9504

Szczegóły
Tytuł 9504
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9504 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9504 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9504 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eric-Emmanuel Schmitt Dziecko Noego przek�ad Barbara Grzegorzewska WYDAWNICTWO ZNAK KRAK�W 2005 Tytu� orygina�u .'-' L'enfant de Noe � Editions Albin Michel, 2004. Tous droits reserves. This book is published by arrangement with Literary Agency �Agence de 1'Est". Projekt ok�adki Olgierd Chmielewski � * Fotografia na ok�adce Studio ST �wiatos�aw Lenartowicz, Tomasz Zaucha Adiustacja Ma�gorzata Szczurek Korekta Barbara Po�niak Projekt typograficzny Irena Jagocha �amanie Piotr Poniedzia�ek � Copyright for this edition by Wydawnictwo Znak � Copyright for the translation by Barbara Grzegorzewska ISBN 83-240-0552-8 Zam�wienia: Dzia� Handlowy, 30-105 Krak�w, ul. Ko�ciuszki 37 Bezp�atna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej ksi�garni internetowej: www.znak.com.pl Dla mojego przyjaciela Pierre'a Perelmutera, kt�rego historia po cz�ci zainspirowa�a t� opowie�� Pami�ci ksi�dza Andre, wikarego parafii �wi�tego Jana Chrzciciela w Namur, i wszystkich Sprawiedliwych w�r�d Narod�w �wiata. Kiedy mia�em dziesi�� lat, nale�a�em do grupy dzieci, kt�re co niedziela wystawiano na licytacj�. Nie sprzedawano nas: kazano nam defilowa� po estradzie, �eby�my znale�li nabywc�. W�r�d publiczno�ci mogli znajdowa� si� zar�wno nasi prawdziwi rodzice, kt�rzy wreszcie wr�cili z wojny, jak pary pragn�ce nas adoptowa�. Co niedziela wchodzi�em na scen� w nadziei, �e zostan� rozpoznany albo chocia� wybrany. Co niedziela na dziedzi�cu ��tej Willi mia�em dziesi�� krok�w na to, �eby si� pokaza�, dziesi�� krok�w, �eby zyska� rodzin�, dziesi�� krok�w, �eby przesta� by� sierot�. Pierwsze przychodzi�y mi �atwo, gdy� niecierpliwo�� pcha�a mnie na podium, s�ab�em jednak w po�owie drogi, a �ydki z trudem pokonywa�y ostatni metr. Na ko�cu, jak na skraju trampoliny, zion�a przede mn� pustka. Cisza g��bsza ni� otch�a�. Spo�r�d rz�d�w g��w, kapeluszy, czaszek, i kok�w jakie� usta powinny si� otworzy�, zawo�a�: �M�j syn!" * 7 * albo: �To ten! Tego w�a�nie chc�! Adoptuj� go!". Z podkurczonymi palcami st�p, wychylony ku temu wo�aniu, kt�re wyrwie mnie z sieroctwa, sprawdza�em, czy dobrze wygl�dam. Zrywa�em si� o �wicie i gna�em z sypialni do zimnej �azienki, gdzie tar�em sobie sk�r� zielonym myd�em, twardym jak kamie�, trudnym do zmi�kczenia i daj�cym ma�o piany. Czesa�em si� ze dwadzie�cia razy, chc�c mie� pewno��, �e w�osy mnie us�uchaj�. Poniewa� m�j granatowy od�wi�tny garnitur zrobi� si� za ciasny w ramionach i mia� za kr�tkie r�kawy i nogawki, kuli�em si� wewn�trz szorstkiego materia�u, by nie da� pozna�, �e uros�em. Podczas oczekiwania cz�owiek nie wie, czy prze�ywa rado��, czy cierpienie; przygotowuje si� do skoku, ale nie ma poj�cia, jak zostanie przyj�ty. Mo�e umrze? Mo�e zyska oklaski? Niew�tpliwie moje buty sprawia�y z�e wra�enie. Dwa kawa�ki prze�utej tektury. Wi�cej dziur ni� tworzywa. Czelu�cie powi�zane rafi�. Przewiewny model, otwarty na zimno, na wiatr, a nawet na moje paluchy. Dwa �apcie, kt�re przesta�y przepuszcza� deszcz, dopiero kiedy obros�y kilkoma warstwami b�ota. Nie mog�em ich oczy�ci�, bo to grozi�o ich unicestwieniem. Jedyn� przes�ank�, dzi�ki kt�rej mog�y uchodzi� za buty, by� fakt, �e nosi�em je na nogach. Gdybym trzyma� je w r�ku, * 8 * jestem pewien, �e grzecznie wskazano by mi �mietnik. Mo�e trzeba by�o i�� w chodakach? Chocia� go�cie ��tej Willi nie mogli widzie� tego z do�u! A nawet gdyby! Przecie� nie odrzuc� mnie z powodu but�w! Czy� rudzielec Leonard nie odzyska� rodzic�w, mimo �e paradowa� boso? - Wracaj ju� do refektarza., Joseph. Co niedziela moje nadzieje umiera�y na d�wi�k tego zdania.. Ojciec Pons dawa� do zrozumienia, �e to zn�w jeszcze nie tym razem i �e powinienem zej�� ze sceny. Zwrot w ty�. Dziesi�� krok�w, �eby znikn��. Dziesi�� krok�w, �eby zn�w pogr��y� si� w b�lu. Dziesi�� krok�w, �eby zn�w sta� si� sierot�. Po estradzie drepta�o ju� inne dziecko. �ebra mia�d�y�y mi serce. - My�li ojciec, �e mi si� uda? - Co ch�opcze? - Znale�� rodzic�w. - Rodzic�w! Mam nadziej�, �e twoim prawdziwym rodzicom uda�o si� unikn�� niebezpiecze�stwa i �e wkr�tce si� pojawi�. Od tego bezskutecznego wystawiania si� na pokaz w ko�cu zacz��em si� czu� winny. Chocia� to oni zwlekali z przyj�ciem. Z powrotem. Ale czy to zale�a�o od nich? Czy w og�le jeszcze �yj�? Mia�em dziesi�� lat. Trzy lata wcze�niej rodzice oddali mnie pod opiek� obcym ludziom. *- 9 * Kilka tygodni temu wojna si� sko�czy�a. Razem z ni� sko�czy� si� czas nadziei i z�udze�. My, ukrywane dzieci, musieli�my wr�ci� do rzeczywisto�ci i dowiedzie� si�, jakby nagle razi� nas piorun, czy wci�� nale�ymy do jakiej� rodziny, czy te� jeste�my sami na �wiecie... Wszystko zacz�o si� w tramwaju. Razem z mam� jecha�em przez Bruksel� w ��tym wagonie pluj�cym iskrami i rycz�cym blach�. My�la�em, �e to te iskry z dachu nadaj� nam szybko��. Siedz�c na kolanach matki, spowity w jej s�odki zapach, wtulony w ko�nierz z lisa, p�dzi�em przez szare miasto; mia�em dopiero siedem lat, ale by�em panem stworzenia: z drogi, �ledzie, bo kr�l jedzie! Samochody rozst�powa�y si�, konne zaprz�gi wpada�y w pop�och, piesi uciekali, a maszynista wi�z� nas z matk� niczym cesarsk� par� w karocy. Nie pytajcie mnie, jak wygl�da�a moja matka: czy mo�na opisa� s�o�ce? Z mamy promieniowa�o ciep�o, si�a, rado��. Bardziej pami�tam te odczucia ni� rysy jej twarzy. Przy niej �mia�em si� i nic z�ego nie mog�o mi si� przytrafi�. Tote� kiedy wkroczyli niemieccy �o�nierze, zbyt si� tym nie przej��em. Zadowoli�em si� odgrywaniem roli niemowy i, tak jak ustalili�my * 11 *- z rodzicami, kt�rzy bali si�, �e zdradzi mnie jidysz, na widok zbli�aj�cych si� szarozielonych mundur�w lub czarnych sk�rzanych p�aszczy nabiera�em wody w usta. By� rok 1942 i mieli�my nosi� ��te gwiazdy, ale m�j ojciec jako zr�czny krawiec znalaz� spos�b, by uszy� nam p�aszcze pozwalaj�ce zas�oni� gwiazd� i ods�ania� j�, kiedy zachodzi�a potrzeba. Matka nazywa�a to naszymi �spadaj�cymi gwiazdami". Podczas gdy wojskowi rozmawiali, nie zwracaj�c na nas uwagi, poczu�em, �e matka sztywnieje i zaczyna si� trz���. Czy to by� instynkt? Czy us�ysza�a co� niepokoj�cego? Wsta�a, przy�o�y�a mi r�k� do ust i na najbli�szym przystanku energicznie popchn�a mnie do wyj�cia. Gdy znale�li�my si� na chodniku, spyta�em: - Przecie� mieszkamy dalej! Czemu wysiedli�my ju� tutaj? - Przejdziemy si�, Joseph. Dobrze? Ja zawsze zgadza�em si� na to, czego chcia�a mama, mimo �e z trudem za ni� nad��a�em na moich siedmioletnich nogach, gdy nagle przyspiesza�a kroku. Po drodze zaproponowa�a: - Odwiedzimy pewn� wielk� dam�, dobrze? - Tak. Kogo? - Hrabin� de Sully. � # 12 * - Ile ma wzrostu? - S�ucham? - Powiedzia�a�., �e to wielka dama... - To znaczy, �e jest szlachetnego rodu. - Szlachetnego rodu? Wyja�niaj�c mi, �e osoba szlachetnego rodu to osoba wysoko urodzona, pochodz�ca z bardzo starej rodziny i �e z tego powodu trzeba, okazywa� jej du�o szacunku, wprowadzi�a mnie do przedpokoju pi�knego pa�acyku, gdzie przywitali nas s�u��cy. Rozczarowa�em si� troch�, bo kobieta, kt�ra do nas zesz�a, nie pasowa�a do tego, co sobie wyobrazi�em: hrabina de Sully, mimo �e pochodzi�a ze �starej" rodziny, wygl�da�a bardzo m�odo i chocia� by�a �wielk�" dam� �wysoko" urodzon�, nie by�a wy�sza ode mnie. Rozmawia�y szybko �ciszonym g�osem, potem matka poca�owa�a mnie, prosz�c, �ebym czeka�, a� wr�ci. Ma�a, m�oda i rozczarowuj�ca hrabina zaprowadzi�a mnie do salonu, gdzie pocz�stowa�a ciastkami, herbat� i gra�a mi r�ne melodie na fortepianie. Wobec wysoko�ci sufit�w, obfito�ci podwieczorku i pi�kna muzyki, zrewidowa�em swoje zdanie i zag��biaj�c si� w wy�cie�anym fotelu, zgodzi�em si� z tym, �e jest �wielk� dam�". * 13 * Przesta�a gra�, westchn�a, spojrza�a na zegar i podesz�a do mnie z czo�em przeci�tym trosk�. -Joseph, nie wiem, czy zrozumiesz to, co ci powiem, ale nasza krew zabrania, nam ukrywania prawdy przed dzie�mi. Je�eli taki by� zwyczaj w�r�d szlachty, czemu mi go narzuca�a? My�la�a, �e te� jestem szlachcicem? By�em nim? Ja, szlachcicem? Mo�e... Dlaczego nie? Je�eli tak jak ona nie trzeba, by� du�ym ani starym, mia�em szans�. - Joseph, twoi rodzice i ty jeste�cie w wielkim niebezpiecze�stwie. Twoja matka s�ysza�a, �e w waszej dzielnicy b�d� aresztowania. Posz�a zawiadomi� twojego ojca i mo�liwie jak najwi�cej ludzi. Powierzy�a mi ciebie, �eby ci� chroni�. Mam nadziej�, �e wr�ci. Tak. Naprawd� mam nadziej�, �e wr�ci. No tak, dobrze, �e nie codziennie zostawa�em szlachcicem: prawda by�a raczej bolesna. - Mama zawsze wraca. Dlaczego mia�aby nie wr�ci�? - Mo�e zosta� zatrzymana przez policj�. - Co zrobi�a? - Nic nie zrobi�a. Jest... Z piersi hrabiny wyrwa�o si� ci�kie westchnienie, od kt�rego zad�wi�cza�y paciorki naszyjnika. Jej oczy zwilgotnia�y. - Czym jest? * 14* -Jest �yd�wk�. - No tak. Wszyscy w rodzinie jeste�my �ydami. Ja te�. Poniewa� mia�em racj�, poca�owa�a mnie w oba policzki. - A ty te� jeste� �yd�wk�, madame? - Nie. Jestem Belgijk�. -Jak ja. - Tak, jak ty. I chrze�cijank�. - Chrze�cijanka to przeciwie�stwo �yda? - Przeciwie�stwo �yda to nazista. - Nie aresztuje si� chrze�cijanek? -Nie. ,.;; - Wi�c lepiej by� chrze�cijank�? - To zale�y wobec kogo. Chod�, Joseph, zanim mama wr�ci, poka�� ci dom. - Ach! Widzisz, �e wr�ci! Hrabina de Sully wzi�a mnie za r�k� i po schodach, kt�re wzlatywa�y na pi�tra, posz�a ze mn� podziwia� wazony, obrazy, zbroje. W jej sypialni odkry�em ca�� �cian� wisz�cych na rami�czkach sukienek. U nas w domu, w Schaerbeck, te� �yli�my w�r�d stroj�w, nici i materia��w. - Jeste� krawcow�, jak tata? Roze�mia�a si�. - Nie. Kupuj� toalety uszyte przez krawc�w, takich jak tw�j tata. Musz� przecie� dla kogo� pracowa�, prawda? Kiwn��em g�ow�, ale nie powiedzia�em hrabinie, �e na pewno nie kupi�a swoich ubra� u nas, bo u taty nigdy nie widzia�em rzeczy tak pi�knych jak te haftowane aksamity, �wietliste jedwabie, koronki przy nadgarstkach, b�yszcz�ce niczym klejnoty guziki. Nadszed� hrabia i kiedy hrabina opisa�a mu sytuacj�, spojrza� na mnie. On znacznie bardziej pasowa� do portretu szlachcica. Wysoki, szczup�y, stary - w ka�dym razie w�sy nadawa�y mu szacowny wygl�d - zmierzy� mnie wzrokiem z tak wysoka, �e zrozumia�em, dlaczego podniesiono sufity. - Chod�, dziecko, zjesz z nami kolacj�. G�os by� g�osem szlachcica, nie mia�em w�tpliwo�ci! G�os solidny, gruby, powa�ny, barwy pos�g�w z br�zu, na kt�re pada�o �wiat�o �wiec. Podczas posi�ku grzecznie wywi�zywa�em si� z obowi�zku rozmowy, chocia� wci�� nurtowa�a mnie kwestia pochodzenia: jestem szlachcicem czy nie? Skoro pa�stwo de Sully gotowi s� mi pom�c i wzi�� mnie do siebie, to mog�o oznacza�, �e wywodz� si� z tego samego rodu co oni. A wi�c szlachcic? Kiedy przechodzili�my do salonu, �eby napi� si� naparu z kwiat�w pomara�czy, mog�em g�o�no zada� pytanie, lecz powstrzyma�em si� * 16 * w obawie, �e odpowied� b�dzie negatywna: chcia�em po�y� jeszcze troch� w tej mi�ej sercu niepewno�ci... Chyba zasn��em, bo obudzi� mnie d�wi�k dzwonka. Kiedy z fotela, na kt�rym le�a�em odr�twia�y, ujrza�em ojca i matk� wchodz�cych do przedpokoju, po raz pierwszy zrozumia�em, �e s� inni. Zgarbieni, w ciemnych ubraniach, z tekturowymi walizkami w r�ku, m�wili bardzo niepewnie, l�kliwie, jakby bali si� zar�wno nocy, z kt�rej przychodzili, jak wspania�ych gospodarzy, do kt�rych si� zwracali. Zacz��em si� zastanawia�, czy moi rodzice nie s� biedni. - �apanka! Wszystkich aresztuj�.. Kobiety i dzieci te�. Rodzina Rosenberg�w. Rodzina Me- yer�w. Laegerowie. Perelmuterowie. Wszyscy... Ojciec p�aka�. Kr�powa�o mnie, �e on, kt�ry nigdy nie p�acze, przychodzi p�aka� do ludzi takich jak pa�stwo de Sully. Co mia�a oznacza� ta poufa�o��? �e jeste�my szlacht�? Nie ruszaj�c si� z ber�erki i udaj�c, �e �pi�, obserwowa�em wszystko i s�ucha�em. - Wyjecha�... Ale gdzie? �eby dosta� si� do Hiszpanii, trzeba przejecha� Francj�, kt�ra jest tak samo niebezpieczna. A bez fa�szywych papier�w... - Widzisz, Miszke - m�wi�a mama - mogli�my jecha� z cioci� Rit� do Brazylii. - Z moim chorym ojcem, nigdy! 17 * - Teraz nie �yje, niech B�g ma w opiece jego dusz�. - Tak, ju� za p�no. Hrabia de Sully wprowadzi� troch� porz�dku do rozmowy. - Zajm� si� pa�stwem. - Nie, panie hrabio, nasz los nie ma znaczenia. Trzeba ratowa� Josepha. Przede wszystkim jego. I tylko jego, je�li tak b�dzie trzeba. - Tak - powiedzia�a matka - trzeba chroni� przede wszystkim Josepha. Tyle wzgl�d�w potwierdza�o moj� intuicj�, �e jestem szlachcicem. W ka�dym razie by�em nim w oczach moich bliskich. Hrabia znowu ich uspokoi�. - Oczywi�cie, zajm� si� Josephem. Zajm� si� tak�e pa�stwem. Musicie jednak zgodzi� si� na chwilowe rozstanie z nim. -Josephele, synku... Matka pad�a w ramiona hrabiny, kt�ra lekko klepa�a j� po plecach. W odr�nieniu od �ez ojca, kt�re wprawi�y mnie w zak�opotanie, jej �zy rozdziera�y mi serce. Skoro by�em szlachcicem, nie mog�em d�u�ej udawa�, �e �pi�! Rycersko zerwa�em si� z fotela, �eby pocieszy� mam�. Nie wiem jednak, co mi si� sta�o, kiedy si� przy niej znalaz�em, do�� �e wysz�o na odwr�t: uczepi�em si� jej n�g i rozp�a- * 18 * ka�em jeszcze g�o�niej ni� ona. Jednego wieczoru pa�stwo de Sully widzieli, jak p�acze ca�e plemi�. I jak tu potem przekona� kogo�, �e te� jeste�my szlacht�. �eby to przerwa�, ojciec otworzy� walizki. - Prosz�, panie hrabio. Poniewa� nigdy nie b�d� m�g� panu zap�aci�, daj� panu wszystko, co posiadam. Oto moje ostatnie garnitury. I zacz�� wyci�ga� umieszczone na wieszakach marynarki, spodnie i kamizelki, kt�re uszy�. G�adzi� je wierzchem r�ki, tym samym gestem co w sklepie, szybk� pieszczot�, kt�ra zachwala�a towar, podkre�laj�c spr�ysto�� i mi�kko�� materia�u. Cieszy�em si�, �e ojciec nie by� ze mn� w pokoju hrabiny i �e zosta� mu oszcz�dzony widok jej pi�knych stroj�w, bo chyba umar�by ze wstydu, �e o�miela si� pokazywa� towary tak pospolite osobom tak wyrafinowanym. - Nie chc� by� w �aden spos�b op�acany, przyjacielu - powiedzia� hrabia. - Nalegam... - Prosz� mnie nie upokarza�. Nie dzia�am z ch�ci zysku. Niech pan zatrzyma swoje cenne skarby, mog� si� pa�stwu przyda�. Hrabia nazwa� �skarbami" garnitury ojca! Czego� nie mog�em zrozumie�. Mo�e si� pomyli�em? *19* Zaprowadzono nas na ostatnie pi�tro rezydencji i umieszczono w mansardowym pokoju. Zachwyci�o mnie pole gwiazd widoczne przez wyci�te w dachu okno. Wcze�niej nie mia�em okazji przygl�da� si� niebu, gdy� z naszego mieszkania w suterenie widzia�em tylko buty, psy i torby. To bezkresne sklepienie, ten g��boki aksamit usiany gwiazdami, zdawa�y si� naturalnym zwie�czeniem szlacheckiej posiad�o�ci, gdzie pi�kno bi�o w oczy na ka�dym pi�trze. Tak wi�c pa�stwo de Sully nie mieli nad sob� sze�ciu wielodzietnych rodzin, jak my, lecz niebo i gwiazdy, kt�re nie s� uci��liwe. Przyjemnie jest by� szlachcicem. - Widzisz, Joseph - powiedzia�a mama - ta gwiazda, o tam, to nasza gwiazda. Twoja i moja. -Jak si� nazywa? - Ludzie nazywaj� j� gwiazd� pasterza; my nazwiemy j� �gwiazd� Josepha i mamusi". Matka lubi�a nadawa� gwiazdom nowe imiona. Zakry�a mi oczy d�o�mi, kilkakrotnie obr�ci�a mnie wok� i wskaza�a na niebo. - Kt�ra to? Potrafisz j� odnale��? W bezkresie nauczy�em si� rozpoznawa� bez pud�a �gwiazd� Josepha i mamusi". Tul�c mnie do piersi, matka nuci�a ko�ysank� w jidysz. Gdy tylko ko�czy�a �piewa�, kaza�a mi pokazywa� nasz� gwiazd�. Potem zaczyna�a, od nowa. Przezwyci�a�em senno��, poch�oni�ty prze�ywaniem tej chwili. W g��bi pokoju, pochylony nad walizkami, ojciec w k�ko uk�ada� garnitury, z�orzecz�c. Mi�dzy dwiema zwrotkami mruczanymi przez matk�, zdoby�em si� na pytanie: - Tato, nauczysz mnie szy�? Zak�opotany, zwleka� z odpowiedzi�. - Tak - nalega�em. - Chcia�bym te� robi� skarby. Jak ty. Podszed� do mnie i on, kt�ry zwykle by� taki szorstki i osch�y, przytuli� mnie do siebie i poca�owa�. - Naucz� ci� wszystkiego, co umiem, Joseph. I nawet tego, czego nie umiem. Zazwyczaj jego czarna broda, twarda i k�uj�ca, musia�a sprawia� mu b�l, bo cz�sto pociera� sobie policzki i nikomu nie pozwala� jej tkn��. Tego wieczoru chyba zbytnio mu nie dokucza�a, bo pozwoli� mi jej z zaciekawieniem dotyka�. - Mi�kka, prawda? - szepn�a matka, czerwieni�c si�, jakby zwierza�a mi jak�� tajemnic�. - Nie gadaj g�upstw - burkn�� tata. Pomimo �e w pokoju by�y dwa ��ka, du�e i ma�e, mama upar�a si�, �ebym po�o�y� si� z nimi w du�ym. Ojciec nie sprzeciwia� si� d�ugo. #21 # Naprawd� bardzo si� zmieni�, odk�d byli�my szlacht�. I tak, wpatrzony w gwiazdy, kt�re �piewa�y w jidysz, po raz ostatni zasn��em w ramionach matki. W�a�ciwie si� nie po�egnali�my. Mo�e sprawi� to zagmatwany splot okoliczno�ci? Mo�e z ich strony by�o to zamierzone? Na pewno nie chcieli prze�ywa� tej sceny ani tym bardziej mnie na ni� nara�a�... Ni� urwa�a si�, zanim zda�em sobie z tego spraw�: wyszli gdzie� nazajutrz po po�udniu i wi�cej nie wr�cili. Za ka�dym razem, kiedy pyta�em hrabiego i malutkiej hrabiny, gdzie s� rodzice, niezmiennie pada�a odpowied�: �S� bezpieczni". Zadowala�em si� ni�, gdy� poch�oni�ty by�em odkrywaniem mojego nowego �ycia: �ycia szlachcica. Kiedy nie zwiedza�em samotnie r�nych zakamark�w tego domostwa, kiedy nie przygl�da�em si� ta�cowi s�u��cych pucuj�cych srebra, trzepi�cych dywany czy poprawiaj�cych poduszki, przesiadywa�em godzinami w salonie z hrabin�, kt�ra doskonali�a m�j francuski i zabrania�a u�ywa� jakichkolwiek wyra�e� w jidysz. Zachowywa- * 23 * �em si� pos�usznie, tym bardziej �e raczy�a mnie ciastkami i walcami granymi na fortepianie. A co najwa�niejsze, by�em przekonany, �e ostateczne nabycie statusu szlachcica wymaga znajomo�ci tego j�zyka, niew�tpliwie troch� dr�twego, trudnego do wym�wienia, nie tak zabawnego i barwnego jak m�j, ale delikatnego, stonowanego, wytwornego. Przy go�ciach mia�em m�wi� do hrabiego �wuju", a do hrabiny �ciociu", gdy� przedstawiali mnie jako jednego ze swoich holenderskich siostrze�c�w. Zaczyna�em ju� wierzy�, �e to prawda, kiedy pewnego rana policja otoczy�a dom. - Policja! Otwiera�! Policja! Jacy� ludzie dobijali si� do g��wnych drzwi, dzwonek im nie wystarcza�. - Policja! Otwiera�! Policja! W jedwabnym dezabilu hrabina wpad�a do mojego pokoju, chwyci�a mnie w ramiona i zanios�a do swojego ��ka. - Niczego si� nie b�j, Joseph, odpowiadaj po francusku, to samo co ja. W czasie gdy policjanci wchodzili po schodach, zacz�a czyta� jak�� bajk�: le�eli�my oparci o poduszki, jak gdyby nigdy nic. Kiedy weszli do pokoju, rzucili nam w�ciek�e spojrzenie. * 24 * - Ukrywa pani �ydowsk� rodzin�! - Przeszukajcie wszystko, co chcecie - powiedzia�a hrabina, traktuj�c ich z g�ry - os�uchajcie mury, porozbijajcie kufry, podnie�cie ��ka: i tak nic nie znajdziecie. Za to r�cz�, �e jutro o mnie us�yszycie. - Mieli�my donos, madame. Hrabina, niezmieszana, obruszy�a si�, �e wierz� byle komu, uprzedzi�a, �e sprawa na tym si� nie sko�czy, lecz dojdzie do samego pa�acu, bo ona jest w bliskich stosunkach z kr�low� El�biet�, po czym oznajmi�a funkcjonariuszom, �e ten wybryk b�dzie ich kosztowa� karier� - co do tego mog� jej w pe�ni zaufa�! - A teraz szukajcie! Szukajcie, szybko! Wobec takiej pewno�ci i oburzenia szef policjant�w o ma�o si� nie cofn��. - Mog� spyta�, madame, kim jest to dziecko? - To m�j siostrzeniec. Syn genera�a von Gre- belsa. Mam pokaza� panu drzewo genealogiczne? Pan szuka �mierci, m�j ch�opcze! Po bezowocnym przeszukaniu policjanci wynie�li si�, b�kaj�c przeprosiny, zmieszani, zawstydzeni. Hrabina wyskoczy�a z ��ka. U kresu wytrzyma�o�ci nerwowej �mia�a si� i p�aka�a jednocze�nie. - Odkry�e� jedn� z moich tajemnic, Joseph, jedn� z moich kobiecych sztuczek. , -Jak�? * 25 * - Oskar�a� zamiast si� t�umaczy�. Atakowa�, kiedy jest si� podejrzewanym. K�sa� raczej, ni� si� broni�. - To zarezerwowane dla kobiet? - Nie. Ty te� mo�esz tak robi�. Nast�pnego dnia pa�stwo de Sully oznajmili, �e nie mog� d�u�ej u nich mieszka�, bo ich k�amstwo �atwo da si� wykry�. - Nied�ugo przyjdzie ojciec Pons, on si� tob� zajmie. Nie m�g�by� trafi� w lepsze r�ce. Powiniene� m�wi� do niego �ojcze". - Dobrze, wuju. - B�dziesz do niego m�wi� �ojcze" nie po to, �eby my�lano, �e jest twoim ojcem, jak teraz, kiedy m�wisz do mnie �wuju". Do ojca Ponsa wszyscy m�wi� �ojcze". - Nawet pa�stwo? - Nawet my. Jest ksi�dzem. Kiedy si� do niego zwracamy, m�wimy �ojcze". Policjanci te�. Niemieccy �o�nierze te�. Wszyscy. Nawet ci, co nie wierz�. - Ci, co nie wierz�, �e jest ich ojcem? - Nawet ci, co nie wierz� w Boga. By�em bardzo przej�ty, �e spotkam kogo�, kto jest ojcem ca�ego �wiata albo za takiego uchodzi. - Czy ojciec Pons - zapyta�em - ma co� wsp�lnego z pumeksem*? - Po francusku pierreponce; nieprzet�umaczalna gra s��w: ponce wymawia si� tak samo jak nazwisko Pons (przyp. t�um.). 26 * My�la�em o tym lekkim i delikatnym kamieniu, kt�ry od kilku dni hrabina przynosi�a mi do k�pieli, �ebym szorowa� nim stopy, usuwaj�c martw� zrogowacia�� sk�r�. By� w kszta�cie myszy i fascynowa� mnie tym, �e p�ywa -czego raczej nie spodziewamy si� po kamieniu - i �e zmoczony zmienia kolor: z szarobia�ego na prawie czarny. Pa�stwo de Sully wybuchn�li �miechem. - Nie rozumiem, co was tak �mieszy - powiedzia�em obra�ony. - M�g� przecie� odkry�... albo wynale��... pumeks. W ko�cu kto� musia� na to wpa��! Przestali si� �mia� i pokiwali g�ow�. - Masz racj�, Joseph: to m�g�by by� on. Jednak nie ma nic wsp�lnego z pumeksem. Nie szkodzi. Kiedy zadzwoni�, a potem wszed� do pa�acyku pa�stwa de Sully, od razu zgad�em, �e to on. D�ugi i cienki, sprawia� wra�enie, �e sk�ada si� z dw�ch niepowi�zanych ze sob� cz�ci: g�owy i reszty. Jego cia�o zdawa�o si� niematerialne i pozbawione wypuk�o�ci, czarna, suknia wisia�a na nim jak na wieszaku, a spod niej wystawa�y b�yszcz�ce trzewiki wygl�daj�ce tak, jakby nie tkwi�a w nich �adna noga. Za to g�owa stercza�a w g�rze, r�owa, mi�sista, �ywa, niewinna niczym � 27 * u �wie�o wyk�panego niemowl�cia. A� ch�� bra�a uca�owa� j�, obj�� r�koma. - Dzie� dobry, ojcze - powiedzia� hrabia. - Oto Joseph. Patrzy�em na niego, staraj�c si� zrozumie�, dlaczego jego twarz nie tylko mnie nie zaskakuje, ale wr�cz zdaje si� potwierdzeniem. Potwierdzeniem czego? Jego czarne oczy obserwowa�y mnie �yczliwie spoza lekkich okr�g�ych okular�w. Nagle dozna�em ol�nienia. - Pan nie ma w�os�w! - zawo�a�em. U�miechn�� si� i w tej samej chwili go polubi�em. - Powypada�y. A resztki, kt�re rosn�, gol�. - Dlaczego? - �eby nie traci� czasu na czesanie. Parskn��em �miechem. Wi�c sam nie wiedzia�, dlaczego jest �ysy? Niesamowite... Pa�stwo de Sully patrzyli na mnie pytaj�co. I oni te� nie? Mam im powiedzie�? Przecie� to by�o oczywiste: ojciec Pons mia� czaszk� g�adk� jak kamie�, �eby pasowa� do swojego nazwiska: Pierre Ponce! Pumeks! Widz�c ich zdumienie, domy�li�em si� jednak, �e lepiej nic nie m�wi�. Cho�bym mia� wyj�� na idiot�... - Umiesz je�dzi� na rowerze, Joseph? - Nie. # 28* Nie �mia�em zdradzi� powodu tej u�omno�ci: od pocz�tku wojny rodzice przezornie zabraniali mi bawi� si� na ulicy. W grach ruchowych by�em wi�c mocno w tyle za r�wie�nikami. - No to ci� naucz� - zdecydowa� ojciec. - Usi�d� za mn�. Trzymaj si�. Na dziedzi�cu domostwa, staraj�c si� przysporzy� dumy pa�stwu de Sully, zdo�a�em po kilku pr�bach utrzyma� si� na baga�niku. - Spr�bujmy teraz na ulicy. Kiedy mi si� uda�o, podeszli do nas hrabia z hrabin�. Szybko mnie poca�owali. - Do zobaczenia, Joseph. Wkr�tce ci� odwiedzimy. Prosz� uwa�a� na Grubego Jacques'a, ojcze. Ledwie dotar�o do mnie, �e to po�egnanie, a ju� razem z ojcem jechali�my ulicami Brukseli. Poniewa� ca�a moja uwaga koncentrowa�a si� na utrzymywaniu r�wnowagi, nie mog�em odda� si� zmartwieniu. W drobnym deszczu, od kt�rego asfalt zmienia� si� w oleiste lustro, mkn�li�my, dr��cy, chy-bocz�c si� na kilku centymetrach d�tki. - Je�li spotkamy Grubego Jacques'a, pochyl si� ku mnie i rozmawiajmy, jakby�my znali si� od zawsze. - Kto to jest Gruby Jacques, ojcze? - To �ydowski zdrajca je�d��cy samochodem Gestapo. Wskazuje nazistom rozpoznawanych przez siebie �yd�w, �eby ich zatrzymali. W�a�nie zauwa�y�em jad�cy za nami powoli czarny pojazd. Rzuci�em okiem do ty�u i przez szyb�, w�r�d m�czyzn w ciemnych p�aszczach dostrzeg�em blad�, spocon� twarz bacznie �ledz�c� okr�g�ymi oczkami chodniki alei Louise. - Gruby Jacques, ojcze! - Szybko, Joseph, opowiedz mi co�. Na pewno znasz jakie� �mieszne historie. Niewiele my�l�c, zacz��em up�ynnia� ca�y sw�j zapas kawa��w. Nie przypuszcza�em, �e a� tak rozbawi� ojca Ponsa, kt�ry �mia� si� na ca�e gard�o. Zach�cony powodzeniem, te� zacz��em chichota� i kiedy samoch�d si� z nami zr�wna�, by�em zbyt upojony sukcesem, �eby zwraca� na niego uwag�. Gruby Jacques popatrzy� na nas niech�tnie, ocieraj�c sflacza�e policzki bia�� z�o�on� chusteczk�, po czym zdegustowany nasz� rado�ci� �ycia, da� znak szoferowi, �eby przyspieszy�. Nied�ugo potem ojciec Pons skr�ci� w boczn� ulic� i samoch�d znikn�� nam z oczu. Chcia�em kontynuowa� swoj� karier� komika, ale ojciec Pons zawo�a�: - B�agam, Joseph, przesta� ju�. Tak mnie roz�mieszasz, �e nie daj� rady peda�owa�. - Szkoda. Nie pozna ojciec historii o trzech rabinach, kt�rzy pr�bowali swych si� na motorze. �ciemnia�o si�, a my wci�� jeszcze jechali�my. Miasto by�o ju� daleko za nami i teraz przemierzali�my pola, gdzie drzewa stawa�y si� czarne. Ojciec Pons nie dosta� zadyszki, ale niewiele si� odzywa�, rzuca� tylko kr�tkie pytania: �W porz�dku?", �Trzymasz si�?", �Nie jeste� zm�czony, Joseph?". Mimo to w miar�, jak posuwali�my si� do przodu, odnosi�em wra�enie, �e stajemy si� sobie coraz bli�si, pewnie dlatego, �e moje r�ce obejmowa�y go w talii, g�owa spoczywa�a na jego plecach i czu�em, jak przez gruby materia� powoli udziela mi si� ciep�o tego w�t�ego cia�a. Kiedy wreszcie ukaza�a si� tablica z nazw� Chem-lay, wioski ojca Ponsa, zahamowa�. Rower zadr�a�, a ja wpad�em do rowu. - Brawo, Joseph, �wietnie peda�owa�e�! Trzydzie�ci pi�� kilometr�w! Jak na pocz�tek to znakomicie! Wsta�em, nie o�mielaj�c si� wyprowadzi� ojca Ponsa z b��du. Bo ku mojemu wielkiemu wstydowi, wcale nie peda�owa�em w czasie podr�y, nogi mi zwisa�y. Czy by�y tam jakie� peda�y, kt�rych nawet nie zauwa�y�em? Odstawi� rower, zanim zd��y�em to sprawdzi�, i wzi�� mnie za r�k�. Poszli�my przez pola do pierwszego domu na skraju Chemlay, budowli kr�tkiej i przysadzistej. Tam da� mi znak, �ebym *31 by� cicho, omin�� g��wne wej�cie i zapuka� do drzwi od piwnicy. - Ukaza�a si� jaka� posta�. - Wchod�cie szybko. Mademoiselle Marcelle, aptekarka, spiesznie zamkn�a drzwi i sprowadzi�a nas po schodach do piwnicy o�wietlonej sk�pym p�omykiem oliwnej lampy. Mademoiselle Marcelle by�a postrachem dzieci i kiedy schyli�a si� nade mn�, osi�gn�a sw�j zwyk�y efekt: o ma�o nie krzykn��em z obrzydzenia. Czy sprawi� to p�mrok? Czy �wiat�o padaj�ce z do�u? Mademoiselle Marcelle przypomina�a wszystko, tylko nie kobiet�; wygl�da�a jak kartofel na ptasim ciele. Jej twarz o grubych, �le ukszta�towanych rysach, pomarszczonych powiekach, ciemnej sk�rze, nieregularna, szara i szorstka, podobna by�a do w�a�nie wykopanej przez wie�niaka bulwy: uderzenie motyk� zaznaczy�o w�skie usta, a dwa ma�e wyrostki - oczy, kilka rzadkich w�os�w, siwych u nasady, rudawych na ko�cach zdawa�o si� zapowiada� ewentualny odrost na wiosn�. Stoj�c na cienkich n�kach, z cia�em podanym do przodu, z brzuchem obejmuj�cym ca�y tu��w niczym u p�katego rudzika, wypuk�a od szyi po pachwiny, z r�kami na biodrach, z �okciami w tyle w pozycji jak do wzlotu, wpa- * 32 * trywa�a si� we mnie jak w pokarm, kt�ry za chwil� dziobnie. - �yd, oczywi�cie? - spyta�a. ' - Tak - odpowiedzia� ojciec Pons. -Jak si� nazywasz? -Joseph. - To dobrze. Nie trzeba, zmienia� imienia: jest r�wnie �ydowskie jak chrze�cija�skie. A twoi rodzice? - Mama: Lea. Tata: Michael. - Pytam o ich nazwisko. - Bernstein. -Fatalne! Bernstein... Niech b�dzie Bertin. Wystawi� ci papiery na nazwisko Joseph Bertin. Chod� tutaj, zrobi� ci zdj�cie. W k�cie pokoju, przed malowan� dekoracj� przedstawiaj�c� niebo nad lasem, czeka� na mnie taboret. Ojciec Pons uczesa� mnie, poprawi� mi ubranie i poprosi�, �ebym patrzy� na aparat, du�� drewnian� skrzyni� z mieszkami stoj�c� na rusztowaniu wysokim niemal jak cz�owiek. W tej samej chwili przez pok�j przelecia� b�ysk tak silny i tak niespodziewany, �e mia�em wra�enie, jakbym �ni�. Kiedy przeciera�em sobie oczy, Mademoiselle Marcelle wsun�a do harmonijki drug� p�ytk� i �wietlne zjawisko si� powt�rzy�o. ; * 33 -Jeszcze! - domaga�em si�. - Nie, dwa wystarcz�. Wywo�am je dzisiaj w nocy, Nie masz wszy, mam nadziej�? Zreszt�. nasmarujesz si� tym p�ynem. �wierzbu te� nie masz? I tak wyszoruj� ci� szczotk� i siark�. Co jeszcze? Panie Pons, kilka dni i go panu oddaj�. Odpowiada to panu? - Odpowiada. Mnie wcale nie odpowiada�o: my�l, �e zostan� z ni� sam, przejmowa�a mnie groz�. Nie �mia�em tego powiedzie�, wi�c zamiast tego spyta�em: - Dlaczego m�wisz pan? Powinno si� m�wi� �ojcze". - M�wi�, jak mi si� podoba. Pan Pons doskonale wie, �e nienawidz� ksi�y, �e zwalczam ich od urodzenia, �e widok hostii przyprawia mnie o md�o�ci. Jestem aptekark�, pierwsz� kobiet� aptekark� w Belgii.' Pierwsz� dyplomowan�! Sko�czy�am studia i swoje wiem. Tak �e niech sobie inni m�wi� do niego �ojcze"! Zreszt� pan Pons nie ma do mnie o to �alu. - Nie - powiedzia� ksi�dz. - Wiem, �e jest pani dobrym cz�owiekiem. Zacz�a co� burcze�, jakby s�owo �dobry" za bardzo tr�ci�o zakrysti�. - Nie jestem dobra, jestem sprawiedliwa. Nie lubi� ksi�y, nie lubi� �yd�w, nie lubi� Niemc�w, ale nie znosz�, �eby dobierano si� do dzieci. * 34 * - Wiem, �e pani lubi dzieci. - Nie, dzieci te� nie lubi�. Ale to jednak s� istoty ludzkie. - Wi�c lubi pani ludzko��! - Ach, panie Pons, niech pan przestanie wmawia� mi, �e kogo� lubi�! To takie ksi�owskie gadanie. Nie lubi� niczego ani nikogo. M�j zaw�d to aptekarstwo: mam pomaga� ludziom utrzyma� si� przy �yciu. Wykonuj� sw�j zaw�d, to wszystko. No ju�, niech si� pan wynosi. Oddam panu ch�opaka w dobrym stanie, zadbanego, czystego, z papierami, kt�re zapewni� mu spok�j, psiakrew! Odwr�ci�a si� ty�em, �eby unikn�� dyskusji. Ojciec Pons pochyli� si� ku mnie i szepn�� z u�miechem: - �Psiakrew" to jej przezwisko w wiosce. Klnie gorzej ni� jej ojciec, kt�ry by� pu�kownikiem. Psiakrew przynios�a mi jedzenie, pos�a�a ��ko i g�osem nieznosz�cym sprzeciwu rozkaza�a, �ebym dobrze wypocz��. Zasypiaj�c tego wieczoru, nie mog�em si� powstrzyma�, by nie odczuwa� pewnego podziwu dla kobiety, kt�ra z tak� naturalno�ci� m�wi�a �psiakrew". Sp�dzi�em kilka dni u onie�mielaj�cej Made-moiselle Marcelle. Na moich oczach, co wiecz�r, po dniu sp�dzonym w sklepie nad piwnic�, pracowa�a bezwstydnie nad stworzeniem dla mnie fa�szywych papier�w. - Nie pogniewasz si�, je�li dam ci sze�� lat za miast siedmiu? - Nied�ugo b�d� mia� osiem - zaprotestowa�em. - A wi�c masz sze�� lat. Tak jest bezpieczniej. Nie wiadomo, jak d�ugo potrwa ta wojna. Im p�niej b�dziesz doros�y, tym lepiej dla ciebie. Kiedy Mademoiselle Marcelle zadawa�a pytanie, zbyteczne by�o odpowiada�, gdy� zadawa�a je sobie i od siebie oczekiwa�a odpowiedzi. - Powiesz, �e twoi rodzice nie �yj�. Zmarli �mierci� naturaln�. Pomy�lmy, jaka choroba mog�a ich zabra�? ".: - B�l brzucha? - Grypa! �miertelna odmiana grypy. Opowiedz mi swoj� histori�. Kiedy chodzi�o o powt�rzenie tego, co wymy�li�a, Mademoiselle Marcelle nagle s�ucha�a innych. - Nazywam si� Joseph Bertin, mam sze�� lat, urodzi�em si� w Antwerpii, a moi rodzice umarli zesz�ej zimy na gryp�. - Dobrze. Masz tutaj mi�tow� pastylk�. Mia�a odruchy tresera: kiedy spe�nia�em jej polecenie, rzuca�a mi cukierka, kt�ry musia�em chwyta� w locie. # 36 * Ojciec Pons codziennie nas odwiedza�, nie ukrywaj�c, �e ma trudno�ci ze znalezieniem dla mnie domu. - W okolicznych gospodarstwach wszyscy �pewni" ludzie przyj�li ju� jedno albo dwoje dzieci. Poza tym ewentualni kandydaci wahaj� si�, bardziej wzrusza�oby ich niemowl�. Joseph jest ju� du�y, ma siedem lat. - Mam sze�� lat, ojcze - zawo�a�em. �eby pogratulowa� mi tego sprostowania, Mademoiselle Marcelle wepchn�a mi do buzi cukierka, po czym wrzasn�a pod adresem ksi�dza: -Je�li pan chce, panie Pons, mog� zagrozi� niezdecydowanym. - Czym? - Psiakrew! Koniec z lekami, je�li nie przyjmuj� pana uciekinier�w! Niech sobie zdychaj�! - Nie, mademoiselle Marcelle, ludzie musz� wzi�� na siebie to ryzyko z w�asnej woli. Za wsp�udzia� grozi im wi�zienie... Mademoiselle Marcelle obr�ci�a si� w moj� stron�. - Chcia�by� zamieszka� w internacie przy szkole ojca Ponsa? Wiedz�c, �e nie ma co odpowiada�, ani drgn��em i pozwoli�em jej dalej m�wi�. - Niech pan go we�mie ze sob� do ��tej Willi, panie Pons, chocia� to pierwsze miejsce, gdzie #37* przyjd� szuka� ukrywanych dzieci. Af�, psiakrew^ z papierami, kt�re mu zrobi�am... ' -Jak go wykarmi�? Nie mog� ju� prosi� w�adz o �adn� dodatkow� kartk� na �ywno��. Dzieci z ��tej Willi s� niedo�ywione. Dobrze pani wie. - Nie ma problemu! Wieczorem burmistrz przychodzi do mnie na zastrzyk. Zajm� si� tym. O zmroku, kiedy ju� opu�ci�a �elazn� krat� przed aptek�, wywo�uj�c ha�as nie mniejszy ni� gdyby wysadza�a w powietrze czo�g, Mademoiselle Marcelle przysz�a po mnie do piwnicy. -Joseph, niewykluczone, �e b�d� ci� potrzebowa�a. Mo�esz przyj�� na g�r� i posiedzie� cichutko w szafie z p�aszczami? Poniewa� nie odpowiada�em, zdenerwowa�a si�. - Zada�am ci pytanie! Psiakrew, g�upi jeste� czy co? - Dobrze. Kiedy zadzwoni� dzwonek, w�lizn��em si� mi�dzy wisz�ce palta przesycone naftalin�, a Mademoiselle Marcelle przez ten czas wprowadza�a burmistrza na zaplecze apteki. Oswobodzi�a go z gabardynowego p�aszcza, kt�ry wepchn�a mi pod nos. - Coraz trudniej mi zdoby� insulin�, panie Van der Mersch. - Ach, czasy s� ci�kie... 38* - W�a�ciwie nie b�d� mog�a zrobi� panu zastrzyku w przysz�ym tygodniu. Brak! Niedob�r? Koniec! - M�j Bo�e... a... moja cukrzyca... - Nic si� nie da zrobi�, panie burmistrzu. Chyba �e... - Chyba �e co, mademoiselle Marcelle? Niech pani powie! Got�w jestem na wszystko. - Chyba �e da mi pan kartki na �ywno��. B�d� mog�a wymieni� je na pa�skie lekarstwo. Burmistrz zaprotestowa�, spanikowany. - To niemo�liwe... pilnuj� mnie... w ci�gu ostatnich tygodni przyby�o w wiosce za du�o ludzi... sama wie pani dlaczego... nie mog� ��da� wi�cej, nie �ci�gaj�c uwagi Gestapo... to... to obr�ci�oby si� przeciwko nam... Przeciwko nam wszystkim! - Prosz� wzi�� t� watk� i mocno przycisn��. Mocniej! Kiedy tak strofowa�a burmistrza, zbli�y�a si� do mnie i pospiesznie szepn�a przez uchylone drzwi: - We� klucze z jego p�aszcza., te �elazne, nie te obci�gni�te sk�r�. Wyda�o mi si�, �e �le zrozumia�em. Czy�by si� tego domy�li�a? Dorzuci�a przez z�by: - I pospiesz si�, psiakrew! Wr�ci�a do burmistrza doko�czy� opatrunek, podczas gdy ja, po omacku, pozbawi�em go kluczy. *39 Po odej�ciu go�cia wypu�ci�a mnie z szafy, pos�a�a do piwnicy, a potem zag��bi�a si� w noc. Nazajutrz wczesnym rankiem ojciec Pons przyszed� z wiadomo�ci�. - Szykuje si� awantura, mademoiselleMarcelle, z merostwa wykradziono kartki na �ywno��! Zatar�a r�ce. - Tak? Jak tego dokonano? - W�amywacze wywa�yli okiennice i st�ukli szyb� w oknie. - No, no! Burmistrz zdemolowa� sw�j ratusz? - Co pani sugeruje? To on ukrad�... - Nie, to ja. Za pomoc� jego kluczy. Ale kiedy wrzuca�am mu je do skrzynki dzisiaj rano, by�am pewna, �e upozoruje w�amanie, �eby unikn�� podejrze�. No, panie Pons, prosz� to wzi��. Ten bloczek nale�y do pana. Cho� cierpka i niezdolna do u�miechu, Made-moiselle Marcelle mia�a w oku radosny b�ysk. Wzi�a mnie za ramiona i popchn�a. - No! Teraz p�jdziesz z ojcem! Up�yn�o troch� czasu, zanim przygotowano mi baga�, zgromadzono fa�szywe papiery, przepytano z historii fa�szywego �ycia, tak �e przyszed�em do szko�y w porze, kiedy uczniowie jedli obiad. ��ta Willa niczym olbrzymi kot le�a�a, wtulona w szczyt wzg�rza. Kamienne �apy podestu * 40 prowadzi�y do paszczy, niegdy� pomalowanego na r�owo holu, gdzie wym�czone kanapy wystawia�y niepewne j�zyki. Na pi�trze dwa przeszklone okna dominowa�y nad budynkiem jak dwoje oczu i bacznie obserwowa�y, co dzieje si� na dziedzi�cu, pomi�dzy ogrodzeniem a platanami. Dwa balkony na dachu naje�one kutym �elazem przywodzi�y na my�l uszy, a gmach refektarza z lewej strony uk�ada� si� jak ogon. Z ���ci" pozosta�a willi ju� tylko nazwa. Sto lat zaniedbania, deszczu, niszczenia, i pi�ek rzucanych przez dzieci o tynk nadszarpn�o, a potem naznaczy�o pr�gami jej futro, kt�re w ko�cu przybra�o przyt�umiony p�owy odcie�. - Witaj w ��tej Willi, Joseph - powiedzia� ojciec Pons. - Teraz to b�dzie twoja szko�a i tw�j dom. Mamy tu trzy rodzaje uczni�w: eksterni�ci, kt�rzy wracaj� na obiad do domu, p�pensjonariusze, kt�rzy jedz� w szkole po�udniowy posi�ek, i pensjonariusze, kt�rzy tutaj mieszkaj�. Ty b�dziesz u nas mieszka�: poka�� ci twoje ��ko i szaf� w sypialni. My�la�em o tych r�nicach: eksternista, p�-pensjonariusz, pensjonariusz. Podoba�o mi si�, �e odzwierciedlaj� nie tylko pewien porz�dek, ale tak�e hierarchi�: od zwyk�ego ucznia a� do studenta pe�n� g�b�, przechodz�c przez p�studenta. Wchodzi�em wi�c od razu do najwy�szej ka- * 41 * sty. A �e w poprzednich dniach cierpia�em z powodu braku szlachectwa, cieszy�em si� teraz, �e przyznano mi to dodatkowe wyr�nienie. W sypialni zachwyci�o mnie odkrycie mojej szafy - nigdy przedtem nie mia�em w�asnej szafy - i wpatruj�c si� w puste p�ki, marzy�em o r�nych skarbach, kt�re na nich pouk�adam, nie do ko�ca �wiadom, �e jak na razie, mam do po�o�enia tylko dwa zu�yte bilety tramwajowe. - Teraz przedstawi� ci twojego opiekuna. Ka�dy du�y mieszkaniec ��tej Willi ma pod opiek� m�odszego. Rudi! Ojciec Pons kilka razy bez skutku krzykn�� �Rudi". Wychowawcy powt�rzyli imi� jak echo. Potem uczniowie. Wreszcie, po chwili, kt�ra wyda�a mi si� nie do zniesienia i przewr�ci�a szko�� do g�ry nogami, zjawi� si� rzeczony Rudi. Obiecuj�c mi �du�ego" jako opiekuna, ojciec Pons nie sk�ama�: Rudi zdawa� si� nie mie� ko�ca. Wznosi� si� tak wysoko, jakby wisia� na jakim� sznurku biegn�cym za plecami, a r�ce i nogi dynda�y mu w powietrzu, bezsilne, powyginane; g�owa kiwa�a si� do przodu, ci�ka, poro�ni�ta w�osami zbyt ciemnymi, zbyt g�stymi, zbyt sztywnymi, zdziwionymi, �e si� tam znajduj�. Szed� powoli, jakby chcia� przeprosi� za sw�j gigantyczny wzrost, niczym poczciwy dinozaur m�wi�cy: �Nie obawiajcie si� - jestem dobry, jem tylko traw�". # 42 * - Tak, ojcze? - spyta� powa�nym, ale mi�kkim tonem. - Rudi, oto Joseph, tw�j podopieczny. - Och nie, ojcze, to nie jest dobry pomys�. - Nie dyskutuj. - Ch�opiec wygl�da na fajnego... nie zas�uguje na to. - Masz oprowadzi� go po szkole i nauczy� regulaminu. .;;.': -Ja? -Jeste� tak cz�sto karany, �e znasz go lepiej ni� ktokolwiek. Po drugim dzwonku odstawisz swojego pupila do klasy dla najm�odszych. Ojciec Pons oddali� si�. Rudi spojrza� na mnie jak na nar�cze polan, kt�re musi przenie�� na plecach, i ci�ko westchn��. -Jak si� nazywasz? -Joseph Bertin. Mam sze�� lat. Urodzi�em si� w Antwerpii, a moi rodzice umarli na hiszpank�. Wzni�s� oczy do nieba. - Nie wyklepuj lekcji, czekaj, a� ci� zapytaj�, je�li chcesz, �eby ci uwierzyli. Z�y na siebie, �e zachowa�em si� niezr�cznie, skorzysta�em z rady hrabiny de Sully i zaatakowa�em wprost: - Dlaczego nie chcesz by� moim opiekunem? - Bo mam z�e oko. Je�li w soczewicy jest jaki� kamyk, zawsze trafi si� mnie. Je�li jakie� krzes�o *43 ma si� z�ama�, to pode mn�. Je�li spada samolot, to na mnie. Mam pecha i przynosz� pecha. W dniu, w kt�rym si� urodzi�em, m�j ojciec straci� prac�, a matka zacz�a p�aka�. Je�li powierzysz mi jak�� ro�lin�, padnie. Je�li po�yczysz mi rower, z�api� gum�. Mam palce, kt�re przynosz� �mier�. Kiedy gwiazdy na mnie patrz�, ca�e a� dr��. Ksi�yc te� trz�sie portkami. Jestem pomy�k�, katastrof�, plag�, uciele�nieniem nieszcz�cia, prawdziwym szlemielem. Im d�u�ej si� skar�y� g�osem przeskakuj�cym pod wp�ywem emocji od ton�w niskich do wysokich, tym bardziej skr�ca�em si� ze �miechu. W ko�cu spyta�em: - S� tutaj �ydzi? Zesztywnia�. - �ydzi? W ��tej Willi? Ani jednego! Nigdy! Dlaczego mnie o to pytasz? Wzi�� mnie za ramiona i przyjrza� mi si� uwa�nie. - Czy ty jeste� �ydem, Joseph? Patrzy� na mnie twardo. Wiedzia�em, �e sprawdza, czy mam zimn� krew. Pod surowo�ci� spojrzenia kry�o si� b�aganie: �K�am dobrze, prosz� ci�, wymy�l mi zaraz jakie� pi�kne k�amstwo". - Nie, nie jestem �ydem. Zwolni� u�cisk, uspokojony. M�wi�em dalej: - Zreszt� nie wiem nawet, co to �yd. * 44 * -Ja te� nie. - Jak wygl�daj� �ydzi, Rudi? - Haczykowaty nos, wy�upiaste oczy, zwisaj�ca dolna warga, odstaj�ce uszy. - Podobno maj� nawet racice zamiast st�p i ogon mi�dzy po�ladkami. - Trzeba by sprawdzi� - powiedzia� Rudi powa�nie. - W ka�dym razie teraz �yd to przede wszystkim kto�, na kogo si� poluje i kogo si� aresztuje. Dobrze, �e nim nie jeste�, Joseph. - Dobrze, �e ty te� nim nie jeste�, Rudi. Powiniene� jednak unika� u�ywania jidysz i m�wienia szlemiel zamiast pechowiec. Zadr�a�. U�miechn��em si�. Ka�dy z nas pozna� sekret drugiego, mogli�my teraz by� wsp�lnikami. �eby przypiecz�towa� zgod�, kaza� mi wykona� skomplikowane ruchy palcami, d�o�mi i �okciami, a potem splun�� na ziemi�. - Chod� teraz zwiedzi� ��t� Will�. Naturalnym gestem wzi�� moj� r�k� w swoje olbrzymie ciep�e �apsko i jakby�my od zawsze byli bra�mi, odkry� przede mn� �wiat, w kt�rym mia�em sp�dzi� nast�pne lata. - Ale jednak - mrukn�� przez z�by - nie uwa�asz, �e wygl�dam jak ofiara? - Gdyby� nauczy� si� pos�ugiwa� grzebieniem, to by wszystko zmieni�o. - A moja postawa? Widzia�e�? Mam stopy jak kajaki i cepy zamiast r�k. - Bo uros�y szybciej ni� reszta, Rudi. - Rozrastam si�, ogromniej�! Co za pech przemienia� si� w tarcz�! - Wysoki wzrost budzi zaufanie. - Taaaak? - I przyci�ga dziewczyny. - Taaaak... przyznasz, �e trzeba by� cholernym szlemielem, �eby nazywa� siebie szlemielem! - Tobie nie szcz�cia brakuje, Rudi, ale m�zgu. Tak zacz�a si� nasza przyja��: natychmiast wzi��em swojego protektora pod opiek�. Pierwszej niedzieli ojciec Pons zawezwa� mnie o dziewi�tej do swojego gabinetu. - Joseph, bardzo mi przykro: chcia�bym, �eby� poszed� na msz� z innymi dzie�mi z internatu. - Dobrze. Dlaczego ojcu przykro? - Nie przeszkadza ci to? P�jdziesz do ko�cio�a, nie do synagogi. Wyt�umaczy�em mu, �e moi rodzice nie chodzili do synagogi i nawet podejrzewa�em, �e nie wierz� w Boga. - Niewa�ne - uci�� ojciec Pons. - Wierz, w co chcesz, w Boga Izraela, w Boga chrze�cijan albo w nic, ale tutaj zachowuj si� jak wszyscy. P�jdziemy do ko�cio�a we wsi. * 46 * - Nie do kaplicy w ogrodzie? - Nie s�u�y ju� jako kaplica. Poza tym chc�, �eby we wsi znano wszystkie owieczki z mojego stada. P�dem wr�ci�em do sypialni, �eby si� przygotowa�. Dlaczego by�em tak podniecony tym, �e udaj� si� na msz�? Zapewne czu�em, �e korzystnie b�dzie zosta� katolikiem: b�d� dzi�ki temu chroniony. Lepiej: stan� si� normalny. Bycie �ydem na razie oznacza�o, �e mam rodzic�w, kt�rzy nie s� zdolni mnie wychowa�, �e mam nazwisko, kt�re lepiej zmieni� na inne, �e bez przerwy musz� kontrolowa� swoje emocje i jeszcze do tego k�ama�. Wi�c co to za interes? Bardzo chcia�em zosta� katolick� sierotk�. Wyruszyli�my do Chemlay w naszych p��ciennych granatowych ubrankach, parami wed�ug wzrostu, krocz�c w rytm harcerskiej piosenki. Z ka�dego domostwa bieg�y ku nam �yczliwe spojrzenia. U�miechano si� do nas. Posy�ano przyjazne znaki. Byli�my cz�ci� niedzielnego widowiska: sieroty ojca Ponsa. Tylko Mademoiselle Marcelle, na progu swojej apteki, wygl�da�a, jakby mia�a ochot� k�sa�. Kiedy nasz ksi�dz, zamykaj�cy poch�d, przechodzi� ko�o niej, nie mog�a si� powstrzyma�, �eby nie burkn��: -Jazda na pranie m�zg�w! Nakarmcie ich dymem! Dajcie im dawk� opium! My�licie, �e im * 47 * pomagacie, ale te narkotyki to trucizna! Zw�aszcza religia! - Dzie� dobry, mademoiselle Marcelle - odpowiedzia� ojciec Pons z u�miechem - z�o�� bardzo pani� upi�ksza, jak w ka�d� niedziel�. Zaskoczona komplementem, schroni�a si� z w�ciek�o�ci� w sklepie, zatrzaskuj�c za sob� drzwi tak, �e omal nie st�uk�a dzwonka. Nasza grupa min�a przedsionek z niepokoj�cymi rze�bami i tak odkry�em pierwszy w moim �yciu ko�ci�. Uprzedzony przez Rudiego, wiedzia�em, �e trzeba, umoczy� palce w kropielnicy, wykona� na piersi znak krzy�a, i przykl�kn�� na wprost o�tarza. Wci�gany przez tych, kt�rzy mnie poprzedzali, popychany przez tych, kt�rzy szli za mn�, stwierdzi�em z przera�eniem, �e nadchodzi moja kolej. Ba�em si�, �e w chwili, kiedy dotkn� �wi�conej wody, jaki� g�os zabrzmi w tych murach i gniewnie wykrzyknie: �To dziecko nie jest chrze�cijaninem! Niech wyjdzie! To �yd!". Tymczasem woda zadr�a�a, gdy jej dotkn��em, przylgn�a, ch�odna i czysta, do mojej r�ki i pieszczotliwie sp�yn�a mi�dzy palcami. Zach�cony tym, pilnie wyrysowa�em na piersi idealnie symetryczny krzy�, po czym zgi��em kolano, tak jak wcze�niej zrobili to moi koledzy, i usiad�em ko�o nich na �awce. * 48 -* �Znajdujemy si� w domu Bo�ym - odezwa� si� cienki g�os. - Dzi�ki Ci, Panie, �e przyjmujesz nas w swoim domu". Podnios�em g�ow�: to by� dom! To nie by� dom byle kogo! Dom bez drzwi i wewn�trznych �cian, z kolorowymi oknami, kt�re si� nie otwiera�y, z filarami, kt�re do niczego nie s�u�y�y, i z zaokr�glonymi sufitami. Dlaczego krzywe sufity? I takie wysokie? I bez �yrandoli? I dlaczego ko�o ksi�dza w �rodku dnia pali si� tyle �wiec? Rozejrza�em si�, �eby sprawdzi�, czy dla wszystkich starczy miejsc. A gdzie usi�dzie B�g? I dlaczego trzystu ludzi st�oczonych w tym pomieszczeniu zajmuje tak ma�o miejsca? Do czego s�u�y ta ca�a przestrze� wok� nas? Gdzie mieszka B�g w swoim domu? �ciany zadr�a�y i te drgania przerodzi�y si� w muzyk�: gra�y organy. Wysokie d�wi�ki �askota�y mi uszy. Niskie dudni�y, tak �e siedz�c na �awce, czu�o si� ich wibracje. Melodia rozprzestrzenia�a si�, g�sta, bujna, nieokie�znana. W sekund� zrozumia�em wszystko: B�g tutaj jest. Wsz�dzie wok� nas. Wsz�dzie nad nami. Jest tym powietrzem, kt�re faluje, powietrzem, kt�re �piewa, powietrzem, kt�re k��bi si� pod sklepieniem, powietrzem, kt�re pr�y grzbiet pod kopu��. Jest powietrzem, kt�re k�pie si� w barwach witra�y, powietrzem, kt�re b�yszczy, * 49 * ol�niewa, pachnie mirr�, pszczelim woskiem i s�odycz� lilii. Czu�em w sercu pe�ni�, czu�em w sercu si��. Wdycha�em Boga pe�n� piersi�, na granicy omdlenia. Msza trwa�a dalej. Niczego z niej nie rozumia�em; zafascynowany, leniwie przygl�da�em si� ceremonii. Kiedy stara�em si� uchwyci� s�owa, ich tre�� przerasta�a moje mo�liwo�ci intelektualne. B�g by� jeden, potem by�o go dw�ch - Ojciec i Syn - a czasem trzech - Ojciec, Syn i Duch �wi�ty. Kim by� Duch �wi�ty? Kuzynem? Nagle panika: pojawia�a si� czwarta osoba! Proboszcz z Chemlay doda� jeszcze kobiet�, Naj�wi�tsz� Maryj� Pann�. Sko�owany nag�ym mno�eniem si� bog�w, da�em spok�j tej �amig��wce i z zapa�em zacz��em �piewa�, bo bardzo to lubi�em. Kiedy ksi�dz zapowiedzia�, �e b�dzie rozdawa� okr�g�e bia�e wafelki, spontanicznie chcia�em ustawi� si� w kolejce, ale koledzy mnie powstrzymali. - Nie wolno ci. Jeste� za ma�y. Nie by�e� jeszcze u Pierwszej Komunii. Mimo rozczarowania odetchn��em z ulg�: nie przeszkodzili mi pod pretekstem, �e jestem �ydem, a wi�c to nie rzuca�o si� w oczy. Po powrocie do ��tej Willi pobieg�em do Rudiego, �eby podzieli� si� z nim entuzjazmem. #50* Poniewa� nigdy wcze�niej nie by�em w teatrze ani na koncercie, przypisa�em katolickiemu nabo�e�stwu rado�ci, jakich dostarcza spektakl. Rudi wys�ucha� mnie �yczliwie, po czym pokiwa� g�ow�. - Nie widzia�e� jeszcze najlepszego... - Czego? ?.;-;' Wyj�� co� ze swojej szafki i da� mi znak, �ebym poszed� za nim do parku. Schronili�my si� pod kasztanem, z dala od ciekawskich, usiedli�my na ziemi po turecku i wtedy mi to pokaza�. Z ksi��eczki do nabo�e�stwa oprawionej w delikatn� giemzow� sk�r�, spomi�dzy kartek, kt�rych z�ocony brze�ek przywodzi� na my�l z�ocenia o�tarza, spo�r�d jedwabnych zak�adek przypominaj�cych zielony ornat kap�ana, wyci�gn�� cudowne obrazki. Przedstawia�y kobiet�, zawsze t� sam�, chocia� jej rysy, uczesanie, kolor oczu i w�os�w zmienia�y si�. Po czym mo�na by�o pozna�, �e to ci�gle ta sama? Po �wietle bij�cym z jej czo�a, po przejrzysto�ci spojrzenia, po niezwyk�ej blado�ci cery lekko przypr�szonej r�em na policzkach, po prostocie jej d�ugich fa�dowanych szat, w kt�rych sta�a dumna i ol�niewaj�ca niczym kr�lowa. - Kto to? - Naj�wi�tsza Panna. Matka Jezusa. �ona Pana Boga. #51 * Nie by�o w�tpliwo�ci, musia�a mie� boskie pochodzenie. Promienia�a. Nawet obrazek zdawa� si� zrobiony nie z papieru, ale z bezy, o�lepiaj�cej biel� ubitych bia�ek, z wyt�oczonymi wkl�s�ymi i wypuk�ymi wzorkami, kt�rych koronka dodawa�a jeszcze lekko�ci delikatnym b��kitom i zwiewnym r�owo�ciom, pastelom bardziej ulotnym ni� �askotane �witem ob�oki. - My�lisz, �e to z�oto? - No pewnie. ; Wodzi�em palcem po cennej chu�cie okalaj�cej spokojn� twarz. Muska�em z�oto. G�adzi�em g�ow� Matki Boskiej. A ona mi na to pozwala�a. Niespodziewanie �zy nap�yn�y mi do oczu i osun��em si� na ziemi�. Rudi te�. P�akali�my cicho z obrazkami od komunii przyci�ni�tymi do serca. Ka�dy my�la� o swojej matce. Gdzie jest? Czy tak jak Maryja odczuwa w tej chwili spok�j? Czy ma na twarzy ten wyraz mi�o�ci, kt�ry widzieli�my tysi�ce razy, ki