9084
Szczegóły |
Tytuł |
9084 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9084 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9084 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9084 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Powie�ci ROBERTA LUDLUMA
w Wydawnictwie Amber
TO�SAMO�� BOURNE'A
KRUCJATA BOURNE'A
ULTIMATUM BOURNE'A
DOKUMENT MATLOCKA
DROGA DO OMAHA
DZIEDZICTWO SCARLATTICH
ILUZJA SKORPIONA
KL�TWA PROMETEUSZA
KOD ALTMANA
MANUSKRYPT CHANCELLORA
MOZAIKA PARSIFALA
OPCJA PARYSKA
PAKT HOLCROFTA
PLAN I KAR
PROGRAM HADES
PROTOKӣ SIGMY
PRZESY�KA Z SALONIK
PRZYMIERZE KASANDRY
SPADKOBIERCY MATARESE'A
SPISEK AKWITANII
STRA�NICY APOKALIPSY
TESTAMENT MATARESE'A
TRANSAKCJA RHINEMANNA
TREVAYNE
WEEKEND Z OSTERMANEM
ZDRADA TRISTANA
ZEW HALIDONU
ZLECENIE JANSONA
ROBERT LUDLUM
GAYLE LYNDS
KOD ALTMANA
Przek�ad: JAN KRASKO
AMBER
Tytu� orygina�u: THE ALTMAN CODE
Redaktorzy serii:
MA�GORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna: MARIA RAWSKA
Redakcja techniczna: ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta:
KATARZYNA KUCHARCZYK, RENATA KUK
Ilustracja na ok�adce ARCHIWUM WYDAWNICTWA AMBER
Opracowanie graficzne ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stron� Intemetu http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright � 2003 by MYN PYN LLC. Ali rights reserved.
For the Polish edition Copyright O 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2045-9
Prolog
1 wrze�nia 2002, pi�tek
Szanghaj, Chiny
Gigantyczne reflektory na p�nocnym brzegu rzeki Huangpu o�wietla�y portowe doki, zmieniaj�c noc w dzie�. Gromady doker�w roz�adowywa�y ci�ar�wki i ustawia�y d�ugie, stalowe kontenery pod d�wigami. Po�r�d pisku i zgrzytu metalu ocieraj�cego si� o metal pot�ne �urawie podnosi�y je hen, wysoko, ku rozgwie�d�onemu niebu, i opuszcza�y do �adowni frachtowc�w z ca�ego �wiata. Do tego najwa�niejszego portu na wschodnim wybrze�u Chin, niemal w po�owie drogi mi�dzy Pekinem i najnowszym nabytkiem Chi�czyk�w Hongkongiem, codziennie wp�ywa�y ich setki.
Na po�udnie od dok�w jarzy�y si� �wiat�a miasta i nowej dzielnicy Pu-dong, a na spienionych br�zowych wodach rzeki, od brzegu do brzegu, panowa� ruch jak na paryskim bulwarze. Frachtowce, d�onki, male�kie sampany i d�ugie rz�dy spi�tych ze sob�, niepomalowanych drewnianych barek walczy�y o miejsce.
Nabrze�e za wschodnim kra�cem dok�w, gdzie rzeka skr�ca�a ostro na p�noc, by�o o�wietlone nieco s�abiej. Cumowa� tu tylko jeden frachtowiec, za�adowywany przez samotny d�wig i nie wi�cej jak dwudziestu doker�w. Na paw�y statku widnia� napis Cesarzowa, a jego portem macierzystym by� Hongkong. Wszechobecnej stra�y portowej tu nie by�o.
Ty�em do burty sta�y dwie du�e ci�ar�wki. Zlani potem dokerzy wy�adowywali z nich metalowe beczki, toczyli je po deskach i ustawiali na siatce �adunkowej. Gdy siatka si� wype�nia�a, zawisa�o nad ni� rami� �urawia, a z ramienia spuszcza�a si� lina. Dokerzy podczepiali siatk� do haka, rami� w�drowa�o do g�ry, d�wig okr�ca� si� zwinnie i przenosi� beczki na statek, gdzie robotnicy opuszczali je do otwartej �adowni.
Kierowcy, dokerzy, operator d�wigu i robotnicy pok�adowi pracowali szybko i po cichu, jednak stanowczo za wolno dla ros�ego m�czyzny stoj�cego po prawej stronie ci�ar�wek, kt�ry czujnym wzrokiem omiata� teren mi�dzy nabrze�em i rzek�. Jak na Chi�czyka mia� niezwykle jasn� sk�r� i jeszcze niezwyklejsze, bo rudo-siwe w�osy.
Spojrza� na zegarek i ledwo s�yszalnym g�osem przem�wi� do brygadzisty:
- Sko�czycie za trzydzie�ci sze�� minut.
To nie by�o pytanie. Brygadzista odwr�ci� g�ow� tak gwa�townie, jakby go zaatakowano. Patrzy� na m�czyzn� tylko chwil�, po czym spu�ci� oczy i szybko odszed�, pokrzykuj�c na podw�adnych. Praca nabra�a tempa, lecz on nie popu�ci�, zmuszaj�c robotnik�w do jeszcze wi�kszego wysi�ku. Rudow�osy cz�owiek, kt�rego tak bardzo si� ba�, wci�� tu by�, wci�� przera�a� swoj� obecno�ci�.
Za zwoje grubej liny okr�towej w jednym z mrocznych zakamark�w doku w�lizgn�� si� ukradkiem szczup�y Chi�czyk w reebokach, zachodnich d�insach i czarnej kurtce a la Mao. Zastyg� bez ruchu i prawie niewidoczny w panuj�cych tam ciemno�ciach przygl�da� si� beczkom, kt�re dokerzy wtaczali na sie� i za�adowywali na pok�ad �Cesarzowej". Z kurtki wyj�� ma�y, skomplikowany aparat fotograficzny i fotografowa� wszystko i wszystkich, dop�ki ostatnia beczka nie znikn�a w �adowni, dop�ki na nabrze�u nie zosta�a ostatnia, pusta ju� ci�ar�wka.
Odwr�ciwszy si� po cichu, schowa� aparat, wycofa� si� ostro�nie poza ton�cy w �wietle dok, znowu znikn�� w mroku i nisko pochylony ruszy� truchtem po drewnianym pomo�cie w stron� najbli�szej szopy i drogi do miasta. W g�rze gwizda� ciep�y wiatr, nios�c ze sob� ci�ki zapach mulistej rzeki. Ale on tego nie zauwa�a�. Cieszy� si�, poniewa� wraca� z wa�nymi informacjami. Cieszy� si� i denerwowa� zarazem. Nie, tych ludzi nie mo�na by�o lekcewa�y�.
Gdy us�ysza� ciche kroki, by� ju� niemal na ko�cu nabrze�a, w miejscu gdzie l�d spotyka� si� z morzem. By� ju� niemal bezpieczny.
Rudow�osy zbli�a� si� do niego bezszelestnie, biegn�c mi�dzy magazynami i sk�adnicami, tras� r�wnoleg�� do jego trasy. Spokojny i opanowany, widzia�, jak uciekinier nagle sztywnieje, zwalnia i zaraz znowu gwa�townie przyspiesza.
Rudow�osy b�yskawicznie zlustrowa� najbli�sz� okolic�. Po lewej stronie mia� opuszczon� i zapuszczon� cz�� doku, raj dla mew, po prawej -drog� dla pojazd�w kursuj�cych mi�dzy miastem i portem. Jecha�a ni� ci�ar�wka, ta ostatnia, ta pusta. �wiat�a jej reflektor�w ��obi�y d�ugie leje w mroku nocy. Tak, zaraz minie go i przystanie. Gdy uciekinier smyrgn��
za wysoki zw�j lin po lewej stronie, rudow�osy wyj�� garot�, doskoczy�, zarzuci� mu j� na szyj�, szarpn�� i zacisn��.
Przez d�ug� chwil� ofiara konwulsyjnie zaciska�a szponiaste palce. Agonalnie wykr�ca�a r�ce. Rzuca�a si� i szarpa�a. Wreszcie zwiotcza�a i bezw�adnie zwiesi�a g�ow�.
Zadr�a� drewniany pomost - min�a ich ci�ar�wka. Ukryty za stert� lin zab�jca u�o�y� trupa na ziemi, zdj�� garot�, obmaca� cia�o i znalaz� aparat. Potem niespiesznie odszed�, by zaraz wr�ci� z dwoma wielkimi hakami do podwieszania �adunku. Ukl�k�, z pochwy na �ydce wyj�� n�, rozci�� zabitemu brzuch, wepchn�� do rany ko�ce stalowych hak�w i owin�� trupa lin�, �eby nie wypad�y. Nast�pnie wsta�, przetoczy� cia�o i zepchn�� je do ciemnej wody. Rozleg� si� cichy plusk - zw�oki posz�y na dno. Zaton�y i ju� nigdy nie wyp�yn�.
Rudow�osy podszed� do ci�ar�wki, kt�ra zgodnie z rozkazem czeka�a na niego na drodze. Gdy odjechali szybko w kierunku miasta, marynarze podnie�li trap, rzucili cumy i �Cesarzowa" odbi�a od brzegu. Holownik wyprowadzi� j� na �rodek rzeki i tam skr�ci�a, bior�c kurs na Jangcy i na otwarte morze.
Rozdzia� 1
12 wrze�nia, wtorek
Waszyngton
W stolicy kr��y�o powiedzenie, �e Waszyngtonem rz�dz� prawnicy, a prawnikami szpiedzy. Miasto by�o oplecione paj�czyn� agencji wywiadowczych wszelkiej ma�ci, takich jak legendarne CIA czy FBI, te mniej znane, jak cho�by NRO, Narodowe Biuro Rozpoznania, oraz dziesi�tkami zupe�nie nieznanych, kt�re zapu�ci�y korzenie dos�ownie we wszystkich organizacjach wojskowych i rz�dowych, ��cznie ze znamienitym Departamentem Stanu i Departamentem Sprawiedliwo�ci. Prezydent Samuel Adams Castilla uwa�a�, �e jest ich za du�o. �e dzia�aj� zbyt jawnie. Notorycznie ze sob� rywalizowa�y, co by�o nie lada problemem. Jeszcze wi�kszym problemem by�o jednak to, �e wymienia�y si� informacjami, kt�re cz�sto zawiera�y b��dne dane. No i ta ich niebezpieczna opiesza�o��, jak�e charakterystyczna dla ka�dej biurokratycznej machiny...
My�la� o tym, jad�c w�skimi bocznymi drogami na p�nocnym brzegu rzeki Anacostia. O tym i o kolejnym mi�dzynarodowym kryzysie, kt�ry si� w�a�nie k�u�. Z cicho mrucz�cym silnikiem czarna limuzyna lincoln town-car o przyciemnionych szybach min�a g�sty las, kilka jasno o�wietlonych przystani jachtowych, zadygota�a, przeje�d�aj�c przez zardzewia�e tory, wreszcie skr�ci�a w prawo, by wjecha� do ma�ego, ruchliwego, ca�kowicie ogrodzonego portu. Na stoj�cej przy bramie tablicy widnia� napis: Prywatny klub jachtowy Anacostia
Wst�p tylko dla cz�onk�w
Port, a raczej przysta�, wygl�da� identycznie jak inne przystanie wzd�u� brzegu rzeki na wsch�d od waszyngto�skiego portu marynarki wojennej. Dochodzi�a jedenasta w nocy.
Tu, ledwie kilka kilometr�w od miejsca, gdzie Anacostia ��czy�a si� z szerokim Potomakiem, cumowa�y pot�ne �odzie motorowe, pe�nomorskie jachty oraz jednostki nieco mniejsze, weekendowo-spacerowe. Prezydent patrzy� na mola i wcinaj�ce si� w mroczne morze pomosty. W�a�nie dobija�o do nich kilka jacht�w o pokrytych sol� burtach. Ich za�ogi by�y w sztormiakach i kombinezonach. Na terenie portu sta�o pi�� o�wietlonych budynk�w r�nej wielko�ci. Wszystko wygl�da�o dok�adnie tak, jak mu opisano.
Lincoln zwolni� i przystan�� za najwi�kszym z nich, za hangarem niewidocznym od strony nabrze�a i przes�oni�tym g�stym lasem od strony drogi. Z samochodu wysiad�o czterech towarzysz�cych prezydentowi m�czyzn. W garniturach, z ma�ymi pistoletami maszynowymi w r�ku, b�yskawicznie otoczyli limuzyn�, wyregulowali noktowizory i zlustrowali ton�cy w mroku teren. W ko�cu jeden z nich odwr�ci� si� do samochodu i energicznie kiwn�� g�ow�.
Pi�ty m�czyzna, ten, kt�ry siedzia� obok prezydenta, te� by� w garniturze, lecz zamiast broni maszynowej trzyma� w r�ku sig sauera kaliber 9 milimetr�w. W odpowiedzi na sygna� wzi�� od prezydenta klucz, szybko wysiad� i podbieg� do ledwo widocznych drzwi. W�o�y� klucz do ukrytego zamka, poci�gn�� za klamk�, odwr�ci� si� i znieruchomia� z szeroko rozstawionymi nogami i gotow� do strza�u broni�.
Wtedy otworzy�y si� drzwiczki lincolna, te od strony hangaru. Powietrze, ch�odne i rze�kie, lekko pachnia�o spalinami. Castilla wysiad�. Wysoki i t�gi, mia� na sobie lu�ne bawe�niane spodnie i sportow� marynark�. Jak na m�czyzn� tak ros�ego, porusza� si� zwinnie i szybko. Wysiad� i znikn�� za drzwiami hangaru.
Czuwaj�cy przed nimi ochroniarz rozejrza� si� po raz ostatni i wraz z dwoma kolegami ruszy� za nim. Dw�ch pozosta�o, by pilnowa� lincolna i drzwi.
Nathaniel Frederick �Fred" Klein, wiecznie rozczochrany i zaniedbany szef Tajnej Jedynki, siedzia� za zawalonym papierami metalowym biurkiem w ciasnym hangarowym biurze. By�a to jego nowa kwatera g��wna, nowe centrum decyzyjne. Pocz�tkowo, ledwie przed czterema laty, Tajna Jedynka by�a organizacj� nieformaln� i niesformalizowan� - nie mia�a kwatery g��wnej i nie zatrudnia�a �adnych urz�dnik�w ani agent�w, przynajmniej oficjalnie. Tworzy�a j� lu�na grupa ekspert�w z r�nych dziedzin, ludzi z do�wiadczeniem w tajnych operacjach wywiadowczych, w wi�kszo�ci by�ych wojskowych, m�czyzn i kobiet niezwi�zanych z nikim emocjonalnie, niemaj�cych rodziny, domu i zobowi�za�, sta�ych ani nawet tymczasowych.
Ale teraz, gdy trzy wielkie mi�dzynarodowe kryzysy nadszarpn�y zasoby elitarnej Jedynki, eksploatuj�c je do granic mo�liwo�ci i wytrzyma�o�ci, prezydent Castilla uzna�, �e jego supertajna organizacja potrzebuje wi�cej ludzi oraz sta�ej bazy, oddalonej od oczu w�cibskich urz�dnik�w z Pennsylvania Avenue i Pentagonu. I tak w�a�nie powsta� �w �prywatny klub jachtowy".
�Klub" mia� wszystko, co niezb�dne do tego rodzaju pracy: by� miejscem publicznym i otwartym przez dwadzie�cia cztery godziny na dob� siedem dni w tygodniu, miejscem gdzie o ka�dej porze trwa� sporadyczny, nieregularny, lecz sta�y ruch zar�wno na l�dzie, jak i na morzu. W pobli�u drogi i tor�w, lecz wci�� na terenie portu urz�dzono l�dowisko dla �mig�owc�w, kt�re wygl�da�o jak zaro�ni�te chwastami pole. Zainstalowano tu r�wnie� najnowocze�niejszy sprz�t telekomunikacyjny i niemal niewidoczny, lecz wyrafinowany system bezpiecze�stwa. Bez uaktywnienia si� co najmniej jednego czujnika na teren bazy nie przedosta�aby si� nawet wa�ka.
Siedz�c samotnie w biurowej klitce i ws�uchuj�c si� w przyt�umione odg�osy pracuj�cej za �cian� garstki ludzi z nocnej zmiany, Klein zamkn�� oczy i potar� nasad� swego d�ugiego nosa. Jego oprawione w druciane oprawki okulary le�a�y na biurku. Mia� sze��dziesi�t lat i tego wieczoru dok�adnie na tyle wygl�da�. Na jego enigmatycznej twarzy wykwit�y nowe zmarszczki, powi�kszy�y mu si� zakola. Grozi� kolejny kryzys.
Gdy b�l g�owy nieco zel�a�, Klein usiad� prosto, otworzy� oczy, w�o�y� okulary i energicznie pykn�� z fajki, z kt�r� nigdy si� nie rozstawa�. Pomieszczenie wype�ni�o si� k��bami dymu, kt�ry znikn�� niemal tak szybko, jak si� pojawi�, wyssany przez specjalnie zaprojektowany pot�ny system wentylacyjny.
Na biurku le�a�y otwarte akta, lecz on na nie nie patrzy�. Pali� fajk�, postukiwa� nog� w pod�og� i co kilka sekund spogl�da� na okr�towy zegar na �cianie. Wreszcie otworzy�y si� drzwi, te pod zegarem, i w progu stan�� ros�y m�czyzna z sig sauerem w r�ku. Rozejrza� si�, podszed� do drzwi po drugiej stronie biura, zamkn�� je na klucz, odwr�ci� si� i zastyg� bez ruchu.
Kilka sekund p�niej wszed� prezydent Castilla. Usiad� w sk�rzanym fotelu naprzeciwko biurka.
- Dzi�kuj�, Barney - powiedzia�. - Wezw� ci�, je�li b�dziesz potrzebny.
- Ale, panie prezydencie...
- Wyjd� - rozkaza� stanowczo Castilla. - Zaczekaj na zewn�trz. To prywatna rozmowa mi�dzy starymi przyjaci�mi. - Nie sk�ama�. Znali si� z Kleinem od studi�w.
Ochroniarz powoli wyszed�, ka�dym krokiem podkre�laj�c niech��, z jak� to robi.
Gdy drzwi si� zamkn�y, Klein wypu�ci� kolejny k��b dymu.
- M�g�bym przyjecha� do pana, panie prezydencie, jak zwykle...
- Nie. - Castilla pokr�ci� g�ow�. W tytanowych oprawkach jego okular�w odbija�o si� ostre �wiat�o g�rnej lampy. - Dop�ki nie powiesz mi dok�adnie, czym grozi nam ten chi�ski frachtowiec - �Cesarzowa", tak?
- wszystko zostanie mi�dzy nami i agentami, kt�rzy si� tym zajm�.
- Znowu przecieki? - spyta� Klein. - Jest a� tak �le?
- Gorzej ni� �le - odrzek� Castilla. - Bia�y Dom zmieni� si� w sito. Nigdy dot�d czego� takiego nie widzia�em. Dop�ki moi ludzie nie znajd� ich �r�d�a, b�dziemy spotykali si� tutaj. - Na jego poci�g�ej twarzy malowa� si� wyraz g��bokiego niepokoju. - My�lisz, �e to kolejny �Yinhe"?
Klein natychmiast cofn�� si� my�lami w przesz�o��: rok 1993, gro�ba paskudnego mi�dzynarodowego incydentu i sromotna pora�ka Amerykan�w. Chi�ski frachtowiec �Yinhe" p�yn�� z Chin do Iranu. Ameryka�ski wywiad wojskowy otrzyma� meldunek, �e statek przewozi chemikalia, z kt�rych mo�na wyprodukowa� bro� chemiczn�. Poniewa� interwencja zwyk�ymi kana�ami dyplomatycznymi zawiod�a, prezydent Bill Clinton rozkaza� okr�tom marynarki wojennej p�yn�� za frachtowcem, uniemo�liwiaj�c mu dobicie do brzegu, dop�ki nie znajdzie si� jakie� rozwi�zanie.
Rozw�cieczone Chiny odrzuci�y oskar�enia. Wybitni przyw�dcy �wiatowi zacz�li wywiera� nacisk. Pa�stwa sprzymierzone zaatakowa�y Pekin zarzutami, argumentami i kontrargumentami. Dosz�o do sytuacji patowej. Krzycza�y o tym wszystkie media na ca�ym �wiecie. Impas trwa� dwadzie�cia niesko�czenie d�ugich dni. Gdy Chiny zacz�y butnie protestowa� i grozi�, ameryka�ska marynarka wojenna zatrzyma�a statek na otwartym morzu i na jego pok�ad weszli inspektorzy. Ku wielkiemu zak�opotaniu ameryka�skiego rz�du odkryli tam jedynie narz�dzia i sprz�t rolniczy, p�ugi, koparki i ma�e traktory. Doniesienia wywiadu okaza�y si� fa�szywe.
Klein wykrzywi� twarz. Pami�ta� to a� za dobrze. Amerykanie wyszli wtedy na bandyt�w. Stosunki dyplomatyczne z Chinami, a nawet z najbli�szymi sojusznikami, by�y napi�te przez wiele lat.
Pos�pnie pykn�� z fajki, odp�dzaj�c r�k� dym od twarzy prezydenta.
- Czy to kolejny �Yinhe"? - powt�rzy�. - Mo�liwe.
- �Mo�liwe", czyli niewykluczone, czy �mo�liwe", czyli bardzo prawdopodobne? - spyta� Castilla. - Lepiej powiedz mi wszystko ze szczeg�ami.
Klein wystuka� popi� z fajki.
- Jeden z naszych agent�w jest sinologiem i od dziesi�ciu lat pracuje w Szanghaju dla konsorcjum ameryka�skich firm, kt�re pr�buj� si� tam zahaczy�. Nazywa si� Avery Mondragon. Zainteresowa� nas informacj�, �e �Cesarzowa" przewozi dziesi�tki ton tiodiglikolu u�ywanego do produkcji wojskowych gaz�w i cieczy pryszcz�cych oraz chlorku tionylu, substancji u�ywanej do wytwarzania broni chemicznej dzia�aj�cej na system nerwowy. Frachtowiec za�adowano w Szanghaju. Jest teraz na pe�nym morzu i p�ynie kursem na Irak. Tak, oczywi�cie, obie substancje stosuje si� r�wnie� w rolnictwie, ale jak dla kraju wielko�ci Iraku jest to ilo�� zbyt du�a.
- Fred, czy tym razem to pewna informacja? Pewna na sto procent? Na dziewi��dziesi�t?
- Nie widzia�em raportu - odrzek� spokojnie Klein, wypuszczaj�c chmur� dymu i zapominaj�c j� rozp�dzi�. - Ale Mondragon twierdzi, �e ma dowody: oryginalny manifest okr�towy.
- Bo�e �wi�ty... - Masywny korpus i szerokie ramiona Castilli zesztywnia�y. - Nie wiem, czy wiesz, ale Chiny s� sygnatariuszem mi�dzynarodowego traktatu zabraniaj�cego prac nad broni� chemiczn�, jej produkcji, sk�adowania i stosowania. Nie pozwol�, �eby ich przejrzano i zdemaskowano, bo spowolni�oby to ich dalszy rozw�j, kt�rego celem jest coraz wi�kszy udzia� w �wiatowej gospodarce.
- Cholernie delikatna sytuacja.
- Cena za kolejny b��d by�aby bardzo wysoka i dla Ameryki. Zw�aszcza teraz, gdy Chiny s� o krok od podpisania uk�adu o przestrzeganiu praw cz�owieka, kt�ry otworzy ich wi�zienia i s�dy kryminalne przed ameryka�skimi inspektorami i przed inspektorami ONZ, kt�ry zbli�y je do standard�w zachodnich i uwolni d�ugoletnich wi�ni�w politycznych. Od czas�w Nixona podpisanie tego uk�adu by�o najwa�niejszym celem wszystkich ameryka�skich prezydent�w.
Sam Castilla nie chcia�, �eby co� temu przeszkodzi�o. Zar�wno ze wzgl�d�w osobistych, jak i ze wzgl�du na prawa cz�owieka jako takie, by�o to i jego marzenie.
- Sytuacj a j est cholernie niebezpieczna - kontynuowa�. - Nie mo�emy pozwoli�, �eby ten statek... jak mu tam? �Cesarzowa"?
Klein kiwn�� g�ow�.
- �eby ta przekl�ta �Cesarzowa" wp�yn�a do Basry z chemikaliami do wytwarzania gro�nej broni. To kwestia zasadnicza, najwa�niejsza. Kropka. - Prezydent wsta� i zacz�� nerwowo chodzi� tam i z powrotem. -Je�li twoje doniesienia oka�� si� prawdziwe i wkroczymy do akcji, jak
zareaguj� Chi�czycy? - Machn�� r�k�. - Nie, nie, nie o to chodzi, prawda? Wiemy, jak by zareagowali. Zacz�liby wszystkiemu zaprzecza� i przybiera� gro�ne pozy. Nie, pytanie powinno brzmie� inaczej: Co tak naprawd� zrobi�? - Popatrzy� na Kleina. - Zw�aszcza je�li pomylimy si� po raz drugi.
- Nikt nie potrafi tego przewidzie�, panie prezydencie. Z drugiej strony
�aden kraj nie utrzyma pot�nego arsena�u broni nuklearnej, nigdzie
jej nie u�ywaj�c. Kiedy� musi jej u�y�, cho�by tylko po to, �eby usprawiedliwi�
koszty jej wytworzenia.
- Nie zgadzam si�. Je�li gospodarka kraju stoi na wysokim poziomie,
je�li jego mieszka�cy s� szcz�liwi, przyw�dcy s� w stanie utrzyma� armi�
bez konieczno�ci posy�ania jej do walki.
- Tak, oczywi�cie - ci�gn�� Klein. - Je�li Chiny zechc� wykorzysta�
ten incydent jako pretekst, mog� zaatakowa� Tajwan. Zamierzaj� to zrobi� od lat.
- Je�eli uznaj�, �e na to nie zareagujemy, tak, masz racj�. Poza tym
jest jeszcze Azja �rodkowa. Rosja przesta�a by� gro�na, przynajmniej
w tym rejonie...
Szef Tajnej Jedynki wypowiedzia� s�owa, o kt�rych �aden z nich wola� nawet nie my�le�:
- Dysponuj� nuklearnymi pociskami dalekiego zasi�gu. Mo�emy by�
ich celem tak samo jak ka�dy inny kraj.
Castilla zadr�a�. Klein zdj�� okulary i rozmasowa� sobie skronie. Zamilkli. Prezydent westchn��. Podj�� decyzj�.
- Dobrze. Ka�� Brose'owi wys�a� tam jaki� okr�t. Niech namierzy ten
frachtowiec i go obserwuje. Oficjalnie potraktujemy to jako rutynow�
misj� rozpoznawcz�. Jej prawdziwy cel b�dziemy znali tylko my i on.
- Chi�czycy nas wykryj�.
- Zagramy na zw�ok�. Problem w tym, �e nie wiem, jak d�ugo b�dzie
uchodzi� nam to na sucho. - Castilla podszed� do drzwi i przystan��. By�
powa�ny, spi�ty. - Musz� mie� dow�d, Fred. Musz� mie� go ju� teraz.
Zdob�d� ten manifest.
- Zdob�d�, Sam.
Prezydent ci�ko pochyli� ramiona, kiwn�� g�ow� i wyszed�. Ochroniarz zamkn�� drzwi.
Klein zmarszczy� czo�o, zastanawiaj�c si� nad nast�pnym krokiem. Gdy na dworze zamrucza� silnik prezydenckiej limuzyny, podj�� decyzj�. Odwr�ci� si� z fotelem do ma�ego stolika, na kt�rym sta�y dwa telefony. Jeden, czerwony, wyposa�ony w urz�dzenie szyfruj�ce, ��czy� go bezpo�rednio
z gabinetem Castilli. Drugi by� niebieski. Ten te� wyposa�ono w urz�dzenie szyfruj�ce. Klein podni�s� s�uchawk� niebieskiego i wybra� numer.
13 wrze�nia, �roda
Kaohsiung, Tajwan
Zjad�szy �rednio wysma�onego hamburgera i wypiwszy butelk� tajwa�skiego piwa w W�dzarni Joego przy Chungsiao-1, Jon Smith postanowi� z�apa� taks�wk� do portu. Do spotkania w hotelu Grand Hi-Lai, gdzie mia� czeka� na niego Mike Kerns, stary przyjaciel z Instytutu Pasteura, zosta�a mu jeszcze godzina.
By� w Kaohsiung - drugim co do wielko�ci mie�cie Tajwanu - od prawie tygodnia, ale dopiero tego dnia nadarzy�a mu si� okazja, �eby troch� pozwiedza�. Na konferencjach naukowych zawsze mia� od groma roboty. By� lekarzem i biologiem molekularnym, mia� stopie� podpu�kownika i pracowa� w USAMRIID, Ameryka�skim Wojskowym Instytucie Chor�b Zaka�nych. �eby przyjecha� na Tajwan, na konferencj� kraj�w basenu Oceanu Spokojnego po�wi�con� najnowszym osi�gni�ciom biologii molekularnej i kom�rkowej, musia� przerwa� prace badawcze nad sposobami obrony przed w�glikiem.
Ale tak samo jak ryby i go�cie, po trzech, czterech dniach wszystkie konferencje naukowe brzydn� i trac� �wie�o��. Bez czapki, w cywilnym ubraniu, szed� nabrze�em, podziwiaj�c wspania�y port, trzeci po Hongkongu i Singapurze port kontenerowy na �wiecie. By� tu przed wielu laty, zanim zbudowano tunel i zanim ta rajska wyspa sta�a si� kolejn� zat�oczon� cz�ci� zat�oczonego portu. Dzie� by� jak z poczt�wki, dlatego tu� nad po�udniowym horyzontem bez trudu dostrzeg� wysp� Hsiao Liuchiu.
Lekko zamglone s�o�ce, kr���ce nad g�ow� mewy, dochodz�ce z portu odg�osy... Spacerowa� niespiesznie przez kwadrans. Nie by�o tu �adnych oznak politycznych niesnasek, niepewno�ci jutra, tego, czy Tajwan pozostanie niezale�ny, podbity czy w jaki� spos�b przehandlowany, by sta� si� cz�ci� Chin, kt�re wci�� ro�ci�y sobie do niego prawa.
Wreszcie zatrzyma� taks�wk� i kaza� wie�� si� do hotelu. Ledwie zd��y� dobrze usi���, gdy w kieszeni sportowej marynarki zawibrowa� telefon kom�rkowy. Telefon specjalny, wyposa�ony w szyfrator, ukryty w zmy�lnie zamaskowanej kieszeni.
- Smith - rzuci� cicho do mikrofonu.
- Jak tam konferencja, pu�kowniku? - spyta� Fred Klein.
- Coraz nudniej sza.
- W takim razie zapewne nie pogardzi pan odrobin� rozrywki.
Smith u�miechn�� si� w duchu. By� nie tylko naukowcem, ale i tajnym
agentem, a godzenie jednego z drugim nie nale�a�o do naj�atwiejszych. Owszem, �odrobina rozrywki" bardzo by mu si� przyda�a, ale tylko odrobina, nic du�ego czy zbyt absorbuj�cego. Naprawd� chcia� wr�ci� na konferencj�.
- C� mamy tym razem, Fred?
Klein z kwatery g��wnej Tajnej Jedynki na brzegu dalekiej rzeki Anacostia opisa� sytuacj�. Kiedy sko�czy�, Jona przeszed� zimny dreszcz l�ku i niecierpliwego oczekiwania.
- Co mam robi�?
- Dzi� wieczorem pojedziesz na Liuchiu. Musisz mie� du�o czasu. W Linyuan wynajmij ��d� albo przekup jakiego� przewo�nika i b�d� tam o dziewi�tej. Punktualnie o dziesi�tej musisz dotrze� do ma�ej zatoczki na zachodnim brzegu. Dok�adne namiary i punkty orientacyjne przefaksowali�my do naszego agenta w Instytucie Ameryka�skim na Tajwanie. Dostarczy ci je osobi�cie.
- Co czeka mnie w zatoczce?
- Spotkasz tam Avery'ego Mondragona. Has�o: �orchidea". Da ci kopert� z manifestem okr�towym �Cesarzowej", kt�ry jest podstaw� rachunku dla Irakijczyk�w. We�miesz kopert� i pojedziesz prosto na lotnisko w Kaohsiung. Tam b�dzie czeka� �mig�owiec jednego z naszych kr��ownik�w. Kopert� oddasz pilotowi. Ma dotrze� do Bia�ego Domu. Jasne?
- Has�o takie samo?
- Takie samo.
- Co potem?
Jon s�ysza�, jak szef Tajnej Jedynki pyka z fajki.
- Potem mo�esz wr�ci� na swoj� konferencj�. - Klein przerwa� po��czenie.
Smith u�miechn�� si� do siebie. Zadanie by�o proste i nieskomplikowane.
Chwil� p�niej taks�wka zatrzyma�a si� przed hotelem Hi-Lai. Jon zap�aci� za kurs, wszed� do holu i ruszy� w stron� stanowiska wynajmu samochod�w. Po przybyciu kuriera z Tajpej zamierza� pojecha� wybrze�em do Linyuan, znale�� ryback� ��d� i dop�yn�� ukradkiem na Liuchiu. Je�li nie znajdzie �odzi, na pewno jak�� wynajmie i pop�ynie sam.
Gdy by� na �rodku holu, z fotela zerwa� si� niski energiczny Chi�czyk. Zaszed� mu drog� i wykrzykn��:
- Doktor Smith! Czeka�em na pana. To zaszczyt pozna� pana osobi�cie. Pa�ski referat na temat �wi�tej pami�ci doktora Chamborda i jego prac nad komputerem molekularnym by� znakomity. Doskona�a po�ywka dla umys�u.
Smith przyj�� ten komplement z lekkim u�miechem.
- Pochlebia mi pan, doktorze.
- Bynajmniej. Ja i moi koledzy z Szanghajskiego Instytutu Biomedycznego chcieliby�my zaprosi� pana na kolacj� i zastanawiam si�, czy to mo�liwe. Bardzo interesuj� nas prace Ameryka�skiego Wojskowego Instytutu Chor�b Zaka�nych i Centrum Kontroli Chor�b Zaka�nych, zw�aszcza te nad nowymi wirusami.
- By�oby mi bardzo mi�o - odrzek� uk�adnie Smith z nutk� �alu w g�osie - ale dzisiaj jestem zaj�ty. Mo�e innym razem?
- W takim razie pozwol� sobie skontaktowa� si� z panem.
- B�dzie mi bardzo mi�o. - Jon odszed�, my�l�c ju� o Liuchiu i o czekaj�cej go wyprawie.
Rozdzia� 2
Waszyngton
Majestatycznie postawny admira� Stevens Brose usiad� na ko�cu d�ugiego sto�u konferencyjnego w Pokoju Sytuacyjnym pod Bia�ym Domem. Zdj�� czapk� i przeczesa� r�k� siwe, na wojskowo ostrzy�one w�osy, zdumiony - i zaniepokojony - tym, co zobaczy�. Prezydent Castilla jak zwykle siedzia� u szczytu sto�u. Rzecz w tym, �e poza nimi nikogo w sali nie by�o, tego ranka tylko oni pili tu kaw�. Rz�dy pustych krzese� stanowi�y widok nader z�owieszczy.
- Jakie chemikalia? - spyta� Brose. Prezydent powierzy� mu r�wnie� stanowisko przewodnicz�cego Po��czonego Kolegium Szef�w Sztab�w.
- Tiodiglikol... Gazy pryszcz�ce. I chlorek tionylu.
- Gazy pryszcz�ce i atakuj�ce system nerwowy. Koszmarnie bolesna �mier�, paskudny spos�b umierania. - Admira� zacisn�� cienkie usta i pot�ne szcz�ki. - Ile tego jest?
- Dziesi�tki ton. - Castilla patrzy� na niego pos�pnym wzrokiem.
- To niedopuszczalne! Kiedy... - Brose gwa�townie urwa�. Zw�zi�y mu si� wyblak�e oczy. Jeszcze raz ogarn�� spojrzeniem rz�d pustych krzese�
przy d�ugim stole. - Rozumiem. Nie zatrzymamy tego statku, nie przeszukamy. Chce go pan tylko obserwowa� i utrzyma� to w tajemnicy.
- Chwilowo tak. Nie mamy konkretnego dowodu, tak samo jak wtedy z �Yinhe". Nie mo�emy sobie pozwoli� na kolejny mi�dzynarodowy incydent, zw�aszcza �e nasi sojusznicy nie s� teraz zbyt sk�onni do podejmowania akcji zbrojnych, a Chiny s� o krok od podpisania uk�adu o przestrzeganiu praw cz�owieka.
Admira� kiwn�� g�ow�.
- W takim razie co mam zrobi�, panie prezydencie? Wzi�� go na muszk�?
- Trzeba wys�a� tam jaki� okr�t. Niech p�ynie za nim na tyle blisko, �eby mo�na by�o natychmiast przyst�pi� do akcji, i na tyle daleko, �eby go nie dostrzegli.
- Dostrzec, mo�e i nie dostrzeg�, ale na pewno go namierz�. Maj� radary. Je�eli przewo�� jak�� kontraband�, ich kapitan na pewno o tym wie. Postawi na nogi ca�� za�og�, b�d� czujni.
- Nic na to nie poradzimy. Sytuacja jest taka, jaka jest. Wszystko si� zmieni, gdy zdob�dziemy stuprocentowy dow�d. Je�li dojdzie do czego� gro�nego, mam nadziej�, �e pan i pa�scy ludzie nie dopuszcz�, by sprawa przerodzi�a si� w otwarty konflikt.
- Czy kto� od nas szuka tego dowodu?
- Mam nadziej�. Admira� zmarszczy� czo�o.
- Statek za�adowano w nocy pierwszego wrze�nia, tak?
- Tak mi doniesiono.
Brose my�la� i kalkulowa�.
- Je�li znam Chi�czyk�w i Szanghaj, wyp�yn�li w morze drugiego wczesnym rankiem. - Si�gn�� po s�uchawk� telefonu i zerkn�� na prezydenta.-Mog�?
Samuel Castilla skin�� g�ow� i admira� wybra� numer.
- Wcze�nie czy p�no, nic mnie to nie obchodzi, kapitanie. Prosz� to sprawdzi�. - Czeka�, przeczesuj�c r�k� w�osy. - Tak, zarejestrowany w Hongkongu. Masowiec. Pi�tna�cie w�z��w. Na pewno? Dobrze. - Od�o�y� s�uchawk�. - Przy pr�dko�ci pi�tnastu w�z��w podr� do Basry z postojem w Singapurze, zwykle p�yn�przez Singapur, zajmie im mniej wi�cej osiemna�cie dni. Je�eli wyp�yn�li pierwszego o p�nocy, dziewi�tnastego rano czasu chi�skiego, czyli trzy godziny wcze�niej wed�ug czasu obowi�zuj�cego w Zatoce Perskiej, i osiemnastego wieczorem wed�ug czasu wschodnioameryka�skiego powinni by� w cie�ninie Ormuz. Dzisiaj mamy trzynastego, wi�c dotr� tam za pi�� dni. Cie�nina to ostatnie miejsce, gdzie mo�emy legalnie wej�� na pok�ad. - Mocno zatroskany admira�
podni�s� g�os. - To tylko pi�� dni, panie prezydencie. Tyle mamy, �eby to wszystko rozwik�a�.
- Dzi�kuj�, Stevens. Przeka�� to dalej. Brose wsta�.
- Najlepiej nada si� do tego jedna z naszych fregat. Ma niez�e uzbrojenie, takie w sam raz. I jest ma�a, wi�c s� szanse, �e je�li ich radarowiec jest leniem albo �piochem, przez jaki� czas jej nie zauwa�y.
- Kiedy mo�e tam by�?
Brose ponownie podni�s� s�uchawk� telefonu. Ta rozmowa by�a jeszcze kr�tsza ni� poprzednia.
- Za dziesi�� godzin, panie prezydencie.
- Dobrze. Niech p�ynie.
Wyspa Liuchiu, Tajwan
Z wojskowego zegarka bi�a zielonkawa po�wiata. Trzy minuty po dziesi�tej. Mondragon si� sp�nia�.
Jon Smith cicho zakl��. Przycupn�� naprzeciwko zwartego rz�du ostrych jak brzytwa koralowc�w kilkadziesi�t metr�w od brzegu samotnej zatoczki. Wyt�y� s�uch, lecz s�ysza� jedynie �agodny szum fal Morza Po�udniowochi�skiego, kt�re zalewa�y czarny piasek i cofa�y si� z g�o�nym sykiem. Cichutko szepta� wiatr. Pachnia�o morsk� wod� i rybami. Nieruchome statki i �odzie w odleg�ym porcie ksi�yc zalewa� srebrzystym blaskiem. Ostatni tury�ci odp�yn�li na brzeg promem z Penfu.
Smith jeszcze raz spojrza� na zegarek. Sze�� po. Gdzie ten Mondragon?
Przed dwiema godzinami rybacka ��d� z Linyuan wysadzi�a go w Penfu, gdzie wynaj�� motocykl. Zjecha� z g��wnej drogi i znalaz�szy punkt orientacyjny, kt�ry opisano mu w rozkazie, ukry� maszyn� w krzakach i dotar� na miejsce piechot�.
A teraz by�o ju� dziesi�� minut po dziesi�tej i zaczyna� si� troch� denerwowa�. Co� posz�o nie tak.
Ju� mia� wyj�� z kryj�wki i ostro�nie si� rozejrze�, gdy poczu�, �e tu� za nim poruszy� si� ostry piach. Zacisn�� palce na r�koje�ci beretty, napi�� mi�nie, �eby rzuci� si� na ziemi� i przetoczy� mi�dzy ska�y, gdy wtem jego ucho owia� czyj� gor�cy oddech.
- Nie ruszaj si�! Smith zamar�.
- Niech ci nawet palec nie drgnie. - Cichutki g�os, tu� przy uchu. -Orchidea.
- Mondragon?
- A co? My�la�e�, �e duch przewodnicz�cego Mao? Ale kto wie, mo�e gdzie� tu kr��y.
- Kto� ci� �ledzi�?
- Chyba tak. Nie jestem pewien. Ale nawet je�li, to ich zgubi�em.
Piasek poruszy� si� znowu i tu� obok Jona zmaterializowa� si� przykucni�ty m�czyzna. Ciemnow�osy, niski i szczup�y niczym przero�ni�ty d�okej, mia� hard� twarz i drapie�ne oczy. Nieustannie omiata� spojrzeniem okolic�, cienisty brzeg zatoki, fosforyzuj�ce fale na pla�y i koralowce stercz�ce z czarnej wody niczym dziwaczne pos�gi.
- Dobra, za�atwmy to - rzuci�. - Je�li nie b�d� w Penfu o wp� do dwunastej, na l�d dotr� dopiero rano, a wtedy moj� przykrywk� szlag trafi. - Popatrzy� na Jona. - A wi�c ten pu�kownik to ty? Podobno jeste� niez�y. S�ysza�em plotki. Mam nadziej�, �e s� chocia� w po�owie prawdziwe, bo mam tu co� tak radioaktywnego, �e mo�e ci� zabi�.
Pokaza� mu zwyk�� bia�� kopert�.
- To? - spyta� Smith.
Mondragon kiwn�� g�ow� i schowa� kopert� do kieszeni.
- Musisz przekaza� co� Kleinowi.
- M�w.
- W kopercie jest spis tego, co ten statek tak naprawd� przewozi. Manifest okr�towy, ten, kt�ry wys�ali do izby handlowej, to zmy�ka.
- Sk�d wiesz?
- Bo mam tu faktur� ostemplowan� oficjaln� piecz�ci� prezesa zarz�du, oficjaln� piecz�ci� sp�ki i wystawion� na firm� w Bagdadzie. Manifest sporz�dzili w trzech egzemplarzach, tak tu pisz�. Drugi egzemplarz jest na pewno w Bagdadzie albo w Basrze, bo na jego podstawie Irakijczycy musz� wyp�aci� pieni�dze. Nie wiem, gdzie jest trzeci.
- Sk�d wiesz, �e nie ma go w izbie handlowej?
- Bo ten z izby widzia�em na w�asne oczy. To fa�szywka. Nie ma na nim piecz�ci prezesa zarz�du.
Smith zmarszczy� czo�o.
- Nie ma te� gwarancji, �e ten tw�j jest prawdziwy.
- Gwarancji nie ma nigdy, �adnej. Wszystko mo�na sfa�szowa� i podrobi�, cho�by piecz��. A ta bagdadzka firma mo�e by� lipna. Ale to, co jest w tej kopercie, ma wszystkie znamiona dokumentu wewn�trz i mi�dzyfirmowego, wszystkie cechy autentycznej faktury i rachunku. To wystarczy, �eby prezydent mia� pow�d wyda� rozkaz zatrzymania statku na pe�nym morzu i �eby nasi ch�opcy dok�adnie go przeszukali. Mamy tu do czynienia z �prawdopodobn� przyczyn�", a to co� wi�cej ni� zwyk�e pog�oski,
cho�by takie, jakie kr��y�y, kiedy Clinton kaza� zatrzyma� �Yinhe". Zreszt� nawet je�li manifest jest sfa�szowany, b�dzie to dow�d, �e kto� w Chinach chce k�opot�w, �e co� knuje. Nikt, nawet Pekin, nie oskar�y nas o to, �e przesadzili�my ze �rodkami ostro�no�ci.
Jon kiwn�� g�ow�.
- Dobra, przekona�e� mnie. Daj...
- Chwila, mam co� jeszcze. - Mondragon po raz kolejny ogarn�� wzrokiem cienisty brzeg zatoki. - Jeden z moich ludzi z Szanghaju opowiedzia� mi co�, co powiniene� chyba przekaza� Kleinowi. Z oczywistych powod�w nie uj��em tego w raporcie. W wi�zieniu o z�agodzonym rygorze pod Chong�ing przebywa pewien starzec; podczas II wojny �wiatowej, za Czang Kaj-szeka, Chongqing by� stolic� Tajwanu; my nazywali�my to miasto Chungking. M�j informator twierdzi, �e Chi�czycy wi꿹 go od 1949, kiedy to komuni�ci pobili Czang Kaj-szeka i zdobyli w�adz�. Podobno doskonale zna mandary�ski i kilka innych dialekt�w, ale nie wygl�da na Chi�czyka. I najwa�niejsze: z uporem powtarza, �e jest Amerykaninem i �e nazywa si� Thayer, David Thayer. - Mondragon umilk�. Twarz mia� nieodgadnion�. - A teraz si� trzymaj: m�wi, �e jest prawdziwym ojcem naszego prezydenta.
Jon wytrzeszczy� oczy.
- Nie �artuj. Wszyscy wiedz�, �e jego ojciec, Serge Castilla, nie �yje. Prasa prze�wietli�a jego rodzin� na wylot.
- Ot� to, w�a�nie dlatego mnie to zaintrygowa�o. - Mondragon przedstawi� mu dalsze szczeg�y. - Ten facet powiedzia� tak: �prawdziwym ojcem prezydenta". Dok�adnie tak. Gdyby pr�bowa� si� podszy�, po choler� mia�by wymy�la� co�, co mo�na �atwo obali�?
Dobre pytanie.
- Ten tw�j cz�owiek jest dobry? Wiarygodny?
- Nigdy dot�d nie wpu�ci� mnie w maliny ani nie sprzeda� mi z�ej informacji.
- Mo�e to jaka� sztuczka tych z Pekinu? Mo�e pr�buj�w ten spos�b zniech�ci� prezydenta do podpisania uk�adu o przestrzeganiu praw cz�owieka?
- Ten starzec utrzymuje, �e Chi�czycy nie wiedz� nawet, �e ma syna, nie wspominaj�c ju� o tym, �e ten syn jest prezydentem USA.
Jon szybko obliczy� i przeliczy� lata. Tak, to mo�liwe, przynajmniej teoretycznie.
- Wi�c niby gdzie go...
- Padnij! - Mondragon run�� na ziemi�.
Z mocno bij�cym sercem Smith skoczy� za koralowy wyst�p. Po prawej stronie buchn�� czyj� gniewny krzyk, hukn�a seria wystrza��w z broni
automatycznej. Mondragon przetoczy� si� za wyst�p, przykucn�� obok Jona z glockiem w r�ku i wymierzy� w ciemno��, wypatruj�c nieprzyjaciela.
- Chyba jednak ich nie zgubi�em - mrukn��. Smith nie traci� czasu na wyrzuty.
- Gdzie oni s�? Widzisz co�?
- Ni cholery.
Jon si�gn�� za pazuch� i wyj�� noktowizor. Noc prys�a, ust�puj�c miejsca bladozielonej po�wiacie; stercz�ce z morza koralowce momentalnie nabra�y ostro�ci - tak samo jak sylwetka chudego, p�nagiego m�czyzny czaj�cego si� za jednym z koralowych s�up�w. Sta� po kolana w wodzie ze starym ka�asznikowem w r�kach i patrzy� w stron� ich kryj�wki.
- Jednego mam - szepn�� Jon. - Szybko, wystaw rami�, jakby� chcia� wyj��.
Mondragon wsta� i pochylony wyprostowa� lew� r�k�, jakby zamierza� skoczy� w bok. Przyczajony za koralowym s�upem Chi�czyk otworzy� ogie�.
Jon starannie wymierzy� i poci�gn�� za spust, raz i drugi. Chudzielec podskoczy� jak ryba na haczyku i run�� twarz� w wod�. Woda poczernia�a od krwi.
Mondragon zd��y� ju� ponownie przykucn�� i wystrzeli�. W ciemno�ci rozleg� si� przera�liwy krzyk.
- Tam - warkn��. - Po prawej. Jest ich wi�cej.
Smith przesun�� pistolet w prawo. Od strony morza bieg�o ku drodze czterech zielonkawych m�czyzn. Pi�ty le�a� p�asko za nimi, na pla�y. Jon wystrzeli�. M�czyzna biegn�cy przodem, najwyra�niej dow�dca, chwyci� si� za nog� i upad�, lecz koledzy chwycili go za r�ce i poci�gn�li za skalny wyst�p.
- Otaczaj� nas! - Jon otar� zlane potem czo�o. - Wycofujemy si�! Wstali i na z�amanie karku pop�dzili w kierunku koralowego grzbietu
zamykaj�cego zatok� od po�udnia. Zagrzmia�a kolejna salwa, salwa, kt�ra zdradzi�a im, �e Chi�czyk�w jest du�o wi�cej. Jon poczu� si� jak po zastrzyku adrenaliny, gdy kula przebi�a mu wiatr�wk�. B�yskawicznie wspi�� si� na grzbiet, skoczy� w g�ste zaro�la i zaleg� za drzewem.
Mondragon pow��czy� praw� nog�. Upad� ci�ko za s�siednim.
Kolejna salwa i znowu grad kul, kt�re siek�y li�cie i druzgota�y cie�sze ga��zie, obsypuj�c ich g�stym, d�awi�cym py�em. Przywarli do ziemi. Mondragon si�gn�� za plecy, wyj�� z pochwy n�, rozci�� spodnie i obejrza� ran�.
- No i...? - szepn�� Smith.
- Ko�ci s� ca�e, aorta chyba te�, ale nie wiem, jak wyt�umacz� to w pracy. B�d� musia� wzi�� urlop albo powiedzie�, �e mia�em wypadek. - Wykrzywi� usta w bolesnym u�miechu. - Ale teraz mamy na g�owie wa�niejsze sprawy. Tamci s� ju� pewnie na drodze i ci z pla�y spr�buj� zepchn�� nas w ich stron�. Musimy i�� na po�udnie.
Poczo�gali si� przez zaro�la, pr�c naprz�d pod ga��ziami drzew spryskanych s�on� wod� i pochylonych przez morski wiatr. Przesuwali si� powoli, pomagaj�c sobie �okciami i kolanami - w r�ku trzymali bro� - Jon przodem, Mondragon tu� za nim. Zaro�la ust�powa�y opornie, ga��zie rozdziera�y im ubranie, szarpa�y za w�osy, drapa�y twarz, kaleczy�y ramiona i uszy.
Wreszcie dotarli do wysokiego urwiska na skraju mniej os�oni�tej cz�ci wybrze�a, cz�ci zbyt otwartej, �eby nazywa� j� zatok�. Noc by�a bezwietrzna i czo�gaj�c si� w kierunku drogi, s�yszeli za sob� g�osy. Na brzegu pojawili si� ludzie - cztery bezszelestne cienie. Dw�ch innych sta�o po kostki w wodzie. Jeden z tych czterech, najwy�szy, da� znak i rozdzielili si�, podchodz�c bli�ej. Po chwili �agodny blask ksi�yca pad� na czterech zakapturzonych, ubranych na czarno m�czyzn.
Ich dow�dca pochyli� g�ow� i Jon us�ysza� jego g��boki, chrapliwy szept. Ten cz�owiek trzyma� w r�ku ma�y nadajnik i wydawa� rozkazy.
- To chi�ski - szepn�� Mondragon, wyt�aj�c s�uch. M�wi� przez z�by, musia�o go bardzo bole�. - Nie rozr�niam wszystkich s��w, ale to chyba Szanghaj ska odmiana mandary�skiego. Co znaczy, �e przyle�li tu za mn� a� stamt�d. To ich dow�dca.
- My�lisz, �e kto� da� im cynk?
- Mo�liwe. Albo pope�ni�em jaki� b��d. Mogli te� mnie obserwowa� od wielu dni, nawet od tygodni, cholera ich wie. Tak czy siak, podchodz� coraz bli�ej.
Mondragon by� twardy jak smagane morskim wiatrem drzewa. Bardzo cierpia�, mimo to nie rezygnowa� z walki.
- Mogliby�my zaryzykowa� i przedrze� si� do drogi - rzek� Jon. -Dasz rad�? Je�li nie, okopiemy si� tutaj.
- Zwariowa�e�? Tu nas zmasakruj�!
Wczo�gali si� g��biej w zaro�la, aby dalej od brzegu. Pokonali najwy�ej sze�� metr�w, gdy z ty�u dobieg� odg�os krok�w ludzi przedzieraj�cych si� przez g�ste chaszcze. Jednocze�nie zobaczyli, �e ci od strony drogi pr�buj� zepchn�� ich na pla��, do morza. Zostali wzi�ci w dwa ognie.
Smith zakl��.
- Us�yszeli nas albo znale�li nasze �lady. Id� dalej. Kiedy ci na drodze podejd� bli�ej, spr�buj� ich przep�oszy�.
- Nie, lepiej nie - odszepn�� Mondragon z nadziej� w g�osie. - Tam po lewej jest ska�a, wygl�da na dobr� kryj�wk�. Przywarujemy tam i zaczekamy, a� nas min�. Je�li nie, damy im odp�r. Mo�e kto� us�yszy wystrza�y i tu zajrzy.
- Dobra, warto spr�bowa�.
Ton�ca w blasku ksi�yca ska�a stercza�a z zaro�li niczym fragment ruin staro�ytnego miasta w kambod�a�skiej d�ungli czy na Jukatanie. Utworzona z kilku zwa��w dziwnie ukszta�towanych koralowc�w, przypomina�a prymitywny fort z czterema murami i otworami, przez kt�re mogli strzela�, gdyby zasz�a potrzeba. Po�rodku by�o zag��bienie, gdzie mogli przypa�� do ziemi i znikn�� tamtym z oczu.
Zrobili to z ulg�, po czym z gotow� do strza�u broni� znieruchomieli, ws�uchuj�c si� w nocne odg�osy. Jona piek�y zadrapania i drobne rany, kt�re zalewa� pot. Mondragon pr�bowa� u�o�y� wygodniej nog�, �eby mniej bola�a. Czekali, nas�uchiwali i obserwowali. Atmosfera by�a coraz bardziej napi�ta. Na tle nieba b�yszcza�y �wiat�a miasta. Gdzie� daleko zaszczeka� pies i wkr�tce do��czy� do niego inny. Odleg�� drog� przejecha� samoch�d. Na morzu dudni� silnik zap�nionej �odzi.
Nagle znowu us�yszeli g�osy. Tamci m�wili po chi�sku, tym samym dialektem co przedtem. I byli blisko, coraz bli�ej. Trzasn�a ga��zka. Za krzakami zamajaczy� cie�. Kto� przystan��. Mondragon uni�s� bro�. Jon chwyci� go za r�k� i pokr�ci� g�ow�. Nie.
M�czyzna by� ros�y i krzepki. Zdj�� kaptur. Twarz mia� bezbarwn�, niemal wyp�owia��, i rudo-siwe w�osy. Gdy omiata� wzrokiem ich koralowy fort, wypatruj�c ruchu i obcych kszta�t�w, oczy b�yszcza�y mu jak dwa lustra. Smith i Mondragon wstrzymali oddech i jeszcze mocniej przywarli do ziemi.
Rudow�osy Chi�czyk sta� tam przez ca�e wieki.
Jon czu�, jak z plec�w i piersi �cieka mu pot.
Chi�czyk odwr�ci� si� wreszcie i odszed�.
- Uff... - Mondragon g�o�no wypu�ci� powietrze. - To by�o...
I wtedy noc eksplodowa�a. Kule grzmotn�y w koral, za�wista�y j�kliwie mi�dzy drzewami. Zasypa� ich grad od�amk�w. Zdawa�o si�, �e strzela do nich ca�a ciemno��, bo ogniki wystrza��w b�yska�y z przodu, z ty�u i z bok�w. Rudow�osy Chi�czyk musia� ich dostrzec, lecz nie zrobi� nic, dop�ki nie uprzedzi� swoich.
Smith i Mondragon odpowiedzieli ogniem, rozpaczliwie wypatruj�c nieprzyjaciela mi�dzy cienistymi drzewami i w zalanych blaskiem ksi�yca zaro�lach. Kryj�wka, do niedawna jeszcze tak bezpieczna, zmieni�a
si� w pu�apk�. By�o ich tylko dw�ch przeciw co najmniej siedmiu. Poza tym ko�czy�a im si� amunicja. Jon zbli�y� usta do ucha Mondragona.
- Musimy wia� - szepn��. - Do drogi. Mam tam motocykl. Damy rad� zabra� si� we dw�ch.
- Z przodu jest ich chyba mniej. Przygwo�d�my ich do ziemi i chodu. Nie martw si� o mnie. Jako� sobie poradz�.
Na �trzy" otworzyli ogie�, wypadli zza ska�y i nisko pochyleni pop�dzili skrajem zaro�li i drzew. Chwil� p�niej przedarli si� przez kr�g napastnik�w. Tak przynajmniej my�leli, bo strza�y pada�y teraz z ty�u, a tu� przed nimi by�a droga.
Mondragon g�ucho j�kn��, potkn�� si� i run�� w chaszcze. Smith odruchowo chwyci� go za rami�, �eby pom�c mu wsta�, lecz agent nie zareagowa�. R�k� mia� mi�kk� i bezw�adn�.
- Avery?
Cisza.
Jon przysiad� i dotkn�� jego g�owy. Krew. Gor�ca krew. Dotkn�� szyi. Puls? Brak. G��boko odetchn��, zakl�� i przeszuka� mu kieszenie. Gdzie ta koperta? Wtedy us�ysza� kroki. Nadchodzili tamci. Cicho, ostro�nie, �eby nie potr�ci� najmniejszej ga��zki.
Koperty nie by�o.
Gor�czkowo przeszuka� wszystkie kieszenie. Pomaca� po ziemi, wok� cia�a, ale nie, koperty nie by�o.
Zakl�� w duchu i pobieg� przed siebie.
G�ste chmury przes�oni�y �wiec�cy nad morzem ksi�yc i gdy dotar� do drogi, p�mrok zmieni� si� w czarn� noc. Ciemno�� - mia� przynajmniej odrobin� szcz�cia. Nieco spokojniejszy, lecz rozw�cieczony �mierci� Mondragona, przebieg� na drug� stron� dwupasm�wki i ukry� si� w rowie.
Ci�ko dysz�c, mocno uj�� bro� i wycelowa� mi�dzy drzewa. Czeka�. I my�la�. Mondragon schowa� kopert� do wewn�trznej kieszeni. Co najmniej dwa razy upad� i m�g� j� po prostu zgubi�. Mog�a te� wypa��, gdy czo�gali si� przez zaro�la, a nawet podczas biegu, bo mieli rozpi�te kurtki.
Mocniej zacisn�� palce na r�koje�ci beretty i niepotrzebnego ju� Mondragonowi glocka.
Kilka minut p�niej na skraj drogi ostro�nie wyszed� samotny m�czyzna i z gotowym do strza�u ka�asznikowem spojrza� w prawo, potem w lewo, wreszcie przed siebie. Smith lekko przesun�� bro�. Tamten dostrzeg� ruch i na o�lep wypali�. Jon rzuci� glocka, wycelowa� z beretty i dwa razy poci�gn�� za spust.
M�czyzna upad� na twarz i znieruchomia�. Smith podni�s� glocka i otworzy� gwa�towny ogie� z obu pistolet�w. Po drugiej stronie drogi buchn�� przera�liwy krzyk.
Nie czekaj�c, a� ucichnie, Jon wyskoczy� z rowu, wpad� mi�dzy drzewa i pop�dzi� w kierunku �rodka wyspy. Bieg� ci�ko. Bola�y go p�uca, zalewa� pot. Nie wiedzia�, jak d�ugo ucieka� ani jak� pokona� odleg�o��, lecz nie s�ysza� ju� odg�os�w po�cigu. Ani trzasku p�kaj�cych pod stopami ga��zi, ani tupotu n�g, ani wystrza��w.
Przykucn�� za drzewem i odczeka� pi�� minut. Pi�� minut ci�gn�o si� jak pi�� godzin. W uszach dudni�a mu krew. Zrezygnowali? Zabi� z Mondragonem co najmniej trzech, dw�ch rani�. Kto wie, mo�e zadali im jeszcze wi�ksze straty.
Ale straty ju� si� nie liczy�y. Je�li tamci zrezygnowali z po�cigu, mog�o to oznacza� tylko jedno: dostali to, po co tu przyszli. Znale�li tajny manifest okr�towy �Cesarzowej".
Rozdzia� 3
Waszyngton
Z�ociste s�o�ce zalewa�o Ogr�d R�any i malowa�o ciep�e prostok�ty na pod�odze, lecz w chwili, gdy w progu Gabinetu Owalnego stan�� Charles Ouray, szef personelu Bia�ego Domu, prezydent Castilla pomy�la�, �e tego ranka s�oneczny blask ma w sobie co� z�owieszczego. I �e Ouray jest ponury. �e wygl�da tak, jak on si� czuje.
- Siadaj, Charlie. Co si� sta�o?
- Lepiej �eby pan tego nie wiedzia�, panie prezydencie.
- Te przecieki? Nie uda�o si�?
- Nie. - Ouray pokr�ci� g�ow�. - S� tak obszerne i dok�adne, �e tajne s�u�by, FBI, CIA i NSA powinny je wykry�, tym bardziej �e trwa to ju� od roku. Ale nic z tego. Prze�wietlili absolutnie wszystkich z Zachodniego Skrzyd�a, poczynaj�c od pocztowc�w, na starszych urz�dnikach ko�cz�c. Nie odpu�cili nawet mnie. Gwarantuj�, �e to �aden z nas, to zawsze co�. Twierdz�, �e ni�si urz�dnicy, sprz�taczki i ogrodnicy s� na pewno czy�ci.
Prezydent zetkn�� d�onie i popatrzy� na czubki palc�w.
- �wietnie, w takim razie kto nam zostaje? Ouray spojrza� na niego niepewnie.
- Kto nam... zostaje? - powt�rzy�.
- Tak, Charlie, kto zostaje, kogo nie sprawdzili. Czy na pewno prze�wietlili wszystkich, kt�rzy mieli dost�p do �ci�le tajnych informacji? Te plany, te polityczne decyzje... To by�y informacje poufne.
- Tak, panie prezydencie, wiem, ale nie bardzo rozumiem, co pan chce przez to powiedzie�. Nie przychodzi mi do g�owy nikt, kto...
- Czy prze�wietlili mnie? Ouray roze�mia� si� nerwowo.
- Nie, panie prezydencie, oczywi�cie, �e nie.
- Dlaczego? Mia�em do tych informacji dost�p, chyba �e o jakim� przecieku nic nie wiem.
- Nie, panie prezydencie, powiadomi�em pana o wszystkich, ale podejrzewa� pana? Przecie� to absurd.
- To samo m�wili o Nixonie, zanim znale�li ta�my.
- Panie prezydencie...
- Tak, wiem, my�lisz, �e najbardziej zaszkodzi�o to mnie. Ale to nieprawda. Najwi�kszych szk�d doznali Amerykanie. Rozumiesz teraz, o co mi chodzi?
Ouray milcza�.
- Szukajcie wy�ej, Charlie, dobrze si� rozejrzyjcie. Cz�onkowie mojego gabinetu. Wiceprezydent, kt�ry nie zawsze si� ze mn� zgadza. Przewodnicz�cy Po��czonego Kolegium Szef�w Sztab�w, Pentagon, wp�ywowi lobby�ci, z kt�rymi czasem rozmawiamy. Nikt nie powinien by� poza podejrzeniami.
Ouray pochyli� si� do przodu.
- Sam - szepn��. - Naprawd� my�lisz, �e to kto� z tak wysokiego szczebla?
- Absolutnie. Ten cz�owiek nas zabija, kimkolwiek jest. Nie chodzi tylko o informacje, o to, �e prasa, a nawet nasi nieprzyjaciele znaj� nasze plany, zanim je ujawnimy. Tak, to �enuj�ce, ale znacznie gorsze jest to, �e tracimy do siebie zaufanie, �e jest to potencjalne zagro�enie dla bezpiecze�stwa narodowego. Dosz�o do tego, �e nie mog� na nikim polega�, �e w najwa�niejszych kwestiach nie mog� polega� nawet na tobie.
Ouray kiwn�� g�ow�.
- Wiem, Sam. Ale teraz mo�esz mi ju� zaufa�. - U�miechn�� si� smutno. - Prze�wietlili mnie, jestem czysty. Chyba �e nie ufasz te� FBI, CIA, NSA i tajnym s�u�bom.
- Widzisz? Do nich te� zaczynamy traci� zaufanie, to pod�wiadome.
- Pewnie tak. A Pentagon? Du�o przeciek�w dotyczy�o spraw wojskowych.
- Decyzje w sprawach wojskowych s� decyzjami politycznymi, zwi�zanymi z d�ugofalow� strategi� dzia�ania.
Ouray pokr�ci� g�ow�.
- Nie wiem, mo�e mamy tu gdzie� kreta? Mo�e zakamuflowa� si� tak dobrze, �e nasi nie potrafi� go znale��? Mo�e powinni kopa� g��biej? Szuka� zawodowego szpiega, kt�ry przyczai� si� za kt�rym� z nas?
- Dobrze, niech szukaj�. Ale nie s�dz�, �eby by� to szpieg, kto� obcy czy nasz. Tego cz�owieka nie interesuje wykradanie tajemnic pa�stwowych. Jego interesuje wp�yw na opini� publiczn�. Na nasze decyzje. To jest kto�, kto zyskuje na zmianach naszej polityki.
- Chyba tak - zgodzi� si� z nim z wahaniem Ouray. Prezydent spojrza� na le��ce na biurku dokumenty.
- Znajd� go, Charlie. Znajd� go, zanim ta sytuacja mnie sparali�uje.
14 wrze�nia, czwartek
Kaohsiung, Tajwan
Z okien pokoju na dziewi�tnastym pi�trze hotelu Grand Hi-Lai roztacza�a si� zapieraj�ca dech w piersi nocna panorama miasta, rozci�gaj�cego si� od horyzontu po horyzont morza �wiate� i gwia�dzistego nieba. Ale tego wieczoru Jon nie mia� ochoty ogl�da� pi�knych widok�w.
Dotar�szy bezpiecznie do hotelu, trzy razy przejrza� i przeczyta� wszystko, co znalaz� w portfelu i w notesie Mondragona. Mia� nadziej�, �e b�dzie tam co�, co mu powie, w jaki spos�b ten biedak wszed� w posiadanie manifestu. Ale jedynym niewyt�umaczalnym �ladem, na jaki si� natkn��, by�a zmi�ta serwetka koktajlowa z kawiarni Starbucks, na kt�rej widnia�o napisane pi�rem nazwisko: Zhao Yanji.
Zawibrowa�a kom�rka. Dzwoni� Fred Klein. Powita� go pytaniem:
- Dostarczy�e� to na lotnisko?
- Nie - odrzek� Jon. - Mam z�e nowiny. Mondragon nie �yje. Zabili go-
Cisza na drugim ko�cu linii przypomina�a g��bokie westchnienie.
- Bardzo mi przykro. D�ugo z nim pracowa�em. By� dobrym agentem i b�dzie mi go brakowa�o. Skontaktuj� si� z jego rodzicami. B�d� wstrz��ni�ci. Zrozpaczeni.
Smith g��boko odetchn��. Raz i drugi.
- Mnie te� jest przykro. To dla ciebie cios.
- Powiedz,