§ W gąszczu luster. Powieść o CIA - Littel Robert

Szczegóły
Tytuł § W gąszczu luster. Powieść o CIA - Littel Robert
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

§ W gąszczu luster. Powieść o CIA - Littel Robert PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie § W gąszczu luster. Powieść o CIA - Littel Robert PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

§ W gąszczu luster. Powieść o CIA - Littel Robert - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 ROBERT LITTELL W GĄSZCZU LUSTER POWIEŚĆ O CIA The Company. A Novel of the CIA Przełożyły Dorota Walasek-Elbanowska Aleksandra Lercher-Szymańska Strona 2 Świadkom, Michaelowi i Jimmiemu Ritchiem, oraz aniołowi stróżowi, Edowi Victorowi Strona 3 Spis treści Spis treści ...................................................................................................................3 INTERLUDIUM KALABRYJCZYK .........................................................................6 PRELUDIUM ANATOMIA EKSFILTRACJI ......................................................... 11 CZĘŚĆ I ŁADUJĄC BROŃ .................................................................................... 49 1............................................................................................................................ 51 2............................................................................................................................ 86 3.......................................................................................................................... 116 4.......................................................................................................................... 132 5.......................................................................................................................... 145 6.......................................................................................................................... 159 7.......................................................................................................................... 171 8.......................................................................................................................... 183 9.......................................................................................................................... 186 10........................................................................................................................ 193 11........................................................................................................................ 199 12........................................................................................................................ 203 13........................................................................................................................ 219 14........................................................................................................................ 227 15........................................................................................................................ 233 16........................................................................................................................ 240 17........................................................................................................................ 255 18........................................................................................................................ 258 CZĘŚĆ II KONIEC NIEWINNOŚCI ..................................................................... 264 1.......................................................................................................................... 266 2.......................................................................................................................... 276 3.......................................................................................................................... 283 4.......................................................................................................................... 304 5.......................................................................................................................... 311 6.......................................................................................................................... 321 7.......................................................................................................................... 326 8.......................................................................................................................... 336 Strona 4 9.......................................................................................................................... 346 10........................................................................................................................ 351 11........................................................................................................................ 357 12........................................................................................................................ 369 CZĘŚĆ III BŁĘDNE KOŁA .................................................................................. 380 1.......................................................................................................................... 382 2.......................................................................................................................... 405 3.......................................................................................................................... 418 4.......................................................................................................................... 438 5.......................................................................................................................... 457 6.......................................................................................................................... 484 7.......................................................................................................................... 506 CZĘŚĆ IV LICHO NIE ŚPI ................................................................................... 519 1.......................................................................................................................... 521 2.......................................................................................................................... 526 3.......................................................................................................................... 561 4.......................................................................................................................... 582 5.......................................................................................................................... 601 6.......................................................................................................................... 624 7.......................................................................................................................... 635 8.......................................................................................................................... 660 9.......................................................................................................................... 669 10........................................................................................................................ 680 INTERLUDIUM KALABRYJCZYK .................................................................... 698 CZĘŚĆ V ŚLEPA ULICZKA ................................................................................ 701 1.......................................................................................................................... 703 2.......................................................................................................................... 719 3.......................................................................................................................... 735 4.......................................................................................................................... 749 5.......................................................................................................................... 764 6.......................................................................................................................... 787 CZĘŚĆ VI NA WŁASNĄ RĘKĘ .......................................................................... 802 1.......................................................................................................................... 804 2.......................................................................................................................... 824 Strona 5 3.......................................................................................................................... 842 4.......................................................................................................................... 865 5.......................................................................................................................... 877 POSTLUDIUM ANATOMIA INFILTRACJI ........................................................ 909 Strona 6 INTERLUDIUM KALABRYJCZYK - Musi to być właśnie ten las - powiedziała do siebie - gdzie rzeczy nie mają imion1. 1 Cytaty z powieści Lewisa Carrolla Przygody Alicji w Krainie Czarów i O tym, co Alicja odkryła po Drugiej Stronie Lustra w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (wszystkie przypisy tłumaczek). Strona 7 RZYM, CZWARTEK, 28 WRZEŚNIA 1978 Wysoko nad miastem chmury mknęły na tle księżyca jak na przyspieszonym filmie. Brudna żółta minitaksówka „Fiat” z wygaszonymi światłami zaparkowała w cieniu długiego muru, przy krawężniku opustoszałej o tej porze Porta Angelica. Z tylnego siedzenia podniósł się szczupły zakapturzony mężczyzna w dominikańskim habicie. Wychował się w górzystej krainie na samym koniuszku włoskiego buta, a w mrocznych organizacjach, które zatrudniały go od czasu do czasu, znany był jako Kalabryjczyk. Przed laty, będąc jeszcze chłopcem o anielskiej twarzy renesansowego kastrata i budząc podziw swoją urodą, chciał zostać akrobatą. Trenował nawet w szkole cyrkowej, lecz porzucił to zajęcie, gdy spadł z rozpiętej wysoko liny i złamał nogę w kostce. Teraz, pomimo dostrzegalnego utykania, wciąż jeszcze poruszał się z kocią elegancją linoskoczka. Na wzgórzach nad Tybrem dzwon kościelny, podłączony niedawno do elektrycznego czasomierza, wybił godzinę o pół minuty za wcześnie. Kalabryjczyk zerknął na podświetloną tarczę swojego zegarka i ruszył wzdłuż kolumnady. Uszedłszy jakieś pięćdziesiąt metrów, przystanął przed wejściem dla kupców, włożył gumowe rękawiczki chirurgiczne i zaskrobał w ciężkie drewniane wrota. Po drugiej stronie zazgrzytała potężna zasuwa i wpasowana w bramę mała niebieska furtka uchyliła się na tyle, że mógł się wślizgnąć. Niemłody już, śniady mężczyzna w cywilnym ubraniu, ale z oficerską trzcinką w ręku, uniósł otwartą dłoń i machnął w kierunku jedynego okna stróżówki, z którego płynął strumień światła. Zakapturzona postać skinęła w odpowiedzi głową. Ruszyli w dół podjazdu, oficer prowadził. Kiedy przechodzili pod oświetlonym oknem, schylił się. Kalabryjczyk poszedł za jego przykładem, ale przedtem zdążył zajrzeć do środka: w schludnym pokoju dwaj umundurowani ludzie grali w karty, trzej inni drzemali w fotelach. Na stole, obok małej lodówki, leżały karabiny maszynowe i magazynki. Człowiek w dominikańskim habicie podążył za przewodnikiem. Minąwszy Instytut Dzieł Religijnych, stanęli przed wejściem dla służby na tyłach okazałego palazzo. Oficer wyjął z kieszeni marynarki pokaźny wytrych, włożył go do zamka i drzwi uchyliły się bezszelestnie. Drugi wytrych wręczył swemu towarzyszowi. - Do pokoju na półpiętrze - szepnął. Mówił po włosku ze szwajcarskim akcentem, przeciągając samogłoski w sposób typowy dla mieszkańców przygranicznych wiosek w Dolomitach. - Trudno zdobyć klucz bez zwrócenia czyjejś uwagi. Strona 8 - Nie używam kluczy. Poradziłeś sobie z alarmem? - Nie martw się. Odłączyłem, co trzeba, na panelu sterowania w stróżówce. - Co z mlekiem? - Mleko dostarczone. Za chwilę się przekonasz, czy zostało wypite. Kalabryjczyk ruszył ku drzwiom, ale oficer przytrzymał go za ramię. - Masz dwanaście minut do następnego obchodu. - Mogę zwolnić albo przyspieszyć bieg czasu - odpowiedział Kalabryjczyk, spoglądając na księżyc. - Dwanaście minut to wieczność, jeśli je dobrze wykorzystać. To rzekłszy, zniknął we wnętrzu budynku. Znał plan tego palazzo jak linie życia na własnej dłoni. Z podkasanym habitem, przeskakując po trzy stopnie naraz, wspiął się wąskimi schodkami dla służby na drugie piętro, otworzył drzwi wytrychem i wyszedł na słabo oświetlony korytarz. Stąpając bezszelestnie, przeszedł po wydeptanym fioletowym chodniku ze spłowiałego drojetu. Przy małym stoliku na podeście frontowych schodów, na wprost windy, siedziała pulchna zakonnica, jedna z sióstr Służebniczek Jezusa Ukrzyżowanego, z głową wspartą bezwładnie o blat, w kręgu bladego światła srebrnej lampki, jakby w jej cieple suszyła sobie włosy. Obok staromodnego telefonu o wysokich widełkach stał pusty kubek z resztką zaprawionego narkotykiem mleka. Z przepastnej kieszeni habitu Kalabryjczyk wyjął drugi, identyczny, ale z kożuchem czystego mleka na dnie, a zabrał naczynie ze śladami narkotyku. Potem ruszył z powrotem, licząc mijane po drodze drzwi. Przy trzecich z kolei zatrzymał się, włożył w dziurkę od klucza kawałek zagiętego drutu i dotąd obracał nim w zamku, aż rygiel odskoczył z cichym trzaskiem. Mężczyzna delikatnie nacisnął klamkę i przez chwilę nasłuchiwał. Nie doczekawszy się żadnego dźwięku, przemknął przez hol i po chwili znalazł się w obszernej bawialni z marmurowym kominkiem. Nieliczne rzeźbione meble ginęły w mrocznym wnętrzu, skąpo oświetlonym przez słabą żarówkę samotnej lampki. Drewniane żaluzje na oknach były spuszczone. Wszystko zgadzało się z raportem ze wstępnego rozpoznania. Stąpając bezgłośnie w butach na gumowej podeszwie, przeszedł przez salon i wąski korytarzyk i stanął przed wejściem do sypialni. Przekręcił porcelanową gałkę, pchnął ostrożnie drzwi i znów nasłuchiwał. Z wnętrza buchnął stęchły zaduch, woń mieszkania starego człowieka; ten, kto tu mieszkał, z pewnością nie sypiał przy otwartym oknie. Kalabryjczyk włączył latarkę i rozejrzał się po izbie. W przeciwieństwie do salonu umeblowanie było tu raczej spartańskie: solidne mosiężne łóżko, prosty drewniany krzyż na ścianie u wezgłowia, szafka nocna, naga żarówka zwisająca z sufitu, umywalka z jednym kurkiem oraz dwa twarde krzesła: na jednym dostrzegł starannie złożone ubranie, na drugim Strona 9 stertę akt. Podszedł bliżej i spojrzał na uśpioną, opatuloną kocem postać. Postawny mężczyzna o grubych, chłopskich rysach pracował tu od niedawna - zaledwie trzydzieści cztery dni - ale trasę swego codziennego obchodu wokół palazzo znał już na pamięć. Pogrążony w głębokim, narkotycznym śnie, oddychał głośno i rytmicznie, a sterczące z nozdrzy włoski lekko falowały. Na nocnej szafce stał kubek z resztką mleka na dnie, a przy nim fotografia w srebrnej ramce. Zdjęcie przedstawiało biskupa, który błogosławi leżącego przed nim krzyżem młodego księdza. Starannie wykaligrafowane litery głosiły: „Per Albino Luciani, Venizia, 1933”. U dołu widniał zamaszysty podpis: „Ambrogio Ratti, Pius XI”. Obok leżały okulary, podniszczona Biblia z mnóstwem zakładek i oprawiony numerowany egzemplarz Humani generis unitas - nieopublikowanej encykliki Piusa XI, potępiającej rasizm i antysemityzm, która w dniu śmierci papieża w 1939 roku leżała na jego biurku, czekając na podpis. Człowiek w habicie spojrzał na zegarek i wziął się do pracy. Opłukał w umywalce naczynie po mleku, wytarł je w suknię i odstawił dokładnie na to samo miejsce na nocnej szafce. Wyjął z kieszeni fiolkę z czystym mlekiem i wlał jej zawartość do kubka. Z latarką w zębach pochylił się nad uśpionym mężczyzną, odsunął kołdrę, przewrócił go na brzuch i podciągnął białą płócienną koszulę, żeby odsłonić żyłę pod kolanem. Ludzie, którzy zlecili mu tę robotę, zdobyli wyniki rutynowych badań lekarskich Albina Lucianiego, wykonanych zimą zeszłego roku: kolonoskopia wykazała żylaki prawej nogi, a pacjent odbył profilaktyczną kurację. Kalabryjczyk wyjął z kieszeni podręczną blaszaną apteczkę, postawił ją na brzegu łóżka i otworzył. Szło mu błyskawicznie - po wypadku na linie kilka lat pracował jako pielęgniarz. Na napełnioną wyciągiem z rącznika strzykawkę wprawnie założył cieniutką igłę lekarską, następnie fachowo wbił ją w żyłę pod kolanem i wpuścił do krwi czteromililitrową dawkę płynu. Zapaść powinna nastąpić w ciągu paru minut, a po kilku godzinach trucizna się rozpuści, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Sekcja zwłok nic nie wykaże. Ostrożnie wyciągnąwszy niewiarygodnie cienką igłę, wytarł kropelkę krwi wilgotną gąbką i schylił się, żeby sprawdzić, czy po ukłuciu pozostał jakiś znak. Zauważył delikatne zaczerwienienie wielkości ziarnka piasku, ale to również powinno zniknąć do czasu, kiedy rano znajdą ciało. Zadowolony ze swego dzieła, przeszukał leżące na krześle dokumenty i wyjął teczkę, podpisaną antykwą: CHOŁSTOMIER. Podciągnął habit, wcisnął plik akt za pasek, a potem rozejrzał się, chcąc się upewnić, czy o czymś nie zapomniał. Znalazłszy się z powrotem na korytarzu, zamknął za sobą drzwi. Gdy usłyszał trzask zamka, spojrzał na zegarek - za cztery minuty strażnicy wyjdą na obchód. Zbiegł po schodach Strona 10 i skręcił w boczną alejkę, prowadzącą do wejścia dla kupców. Oficer w cywilu już tam czekał. W odpowiedzi na jego nieme pytanie zakapturzony mężczyzna uśmiechnął się i oddał wytrych. Tamten odetchnął z ulgą. Operacja bez nazwy dobiegła końca. Uchylił niebieską furtkę na tyle, by Kalabryjczyk mógł się przez nią przecisnąć, i natychmiast zaryglował ją z powrotem. Taksówka, z szeroko otwartymi drzwiami, czekała przy krawężniku. Zakapturzony mężczyzna usadowił się na tylnym siedzeniu. Powoli, palec za palcem, ściągał gumowe rękawiczki. Kierowca, młody Korsykanin ze złamanym, krzywo zrośniętym nosem, ruszył w dół opustoszałej o tej porze ulicy - najpierw ostrożnie, by nie zwrócić uwagi jakiegoś spóźnionego przechodnia, ale skręciwszy w szeroki bulwar, dodał gazu i pomknęli w kierunku Civitavecchia - rzymskiego portu na Morzu Tyrreńskim, oddalonego o trzydzieści pięć minut drogi od miasta. Tam, w składzie portowym, o rzut kamieniem od „Władimira Iljicza”, rosyjskiego frachtowca, mającego wyruszyć z porannym odpływem, Kalabryjczyk spotkał się ze swoim zleceniodawcą - wysokim, chudym mężczyzną o strzępiastej, szpakowatej bródce i zamyślonych oczach, znanym jako Dziadek. Oddał mu wszystkie rekwizyty zbrodni: rękawiczki, drut, blaszaną apteczkę, kubek z resztkami zatrutego mleka, pustą fiolkę oraz teczkę z napisem CHOŁSTOMIER. Sam zaś wszedł w posiadanie torby, zawierającej królewską zapłatę - milion dolarów w używanych banknotach o różnych nominałach. Niezła stawka jak na piętnaście minut roboty. Gdy pierwsze promienie słońca rozjaśniły niebo na wschodzie, a zbudzona z narkotycznego snu siostra Służebniczka Jezusa Ukrzyżowanego znalazła ciało Albina Lucianiego, który zmarł na zawał we własnym łóżku, Kalabryjczyk wsiadał na pokład małego kutra rybackiego, by szukać schronienia na spalonych słońcem plażach Palermo. Strona 11 PRELUDIUM ANATOMIA EKSFILTRACJI - Ale ja nie chcę przebywać pośród obłąkanych - zauważyła Alicja. - Och, temu nie zaradzisz - powiedział Kot. - Wszyscy tu jesteśmy obłąkani. Ja jestem obłąkany. Ty jesteś obłąkana. - Skąd wiesz, że jestem obłąkana? - powiedziała Alicja. - Na pewno jesteś - powiedział Kot. - Inaczej nie znalazłabyś się tutaj Strona 12 BERLIN, NIEDZIELA, 31 GRUDNIA 1950 Z gzymsu nad kominkiem dobiegało monotonne tykanie okaleczonego bawarskiego zegara z kukułką. Odmierzane urwaną wskazówką sekundy odbijały się echem od odrapanych ścian obskurnego pokoju. Czarnoksiężnik, z grymasem zastygłym na twarzy, ostrożnie wciągnął powietrze. Było przejmująco zimne i szczypało w nos. - Kiedyś jakiś pieprzony grafoman opisze to, co tutaj robimy... - Uwielbiam historie szpiegowskie - zachichotał Upadły Anioł, stając w drzwiach do sąsiedniego pokoju. - Zrobią z tego melodramat - dodał Jack McAuliffe - albo zabawę w Indian i kowbojów. Zobaczycie, okaże się, że wymyśliliśmy to wszystko z nudów, bo nie mamy nic do roboty, a przecież trzeba się jakoś rozerwać. - Też mi rozrywka! Szpiegowanie to żadna frajda - westchnął Upadły Anioł. - Robię w tym od lat, i co? Przed każdą akcją skręca mnie w brzuchu. - Nie grzęznę w tym berlińskim błocie dla zabawy - odezwał się Czarnoksiężnik, uprzedzając pytanie, które teraz powinien zadać bystry uczeń. - Jestem tu, bo ci cholerni Goci siedzą nam na karku. Opatulił się po uszy znoszonym szalikiem i zatupał brudnymi kowbojskimi buciorami w podłogę, żeby przywrócić krążenie w palcach stóp. - Wyraziłem się jasno? Zapamiętajcie sobie! To nie jest pijacki bełkot. To gadka szychy z berlińskiej bazy. Ktoś przecież musi sterczeć na tych przeklętych barykadach. Zaciągnął się rozmiękłym camelem i popił sporym łykiem swojej „zdrowotnej” whisky. Widząc spłoszone spojrzenie Jacka, wybełkotał: - Golnąłem sobie... „Toksyczne ilości alkoholu”, tak napisali w moim raporcie sprawnościowym... A wszystko dlatego, że Goci wygrywają tę pieprzoną wojnę. Harvey Torriti, alias Czarnoksiężnik, wstał, z hałasem odsunął krzesło i podszedł do jedynego okna kryjówki, mieszczącej się w kilku wynajętych pokojach, dwa piętra nad kinem w centrum Berlina Wschodniego. W oddali zadudniły moździerze, a po chwili od strony niemieckich okopów dobiegła seria głuchych eksplozji. Tydzień temu kilka dziwek Torritiego oglądało sowiecki film wojenny. Młoda Ukrainka o tlenionych włosach mówiła, że kręcili go w Ałma Acie - rozpoznała ośnieżone szczyty gór Ałatau, gdzie zjeżdżała na sankach, kiedy wywieziono ją do Azji Środkowej w czasie wojny. Czarnoksiężnik charknął, żeby odetkać zakatarzony nos, po czym dwoma grubymi palcami w rękawiczce rozchylił deszczułki Strona 13 zamaskowanych żaluzji i wyjrzał przez pokrytą zaskorupiałym brudem szybę. Słońce chyliło się ku zachodowi. Musztardowa mgła, która napłynęła znad polskich łąk, oddalonych o niespełna sto kilometrów na wschód, spowiła radziecki sektor Berlina widmową martwotą, oblepiając kręte jelita brukowanych rynsztoków niby kożuch zgniłych wodorostów, cuchnących - wedle skojarzenia Torritiego - intrygą. Gdzieś w dole poderwało się stadko spłoszonych kawek i z chrapliwym krakaniem okrążyło wieżyczkę zrujnowanego kościoła, zamienionego w zrujnowany magazyn... Czarnoksiężnik, gorliwy wyznawca teorii przyczyny i skutku, daremnie czekał na echo wystrzału, który najwyraźniej uszedł jego uwagi. W wąskiej uliczce przed kinem Silwan I, znany jako Słodki Jezus, jeden z rumuńskich Cyganów najętych przez Torritiego w charakterze ochroniarza, nasunąwszy na oczy czapkę z daszkiem, przechadzał się w mdłym świetle gazowej latarni, ciągnąc na smyczy pekińczyka w kagańcu. Poza tym ulice „Zachodniej Moskwy” - jak nazywali tę część miasta pracownicy Firmy - sprawiały wrażenie zupełnie wyludnionych. - Jeśli są tam jacyś homo sapiens świętujący Nowy Rok - mruknął ponuro Torriti - to z pewnością się z tym nie afiszują. Cierpiący na łagodny przypadek tremy przed pierwszą prawdziwą akcją Jack McAuliffe, alias Uczeń Czarnoksiężnika, rzucił od drzwi ze starannie wystudiowaną nonszalancją: - Ta cisza mnie wnerwią. W Stanach na sylwestra wszyscy trąbią. Inny Cygan, Silwan II - przechrzczony na Upadłego Anioła przez Torritiego, któremu zdawało się, że w jego czarnych oczach przyczaił się złowrogi cień, tak jakby Rumun próbował zapomnieć o jakichś swoich paskudnych sprawkach - wetknął głowę przez drzwi sąsiedniego pokoju. Patykowaty chłopak o twarzy popstrzonej bliznami po wietrznej ospie był kiedyś diakiem w cerkwi i chciał zostać popem, ale komuniści zamknęli seminarium, więc przeszedł na szpiegostwo. - W Niemieckiej Republice Demokratycznej trąbienie jest niezgodne z prawem - pouczył Jacka swoją szkolną angielszczyzną. - W naszych kapitalistycznych Niemczech zresztą też. Czarnoksiężnik przetarł rękawem zaparowaną szybę, odsłaniając widok na dachy i migoczące światłami okien wieżowce, które wznosiły się ponad mrocznym miastem niby wierzchołki gór lodowych. - To nie jest kwestia niemieckiego prawa - wtrącił zaczepnie Torriti. - To kwestia niemieckiego charakteru. Odszedł od okna, zataczając się tak gwałtownie, że omal nie stracił równowagi. Strona 14 Przytrzymał się krawędzi stołu i opadł ciężko na twarde, drewniane krzesło. - Tak się składa, że jestem w tej pieprzonej Firmie specjalistą od niemieckiego charakteru - ciągnął, a jego głos przeszedł w wysoki, choć zaskakująco melodyjny falset. - Przesłuchiwałem obersturmführera SS z Oświęcimia, zanim powiesili sukinsyna za zbrodnie wojenne. Jak on się nazywał? Höss. Rudolf Höss. Skurwiel oświadczył, że nie mógł mordować pięciu tysięcy Żydów dziennie, bo pociągi przywoziły tylko dwa tysiące. Argument nie do odparcia! Na sali było szaro od dymu. Kopciliśmy nie gorzej niż obozowe kominy, a Herr Höss oddałby wszystko za jednego pieprzonego papierosa, więc poczęstowałem go moimi camelami. - Torriti zdusił gorzki śmiech. - I zgadnij, chłopie, co zrobił nasz drogi Rudi. - No? - Ostatniej nocy przed egzekucją w y r z u c i ł tego pieprzonego papierosa, bo był tam zakaz palenia. Teraz wiesz, co nazywam niemieckim charakterem. - Lenin powiedział kiedyś, że jedyny sposób, aby zmusić Niemców do ataku na stację kolejową, to kupić im wejściówki na peron - odezwał się Upadły Anioł. Jack zachichotał - ciut za nerwowo i ciut za głośno jak na gust Torritiego. Czarnoksiężnik ubrany był w bezkształtne spodnie i długi do kostek, wymięty zielony szynel robotnika z Niemiec Wschodnich. Końce szerokiego, kwiecistego włoskiego krawata zatknął po wojskowemu za dwa guziki koszuli. Zlepione potem rzadkie włosy przylegały do lśniącej czaszki. Mierząc wzrokiem Ucznia, który podpierał przeciwległą ścianę pokoju, zastanawiał się, czy Jack sprawdzi się w akcji. On sam ledwo przebrnął przez prowincjonalny college, a potem zębami i pazurami walczył o każdy awans, by pod koniec wojny dochrapać się stopnia majora i idiotycznych złotych dębowych liści na wystrzępionym kołnierzyku spłowiałej koszuli khaki. Nic dziwnego zatem, że z trudem tolerował ważniaków z Harvardu, Yale i Princeton, których ochrzcił mianem „chłopcy z HYP”. Uprzedzenie to wzrosło jeszcze, kiedy w ramach powojennych oszczędności zatrudniono go tymczasowo do prowadzenia przesłuchań w FBI (szybko zresztą stamtąd wyleciał, kiedy sam J. Edgar Hoover nakrył go na korytarzu, paradującego w obcisłych spodniach i z rozwiązanym krawatem, i z miejsca wyrzucił na zbity pysk). Do diabła! W Firmie nie pytali go o zdanie, kiedy werbowali studentów z łapanki w Lidze Bluszczu 2, a on musi się teraz męczyć z takim błaznem jak Jack McAuliffe, zielonym do tego stopnia, że zapomniał ruszyć dupę, by przesłuchać dziwki 2 Ivy League - nazwa obejmująca stare, renomowane uczelnie na Wschodnim Wybrzeżu: Brown, Columbię, Cornell, Dartmouth, Harvard, Pennsylvanię, Princeton i Yale. Strona 15 Torritiego, kiedy Czarnoksiężnik tkwił bezczynnie w domu, bo złapał trypra. A zresztą, czego się można spodziewać po absolwencie Yale z dyplomem z wiosłowania? Przymrużywszy oko, Czarnoksiężnik z namaszczeniem napełnił musztardówkę przydziałową whisky z kantyny. - Bez lodu to nie to... - wymamrotał, czknął i ostrożnie przytknął grube wargi do szkła. Czuł, jak paląca strużka alkoholu spływa mu w gardło. - Bez lodu, bez dzwonienia... Bez dzwonienia, schlecht! - Podniósł głowę i krzyknął do Jacka: - To jak myślisz, chłopie, o której?! McAuliffe, chcąc zrobić dobre wrażenie, zerknął nonszalancko na zegarek marki „Bulova”, prezent od rodziców za dyplom w Yale. - Powinien tu być już jakieś dwanaście... piętnaście minut temu - powiedział. Czarnoksiężnik podrapał w zamyśleniu dwudniowy zarost na obwisłym podbródku. Nie golił się od czterdziestu dwóch godzin, odkąd do berlińskiej bazy wpłynęła depesza z adnotacją NATYCHMIAST. W nagłówku aż się roiło od wewnętrznych kodów i szyfrów, co oznaczało, iż nadeszła bezpośrednio z kontrwywiadu, od Matki. Opatrzona była dopiskiem: KRYZYS - czyli że trzeba rzucić wszystko i zająć się wyłącznie tą sprawą - oraz, jak wszystkie depesze dotyczące zbiegów, zaszyfrowana jednym z polifonicznych systemów Matki, praktycznie nie do złamania, gdyż posługiwały się dwoma odrębnymi kodami w celu uzyskania wielu różnych substytutów dla każdej litery w tekście. ŚCIŚLE TAJNE UWAGA: POUFNE ZAWIERA DANE WYWIADU OD: HUGH ASHMEAD [wewnętrzny kryptonim Matki] DO: ALICJA R. [wewnętrzny kryptonim Czarnoksiężnika] TEMAT: Dostawa bekonu do domu Dalej Torriti przeczytał, że ktoś podający się za wysoko postawionego sowieckiego oficera zaczął badać grunt, sugerując chęć współpracy. Informacje te trafiły do jednej z licznych szufladek w biurku Matki (Czarnoksiężnik wiedział z doświadczenia, że wszystko kiedyś ląduje na biurku Matki, ale to już inna sprawa). Depesza wymieniała domniemanego dezertera pod kryptonimem PRZEBIŚNIEG, poprzedzonym literami AE, co oznaczało, iż sprawą zajęła się Sekcja Rosji Sowieckiej. Następnie cytowała (in extenso) dotyczący Rosjanina dokument numer 201 z akt centralnego rejestru Firmy. Strona 16 Wiszniewski, Konstantin: ur. 1898 a. 1899, w Kijowie; wcześnie stracił ojca - inżyniera chemika i członka partii; w wieku lat 17 został kadetem Akademii Wojskowej w Kijowie, którą ukończył po czterech latach jako oficer artylerii; studia podyplomowe w Oficerskiej Szkole Artyleryjskiej w Odessie; na początku II wojny światowej oddelegowany do wywiadu wojskowego; prawdopodobnie członek KPZR; żonaty, jeden syn (ur. 1940); po wojnie przeniesiony do Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) 3; po ukończeniu rocznego kursu kontrwywiadu w Wyższej Szkole Wywiadu skierowany do Brześcia Litewskiego na okres czterech miesięcy; przez rok uczęszczał do Instytutu Dyplomacji KGB w Moskwie; skierowany do centrali, gdzie przez sześć miesięcy pracował jako analityk w sekcji amerykańskiej Wydziału Informacji KGB; w okresie od lata 1948 do stycznia 1950 w Sztokholmie, prawdopodobnie wywiad wojskowy; kolejna funkcja nieznana. Brak danych w odniesieniu do antyradzieckich poglądów. Wniosek: słaby kandydat do rekrutacji. Jak zawsze chroniąc swoje źródła z matczyną troską, Matka bardzo dbał, żeby się nie wydało, skąd pochodzi ta poufna informacja, lecz Czarnoksiężnik domyślił się tego bez trudu, gdy berlińska baza zwróciła się do Niemców - „naszych” Niemców, czyli Sud-Deutsche Industrie-Verwertungs GmbH Reinharda Gehlena, pracujących w tajnej siedzibie na przedmieściach Monachium, w Pullah - o rutynowe sprawdzenie danych osobowych i przeszłości trzynastu oficerów KGB, stacjonujących w sowieckiej enklawie Karlshorst w Berlinie Wschodnim. Ludzie Gehlena, zawsze gotowi zadowolić swoich amerykańskich przełożonych, niezwłocznie dostarczyli obszerny rejestr przesłuchań na żądany temat. W raporcie tym znalazł się pewien szczegół, pominięty w dokumencie numer 201: AE/PRZEBIŚNIEG miał prawdopodobnie matkę Żydówkę. To z kolei naprowadziło Czarnoksiężnika na trop izraelski. Przypuszczał, że Matka dostał cynk od agenta Mosadu, znanego w Berlinie Zachodnim jako Rabbi - w dziewięciu przypadkach na dziesięć wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu dotyczyło Żydów, przechodziło przez ręce Rabbiego (Izraelczycy prowadzili oczywiście własną grę, ale zależało im na zebraniu jak największej liczby punktów w Waszyngtonie, wiedzieli bowiem, iż nadejdzie chwila, kiedy sami będą potrzebowali pomocy). Zdaniem Matki domniemany dezerter chciał wyemigrować do Ameryki z żoną i dzieckiem. Czarnoksiężnik - w określonym dniu i o określonej godzinie - miał się z nim spotkać w kryjówce o nazwie MARLBOROUGH, ustalić jego autentyczność, aby wykluczyć możliwość, że jest to, jak ich Matka nazywał, „zbuk” - specjalnie wysłany na Zachód agent KGB, z teczką wypchaną fałszywymi informacjami - i przycisnąć go, żeby się dowiedzieć, co ma do zaoferowania w zamian za uzyskanie azylu politycznego. Potem 3 Mimo że KGB powstał dopiero w 1954 roku, autor dla uproszczenia używa tej nazwy także wówczas, gdy opisuje wydarzenia wcześniejsze. Podobnie postępuje z określeniami i skrótami dotyczącymi struktury CIA. Strona 17 Czarnoksiężnik miał się zameldować z powrotem u Matki, po dalsze instrukcje. W sąsiednim pokoju radio Upadłego Anioła głośnymi trzaskami obwieściło, że wraca do życia. Przedzierając się przez zakłócenia, spłynęły słowa hasła: Morgenstunde hat Gold im Mund („Poranna godzina ma złoto na ustach”). Jack wytężył słuch. Silwan II znowu stanął w drzwiach. - Idzie tu - wysyczał i przeżegnał się pospiesznie, cmokając w paznokieć kciuka. Jedna z obserwatorek Torritiego, siwiutka jak gołąbek Niemka, siedziała w ostatnim rzędzie sali kinowej. Nagle spostrzegła ciemną sylwetkę mężczyzny wślizgującego się ukradkiem do toalety. Niezwłocznie wymamrotała tę wiadomość do małego radyjka na baterie, ukrytego w torbie z robótką ręczną. W toalecie Rosjanin otworzył drzwi szafy na szczotki. Odsunął w kąt miotły i ścierki i nacisnąwszy ukrytą w tylnej ściance dźwignię, uruchomił mechanizm, który odsłonił śmiesznie wąskie schodki, prowadzące na ostatnie piętro, do kryjówki. Czarnoksiężnik otrzeźwiał momentalnie. Dał znak czuwającemu w sąsiednim pokoju Silwanowi II, pochylił się nad grzbietem książki Bóg i człowiek w Yale - przesąd akademickiej wolności i wyszeptał: - Próba mikrofonu: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Silwan uniósł w górę oba kciuki i wycofał się, zamykając za sobą drzwi. Jack czuł, że tętno rozsadza mu skronie. Stanął w kącie przy wejściu, oparł się o ścianę, z kabury na szelkach wyciągnął walthera PPK, odbezpieczył go i schował pod płaszczem. Widok bujającego się na krześle Czarnoksiężnika, z wyrazem ironicznego podziwu na twarzy, odebrał mu resztki odwagi. - Ładna sztuczka - rzucił Torriti z kamienną miną, a jego maleńkie jak paciorki oczka błysnęły szyderczo. - Schowałeś spluwę, żeby przypadkiem nie wystraszyć sukinsyna, zanim poda nam nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny. Torriti też miał przy sobie broń: rewolwer z rękojeścią z masy perłowej, ukryty pod spoconą pachą, i szpanerski detective special kalibru 38, zakryty nogawką spodni, ale z zasady nie sięgał po broń, chyba że nie było innego wyjścia - i wtedy zawsze pociągał za spust. Tego McAuliffe się jeszcze nauczy, jak pokręci się w berlińskiej bazie wystarczająco długo: na widok spluwy nerwowi ludzie z branży robią się jeszcze bardziej nerwowi - tym bardziej, im większe jest prawdopodobieństwo, że mogą jej użyć i naprawdę kogoś zastrzelić, co jest raczej niemiłym finałem akcji. Przyznać trzeba, że szkolenie prawiczków dawało Torritiemu wiele satysfakcji. Swój fach traktował jak powołanie - mówiło się, że Czarnoksiężnik umie wmieszać się w tłum Strona 18 nawet tam, gdzie nie ma żadnego tłumu - i czerpał niekłamaną przyjemność z bojowego chrztu swoich uczniów. Czuł zresztą, że McAuliffe - z tymi swoimi ciemnymi lotniczymi okularami, ognistorudą, zaczesaną do tyłu czupryną z grzecznym przedziałkiem pośrodku, zawadiackim, kozackim wąsem i nieskazitelnymi manierami, skrywającymi niewyczerpane pokłady agresji - o niebo przewyższa zwykłe mięso armatnie, jakie ostatnio przysyłał im Waszyngton, i chociaż niedouczony, jak wszyscy z Yale, może jeszcze wyjść na ludzi. Poza tym było w nim coś komicznie irlandzkiego: potomek niezwyciężonego mistrza świata wagi lekkiej w walce na gołe pięści; wyznawca maksymy „raz kozie śmierć”; łajdak z zasadami, który nie schodzi z ringu tylko dlatego, że zabrzmiał gong, a leżąc na deskach, śmieje ci się w twarz; katolik hipokryta, który przy śniadaniu deklaruje przyjaźń do grobowej deski, by przy poobiedniej herbatce posłać cię do diabła. Jack, speszony, wsunął walthera do kabury. Czarnoksiężnik popukał się w czoło. - Wbij to sobie do głowy, że my jesteśmy te dobre chłopaki. - Wiem, kto jest dobry. Inaczej by mnie tutaj nie było. W korytarzu, tuż za drzwiami, skrzypnęła podłoga. Ktoś zastukał energicznie. Torriti przymknął oczy i kiwnął głową. McAuliffe otworzył. W progu stał niski, mocno zbudowany mężczyzna o krótko ostrzyżonych, czarnych jak smoła włosach, szerokiej, słowiańskiej twarzy, jakby ulanej z topionego wosku. Wyraźnie zdenerwowany, rzucił szybkie spojrzenie na Jacka. Potem jego wąskie, azjatyckie oczy zwróciły się w kierunku nieruchomej postaci przy małym stoliku, pogrążonej w medytacji niczym Budda. Nagle Czarnoksiężnik ocknął się, zasalutował żwawo i wskazał gościowi wolne krzesło. Rosjanin podszedł do okna i spojrzał w dół, na ulicę, gdzie jakiś dychawiczny samochód z silnikiem kaszlącym jak stary gruźlik, cud enerdowskiej motoryzacji, przetoczył się koło kina i zniknął za rogiem. Podniesiony na duchu brakiem jakichkolwiek oznak życia na zewnątrz budynku, Rosjanin przeszedł się po pokoju: obmacał taflę pękniętego lustra, nacisnął klamkę u drzwi do sąsiedniego pokoju i zakończył obchód przy zegarze z kukułką. - Gdzie są wskazówki? - zapytał. - Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Berlina - odpowiedział Czarnoksiężnik - a było to tydzień po zakończeniu wojny, którą wy, z właściwym sobie poczuciem humoru, nazwaliście wielką wojną ojczyźnianą, cały Ring zapchany był wozami, ciągniętymi przez wymizerowane szkapy. Wychudzone niemieckie dzieciaki gapiły się na nie, zajadając ciastka z żołędzi. Konie prowadzili rosyjscy żołnierze, a na wozach piętrzyły się łupy: łoża z baldachimem, toaletki, grzejniki, krany, zlewy i kuchenki, wszystko, co dało się wynieść albo Strona 19 odkręcić. Pamiętam, jak zabierali sofę z willi Göringa... Nic nie było dla nich za duże czy za małe. Założę się, że wskazówka naszego zegara odjechała na jednym z tamtych wozów. Na ustach Rosjanina pojawił się cierpki uśmieszek. - Sam prowadziłem jeden z tych wozów - powiedział. - Służyłem w piechocie jako oficer wywiadu. Przeszedłem cały szlak bojowy, od przedmieść Moskwy po gruzy Reichstagu na Tiergarten. Po drodze mijaliśmy setki naszych wiosek, zrównanych z ziemią przez uciekających nazistów. Grzebaliśmy okaleczone ciała partyzantów, kobiet i dzieci spalonych na węgiel. Na początku wojny mój batalion liczył tysiąc dwustu ludzi. Do Berlina dotarło czterdziestu dwóch. Wskazówki pańskiego zegara z kukułką, panie agencie amerykańskiego centralnego wywiadu, są tylko drobną rekompensatą za krzywdy, jakie wyrządzili nam Niemcy. Przesunął krzesło, żeby widzieć jednocześnie i Jacka, i Czarnoksiężnika. Torriti gestem podbródka wskazał na butelkę whisky i mrugnął znacząco. Rosjanin, od którego zalatywało lichą wodą kolońską, potrząsnął odmownie głową. - Dobrze. Przejdźmy do konkretów. Powiedziano mi, że mam oczekiwać kogoś o nazwisku Konstantin Wiszniewski. - Ja jestem Wiszniewski. - Dziwne... Na liście berlińskiego KGB nie ma nikogo o takim nazwisku. - Figuruję tam jako Wołkow. Czy mogę spytać o pańską godność? Czarnoksiężnik był teraz w swoim żywiole, wprost nie posiadał się z radości. - Tweedledum. Nazywam się Tweedledum. - Tweedledum... i co dalej? - Po prostu Tweedledum. - Torriti wycelował palcem w Rosjanina. - Widzisz, przyjacielu... Zapewne nie jesteś nowy w tej grze. Znasz zasady. Jack oparł się o ścianę przy drzwiach i czujnym wzrokiem śledził każdy ruch Wiszniewskiego, który powoli odpiął guziki płaszcza, wyciągnął pogiętą blaszaną papierośnicę i długo obracał w palcach długiego, cienkiego papierosa z tekturową gilzą. Z drugiej kieszeni wyjął zapalniczkę Amerykańskich Sił Powietrznych. Trzęsącymi się rękami skrzesał ogień, a kiedy pochylił się nad zapalniczką, papieros drżał mu w ustach. Zaciągnął się głęboko, a wyraz napięcia z wolna ustępował z jego twarzy Pokój wypełnił się smrodem machorki, którą rosyjscy oficerowie palili w zatłoczonych kabaretach przy Kurfürstendamm. - Proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie - powiedział Wiszniewski. - Czy jest tutaj mikrofon? Nagrywacie naszą rozmowę? Czarnoksiężnik wyczuł, że od jego odpowiedzi wiele zależy. Postanowił iść na całość. Strona 20 Spojrzał na Rosjanina i nawet nie mrugnąwszy okiem, oświadczył z rozbrajającą szczerością: - Nagrywam... nagrywamy. Tak. Wiszniewski odetchnął z ulgą. - To zrozumiałe. W pańskiej sytuacji zrobiłbym to samo. Gdybyście powiedzieli, że nie nagrywacie, wstałbym i wyszedł. Zdrada to taniec na linie bez asekuracji. Moje życie jest w waszych rękach, panie Tweedle... czy jak się pan tam nazywa. Muszę wam zaufać. - Zaciągnął się i wypuścił dym nosem. - W KGB mam stopień podpułkownika. Czarnoksiężnik przyjął to do wiadomości krótkim skinieniem głowy. Zapadła martwa cisza. Rosjanin w skupieniu palił papierosa. Torriti nie próbował przerwać milczenia. Bywał w podobnych sytuacjach więcej razy, niż mógł spamiętać. Wiedział, że przede wszystkim powinien ustalić plan działania, narzucić tempo, zaskoczyć przeciwnika, a zwłaszcza dać mu delikatnie do zrozumienia, kto tu rządzi. Jeżeli zdrada ma dojść do skutku, sam będzie dyktował warunki. - Na liście figuruję jako attaché kulturalny. Działam pod przykrywką paszportu dyplomatycznego - dodał Rosjanin. Czarnoksiężnik wyciągnął rękę i wierzchem dłoni w rękawiczce pogłaskał butelkę whisky. - Dobrze... - odezwał się wreszcie. - Powiedzmy, że jestem rybakiem, który łowi na mieliźnie u pruskiego wybrzeża. Kiedy czuję, że coś wpadło w sieci, sprawdzam, co się złapało. Płotki wyrzucam, bo mam ścisłe instrukcje zatrzymywać tylko grube ryby. Czy jesteście grubą rybą, towarzyszu Wiszniewski? Rosjanin poruszył się na krześle. - Jestem zastępcą szefa Pierwszego Zarządu Głównego bazy w Karlshorst. Czarnoksiężnik wyjął z wewnętrznej kieszonki niewielki notes i kartkował go, póki nie natrafił na stronę zapisaną drobnym maczkiem, w sycylijskim dialekcie. Regularnie przesłuchiwał siostrę sprzątaczki z hotelu, w którym zatrzymywali się oficerowie z moskiewskiej centrali KGB podczas wizyt w Berlinie. - Dwudziestego drugiego grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku księgi rachunkowe Karlshorst zostały sprawdzone przez audytora z Komisji Kontroli KC. Jak się nazywał? - Jewpraksin, Fiodor Jeriemiejewicz. Oddano mu do dyspozycji mój gabinet. Siedział przy sąsiednim biurku. Czarnoksiężnik uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: dobra, pracujesz w Karlshorst... ale będziesz się musiał mocno postarać, by nas przekonać, że jesteś naprawdę grubą rybą.