzia� w piwnicy,
niczym nie r�ni�bym si� teraz od was. - Loyce wyjrza� przez okno. - Nie mog�
jednak marnowa� czasu na pogaw�dki. Przynie� sw�j p�aszcz.
- P�aszcz?
- Wynosimy si� st�d. Byle dalej od Pikeville. Musimy sprowadzi� pomoc. Zwalczy�
to zjawisko. Mo�na to uczyni�. Oni nie s� niepokonani. S� blisko, ale je�eli
niezw�ocznie podejmiemy kroki, na pewno nam si� uda. Szybciej ! - Szorstko
chwyci� j� za rami�. - Przynie� p�aszcz i zawo�aj bli�niaki. Wyje�d�amy st�d.
Nie bierz nic ze sob�. Szkoda czasu.
Poblad�a na twarzy kobieta podesz�a do szafy i wyj�a p�aszcz.
- Dok�d jedziemy?
Ed otworzy� szuflad� biurka i wysypa� jej zawarto�� na pod�og�. Wyci�gn�� map�
samochodow� i roz�o�y� j�.
- Bez w�tpienia obstawili autostrad�. Ale jest i boczna droga.
Prowadzi do Oak Grove. Kiedy� ni� jecha�em. Jest praktycznie nieucz�szczana.
Mo�e o niej zapomnieli.
- Masz na my�li star� Ranch Road? Jezu, przecie� ona jest zamkni�ta. Nikt nie
powinien tamt�dy przeje�d�a�.
- Wiem. - Ed ponuro wepchn�� map� do kieszeni. - To w�a�nie nasza szansa. Teraz
zawo�aj bli�niaki i ruszajmy w drog�. Zatankowa�a� sw�j samoch�d, prawda?
Janet nie posiada�a si� ze zdumienia.
- Chevy? Tankowa�am wczoraj po po�udniu. - Janet ruszy�a w kierunku schod�w. -
Ed, ja...
- Zawo�aj bli�niaki! - Ed otworzy� frontowe drzwi i wyjrza� na zewn�trz. Nie
dojrza� nikogo. Jak na razie wszystko sz�o po jego my�li.
- Zejd�cie na d� - zawo�a�a �ami�cym si� g�osem Janet. - Wyje�d�amy...
wyje�d�amy na jaki� czas.
- Teraz? - dobieg� g�os Tommy'ego.
- Pospieszcie si� - warkn�� Ed. - Schod�cie na d�, obydwaj.
Tommy ukaza� si� na szczycie schod�w.
- Odrabia�em lekcje. Zacz�li�my u�amki. Panna Parker m�wi, �e je�li tego nie
zrobimy...
- Pal sze�� u�amki. - Ed chwyci� syna za r�k� i popchn�� go w stron� drzwi. -
Gdzie jest Jim?
- Ju� idzie.
Jim powoli zacz�� schodzi� po schodach.
- O co chodzi, tato?
- Jedziemy na przeja�d�k�.
- Na przeja�d�k�? Dok�d?
Ed odwr�ci� si� do Janet.
- Zostawimy zapalone �wiat�a i telewizor. Id� i w��cz go. - Popchn�� j� w stron�
odbiornika. - Niech my�l�, �e wci�� jeste�my...
Us�ysza� bzyczenie. Momentalnie zamilk� i wyci�gn�� n�. Zdr�twia�y patrzy�,
jak naciera na niego uskrzydlona posta� w dalszym ci�gu nieco podobna do
Jimmy'ego. By�a niedu�a, najwyra�niej jeszcze nie w pe�ni rozwini�ta. Z twarzy
napastnika spogl�da�y na niego zimne, fasetkowe owadzie oczy. Uskrzydlone cia�o
nadal mia�o na sobie ��ty podkoszulek i d�insy ch�opca. Zbli�aj�c si� do
niego, posta� wykona�a dziwny p�obr�t. Co to mia�o znaczy�?
��d�o.
Loyce zamachn�� si� desperacko no�em. Bzycz�c w�ciekle, posta� si� cofn�a.
Loyce podpe�z� ku drzwiom. Tommy i Janet stali nieruchomo jak pos�gi, patrz�c na
niego beznami�tnie. Loyce uderzy� ponownie. Tym razem n� napotka� op�r. Posta�
zachwia�a si�, wydaj�c z siebie przenikliwy pisk. Uderzy�a o �cian� i z
trzepotem run�a na pod�og�.
Co� wtargn�o do jego umys�u. Nap�r si�y, energii sonduj�cego go obcego
umys�u. Poczu� si� obezw�adniony. Intruz zapanowa� nad nim na jedn� kr�tk�
chwil�. Obcy wp�yw usta� w momencie, gdy posta� znieruchomia�a na dywanie,
zastygaj�c w bezw�adny kopczyk.
By�a martwa. Tr�ci� j� nog�. Przypomina�a owada, wielk� much�. ��ty
podkoszulek, d�insy. Jimmy... Nie dopu�ci� do siebie tej my�li. Za p�no, aby
si� nad tym zastanawia�. Brutalnie wyci�gn�� n� i ruszy� ku drzwiom. Janet i
Tommy nadal stali nieruchomo.
Samoch�d sta� na zewn�trz. Nigdy si� nie przeci�nie. B�d� na niego czeka�.
Mia� przed sob� dziesi�� mil pieszej w�dr�wki. Dziesi�� mil po nier�wnym
gruncie, w�r�d w�woz�w, otwartych przestrzeni i pag�rk�w poro�ni�tych dzikimi
chaszczami. B�dzie musia� przeby� je sam. Loyce otworzy� drzwi. Omi�t�
spojrzeniem �on� i syna. Nast�pnie zatrzasn�� za sob� drzwi i zbieg� po
schodkach werandy.
Chwil� p�niej p�dzi� w ciemno�ci w kierunku skraju miasta.
Wczesno poranne s�o�ce s�a�o na ziemi� o�lepiaj�cy blask. Zdyszany Loyce
przystan��, ko�ysz�c si� w prz�d i w ty�. Pot zalewa� mu oczy. Odzie� wisia�a na
nim w strz�pach, podarta przez kolce i ga��zie, w�r�d kt�rych musia� si�
przedziera�. Dziesi�� mil - przyczajony na kolanach niczym �cigane noc� zwierz�.
Buty ca�kowicie oblepione b�otem. Utyka�,by� podrapany i �miertelnie znu�ony.
Lecz na wprost niego rozci�ga�o si� Oak Grove.
Wzi�� g��boki oddech i ruszy� w d� zbocza. Dwukrotnie potkn�� si� i upad�,
ale wstawa� i podejmowa� swoj� w�dr�wk�. Dzwoni�o mu w uszach. Obraz przed
oczami falowa� za mg��. Ale dotar� na miejsce. Wydosta� si� z Pikeville.
Rolnik na polu wytrzeszczy� na niego oczy. Stoj�ca przy domu m�oda kobieta
spogl�da�a na niego ze zdumieniem. Loyce doszed� do drogi i skr�ci� w ni�. Na
wprost niego znajdowa�a si� stacja benzynowa i bar. Kilka ci�ar�wek, grzebi�ce
w ziemi kurcz�ta, przywi�zany sznurkiem pies. Kiedy dochodzi� si� do stacji,
ubrany na bia�o pracownik nie spuszcza� ze� podejrzliwego spojrzenia.
- Dzi�ki Bogu. - Przytrzyma� si� �ciany. - Nie s�dzi�em, �e mi si� uda. �ledzili
mnie przez wi�kszo�� drogi. S�ysza�em ich bzyczenie.
Nieustannie dobiega�o zza moich plec�w.
- Co si� sta�o? - zapyta� pracownik. - Mia� pan wypadek? Napadni�to pana?
Loyce ze zm�czeniem potrz�sn�� g�ow�. - Przej�li ca�e miasto. Ratusz i
komend� policji. Powiesili cz�owieka na latarni. To jego najpierw zobaczy�em.
Zablokowali wszystkie drogi. Widzia�em, jak unosz� si� nad jad�cymi samochodami.
Zgubi�em ich oko�o czwartej nad ranem. Od razu to wiedzia�em. Czu�em, jak
odchodz�. Potem wzesz�o s�o�ce.
Pracownik nerwowo obliza� wargi.
- Pomiesza�o si� panu w g�owie. Lepiej sprowadz� lekarza.
- Prosz� zawie�� mnie do Oak Grove - wydusi� Loyce. Ci�ko opad� na �wir. -
Musimy zacz��... usuwa� ich z miasta. I to zaraz.
Magnetofon rejestrowa� ka�de jego s�owo. Kiedy sko�czy�, Komisarz wy��czy�
nagrywanie i podni�s� si� z krzes�a. Sta� przez chwil� g��boko zamy�lony.
Wreszcie wyj�� papierosy i zapali� powoli, z pochmurnym wyrazem na mi�sistej
twarzy.
- Nie wierzy mi pan - powiedzia� Loyce.
Komisarz pocz�stowa� go papierosem. Loyce niecierpliwie odepchn�� jego r�k�.
-Niech pan da spok�j. - Komisarz podszed� do okna i popatrzy� na rozci�gaj�ce
si� za nim Oak Grove.
- Wierz� panu - odrzek� raptownie.
Loyce a� os�ab� z ulgi.
- Dzi�ki Bogu.
- A wi�c uciek� pan. - Komisarz potrz�sn�� g�ow�. - By� pan w piwnicy zamiast w
pracy. C� za zbieg okoliczno�ci. Przypadek jeden na milion.
Loyce upi� z kubka �yk czarnej kawy, kt�r� mu przynie�li.
- Mam pewn� teori� - wymamrota�.
- Mianowicie?
- Chodzi o nich. O to, kim s�. Ka�dorazowo przejmuj� jeden region, rozpoczynaj�c
od g�ry, od najwy�szego szczebla w�adzy. Stamt�d ich dzia�alno�� zatacza coraz
szerszy kr�g. Kiedy umocni� si� w jednym miejscu, przechodz� do nast�pnego.
Posuwaj� si� krok po kroku, powoli i metodycznie. Wed�ug mnie to trwa ju� od
d�u�szego czasu.
- Od d�u�szego czasu?
- Od tysi�cy lat. Nie s�dz�, aby by�a to jaka� nowo��.
- Na jakiej podstawie pan tak twierdzi?
- Kiedy by�em ma�y... Obrazek, kt�ry pokazano nam na lekcji religii. By�a to
stara, ko�cielna rycina. Przedstawia�a wrogie b�stwa pokonane przez Jehow�;
Molocha, Belzebuba, Baala, Asztarte...
- No i?
- Ka�dy z nich mia� sw�j symboliczny odpowiednik. - Loyce podni�s� wzrok na
Komisarza. - Belzebuba przedstawiano w postaci wielkiej muchy.
Komisarz odchrz�kn��.
- To stare dzieje.
- Pokonano ich. Biblia stanowi �wiadectwo ich pora�ki. Odnosz� pewne korzy�ci,
lecz koniec ko�c�w zostaj� pokonani.
- Dlaczego?
- Nie s� w stanie dotrze� do wszystkich. Tak jak w moim przypadku. I nigdy nie
dostali Hebrajczyk�w. Ci rozes�ali wie�ci po ca�ym �wiecie, by u�wiadomi� innym
niebezpiecze�stwo. Dwaj m�czy�ni w autobusie. Oni chyba rozumieli. Uciekli,
podobnie jak ja. - Zacisn�� pi�ci. - Zabi�em jednego z nich. Pope�ni�em b��d.
Obawia�em si� podj�� ryzyko.
Komisarz kiwn�� g�ow�.
- Tak, oni niew�tpliwie uciekli tak jak pan. Jednak�e reszta miasta zosta�a
opanowana. - C�, panie Loyce. Najwyra�niej rozpracowa� pan wszystko.
- Nie wszystko. Wisielec. Cz�owiek wisz�cy na latarni. Nijak nie mog� tego
zrozumie�. Dlaczego? Dlaczego powiesili go na widoku?
- Przecie� to proste. - Na twarzy Komisarza pojawi� si� nieznaczny u�miech. -
Zasadzka.
Loyce zesztywnia�. Serce przesta�o mu bi�.
- Zasadzka? Co pan przez to rozumie?
- Aby pana zwabi�. Zmusi� do ujawnienia si�. Dlatego wiedzieli, kto znalaz� si�
pod kontrol�, a kto si� wymkn��.
Loyce ze zgroz� cofn�� si� o krok.
- Zatem spodziewali si� przeszk�d! Przewidzieli. .. - Urwa�. - Przygotowali
zasadzk�.
- I pan w ni� wpad�. Poprzez swoj� reakcj� zwr�ci� pan na siebie ich uwag�. -
Komisarz gwa�townie ruszy� ku drzwiom. - Idziemy, Loyce. Nie ma chwili do
stracenia. Pora na nas.
Oszo�omiony Loyce z wolna powsta� z miejsca.
- A tamten cz�owiek. Kim by� tamten cz�owiek? Nigdy przedtem go nie widzia�em.
By� obcy w naszym mie�cie. Ca�y umazany b�otem, o pokaleczonej twarzy...
Na twarzy Komisarza pojawi� si� dziwny wyraz.
- Mo�e i to wkr�tce stanie si� dla pana jasne. Idziemy, panie Loyce.
- Z b�yszcz�cymi oczami otworzy� drzwi. Loyce w przelocie dojrza� skrawek
biegn�cej przed komisariatem ulicy. Zobaczy� policjant�w i jaki� podest. S�up
telefoniczny. . . i stryczek! - T�dy prosz� - powiedzia� z zimnym u�miechem
Komisarz.
Wraz z zachodem s�o�ca, zast�pca dyrektora Banku Handlowego w Oak Grove opu�ci�
skarbiec, zatrzasn�� ci�kie zamki, w�o�y� kapelusz i p�aszcz, po czym
pospiesznie wyszed� na chodnik. Nieliczni przechodnie spieszyli do dom�w na
kolacj�.
- Dobranoc - po�egna� go stra�nik, zamykaj�c za nim bram�.
- Dobranoc - odmrukn�� Clarence Mason. Pod��y� ulic� w kierunku swojego
samochodu. By� zm�czony. Przez ca�y dzie� pracowa� w podziemnym skarbcu,
studiuj�c rozk�ad pomieszcze� depozytowych celem ustalenia, czy znajdzie si�
miejsce na kolejny rz�d. Cieszy� si�, �e mia� to ju� za sob�.
Na rogu ulicy przystan��. Jeszcze nie zapalono latarni. Na ulicy panowa� mrok,
odbieraj�c kszta�tom ich wyrazisto��. Rozejrza� si� i... zamar�.
Na s�upie telefonicznym stoj�cym na wprost komisariatu wisia� jaki� du�y i
bezkszta�tny przedmiot. Porusza� si� lekko ko�ysany wiatrem.
Co to u licha mog�o by�?
Mason ostro�nie podszed� bli�ej. Marzy� o powrocie do domu. By� zm�czony i
g�odny. Pomy�la� o �onie, dzieciach, gor�cym posi�ku na stole. Jednak w wisz�cym
przedmiocie by�o co� odpychaj�cego i z�owrogiego. Z uwagi na kiepskie
o�wietlenie za nic nie m�g� ustali� jego pochodzenia. Wbrew sobie post�pi� kilka
krok�w naprz�d, aby si� lepiej przyjrze�.
Przedmiot wzbudzi� w nim niepok�j. Przerazi� go. Przerazi�... i zafascynowa�.
Co dziwne, nikt inny nie zwraca� na niego uwagi.