Brzechwa Jan - Uszy

Szczegóły
Tytuł Brzechwa Jan - Uszy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Brzechwa Jan - Uszy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Brzechwa Jan - Uszy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Brzechwa Jan - Uszy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan Brzechwa Uszy zy przyglądaliście się kiedykolwiek uważnie ludzkiemu uchu? Ile staranności i wysiłku włożyła natura w ten szczątkowy i nieużyteczny ornament twarzy! Serce, które uchodzi za siedlisko romantycznych uczuć i wrażliwości, to po prostu mięsisty worek, miech ssąco-tłoczący, brzydki i niekształtny. Natomiast koncha uszna zadziwia misterną kompozycją szczegółów, proporcją zagięć i zakrętów, różową przejrzystością, elastyczną budową chrząstki. Zarówno nazwa, jak i podobieństwo do muszli nadają uchu wartość niemal klejnotu, zwłaszcza na tle ogólnego układu anatomicznego człowieka. Toteż nieobliczalny wybryk Joanny zdołałem sobie wytłumaczyć dopiero nazajutrz, gdy w samolocie oddałem się obserwacji ludzkich uszu. Przyglądałem się im w oderwaniu od reszty twarzy, przenosiłem wzrok z jednych uszu na drugie, starałem się eliminować twarze, a całą uwagę skupić na tym jednym szczególe. Po kilku minutach uporczywej koncentracji wzroku ludzie przestali dla mnie istnieć. Widziałem już tylko uszy, ich misterne zagięcia, rozróżniałem rozmaitość kształtów. Uszy wypełnialy całą kabinę samolotu. Jedne na pozór drobne i delikatne, inne odstające, mięsiste i owłosione, obwisłe albo skośne, a w gruncie rzeczy wszystkie obrzydliwe. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że uszy są właściwie odrażające. Mają w sobie coś zwierzęcego. Teraz, kiedy utraciły dyskretną niedostrzegalność, wynikającą z nawyku oczu, wydawały mi się nienaturalną naroślą, podobną do grzybów pasożytujących na pniu drzewa. Zrozumiałem, że uszy mogą budzić wstręt. Pamiętam dotychczas uczucie przerażenia, jakiego doznałem w latach młodości, gdy odgarniając kochance włosy stwierdziłem w miejscu konchy usznej drobny, zwyrodniały płatek skóry, przypominający ucho myszy albo nietoperza. Wróćmy jednak do mojej Joanny, tej istoty kochającej, pełnej delikatności i słodyczy. Działo się to we wrześniu. Parę dni naprzód kupiłem cztery bilety na doskonałą francuską komedię i zaprosiłem Joannę oraz mego kolegę z żoną, kobietą bardzo ładną, ale mającą, niesłusznie moim zdaniem, opinię zimnej kokietki. Joanna podzielała to zdanie i nawet na wiadomość o zaproszeniu przeze mnie tamtej pary usiłowała wykręcić się od pójścia do kina. W końcu jednak dała się namówić. Wyszliśmy z kina wszyscy czworo około dwunastej w nocy i spacerkiem udaliśmy się na pobliski parking, gdzie zostawiłem samochód. Pierwszy ja usiadłem za kierownicą i pootwierałem drzwi, następnie Joanna zajęła miejsce za mną na tylnym siedzeniu, ustępując swego stałego miejsca obok mnie żonie mego kolegi. Zanim jednak tamci dwoje zdążyli wsiąść do samochodu, Joanna znienacka chwyciła mnie z tyłu za lewe ucho i zakręciła nim z całej siły, jakby mi je chciała oberwać. Poczułem dotkliwy ból, ale na żadne wyjaśnienia nie było czasu, gdyż moi goście właśnie zajęli swoje miejsca. Na szczęście żadne z nich nie zauważyło tej przykrej sceny. Oszołomiony tym niespodziewanyzn wybrykiem, włączyłem silnik i ostro ruszyłem z miejsca. Joanna przez całą drogę prowadziła ożywioną rozmowę, krytykowała film, raz po raz wybuchała nerwowym śmiechem. Nie odzywałem się do niej. Zastanawiałem się nad jej postępkiem. Czyżby to był wybuch tajonej nienawiści? Co nią powodowało? Nigdy nie zauważyłem w niej najmniejszych skłonności do okrucieństwa. Znałem ją jako istotę pełną delikatności i słodyczy. Pożegnaliśmy się w milczeniu. Wróciłem do domu z osadem goryczy w sercu, a nazajutrz znalazłem się w kabinie samolotu. Tak, to było właśnie wtedy. Musiałem wyjechać na kilka dni. Czy przypominacie sobie "Les contes de minuit", tę uroczą książkę Duhamela? Czy pamiętacie postać urzędnika, który wpatruje się w ucho swego szefa i nie jest w stanie opanować niedorzecznej chęci, oby tego ucha dotknąć? A więc może sam widok ucha budzi w człowieku ten irracjonalny, nieuzasadniony gest? Nigdy nie doznawałem podobnych uczuć, ale dlaczego miałbym wykluczyć możliwość ich istnienia w kim innym? Chociażby w Joannie. Tak, to był chyba jedyny motyw, który nią kierował. Raczej nie motyw, lecz odruch. Moje uszy obudziły w niej wstręt, wyzwoliły nienawiść odczuwaną nie do mnie, lecz do nich. Przypomniałem soble kilku moich znajomych, o których wiedziałem, że żywią wobec mnie wyraźną niechęć, chociaż nie dałem im do tego powodu. Coraz bardziej nabierałem przekonania, że i w tym wypadku musiały odgrywać rolę moje uszy. Prawdopodobnie podrażniona wrażliwość estetgczna wywoływała podświadomą antypatię. Nie chciałbym być posądzony o zarozumialstwo, ale muszę stwierdzić, że ani moja powierzchowność, ani cechy charakteru, ani sposób bycia nie powinny w nikim budzić niechęci. Przeciwnie, uchodzę za człowieka obdarzonego pewnym urokiem osobistym, towarzyskiego i łatwego w obcowaniu. Muszę jednak otwarcie wyznać, że uszy mam raczej nieładne. Powiedziałbym nawet - zdecydowanie brzydkie. I to one właśnie, jak sądzę, zrażają do mnie ludzi. One zdolne były także popchnąć Joannę do brutalności, która jest tak obca jej łagodnej i delikatnej naturze. Rozważając przykry incydent owego wieczoru, stanąłem przed lustrem, ażeby raz jeszcze przyjrzeć się moim uszom. Istotnie, miały w sobie coś obrzydliwie skrzydlatego, wyrażały drapieżność i arogancję. Im dłużej wpatrywałem się w ich odbicie, tym jaśniej zaczynałem rozumieć, że muszą one budzić nieprzychylne uczucia. Zapewne zdarzają się ludzie, którzy mają odmienny sposób patrzenia, którzy patrzą nie widząc. Ich wzrok nie zatrzymuje się na niczym. Jest to wzrok pozbawiony wyobraźni. Zresztą, większość ludzi cierpi na tego rodzaju aberację. Joanna należy do typów pośrednich. Kocha mnie, a równocześnie ma obsesję na punkcie moich uszu. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Chodziłem po mieszkaniu czując, że nie zasnę. Ucho bolało mnie i piekło na samo wspomnienie przykrego incydentu. Joanna, ta isiota pełna słodyczy, wydawała mi się teraz ognistym ptakiem, którego dziób wbija mi się w mózg. Zrozumiałem, że muszę rozładować w niej kompleks uszu, gdyż w przeciwnym razie nasza miłość skazana będzie na zagładę. Nagle wzrok mój zatrzymał się na reprodukcji autoportretu Van Gogha, która wisiała nad kominkiem. Ten wielki, nieszczęśliwy i antypatyczny szaleniec patrzał na mnie chytrze i porozumiewawczo spod bandaża, który zakrywał ranę po obciętym uchu. A więc nie tylko ja! On także we własnych uszach widział przyczynę swoich klęsk i niepowodzeń. On także miał swoją Joannę, która popchnęła go do tego rozpaczliwego kroku. Teraz wiedziałem już, co mam zrobić. W sobotnie popołudnia Joanna przychodziła do mnie na obiad, który przyrządzałem własnoręcznie, jako że mam szczególne zamiłowanie do spraw kulinarnych. Lubię na targowiskach wyszukiwać sezonowe przysmaki, znam się na kuchni i nie brak mi w tej dziedzinie pomysłowości, a nawet wyrafinowania. Tej soboty czekałem na przyjście Joanny bardziej niecierpliwie niż kiedykolwiek. Nie widzieliśmy się od kilku dni, a ponieważ oboje mamy wstręt do niesnasek, spotkanie to musiało być dla niej upragnione w tym samym stopniu, co dla mnie. Wcześniej niż zazwyczaj rozległ się dzwonek. Otworzyłem drzwi. Na widok mojej obandażowanej głowy Joanna zatrzymała się w progu. Spojrzała przerażona, a potem głosem pełnym niepokoju zapytała, co mi się stało. - Ach, to drobiazg - odparłem tuląc ją do siebie. - Zarzuciło mi wóz i wpadłem na słup. Głową rozbiłem szybę. Ale to nic powatrzego. Lekkie zadrapania. Joanna posmutniała, po chwili jednak uśmiechnęła się i podała mi usta do pocałunku. Nie miała żadnych podejrzeń. Wrześniowe słońce rozsypywało złociste blaski po stole, który nakryłem ze zwykłą starannością. Napełniłem kieliszki starką i przyniosłem z kuchni tacę zastawioną różnymi przysmakami. Joanna lubiła nasze sobotnie uczty i cieszyła się każdą kulinarną niespodzianką. - Rydze! - zawołała z radością, opróżniając łyżką patelnię. - Jaki ty jesteś miły! Szkoda, że muszę jeść je sama... Joanna wiedziała, że odkąd w dzieciństwie zatrułem się grzybami, nabrałem do nich nieprzezwyciężonego uprzedzenia. Wypiliśmy wódkę, a potem, słuchając jej beztroskiej paplaniny, czekałem, aż Joanna zje przyrządzone przeze mnie rydze. Nagle zerwałem się z krzesła i zawołałem jakimś obcym, histerycznym głosem: - Smakowało ci? A wiesz, co zjadłaś? Zjadłaś moje uszy! Rozumiesz? Moje znienawidzone przez ciebie uszy! Na pewno zauważyłaś, że ich zawinięte brzegi były uderzająco podobne do rydzów, Obciąłem je brzytwą. Tak jak Van Gogh! Rozumiesz! Trochę nawet bolało, ale mniej, niż przypuszczałem... Oczywiście, zanim to zrobiłem, zadzwoniłem po pogotowie. Jestem, jak wiesz, przezorny i systematyczny... Joanna patrzała na mnie ze zgrozą. Naprzód pobladła, a po chwili stała się zielona jak człowiek na statku w czasie sztormu. - Naprawdę nie bolało - mówiłem wpatrując się w drobne kropelki potu, które wystąpiły na jej prześlicznym, nieco zadartym nosku. - To zresztą nieważne... Chcę ci opowiedzieć, jak je przyrządziłem... Naprzód gotowałem tak długo, aż stały się miękkie... Potem rzuciłem na roztopione masło... Smakowały ci, prawda? Chwyciłem butelkę, aby ponownie napełnić kieliszki, ale Joanna wykonała dziwaczny ruch dłonią i zsunęła się z krzesła na podłogę. Wziąłem ją na ręce i przeniosłem na tapczan. Była piękna w tym swoim omdleniu. Twarz miała bladą, niemal przezroczystą, usta chłodne i skrzywione, być może jak wtedy, kiedy mnie szarpnęła za ucho. Po chwili zaczęła wracać do przytomności. Gdy otworzyła powieki, zdarłem z głowy bandaż i powiedziałem z czułością: - Głupiątko... To były zwyczajne rydze... Joanna przyglądała mi się w milczeniu. Palcem pogłaskała moje lewe ucho, potem prawe. Wstała z tapczanu i uśmiechnęła się zawstydzonym, roztargnionym uśmiechem. Nie, to nie był uśmiech, ale raczej grymas dziecka, któremu zbiera się na płacz. Istotnie, po twarzy jej płynęły łzy. Kiedy wróciliśmy do stołu, Joanna łapczywie wychyliła kieliszek wódki, ale jeść więcej nie chciała. Spojrzenie jej błądziło po mojej twarzy, nie wyrażając ani gniewu, ani czułości. - Wiesz - powiedziała po chwili. - To dziwne... Nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi na twoje uszy. Mam wrażenie, że dzisiaj widzę je po raz pierwszy... Przyciągnąłem ją do siebie, całowałem, głaskałem po włosach, było mi wesoło i smutno zarazem. Joanna siedziała zamyślona, a potem powiedziała, że źle się czuje, i poprosiła, żebym ją odwiózł do domu. Na pożegnanie pocałowała mnie w ucho. Była naprawdę istotą pełną delikatności i słodyczy. Nie widzieliśmy się więcej. Naprzód byliśmy oboje bardzo zajęci. Później ona przeniosła się do innego miasta, a ja wyjechałem służbowo na rok do Wietnamu. Na ścianie zamiast autoportretu Van Gogha wisi teraz reprodukcja krajobrazu Utrilla. Widok ośnieżonej paryskiej ulicy nic mi nie przypomina.