398

Szczegóły
Tytuł 398
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

398 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 398 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

398 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WISIELEC ( The Hanging Stranger) Autor - Philip K. Dick HTML : Artrus O pi�tej Ed Loyce narzuci� kapelusz i p�aszcz, wyprowadzi� samoch�d i pod��y� przez miasto w kierunku swojego sklepu z artyku�ami telewizyjnymi. By� zm�czony. Plecy i ramiona bola�y go od kopania ziemi w piwnicy i wywo�enia jej na podw�rze. Ale jak na czterdziestolatka poradzi� sobie bez zarzutu. Za zaoszcz�dzone przez niego pieni�dze Janet b�dzie mog�a kupi� nowy wazon; poza tym cieszy� si� na my�l, �e sam naprawi fundamenty. Zapada� zmrok. D�ugie promienie zachodz�cego s�o�ca omiata�y spiesz�cych ulicami znu�onych przechodni�w, kobiety objuczone siatkami i pakunkami oraz student�w t�umnie opuszczaj�cych uniwersytety, by wmiesza� si� w zast�py urz�dnik�w, biznesmen�w i bezbarwnych sekretarek. Zatrzyma� swojego packarda na czerwonym �wietle i zaraz ponownie ruszy� z miejsca. Sprzeda� odbywa�a si� bez niego; przyb�dzie do sklepu w sam� por�, by pom�c pracownikom przed zamkni�ciem, dokona� dziennego bilansu, a mo�e nawet w�asnor�cznie zatwierdzi� kilka transakcji. Powoli przejecha� obok niewielkiego skweru po�o�onego po�rodku ulicy. Parking przed ZAK�ADEM US�UGOWO-HANDLOWYM LOYCE'A by� szczelnie wype�niony. Zme�� przekle�stwo w ustach i zawr�ci� samoch�d. Ponownie min�� skwer z pustym bufetem, �awk� i latarni�. Na latarni co� wisia�o. Bezkszta�tny, przypominaj�cy kuk�� tob�, lekko ko�ysany wiatrem. Loyce opu�ci� szyb� i wyjrza� przez okno. C� to do diab�a mog�o by�? Jaka� wystawa? Niekiedy Izba Handlowa organizowa�a na skwerze ekspozycje. Wykona� kolejny skr�t i podjecha� w to samo miejsce. Min�� park, koncentruj�c uwag� na wisz�cym przedmiocie. To nie by�a kuk�a. Je�eli chodzi�o o wystaw�, pomys� wydawa� si� raczej chybiony. W�osy zje�y�y mu si� na karku i niepewnie prze�kn�� �lin�. Na twarzy i d�oniach wyst�pi�y mu krople potu. Na latarni wisia�o cia�o. Ludzkie. - Popatrz na to! - wyrzuci� z siebie Loyce. - Wyjd� na zewn�trz! Don Fergusson bez po�piechu wyszed� ze sklepu, z godno�ci� zapinaj�c p�aszcz. - To powa�na transakcja, Ed. Nie mog� tak po prostu zostawi� klienta. - Widzisz? - Ed wycelowa� palcem w g�stniej�cy mrok. Na tle nieba wyra�nie odcina�a si� latarnia wraz ze swoim rozko�ysanym balastem. - Tam. Jak d�ugo to tam wisi? - W podnieceniu podni�s� g�os. - Co si� dzieje ze wszystkimi? Przechodz� obok jakby nigdy nic! Don Fergusson powoli zapali� papierosa. - Spokojnie, staruszku. Bez powodu by tak nie wisia�. - Powodu! Jakiego powodu? Fergusson wzruszy� ramionami. - Tak jak wtedy, gdy Rada Bezpiecze�stwa Ruchu Drogowego postawi�a tam strzaskanego buicka. Jakie� miejskie sprawy. Sk�d niby mia�bym wiedzie�? Do��czy� do nich Jack Potter ze sklepu obuwniczego. - O co chodzi, ch�opaki? - Na latarni wisi cia�o - oznajmi� Loyce. - Zawiadomi� policj�. - Musz� o tym wiedzie� - powiedzia� Potter. - Inaczej ju� by go tam nie by�o. - Wracam do roboty. - Fergusson skierowa� si� w stron� wej�cia do sklepu. -Najpierw obowi�zek, a potem przyjemno��. Layce poczu� przyp�yw histerii. - Widzicie je? Widzicie, jak tam wisi? Przecie� to cz�owiek! On nie �yje! - Jasne, Ed. Zauwa�y�em go po po�udniu, id�c na kaw�. - Chcesz przez to powiedzie�, �e wisia� tu przez ca�e popo�udnie? - No pewnie. I co z tego? - Potter zerkn�� na zegarek. - Musz� lecie�. Na razie, Ed. Potter szybkim krokiem do��czy� do pod��aj�cego ulic� strumienia ludzi mijaj�cych park. Kilka zaciekawionych os�b spojrza�o na latarni� i kontynuowa�o w�dr�wk�. Nikt nie przystan��. Nikt nie zwr�ci� na cia�o najmniejszej uwagi. - Chyba oszala�em - wyszepta� Loyce. Podszed� do kraw�nika i zst�pi� na jezdni� wprost pod nadje�d�aj�ce pojazdy. W�ciekle roztr�bi�y si� klaksony. Dotar� na drug� stron� i wkroczy� do parku. Wisielec by� m�czyzn� w �rednim wieku. Upstrzony zaschni�tym b�otem szary garnitur wisia� na nim w strz�pach. Loyce widzia� go po raz pierwszy w �yciu. Musia� by� nietutejszy. Twarz mia� przechylon� nieco w bok, a wieczorny wiatr bezszelestnie obraca� cia�o wok� w�asnej osi. Sk�r� m�czyzny znaczy�y czerwone szramy i g��bokie skaleczenia pe�ne zakrzep�ej krwi. Okulary w stalowej oprawce niedorzecznie dynda�y na jednym uchu. Oczy wysz�y mu z orbit. Z otwartych ust wyziera� spuchni�ty, posinia�y j�zyk. - Na mi�o�� bosk� - mrukn�� wstrz��ni�ty Loyce. St�umi� przyp�yw md�o�ci i wr�ci� na deptak. Od st�p do g��w trz�s� si� z odrazy i l�ku. Dlaczego? Kim by� ten cz�owiek? Dlaczego tam wisia�? Co to mia�o znaczy�? Dlaczego nikt nie zwraca� na niego uwagi? Wpad� na p�dz�cego chodnikiem niskiego cz�owieczka. - Uwa�aj pan! - wycedzi� przechodzie�. - Ach, to ty, Ed. Ed z roztargnieniem kiwn�� g�ow�. - Witaj, Jenkins. - Co si� sta�o? - Urz�dnik uj�� go pod rami�. - Wygl�dasz okropnie. - Tam jest cia�o. W parku. - Oczywi�cie, Ed. - Jenkins podprowadzi� go do wej�cia ZAK�ADU US�UGOWO-HANDLOWEGO LOYCE'A. - Uspok�j si�. Podesz�a do nich Margaret Henderson ze sklepu jubilerskiego. - Czy co� si� sta�o? - Ed �le si� czuje. Loyce wyszarpn�� r�k�. - Jak mo�ecie tak tu stercze�? Nie widzicie go? Na mi�o�� bosk�... - 0 czym on m�wi? - zapyta�a nerwowo Margaret Henderson. - Cia�o! - hukn�� Ed. - Tam wisi ludzkie cia�o! Zebra�o si� wi�cej ludzi. - Czy on jest chory? To Ed Loyce. Ed, czy nic ci nie jest? - Cia�o! - krzycza� Loyce, usi�uj�c ich wymin��. Pr�bowano go przytrzyma�. Szarpn�� si�. - Pu��cie mnie! Policja! Wezwa� policj�! - Ed... - Lepiej sprowad�cie doktora! - On musi by� chory. - Albo pijany. Loyce przedziera� si� przez t�um. Potkn�� si� i prawie upad�. Jak przez mg�� widzia� rz�dy pochylonych nad nim twarzy pe�nych ciekawo�ci, niepokoju b�d� troski. Zewsz�d podchodzili zwabieni ha�asem ludzie. Przepchn�� si� pomi�dzy nimi w kierunku sklepu. Widzia�, jak wewn�trz Fergusson rozmawia z klientem, pokazuj�c mu odbiornik telewizyjny Emersona. Stoj�cy przy warsztacie Pete Foley sk�ada� nowy Philico. Loyce krzykn�� do nich rozdzieraj�co. Jego g�os zgin�� w rosn�cym zgie�ku pojazd�w i pomrukach gapi�w. - Zr�bcie co�! - zawo�a�. - Nie st�jcie tak! Zr�bcie co�! Nie widzicie, �e dzieje si� co� strasznego?! T�um rozst�pi� si� z szacunkiem przed dwoma ros�ymi policjantami, kt�rzy zdecydowanie sun�li w kierunku Loyce'a. - Nazwisko? - mrukn�� policjant z notatnikiem. - Loyce. - Znu�ony otar� czo�o. - Edward C. Loyce. Wys�uchajcie mnie. Tam, w parku... - Miejsce zamieszkania? - przerwa� mu policjant. Samoch�d policyjny zwinnie przedziera� si� pomi�dzy pojazdami i autobusami. Wyczerpany i oszo�omiony Loyce wcisn�� si� w fotel. Spazmatycznie chwyci� oddech. - 1368 Hurst Road. - Czy to tutaj, w Pikeville? - Oczywi�cie. - Loyce opanowa� si� morderczym wysi�kiem. - S�uchajcie. Tam, na skwerze, na latarni wisi... - Gdzie pan dzisiaj by�? - zapyta� policjant siedz�cy za kierownic�. - Gdzie? - powt�rzy� jak echo Loyce. - Nie przebywa� pan w swoim sklepie, prawda? - Nie. - Potrz�sn�� g�ow�. - Nie, zosta�em w domu. W piwnicy. - W piwnicy? - Kopa�em. Stawiam nowe fundamenty. Wywozi�em ziemi�, aby wyla� na dno cement. Dlaczego pan pyta? Co to ma wsp�lnego z... - Czy kto� panu towarzyszy�? - Nie. �ona pojecha�a do miasta. Dzieci by�y w szkole. - Loyce przenosi� wzrok z jednego ros�ego policjanta na drugiego. W jego serce wkrad�a si� iskierka desperackiej nadziei. - Czy chodzi o to, �e omin�o mnie... wyja�nienie? Nie zd��y�em na czas tak jak pozostali? Po chwili policjant z notatnikiem zabra� g�os. - Zgadza si�. Omin�o pana wyja�nienie. - Zatem to sprawa urz�dowa? Cia�o ma tam wisie�? - Ma tam wisie�. �eby wszyscy widzieli. Na ustach Eda Loyce'a wykwit� blady u�miech. - Chryste! Chyba wreszcie wyszed�em z d�ugiego tunelu na �wiat�o dzienne. A ju� my�la�em, �e dzieje si� co� niedobrego. Wiecie, co� w rodzaju Ku-Klux-Klanu. Rozbuchana przemoc. Wyraz wzmo�onej aktywno�ci komunist�w albo faszyst�w. - Trz�s�c� si� r�k� wyj�� z kieszeni na piersiach chustk� i wytar� twarz. - Ciesz� si�, �e wszystko jest pod kontrol�. - Wszystko jest pod kontrol�. - Samoch�d policyjny zmierza� ku Hali Sprawiedliwo�ci. S�o�ce dawno ju� zasz�o. Ulice spowija� mrok. Nie zapalono jeszcze latarni. - Lepiej mi - rzek� Loyce. - A ju� prawie straci�em g�ow�. Porz�dnie si� wystraszy�em. Teraz, skoro wszystko jest jasne, nie ma potrzeby, aby mnie aresztowa�, prawda? Policjanci nie odpowiedzieli. - Powinienem wr�ci� do sklepu. Ch�opcy nie jedli jeszcze kolacji. Ze mn� wszystko w porz�dku. Nie b�d� wi�cej sprawia� k�opotu. Je�li zajdzie potrzeba... - To potrwa tylko chwil� - przerwa� mu policjant siedz�cy za kierownic�. - Rutynowa procedura, raptem kilka minut. - Mam nadziej� - mrukn�� Loyce. Samoch�d przystan�� na �wiat�ach. - Pewnie zak��ci�em porz�dek. To �mieszne, zdenerwowa� si� w ten spos�b i... Loyce szarpni�ciem otworzy� drzwi. Wyskoczy� na ulic�. Otacza�y go samochody, nabiera�y pr�dko�ci wraz ze zmian� �wiate�. Loyce skoczy� na kraw�nik i wpad� w k��bi�cy si� t�um. Za plecami s�ysza� ha�as i okrzyki biegn�cych. To nie byli policjanci. Od razu to sobie u�wiadomili. Zna� wszystkich gliniarzy w Pikeville. Cz�owiek nie m�g� prowadzi� interesu w ma�ym mie�cie i nie zna� wszystkich policjant�w. To nie byli policjanci - i nie nast�pi�o �adne wyja�nienie. Potter, Fergusson, Jenkins, �aden z nich nie zna� przyczyny tego zjawiska. Nie do��, �e nie wiedzieli, to jeszcze nic ich to nie obchodzi�o. Ten fakt intrygowa� go najbardziej. Loyce wbieg� do sklepu z towarami �elaznymi. Nie zwa�aj�c na zdumionych sprzedawc�w i kupuj�cych, pogna� w kierunku zaplecza i wypad� na zewn�trz tylnymi drzwiami. Potkn�wszy si� o kube� na �mieci, zbieg� po betonowych schodkach. Wspi�� si� na ogrodzenie i zdyszany zeskoczy� po drugiej stronie. Wsz�dzie panowa�a cisza. Uda�o mu si� zmyli� pogo�. Znajdowa� si� na skraju ciemnego zau�ka usianego deskami, po�amanymi pud�ami i oponami. Widzia� biegn�c� w oddali ulic�. Latarnia zamigota�a i rozb�ys�a �wiat�em. Ludzie. Sklepy. Neony. Pojazdy. A po jego prawej stronie - posterunek policji. By� blisko, bardzo blisko. Za platform� �adownicz� sklepu spo�ywczego wznosi�a si� bia�a �ciana Hali Sprawiedliwo�ci. Okratowane okna. Czujniki policyjne. Przebywanie w pobli�u takiego miejsca nie wr�y�o mu nic dobrego. Musia� i�� dalej, aby znale�� si� w bezpiecznej odleg�o�ci od nich. Od nich? Loyce ostro�nie ruszy� wzd�u� uliczki. Za posterunkiem sta� ratusz, staro�wiecka ��ta budowla sk�adaj�ca si� z drewna, poz�acanego mosi�dzu i cementowej zaprawy. Widzia� niezliczone rz�dy biur, ciemne okna, cedry i klomby po obu stronach wej�cia. Jego uwag� przyku�o co� jeszcze. Nad ratuszem widnia�a plama nieprzeniknionej ciemno�ci, odcinaj�ca si� od nocy ogarniaj�cej miasto. Pasmo rozleg�ej, gin�cej na tle nieba czerni. Nadstawi� uszu. Dobry Bo�e, us�ysza� co�, co sprawi�o, �e gor�czkowo zapragn�� nie dopu�ci� do siebie tego d�wi�ku i wymaza� go z pami�ci. Bzyczenie. Odleg�e, przyt�umione bzyczenie przywodz�ce na my�l pot�ny r�j pszcz�. Zesztywnia�y z przera�enia Loyce podni�s� g�ow�. Nad ratuszem zawis�a p�achta ciemno�ci tak g�stej, �e prawie namacalnej. Co� si� w niej rusza�o. Z nieba zst�powa�y roztrzepotane kszta�ty i zatrzymawszy si� na chwil�, chmar� opada�y na dach. Roztrzepotane kszta�ty. Z ciemnej szczeliny wisz�cej nad jego g�ow�. Widzia� je. Przez d�u�szy czas Loyce obserwowa� zaj�cie przyczajony w b�otnistej ka�u�y za zniszczonym ogrodzeniem. L�dowali. Schodzili na d� grupami, l�dowali na dachu ratusza, po czym znikali w �rodku. Mieli skrzyd�a. Niczym gigantyczne owady. Szybowali w powietrzu, by zaraz opa�� w d� i bokiem, niczym kraby, pope�zn�� w stron� wej�cia do budynku. Mimo ogarniaj�cych go md�o�ci wpatrywa� si� w nich jak urzeczony. Zadr�a� pod wp�ywem zimnego podmuchu nocnego wiatru. Czu� znu�enie i oszo�omienie. Na frontowych schodach ratusza gdzieniegdzie stali ludzie. Inni wychodzili z budynku i przystawali na chwil� przed udaniem si� w dalsz� drog�. Czy by�o ich wi�cej? To nie wydawa�o si� mo�liwe. Istoty zst�puj�ce z czarnej otch�ani to nie ludzie. Pochodzi�y z innego �wiata b�d� wymiaru. Wtargn�y do �rodka dzi�ki owemu p�kni�ciu, szczelinie w skorupie wszech�wiata. Uskrzydlone owady z innej sfery bytu. Grupa stoj�cych na schodach ratusza m�czyzn si� rozdzieli�a. Kilku pod��y�o w kierunku czekaj�cego samochodu. Jeden z pozosta�ych skierowa� si� z powrotem ku wej�ciu do budynku. W ostatniej chwili zmieni� zdanie i odwr�ci� si�, by do��czy� do reszty. Loyce w przera�eniu zamkn�� oczy. W g�owie mu hucza�o. Z ca�ej si�y przytrzyma� si� pochy�ego ogrodzenia. Cz�ekokszta�tna posta� raptownie poderwa�a si� w g�r� i dofrun�a do pozosta�ych. Przebywszy dziel�c� j� od nich odleg�o��, osiad�a na chodniku pomi�dzy nimi. Pseudoludzie. Imitacje. Insekty obdarzone zdolno�ci� upodabniania si� do cz�owieka. Jak owady ziemskie przybieraj�ce barwy otoczenia. Loyce oderwa� si� od p�otu i powoli wsta�. Zapad�a noc. W uliczce panowa� ca�kowity mrok. Lecz mo�e tamci widzieli w ciemno�ci. Mo�e im nie przeszkadza�a. Ostro�nie opu�ci� zau�ek i wyszed� na ulic�. Przerzedzi� si� t�um zd��aj�cych chodnikiem przechodni�w. Na przystankach sta�y kilkuosobowe grupki. Ulic� nadje�d�a� ogromny autobus, b�yskaj�c w mroku �wiat�ami. Loyce ruszy� do przodu. Przepchn�� si� mi�dzy czekaj�cymi i kiedy autobus zajecha� na przystanek, wsiad� i zaj�� miejsce w rogu, tu� przy drzwiach. Wkr�tce potem autobus ponownie w��czy� si� do ruchu. Loyce nieco si� odpr�y�. Bacznie zlustrowa� otaczaj�cych go pasa�er�w. Zm�czone, przygn�bione twarze. Ludzie wracaj�cy z pracy. Nie cechowa�o ich nic szczeg�lnego. Nikt nie zwraca� na niego uwagi. Wszyscy w milczeniu zag��bili si� w swoje siedzenia i ko�ysali si� w rytm jazdy. M�czyzna obok niego roz�o�y� gazet�. Bezg�o�nie poruszaj�c ustami, przyst�pi� do przegl�dania rubryki sportowej. Ot, zwyczajny cz�owiek w niebieskim garniturze i krawacie. Biznesmen lub handlowiec, wracaj�cy do �ony i dzieci. Po drugiej stronie przej�cia siedzia�a m�oda, mniej wi�cej dwudziestoletnia kobieta o ciemnych oczach i w�osach, z pakunkiem na kolanach. Mia�a na sobie nylonowe po�czochy, buty na wysokich obcasach oraz czerwony p�aszcz i bia�y sweter z angory. Patrzy�a przed siebie nieobecnym wzrokiem. Licealista w d�insach i czarnej kurtce. Pot�na niewiasta o potr�jnym podbr�dku i poszarza�ej ze zm�czenia twarzy, ob�adowana wielk� torb� wype�nion� pude�kami i paczkami. Zwykli ludzie, co wiecz�r wracaj�cy autobusem do dom�w na kolacj�. Wracali do dom�w - pogr��eni w ot�pieniu za spraw� obcych istot, kt�re przej�y kontrol� nad nimi, ich miastem oraz �yciem. Nad nim samym r�wnie�. Tyle �e akurat przebywa� w swojej piwnicy zamiast w sklepie i jakim� sposobem uszed� ich uwagi. Przeoczyli go. Zatem ich w�adza nie by�a bezgraniczna. Mo�e to samo dotyczy�o innych. Loyce poczu� przyp�yw nadziei. Nie byli wszechmocni. Pomijaj�c go, pope�nili b��d. Umkn�� sieci. Wyszed� z piwnicy w niezmienionej postaci. Najwidoczniej zakres ich wp�yw�w mia� swoje granice. Siedz�cy kilka miejsc dalej m�czyzna utkwi� w nim wzrok. Loyce wyrwa� si� z zamy�lenia. M�czyzna by� szczup�y i ciemnow�osy, nad jego g�rn� warg� widnia� niewielki w�sik. Szykownie ubrany, mia� na sobie br�zowy garnitur i l�ni�ce buty. W drobnych d�oniach trzyma� ksi��k�. Bacznie wpatrywa� si� w Loyce'a. Pospiesznie odwr�ci� g�ow�. Loyce nabra� czujno�ci. Czy�by jeden z nich? Czy te� kto�, kogo r�wnie� pomin�li? M�czyzna ponownie skierowa� na niego bystre spojrzenie ma�ych, ciemnych i przenikliwych oczu. W gr� wchodzi�a jedna mo�liwo�� z dwojga - albo sprytnie unikn�� ich wp�ywu, albo by� jedn� z obcych istot pochodz�cych spoza �wiata. Autobus przystan��. Powoli wsiad� do niego starszy m�czyzna i skasowa� bilet. Nast�pnie ruszy� wzd�u� przej�cia i zaj�� miejsce naprzeciw Loyce' a. Nowo przyby�y podchwyci� spojrzenie bystrookiego m�czyzny. W u�amku sekundy zawarli mi�dzy sob� jakie� porozumienie. Ich wygl�d nie pozostawia� w�tpliwo�ci. Loyce wsta�. Autobus ruszy� w dalsz� drog�. Podbieg� do drzwi. Stan�wszy na stopniu, szarpn�� za d�wigni� awaryjnego otwierania. Drzwi rozwar�y si� na o�cie�. - Hej! - wrzasn�� kierowca, wciskaj�c hamulec. - Co do cholery?... Loyce wyt�y� wzrok. Autobus zwalnia�. Po obu stronach drogi sta�y domy. Znajdowali si� w dzielnicy mieszkalnej, pe�nej trawnik�w i wysokich budynk�w. Za jego plecami bystrooki m�czyzna zerwa� si� gwa�townie. Starszy pasa�er r�wnie� wsta�. Pod��ali jego �ladem. Loyce wyskoczy�. Z ogromn� si�� uderzy� o chodnik i potoczy� si� w kierunku kraw�nika. Wraz z przyp�ywem b�lu poczu� zamykaj�c� si� nad nim ciemno��. Wyrwa� si� z niej desperacko. Z wysi�kiem d�wign�� si� na kolana, po czym znowu upad�. Autobus przystan��. Ludzie zacieli wysiada�. Loyce pomaca� wok� siebie. Jego palce zacisn�y si� na jakim przedmiocie. By� to le��cy w rynsztoku kamie�. J�cz�c z b�lu, stan��. Zamajaczy� przed nim kszta�t. M�czyzna, bystrooki m�czyzna z ksi��ka. Loyce kopn��. M�czyzna st�kn�� i upad�. Loyce zada� cios kamieniem. M�czyzna z krzykiem usi�owa� odturla� si� na bok. - Przesta�! Na mi�o�� bosk�, wys�uchaj mnie... Uderzy� jeszcze raz. Rozleg� si� obrzydliwy chrz�st. G�os m�czyzny przeszed� w nieartyku�owany be�kot. Loyce wyprostowa� si� i przyst�pi� do odwrotu. Zaczynali nadchodzi� ludzie. Otaczali go ze wszystkich stron. Niezgrabnie pobieg� w g�r� ulicy. Nikt go nie goni�. Przystan�li nad nieruchomym cia�em m�czyzny z ksi��k�, bystrookiego m�czyzny, kt�ry szed� za nim. Czy�by pope�ni� b��d? Za p�no to roztrz�sa�. Musia� uciec jak najdalej od nich. Jak najdalej od Pikeville i mrocznej szczeliny ��cz�cej jego �wiat ze �wiatem nale��cym do nich. - Ed! - Janet Loyce nerwowo cofn�a si� o krok. - Co si� sta�o? Co... Ed Loyce zatrzasn�� za sob� drzwi i wszed� do pokoju. - Zasu� story. Szybko. Janet podesz�a do okna. - Ale... - R�b, co m�wi�. Kto opr�cz ciebie jest w domu? - Nikt. Tylko bli�niaki. S� na g�rze, w swoim pokoju. Co si� sta�o? Tak dziwnie wygl�dasz. Dlaczego jeste� w domu? Ed zamkn�� frontowe drzwi na klucz. Obszed� dom, po czym wkroczy� do kuchni. Z szafki pod zlewem wyj�� wielki rze�nicki n� i przejecha� po nim palcem. Ostry. Bardzo ostry. Wr�ci� do pokoju. - Pos�uchaj - powiedzia�. - Nie mam zbyt wiele czasu, Wiedz�, �e uciek�em, i b�d� mnie szuka�. - Uciek�e�? - Twarz Janet wyra�a�a oszo�omienie i strach. - Kto wie? - Miasto zosta�o przej�te. Panuj� nad nim. Rozgryz�em metod� ich dzia�ania. Zacz�li od g�ry, od ratusza i komendy policji. To, co zrobili z prawdziwymi lud�mi... - 0 czym ty m�wisz? - Zostali�my zaatakowani przez istoty z innego wszech�wiata i wymiaru. To owady podszywaj�ce si� pod ludzi i dysponuj�ce mo�liwo�ci� kontrolowania ich umys��w. Twojego r�wnie�. - Mojego? - Punkt przej�cia mie�ci si� tutaj, w Pikeville. Rz�dz� wami wszystkimi. Ca�ym miastem - z wyj�tkiem mnie. Stoimy wobec pot�nego wroga, ale i on ma s�abe punkty. W tym ca�a nasza nadzieja. Nie s� wszechmocni! Pope�niaj� b��dy! Janet potrz�sn�a g�ow�, - Nie rozumiem, Ed. Ty chyba zwariowa�e�. - Zwariowa�em? Nie. Po prostu mam szcz�cie. Gdybym nie siedzia� w piwnicy, niczym nie r�ni�bym si� teraz od was. - Loyce wyjrza� przez okno. - Nie mog� jednak marnowa� czasu na pogaw�dki. Przynie� sw�j p�aszcz. - P�aszcz? - Wynosimy si� st�d. Byle dalej od Pikeville. Musimy sprowadzi� pomoc. Zwalczy� to zjawisko. Mo�na to uczyni�. Oni nie s� niepokonani. S� blisko, ale je�eli niezw�ocznie podejmiemy kroki, na pewno nam si� uda. Szybciej ! - Szorstko chwyci� j� za rami�. - Przynie� p�aszcz i zawo�aj bli�niaki. Wyje�d�amy st�d. Nie bierz nic ze sob�. Szkoda czasu. Poblad�a na twarzy kobieta podesz�a do szafy i wyj�a p�aszcz. - Dok�d jedziemy? Ed otworzy� szuflad� biurka i wysypa� jej zawarto�� na pod�og�. Wyci�gn�� map� samochodow� i roz�o�y� j�. - Bez w�tpienia obstawili autostrad�. Ale jest i boczna droga. Prowadzi do Oak Grove. Kiedy� ni� jecha�em. Jest praktycznie nieucz�szczana. Mo�e o niej zapomnieli. - Masz na my�li star� Ranch Road? Jezu, przecie� ona jest zamkni�ta. Nikt nie powinien tamt�dy przeje�d�a�. - Wiem. - Ed ponuro wepchn�� map� do kieszeni. - To w�a�nie nasza szansa. Teraz zawo�aj bli�niaki i ruszajmy w drog�. Zatankowa�a� sw�j samoch�d, prawda? Janet nie posiada�a si� ze zdumienia. - Chevy? Tankowa�am wczoraj po po�udniu. - Janet ruszy�a w kierunku schod�w. - Ed, ja... - Zawo�aj bli�niaki! - Ed otworzy� frontowe drzwi i wyjrza� na zewn�trz. Nie dojrza� nikogo. Jak na razie wszystko sz�o po jego my�li. - Zejd�cie na d� - zawo�a�a �ami�cym si� g�osem Janet. - Wyje�d�amy... wyje�d�amy na jaki� czas. - Teraz? - dobieg� g�os Tommy'ego. - Pospieszcie si� - warkn�� Ed. - Schod�cie na d�, obydwaj. Tommy ukaza� si� na szczycie schod�w. - Odrabia�em lekcje. Zacz�li�my u�amki. Panna Parker m�wi, �e je�li tego nie zrobimy... - Pal sze�� u�amki. - Ed chwyci� syna za r�k� i popchn�� go w stron� drzwi. - Gdzie jest Jim? - Ju� idzie. Jim powoli zacz�� schodzi� po schodach. - O co chodzi, tato? - Jedziemy na przeja�d�k�. - Na przeja�d�k�? Dok�d? Ed odwr�ci� si� do Janet. - Zostawimy zapalone �wiat�a i telewizor. Id� i w��cz go. - Popchn�� j� w stron� odbiornika. - Niech my�l�, �e wci�� jeste�my... Us�ysza� bzyczenie. Momentalnie zamilk� i wyci�gn�� n�. Zdr�twia�y patrzy�, jak naciera na niego uskrzydlona posta� w dalszym ci�gu nieco podobna do Jimmy'ego. By�a niedu�a, najwyra�niej jeszcze nie w pe�ni rozwini�ta. Z twarzy napastnika spogl�da�y na niego zimne, fasetkowe owadzie oczy. Uskrzydlone cia�o nadal mia�o na sobie ��ty podkoszulek i d�insy ch�opca. Zbli�aj�c si� do niego, posta� wykona�a dziwny p�obr�t. Co to mia�o znaczy�? ��d�o. Loyce zamachn�� si� desperacko no�em. Bzycz�c w�ciekle, posta� si� cofn�a. Loyce podpe�z� ku drzwiom. Tommy i Janet stali nieruchomo jak pos�gi, patrz�c na niego beznami�tnie. Loyce uderzy� ponownie. Tym razem n� napotka� op�r. Posta� zachwia�a si�, wydaj�c z siebie przenikliwy pisk. Uderzy�a o �cian� i z trzepotem run�a na pod�og�. Co� wtargn�o do jego umys�u. Nap�r si�y, energii sonduj�cego go obcego umys�u. Poczu� si� obezw�adniony. Intruz zapanowa� nad nim na jedn� kr�tk� chwil�. Obcy wp�yw usta� w momencie, gdy posta� znieruchomia�a na dywanie, zastygaj�c w bezw�adny kopczyk. By�a martwa. Tr�ci� j� nog�. Przypomina�a owada, wielk� much�. ��ty podkoszulek, d�insy. Jimmy... Nie dopu�ci� do siebie tej my�li. Za p�no, aby si� nad tym zastanawia�. Brutalnie wyci�gn�� n� i ruszy� ku drzwiom. Janet i Tommy nadal stali nieruchomo. Samoch�d sta� na zewn�trz. Nigdy si� nie przeci�nie. B�d� na niego czeka�. Mia� przed sob� dziesi�� mil pieszej w�dr�wki. Dziesi�� mil po nier�wnym gruncie, w�r�d w�woz�w, otwartych przestrzeni i pag�rk�w poro�ni�tych dzikimi chaszczami. B�dzie musia� przeby� je sam. Loyce otworzy� drzwi. Omi�t� spojrzeniem �on� i syna. Nast�pnie zatrzasn�� za sob� drzwi i zbieg� po schodkach werandy. Chwil� p�niej p�dzi� w ciemno�ci w kierunku skraju miasta. Wczesno poranne s�o�ce s�a�o na ziemi� o�lepiaj�cy blask. Zdyszany Loyce przystan��, ko�ysz�c si� w prz�d i w ty�. Pot zalewa� mu oczy. Odzie� wisia�a na nim w strz�pach, podarta przez kolce i ga��zie, w�r�d kt�rych musia� si� przedziera�. Dziesi�� mil - przyczajony na kolanach niczym �cigane noc� zwierz�. Buty ca�kowicie oblepione b�otem. Utyka�,by� podrapany i �miertelnie znu�ony. Lecz na wprost niego rozci�ga�o si� Oak Grove. Wzi�� g��boki oddech i ruszy� w d� zbocza. Dwukrotnie potkn�� si� i upad�, ale wstawa� i podejmowa� swoj� w�dr�wk�. Dzwoni�o mu w uszach. Obraz przed oczami falowa� za mg��. Ale dotar� na miejsce. Wydosta� si� z Pikeville. Rolnik na polu wytrzeszczy� na niego oczy. Stoj�ca przy domu m�oda kobieta spogl�da�a na niego ze zdumieniem. Loyce doszed� do drogi i skr�ci� w ni�. Na wprost niego znajdowa�a si� stacja benzynowa i bar. Kilka ci�ar�wek, grzebi�ce w ziemi kurcz�ta, przywi�zany sznurkiem pies. Kiedy dochodzi� si� do stacji, ubrany na bia�o pracownik nie spuszcza� ze� podejrzliwego spojrzenia. - Dzi�ki Bogu. - Przytrzyma� si� �ciany. - Nie s�dzi�em, �e mi si� uda. �ledzili mnie przez wi�kszo�� drogi. S�ysza�em ich bzyczenie. Nieustannie dobiega�o zza moich plec�w. - Co si� sta�o? - zapyta� pracownik. - Mia� pan wypadek? Napadni�to pana? Loyce ze zm�czeniem potrz�sn�� g�ow�. - Przej�li ca�e miasto. Ratusz i komend� policji. Powiesili cz�owieka na latarni. To jego najpierw zobaczy�em. Zablokowali wszystkie drogi. Widzia�em, jak unosz� si� nad jad�cymi samochodami. Zgubi�em ich oko�o czwartej nad ranem. Od razu to wiedzia�em. Czu�em, jak odchodz�. Potem wzesz�o s�o�ce. Pracownik nerwowo obliza� wargi. - Pomiesza�o si� panu w g�owie. Lepiej sprowadz� lekarza. - Prosz� zawie�� mnie do Oak Grove - wydusi� Loyce. Ci�ko opad� na �wir. - Musimy zacz��... usuwa� ich z miasta. I to zaraz. Magnetofon rejestrowa� ka�de jego s�owo. Kiedy sko�czy�, Komisarz wy��czy� nagrywanie i podni�s� si� z krzes�a. Sta� przez chwil� g��boko zamy�lony. Wreszcie wyj�� papierosy i zapali� powoli, z pochmurnym wyrazem na mi�sistej twarzy. - Nie wierzy mi pan - powiedzia� Loyce. Komisarz pocz�stowa� go papierosem. Loyce niecierpliwie odepchn�� jego r�k�. -Niech pan da spok�j. - Komisarz podszed� do okna i popatrzy� na rozci�gaj�ce si� za nim Oak Grove. - Wierz� panu - odrzek� raptownie. Loyce a� os�ab� z ulgi. - Dzi�ki Bogu. - A wi�c uciek� pan. - Komisarz potrz�sn�� g�ow�. - By� pan w piwnicy zamiast w pracy. C� za zbieg okoliczno�ci. Przypadek jeden na milion. Loyce upi� z kubka �yk czarnej kawy, kt�r� mu przynie�li. - Mam pewn� teori� - wymamrota�. - Mianowicie? - Chodzi o nich. O to, kim s�. Ka�dorazowo przejmuj� jeden region, rozpoczynaj�c od g�ry, od najwy�szego szczebla w�adzy. Stamt�d ich dzia�alno�� zatacza coraz szerszy kr�g. Kiedy umocni� si� w jednym miejscu, przechodz� do nast�pnego. Posuwaj� si� krok po kroku, powoli i metodycznie. Wed�ug mnie to trwa ju� od d�u�szego czasu. - Od d�u�szego czasu? - Od tysi�cy lat. Nie s�dz�, aby by�a to jaka� nowo��. - Na jakiej podstawie pan tak twierdzi? - Kiedy by�em ma�y... Obrazek, kt�ry pokazano nam na lekcji religii. By�a to stara, ko�cielna rycina. Przedstawia�a wrogie b�stwa pokonane przez Jehow�; Molocha, Belzebuba, Baala, Asztarte... - No i? - Ka�dy z nich mia� sw�j symboliczny odpowiednik. - Loyce podni�s� wzrok na Komisarza. - Belzebuba przedstawiano w postaci wielkiej muchy. Komisarz odchrz�kn��. - To stare dzieje. - Pokonano ich. Biblia stanowi �wiadectwo ich pora�ki. Odnosz� pewne korzy�ci, lecz koniec ko�c�w zostaj� pokonani. - Dlaczego? - Nie s� w stanie dotrze� do wszystkich. Tak jak w moim przypadku. I nigdy nie dostali Hebrajczyk�w. Ci rozes�ali wie�ci po ca�ym �wiecie, by u�wiadomi� innym niebezpiecze�stwo. Dwaj m�czy�ni w autobusie. Oni chyba rozumieli. Uciekli, podobnie jak ja. - Zacisn�� pi�ci. - Zabi�em jednego z nich. Pope�ni�em b��d. Obawia�em si� podj�� ryzyko. Komisarz kiwn�� g�ow�. - Tak, oni niew�tpliwie uciekli tak jak pan. Jednak�e reszta miasta zosta�a opanowana. - C�, panie Loyce. Najwyra�niej rozpracowa� pan wszystko. - Nie wszystko. Wisielec. Cz�owiek wisz�cy na latarni. Nijak nie mog� tego zrozumie�. Dlaczego? Dlaczego powiesili go na widoku? - Przecie� to proste. - Na twarzy Komisarza pojawi� si� nieznaczny u�miech. - Zasadzka. Loyce zesztywnia�. Serce przesta�o mu bi�. - Zasadzka? Co pan przez to rozumie? - Aby pana zwabi�. Zmusi� do ujawnienia si�. Dlatego wiedzieli, kto znalaz� si� pod kontrol�, a kto si� wymkn��. Loyce ze zgroz� cofn�� si� o krok. - Zatem spodziewali si� przeszk�d! Przewidzieli. .. - Urwa�. - Przygotowali zasadzk�. - I pan w ni� wpad�. Poprzez swoj� reakcj� zwr�ci� pan na siebie ich uwag�. - Komisarz gwa�townie ruszy� ku drzwiom. - Idziemy, Loyce. Nie ma chwili do stracenia. Pora na nas. Oszo�omiony Loyce z wolna powsta� z miejsca. - A tamten cz�owiek. Kim by� tamten cz�owiek? Nigdy przedtem go nie widzia�em. By� obcy w naszym mie�cie. Ca�y umazany b�otem, o pokaleczonej twarzy... Na twarzy Komisarza pojawi� si� dziwny wyraz. - Mo�e i to wkr�tce stanie si� dla pana jasne. Idziemy, panie Loyce. - Z b�yszcz�cymi oczami otworzy� drzwi. Loyce w przelocie dojrza� skrawek biegn�cej przed komisariatem ulicy. Zobaczy� policjant�w i jaki� podest. S�up telefoniczny. . . i stryczek! - T�dy prosz� - powiedzia� z zimnym u�miechem Komisarz. Wraz z zachodem s�o�ca, zast�pca dyrektora Banku Handlowego w Oak Grove opu�ci� skarbiec, zatrzasn�� ci�kie zamki, w�o�y� kapelusz i p�aszcz, po czym pospiesznie wyszed� na chodnik. Nieliczni przechodnie spieszyli do dom�w na kolacj�. - Dobranoc - po�egna� go stra�nik, zamykaj�c za nim bram�. - Dobranoc - odmrukn�� Clarence Mason. Pod��y� ulic� w kierunku swojego samochodu. By� zm�czony. Przez ca�y dzie� pracowa� w podziemnym skarbcu, studiuj�c rozk�ad pomieszcze� depozytowych celem ustalenia, czy znajdzie si� miejsce na kolejny rz�d. Cieszy� si�, �e mia� to ju� za sob�. Na rogu ulicy przystan��. Jeszcze nie zapalono latarni. Na ulicy panowa� mrok, odbieraj�c kszta�tom ich wyrazisto��. Rozejrza� si� i... zamar�. Na s�upie telefonicznym stoj�cym na wprost komisariatu wisia� jaki� du�y i bezkszta�tny przedmiot. Porusza� si� lekko ko�ysany wiatrem. Co to u licha mog�o by�? Mason ostro�nie podszed� bli�ej. Marzy� o powrocie do domu. By� zm�czony i g�odny. Pomy�la� o �onie, dzieciach, gor�cym posi�ku na stole. Jednak w wisz�cym przedmiocie by�o co� odpychaj�cego i z�owrogiego. Z uwagi na kiepskie o�wietlenie za nic nie m�g� ustali� jego pochodzenia. Wbrew sobie post�pi� kilka krok�w naprz�d, aby si� lepiej przyjrze�. Przedmiot wzbudzi� w nim niepok�j. Przerazi� go. Przerazi�... i zafascynowa�. Co dziwne, nikt inny nie zwraca� na niego uwagi.