8035

Szczegóły
Tytuł 8035
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8035 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8035 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8035 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Wyndham Dziwne Historie Przek�ad Ma�gorzata Golewska - Stafiej i Leszek Stafiej Consider her ways and others (wyb�r) Copyright � John Wyndham 1956, 1961 Sleepers of Mars (wyb�r) Copyright� 1938, 1931, 1933, 1934, 1933 DZIWNA HISTORIA Jednego z ostatnich dni grudnia 1958 roku pan Reginald Aster w odpowiedzi na zaproszenie przyby� do biura prawnego �Cropthorne, Daggit and Howe� przy Bedford R�w, gdzie zosta� przyj�ty przez niejakiego pana Frattona, sympatycznego m�odzie�ca, kt�ry mimo �e mia� zaledwie oko�o trzydziestki, pe�ni� ju� funkcj� dyrektora firmy po zgonie pan�w C., D. i H. Kiedy za� �w pan Fratton poinformowa� go, i� na mocy testamentu �wi�tej pami�ci sir Andrew Vincella sta� si� beneficjentem spadku sze�ciu tysi�cy Akcji Zwyczajnych w przedsi�biorstwie British Vinvinyl Ltd, wydawa�o si�, �e - jak m�ody cz�owiek wyrazi� si� potem w rozmowie z koleg� - pana Astera zatka�o. Odpowiednia klauzula stwierdza�a, i� zapisu dokonano �w uznaniu niezwykle cennej przys�ugi, jak� spadkobierca niegdy� mi wy�wiadczy��. Testament nie precyzowa� charakteru owej przys�ugi, a wszelkie dalsze dociekania na ten temat przekracza�y zakres obowi�zk�w pana Frattona, chocia� trzeba przyzna�, �e pow�ci�ga� ciekawo�� z niema�ym trudem. Nieoczekiwany spadek, przy cenie osiemdziesi�ciu trzech szyling�w i sze�ciu pens�w za akcj�, pojawi� si� w niezwykle stosownym momencie dla interes�w pana Astera; sprzeda� nieznacznej tylko cz�ci akcji umo�liwi�a mu rozwi�zanie kilku pal�cych problem�w. W trakcie dope�niania zwi�zanych z tym formalno�ci obaj panowie spotkali si� kilkakrotnie. Po pewnym czasie dosz�o do tego, �e pan Fratton, powodowany niezaspokojon� ciekawo�ci�, znalaz� si� znacznie bli�ej granicy zawodowej dyskrecji, ni� mu si� to zazwyczaj zdarza�o, i pozwoli� sobie tytu�em pr�by na rzucenie niezobowi�zuj�cej uwagi: - Pan niezbyt dobrze zna� sir Vincella, prawda? Pan Aster gdyby tylko chcia�, m�g�by bez trudu odparowa� tak� zaczepk�, udzielaj�c jakiej� wymijaj�cej odpowiedzi. Nie uczyni� tego jednak. Wr�cz przeciwnie, spojrza� z namys�em na swego rozm�wc� i powiedzia�: - Widzia�em go raz w �yciu. Nie d�u�ej ni� p�torej godziny. - Tak te� przypuszcza�em - wyzna� pan Fratton, daj�c nieco jawniejszy wyraz swemu zdziwieniu. - Czy by�o to mniej wi�cej w czerwcu ubieg�ego roku? - Dok�adnie dwudziestego pi�tego czerwca - sprecyzowa� pan Aster. - I nie spotka� go pan nigdy przedtem? - Nie. Ani przedtem, ani potem. Pan Fratton pokr�ci� g�ow� na znak, �e nic nie pojmuje. Po chwili milczenia pan Aster doda�: - Widzi pan... jest co� dziwnego w ca�ej tej sprawie. Pan Fratton kiwn�� g�ow� w milczeniu, pan Aster za� ci�gn�� dalej: - Chcia�bym... mo�e ma pan jutro wolny wiecz�r? Zjedliby�my wsp�lnie kolacj�, co pan na to? Pan Fratton mia� wolny wiecz�r. M�czy�ni zjedli kolacj� w klubie, po czym przeszli do zacisznego salonu na kaw� i cygaro. Po d�u�szym namy�le pan Aster powiedzia�: - Szczerze m�wi�c, wola�bym, �eby ta historia z Vincellem by�a nieco ja�niejsza. Nie bardzo wiem... Po prostu co� mi si� w niej nie klei. Zreszt� b�dzie chyba lepiej, je�eli opowiem panu wszystko od pocz�tku. Ot� by�o tak: Wiecz�r dwudziestego pi�tego czerwca by� jednym z niewielu �adnych wieczor�w tego brzydkiego lata. Z przyjemno�ci� wraca�em wi�c do domu piechot�. Nie spieszy�em si� wcale i nawet zastanawia�em si�, czyby nie wst�pi� na ma�ego drinka, kiedy nagle dostrzeg�em starszego m�czyzn�, kt�ry sta� na chodniku przy Thanet Street, jedn� r�k� przytrzymuj�c si� barierki, i rozgl�da� si� wok� nieprzytomnym, szklistym wzrokiem. Jak panu wiadomo, w tej cz�ci Londynu roi si�, zw�aszcza latem, od przybysz�w z ca�ego �wiata, kt�rzy cz�sto miewaj� taki w�a�nie zagubiony wygl�d. Ale ten starszy pan - mia� dobrze po siedemdziesi�tce - nie by� turyst�. Z pewno�ci� nim nie by�. Wygl�da� szykownie - takie spostrze�enie nasun�o mi si� na jego widok. Mia� szpiczast�, siw�, starannie przystrzy�on� br�dk�, czarny pil�niowy porz�dnie wy-szczotkowany kapelusz, ciemny garnitur, �wietnie skrojony i w doskona�ym gatunku, drogie buty oraz r�wnie drogi, gustowny jedwabny krawat. Takich d�entelmen�w spotyka si� czasem w naszej dzielnicy, kiedy zniesie ich z codziennej trasy. W pojedynk�, szklistoocy, pokazuj� si� w miejscach publicznych nader rzadko. Kilku przechodni�w id�cych przede mn� rzuci�o mu kr�tkie spojrzenie, a oceniwszy stan, w jakim si� znajdowa�, sz�o dalej. Ja natomiast odnios�em wra�enie, �e cz�owiek ten wcale nie jest podchmielony. Wygl�da� raczej na przestraszonego. Dlatego te� zatrzyma�em si� przy nim. - Czy pan �le si� czuje? - zapyta�em. - Czy mam z�apa� taks�wk�? Spojrza� na mnie. Wzrok mia� m�tny, ale twarz inteligentn�, nieco ascetyczn�; bia�e, krzaczaste brwi czyni�y j� jeszcze szczuplejsz�. Wyda�o mi si�, �e nie od razu mnie dostrzeg�. Na moje pytanie zareagowa� z op�nieniem i wyra�nym wysi�kiem. - Nie - odpar� niepewnie. - Nie, dzi�kuj�. Nic... Nic mi nie jest. Wida� by�o, �e nie m�wi ca�ej prawdy, ale nie da� mi jednoznacznie do zrozumienia, �e chce mnie odprawi�. A skoro ju� go zaczepi�em, nie mia�em zamiaru tak go zostawi�. - Prze�y� pan chyba jaki� szok? - powiedzia�em. Przeni�s� wzrok na ulic�. Pokiwa� g�ow�, ale nic nie odrzek�. - Tu niedaleko jest szpital... - zacz��em, lecz nieznajomy zaprotestowa� ruchem g�owy. - Nie, nie - zapewni�. - Zaraz mi przejdzie. Nadal mnie nie odprawia�, przeciwnie, mia�em wra�enie, i� nie chce, �ebym si� oddali�. Rozgl�da� si� wok�, potem skierowa� wzrok na siebie. Wtedy zamar� i zesztywnia�: patrzy� w d� na swoje ubranie ze zdumieniem, kt�re musia�o by� szczere. Pu�ci� barierk� i podni�s� r�k�, wpatruj�c si� w r�kaw marynarki, potem jakby zauwa�y� d�o� - kszta�tn�, wypiel�gnowan�, ale wyschni�t� ze staro�ci, pomarszczon� w stawach, oplecion� wypuk�ymi �y�ami. Na ma�ym palcu tkwi� z�oty sygnet... Wie pan, czyta si� nieraz o oczach wychodz�cych z orbit, lecz ja widzia�em to naprawd�. Rzeczywi�cie wygl�da�y tak, jakby lada moment mia�y wyskoczy� z czaszki. Jego wyci�gni�ta r�ka zacz�a niepokoj�co dr�e�. Chcia� co� powiedzie�, ale g�os uwi�z� mu w gardle. Przerazi�em si�, �e to zawa�. - Niedaleko st�d jest szpital... - zacz��em znowu, lecz on ponownie zaprotestowa�. Nie bardzo wiedzia�em, co robi�. Przysz�o mi do g�owy, �e powinien gdzie� usi��� albo mo�e wypi� kieliszek brandy. Kiedy mu to zaproponowa�em, nie powiedzia� ani tak, ani nie, lecz ruszy� za mn� pos�usznie przez ulic� do pobliskiego Wilburn Hotel. Zaprowadzi�em go do stolika w kawiarni i zam�wi�em dwie podw�jne brandy. Gdy odwr�ci�em wzrok od kelnera, nieznajomy patrzy� w g��b kawiarni z wyra�nym przera�eniem na twarzy. Spojrza�em w tym samym kierunku. Przygl�da� si� swemu odbiciu w lustrze. Wpatrywa� si� w nie z napi�t� uwag�. Zdj�� kapelusz i po�o�y� go na krze�le obok. Podni�s� wci�� dr��c� r�k� i dotkn�� najpierw brody, nast�pnie posrebrzonych siwizn� w�os�w. A potem siedzia� ju� bez ruchu z oczyma utkwionymi w lustro. Poczu�em ulg�, kiedy przyniesiono brandy. On najwyra�niej te�. Dola� sobie troch� wody sodowej i wychyli� kieliszek jednym haustem. Jego d�o� uspokoi�a si� nieco, policzki nabra�y koloru, ale wci�� patrzy� przed siebie. Nagle podni�s� si� zdecydowanym ruchem. - Przepraszam pana na moment - powiedzia� uprzejmie. Przeszed� mi�dzy stolikami, stan�� przed lustrem i przez pe�ne dwie minuty studiowa� z bliska swoje odbicie. Wr�ci� na miejsce. Chocia� jeszcze nie odzyska� pewno�ci siebie, porusza� si� nieco bardziej zdecydowanie. Przywo�a� kelnera i wskaza� nasze puste kieliszki. Spojrza� na mnie jako� dziwnie i o�wiadczy�: - Winien panu jestem przeproszenie. By� pan dla mnie niezwykle uprzejmy. - Ale sk�d�e! - zapewni�em. - Ciesz� si�, �e mog�em panu s�u�y� pomoc�. Wszystko wskazuje na to, �e prze�y� pan jaki� przykry wstrz�s. - Hm... Kilka wstrz�s�w naraz - przyzna�, po czym doda�: - Ciekawe, �e wyobra�enia senne tak dobrze potrafi� na�ladowa� rzeczywisto��, kiedy damy im si� zaskoczy�. Nie wydawa�o mi si�, by mo�na by�o udzieli� na to jakiej� sensownej odpowiedzi, nawet wi�c nie pr�bowa�em. - Z pocz�tku to bardzo denerwuj�ce - uzupe�ni� ze sztucznym o�ywieniem. - C� wi�c si� panu przydarzy�o? - zapyta�em, nadal nie wiedz�c, o co mu chodzi. - To moja wina, tylko moja wina... Wszystko przez ten po�piech - wyja�ni�. - Przechodzi�em w�a�nie przez ulic� za tramwajem, gdy nagle dostrzeg�em drugi, nadje�d�aj�cy z przeciwka. By� tu�-tu�. Musia� mnie potr�ci�. - Ach, tak! - odpar�em. - No tak, rozumiem... Ale gdzie to si� sta�o? - Tu obok, na Thanet Street - powiedzia�. - Ale... ale nie wida�, �eby by� pan ranny - zauwa�y�em. - No w�a�nie - przyzna� z zak�opotaniem. - Wygl�da na to, �e nie jestem ranny. Nie by� ranny ani posiniaczony, a jego ubranie, jak ju� wspomnia�em, prezentowa�o si� nienagannie. Poza tym... poza tym szyny na Thanet Street zerwano chyba �wier� wieku temu. Nie by�em pewien, czy powinienem mu o tym m�wi�. Postanowi�em od�o�y� to na p�niej. Kelner postawi� przed nami pe�ne kieliszki. Nieznajomy si�gn�� do kieszeni kamizelki i zaraz spu�ci� wzrok, skonsternowany. - Moja portmonetka! M�j zegarek! - wykrzykn��. Wr�czy�em kelnerowi banknot funtowy, wyda� mi reszt�, a m�j go�� przygl�da� si� temu z uwag�. Kiedy kelner oddali� si�, powiedzia�em: - Pan wybaczy, ale mam wra�enie, �e w nast�pstwie tego wstrz�su musia� pan dozna� zaniku pami�ci. Czy pan... czy pami�ta pan, kim pan jest? Zmierzy� mnie surowym spojrzeniem i nie wyjmuj�c palca z kieszeni kamizelki odpar� z nut� podejrzliwo�ci w g�osie: - Kim jestem? Oczywi�cie �e pami�tam. Jestem Andrew Vincell. Mieszkam niedaleko st�d, przy Hart Street. Po chwili wahania sprostowa�em: - Kiedy� by�a tu Hart Street. Ale jej nazw� zmieniono, o ile si� nie myl�, w latach trzydziestych. W ka�dym razie jeszcze przed wojn�. Wyra�nie straci� pewno�� siebie, kt�rej pozory stara� si� zachowa�, i przez moment siedzia� w milczeniu. Potem pomaca� wewn�trzn� kiesze� marynarki i wyci�gn�� stamt�d portfel - wykonany z dobrze wyprawionej sk�ry, ze z�otymi okuciami na rogach i z wyci�ni�tymi inicja�ami A. V. Przyjrza� mu si� z ciekawo�ci�, po�o�y� na stole i otworzy�. Z lewej przegr�dki wyj�� banknot funtowy i zmarszczy� brwi, potem za� banknot pi�ciofuntowy, kt�ry zdziwi� go jeszcze bardziej. Bez s�owa ponownie si�gn�� do kieszeni i wyj�� pod�u�n� ksi��eczk�, stanowi�c� zapewne komplet z portfelem. W jej lewym dolnym rogu r�wnie� widnia�y litery A. V., natomiast w lewym g�rnym rogu by� napis: �Notes. 1958�. D�ugo przygl�da� si� jej, zanim podni�s� oczy na mnie. - Tysi�c dziewi��set pi��dziesi�t osiem? - zapyta� niepewnie. - Tak - potwierdzi�em. Po kolejnej d�ugiej pauzie powiedzia� zupe�nie jak dziecko: - Nic nie rozumiem. A gdzie moje �ycie? Co si� sta�o z moim �yciem? Jego twarz przybra�a teraz �a�osny, ponury wyraz. Podsun��em mu kieliszek. Wypi� �yk brandy. Otworzy� notes i zauwa�y� zamieszczony na pierwszej stronie kalendarz. - O Bo�e! - wyszepta�. - To jest... to jest za bardzo prawdziwe. Co si� ze mn� sta�o? - Cz�ciowy zanik pami�ci w nast�pstwie prze�ytego szoku nie jest niczym niezwyk�ym. Zazwyczaj po pewnym czasie pami�� powraca. Mo�e zajrzy pan tutaj... - wskaza�em portfel. - Z pewno�ci� co� pan tu znajdzie i zaraz wszystko si� panu przypomni. Najpierw zawaha� si�, potem jednak si�gn�� do prawej przegr�dki portfela. Wyj�� kolorow� fotografi�, niew�tpliwie grupowe zdj�cie rodzinne. On sam sta� w �rodku, o jakie� pi�� czy sze�� lat m�odszy, w tweedowym garniturze, obok m�czyzny lat oko�o czterdziestu pi�ciu o podobnych rysach. By�y tam tak�e dwie nieco m�odsze kobiety oraz czw�rka kilkunastoletnich dzieci, dwie dziewczynki i dw�ch ch�opc�w. W g��bi, za starannie przystrzy�onym trawnikiem, widnia� fragment fasady osiemnastowiecznego domu. - Nie s�dz�, by musia� si� pan martwi� o swoje �ycie - zauwa�y�em. - Wygl�da na to, �e wiedzie si� panu ca�kiem dobrze. Nast�pnie nieznajomy wyj�� z portfela trzy karty wizytowe przedzielone cienk� bibu�k�, na kt�rych wyt�oczone by�o tylko nazwisko: �Sir Andrew Vincell�, bez adresu, oraz kopert� zaadresowan�: �Sir Andrew Vincell, OBE, British Vinvinyl Plastics Ltd�, gdzie� we wschodniej dzielnicy Londynu. Potrz�sn�� g�ow�, poci�gn�� �yk brandy, jeszcze raz spojrza� na kopert� i roze�mia� si� sztucznie. Opanowa� si� z wyra�nym wysi�kiem i orzek� stanowczym tonem: - To jest jaki� g�upi sen. Jak si� z tego obudzi�? Zamkn�� oczy i wyrecytowa� z determinacj�: - Nazywam si� Andrew Vincell. Mam dwadzie�cia trzy lata. Mieszkam przy Hart Street numer czterdzie�ci osiem. Pracuj� jako praktykant w firmie dyplomowanych ksi�gowych Penberthy and Truli, Bloomsbury Square numer sto dwa. Jest 12 lipca 1906 roku. Dzi� rano zosta�em potr�cony przez tramwaj na Thanet Street. Musia� mnie porz�dnie stukn��, bo mam halucynacje. Ju�! Otworzy� oczy i szczerze si� zdziwi�, widz�c mnie wci�� przed sob�. Zn�w spojrza� na kopert� i jego twarz zap�on�a gniewem. - Sir Andrew Vincell! - krzykn�� z oburzeniem. - Vinvinyl Plastics Limited! Co to, u diab�a, ma znaczy�? - Czy nie uwa�a pan - podsun��em - i� nale�a�oby przyj��, �e jest pan cz�onkiem tego przedsi�biorstwa, a nawet, jak wiele na to wskazuje, jednym z jego dyrektor�w? - Ale przecie� ju� panu m�wi�em... - urwa�. - Co to jest ten plastik? - ci�gn�� dalej. - Mnie si� to kojarzy tylko z plastelin�. A co ja mog� mie� wsp�lnego z plastelin�? Bi�em si� z my�lami. Wed�ug wszelkiego prawdopodobie�stwa wstrz�s, czy cokolwiek to by�o, wymaza� z jego pami�ci jakie� pi��dziesi�t lat. Przysz�o mi do g�owy, �e pobudz�, by� mo�e, jego pami��, poruszaj�c jaki� dobrze mu znany i wa�ny dla niego temat. Stukn��em w blat sto�u. - To na przyk�ad jest plastik - stwierdzi�em. Przyjrza� si� blatowi, postuka� we� paznokciami. - Dla mnie to nie jest �aden plastik. Przecie� to jest twarde - powiedzia�. Spr�bowa�em wyja�ni�. - Zanim stwardnia�, by� plastyczny. Istnieje wiele rodzaj�w plastiku. Ta popielniczka, pokrycie krzes�a, na kt�rym pan siedzi, to pi�ro, ok�adka mojej ksi��eczki czekowej, p�aszcz przeciwdeszczowy tamtej kobiety, jej torebka, r�czka parasolki i dziesi�tki innych przedmiot�w wok� nas. Nawet moja koszula jest utkana z plastiku. Przez pewien czas siedzia� w milczeniu, z coraz wi�kszym zainteresowaniem przenosz�c wzrok kolejno na wymieniane przeze mnie przedmioty. Na koniec skierowa� spojrzenie na mnie; wyra�a�o silne skupienie. Lekko dr�a� mu g�os, kiedy zapyta� ponownie: - To naprawd� jest rok 1958? - Z ca�� pewno�ci� - zapewni�em. - Je�eli pan nie wierzy w�asnemu notesowi, to za barem wisi drugi kalendarz. - Nie ma koni - zamrucza� do siebie - i drzewa na placu s� takie wysokie... Sen nigdy nie bywa tak konsekwentny, nie do tego stopnia... - Zamilk� na moment, po czym nagle wybuchn��: - Na Boga! Je�eli to prawda... - Spojrza� na mnie z b�yskiem podniecenia w oku. - Prosz� mi opowiedzie� o tym plastiku - za��da� niecierpliwie. Nie jestem chemikiem i wiem o plastiku nie wi�cej ni� ka�dy przeci�tny cz�owiek. Skoro jednak wyra�nie zapali� si� do tematu, a jak wspomnia�em, wydawa�o mi si�, �e znajomy temat mo�e o�ywi� jego pami��, postanowi�em spr�bowa�. Wskazuj�c na popielniczk�, powiedzia�em: - Je�li si� nie myl�, to jest bakelit, jeden z najwcze�niejszych plastik�w termoutwardzalnych. Opatentowa� go niejaki Baekeland, gdzie� w roku 1909. To ma jaki� zwi�zek z formaldehydem i fenolem. - Termoutwardzalny? Co to znaczy? - zapyta�. Wyt�umaczy�em, jak mog�em najlepiej, po czym przyst�pi�em do dzielenia si� z nim strz�pami wiadomo�ci, jakie posiadam na temat �a�cuch�w molekularnych, polimeryzacji i tak dalej oraz niekt�rych cech i zastosowa�. Wcale nie odnios�em wra�enia, �e wyk�adam zawi�o�ci chemii w�asnej babce: m�j rozm�wca s�ucha� w skupieniu, od czasu do czasu powtarzaj�c jaki� wyraz, jakby chcia� go sobie wbi� do g�owy. Chocia� fakt, �e zawisn�� na moich ustach, dosy� mi nawet pochlebia�, bynajmniej nie s�dzi�em, �e moje s�owa w jakikolwiek spos�b przyczyni�y si� do przywr�cenia mu pami�ci. Rozmawiali�my - a w�a�ciwie ja m�wi�em - blisko godzin�, a on przez ca�y czas siedzia� z mocno splecionymi d�o�mi s�uchaj�c mnie pilnie, w napi�ciu. Potem zauwa�y�em, �e brandy przesta�a ju� dzia�a�, i m�j rozm�wca znowu popad� w stan przygn�bienia. - My�l�, �e b�dzie lepiej, je�li odprowadz� pana do domu - zaproponowa�em. - Czy pami�ta pan sw�j adres? - Hart Street czterdzie�ci osiem - odpar�. - Nie, mam ma my�li pa�ski obecny adres - skorygowa�em. Lecz on nie s�ucha�. Na jego twarzy wci�� malowa�o si� g��bokie wewn�trzne skupienie. - �ebym tylko zapami�ta�... �ebym zapami�ta�, kiedy si� obudz� - wymamrota� z desperacj�, raczej do siebie ni� do mnie, po czym zn�w podni�s� na mnie wzrok. - Jak brzmi pa�skie nazwisko? - zapyta�. Przedstawi�em si�. - To tak�e postaram si� zapami�ta� - zapewni� z niezwyk�� powag�. Pochyli�em si� nad sto�em i otworzy�em notes na pierwszej stronie. Widnia�o tam jego nazwisko i adres przy Upper Grosvenor Street. Z�o�y�em razem portfel i notes i wsun��em mu do r�ki. Wcisn�� je automatycznie do kieszeni i siedzia� nieobecny, zapatrzony w przestrze�, podczas gdy portier poszed� wezwa� taks�wk�. Drzwi eleganckiego mieszkania otworzy�a nam kobieta w �rednim wieku, przypuszczalnie gospodyni. Poradzi�em, by wezwa�a lekarza sir Vincella, i zaczeka�em na jego przybycie, �eby wyja�ni� co zasz�o. Nast�pnego wieczora zadzwoni�em, by dowiedzie� si� o zdrowie chorego. Jaki� m�odszy kobiecy g�os poinformowa� mnie, �e po za�yciu �rodka uspokajaj�cego sir Vincell spa� dobrze, obudzi� si� nieco zm�czony, ale przyszed� ju� ca�kowicie do siebie i nie przejawia �adnych oznak zaniku pami�ci. Doktor nie widzia� powod�w do niepokoju. Podzi�kowa�a mi za opiek� i za doprowadzenie go do domu. I na tym koniec. W�a�ciwie zapomnia�em o ca�ym tym zdarzeniu a� do chwili, gdy w grudniu przeczyta�em w gazecie o jego �mierci. Pan Fratton przez jaki� czas milcza�, potem zaci�gn�� si� g��boko dymem z cygara, wypi� �yk kawy, wreszcie stwierdzi� niezbyt b�yskotliwie: - Niezwyk�a sprawa. - Te� tak s�dzi�em... i s�dz� nadal - powiedzia� pan Aster. - Widzi pan - zacz�� pan Fratton - rzeczywi�cie wy�wiadczy� mu pan przys�ug�. Ale, pan wybaczy, trudno powiedzie�, �eby zas�ugiwa�a ona a� na sze�� tysi�cy akcji wartych po funcie ka�da, przy cenie osiemdziesi�ciu trzech szyling�w sze�ciu pens�w za jedn�. - To prawda - zgodzi� si� pan Aster. - A co dziwniejsze - doda� pan Fratton - spotka� go pan latem ubieg�ego roku. Natomiast testament zawieraj�cy zapis zosta� sporz�dzony i podpisany siedem lat temu. - Pan Fratton z namys�em zaci�gn�� si� cygarem. - I my�l�, �e nie b�d� zbyt niedyskretny, je�li powiem r�wnie�, i� zast�pi� on testament spisany dwana�cie lat wcze�niej, kt�ry tak�e zawiera� rzeczon� klauzul�. - Pan Fratton przygl�da� si� swojemu rozm�wcy w zadumie. - Ja ju� da�em sobie z tym spok�j - wyzna� pan Aster - ale je�eli zbiera pan kurioza, to prosz� tak�e odnotowa� nast�puj�cy fakt. - Wyj�� z kieszeni marynarki portfel, a z niego wycinek gazety, opatrzony nag��wkiem: �Zgony. Sir Andrew Vincell, Pionier Plastiku�. Odszukawszy w�a�ciwy fragment tekstu w po�owie kolumny, odczyta� go na g�os: �Jest rzecz� znamienn�, �e w m�odo�ci sir Andrew Vincella nic nie zapowiada�o jego p�niejszych zainteresowa�. Pocz�tkowo pracowa� jako praktykant w firmie dyplomowanych ksi�gowych i dopiero w wieku dwudziestu trzech lat, latem 1906 roku, zupe�nie niespodziewanie przerwa� praktyk� i po�wi�ci� si� chemii. Kilka lat p�niej dokona� pierwszego wa�nego odkrycia, k�ad�c podwaliny pod swe pot�ne przedsi�biorstwo�. - Hm... - chrz�kn�� pan Fratton i zmierzy� pana Astera badawczym sp�j r�eniem. - To w�a�nie w 1906 potr�ci� go tramwaj na Thanet Street. - Zgadza si�. Sam mi powiedzia� - przyzna� pan Aster. Pan Fratton pokr�ci� g�ow�. - Dziwna historia. - Owszem. Bardzo dziwna - zgodzi� si� pan Aster. CZWARTE TRAFIENIE - Dilys! Pos�uchaj! Kiedy zak�adam ta�m� w odwrotn� stron�, s�ycha�, jak m�wi� od ko�ca - stwierdzi� Stephen z wyra�na nut� zadowolenia w g�osie. Dilys od�o�y�a ksi��k� i podnios�a wzrok na m�a. Na stole przed nim sta� magnetofon, wzmacniacz i r�ne inne drobiazgi. G�sta pl�tanina przewod�w ��czy�a to wszystko z kontaktem w �cianie, pot�nym g�o�nikiem i par� s�uchawek, kt�re Stephen mia� na uszach. P� pod�ogi zas�ane by�o k��bami i skrawkami ta�my. - Kolejny sukces nauki - podsumowa�a ch�odno. - Zdaje si�, �e mia�e� tylko zmontowa� kawa�ek ta�my z przyj�cia na cze�� Myry. Ona z pewno�ci� wola�aby nagranie we w�a�ciwym porz�dku. - No tak, ale w�a�nie przysz�o mi do g�owy, �e... - I zobacz, jak na�mieci�e�. Zupe�nie jak po balu sylwestrowym z serpentynami. Co to w og�le jest? Stephen rzuci� okiem na �cinki i zwoje ta�my. - A, to s� kawa�ki, na kt�rych wszyscy m�wi� jednocze�nie, ta historia, kt�r� Charles wszystkich zanudza�, oraz kilka nierozwa�nych wypowiedzi i tym podobne. Dilys podnios�a si� i mierz�c ca�y ten ba�agan krytycznym spojrzeniem powiedzia�a: - Chyba to przyj�cie by�o bardziej nierozwa�ne, ni� nam si� zdawa�o. Posprz�taj to, a ja nastawi� herbat�. - Ale najpierw musisz tego wys�ucha� - zaprotestowa�. Zatrzyma�a si� przy drzwiach. - Podaj mi, prosz�, przynajmniej jeden pow�d - powiedzia�a - dla kt�rego mia�abym wys�ucha�, jak m�wisz od ko�ca. - I wysz�a. Stephen wcale nie zabra� si� do sprz�tania. Wcisn�� natomiast klawisz odtwarzania i z zaciekawieniem wys�ucha� dziwacznego be�kotu, jakim by� jego g�os odtworzony od ko�ca. Nast�pnie przerwa�, zdj�� s�uchawki i wys�ucha� nagrania przez g�o�nik. Zauwa�y� ze zdziwieniem, �e g�os zachowa� brzmienie europejskie, cho� niezrozumia�e d�wi�ki trajkota�y z zawrotn� pr�dko�ci�. Na pr�b� zmniejszy� wi�c o po�ow� pr�dko�� odtwarzania i zwi�kszy� nat�enie g�osu. G�os, ni�szy teraz o oktaw�, cedzi� g��bokie, oci�a�e, dziwne sylaby i wywiera� doprawdy du�e wra�enie. Stephen pokiwa� g�ow�, po czym przechyli� j� do ty�u, ws�uchuj�c si� w dudni�cy grzmot, kt�ry przetacza� si� przez pok�j. Naraz rozleg� si� syk, przypominaj�cy odg�os lokomotywy wypuszczaj�cej par�. Towarzyszy� mu podmuch gor�cego powietrza, jak z wn�trza hutniczego pieca... Stephen poderwa� si� zaskoczony i o ma�o nie przewr�ci� krzes�a. Kiedy si� opanowa�, skoczy� do przodu, pospiesznie wy��czaj�c klawisze i przykr�caj�c ga�ki. G�os przesta� p�yn��. Stephen z niepokojem lustrowa� aparatur�, wypatruj�c iskrzenia lub dymu. Ale nic takiego nie dostrzeg� i wydawa� w�a�nie westchnienie ulgi, gdy poczu�, �e nie jest ju� sam w pokoju. Gwa�townie rozejrza� si� wok�. Na widok stoj�cej za nim nie dalej ni� metr postaci otworzy� usta ze zdziwienia. M�czyzna sta� wyprostowany, z r�kami przyci�ni�tymi do cia�a. Wysoki, oko�o metra osiemdziesi�ciu wzrostu, wydawa� si� jeszcze wy�szy z powodu nakrycia g�owy: pod�u�nego cylindra z w�skim rondem. Ni�ej widnia� wykrochmalony ko�nierzyk z odgi�tymi rogami, popielaty jedwabny fular, d�ugi, ciemny frak z jedwabnymi klapami, szare spodnie o odcieniu lawendy, spod kt�rych wystawa�y czarne l�ni�ce czubki but�w. Stephen musia� odchyli� si� g��biej, �eby dostrzec jego skr�cony profil. Twarz nieznajomego by�a przyjemna, ogorza�a, jakby opalona �r�dziemnomorskim s�o�cem. Mia� du�e ciemne oczy, a bujny w�s ��czy� si� u nasady szcz�ki z zadbanymi bokobrodami. Podbr�dek i dolna cz�� policzk�w by�y starannie wygolone. Rysy twarzy przywodzi�y na my�l asyryjskie pos�gi. Mimo ca�ego zaskoczenia Stephen odnotowa�, �e chocia�, zwa�ywszy okoliczno�ci, str�j taki wydawa� si� niestosowny, niew�tpliwie by� najwy�szej jako�ci, w swoim miejscu za� i czasie m�g� stanowi� wz�r elegancji. Patrzy� wi�c nadal. M�czyzna poruszy� wargami. - Przyby�em - o�wiadczy� uroczy�cie. - Ee... No, tak - wyj�ka� Stephen. - Tak... Widz�... Ale, szczerze m�wi�c, nie bardzo rozumiem... - Pan mnie wzywa�. Przyby�em wi�c - powt�rzy� m�czyzna tonem, kt�ry mia� wszystko wyja�nia�. Stephen zmarszczy� brwi w przyp�ywie zdumienia. - Ale ja nic nie m�wi�em - zaprotestowa�. - Siedz� tutaj i... - Nie ma powodu do obaw. Jestem pewien, �e nie b�dzie pan �a�owa� - zapewni� m�czyzna. - Nie boj� si�. Jestem tylko zdumiony - wyja�ni� Stephen. - Nie rozumiem... - Czy� nie skonstruowa� pan �elaznego Pentagramu? - w podnios�ym tonie pojawi�a si� nuta zniecierpliwienia. Nie poruszaj�c r�k�, m�czyzna zwin�� trzy palce prawej d�oni tak, �e obci�gni�ty popielat� sk�rzan� r�kawiczk� palec wskazuj�cy zosta� skierowany w d�. - I czy� nie wypowiedzia� pan tak�e Zakl�cia Mocy? - doda�. Stephen spojrza� tam, gdzie wskazywa� palec. Zauwa�y�, �e kilka spl�tanych odcink�w ta�my rzeczywi�cie tworzy�o na pod�odze jak�� figur� geometryczn�, kt�ra mog�aby uchodzi� za co� w rodzaju pi�ciok�ta. Ale dlaczego �elazny?... Ale� tak, oczywi�cie, pow�oka z tlenku �elaza! Tyle �e w sensie do�� umownym... Natomiast to �Zakl�cie Mocy�... No c�, zak�adaj�c, �e g�os odtworzony od ko�ca mo�e w gruncie rzeczy wstrzeli� si� w ka�de zakl�cie... - Obawiam si� - powiedzia� Stephen - �e to raczej jakie� nieporozumienie... Jaki� zbieg okoliczno�ci... - Do�� niezwyk�y zbieg okoliczno�ci - zauwa�y� sceptycznie nieznajomy. - Chyba w�a�nie na tym polegaj� zbiegi okoliczno�ci - stwierdzi� Stephen. - Nigdy nie s�ysza�em o takim przypadku - powiedzia� m�czyzna. - Ilekro� ja sam lub kt�ry� z moich przyjaci� jest w ten spos�b wezwany, dzieje si� to zawsze w konkretnej sprawie. I sprawa ta zostaje zawsze za�atwiona. - Jaka sprawa? - zapyta� Stephen. - Mam na my�li pa�skie konkretne potrzeby, kt�re potrafimy zaspokoi�. Pan za� znajduje si� w posiadaniu pewnego przedmiotu, kt�ry ch�tnie w��czyliby�my do naszych zbior�w. Rzecz sprowadza si� do uzgodnienia warunk�w. Nast�pnie podpisuje si� pakt, oczywi�cie w�asn� krwi�, i to wszystko. Dopiero s�owo pakt pobudzi�o w�a�ciwe skojarzenia. Stephen przypomnia� sobie, �e pok�j wype�ni� si� ledwo wyczuwaln� woni� palonych w�gli. - My�l�, �e zaczynam rozumie� - powiedzia�. - To ma by� jakie� nawiedzenie, tak? Czy chce pan powiedzie�, �e jest pan...? Nieznajomy przerwa� mu, marszcz�c brwi. - Nazywam si� Batruel. Jestem jednym z wys�annik�w mego Pana. Posiadam pe�nomocnictwo do zawierania pakt�w. A teraz by�bym zobowi�zany, gdyby zechcia� mnie pan uwolni� z tego ciasnego pentagramu, kt�rym jestem skr�powany, by�my mogli wygodnie przyst�pi� do uzgodnienia warunk�w paktu. Stephen przygl�da� si� m�czy�nie, po czym pokr�ci� g�ow� i wybuchn�� �miechem. �renice przybysza rozszerzy�y si�. Wygl�da� na zirytowanego. - Co to znaczy? Nie rozumiem. - Drogi panie - zacz�� Stephen. - Przykro mi, �e zosta� pan tu �ci�gni�ty przez przypadek. Ale zapewniam pana, �e przyby� pan do miejsca, kt�re zupe�nie nie nadaje si� do ubijania jakichkolwiek interes�w. Batruel przygl�da� mu si� z namys�em. Uni�s� g�ow� i nieznacznie poruszy� nozdrzami. - Ciekawe - zdziwi� si�. - Wcale nie czuj� zapachu �wi�to�ci. - Ale� nie - zaprzeczy� Stephen. - Po prostu istnieje ju� spora dokumentacja na temat pa�skich kontrakt�w. Wynika z niej, �e jedyn� ich wsp�ln� cech� jest to, i� druga strona zawsze z biegiem czasu �le na tym wychodzi. - No, bez przesady. Moja oferta jest niezwykle szeroka... Tym razem Stephen mu przerwa�, kr�c�c g�ow�. - Mo�e sobie pan oszcz�dzi� trudu - poradzi�. - Mam na co dzie� do czynienia z natr�tnymi agentami przer�nej ma�ci. Batruel pos�a� mu ponure spojrzenie. - Przywyk�em raczej do klient�w zdesperowanych - przyzna�. - No, c�, skoro jest pan pewien, �e zasz�o nieporozumienie, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak uda� si� w drog� powrotn� i z�o�y� stosowne wyja�nienie. G ile mi wiadomo, nigdy przedtem nic takiego si� nie zdarzy�o. Chocia�, oczywi�cie, zgodnie z regu�� prawdopodobie�stwa, powinno si� kiedy� zdarzy�. Po prostu tym razem nie dopisa�o mi szcz�cie. �egnam zatem... Co te� ja m�wi�?! Vale, przyjacielu. Jestem got�w! Przyj�� na powr�t sztywn� postaw�. Zamkn�� oczy i rysy jego twarzy zastyg�y. Nic nie nast�pi�o. Batruel rozlu�ni� szcz�ki. - No, dalej. Niech pan m�wi - wykrzykn�� gniewnie. - Co mam m�wi�? - zapyta� Stephen. - Drugie Zakl�cie Mocy, rzecz jasna. Odprawienie. - Ale ja go nie znam. Nic nie wiem o �adnych zakl�ciach mocy - zaprotestowa� Stephen. Batruel zmarszczy� brwi. - Czy chce mi pan powiedzie�, �e nie mo�e mnie pan odprawi�? - zapyta�. - Je�eli wymaga to jakiego� zakl�cia, to z ca�� pewno�ci� nie mog� - potwierdzi� Stephen. Na twarzy Batruela pojawi� si� wyraz konsternacji i przera�enia. - Ale� to nies�ychane! Co ja mam teraz robi�!? Przecie� musz� wr�ci� z podpisanym paktem lub Zakl�ciem Odprawy! - Dobrze wi�c. Niech pan powie, jak brzmi to zakl�cie, a ja je wypowiem - zaproponowa� Stephen. - Ale ja go nie znam - powiedzia� Batruel. - Nigdy go nie s�ysza�em. Wszystkim, kt�rzy mnie dotychczas wzywali, zale�a�o na szybkim za�atwieniu sprawy i podpisaniu paktu... - Urwa�. - Naprawd�, by�oby znacznie pro�ciej, gdyby zechcia� pan siebie... Nie? To straszne! Doprawdy, nie mam poj�cia, co pocz��. Od drzwi dobieg� szmer, po nim za� stukanie czubkiem bucika: Dilys dawa�a w ten spos�b zna�, �e niesie tac�. Stephen podszed� do drzwi i najpierw uchyli� je ostro�nie. - Mamy go�cia - ostrzeg�. - Ale jakim cudem? - zacz�a, a kiedy otworzy� drzwi szerzej, o ma�o nie upu�ci�a tacy. Stephen wzi�� od niej tac� i odstawi� w bezpieczne miejsce, podczas gdy Dilys sta�a jak wryta. - Pozw�l, kochanie, to jest pan Batruel. Moja �ona - dokona� prezentacji. Batruel, nadal sztywny, mimo napi�cia wygl�da� teraz na zmieszanego. Zwr�ci� g�ow� w jej stron� i sk�oni� si� nieznacznie. - Jestem oczarowany, madame - wyzna�. - Mam nadziej�, �e wybaczy mi pani moje dziwaczne zachowanie, lecz niestety ruchy mam skr�powane. Gdyby ma��onek pani zechcia� wy�wiadczy� mi przys�ug�, prze�amuj�c ten zakl�ty pi�ciobok... Dilys wci�� wpatrywa�a si� w niego bez s�owa, z podziwem szacuj�c jego str�j. - Przykro mi, ale nie wiem, o co chodzi. Stephen pospieszy� z wyja�nieniem. Stara� si� zrobi� to najlepiej jak umia�. Kiedy sko�czy�, Dilys powiedzia�a: - Prawd� m�wi�c, nie mam poj�cia... Powinni�my chyba znale�� jakie� wyj�cie? Ale to okropnie trudne. Gdyby pan by�, na przyk�ad, normalnym przesiedle�cem... - Przygl�daj�c si� Batruelowi, z namys�em doda�a: - S�uchaj, Steve. Skoro rzeczywi�cie wyt�umaczy�e� panu, �e nie chcemy niczego podpisywa�, to mo�e by� go ju� uwolni�? Zdaje si�, �e jest mu tam bardzo niewygodnie. - Dzi�kuj�, madame. W istocie jest mi bardzo niewygodnie - potwierdzi� Batruel sm�tnie. Po chwili zastanowienia Stephen przyzna�: - Poniewa� ju� tu si� znalaz�, a my wiemy, o co chodzi, to by� mo�e nic nie ryzykuj�. - Pochyli� si� i odsun�� zw�j ta�my. Batruel wyst�pi� ze zburzonego w ten spos�b pentagramu. Praw� r�k� zdj�� cylinder, lew� przy�o�y� do krawata. Zwracaj�c si� do Dilys wykona� g��boki uk�on z wyszukan� elegancj�: stopy wyprostowane, lewa d�o� na nie istniej�cej r�koje�ci szpady, cylinder przyci�ni�ty do serca. - Do us�ug, madame. Powt�rzy� to samo przed Stephenem. - S�uga uni�ony, sir. Stephen odpowiedzia� podobnie, w dobrej intencji, lecz natychmiast zrozumia�, �e wobec stylu go�cia jego reakcja by�a niestosowna. Nast�pi�o k�opotliwe milczenie. Przerwa�a je Dilys. - Wobec tego przynios� jeszcze jedno nakrycie. Wysz�a, wr�ci�a i przej�a inicjatyw�. - Pan... Dawno pan nie by� w Anglii, prawda? - zagai�a towarzysko. Batruel zareagowa� lekkim zdziwieniem. - Na jakiej podstawie pani tak s�dzi, je�li wolno spyta�? - Och, po prostu... Tak tylko my�la�am - t�umaczy�a si� Dilys niejasno. - Moja �ona ma na my�li pa�ski str�j - wyja�ni� Stephen. - Ponadto, wybaczy pan, ale odnosz� wra�enie, �e nieco pomiesza� pan epoki. Na przyk�ad styl pa�skiego uk�onu poprzedza styl pa�skiego ubioru o co najmniej dwa pokolenia. Batruel wydawa� si� zaskoczony. Przyjrza� si� swemu ubraniu. - Podczas poprzedniej wizyty zwraca�em baczn� uwag� na mod� - powiedzia� zawiedzionym tonem. - Prosz� si� tym nie przejmowa� - pocieszy�a go Dilys. - Nosi pan pi�kny str�j. Co za doskona�y materia�! - Ale nie ca�kiem zgodny z obowi�zuj�c� mod�, tak? - wtr�ci� Batruel ostro. - No, niezupe�nie - przyzna�a Dilys. - Domy�lam si�, �e nie zawsze jeste�cie na bie��co w... To znaczy tam, sk�d pan przybywa. - Tak, to prawda - stwierdzi� Batruel. - Prowadzili�my o�ywione interesy w tych okolicach do siedemnastego, osiemnastego wieku, ale od dziewi�tnastego nie idzie nam najlepiej. Naturalnie, co� tam zawsze jest, lecz obsadzenie poszczeg�lnych region�w to kwestia przypadku i tak si� sk�ada, �e by�em tu osobi�cie tylko raz w dziewi�tnastym stuleciu, a w obecnym jestem po raz pierwszy. Mog� wi�c pa�stwo sobie wyobrazi�, z jak� ogromn� przyjemno�ci� stawi�em si� na wezwanie pani ma��onka. Mam na my�li moje nadzieje na zawarcie obustronnie korzystnej transakcji... - Nie m�wmy ju� mo�e o tym - przerwa� mu Stephen. - Ach, tak. Rzeczywi�cie. Najmocniej przepraszam. Pan rozumie, stary wierzchowiec poczu� zapach prochu. Zapad�o milczenie. Dilys wci�� przygl�da�a si� go�ciowi z uwag�. Dla ka�dego, kto zna� j� r�wnie dobrze jak jej m��, by�oby oczywiste, �e pr�buje toczy� wewn�trzn� walk�, w kt�rej g�r� bierze ciekawo��. Wreszcie powiedzia�a: - Mam nadziej�, �e pa�skie misje w Anglii nie zawsze ko�czy�y si� niepowodzeniem, panie Batruel. - Ale� nie, sk�d�e, szanowna pani. Zachowa�em jak najmilsze wspomnienia ze wszystkich pobyt�w w pa�stwa ojczy�nie. Pami�tam, jak nawiedza�em pewnego adepta nauk, gdzie� w pobli�u Winchester. By�o to mniej wi�cej w po�owie szesnastego wieku. Za�yczy� sobie fortuny, tytu�u oraz pi�knej, szlachetnie urodzonej ma��onki. Uda�o nam si� zdoby� dla niego przyjemny maj�tek nie opodal Dorchester. S�dz�, �e jego potomkowie mieszkaj� tam do dzi�. Nast�pny by� pewien m�odzieniec na pocz�tku osiemnastego stulecia, kt�ry pragn�� posiada� dobry doch�d i �on� z kr�g�w zbli�onych do dworu. Zaspokoili�my te ambicje i jego krew p�ynie teraz w r�nych niespodziewanych miejscach. Wreszcie, wkr�tce potem, kolejny m�odzieniec, raczej niskiego stanu, chcia� po prostu zosta� s�ynnym m�drcem i dramatopisarzem. By�o to nieco trudniejsze ��danie, lecz tak�e mu sprostali�my. Nie zdziwi�bym si�, gdyby jego nazwisko pami�tano do dzisiaj. Nazywa� si�... - To bardzo interesuj�ce - wtr�ci� Stephen. - I korzystne dla potomnych, lecz co sta�o si� z protagonistami? Batruel wzruszy� ramionami. - No c�, umowa jest umow�. Podpisana zreszt� dobrowolnie - rzek� z pewnym wyrzutem. - Chocia� ja sam ostatnio nie odwiedza�em tych stron - ci�gn�� dalej - z doniesie� moich koleg�w wynika, �e wymogi mog� r�ni� si� w szczeg�ach, lecz w zasadzie wszystkie pozostaj� takie same. Nadal jest popyt na tytu�y, zw�aszcza �on naszych klient�w. Podobnie po��dane jest wej�cie do towarzystwa, oboj�tnie jakiego. A tak�e wspania�e wiejskie rezydencje - kt�re, rzecz jasna, wyposa�amy we wszystkie nowoczesne urz�dzenia - jak r�wnie� pied-a-terre na Mayfair. Tam, gdzie przedtem dostarczali�my pe�n� stajni�, dzi� oferujemy limuzyn� bent- rollsley saloon lub, powiedzmy, prywatny samolot - m�wi� z nut� rozmarzenia w g�osie. Stephen uzna�, �e czas mu przerwa�. - Bent-rollsley? Czy�by? Nast�pnym razem powinien pan pilniej przestudiowa� Biuletyn Bada� Rynkowych. Tymczasem b�d� wdzi�czny, je�li zaprzestanie pan kuszenia mojej �ony, bo to nie ona mia�aby za to p�aci�. - Owszem, to prawda - przyzna� Batruel. - Taki ju� jest przywilej kobiet. Zawsze za co� p�ac�, ale im wi�cej maj�, tym mniejsze ponosz� koszty. Pa�ska �ona wiod�aby znacznie przyjemniejszy �ywot, nie musia�aby wcale pracowa�, zatrudnia�aby s�u�b�... - Niech pan natychmiast przestanie! - za��da� Stephen. - Powinien si� pan ju� dawno zorientowa�, �e to przestarza�a metoda. Na takie numery nie damy si� ju� nabra�. Straci�y dla nas atrakcyjno��. Batruel nie by� przekonany. - Z lektury naszych biuletyn�w wynika, �e �wiatem nadal rz�dzi z�o - zaoponowa�. - Nie przecz�, ale jego gorsza cz�� nie stosuje tak staro�wieckich poj��. Obecnie przewa�a d��enie do osi�gni�cia jak najwi�kszych korzy�ci minimalnym kosztem, a najlepiej bez ponoszenia �adnych koszt�w. - To chyba nieetyczne - mrukn�� Batruel. - Jakie� zasady powinny obowi�zywa�. - By� mo�e, ale tak nie jest. Poza tym ��cz� nas teraz znacznie �ci�lejsze zwi�zki i wzajemne zale�no�ci. Czy s�dzi pan, �e mo�na dzi�, na przyk�ad, naby� ni st�d, ni zow�d tytu� w�asno�ci albo wyt�umaczy� si� z niespodziewanie wysokich dochod�w urz�dom podatkowym, czy wreszcie wybudowa� pa�ac bez zgody Urz�du Planowania Przestrzennego? Takie jest �ycie. - Nie w�tpi�, �e s� to wszystko sprawy do za�atwienia - powiedzia� Batruel. - Myli si� pan. Istnieje jeden jedyny bezpieczny spos�b szybkiego wzbogacenia si�. Jest to... Na Jowisza! - Urwa� nagle i zamy�li� si�. Batruel zwr�ci� si� do Dilys: - Szkoda, �e pani ma��onek jest tak niesprawiedliwy w stosunku do samego siebie. Wida�, �e posiada ogromny potencja� tw�rczy, kt�ry przy odrobinie kapita�u m�g�by wspaniale rozwin��... A �wiat nadal ma wiele do zaoferowania bogaczom oraz, oczywi�cie, ich �onom. Na przyk�ad powszechny szacunek, w�adz�, dalekomorskie jachty... Trudno oprze� si� wra�eniu, �e pani ma��onek marnuje swoje talenty. Dilys spojrza�a na pogr��onego w rozmy�laniach ma��onka. - A wi�c pan r�wnie� to dostrzega? Zawsze by�am przekonana, �e nie potrafi� go doceni� w firmie. - Taak. Te biurowe rozgrywki - pospieszy� z pomoc� Batruel. - Mog� zaprzepa�ci� niejeden m�ody talent. Wystarczy jednak zdoby� niezale�no��, by przy pomocy �ony... zdolnej i pi�knej, je�li wolno mi zauwa�y�, znikn�y powody, dla kt�rych mia�by... Stephen otrz�sn�� si� z zamy�lenia. - Podr�cznik kusiciela: Rozdzia� pierwszy - wtr�ci� ironicznie. - Mo�e jednak zechce pan oderwa� si� od podr�cznika i stawi� czo�o faktom. Je�eli uda si� panuje poj��, jestem sk�onny ubi� z panem interes. Twarz Batruela poja�nia�a. - Ach! - wykrzykn��. - Mia�em nadziej�, �e po dok�adniejszym rozwa�eniu naszej oferty... Stephen znowu mu przerwa�. - Przede wszystkim - zacz�� - powinien pan pogodzi� si� z tym, �e pa�skie metody zupe�nie do mnie nie przemawiaj�, tote� mo�e pan darowa� sobie pr�by utworzenia grupy nacisku wraz z moj� �on�, po drugie, to pan znalaz� si� w opa�ach, nie ja. Ciekawe, jak zamierza pan wr�ci� do... No, tam, sk�d pan przyby�, je�eli nie udziel� panu pomocy? - Ja proponuj� tylko, �eby pom�g� pan sam sobie, a zarazem pom�g� te� mnie - zaznaczy� Batruel. - Co znaczy, �e dostrzega pan tylko jedn� stron� zagadnienia. Ot�, prosz� pos�ucha�. Ja widz� tu trzy mo�liwe rozwi�zania. Po pierwsze, mo�na podj�� pr�b� odnalezienia osoby, kt�ra nam powie, jak brzmi to Zakl�cie Mocy, niezb�dne, by pana odes�a�. Czy jednak wie pan, jak si� za to zabra�? Nie. I my te� nie wiemy. Mo�liwo�� druga: m�g�bym zaprosi� tu pastora, �eby odprawi� egzorcyzmy. S�dz�, �e z przyjemno�ci� podj��by si� takiego zadania. By� mo�e, doczeka�by si� nawet z biegiem czasu kanonizacji za skuteczne odparcie pokusy. Batruel zadr�a�. - Tylko nie to! - zaprotestowa�. - Jeden z moich przyjaci� do�wiadczy� egzorcyzm�w w pi�tnastym wieku. Prze�y� okropne m�ki, po kt�rych do dzi� nie odzyska� pe�ni si� i wiary w siebie. - �wietnie wi�c. Pozostaje zatem mo�liwo�� trzecia. W zamian za pewn� okr�g�� sum�, jednak bez �adnych zobowi�za�, got�w jestem znale�� osob�, kt�ra zechce zawrze� z panem pakt. Po podpisaniu paktu b�dzie pan m�g� wr�ci� z honorem i spe�nion� misj�. Co pan na to? - Nic z tego - odpar� Batruel pospiesznie. - Pan pr�buje wym�c dwa ust�pstwa za jedn� cen�. Nasza ksi�gowo�� nigdy nie zaakceptuje takiej operacji. - No tak. Nic dziwnego, �e idzie wam coraz gorzej. Chocia� zajmujecie si� tymi sprawami od tysi�cleci, nie odeszli�cie ani na krok od pierwszego numeru hipoteki. I sk�onni jeste�cie nawet pakowa� w to w�asny kapita� zamiast pos�u�y� si� cudzym. W ten spos�b nic nie zdzia�acie. Ja natomiast mam plan, kt�ry zapewnia mi pieni�dze, wam daje upragniony pakt, za� niezb�dny kapita� ogranicza si� do kilku szyling�w wy�o�onych z mojej kieszeni. - Nie bardzo rozumiem, jak to b�dzie mo�liwe - stwierdzi� Batruel z pow�tpiewaniem. - Zapewniam pana, �e jest to mo�liwe. Niewykluczone, �e b�dzie pan musia� pozosta� tu przez kilka tygodni, ale mo�e pan zamieszka� u nas, w pokoju go�cinnym. Czy gra pan w pi�k� no�n�? - W pi�k� no�n�? - powt�rzy� Batruel niepewnie. - Chyba nie. A jak si� w to gra? - W takim razie b�dzie pan musia� zapozna� si� z grubsza z zasadami i taktyk� tej gry. Przede wszystkim chodzi w niej o to, �eby dobrze kopa� pi�k�. Je�li pi�ka nie wyl�duje tam, gdzie zawodnik chcia�, jego wysi�ek idzie na marne, dru�yna traci szans� i w ko�cu przegrywa. Czy pan to rozumie? - Chyba tak. - Wobec tego powinien pan tak�e zrozumie�, �e w krytycznym momencie nawet nieznaczne popchni�cie pi�ki we w�a�ciwym kierunku wystarczy, �eby zyska� wiele. Niepotrzebne s� �adne niesportowe przepychanki, �adne kontuzje. Mo�na zaaran�owa� wynik meczu, nie wzbudzaj�c najmniejszych podejrze�. Wystarczy tylko w stosownym czasie lekkie tr�cenie pi�ki przez jednego z tych chochlik�w, kt�rych u�ywacie do wykonywania zada� praktycznych. Co� takiego nie powinno panu sprawi� trudno�ci, prawda? - Tak, prawda - zgodzi� si� Batruel. - To ca�kiem proste. Przyznam jednak, �e nie bardzo pojmuj�, po co mia�bym... - K�opot w tym, szanowny panie, �e jest pan beznadziejnie oderwany od wsp�czesno�ci, mimo wszystkich tych biuletyn�w - podsumowa� Stephen. - Dilys, gdzie jest ten kupon totalizatora? Po up�ywie p� godziny Batruel zacz�� dostrzega� pewne otwieraj�ce si� przed nim mo�liwo�ci. - No tak, rozumiem - powiedzia�. - Po zapoznaniu si� z podstawowymi zagadnieniami technicznymi �atwo b�dzie spowodowa� przegran�, remis lub nawet, w razie potrzeby, wygran�. - O to w�a�nie chodzi - pochwali� go Stephen. - Wype�niam wi�c kupon i stawiam kilka szyling�w, �eby lepiej wygl�da�o. Pan za�atwia mecze, a ja zgarniam g�adko ca�� pul�, unikaj�c k�opotliwych pyta� fiskusa. - Istotnie, jest to dla pana korzystne - przyzna� Batruel. - Ale sk�d mam wzi�� pakt, je�eli pan nie... - Pakt to nast�pny etap - wyja�ni� Stephen. - W zamian za wygran� zobowi�zuj� si� znale�� osob�, kt�ra podpisze pakt w ci�gu, powiedzmy, sze�ciu miesi�cy, zgoda? Czy to wystarczy? Doskonale. Spiszmy wi�c umow�. Dilys, b�d� tak dobra i przynie� nam papier listowy i krew... No nie, co za g�upiec ze mnie, krew przecie� mamy... Pi�� tygodni p�niej Stephen wysiada� ze swojego bentleya przed Hotelem Northpark, a chwil� potem na schodach pojawi� si� Batruel. Po kilku dniach postanowili nie zatrzymywa� go u siebie, okaza�o si� bowiem, �e jego nieposkromione kusicielstwo zak��ca spok�j domowego ogniska. Przeni�s� si� wi�c do hotelu, gdzie osi�ga� znacznie stosowniejsze wyniki i mia� bardziej zr�nicowane mo�liwo�ci. W drzwiach obrotowych ukaza�a si� posta� wcale nie przypominaj�ca nieznajomego, kt�ry pojawi� si� kiedy� w salonie Stephena. Znik�y bokobrody, zosta�y jedynie obfite w�sy. Miejsce fraka zaj�� starannie skrojony popielaty garnitur. Apaszk� zast�pi� krawat w dyskretne pr��ki. Zamiast wysokiego cylindra Batruel mia� na g�owie filcowy kapelusz. W rzeczy samej by� to wzorowo ubrany przystojny m�czyzna oko�o czterdziestki z drugiej po�owy dwudziestego wieku. - Wskakuj - zaprosi� go Stephen. - Masz przy sobie formularz paktu? Batruel klepn�� si� po kieszeni marynarki. - Zawsze nosz� go przy sobie. Nigdy nic nie wiadomo... - zapewni�, gdy samoch�d ruszy�. Po pierwszym trafieniu tr�jki Stephen, mimo nadziei na anonimowo��, zyska� spory rozg�os. Ukrycie u�miechu fortuny warto�ci dwustu dwudziestu tysi�cy funt�w szterling�w okaza�o si� znacznie trudniejsze, ni� si� wydawa�o. Na szcz�cie wykazali z Dilys do�� przezorno�ci, by nast�pn� wygran� - tym razem w wysoko�ci dwustu dziesi�ciu tysi�cy funt�w - podj�� nieco p�niej. Wyp�acie trzeciego czeku, opiewaj�cego na sum� dwustu dwudziestu pi�ciu tysi�cy funt�w, towarzyszy�o pewne wahanie, chocia� nie wykr�ty, bo do tych nie by�o �adnych podstaw, poniewa� trafienia widnia�y na papierze, czarno na bia�ym. Musiano si� jednak zaniepokoi�, skoro wys�ano do Stephena przedstawicieli przedsi�biorstwa. Jeden z nich, gorliwy m�odzieniec w okularach, perorowa� do�� zapalczywie o regu�ach przypadku, a nast�pnie przedstawi� cyfr� opatrzon� zaskakuj�c� ilo�ci� zer, kt�ra, jak twierdzi�, mia�a ilustrowa� stopie� prawdopodobie�stwa trzykrotnego trafienia tr�jki. Stephen okaza� zainteresowanie. Stwierdzi�, �e jego system jest chyba lepszy, ni� s�dzi�, skoro zdo�a� pokona� tak astronomiczny stopie� nieprawdopodobie�stwa. M�odzieniec wyrazi� ch�� zapoznania si� z systemem. Stephen nie chcia� jednak rozmawia� na ten temat, chocia� zaznaczy�, �e nie wyklucza mo�liwo�ci om�wienia pewnych aspekt�w sprawy z dyrektorem przedsi�biorstwa. I oto w�a�nie znajdowali si� z Batruelem w drodze na spotkanie z Samem Gripshawem. Biurowiec totalizatora mie�ci� si� przy jednej z tras wylotowych z miasta, nieco cofni�ty i oddzielony od jezdni r�wno przystrzy�onym trawnikiem, ozdobionym klombami sza�wi. Portier w liberii zasalutowa� Stephenowi, kiedy ten parkowa� bentleya przy podje�dzie. Zaraz potem wprowadzono ich do przestronnego gabinetu, gdzie Sam Gripshaw podni�s� si� zza biurka na ich powitanie. Stephen u�cisn�� mu d�o� i przedstawi� swego towarzysza. - Pan pozwoli, m�j doradca, pan Batruel - wyja�ni�. Sam Gripshaw, kt�ry zrazu rzuci� Batruelowi pobie�ne spojrzenie, teraz przyjrza� mu si� uwa�nie i badawczo. A nawet przez moment jakby si� zaduma�. Potem zwr�ci� si� do Stephena. - Przede wszystkim pragn� panu pogratulowa�, m�odzie�cze. Jest pan najwi�kszym zwyci�zc� totalizatora w ca�ej historii naszego przedsi�biorstwa. Sze��set pi��dziesi�t pi�� tysi�cy funt�w szterling�w! To pi�kna sumka. Niemniej jednak - pokr�ci� g�ow� - to nie mo�e trwa� dalej, drogi panie. Po prostu nie mo�e. - No, ja bym si� spiera� - odpar� Stephen przyja�nie, kiedy siadali. Sam Gripshaw ponownie potrz�sn�� g�ow�. - Za pierwszym razem mo�e to by� u�miech losu. Po raz drugi - niezwyk�e szcz�cie. Trzy razy - zaczyna ju� jako� dziwnie pachnie�, czwarty raz wstrz�sn��by ca�ym przedsi�biorstwem, pi�ty ca�kowicie by je roz�o�y�. A na pust� pul� nikt nie postawi nawet pensa. To oczywiste. Powiada pan, �e ma pan jaki� system. Czy tak? - Mamy system - sprostowa� Stephen. - M�j przyjaciel, pan Batruel... - Ach tak, pan Batruel... - powt�rzy� Sam Gripshaw, ponownie posy�aj�c Batruelowi badawcze spojrzenie. - Domy�lam si�, �e nie by�by pan sk�onny podzieli� si� ze mn� kilkoma uwagami na temat tego systemu. - Trudno si� dziwi� - zauwa�y� Stephen. - Tak, naturalnie. Ma pan racj� - przyzna� Sam Gripshaw. - Chocia� w zasadzie m�g�by pan, skoro nie spos�b tak dalej... - Poniewa� w przeciwnym razie zrujnowaliby�my wasz interes, 27 prawda? Na tym nam, rzecz jasna, nie zale�y. I dlatego w�a�nie tu dzi� jeste�my. Pan Batruel ma dla pana pewn� propozycj�. - Ach tak! Bardzo prosz�. Co to za propozycja? S�ucham - o�ywi� si� Gripshaw. Batruel wsta� z fotela. - Panie Gripshaw, prowadzi pan tutaj doskona�e przedsi�biorstwo. Szkoda, gdyby straci�o spo�eczne zaufanie. Strat� ponios�oby zar�wno spo�ecze�stwo, jak i pan. Nie musz� tego podkre�la�, poniewa�, o ile wiem, powstrzyma� si� pan od nadania rozg�osu trzeciemu trafieniu mego przyjaciela, pana Tramona. Pozwol� sobie zauwa�y�, �e post�pi� pan niezwykle rozs�dnie, sir. Mog�oby to bowiem spowodowa� pewne objawy zniech�cenia. Jestem w tym szcz�liwym po�o�eniu, �e mog� panu zaproponowa� �rodki, kt�re mog�yby wyeliminowa� ryzyko powt�rzenia si� podobnej sytuacji. Nie b�dzie to kosztowa� pana ani pensa. Jednak�e... - Przybra� ton kusz�cy z min� artysty si�gaj�cego po ulubiony p�dzel. Sam Gripshaw wys�ucha� go cierpliwie do ko�ca. - Jednak�e, w zamian za to... taka ma�a formalno��. Obiecuj� panu, �e ani obecny tutaj nasz przyjaciel, pan Stephen Tramon, ani nikt inny nie b�dzie ju� korzysta� z mej dalszej pomocy, �e si� tak wyra��, w prognozowaniu... W ten spos�b minie stan zagro�enia i b�dzie pan m�g� przyst�pi� bez przeszk�d do dalszego prowadzenia przedsi�biorstwa tak, jak na to zas�uguje. Wyj�� z kieszeni formularz paktu i p�ynnym ruchem rozpostar� go na biurku. Sam Gripshaw si�gn�� po formularz i przejrza� warunki. Po czym, ku zaskoczeniu Stephena, kiwn�� g�ow� niemal bez wahania. - Wygl�da mi to na uczciwy uk�ad - stwierdzi�. - Zdaj� sobie spraw�, �e moje po�o�enie nie pozwala mi stawia� warunk�w. W zwi�zku z tym - podpisuj�. Batruel u�miechn�� si� uszcz�liwiony. Zrobi� krok do przodu i wyci�gn�� z kieszeni ma�y scyzoryk. Po z�o�eniu podpisu Sam Gripshaw owin�� przedrami� czyst�