8017

Szczegóły
Tytuł 8017
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8017 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8017 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8017 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gabriela G�rska Kontakt Data wydania polskiego 1986 To chyba by�oby wszystko - zako�czy� wreszcie komandor McAllister. Nacisn�� bia�y wy��cznik i wielka lampa kosmiczna zacz�a bledn�c, rozp�ywa� si� b�yskawicznie, a potem ekran zgas�, nie r�ni�c si� ju� niczym od pozosta�ych �cian niedu�ej sali odpraw. Przebywali tu przesz�o godzin�: Perry, komandor i ten trzeci, siedz�cy od pocz�tku rozmowy w jednym z niewygodnych, zbyt twardych fotelik�w, jakie kto� kiedy� zaprojektowa� do prawie wszystkich pomieszcze� Galactic-Navy; siedzia� tak nieruchomy, odwr�cony do Perry�ego lewym profilem, milcz�cy i jakby nieobecny. McAllister dotkn�� innego prze��cznika i jasne �wiat�o bezcieniowych emitor�w zal�ni�o szkli�cie na �cianach wy�o�onych d�wi�koszczeln� foli�. Patrzy� przez chwil� na Perry�ego badawczo. Zapyta�: - Czy wszystko jasne, kapitanie Carey? Perry poruszy� si� na swoim fotelu - nogi mu �cierp�y, aluminiowa por�cz wrzyna�a si� w plecy. - Tak jest - stwierdzi� zwi�le. - Dalsze instrukcje otrzymacie przy starcie. A� do tej chwili musi wystarczy� wam to, co us�yszeli�cie tutaj. - Rozumiem. Komandor zszed� teraz z podium, stan�� przed Perrym, nie�wiadomie przybieraj�c klasyczn� postaw� �spocznij�. - To jest zadanie wykonywane wsp�lnie przez Navy i przez Centralny O�rodek Bada� Kosmicznych. Dlatego ustalono, �e za�og� �Redbirda� stanowi� b�d� przedstawiciele obu tych instytucji. Pan i pracownik Centralnego O�rodka. Dopiero teraz tamten, siedz�cy wci�� pod �cian�, odwr�ci� wolno g�ow�. Perry zobaczy� smag�� i szczup�� twarz, inteligentn�, starannie wygolon�, przystojn�: czarne i proste brwi lekko zro�ni�te nad nosem, szare oczy, kt�rych t�cz�wki wygl�da�y, jakby zosta�y zrobione z okruch�w r�nych metali - matowych i srebrzystych - przemieszanych i sprasowanych ze sob�. Pomy�la� z odrobin� zazdro�ci: �Dziewczyny musz� za nim lata� nieprzytomnie�. M�czyzna wsta�: by� smuk�y i �wietnie zbudowany - co podkre�la�o jeszcze ubranie z czarnej, po�yskuj�cej imitacji sk�ry i o p� g�owy wy�szy od Perry�ego. U�miechn�� si�; mia� bia�e, r�wne i bardzo pi�kne z�by. - Panowie si� nie znaj� - powiedzia� McAllister. - Major Thornton z Centralnego O�rodka Bada� Kosmicznych... Carey, kapitan �eglugi pozasystemowej. Thornton wyci�gn�� r�k�. Perry, czuj�c jej kr�tki i mocny u�cisk, stwierdzi�: �Mog�o by� gorzej. To chyba niez�y facet�. Major odezwa� si� niskim, ciemnym i d�wi�cznym g�osem: - Bardzo mi mi�o. Zn�w si� u�miechn�� i Perry zauwa�y�, �e u�miech wcale nie zmienia jego oczu, �e s� - jak przedtem - skupione i czujne. Patrzyli na siebie uwa�nie, staraj�c si� oszacowa� nawzajem, oceni� w jednej chwili mo�liwie najdok�adniej cz�owieka, kt�rego sta�� obecno�� ka�dy 7, nich b�dzie musia� znosi� przez cztery lata lotu - je�li nie liczy� dziel�cych >je okres�w hibernacji - w ciasnej przestrzeni przebywaj�cego pr�ni� zwiadowczego gwiazdolotu. I w�a�nie wtedy Thornton zrobi� jaki� nieznaczny ruch, p�obr�t w stron� przygl�daj�cego si� im milcz�co komandora. Perry zobaczy� na jego prawym ramieniu zielony tr�jk�t Stra�nika. Zbyt p�no pow�ci�gn�� gwa�towny odruch niech�ci i zaskoczenia, to jakie� mimowolne �achni�cie, jakie zawsze, we wszystkich ludziach, wywo�ywa�o niespodziewane zetkni�cie z ka�dym z nich. Uda�o mu si� nie cofn�� i nie wykona� �adnego wyra�niejszego gestu, b�d�cego przejawem tej l�kliwej odrazy. Ale to, co odczuwa�, musia�o by� widoczne, bo tamten to zauwa�y�. Nic nie zmieni�o wyrazu szczup�ej, opanowanej, bardzo przystojnej twarzy, lecz Perry pozna� po jego oczach - chocia� w�a�ciwie tak�e si� nie zmieni�y - �e Thornton dostrzeg� wra�enie, jakie wywo�a�. Ale umia� panowa� nad sob� w spos�b nieomal doskona�y, albo po prostu przyzwyczai� si� do reakcji, jak� budzi�a odznaka, kt�r� nosi�, bo nie okaza� niczego. Uprzejmie u�miechni�ty, spokojny, powiedzia� tym samym co poprzednio tonem: - S�ysza�em wiele o panu i akcji ratunkowej Almagesta. Nikt wtedy nie wierzy�, �e uda si� go odnale�� i uratowa� za�og�. W tych s�owach nie by�o nawet cienia pochlebstwa, rzeczowy ton wyklucza� podejrzenie o grzeczno�ciowy komplement. Thornton po prostu informowa� o tym, co by�o mu wiadome, w tej beznami�tnej formie wyra�aj�c swoje uznanie. Perry powinien odwzajemni� si� w jaki� spos�b, ale �adna w�a�ciwa wypowied� nie przychodzi�a mu do g�owy; nigdy nie s�ysza� o majorze Thorntonie, jak zreszt� o �adnym z pracownik�w Centralnego O�rodka. Nikt chyba o nich nie s�ysza�. Byli nieznani, tak doskonale anonimowi, jak gdyby nie istnieli. Nawet prasa, kt�rej czasem uda�o si� wyszpera� informacj� na temat prowadzonych tam bada�, nie podawa�a nazwisk. Perry podejrzewa�, �e te komunikaty by�y przygotowywane do publikacji przez sam O�rodek, w tej w�a�nie wypranej z jakichkolwiek sensacji, lakonicznej formie. Sta� nieruchomy, niezr�czny i milcz�cy, w�ciek�y na siebie za t� w�asn� niezdarno��. Na szcz�cie McAllister pospieszy� mu z pomoc�: - Jest jeszcze jedna sprawa, kt�r� pozostawi�em na. koniec. Zdecydowano zostawi� panom wyb�r, kt�rego z was - pana, majorze, czy kapitana Careya - mianuje si� dow�dc� wyprawy. Panowie rozumiecie: ani Galactic-Navy, ani Centralny O�rodek nie chcia�y si� wypowiedzie�, �eby nie wygl�da�o, �e kt�rekolwiek z nich narzuca kandydatur� swojego przedstawiciela. Rozstrzygni�cie tej kwestii nale�y wi�c do pan�w. To by�o zdumiewaj�ce; Perry przez ca�e �ycie nie s�ysza� o cho�by jednym przypadku podobnego za�atwienia tej sprawy. I znowu Thornton by� lepszy. O�wiadczy� zdecydowanie: - Zupe�nie oczywiste, �e mo�e by� nim tylko kapitan Carey. Ja nie mam wystarczaj�cego do�wiadczenia na kosmolotach dalekiego zasi�gu - w lotach mi�dzygwiazdowych wylata�em zaledwie siedem i trzy dziesi�te parseka... Komandor kiwn�� g�ow�. - A wi�c tym razem to ju� naprawd� wszystko. Wszystko, co mia�em panom dzisiaj do powiedzenia. Spotkamy si� pojutrze w Centrum Medycyny Kosmicznej, a teraz musz� was ju� po�egna�. Panowie mi wybacz� - mam bardzo wiele spraw... Ze swoj� godn�, troch� ju� staro�wieck� galanteri�, kt�ra Perry�emu przypomina�a lata siedemdziesi�te poprzedniego stulecia, odprowadzi� ich do drzwi sali. Stoj�c w progu dorzuci� spiesznie, jakby chcia� to mie� poza sob� jak najszybciej: - Zgodnie z regulaminem ma pan prawo odm�wi�, kapitanie... Mo�e pan zrezygnowa�, w ci�gu dwudziestu czterech godzin powiadamiaj�c mnie o tym, je�eli... je�eli kt�ry� z element�w wyprawy uwa�a pan za nadto ryzykowny... albo zbyt uci��liwy. - Nie patrzy� na Thorntona, stara� si� nie spojrze� na ten zielony tr�jk�t na czarnej sk�rze r�kawa i to mu si� uda�o. - Prosz� si� zastanowi�. Je�eli pan odm�wi, to b�dzie tak�e w porz�dku, Carey... - I nagle, niespodziewanie ciep�o: - B�d� czeka� tu, w Navy, na twoj� decyzj�, Perry... - Dzi�kuj�, nie skorzystam; - Patrz�c w zm�czon�, szczup�� i poznaczon� zmarszczkami twarz, pomy�la�: �Jestem od niego m�odszy, chyba dwukrotnie, cho� urodzi�em si� znacznie wcze�niej ni� on� - Nie skorzysta�em z tego przepisu nigdy. To mo�na sprawdzi� w moich aktach, panie komandorze. I nigdy jeszcze nie by�o mi potrzeba owych dwudziestu czterech godzin. Decyzj� podj��em raz - wtedy, kiedy wybra�em zaw�d pilota statk�w mi�dzygwiazdowych. �Tylko �e nigdy jeszcze nie dano ci takiego towarzysza� - przypomnia�o w nim co� zawzi�cie, z t� sam� co poprzednio odraz�, niech�ci� czy nieufno�ci�, kt�rej nie umia� przem�c. Teraz on tak�e nie patrzy� na Thorntona, tak�e postara� si� na niego nie patrze�, czuj�c przez ca�y czas, �e tamten to dostrzega - nazbyt inteligentny, by nie rozumie� wszystkich tych niedom�wie�. Komandor McAllister sta� ci�gle nieruchomo i Perry mia� wra�enie, �e jego sk�py u�miech znaczy mniej wi�cej tyle, co znaczy�yby s�owa: �Trzymaj si�, ch�opcze. Bywa�o przecie� gorzej�. A potem drzwi zamkn�y si� bezg�o�nie i zosta� w pustce jasnego korytarza z cz�owiekiem, kt�ry nie tylko by� pracownikiem O�rodka Bada� Kosmicznych (od lat istnia�y animozje mi�dzy t� instytucj� a jego w�asnym Galactic-Navy), ale w dodatku Stra�nikiem. Poczu� si� ca�kowicie bezradny; nie wiedzia� nawet, o czym m�g�by z nim m�wi�. Thornton przygl�da� mu si� swymi szarymi oczami - nie wyzywaj�co, tylko po prostu uwa�nie i czujnie (przez ca�y czas robi� wra�enie kogo� ani na chwil� nie przestaj�cego si� kontrolowa�: napi�ty mimo pozornego spokoju, przygotowany na wszystko). Si�gn�� do g�rnej kieszeni kurtki, odsun�� zamek b�yskawiczny i wyj�� paczk� papieros�w. Zapraszaj�cym gestem wyci�gn�� j� do Perry�ego. - Dzi�kuj�, ja nie pal� - mrukn�� Perry, niebotycznie zdumiony. Od kiedy wynaleziono szczepionk� przeciwrakow�, pali�o wielu ludzi, ale nigdy i nikt z tych, kt�rzy, cho�by niecz�sto, brali udzia� w lotach. - Nie pr�bowa�em nawet. Przecie� tak trudno przerwa�, je�li si� cz�owiek do tego przyzwyczai... - Patrzy� jak tamten, ju� z papierosem w ustach, pochyla g�ow� nad ma�� zapalniczk�; mru�y oczy, zaci�ga si� g��boko. By�o wida�, �e sprawia mu to przyjemno��. - A pan... jak pan z tym sobie radzi w kosmosie? - Ja mog� przesta� pali� w ka�dej chwili, je�eli zechc�. - To nie jest dla pana przykre? - Nie. Wspar� si� ramieniem o �cian� i pali� dalej, spokojnie, bez po�piechu. Nie wygl�da�o na to, �eby mia� zamiar ruszy� si� st�d gdziekolwiek, przynajmniej tak d�ugo, p�ki nie sko�czy papierosa. Perry waha� si� chwil�; nie wiedzia�, czy ma na niego czeka�, czy te� po�egna� si� i odej��. Wtedy zobaczy�, �e Thornton przygl�da mu si� znowu, z t� sam� co poprzednio uwag�, patrz�c na niego przez sin� stru�k� dymu. Kiedy podnosi� r�k�, zielony tr�jk�t rzuca� si� w oczy - dobrze widoczny na czarnej, l�ni�cej sk�rze. �Teraz to powie - zaniepokoi� si� nagle Perry. - Nie b�dzie czeka� d�u�ej udaj�c, �e niczego nie dostrzeg�, jak uda� przy komandorze. Powie to w taki spos�b, �eby mnie sprowokowa�: - Wi�c co z tego, �e jestem Stra�nikiem? - A mo�e: - Co pan w�a�ciwie wie o Stra�nikach? - I b�d� musia� mu odpowiedzie�, a to nas zmusi do wyja�nienia tej sprawy, tego mojego gestu? grymasu? albo spojrzenia, czy co to mog�o by� w tamtej chwili - to, nad czym nie potrafi�em zapanowa� i co on zauwa�y�. Teraz to powie. Ka�dy by tak zrobi�, ka�dy by wola� wyja�ni� wszystko teraz, ju� na samym pocz�tku. Wyt�umaczy�, �eby. zako�czy� spraw� i jak najszybciej mie� t� rozmow� za sob�. A wi�c on tak�e�. Ale Thornton ci�g�e milcza� i pali�. Dym w jakiej� chwili dotar� do Perry�ego - zakrztusi� si� nim i zakaszla�. - Przepraszam - zreflektowa� si� Thornton. Przeszed� trzy kroki dziel�ce go od oznaczonej p�ask�, zielon� lampk� stacyjki poch�aniacza i wrzuci� niedopa�ek do �rodka. Odwr�ci� si�, spojrza� wyczekuj�co; sta� tak, dop�ki Perry nie zbli�y� si� do niego - wtedy zacz�� i�� tak�e. Dotykaj�c si� niemal ramionami szli razem w stron� wyj�cia. �A wi�c nie b�dzie teraz �adnych wyja�nie� - stwierdzi� Perry. Popatrzy� na spokojny profil id�cego przy nim Thorntona; kiedy tak patrzy�, w�asne rozumowanie sprzed chwili wydawa�o mu si� zupe�nie idiotyczne. �On nie wygl�da na takiego, kt�ry cokolwiek i kiedykolwiek chcia�by wyja�ni�, ani tym bardziej usprawiedliwia� - u�wiadomi� sobie w nag�ym ol�nieniu. - Wi�c mo�e nigdy nie zacznie rozmowy na ten temat. Wi�cej - je�eli go zapytam, tak�e uchyli si� od odpowiedzi, z t� swoj� zimn� grzeczno�ci�, od kt�rej cz�owiek odbija si� jak od szklanej �ciany. I mo�e tym jedynym, czego wymaga ode mnie, jest - jak w tej chwili - �ebym tego nie zauwa�a�, przemilcza�, jak nie nale�y dostrzega� czyjej� anomalii fizycznej: �e ma skrzywion� �opatk� czy jedn� nog� kr�tsz�. Bo on nie oczekuje niczego od nikogo i nikt nie b�dzie go na tyle obchodzi�, by mia� si� przed nim z czegokolwiek t�umaczy�. Po prostu chce, �eby pozostawiono go w spokoju�. Z pierwszego pi�tra nie warto by�o bra� windy. Skr�cili na schody, szerokie, marmurowe, bardzo reprezentacyjne i prawie nigdy nie u�ywane. Na ich ostatnim stopniu Thornton przystan��; patrzy� wyczekuj�co i Perry, prawie z po�piechem, wyci�gn�� do niego r�k�. - Ja p�jd� przez kosmodrom - wyja�ni� w formie usprawiedliwienia. Tamten jakby zawaha� si�, zanim mu poda� swoj�. Perry, czuj�c po raz drugi w tym dniu kr�tki i mocny u�cisk, pomy�la� z nag�ym �alem: �Szkoda, �e to jest Stra�nik�. Thornton wci�� na co� czeka�. Wreszcie zapyta�: - �adnych specjalnych polece�, kapitanie? Dopiero teraz zda� sobie spraw� z tego, �e powinien z nim porozmawia�, postara� si� go pozna�, zbli�y� jako� z cz�owiekiem, kt�rego po��czy�o z nim wsp�lne zadanie. Nie potrafi�. Jeszcze nie dzi�, nie teraz, nie w tej chwili. Powiedzia� spiesznie: - Na razie �adnych, majorze. - Znowu pope�ni� b��d; cz�onkowie za��g m�wili sobie �ty� od chwili, gdy si� z sob� zetkn�li. Jako dow�dca powinien by� zacz�� pierwszy. Ale tego te� jako� nie potrafi�. Dorzuci�: - Do zobaczenia pojutrze - staraj�c si� tym razem m�wi� bezosobowo. Wymin�� stoj�cego bez ruchu Thorntona i poszed� w stron� wyj�cia, pow�ci�gaj�c ch�� przyspieszenia kroku. Przyj�� z ulg� ciche sapni�cie za swoimi plecami - odg�os drzwi zamykanych przez fotokom�rk� zaraz po jego przej�ciu. Przystan��, podni�s� g�ow� i sta� tak chwil�, czuj�c na twarzy, na zamkni�tych powiekach ciep�o kwietniowego s�o�ca. Oddycha� p�ytko i r�wno, ws�uchany we w�asny oddech, stwierdzaj�c ze zdumieniem dr�enie napi�tych mi�ni; dopiero teraz ten uporczywy dygot w�asnego cia�a u�wiadomi� mu, jak bardzo by� spr�ony. Przez ca�y czas od momentu, gdy pozna�, �e ma do czynienia ze Stra�nikiem. �To przecie� bzdura - pomy�la�, stoj�c wci�� nieruchomo i trz�s�c si� jak zzi�bni�ty pies. Histeria, uprzedzenie, niezrozumia�y odruch - jeden z tych, nad kt�rymi powinno si� panowa�. Nie pomaga�o, mi�nie lata�y dalej. Zacisn�� z�by, stara� si� to przem�c. Przechodzi�o powoli. Nie powinien tu sta�; w ka�dej chwili Thornton m�g� wyj�� z budynku Navy i wtedy trzeba b�dzie znosi� jego obecno��. Zacz�� wi�c i�� przed siebie, tym razem ju� przyspieszaj�c kroku. Omin�� parking, na kt�rym pozostawi� wirolot i - ignoruj�c sun�cy niestrudzenie pas ruchomego chodnika - skr�ci� w przeciwn� stron�, w kierunku portu kosmicznego. Musia� by� sam, �eby to wszystko przemy�le�, zamkn�� t� spraw�, sko�czy� j� w sobie, nim. si� na dobre zacz�a, prze�ama� narastaj�c� niech��, kt�ra w przysz�o�ci mog�a kosztowa� zbyt drogo ich obu i �Redbirda�, skoro jednym z warunk�w powodzenia by�a - jak w ka�dym z takich lot�w - mo�liwie jak najlepsza wsp�praca cz�onk�w za�ogi. �Je�eli maj� kierowa� mn� uprzedzenia - pomy�la� - trzeba by�o odm�wi�, zrezygnowa�. Bo to przynajmniej by�aby czysta gra�. Stara� si� doj�� przyczyny owej odrazy, przypomnie� sobie wszystko, co s�ysza� o Stra�nikach. Nie by�o tego wiele. Prawd� m�wi�c, znacznie mniej ni� przemilcze�: ludzie cofali si� odruchowo na widok zielonego tr�jk�ta i nikt nie pr�bowa� tego uzasadnia�. Perry zda� sobie spraw�, �e nigdy jeszcze nie s�ysza� pod adresem Stra�nik�w �adnych konkretnych zarzut�w, nic, co by mog�o uzasadni� ten l�k czy odraz�. To by�y tylko plotki, nie potwierdzone i nie sprawdzone w�a�ciwie w �aden spos�b. Przypomnia� sobie t�, kt�r� mo�na by uzna� za najbardziej niepokoj�c�: m�wiono, �e tr�jk�tn� odznak� nosili ci, kt�rych skazano kiedy� na kar� �mierci psychicznej. Dawni przest�pcy, ludzie, kt�rym zmieniono osobowo��: po wymazaniu z m�zgu dotychczasowej �wiadomo�ci tworzono nowy �zapis�, �odmienn� indywidualno��, poprzednia �umiera�a� w czasie wyja�awiaj�cego zabiegu. To, gdyby by�o prawd�, mog�o jako� t�umaczy� nieufno�� i obaw�. T�umaczy�, ale nie uzasadnia�: nowo powsta�y cz�owiek z by�ym przest�pc� nie mia� ju� nic wsp�lnego poza identyczno�ci� fizyczn�. �Za��my, �e tamten sprzed zabiegu m�g� nawet zamordowa� - my�la�. - Ale on nie istnieje, a ten, z kt�rym mam do czynienia, nie tylko �e nie pami�ta dokonanego czynu, ale te� zosta� pozbawiony predyspozycji psychicznych ten czyn motywuj�cych. Je�eli nawet przyj��, �e ta wersja jest prawd�, taki cz�owiek nie mo�e nikomu ju� zagra�a�, nie stanowi �adnego niebezpiecze�stwa, a w ka�dym razie nie wi�ksze ni� ktokolwiek spo�r�d sze�ciu miliard�w zwyk�ych ludzi, kt�rzy zmiany indywidualno�ci nie przeszli. To mo�e i jest troch� niesamowite. Ale nic wi�cej. Ja - sto pi��dziesi�t, dwie�cie lat temu - te� m�g�bym budzi� pop�och: trzydziestoparoletni facet stoj�cy poza czasem, cz�owiek, kt�rego pokolenie od dawna ju� wymar�o. Tylko �e do d�ugowieczno�ci pilot�w mi�dzygwiazdowych ludzko�� zd��y�a przywykn��. Za sto czy dwie�cie lat nie b�dzie te� razi� cz�owiek, kt�remu wymieniono osobowo��. I je�li to jest wszystko, co mo�na by powiedzie� przeciw Stra�nikom...� Tak, chyba wszystko - a w ka�dym razie on nic gorszego nie s�ysza� i w�asne uprzedzenia wyda�y mu si� zupe�nie absurdalne. Wzruszy� ramionami: niech sobie Thornton b�dzie Stra�nikiem czy nie - to nie jest jego sprawa. Nad tym, czy mo�e to mie� jakiekolwiek znaczenie dla ich wyprawy kosmicznej, czy mo�e wp�yn�� na wykonanie zadania b�d� �amali sobie g�owy faceci z Medycznego Centrum; to ostatecznie ich sprawa, nie Perry�ego. Kapitan gwiazdolotu musia�by chyba zwariowa�, gdyby chcia� sam sprawdza� wszystko: ludzi i sprz�t oddany do jego dyspozycji. Od tego s� specjalnie powo�ywane zespo�y ekspert�w. �Ja powinienem tylko powstrzyma� si� z s�dami. Przynajmniej do chwili, gdy poznam Thorntona na tyle, aby te moje s�dy nie by�y bezpodstawne. A ju� na pewno - nie ulega� sugestiom i nie uprzedza� fakt�w. Zdoby� si� tylko na troch� obiektywizmu�. �a�owa� prawie sposobu, w jaki uwolni� si� od obecno�ci majora; m�g� by� mniej oficjalny, zachowa� si� swobodniej. �Trudno - podsumowa� spraw� - tego ju� nie odrobi�. Ale za dwa dni spotkam si� z nim na nowo w Centrum Medycyny Kosmicznej...� Dwa dni... Prawie zapomnia�, �e ma tylko tyle czasu przed sob�. Co prawda start �Redbirda� by� wyznaczony na koniec listopada, ale od chwili zameldowania si� na okres przygotowawczy w Centrum mia� utraci� swobod�, staj�c si� cz�onkiem wyprawy podporz�dkowanym wszelkim regulaminom - tak samo �ci�le, jak na pok�adzie gwiazdolotu. Przechodzi� przez to tak cz�sto, �e teraz wiedzia�: te dwa dni s� bezcenne. Rozleg�a jak zamarzni�te jezioro, u�o�ona z wielkich p�yt odpornych na najwy�sze temperatury, powierzchnia l�dowiska zaczyna�a si� za drzewami otaczaj�cymi kompleks budynk�w Galactic-Navy. Drzewa tworzy�y dziki park maj�cy w sobie zamierzon� pierwotno��. Perry niejednokrotnie zastanawia� si�, co kierowa�o lud�mi projektuj�cymi t� dziko��: poczucie estetyki czy te� wskazania psychoneuriatr�w. Jakkolwiek by by�o, park sta� si� g��wnym powodem �amania przez wszystkich bez wyj�tku pracownik�w Navy - a ju� szczeg�lnie pilot�w i kosmogator�w - bezwzgl�dnego zakazu chodzenia przez kosmodrom. Zakazu zrozumia�ego, je�li wzi�� pod uwag� mo�liwo�� ska�enia p�yty przez startuj�ce kosmoloty i cz�sto przeprowadzane w tym rejonie prace monta�owe. Drog� okr�n� kursowa� zreszt� wirobus, kt�rym wygodniej, a przede wszystkim szybciej, mo�na by�o dosta� si� na teren portu. Rozejrza� si�; z przeciwnej strony nadchodzi� jaki� cz�owiek. Perry z daleka rozpozna� srebrne naszywki pilot�w Sta�ej Strefy Jowisza. Gdyby ich nawet nie by�o, zdradzi�aby to twarz: obrzmia�a, z charakterystycznie obsuni�tymi mi�niami - nie da si� znosi� bezkarnie przez d�ugie lata Jowiszowych przeci��e�. Nie znali si� nawzajem, a przecie� tamten u�miechn�� si� do niego i Perry podni�s� r�k� starym jak sama �egluga kosmiczna gestem pozdrowienia. - Chcesz t�dy przej�� na kosmodrom? - Pilot przystan��, wskazuj�c r�k� kierunek, z kt�rego przyszed�. Pot�nie zbudowany, wyda� si� Perry�emu jakby speszony w�asn� wielko�ci�. U�miecha� si� nieznacznie, oczy ton�y w siatce zmarszczek, dolna warga wyra�niej ni� przed chwil� ods�ania�a teraz w u�miechu z�by. - Tak, w�a�nie mia�em ten zamiar. - No to uwa�aj, ch�opie. - M�wi� tak samo rozwa�nie jak si� porusza�. Wytrzymywane latami zwi�kszenie ci�aru w�asnego cia�a stawa�o si� przyczyn� powolno�ci, uwagi skupionej stale na ka�dym ruchu i s�owie. Jakby si� zastanawia�, czy s� one naprawd� niezb�dne. - Najlepiej zaraz skr�� w prawo; w trzecim sektorze zrobili jak�� cholern� sortowni� z�omu. Szed�em tamt�dy i o ma�o mi �ba nie urwa�o - kawa�y �elastwa roznosi tam w promieniu kilometra. - W porz�dku, b�d� uwa�a�. Dzi�kuj� ci. Tamten u�miechn�� si� znowu i odszed�. Ci�ki, zwalisty, pot�nie umi�niony, poruszaj�cy si� z l�kliw� ostro�no�ci� tu, na powierzchni planety, gdzie si� urodzi�, a teraz odwyk� od jej warunk�w na tyle, �e w�asny ci�ar, prawie trzykrotnie mniejszy ni� w Sta�ej Strefie Jowisza, wydawa� mu si� czym� dziwnym i niepokoj�cym. Perry przez chwil� patrzy� za odchodz�cym. To spotyka ich wszystkich, pilot�w mi�dzygwiezdnych tak samo jak systemowych: staj� si� tutaj obcy i nie przystosowani, chocia� ka�dego dotyka to inaczej. Odetchn�� mocniej; powietrze by�o mi�kkie, g�adkie i ciep�e jak woda nagrzana s�o�cem. Z obu r�kami w kieszeniach zacz�� i�� szybko w kierunku kosmodromu, Nikogo nie by�o wida�, wi�c przyspieszaj�c kroku wszed� w zwart� ziele� parku. Jego kroki sp�oszy�y kosa niewidocznego w trawie. Ptak zerwa� si� do lotu, czarne pi�rka b�ysn�y metalicznie w s�o�cu. Perry zobaczy� k�pk� fio�k�w: liliowe �ebki schowane w kr�g�ych li�ciach; kucn��, �eby obejrze� je z bliska. Wyci�gn�� r�k� i zaraz j� cofn��; tkwi� chwil� nieruchomo z d�o�mi wspartymi o rozstawione kolana. Pachnia�o nagrzan� ziemi�, a po d�u�szym od innych �d�ble trawy w�drowa�a czerwona mr�wka. Tylko kto�, kto widzia� zamarz�e i skaliste czy te� kipi�ce law� planety innych system�w, mo�e oceni� ca�� urod� Ziemi. Kos zn�w zagwizda� i Perry si� u�miechn��. Wsta� otrzepuj�c spodnie. S�o�ce pada�o drobnymi, rozedrganymi plamami poprzez zas�on� li�ci. Wiedzia�, �e kiedy wr�ci znowu, mo�e nie zasta� nie tylko tego parku - sennej oazy zieleni wkomponowanej mi�dzy kompleks Galactic-Navy i p�yt� kosmodromu - lecz tak�e samych budynk�w i kosmicznego portu, kt�re, by� mo�e, zostan� wyburzone w zwi�zku z nie znanym jeszcze, odmiennym rozwi�zaniem urbanistycznym tej cz�ci miasta. Popatrzy� na gmach Navy dobrze widoczny przez wiotk� zas�on� li�ci: by�o mu �al, zd��y� si� przyzwyczai�. Zreszt� nie tylko do Navy. Ostatnio lata� blisko: podw�jny uk�ad alfy Centaura, Proxima - i jego nieobecno�� nie trwa�a nigdy d�u�ej ni� dziesi�� ziemskich lat. To by�o zbyt kr�tko, by mog�y zaj�� wielkie zmiany; zastawa� tych samych ludzi - tyle �e troch� starszych, ten sam etap cywilizacji - z drobnymi retuszami dotycz�cymi mody, zwyczaj�w i techniki. Powoli zacz�� uwa�a� pierwsz� po�ow� XXIII wieku za swoj� w�asn� epok�, chocia� urodzi� si� znacznie wcze�niej, w okresie pierwszych lot�w pozasystemowych. Schyli� si�, zerwa� �d�b�o trawy i wyprostowa� wolno. Sta� nieruchomo, staraj�c si� oddycha� spokojnie i g��boko. Tym razem lot b�dzie trwa� znacznie d�u�ej. Dziewi��dziesi�t osiem lat ziemskich w jedn� stron�. Tyle przynajmniej komandor im powiedzia�, reszta, do chwili startu, mia�a pozosta� tajemnic�. �Jakie� dwadzie�cia pi�� i trzy dziesi�te parseka - obliczy� z przyzwyczajenia. - A wi�c mniej wi�cej tyle, co do alfy Leonis. Dalej nie sz�a dotychczas jakakolwiek wyprawa: trzy lata temu Or�owski ze Swiet�owem wystartowali do z�o�onego z trzech planet systemu Aldebarana, ale to by�o dwadzie�cia jeden i jedna dziesi�ta parseka. Wi�c zmiany b�d� wi�ksze ni� wtedy, kiedy wr�ci�em z Arktura. Wi�ksze ni� widzia�em kiedykolwiek dot�d�. Gryz�c trawk� zacz�� zn�w i�� przed siebie, szybciej ni� przedtem, jakby od czego� ucieka�. Nie lubi� my�le� o tamtym swoim powrocie. Arkturus by� jego trzecim, a jednocze�nie najdalszym a� do dnia dzisiejszego lotem: trzydzie�ci sze�� lat �wietlnych, ponad osiemdziesi�t ziemskich lat od startu do powrotu na Ziemi�. Wiedzia�, co tu zastanie, a jednak nie umia� sobie poradzi� - zwali�o si� na niego to, przed czym go ostrzegano, co bra� w rachub� w chwili dokonywania wyboru. Tylko �e �wiedzie� nie znaczy tyle co �pozna�, odczu�, samemu prze�y�. Po raz pierwszy, a tak�e po raz ostatni, za�ama� si� wtedy tak zupe�nie, �e p�aka� w niem�skiej rozpaczy, s�uchaj�c jak c�rka jego siostry - dziewi��dziesi�cioletnia, siwa i obca kobieta, kt�r� pozostawi� zupe�nie ma�ym dzieckiem - m�wi�a o �mierci ich wszystkich: jego ojca, matki, obu braci i siostry, �redniej, najbli�szej mu wiekiem, z kt�r� by� z�yty najbardziej. I o dziewczynie by�o tam tak�e: tej pierwszej i jednocze�nie ostatniej, jak� pokocha� (bo potem, w kr�tkich przerwach mi�dzy lotami, starcza�o czasu tylko na b�ahe zwi�zki). Ona te� ju� nie �y�a; jej wnuki by�y w tym samym wieku co Perry. Gryz� r�ce w �lepym �alu - nad sob�, nie nad tymi nie�yj�cymi - bo przecie� im by�o dane prze�y� swe �ycie do ko�ca, zaznaj�c szcz�cia i smutku, nadziei i zw�tpienia w tej mierze, w jakiej mo�e ich dozna� cz�owiek. To tylko on sta� gdzie� poza tym wszystkim: czas liczy� si� odmiennie na Ziemi i dla pilota w jego statku kosmicznym - nawet je�li nie hibernowa�. Na gwiazdolocie id�cym z szybko�ci� przy�wietln� mijaj� tylko trzy lata, kiedy na Ziemi up�ywa ich dwadzie�cia. I powr�t z ka�dej bardziej odleg�ej gwiazdy jest te� powrotem na ca�kiem inn� Ziemi�: inni ludzie, nieznana, obca kultura i technika, urz�dzenia, na widok kt�rych staje bezradny, nie znaj�c zasad ich funkcjonowania i nie umiej�c si� nimi pos�u�y�. Nie to zreszt� by�o najwa�niejsze, te braki nadrabia�o si� w kilku seansach telehipnozy. Wa�niejsz� spraw� stawa�o si� wyobcowanie ze spo�eczno�ci ludzkiej, kt�re sprawia�o, �e ka�dy z nich czu� si� na Ziemi tak samo zagubiony jak w galaktycznych przestrzeniach - w tym samym stopniu osamotniony i zb�dny. Tylko w pierwszym okresie s�u�by, p�ki lata si� blisko - nie dalej ni� na odleg�o�� trzech parsek�w - mo�na �egna� przed startem i wita� po powrocie przyjaci�. Potem ju� si� ich nie ma: w�asne pokolenie wymar�o, mi�dzy lotami brak czasu, �eby nawi�za� co� tak ulotnego jak przyja��, a zreszt� cz�owiek, przestaje stara� si� o to wiedz�c, �e. jej nie zdo�a zachowa� i utrzyma�. To w�a�nie nale�a�o do ceny jego zawodu: samotno��, przys�owiowa samotno�� pilot�w dalekiego zasi�gu; osamotnionych nie tylko w swoich lotach w przestrzeni mi�dzygwiezdnej (bo przymusowa obecno�� tego drugiego rodzi�a raczej napi�cia ni� przyja�nie), samotnych jeszcze bardziej na Ziemi, a to znaczy�o: samotnych wsz�dzie i zawsze. To by�o najci�sze ze wszystkiego, do czego pilot statk�w pozasystemowych musia� si� przyzwyczai�. Prawdziwa cena zawodu. I wybieraj�c ten zaw�d na to trzeba si� by�o zgodzi�, to przyj�� - a potem umie� unie��, cho� to ju� znacznie trudniej. Bywa�o czasem nad si�y zwyk�ych ludzi, jakimi byli przecie� ci wszyscy piloci lec�cy na et� Indianina, Rigel i Weg�, alf� Ma�ego Psa, Fomalhaut i et� Eridana, tau Wieloryba, Altair i Arktura, w uk�ady gwiazd oddalonych od S�o�ca o dziesi�tki lat �wietlnych. A jednak niewielu rezygnowa�o i zawraca�o z raz obranej drogi. Godzili si� na samotno��, na pustk� mi�dzygwiezdnych przestrzeni, ryzyko, na dziwne �ycie stawiaj�ce ich na marginesie ludzkiej wsp�lnoty. Godzili si�, nie maj�c nawet tej �wiadomo�ci, kt�ra w wytrwaniu podtrzymywa�a pilot�w systemowych: �e to, co robi�, jest dla istnienia Ziemi konieczne - jak niezb�dne ludzko�ci sta�y si� uranowce ze Sta�ej Strefy Jowisza, wysokokaloryczne bia�ka marsja�skie czy te� komunikacja z koloniami na Ksi�ycu i Wenus. I chyba �aden z nich - tak jak w tej chwili Perry - nie umia�by swej decyzji wyja�ni�, uzasadni�. Rzuci� zgryzion� trawk�, przystan��; doszed� do ko�ca parku. Przed sob� mia� kosmodrom. Ostatnie, rzadko rosn�ce drzewa nie przes�ania�y widoku: w odleg�o�ci jakich� dw�ch kilometr�w zobaczy� na tle nieba smuk��, wysok� sylwetk� kosmolotu. Zapomnia� nagle o wszystkim, poczu� gor�ce chlu�ni�cie rado�ci, niecierpliwej, niespodziewanej wyszed� na dok �Redbirda�. Ogl�da� go dwukrotnie, ale tym razem patrzy� zupe�nie inaczej - to ju� by� jego statek. Zacz�� i�� szybko, nieomal biegn�c. Us�ysza� jaki� �oskot, ale nie zwr�ci� na to uwagi; pomi�dzy nim a po�udniowym dokiem, w kt�rym �Redbird� przechodzi� ostatnie pr�by przed swoj� wielk� podr�, troch� na prawo, wznosi�y si� hangary ma�ych jednostek patrolowych - jak zwykle musia�y tam odbywa� si� prace remontowe. Id�c zacz�� przepowiada� sobie to wszystko, co wiedzia� o specjalnych zwiadowczych typu GVIII, najbardziej nowoczesnych kosmolotach dalekiego zasi�gu. �Redbird� by� trzeci, przed nim wybudowano tylko dwa prototypy s�u��ce do pr�bnych lot�w. �Warto by�oby zobaczy� si� z Ribier� - pomy�la�. - Nale�a� do zespo�u oblatywaczy tych pierwszych, m�g�by poda� szczeg�y, kt�re si� kiedy� przydadz�. Dzi� jeszcze zam�wi� z nim video�. Przeci�g�y �oskot tym razem go zatrzyma�; przystan��, troch� zdziwiony. By� bardzo blisko hangar�w - o krok przed sob� zobaczy� �elbetonowy s�upek z czerwon� tr�jk� wymalowan� jaskraw�, fosforyzuj�c� farb�. Teraz, zbyt p�no, przypomnia� sobie ostrze�enie dane mu przez pilota Sta�ej Strefy Jowisza: by� w samym �rodku trzeciego sektora, w kt�rym dokonywano automatycznej selekcji kosmicznego z�omu. �Cholera� - przemkn�o Perry�emu. Kilkaset metr�w od niego elektroautomaty demontowa�y w�a�nie niewielki patrolowiec klasy LEO8 czy 9, tak do siebie podobne, �e trudno je by�o odr�ni� po samym kszta�cie kad�uba. Demontowany statek odchyli� si� od pionu, dzi�b mierzy� sko�nie w g�r�. W okalecza�ej, dziwnie bezradnej sylwetce kosmolotu by�o co� �a�osnego: przypomina� postrzelonego ptaka, kt�ry na pr�no rozk�ada nie mog�ce poderwa� go skrzyd�a i z przekrzywion� g�ow� patrzy bezsilnie w niebo, nie b�d�c w stanie poj�� niemo�liwo�ci wzlotu. Pancerz nie �wieci� w s�o�cu, tysi�ce godzin pracy pokry�o jego powierzchni� czerni� gromadz�cego si� od dawna nagaru: owalny automat pe�zn�cy wzd�u� kad�uba wydawa� si� przez kontrast jeszcze bardziej b�yszcz�cy ni� by� w istocie, przypominaj�c tocz�c� si� niespiesznie sp�aszczon� kropl� rt�ci. A potem �oskot, kt�ry przed chwil� zaskoczy� Perry�ego, powt�rzy� si�. Automat omi�t� kad�ub o�lepiaj�c� ig�� fioletowego blasku, odci�ty laserem p�at blachy przelecia� bardzo blisko i grzmotn�� w ziemi� z hukiem eksploduj�cej ska�y. �Zaraz i ja dostan� - pomy�la� Perry. Zacz�� si� cofa� nie spuszczaj�c oczu z wraka. Zza ob�ej kraw�dzi kosmolotu wype�zn�� drugi, nieco mniejszy automat. Inne prawdopodobnie demontowa�y co� w �rodku, bo LEO dr�a� od wstrz�s�w, jakby si� mia� rozlecie�. Odleg�o�� by�a ma�a, w ka�dej chwili jaka� cz�� demontowanego statku mog�a run�� na Perry�ego. Automaty nie zamierza�y przerywa� pracy, has�a: �Uwaga, cz�owiek� nie wprowadzono chyba do ich programu - teoretycznie nikt nie powinien p�ta� si� w tym rejonie, obowi�zywa� przecie� bardzo wyra�ny zakaz. �Ale si� wpakowa�em� - pomy�la�. By�a w tym zimna pasja, z�o�� na samego siebie za g�upi� nieuwag�, zlekcewa�enie ostrze�enia, zamy�lenie, wreszcie - za �mieszny sentymentalizm, kt�remu uleg�, id�c na �lepo �zaprz�tni�ty wy��cznie swymi rozwa�aniami. �Jak ostatni idiota!�. Pomog�o troch�, przesta� si� w�cieka� na w�asn� lekkomy�lno��, cofa� si� wolno, staraj�c si� nie odwraca� wzroku od rozsypuj�cego si� z ka�d� chwil� bardziej patrolowca. Z przera�liwym gwizdem arkusz pancernej blachy furkn�� mu zn�w nad g�ow� i zary� si� w ziemi na dobre p� metra. �Gdyby tak we mnie trafi�o...� - wola� nie wyobra�a� sobie tego nazbyt dok�adnie. By� prawie na granicy sektora, gdy nagle statek jak gdyby eksplodowa�, powietrze zawarcza�o - po�owa dziobu, odwalona laserem przez automat, run�a z wysoko�ci jakich� dziesi�ciu pi�ter. Straci� g�ow�: zawaha� si�, zamiast uskoczy� natychmiast. �Nie zd��� - przemkn�o w my�lach; kilkutonowe �elastwo wali�o si� wprost na niego. W tej samej chwili poczu� mocne szarpni�cie. Zatoczy� si�. By�by upad�, gdyby to, co targn�o nim z tak� si��, nie podtrzyma�o go mocno. Ogromny kawa� z�omu r�bn�� dok�adnie w to miejsce, na kt�rym sta� przed sekund�, obsypuj�c go piaskiem i darnina. Jak gdyby tylko o to chodzi�o, �omot rozpruwanego pancerza usta�, automat przelaz� na drug� stron� wraka - ten mniejszy tak�e gdzie� przepad�. W ciszy, zaskakuj�cej po tamtym w�ciek�ym ha�asie, Perry us�ysza� pospieszny stukot w�asnego serca; mi�nie mu dr�a�y, kolana mia� jak z waty. �By�aby ze mnie miazga�. Strach, na kt�ry przedtem zabrak�o czasu, podpe�z� teraz do gard�a. Odetchn�� raz i drugi - przesz�o, tylko na karku mrowi�y jeszcze drobne, coraz to s�absze uk�ucia. Opanowa� si� jako� i - prawie spokojny, czuj�c ju� tylko ca�� powierzchni� sk�ry ch��d szybko paruj�cego potu - obejrza� si�, �eby zobaczy�, co odci�gn�o go w ostatnim momencie z tak� si�� (rami� mia� dr�twe od gwa�townego szarpni�cia). Zesztywnia� ze zdumienia: dwa kroki za nim, wysoki, smuk�y w tym swoim czarnym stroju z po�yskuj�cej sk�ry, sta� Thornton. - Ja tak�e mia�em i�� przez kosmodrom - powiedzia�. Wyja�nia� swoj� niespodziewan� obecno�� - nic wi�cej; beznami�tny ton sprawia�, �e nie s�ysza�o si� wym�wki w tych s�owach. Sta�, nieruchomy i czujny, nie zrobi� �adnego gestu, nie stara� si� u�miechn��, zupe�nie oboj�tny. �Jakby nic si� nie dzia�o� - pomy�la� Perry; na widok tego spokoju wstydzi� si� niedawnego przestrachu. Thornton odwr�ci� g�ow�, wyj�� z kieszeni kurtki paczk� z papierosami. I Perry poczu� wdzi�czno��. Nie tylko za udzielon� pomoc - tak�e i za to, �e Thornton przesta� mu si� przygl�da�. Zapali�, podni�s� g�ow� i teraz si� u�miechn�� - tym swoim szybkim, ol�niewaj�cym u�miechem, kt�ry nie zmienia� wyrazu jego oczu. �On nawet nie oczekuje, �e b�d� mu dzi�kowa� - zdumia� si� Perry. - A przecie� gdyby nie on...� Nie wiedzia�, jak ma zacz��, brakowa�o mu s��w. Ale nie to by�o najgorsze; ci��y�a mu �wiadomo��, �e a� do tej chwili robi� wszystko, co m�g�, �eby tamtego zrazi�, narzuci� mu jaki� dystans. �Chocia�by tam, na schodach, w gmachu Galactic-Navy. Zachowa�em si� idiotycznie. Wypada�o przynajmniej spyta�, w kt�r� stron� zamierza i��...� Milczenie stawa�o si� ju� niezr�czne, wi�c postanowi� powiedzie� byle co, �eby je jako� przerwa�. - Pan tak�e m�g� oberwa�. - Nie s�dz�. - Z�by b�ysn�y znowu i znowu szare, uwa�ne oczy pozosta�y ch�odne. Nie doda� ju� nic wi�cej; pali� i milcza�. Perry by� wdzi�czny za ow� pow�ci�gliwo��. Zupe�nie innym tonem, prawie serdecznie, powiedzia�: - Dzi�kuj�. Gdyby nie pan... Wpakowa�em si� w t� kaba�� jak dure�... - Drobiazg, nie mamy o czym m�wi�. �Stra�nik... - przypomnia� sobie Perry, patrz�c w zielony tr�jk�t, widoczny na r�kawie. - Co to w�a�ciwie znaczy? T� nazw� okre�lano trzy, cztery wieki temu ludzi, kt�rych zadaniem by�o: strzec czego�, kogo� chroni�. Strzec czego? Przed kim?� Ale nie by�o czasu, �eby si� nad tym zastanawia�. Spr�bowa� po raz drugi powiedzie� co�, co mog�oby odmieni� ow� sztywn� poprawno��, kt�ra zapanowa�a mi�dzy nimi i kt�rej sam by� winien: - Gdyby nie pan, wyl�dowa�bym w Centrum Medycznym troch� wcze�niej ni� planowano i w innym charakterze... - Na moim miejscu pan zrobi�by - to samo, kapitanie Carey. �Wi�c to nie b�dzie �atwe� - pomy�la� Perry, z odrobin� zazdrosnego podziwu patrz�c w t� twarz: nieporuszon� i oboj�tnie uprzejm�. Ju� wiedzia�, �e cokolwiek i kiedykolwiek si� zdarzy, Thornton nie tylko nie zrobi pierwszego kroku, ale - co wi�cej - jemu go te� nie u�atwi; nie b�dzie stara� si� zmniejszy� dystansu, przekroczy� nakre�lonych granic, zastosuje si� do wyznaczonej mu roli. �I nawet nie dlatego, �eby mi da� nauczk�. On jest po prostu twardy, zbyt twardy na to, by przyzna� - cho�by przed sob� samym - �e kto� m�g�by mu by� potrzebny�. W jego rezerwie nie wyczuwa�o si� nawet oczekiwania na inicjatyw� Perry�ego. �Nie bierny, tylko piekielnie dumny, za dumny, �eby umia� znie�� cho�by my�l, �e komu� si� narzuca, �e to, co zrobi czy powie, mo�na by tak zrozumie�. Wi�c je�li jeden z nas ma zmieni� nasz stosunek, musz� nim by� ja�. Staraj�c si�, by wypad�o mo�liwie najswobodniej, powiedzia� wreszcie to, co - tak na dobr� spraw� - powinno by� powiedziane godzin� temu, wtedy gdy McAllister przedstawia� mu majora: - Znajomi m�wi� do mnie po prostu Perry. Je�eli wyraz oczu mo�na by nazwa� u�miechem, to Thornton dopiero teraz naprawd� si� u�miechn��. - A do mnie: Thornton. �Ma przecie� chyba, do licha, jakie� imi�? - z�ymn�� si� w duchu Perry. Ale nie spyta�; je�eli tamten woli, aby zwracano si� do niego po nazwisku, to w ko�cu jego sprawa. - Okay. Thornton - powiedzia� prawie weso�o. - Mam tak� propozycje - m�wi� rozwa�nie, tak dobieraj�c s�owa, by nie urazi� jego dzikiej dumy swoim mocno sp�nionym zaproszeniem - skoro i tak idziemy w t� sam� stron�, mo�emy zje�� razem obiad. Je�eli, oczywi�cie, nie mia�by� innych plan�w. Tej kr�tkiej chwili milczenia nie mo�na by w�a�ciwie nazwa� zw�ok� ani wahaniem, a jednak mia� wra�enie, �e Thornton si� zawaha�. Musia� si� jednak myli�, bo odpowiedzia� zaraz, bez oci�gania, z niewymuszon� swobod�, kt�rej Perry m�g�by mu pozazdro�ci�. - Z przyjemno�ci�. Tylko �e ty masz jakie� sprawy do za�atwienia. Wi�c mo�e innym razem... - To nie jest nic pilnego. - Nie spieszy� si� przecie�, ale teraz nie m�g�by tego wyzna�, skoro poprzednio po�egna� go tak szybko. - Nic, czego r�wnie dobrze nie da�oby si� za�atwi� jutro. - Jednak... Nie chcia�bym ci przeszkodzi�. Przychwyci� jego spojrzenie - uwa�ne, taksuj�ce. To by�o tak, jakby Thornton m�wi� mu drwi�co: �Zastan�w si�. Przemy�l to sobie jeszcze. �eby� nie musia� �a�owa�, je�li to zaproszenie przyjm�, �e ludzie widz� ci� ze Stra�nikiem�. Perry by� prawie pewien, �e on my�li w ten spos�b. I - zawstydzony, �e zosta� rozszyfrowany tak szybko i tak bezb��dnie - powt�rzy�, z wi�kszym ni� nale�a�o naciskiem: - Naprawd�, Thornton, te sprawy, mog� poczeka�. Prawie nalega�. Tamten nieznacznie podni�s� brew i Perry po raz pierwszy zobaczy�, �e on si� czemu� dziwi. Zrozumia�, �e - daj�c wymijaj�c� odpowied� - Thornton pr�bowa� umo�liwi� mu wycofanie si� ze spontanicznej, nie przemy�lanej do ko�ca i, jego zdaniem, pochopnej propozycji. A teraz dziwi si�, �e on z tej mo�liwo�ci nie skorzysta�. Dorzuci� prawie prosz�co, z przekonaniem, kt�rego wcale nie czu�: - B�dzie mi mi�o, je�eli nie odm�wisz. Thornton przygl�da� mu si� ze skupion� uwag�. Wreszcie powiedzia�, jakby nie by�o tej kr�tkiej chwili ciszy i tego, troch� by� mo�e przyd�ugiego, patrzenia: - Naprawd� ch�tnie, Perry. - Wszystko w porz�dku, Carey? Radioodbiornik zniekszta�ca� g�os komandora; Perry poruszy� g�ow�, przetoczy� j� ostro�nie, pokonuj�c spr�ysty op�r elastycznego podg��wka, nacisk pas�w i sztywno�� ubioru kompensacyjnego. Popatrzy� na Thorntona - by� unieruchomiony tak samo jak i on, p�le��c w pneumatycznym fotelu przykrytym przezroczyst� os�on�, tak�e przypi�ty pasami i skr�powany skafandrem, nieruchawy i sztywny jak wielki �uk. Poprzez podw�jne szk�o: kulistej os�ony he�mu i przezroczystej pokrywy, zobaczy� jego oczy nie wyra�aj�ce - jak prawie zawsze - �adnych uczu�. Thornton poruszy� ustami. Nie s�ysz�c g�osu, dopiero teraz, z op�nieniem, Perry wcisn�� prze��cznik. - ... kapitanie. - To by�o ostatnie s�owo. Powiedzia�: - Powt�rz. - W porz�dku, kapitanie. - S�yszycie obaj dobrze? - niecierpliwi� si� McAllister. - Tak jest. - G�os Perry�ego by� teraz troch� chrypliwy. Odkaszln��, ale to te� niewiele pomog�o. - Okay, komandorze. - Start za trzydzie�ci minut. W��cz� si� znowu po up�ywie kwadransa, podam rodzaj zadania, punkt docelowy oraz wsp�rz�dne lotu. - W porz�dku. Zrozumia�em. �Dowiem si� tego wreszcie� - pomy�la� Perry; le�a� w swym elastycznym kokonie, staraj�c si� oddycha� spokojnie i r�wno. Aparatura zamontowana na stanowisku przekazywa�a obserwatorom dane dotycz�ce oddechu, t�tna i temperatury cia�a obydwu kosmonaut�w. �Dowiem si�, dok�d i po co lec� i czego si� podj��em, godz�c si� w ciemno na lot, o kt�rym wiedzia�em tylko, �e ma by� d�u�szy od wszystkich dotychczasowych. Dowiem si� tego, o czym - a� do tej pory - wiedzia� jedynie komandor McAllister i jeszcze kilku, prawdopodobnie niewielu, facet�w z Navy i Centralnego O�rodka. Mo�e wtedy zrozumiem, dlaczego w�a�nie O�rodek Bada� Kosmicznych interesuje si� t� wypraw�, i to tak bardzo, �e got�w by� ponie�� po�ow� wcale niema�ych koszt�w, byle zagwarantowa� w niej udzia� swego przedstawiciela. Wykr�ci� g�ow�, staraj�c si� zobaczy� Thorntona. Nie by�o to wcale �atwe, fotel skonstruowano tak, by - udaremniaj�c zmiany po�o�enia cia�a - zabezpiecza� cz�owieka przed mo�liwo�ci� zderzenia si� z czym� w chwili startu. �Ciekawe, czy on te� dowie si� tego wszystkiego dopiero teraz. Tamci, by� mo�e, nie byli tak dyskretni jak Galactic- Navy. Je�li cokolwiek wiedzia�, to trzeba przyzna�, �e umie milcze�, bo z niczym si� nie zdradzi�. Nacisk pneumatycznego oparcia wt�acza� g�ow� Perry�ego z powrotem na dawne miejsce - powoli i mozolnie musia� to przezwyci�a�. Uda�o mu si� wreszcie; teraz widzia� Thorntona bardzo wyra�nie: by� doskonale spokojny, nie okazywa� �adnych emocji, �adnego podniecenia maj�cym si� odby� startem. A przecie� nie by� zawodowym pilotem, O�rodek Bada� Kosmicznych w�a�ciwie nie zatrudnia� pilot�w etatowych, nie byli mu potrzebni. I nie mia�, jak sam przyzna�, du�ego do�wiadczenia w lotach mi�dzygwiazdowych. Ta r�wnowaga imponowa�a Perry�emu; on sam nawet teraz, po tylu latach s�u�by, prze�ywa� chwil� po�egnania si� z Ziemi� tak samo, jak kiedy� przed swoim pierwszym startem. Imponowa�a, ale nie mog�a zadziwi�. Przywyk� do tego, t� w�a�nie cech� Thorntona poznaj�c najdok�adniej w czasie ich kilkumiesi�cznego pobytu w Centrum Medycyny Kosmicznej. Bo przecie� mieli to poza sob�: piekielny m�yn o�miu miesi�cy w Centrum, bezb��dnie pomy�lany system selekcji, kt�ry wytrzymywali tylko najodporniejsi. Perry przechodzi� te pr�by stosunkowo niedawno, na dobr� spraw� m�g�by by� z nich zwolniony, ale Martin, naczelny lekarz Centrum, upar�. si�, �eby obydwu zrobi� wszystkie badania. Wi�cej - za��da�, aby Perry by� obecny przy testowaniu Thorntona nawet wtedy, gdy test go nie dotyczy�, gdy mia� by� tylko widzem. To dzia�o si� wbrew wszelkim regulaminom, ale doktor nie dawa� si� przekona� i wreszcie zdo�a� postawi� na swoim. �Nie tylko zmuszacie ch�opaka do dzia�ania w warunkach, kt�rych na Ziemi nie mo�emy przewidzie� - o�wiadczy� - ale jeszcze dajecie mu tego... tego Thorntona�. Martin nie znosu majora od pierwszej chwili; to mog�y by� stare animozje - pracownicy O�rodka i tu nie byli lubiani - a mo�e niech�� doktora wywo�ywa�o, �e Thornton by� Stra�nikiem. Mog�a to zreszt� by� r�wnie dobrze zupe�nie osobista i ca�kiem bezzasadna antypatia. �Chocia� jeden cz�owiek powinien mie� w tym wszystkim troch� zdrowego rozs�dku. O�wiadczam: nie podpisz� zgody, je�li nie dacie mu przynajmniej tej szansy, �eby m�g� pozna� �poobserwowa� troch� swojego... wsp�towarzysza. R�bcie, co chcecie, ale ja nie podpisz�!�. Musieli si� wi�c zgodzi�. Kodeks kosmonautyczny zabrania� wysy�ania za�ogi bez zgody naczelnego lekarza Centrum. I Martin zrobi� wszystko, co tylko by�o mo�liwe, by Perry pozna� Thorntona jak najdok�adniej. Jego odruchy. Jego odporno�� psychiczn� i fizyczn�. Wszystko, co - teoretycznie - powinno by�o sprawi�, �e umie si� przewidywa� reakcje drugiego cz�owieka, wie si�, do czego jest zdolny, na ile mo�na na nim polega�. Perry rozpr�y� mi�nie, pozwoli� pneumatykom wepchn�� si� w swoje le�e, u�o�y� p�asko i r�wno. Do startu by�o jeszcze ponad dwadzie�cia minut, nie pozostawa�o mu nic tylko le�e� - spokojnie i rozs�dnie jak Thornton - skoro i tak skazany by� na bezczynno��. M�g� teraz wy��cznie my�le�, wi�c wr�ci� do Thorntona i owych o�miu miesi�cy sp�dzonych razem w Centrum. Dowiedzia� si� o nim du�o, cho� w�tpi�, by ta wiedza mog�a by� kiedy� przydatna: ci�ar m�zgu, pojemno�� p�uc, wzrost, waga. A tak�e, w pewnym stopniu: jego odporno�� psychiczna, kilka cech charakteru, og�lna wytrzyma�o��. To mog�o sta� si� wa�ne. Thornton by� w jaki� spos�b inny ni� wi�kszo�� ludzi, miewa� niespodziewane reakcje. Odznacza� si� bardziej stabiln� konstrukcj� psychiczn�. Wyj�tkowo dobrze zni�s� badanie odporno�ci na klaustrofobi�, uwi�zienie i samotno��, mo�na go by�o trzyma� tygodniami w kabinie ciszy - nie robi�o to na nim �adnego wra�enia. Koszmarny test polegaj�cy na kilkudniowym zamkni�ciu w �wiat�oszczelnej komorze inersyjnej zni�s� prawie bez przykro�ci: troch� lata�y mu mi�nie, ale to by� normalny objaw hipodynamii. Pod koniec zacz�y si� zaburzenia zwi�zane ze stanami d�ugotrwa�ej niewa�ko�ci: md�o�ci, zawroty g�owy, zak��cenia w dzia�aniu uk�adu kr��enia, nieuniknione, fizyczne - nie psychiczne - i wyst�puj�ce s�abiej ni� zazwyczaj. �adnych halucynacji, stan�w l�kowych czy czego� w tym rodzaju. Widzieli w ekranach, �e przez ca�y czas by� zupe�nie spokojny. To jest niesamowite - powiedzia� potem Martin. My� r�ce w swoim gabinecie, nachylony, z podwini�tymi r�kawami bia�ej lekarskiej bluzy. - Gdybym sam tego nie widzia�, nie by�bym w to uwierzy�. Tego si� nie spotyka. A potem sta� przez chwil� z oczami utkwionymi w niebiesk� �cian� przed sob�, rozprowadzaj�c automatycznie - ruchem, kt�rego chyba sobie nie u�wiadamia� - bia�� pian� na poro�ni�tych rzadkimi, rudawymi w�oskami pot�nych przedramionach, i kl��; kl�� martwo i monotonnie, z jak��, skupion� furi�, nie adresuj�c tych przekle�stw w�a�ciwie do nikogo, przez ca�y czas zapatrzony w �cian� bladymi, b��kitnymi oczyma, kt�re zdawa�y si� nie dostrzega� niczego - tej �ciany tak�e. Przebada� p�niej Thorntona bardzo dok�adnie, jakby nie robi� tego ju� co najmniej dwukrotnie. Wygl�da�o, �e chce znale�� w nim odchylenie od normy, co� dyskwalifikuj�cego, co mog�oby przekre�li� jego kandydatur�. Tylko �e nic takiego nie dawa�o si� znale��: inteligencja przekraczaj�ca iloraz sto dwadzie�cia, b�yskawiczny refleks, pot�ne p�uca, serce, wspaniale dzia�aj�ce gruczo�y dokrewne, w�troba, nerki - jednym s�owem wszystko. Wytrzyma�o�� fizyczna te� by�a ponad norm�. Thornton m�g� d�u�ej ni� jakikolwiek cz�owiek nie je�� i nie spa�. M�g� pozbawiony p�yn�w nie traci� przez ca�y tydzie� swojej normalnej sprawno�ci. Poddany w barokamerze niskim ci�nieniom nieomal nie mia� objaw�w dekompresji, w komorze cieplnej m�g� wykonywa� przewidziane programem prace przy znacznie podwy�szonych temperaturach. Nawet anoksja wyst�powa�a u niego znacznie p�niej ni� u innych�. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e ci z O�rodka Bada� Kosmicznych wybrali spomi�dzy siebie kogo� maj�cego niespotykanie odporny organizm. To nie m�g� by�, przypadek. Mo�e si� bali, �e ich kandydat odpadnie przy badaniach. �Fenomenalne� - powtarza� doktor Martin, ale w tym by�a nienawi��. I podziw zreszt� tak�e, wzrastaj�cy z ka�dym kolejnym wynikiem: elektrokardiogram�w, bada� neurologicznych, analiz i co tam mog�o by� jeszcze. Podziw, kt�ry wzbudza�o w nim to silne, wspaniale zbudowane, niezwykle odporne cia�o. Bo Thornton nawet przeci��enia znosi� lepiej od innych. Perry - tak jak i Martin - nie m�g�by w to uwierzy�, gdyby nie widzia� na w�asne oczy. By� pierwszy w grawirotorze, a potem patrzy� na testowanie Thorntona. Sta� z ca�ym zespo�em lekarzy w pustej, ogromnej hali, gdy za Thorntonem zamkn�a si� klapa w�azu, patrzy� w pe�ganie kolorowych �wiate�: zielony, drgaj�cy motyl by� teraz oddechem tamtego, czerwone linie kre�li�y prac� m�zgu, w ekranie elektrokardiografu wznosi�y si� i opada�y �wietliste krzywe zapisu skurcz�w serca. By�y tam jeszcze jakie� inne wska�niki; o�wietlone tarcze zegar�w rejestrowa�y natychmiast najmniejsze odchylenie od normy zachodz�ce w poddawanym testowi organizmie. - Jeste� got�w? - zapyta� doktor Martin. Dali mu najpierw dwa g, potem trzy, cztery i sze��. Znosi� nadspodziewanie dobrze. Martin do�o�y� do o�miu: zielony motyl przyspieszy� wachlowanie skrzyde�kami, Thornton oddycha� z trudem, zaczyna� si� ju� dusi�. Kiedy wyszed� z komory grawirotora, krwawi� z nosa, zatacza� si� - i trwa�o d�ug� chwil�, zanim m�g� usta� nie opieraj�c si� o nic. A w tydzie� p�niej Martin da� mu dwadzie�cia g. Tylko na kilka sekund. Ale jednak dwadzie�cia. Perry by� przy tym tak�e. Lekarz robi� wra�enie mocno podnieconego - to ju� by� eksperyment. Martina ponosi�a naukowa pasja; specjalista od medycyny kosmicznej mo�e przez ca�e �ycie nie trafi� na. organizm, kt�ry by to wytrzyma�. Raz jeszcze przez godzin� bada� Thorntona: kardiogram, wytrzyma�o�� klatki piersiowej, ci�nienie - naprawd� bardzo dok�adnie. Grawirotory w Centrum Medycyny Kosmicznej mia�y zainstalowan� foni�, mogli si� s�ysze� nawzajem i doktor Martin poleci�: - Je�li to