Gabriela Górska Kontakt Data wydania polskiego 1986 To chyba byłoby wszystko - zakończył wreszcie komandor McAllister. Nacisnął biały wyłącznik i wielka lampa kosmiczna zaczęła blednąc, rozpływać się błyskawicznie, a potem ekran zgasł, nie różniąc się już niczym od pozostałych ścian niedużej sali odpraw. Przebywali tu przeszło godzinę: Perry, komandor i ten trzeci, siedzący od początku rozmowy w jednym z niewygodnych, zbyt twardych fotelików, jakie ktoś kiedyś zaprojektował do prawie wszystkich pomieszczeń Galactic-Navy; siedział tak nieruchomy, odwrócony do Perry’ego lewym profilem, milczący i jakby nieobecny. McAllister dotknął innego przełącznika i jasne światło bezcieniowych emitorów zalśniło szkliście na ścianach wyłożonych dźwiękoszczelną folią. Patrzył przez chwilę na Perry’ego badawczo. Zapytał: - Czy wszystko jasne, kapitanie Carey? Perry poruszył się na swoim fotelu - nogi mu ścierpły, aluminiowa poręcz wrzynała się w plecy. - Tak jest - stwierdził zwięźle. - Dalsze instrukcje otrzymacie przy starcie. Aż do tej chwili musi wystarczyć wam to, co usłyszeliście tutaj. - Rozumiem. Komandor zszedł teraz z podium, stanął przed Perrym, nieświadomie przybierając klasyczną postawę „spocznij”. - To jest zadanie wykonywane wspólnie przez Navy i przez Centralny Ośrodek Badań Kosmicznych. Dlatego ustalono, że załogę „Redbirda” stanowić będą przedstawiciele obu tych instytucji. Pan i pracownik Centralnego Ośrodka. Dopiero teraz tamten, siedzący wciąż pod ścianą, odwrócił wolno głowę. Perry zobaczył smagłą i szczupłą twarz, inteligentną, starannie wygoloną, przystojną: czarne i proste brwi lekko zrośnięte nad nosem, szare oczy, których tęczówki wyglądały, jakby zostały zrobione z okruchów różnych metali - matowych i srebrzystych - przemieszanych i sprasowanych ze sobą. Pomyślał z odrobiną zazdrości: „Dziewczyny muszą za nim latać nieprzytomnie”. Mężczyzna wstał: był smukły i świetnie zbudowany - co podkreślało jeszcze ubranie z czarnej, połyskującej imitacji skóry i o pół głowy wyższy od Perry’ego. Uśmiechnął się; miał białe, równe i bardzo piękne zęby. - Panowie się nie znają - powiedział McAllister. - Major Thornton z Centralnego Ośrodka Badań Kosmicznych... Carey, kapitan żeglugi pozasystemowej. Thornton wyciągnął rękę. Perry, czując jej krótki i mocny uścisk, stwierdził: „Mogło być gorzej. To chyba niezły facet”. Major odezwał się niskim, ciemnym i dźwięcznym głosem: - Bardzo mi miło. Znów się uśmiechnął i Perry zauważył, że uśmiech wcale nie zmienia jego oczu, że są - jak przedtem - skupione i czujne. Patrzyli na siebie uważnie, starając się oszacować nawzajem, ocenić w jednej chwili możliwie najdokładniej człowieka, którego stałą obecność każdy 7, nich będzie musiał znosić przez cztery lata lotu - jeśli nie liczyć dzielących >je okresów hibernacji - w ciasnej przestrzeni przebywającego próżnię zwiadowczego gwiazdolotu. I właśnie wtedy Thornton zrobił jakiś nieznaczny ruch, półobrót w stronę przyglądającego się im milcząco komandora. Perry zobaczył na jego prawym ramieniu zielony trójkąt Strażnika. Zbyt późno powściągnął gwałtowny odruch niechęci i zaskoczenia, to jakieś mimowolne żachnięcie, jakie zawsze, we wszystkich ludziach, wywoływało niespodziewane zetknięcie z każdym z nich. Udało mu się nie cofnąć i nie wykonać żadnego wyraźniejszego gestu, będącego przejawem tej lękliwej odrazy. Ale to, co odczuwał, musiało być widoczne, bo tamten to zauważył. Nic nie zmieniło wyrazu szczupłej, opanowanej, bardzo przystojnej twarzy, lecz Perry poznał po jego oczach - chociaż właściwie także się nie zmieniły - że Thornton dostrzegł wrażenie, jakie wywołał. Ale umiał panować nad sobą w sposób nieomal doskonały, albo po prostu przyzwyczaił się do reakcji, jaką budziła odznaka, którą nosił, bo nie okazał niczego. Uprzejmie uśmiechnięty, spokojny, powiedział tym samym co poprzednio tonem: - Słyszałem wiele o panu i akcji ratunkowej Almagesta. Nikt wtedy nie wierzył, że uda się go odnaleźć i uratować załogę. W tych słowach nie było nawet cienia pochlebstwa, rzeczowy ton wykluczał podejrzenie o grzecznościowy komplement. Thornton po prostu informował o tym, co było mu wiadome, w tej beznamiętnej formie wyrażając swoje uznanie. Perry powinien odwzajemnić się w jakiś sposób, ale żadna właściwa wypowiedź nie przychodziła mu do głowy; nigdy nie słyszał o majorze Thorntonie, jak zresztą o żadnym z pracowników Centralnego Ośrodka. Nikt chyba o nich nie słyszał. Byli nieznani, tak doskonale anonimowi, jak gdyby nie istnieli. Nawet prasa, której czasem udało się wyszperać informację na temat prowadzonych tam badań, nie podawała nazwisk. Perry podejrzewał, że te komunikaty były przygotowywane do publikacji przez sam Ośrodek, w tej właśnie wypranej z jakichkolwiek sensacji, lakonicznej formie. Stał nieruchomy, niezręczny i milczący, wściekły na siebie za tę własną niezdarność. Na szczęście McAllister pospieszył mu z pomocą: - Jest jeszcze jedna sprawa, którą pozostawiłem na. koniec. Zdecydowano zostawić panom wybór, którego z was - pana, majorze, czy kapitana Careya - mianuje się dowódcą wyprawy. Panowie rozumiecie: ani Galactic-Navy, ani Centralny Ośrodek nie chciały się wypowiedzieć, żeby nie wyglądało, że którekolwiek z nich narzuca kandydaturę swojego przedstawiciela. Rozstrzygnięcie tej kwestii należy więc do panów. To było zdumiewające; Perry przez całe życie nie słyszał o choćby jednym przypadku podobnego załatwienia tej sprawy. I znowu Thornton był lepszy. Oświadczył zdecydowanie: - Zupełnie oczywiste, że może być nim tylko kapitan Carey. Ja nie mam wystarczającego doświadczenia na kosmolotach dalekiego zasięgu - w lotach międzygwiazdowych wylatałem zaledwie siedem i trzy dziesiąte parseka... Komandor kiwnął głową. - A więc tym razem to już naprawdę wszystko. Wszystko, co miałem panom dzisiaj do powiedzenia. Spotkamy się pojutrze w Centrum Medycyny Kosmicznej, a teraz muszę was już pożegnać. Panowie mi wybaczą - mam bardzo wiele spraw... Ze swoją godną, trochę już staroświecką galanterią, która Perry’emu przypominała lata siedemdziesiąte poprzedniego stulecia, odprowadził ich do drzwi sali. Stojąc w progu dorzucił spiesznie, jakby chciał to mieć poza sobą jak najszybciej: - Zgodnie z regulaminem ma pan prawo odmówić, kapitanie... Może pan zrezygnować, w ciągu dwudziestu czterech godzin powiadamiając mnie o tym, jeżeli... jeżeli któryś z elementów wyprawy uważa pan za nadto ryzykowny... albo zbyt uciążliwy. - Nie patrzył na Thorntona, starał się nie spojrzeć na ten zielony trójkąt na czarnej skórze rękawa i to mu się udało. - Proszę się zastanowić. Jeżeli pan odmówi, to będzie także w porządku, Carey... - I nagle, niespodziewanie ciepło: - Będę czekał tu, w Navy, na twoją decyzję, Perry... - Dziękuję, nie skorzystam; - Patrząc w zmęczoną, szczupłą i poznaczoną zmarszczkami twarz, pomyślał: „Jestem od niego młodszy, chyba dwukrotnie, choć urodziłem się znacznie wcześniej niż on” - Nie skorzystałem z tego przepisu nigdy. To można sprawdzić w moich aktach, panie komandorze. I nigdy jeszcze nie było mi potrzeba owych dwudziestu czterech godzin. Decyzję podjąłem raz - wtedy, kiedy wybrałem zawód pilota statków międzygwiazdowych. „Tylko że nigdy jeszcze nie dano ci takiego towarzysza” - przypomniało w nim coś zawzięcie, z tą samą co poprzednio odrazą, niechęcią czy nieufnością, której nie umiał przemóc. Teraz on także nie patrzył na Thorntona, także postarał się na niego nie patrzeć, czując przez cały czas, że tamten to dostrzega - nazbyt inteligentny, by nie rozumieć wszystkich tych niedomówień. Komandor McAllister stał ciągle nieruchomo i Perry miał wrażenie, że jego skąpy uśmiech znaczy mniej więcej tyle, co znaczyłyby słowa: „Trzymaj się, chłopcze. Bywało przecież gorzej”. A potem drzwi zamknęły się bezgłośnie i został w pustce jasnego korytarza z człowiekiem, który nie tylko był pracownikiem Ośrodka Badań Kosmicznych (od lat istniały animozje między tą instytucją a jego własnym Galactic-Navy), ale w dodatku Strażnikiem. Poczuł się całkowicie bezradny; nie wiedział nawet, o czym mógłby z nim mówić. Thornton przyglądał mu się swymi szarymi oczami - nie wyzywająco, tylko po prostu uważnie i czujnie (przez cały czas robił wrażenie kogoś ani na chwilę nie przestającego się kontrolować: napięty mimo pozornego spokoju, przygotowany na wszystko). Sięgnął do górnej kieszeni kurtki, odsunął zamek błyskawiczny i wyjął paczkę papierosów. Zapraszającym gestem wyciągnął ją do Perry’ego. - Dziękuję, ja nie palę - mruknął Perry, niebotycznie zdumiony. Od kiedy wynaleziono szczepionkę przeciwrakową, paliło wielu ludzi, ale nigdy i nikt z tych, którzy, choćby nieczęsto, brali udział w lotach. - Nie próbowałem nawet. Przecież tak trudno przerwać, jeśli się człowiek do tego przyzwyczai... - Patrzył jak tamten, już z papierosem w ustach, pochyla głowę nad małą zapalniczką; mruży oczy, zaciąga się głęboko. Było widać, że sprawia mu to przyjemność. - A pan... jak pan z tym sobie radzi w kosmosie? - Ja mogę przestać palić w każdej chwili, jeżeli zechcę. - To nie jest dla pana przykre? - Nie. Wsparł się ramieniem o ścianę i palił dalej, spokojnie, bez pośpiechu. Nie wyglądało na to, żeby miał zamiar ruszyć się stąd gdziekolwiek, przynajmniej tak długo, póki nie skończy papierosa. Perry wahał się chwilę; nie wiedział, czy ma na niego czekać, czy też pożegnać się i odejść. Wtedy zobaczył, że Thornton przygląda mu się znowu, z tą samą co poprzednio uwagą, patrząc na niego przez siną strużkę dymu. Kiedy podnosił rękę, zielony trójkąt rzucał się w oczy - dobrze widoczny na czarnej, lśniącej skórze. „Teraz to powie - zaniepokoił się nagle Perry. - Nie będzie czekał dłużej udając, że niczego nie dostrzegł, jak udał przy komandorze. Powie to w taki sposób, żeby mnie sprowokować: - Więc co z tego, że jestem Strażnikiem? - A może: - Co pan właściwie wie o Strażnikach? - I będę musiał mu odpowiedzieć, a to nas zmusi do wyjaśnienia tej sprawy, tego mojego gestu? grymasu? albo spojrzenia, czy co to mogło być w tamtej chwili - to, nad czym nie potrafiłem zapanować i co on zauważył. Teraz to powie. Każdy by tak zrobił, każdy by wolał wyjaśnić wszystko teraz, już na samym początku. Wytłumaczyć, żeby. zakończyć sprawę i jak najszybciej mieć tę rozmowę za sobą. A więc on także”. Ale Thornton ciągłe milczał i palił. Dym w jakiejś chwili dotarł do Perry’ego - zakrztusił się nim i zakaszlał. - Przepraszam - zreflektował się Thornton. Przeszedł trzy kroki dzielące go od oznaczonej płaską, zieloną lampką stacyjki pochłaniacza i wrzucił niedopałek do środka. Odwrócił się, spojrzał wyczekująco; stał tak, dopóki Perry nie zbliżył się do niego - wtedy zaczął iść także. Dotykając się niemal ramionami szli razem w stronę wyjścia. „A więc nie będzie teraz żadnych wyjaśnień” - stwierdził Perry. Popatrzył na spokojny profil idącego przy nim Thorntona; kiedy tak patrzył, własne rozumowanie sprzed chwili wydawało mu się zupełnie idiotyczne. „On nie wygląda na takiego, który cokolwiek i kiedykolwiek chciałby wyjaśnić, ani tym bardziej usprawiedliwiać - uświadomił sobie w nagłym olśnieniu. - Więc może nigdy nie zacznie rozmowy na ten temat. Więcej - jeżeli go zapytam, także uchyli się od odpowiedzi, z tą swoją zimną grzecznością, od której człowiek odbija się jak od szklanej ściany. I może tym jedynym, czego wymaga ode mnie, jest - jak w tej chwili - żebym tego nie zauważał, przemilczał, jak nie należy dostrzegać czyjejś anomalii fizycznej: że ma skrzywioną łopatkę czy jedną nogę krótszą. Bo on nie oczekuje niczego od nikogo i nikt nie będzie go na tyle obchodził, by miał się przed nim z czegokolwiek tłumaczyć. Po prostu chce, żeby pozostawiono go w spokoju”. Z pierwszego piętra nie warto było brać windy. Skręcili na schody, szerokie, marmurowe, bardzo reprezentacyjne i prawie nigdy nie używane. Na ich ostatnim stopniu Thornton przystanął; patrzył wyczekująco i Perry, prawie z pośpiechem, wyciągnął do niego rękę. - Ja pójdę przez kosmodrom - wyjaśnił w formie usprawiedliwienia. Tamten jakby zawahał się, zanim mu podał swoją. Perry, czując po raz drugi w tym dniu krótki i mocny uścisk, pomyślał z nagłym żalem: „Szkoda, że to jest Strażnik”. Thornton wciąż na coś czekał. Wreszcie zapytał: - Żadnych specjalnych poleceń, kapitanie? Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że powinien z nim porozmawiać, postarać się go poznać, zbliżyć jakoś z człowiekiem, którego połączyło z nim wspólne zadanie. Nie potrafił. Jeszcze nie dziś, nie teraz, nie w tej chwili. Powiedział spiesznie: - Na razie żadnych, majorze. - Znowu popełnił błąd; członkowie załóg mówili sobie „ty” od chwili, gdy się z sobą zetknęli. Jako dowódca powinien był zacząć pierwszy. Ale tego też jakoś nie potrafił. Dorzucił: - Do zobaczenia pojutrze - starając się tym razem mówić bezosobowo. Wyminął stojącego bez ruchu Thorntona i poszedł w stronę wyjścia, powściągając chęć przyspieszenia kroku. Przyjął z ulgą ciche sapnięcie za swoimi plecami - odgłos drzwi zamykanych przez fotokomórkę zaraz po jego przejściu. Przystanął, podniósł głowę i stał tak chwilę, czując na twarzy, na zamkniętych powiekach ciepło kwietniowego słońca. Oddychał płytko i równo, wsłuchany we własny oddech, stwierdzając ze zdumieniem drżenie napiętych mięśni; dopiero teraz ten uporczywy dygot własnego ciała uświadomił mu, jak bardzo był sprężony. Przez cały czas od momentu, gdy poznał, że ma do czynienia ze Strażnikiem. „To przecież bzdura - pomyślał, stojąc wciąż nieruchomo i trzęsąc się jak zziębnięty pies. Histeria, uprzedzenie, niezrozumiały odruch - jeden z tych, nad którymi powinno się panować”. Nie pomagało, mięśnie latały dalej. Zacisnął zęby, starał się to przemóc. Przechodziło powoli. Nie powinien tu stać; w każdej chwili Thornton mógł wyjść z budynku Navy i wtedy trzeba będzie znosić jego obecność. Zaczął więc iść przed siebie, tym razem już przyspieszając kroku. Ominął parking, na którym pozostawił wirolot i - ignorując sunący niestrudzenie pas ruchomego chodnika - skręcił w przeciwną stronę, w kierunku portu kosmicznego. Musiał być sam, żeby to wszystko przemyśleć, zamknąć tę sprawę, skończyć ją w sobie, nim. się na dobre zaczęła, przełamać narastającą niechęć, która w przyszłości mogła kosztować zbyt drogo ich obu i „Redbirda”, skoro jednym z warunków powodzenia była - jak w każdym z takich lotów - możliwie jak najlepsza współpraca członków załogi. „Jeżeli mają kierować mną uprzedzenia - pomyślał - trzeba było odmówić, zrezygnować. Bo to przynajmniej byłaby czysta gra”. Starał się dojść przyczyny owej odrazy, przypomnieć sobie wszystko, co słyszał o Strażnikach. Nie było tego wiele. Prawdę mówiąc, znacznie mniej niż przemilczeń: ludzie cofali się odruchowo na widok zielonego trójkąta i nikt nie próbował tego uzasadniać. Perry zdał sobie sprawę, że nigdy jeszcze nie słyszał pod adresem Strażników żadnych konkretnych zarzutów, nic, co by mogło uzasadnić ten lęk czy odrazę. To były tylko plotki, nie potwierdzone i nie sprawdzone właściwie w żaden sposób. Przypomniał sobie tę, którą można by uznać za najbardziej niepokojącą: mówiono, że trójkątną odznakę nosili ci, których skazano kiedyś na karę śmierci psychicznej. Dawni przestępcy, ludzie, którym zmieniono osobowość: po wymazaniu z mózgu dotychczasowej świadomości tworzono nowy „zapis”, „odmienną indywidualność”, poprzednia „umierała” w czasie wyjaławiającego zabiegu. To, gdyby było prawdą, mogło jakoś tłumaczyć nieufność i obawę. Tłumaczyć, ale nie uzasadniać: nowo powstały człowiek z byłym przestępcą nie miał już nic wspólnego poza identycznością fizyczną. „Załóżmy, że tamten sprzed zabiegu mógł nawet zamordować - myślał. - Ale on nie istnieje, a ten, z którym mam do czynienia, nie tylko że nie pamięta dokonanego czynu, ale też został pozbawiony predyspozycji psychicznych ten czyn motywujących. Jeżeli nawet przyjąć, że ta wersja jest prawdą, taki człowiek nie może nikomu już zagrażać, nie stanowi żadnego niebezpieczeństwa, a w każdym razie nie większe niż ktokolwiek spośród sześciu miliardów zwykłych ludzi, którzy zmiany indywidualności nie przeszli. To może i jest trochę niesamowite. Ale nic więcej. Ja - sto pięćdziesiąt, dwieście lat temu - też mógłbym budzić popłoch: trzydziestoparoletni facet stojący poza czasem, człowiek, którego pokolenie od dawna już wymarło. Tylko że do długowieczności pilotów międzygwiazdowych ludzkość zdążyła przywyknąć. Za sto czy dwieście lat nie będzie też raził człowiek, któremu wymieniono osobowość. I jeśli to jest wszystko, co można by powiedzieć przeciw Strażnikom...” Tak, chyba wszystko - a w każdym razie on nic gorszego nie słyszał i własne uprzedzenia wydały mu się zupełnie absurdalne. Wzruszył ramionami: niech sobie Thornton będzie Strażnikiem czy nie - to nie jest jego sprawa. Nad tym, czy może to mieć jakiekolwiek znaczenie dla ich wyprawy kosmicznej, czy może wpłynąć na wykonanie zadania będą łamali sobie głowy faceci z Medycznego Centrum; to ostatecznie ich sprawa, nie Perry’ego. Kapitan gwiazdolotu musiałby chyba zwariować, gdyby chciał sam sprawdzać wszystko: ludzi i sprzęt oddany do jego dyspozycji. Od tego są specjalnie powoływane zespoły ekspertów. „Ja powinienem tylko powstrzymać się z sądami. Przynajmniej do chwili, gdy poznam Thorntona na tyle, aby te moje sądy nie były bezpodstawne. A już na pewno - nie ulegać sugestiom i nie uprzedzać faktów. Zdobyć się tylko na trochę obiektywizmu”. Żałował prawie sposobu, w jaki uwolnił się od obecności majora; mógł być mniej oficjalny, zachować się swobodniej. „Trudno - podsumował sprawę - tego już nie odrobię. Ale za dwa dni spotkam się z nim na nowo w Centrum Medycyny Kosmicznej...” Dwa dni... Prawie zapomniał, że ma tylko tyle czasu przed sobą. Co prawda start „Redbirda” był wyznaczony na koniec listopada, ale od chwili zameldowania się na okres przygotowawczy w Centrum miał utracić swobodę, stając się członkiem wyprawy podporządkowanym wszelkim regulaminom - tak samo ściśle, jak na pokładzie gwiazdolotu. Przechodził przez to tak często, że teraz wiedział: te dwa dni są bezcenne. Rozległa jak zamarznięte jezioro, ułożona z wielkich płyt odpornych na najwyższe temperatury, powierzchnia lądowiska zaczynała się za drzewami otaczającymi kompleks budynków Galactic-Navy. Drzewa tworzyły dziki park mający w sobie zamierzoną pierwotność. Perry niejednokrotnie zastanawiał się, co kierowało ludźmi projektującymi tę dzikość: poczucie estetyki czy też wskazania psychoneuriatrów. Jakkolwiek by było, park stał się głównym powodem łamania przez wszystkich bez wyjątku pracowników Navy - a już szczególnie pilotów i kosmogatorów - bezwzględnego zakazu chodzenia przez kosmodrom. Zakazu zrozumiałego, jeśli wziąć pod uwagę możliwość skażenia płyty przez startujące kosmoloty i często przeprowadzane w tym rejonie prace montażowe. Drogą okrężną kursował zresztą wirobus, którym wygodniej, a przede wszystkim szybciej, można było dostać się na teren portu. Rozejrzał się; z przeciwnej strony nadchodził jakiś człowiek. Perry z daleka rozpoznał srebrne naszywki pilotów Stałej Strefy Jowisza. Gdyby ich nawet nie było, zdradziłaby to twarz: obrzmiała, z charakterystycznie obsuniętymi mięśniami - nie da się znosić bezkarnie przez długie lata Jowiszowych przeciążeń. Nie znali się nawzajem, a przecież tamten uśmiechnął się do niego i Perry podniósł rękę starym jak sama żegluga kosmiczna gestem pozdrowienia. - Chcesz tędy przejść na kosmodrom? - Pilot przystanął, wskazując ręką kierunek, z którego przyszedł. Potężnie zbudowany, wydał się Perry’emu jakby speszony własną wielkością. Uśmiechał się nieznacznie, oczy tonęły w siatce zmarszczek, dolna warga wyraźniej niż przed chwilą odsłaniała teraz w uśmiechu zęby. - Tak, właśnie miałem ten zamiar. - No to uważaj, chłopie. - Mówił tak samo rozważnie jak się poruszał. Wytrzymywane latami zwiększenie ciężaru własnego ciała stawało się przyczyną powolności, uwagi skupionej stale na każdym ruchu i słowie. Jakby się zastanawiał, czy są one naprawdę niezbędne. - Najlepiej zaraz skręć w prawo; w trzecim sektorze zrobili jakąś cholerną sortownię złomu. Szedłem tamtędy i o mało mi łba nie urwało - kawały żelastwa roznosi tam w promieniu kilometra. - W porządku, będę uważał. Dziękuję ci. Tamten uśmiechnął się znowu i odszedł. Ciężki, zwalisty, potężnie umięśniony, poruszający się z lękliwą ostrożnością tu, na powierzchni planety, gdzie się urodził, a teraz odwykł od jej warunków na tyle, że własny ciężar, prawie trzykrotnie mniejszy niż w Stałej Strefie Jowisza, wydawał mu się czymś dziwnym i niepokojącym. Perry przez chwilę patrzył za odchodzącym. To spotyka ich wszystkich, pilotów międzygwiezdnych tak samo jak systemowych: stają się tutaj obcy i nie przystosowani, chociaż każdego dotyka to inaczej. Odetchnął mocniej; powietrze było miękkie, gładkie i ciepłe jak woda nagrzana słońcem. Z obu rękami w kieszeniach zaczął iść szybko w kierunku kosmodromu, Nikogo nie było widać, więc przyspieszając kroku wszedł w zwartą zieleń parku. Jego kroki spłoszyły kosa niewidocznego w trawie. Ptak zerwał się do lotu, czarne piórka błysnęły metalicznie w słońcu. Perry zobaczył kępkę fiołków: liliowe łebki schowane w krągłych liściach; kucnął, żeby obejrzeć je z bliska. Wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął; tkwił chwilę nieruchomo z dłońmi wspartymi o rozstawione kolana. Pachniało nagrzaną ziemią, a po dłuższym od innych źdźble trawy wędrowała czerwona mrówka. Tylko ktoś, kto widział zamarzłe i skaliste czy też kipiące lawą planety innych systemów, może ocenić całą urodę Ziemi. Kos znów zagwizdał i Perry się uśmiechnął. Wstał otrzepując spodnie. Słońce padało drobnymi, rozedrganymi plamami poprzez zasłonę liści. Wiedział, że kiedy wróci znowu, może nie zastać nie tylko tego parku - sennej oazy zieleni wkomponowanej między kompleks Galactic-Navy i płytę kosmodromu - lecz także samych budynków i kosmicznego portu, które, być może, zostaną wyburzone w związku z nie znanym jeszcze, odmiennym rozwiązaniem urbanistycznym tej części miasta. Popatrzył na gmach Navy dobrze widoczny przez wiotką zasłonę liści: było mu żal, zdążył się przyzwyczaić. Zresztą nie tylko do Navy. Ostatnio latał blisko: podwójny układ alfy Centaura, Proxima - i jego nieobecność nie trwała nigdy dłużej niż dziesięć ziemskich lat. To było zbyt krótko, by mogły zajść wielkie zmiany; zastawał tych samych ludzi - tyle że trochę starszych, ten sam etap cywilizacji - z drobnymi retuszami dotyczącymi mody, zwyczajów i techniki. Powoli zaczął uważać pierwszą połowę XXIII wieku za swoją własną epokę, chociaż urodził się znacznie wcześniej, w okresie pierwszych lotów pozasystemowych. Schylił się, zerwał źdźbło trawy i wyprostował wolno. Stał nieruchomo, starając się oddychać spokojnie i głęboko. Tym razem lot będzie trwał znacznie dłużej. Dziewięćdziesiąt osiem lat ziemskich w jedną stronę. Tyle przynajmniej komandor im powiedział, reszta, do chwili startu, miała pozostać tajemnicą. „Jakieś dwadzieścia pięć i trzy dziesiąte parseka - obliczył z przyzwyczajenia. - A więc mniej więcej tyle, co do alfy Leonis. Dalej nie szła dotychczas jakakolwiek wyprawa: trzy lata temu Orłowski ze Swietłowem wystartowali do złożonego z trzech planet systemu Aldebarana, ale to było dwadzieścia jeden i jedna dziesiąta parseka. Więc zmiany będą większe niż wtedy, kiedy wróciłem z Arktura. Większe niż widziałem kiedykolwiek dotąd”. Gryząc trawkę zaczął znów iść przed siebie, szybciej niż przedtem, jakby od czegoś uciekał. Nie lubił myśleć o tamtym swoim powrocie. Arkturus był jego trzecim, a jednocześnie najdalszym aż do dnia dzisiejszego lotem: trzydzieści sześć lat świetlnych, ponad osiemdziesiąt ziemskich lat od startu do powrotu na Ziemię. Wiedział, co tu zastanie, a jednak nie umiał sobie poradzić - zwaliło się na niego to, przed czym go ostrzegano, co brał w rachubę w chwili dokonywania wyboru. Tylko że „wiedzieć” nie znaczy tyle co „poznać”, odczuć, samemu przeżyć. Po raz pierwszy, a także po raz ostatni, załamał się wtedy tak zupełnie, że płakał w niemęskiej rozpaczy, słuchając jak córka jego siostry - dziewięćdziesięcioletnia, siwa i obca kobieta, którą pozostawił zupełnie małym dzieckiem - mówiła o śmierci ich wszystkich: jego ojca, matki, obu braci i siostry, średniej, najbliższej mu wiekiem, z którą był zżyty najbardziej. I o dziewczynie było tam także: tej pierwszej i jednocześnie ostatniej, jaką pokochał (bo potem, w krótkich przerwach między lotami, starczało czasu tylko na błahe związki). Ona też już nie żyła; jej wnuki były w tym samym wieku co Perry. Gryzł ręce w ślepym żalu - nad sobą, nie nad tymi nieżyjącymi - bo przecież im było dane przeżyć swe życie do końca, zaznając szczęścia i smutku, nadziei i zwątpienia w tej mierze, w jakiej może ich doznać człowiek. To tylko on stał gdzieś poza tym wszystkim: czas liczył się odmiennie na Ziemi i dla pilota w jego statku kosmicznym - nawet jeśli nie hibernował. Na gwiazdolocie idącym z szybkością przyświetlną mijają tylko trzy lata, kiedy na Ziemi upływa ich dwadzieścia. I powrót z każdej bardziej odległej gwiazdy jest też powrotem na całkiem inną Ziemię: inni ludzie, nieznana, obca kultura i technika, urządzenia, na widok których staje bezradny, nie znając zasad ich funkcjonowania i nie umiejąc się nimi posłużyć. Nie to zresztą było najważniejsze, te braki nadrabiało się w kilku seansach telehipnozy. Ważniejszą sprawą stawało się wyobcowanie ze społeczności ludzkiej, które sprawiało, że każdy z nich czuł się na Ziemi tak samo zagubiony jak w galaktycznych przestrzeniach - w tym samym stopniu osamotniony i zbędny. Tylko w pierwszym okresie służby, póki lata się blisko - nie dalej niż na odległość trzech parseków - można żegnać przed startem i witać po powrocie przyjaciół. Potem już się ich nie ma: własne pokolenie wymarło, między lotami brak czasu, żeby nawiązać coś tak ulotnego jak przyjaźń, a zresztą człowiek, przestaje starać się o to wiedząc, że. jej nie zdoła zachować i utrzymać. To właśnie należało do ceny jego zawodu: samotność, przysłowiowa samotność pilotów dalekiego zasięgu; osamotnionych nie tylko w swoich lotach w przestrzeni międzygwiezdnej (bo przymusowa obecność tego drugiego rodziła raczej napięcia niż przyjaźnie), samotnych jeszcze bardziej na Ziemi, a to znaczyło: samotnych wszędzie i zawsze. To było najcięższe ze wszystkiego, do czego pilot statków pozasystemowych musiał się przyzwyczaić. Prawdziwa cena zawodu. I wybierając ten zawód na to trzeba się było zgodzić, to przyjąć - a potem umieć unieść, choć to już znacznie trudniej. Bywało czasem nad siły zwykłych ludzi, jakimi byli przecież ci wszyscy piloci lecący na etę Indianina, Rigel i Wegę, alfę Małego Psa, Fomalhaut i etę Eridana, tau Wieloryba, Altair i Arktura, w układy gwiazd oddalonych od Słońca o dziesiątki lat świetlnych. A jednak niewielu rezygnowało i zawracało z raz obranej drogi. Godzili się na samotność, na pustkę międzygwiezdnych przestrzeni, ryzyko, na dziwne życie stawiające ich na marginesie ludzkiej wspólnoty. Godzili się, nie mając nawet tej świadomości, która w wytrwaniu podtrzymywała pilotów systemowych: że to, co robią, jest dla istnienia Ziemi konieczne - jak niezbędne ludzkości stały się uranowce ze Stałej Strefy Jowisza, wysokokaloryczne białka marsjańskie czy też komunikacja z koloniami na Księżycu i Wenus. I chyba żaden z nich - tak jak w tej chwili Perry - nie umiałby swej decyzji wyjaśnić, uzasadnić. Rzucił zgryzioną trawkę, przystanął; doszedł do końca parku. Przed sobą miał kosmodrom. Ostatnie, rzadko rosnące drzewa nie przesłaniały widoku: w odległości jakichś dwóch kilometrów zobaczył na tle nieba smukłą, wysoką sylwetkę kosmolotu. Zapomniał nagle o wszystkim, poczuł gorące chluśnięcie radości, niecierpliwej, niespodziewanej wyszedł na dok „Redbirda”. Oglądał go dwukrotnie, ale tym razem patrzył zupełnie inaczej - to już był jego statek. Zaczął iść szybko, nieomal biegnąc. Usłyszał jakiś łoskot, ale nie zwrócił na to uwagi; pomiędzy nim a południowym dokiem, w którym „Redbird” przechodził ostatnie próby przed swoją wielką podróżą, trochę na prawo, wznosiły się hangary małych jednostek patrolowych - jak zwykle musiały tam odbywać się prace remontowe. Idąc zaczął przepowiadać sobie to wszystko, co wiedział o specjalnych zwiadowczych typu GVIII, najbardziej nowoczesnych kosmolotach dalekiego zasięgu. „Redbird” był trzeci, przed nim wybudowano tylko dwa prototypy służące do próbnych lotów. „Warto byłoby zobaczyć się z Ribierą - pomyślał. - Należał do zespołu oblatywaczy tych pierwszych, mógłby podać szczegóły, które się kiedyś przydadzą. Dziś jeszcze zamówię z nim video”. Przeciągły łoskot tym razem go zatrzymał; przystanął, trochę zdziwiony. Był bardzo blisko hangarów - o krok przed sobą zobaczył żelbetonowy słupek z czerwoną trójką wymalowaną jaskrawą, fosforyzującą farbą. Teraz, zbyt późno, przypomniał sobie ostrzeżenie dane mu przez pilota Stałej Strefy Jowisza: był w samym środku trzeciego sektora, w którym dokonywano automatycznej selekcji kosmicznego złomu. „Cholera” - przemknęło Perry’emu. Kilkaset metrów od niego elektroautomaty demontowały właśnie niewielki patrolowiec klasy LEO8 czy 9, tak do siebie podobne, że trudno je było odróżnić po samym kształcie kadłuba. Demontowany statek odchylił się od pionu, dziób mierzył skośnie w górę. W okaleczałej, dziwnie bezradnej sylwetce kosmolotu było coś żałosnego: przypominał postrzelonego ptaka, który na próżno rozkłada nie mogące poderwać go skrzydła i z przekrzywioną głową patrzy bezsilnie w niebo, nie będąc w stanie pojąć niemożliwości wzlotu. Pancerz nie świecił w słońcu, tysiące godzin pracy pokryło jego powierzchnię czernią gromadzącego się od dawna nagaru: owalny automat pełznący wzdłuż kadłuba wydawał się przez kontrast jeszcze bardziej błyszczący niż był w istocie, przypominając toczącą się niespiesznie spłaszczoną kroplę rtęci. A potem łoskot, który przed chwilą zaskoczył Perry’ego, powtórzył się. Automat omiótł kadłub oślepiającą igłą fioletowego blasku, odcięty laserem płat blachy przeleciał bardzo blisko i grzmotnął w ziemię z hukiem eksplodującej skały. „Zaraz i ja dostanę” - pomyślał Perry. Zaczął się cofać nie spuszczając oczu z wraka. Zza obłej krawędzi kosmolotu wypełznął drugi, nieco mniejszy automat. Inne prawdopodobnie demontowały coś w środku, bo LEO drżał od wstrząsów, jakby się miał rozlecieć. Odległość była mała, w każdej chwili jakaś część demontowanego statku mogła runąć na Perry’ego. Automaty nie zamierzały przerywać pracy, hasła: „Uwaga, człowiek” nie wprowadzono chyba do ich programu - teoretycznie nikt nie powinien pętać się w tym rejonie, obowiązywał przecież bardzo wyraźny zakaz. „Ale się wpakowałem” - pomyślał. Była w tym zimna pasja, złość na samego siebie za głupią nieuwagę, zlekceważenie ostrzeżenia, zamyślenie, wreszcie - za śmieszny sentymentalizm, któremu uległ, idąc na ślepo „zaprzątnięty wyłącznie swymi rozważaniami. „Jak ostatni idiota!”. Pomogło trochę, przestał się wściekać na własną lekkomyślność, cofał się wolno, starając się nie odwracać wzroku od rozsypującego się z każdą chwilą bardziej patrolowca. Z przeraźliwym gwizdem arkusz pancernej blachy furknął mu znów nad głową i zarył się w ziemi na dobre pół metra. „Gdyby tak we mnie trafiło...” - wolał nie wyobrażać sobie tego nazbyt dokładnie. Był prawie na granicy sektora, gdy nagle statek jak gdyby eksplodował, powietrze zawarczało - połowa dziobu, odwalona laserem przez automat, runęła z wysokości jakichś dziesięciu pięter. Stracił głowę: zawahał się, zamiast uskoczyć natychmiast. „Nie zdążę” - przemknęło w myślach; kilkutonowe żelastwo waliło się wprost na niego. W tej samej chwili poczuł mocne szarpnięcie. Zatoczył się. Byłby upadł, gdyby to, co targnęło nim z taką siłą, nie podtrzymało go mocno. Ogromny kawał złomu rąbnął dokładnie w to miejsce, na którym stał przed sekundą, obsypując go piaskiem i darnina. Jak gdyby tylko o to chodziło, łomot rozpruwanego pancerza ustał, automat przelazł na drugą stronę wraka - ten mniejszy także gdzieś przepadł. W ciszy, zaskakującej po tamtym wściekłym hałasie, Perry usłyszał pospieszny stukot własnego serca; mięśnie mu drżały, kolana miał jak z waty. „Byłaby ze mnie miazga”. Strach, na który przedtem zabrakło czasu, podpełzł teraz do gardła. Odetchnął raz i drugi - przeszło, tylko na karku mrowiły jeszcze drobne, coraz to słabsze ukłucia. Opanował się jakoś i - prawie spokojny, czując już tylko całą powierzchnią skóry chłód szybko parującego potu - obejrzał się, żeby zobaczyć, co odciągnęło go w ostatnim momencie z taką siłą (ramię miał drętwe od gwałtownego szarpnięcia). Zesztywniał ze zdumienia: dwa kroki za nim, wysoki, smukły w tym swoim czarnym stroju z połyskującej skóry, stał Thornton. - Ja także miałem iść przez kosmodrom - powiedział. Wyjaśniał swoją niespodziewaną obecność - nic więcej; beznamiętny ton sprawiał, że nie słyszało się wymówki w tych słowach. Stał, nieruchomy i czujny, nie zrobił żadnego gestu, nie starał się uśmiechnąć, zupełnie obojętny. „Jakby nic się nie działo” - pomyślał Perry; na widok tego spokoju wstydził się niedawnego przestrachu. Thornton odwrócił głowę, wyjął z kieszeni kurtki paczkę z papierosami. I Perry poczuł wdzięczność. Nie tylko za udzieloną pomoc - także i za to, że Thornton przestał mu się przyglądać. Zapalił, podniósł głowę i teraz się uśmiechnął - tym swoim szybkim, olśniewającym uśmiechem, który nie zmieniał wyrazu jego oczu. „On nawet nie oczekuje, że będę mu dziękował - zdumiał się Perry. - A przecież gdyby nie on...” Nie wiedział, jak ma zacząć, brakowało mu słów. Ale nie to było najgorsze; ciążyła mu świadomość, że aż do tej chwili robił wszystko, co mógł, żeby tamtego zrazić, narzucić mu jakiś dystans. „Chociażby tam, na schodach, w gmachu Galactic-Navy. Zachowałem się idiotycznie. Wypadało przynajmniej spytać, w którą stronę zamierza iść...” Milczenie stawało się już niezręczne, więc postanowił powiedzieć byle co, żeby je jakoś przerwać. - Pan także mógł oberwać. - Nie sądzę. - Zęby błysnęły znowu i znowu szare, uważne oczy pozostały chłodne. Nie dodał już nic więcej; palił i milczał. Perry był wdzięczny za ową powściągliwość. Zupełnie innym tonem, prawie serdecznie, powiedział: - Dziękuję. Gdyby nie pan... Wpakowałem się w tę kabałę jak dureń... - Drobiazg, nie mamy o czym mówić. „Strażnik... - przypomniał sobie Perry, patrząc w zielony trójkąt, widoczny na rękawie. - Co to właściwie znaczy? Tą nazwą określano trzy, cztery wieki temu ludzi, których zadaniem było: strzec czegoś, kogoś chronić. Strzec czego? Przed kim?” Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Spróbował po raz drugi powiedzieć coś, co mogłoby odmienić ową sztywną poprawność, która zapanowała między nimi i której sam był winien: - Gdyby nie pan, wylądowałbym w Centrum Medycznym trochę wcześniej niż planowano i w innym charakterze... - Na moim miejscu pan zrobiłby - to samo, kapitanie Carey. „Więc to nie będzie łatwe” - pomyślał Perry, z odrobiną zazdrosnego podziwu patrząc w tę twarz: nieporuszoną i obojętnie uprzejmą. Już wiedział, że cokolwiek i kiedykolwiek się zdarzy, Thornton nie tylko nie zrobi pierwszego kroku, ale - co więcej - jemu go też nie ułatwi; nie będzie starał się zmniejszyć dystansu, przekroczyć nakreślonych granic, zastosuje się do wyznaczonej mu roli. „I nawet nie dlatego, żeby mi dać nauczkę. On jest po prostu twardy, zbyt twardy na to, by przyznać - choćby przed sobą samym - że ktoś mógłby mu być potrzebny”. W jego rezerwie nie wyczuwało się nawet oczekiwania na inicjatywę Perry’ego. „Nie bierny, tylko piekielnie dumny, za dumny, żeby umiał znieść choćby myśl, że komuś się narzuca, że to, co zrobi czy powie, można by tak zrozumieć. Więc jeśli jeden z nas ma zmienić nasz stosunek, muszę nim być ja”. Starając się, by wypadło możliwie najswobodniej, powiedział wreszcie to, co - tak na dobrą sprawę - powinno być powiedziane godzinę temu, wtedy gdy McAllister przedstawiał mu majora: - Znajomi mówią do mnie po prostu Perry. Jeżeli wyraz oczu można by nazwać uśmiechem, to Thornton dopiero teraz naprawdę się uśmiechnął. - A do mnie: Thornton. „Ma przecież chyba, do licha, jakieś imię? - zżymnął się w duchu Perry. Ale nie spytał; jeżeli tamten woli, aby zwracano się do niego po nazwisku, to w końcu jego sprawa. - Okay. Thornton - powiedział prawie wesoło. - Mam taką propozycje - mówił rozważnie, tak dobierając słowa, by nie urazić jego dzikiej dumy swoim mocno spóźnionym zaproszeniem - skoro i tak idziemy w tę samą stronę, możemy zjeść razem obiad. Jeżeli, oczywiście, nie miałbyś innych planów. Tej krótkiej chwili milczenia nie można by właściwie nazwać zwłoką ani wahaniem, a jednak miał wrażenie, że Thornton się zawahał. Musiał się jednak mylić, bo odpowiedział zaraz, bez ociągania, z niewymuszoną swobodą, której Perry mógłby mu pozazdrościć. - Z przyjemnością. Tylko że ty masz jakieś sprawy do załatwienia. Więc może innym razem... - To nie jest nic pilnego. - Nie spieszył się przecież, ale teraz nie mógłby tego wyznać, skoro poprzednio pożegnał go tak szybko. - Nic, czego równie dobrze nie dałoby się załatwić jutro. - Jednak... Nie chciałbym ci przeszkodzić. Przychwycił jego spojrzenie - uważne, taksujące. To było tak, jakby Thornton mówił mu drwiąco: „Zastanów się. Przemyśl to sobie jeszcze. Żebyś nie musiał żałować, jeśli to zaproszenie przyjmę, że ludzie widzą cię ze Strażnikiem”. Perry był prawie pewien, że on myśli w ten sposób. I - zawstydzony, że został rozszyfrowany tak szybko i tak bezbłędnie - powtórzył, z większym niż należało naciskiem: - Naprawdę, Thornton, te sprawy, mogą poczekać. Prawie nalegał. Tamten nieznacznie podniósł brew i Perry po raz pierwszy zobaczył, że on się czemuś dziwi. Zrozumiał, że - dając wymijającą odpowiedź - Thornton próbował umożliwić mu wycofanie się ze spontanicznej, nie przemyślanej do końca i, jego zdaniem, pochopnej propozycji. A teraz dziwi się, że on z tej możliwości nie skorzystał. Dorzucił prawie prosząco, z przekonaniem, którego wcale nie czuł: - Będzie mi miło, jeżeli nie odmówisz. Thornton przyglądał mu się ze skupioną uwagą. Wreszcie powiedział, jakby nie było tej krótkiej chwili ciszy i tego, trochę być może przydługiego, patrzenia: - Naprawdę chętnie, Perry. - Wszystko w porządku, Carey? Radioodbiornik zniekształcał głos komandora; Perry poruszył głową, przetoczył ją ostrożnie, pokonując sprężysty opór elastycznego podgłówka, nacisk pasów i sztywność ubioru kompensacyjnego. Popatrzył na Thorntona - był unieruchomiony tak samo jak i on, półleżąc w pneumatycznym fotelu przykrytym przezroczystą osłoną, także przypięty pasami i skrępowany skafandrem, nieruchawy i sztywny jak wielki żuk. Poprzez podwójne szkło: kulistej osłony hełmu i przezroczystej pokrywy, zobaczył jego oczy nie wyrażające - jak prawie zawsze - żadnych uczuć. Thornton poruszył ustami. Nie słysząc głosu, dopiero teraz, z opóźnieniem, Perry wcisnął przełącznik. - ... kapitanie. - To było ostatnie słowo. Powiedział: - Powtórz. - W porządku, kapitanie. - Słyszycie obaj dobrze? - niecierpliwił się McAllister. - Tak jest. - Głos Perry’ego był teraz trochę chrypliwy. Odkaszlnął, ale to też niewiele pomogło. - Okay, komandorze. - Start za trzydzieści minut. Włączę się znowu po upływie kwadransa, podam rodzaj zadania, punkt docelowy oraz współrzędne lotu. - W porządku. Zrozumiałem. „Dowiem się tego wreszcie” - pomyślał Perry; leżał w swym elastycznym kokonie, starając się oddychać spokojnie i równo. Aparatura zamontowana na stanowisku przekazywała obserwatorom dane dotyczące oddechu, tętna i temperatury ciała obydwu kosmonautów. „Dowiem się, dokąd i po co lecę i czego się podjąłem, godząc się w ciemno na lot, o którym wiedziałem tylko, że ma być dłuższy od wszystkich dotychczasowych. Dowiem się tego, o czym - aż do tej pory - wiedział jedynie komandor McAllister i jeszcze kilku, prawdopodobnie niewielu, facetów z Navy i Centralnego Ośrodka. Może wtedy zrozumiem, dlaczego właśnie Ośrodek Badań Kosmicznych interesuje się tą wyprawą, i to tak bardzo, że gotów był ponieść połowę wcale niemałych kosztów, byle zagwarantować w niej udział swego przedstawiciela. Wykręcił głowę, starając się zobaczyć Thorntona. Nie było to wcale łatwe, fotel skonstruowano tak, by - udaremniając zmiany położenia ciała - zabezpieczał człowieka przed możliwością zderzenia się z czymś w chwili startu. „Ciekawe, czy on też dowie się tego wszystkiego dopiero teraz. Tamci, być może, nie byli tak dyskretni jak Galactic- Navy. Jeśli cokolwiek wiedział, to trzeba przyznać, że umie milczeć, bo z niczym się nie zdradził. Nacisk pneumatycznego oparcia wtłaczał głowę Perry’ego z powrotem na dawne miejsce - powoli i mozolnie musiał to przezwyciężać. Udało mu się wreszcie; teraz widział Thorntona bardzo wyraźnie: był doskonale spokojny, nie okazywał żadnych emocji, żadnego podniecenia mającym się odbyć startem. A przecież nie był zawodowym pilotem, Ośrodek Badań Kosmicznych właściwie nie zatrudniał pilotów etatowych, nie byli mu potrzebni. I nie miał, jak sam przyznał, dużego doświadczenia w lotach międzygwiazdowych. Ta równowaga imponowała Perry’emu; on sam nawet teraz, po tylu latach służby, przeżywał chwilę pożegnania się z Ziemią tak samo, jak kiedyś przed swoim pierwszym startem. Imponowała, ale nie mogła zadziwić. Przywykł do tego, tę właśnie cechę Thorntona poznając najdokładniej w czasie ich kilkumiesięcznego pobytu w Centrum Medycyny Kosmicznej. Bo przecież mieli to poza sobą: piekielny młyn ośmiu miesięcy w Centrum, bezbłędnie pomyślany system selekcji, który wytrzymywali tylko najodporniejsi. Perry przechodził te próby stosunkowo niedawno, na dobrą sprawę mógłby być z nich zwolniony, ale Martin, naczelny lekarz Centrum, uparł. się, żeby obydwu zrobić wszystkie badania. Więcej - zażądał, aby Perry był obecny przy testowaniu Thorntona nawet wtedy, gdy test go nie dotyczył, gdy miał być tylko widzem. To działo się wbrew wszelkim regulaminom, ale doktor nie dawał się przekonać i wreszcie zdołał postawić na swoim. „Nie tylko zmuszacie chłopaka do działania w warunkach, których na Ziemi nie możemy przewidzieć - oświadczył - ale jeszcze dajecie mu tego... tego Thorntona”. Martin nie znosu majora od pierwszej chwili; to mogły być stare animozje - pracownicy Ośrodka i tu nie byli lubiani - a może niechęć doktora wywoływało, że Thornton był Strażnikiem. Mogła to zresztą być równie dobrze zupełnie osobista i całkiem bezzasadna antypatia. „Chociaż jeden człowiek powinien mieć w tym wszystkim trochę zdrowego rozsądku. Oświadczam: nie podpiszę zgody, jeśli nie dacie mu przynajmniej tej szansy, żeby mógł poznać „poobserwować trochę swojego... współtowarzysza. Róbcie, co chcecie, ale ja nie podpiszę!”. Musieli się więc zgodzić. Kodeks kosmonautyczny zabraniał wysyłania załogi bez zgody naczelnego lekarza Centrum. I Martin zrobił wszystko, co tylko było możliwe, by Perry poznał Thorntona jak najdokładniej. Jego odruchy. Jego odporność psychiczną i fizyczną. Wszystko, co - teoretycznie - powinno było sprawić, że umie się przewidywać reakcje drugiego człowieka, wie się, do czego jest zdolny, na ile można na nim polegać. Perry rozprężył mięśnie, pozwolił pneumatykom wepchnąć się w swoje leże, ułożyć płasko i równo. Do startu było jeszcze ponad dwadzieścia minut, nie pozostawało mu nic tylko leżeć - spokojnie i rozsądnie jak Thornton - skoro i tak skazany był na bezczynność. Mógł teraz wyłącznie myśleć, więc wrócił do Thorntona i owych ośmiu miesięcy spędzonych razem w Centrum. Dowiedział się o nim dużo, choć wątpił, by ta wiedza mogła być kiedyś przydatna: ciężar mózgu, pojemność płuc, wzrost, waga. A także, w pewnym stopniu: jego odporność psychiczna, kilka cech charakteru, ogólna wytrzymałość. To mogło stać się ważne. Thornton był w jakiś sposób inny niż większość ludzi, miewał niespodziewane reakcje. Odznaczał się bardziej stabilną konstrukcją psychiczną. Wyjątkowo dobrze zniósł badanie odporności na klaustrofobię, uwięzienie i samotność, można go było trzymać tygodniami w kabinie ciszy - nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Koszmarny test polegający na kilkudniowym zamknięciu w światłoszczelnej komorze inersyjnej zniósł prawie bez przykrości: trochę latały mu mięśnie, ale to był normalny objaw hipodynamii. Pod koniec zaczęły się zaburzenia związane ze stanami długotrwałej nieważkości: mdłości, zawroty głowy, zakłócenia w działaniu układu krążenia, nieuniknione, fizyczne - nie psychiczne - i występujące słabiej niż zazwyczaj. Żadnych halucynacji, stanów lękowych czy czegoś w tym rodzaju. Widzieli w ekranach, że przez cały czas był zupełnie spokojny. To jest niesamowite - powiedział potem Martin. Mył ręce w swoim gabinecie, nachylony, z podwiniętymi rękawami białej lekarskiej bluzy. - Gdybym sam tego nie widział, nie byłbym w to uwierzył. Tego się nie spotyka. A potem stał przez chwilę z oczami utkwionymi w niebieską ścianę przed sobą, rozprowadzając automatycznie - ruchem, którego chyba sobie nie uświadamiał - białą pianę na porośniętych rzadkimi, rudawymi włoskami potężnych przedramionach, i klął; klął martwo i monotonnie, z jakąś, skupioną furią, nie adresując tych przekleństw właściwie do nikogo, przez cały czas zapatrzony w ścianę bladymi, błękitnymi oczyma, które zdawały się nie dostrzegać niczego - tej ściany także. Przebadał później Thorntona bardzo dokładnie, jakby nie robił tego już co najmniej dwukrotnie. Wyglądało, że chce znaleźć w nim odchylenie od normy, coś dyskwalifikującego, co mogłoby przekreślić jego kandydaturę. Tylko że nic takiego nie dawało się znaleźć: inteligencja przekraczająca iloraz sto dwadzieścia, błyskawiczny refleks, potężne płuca, serce, wspaniale działające gruczoły dokrewne, wątroba, nerki - jednym słowem wszystko. Wytrzymałość fizyczna też była ponad normę. Thornton mógł dłużej niż jakikolwiek człowiek nie jeść i nie spać. Mógł pozbawiony płynów nie tracić przez cały tydzień swojej normalnej sprawności. Poddany w barokamerze niskim ciśnieniom nieomal nie miał objawów dekompresji, w komorze cieplnej mógł wykonywać przewidziane programem prace przy znacznie podwyższonych temperaturach. Nawet anoksja występowała u niego znacznie później niż u innych”. Nie ulegało wątpliwości, że ci z Ośrodka Badań Kosmicznych wybrali spomiędzy siebie kogoś mającego niespotykanie odporny organizm. To nie mógł być, przypadek. Może się bali, że ich kandydat odpadnie przy badaniach. „Fenomenalne” - powtarzał doktor Martin, ale w tym była nienawiść. I podziw zresztą także, wzrastający z każdym kolejnym wynikiem: elektrokardiogramów, badań neurologicznych, analiz i co tam mogło być jeszcze. Podziw, który wzbudzało w nim to silne, wspaniale zbudowane, niezwykle odporne ciało. Bo Thornton nawet przeciążenia znosił lepiej od innych. Perry - tak jak i Martin - nie mógłby w to uwierzyć, gdyby nie widział na własne oczy. Był pierwszy w grawirotorze, a potem patrzył na testowanie Thorntona. Stał z całym zespołem lekarzy w pustej, ogromnej hali, gdy za Thorntonem zamknęła się klapa włazu, patrzył w pełganie kolorowych świateł: zielony, drgający motyl był teraz oddechem tamtego, czerwone linie kreśliły pracę mózgu, w ekranie elektrokardiografu wznosiły się i opadały świetliste krzywe zapisu skurczów serca. Były tam jeszcze jakieś inne wskaźniki; oświetlone tarcze zegarów rejestrowały natychmiast najmniejsze odchylenie od normy zachodzące w poddawanym testowi organizmie. - Jesteś gotów? - zapytał doktor Martin. Dali mu najpierw dwa g, potem trzy, cztery i sześć. Znosił nadspodziewanie dobrze. Martin dołożył do ośmiu: zielony motyl przyspieszył wachlowanie skrzydełkami, Thornton oddychał z trudem, zaczynał się już dusić. Kiedy wyszedł z komory grawirotora, krwawił z nosa, zataczał się - i trwało długą chwilę, zanim mógł ustać nie opierając się o nic. A w tydzień później Martin dał mu dwadzieścia g. Tylko na kilka sekund. Ale jednak dwadzieścia. Perry był przy tym także. Lekarz robił wrażenie mocno podnieconego - to już był eksperyment. Martina ponosiła naukowa pasja; specjalista od medycyny kosmicznej może przez całe życie nie trafić na. organizm, który by to wytrzymał. Raz jeszcze przez godzinę badał Thorntona: kardiogram, wytrzymałość klatki piersiowej, ciśnienie - naprawdę bardzo dokładnie. Grawirotory w Centrum Medycyny Kosmicznej miały zainstalowaną fonię, mogli się słyszeć nawzajem i doktor Martin polecił: - Jeśli to będzie nie do zniesienia, krzycz. Słowa i sposób, w jaki je wypowiadał, sprawiły, że Perry pomyślał: „W tym jest coś więcej, nie tylko ciekawość naukowca. Podświadome okrucieństwo? Sadyzm?” I zaraz zawstydził się tego, o co posądzał doktora; bo Ole Martin był przecież - przede wszystkim - lekarzem. Ale to pierwsze wrażenie jednak go nie zawiodło. Martin, już przy dziesięciu g, zapytał: - Wytrzymasz więcej? Thornton dyszał chrapliwie, narastał głuchy, nierówny łomot serca, linie elektroencefalogramu miotały się rozpaczliwie, jak gdyby słabła świadomość wysyłającego je mózgu. Prawdopodobnie krwawił znowu. Wychrypiał: - Wy...trzy...mam... Perry zobaczył w bladych oczach doktora płowy, zły błysk - przelotne - lśnienie osłonięte zaraz powiekami - i pojął, że okrucieństwo Martina zostało zamierzone. Doktor zwiększył akcelerację do trzynastu g. Thornton dławił się teraz, całą salę wypełniał wzmocniony przez głośniki grzmot pracującego szaleńczo serca. To była prawie agonia, człowieka w grawirotorze rozgniatał własny ciężar i choćby chciał, nie mógłby teraz ruszyć ustami, wołać. Mógł może jęczeć, lecz Perry wiedział, że Thornton jęczeć nie będzie. Wystarczającym upokorzeniem musiało być dla niego zmaganie się z własnym ciałem, samotność tego dawkowanego konania, a jednocześnie świadomość, że jest to oglądane przez siedem par oczu, że jest jak obnażony, obserwowany przez wszystkie te przyrządy i nic, żaden odruch, żaden skurcz mięśni nie jest w tej chwili jego własnością, jego tajemnicą. Walczył o każdy oddech, dusił się tam, przywalony straszliwym ciążeniem, prawdopodobnie tracący z wolna przytomność... - Dosyć - powiedział Perry. Nie miał prawa, był tylko obserwatorem. To, że go wyznaczono na dowódcę wyprawy, nie miało tutaj znaczenia, tak samo zresztą jak całe jego doświadczenie kosmiczne, choć dzięki niemu wiedział, że ani razu nie będą musieli znosić aż takich przeciążeń, i rozumiał bezsens przeprowadzanych badań. A jednak Martin posłuchał. Tylko że przedtem, zanim zakończył swój eksperyment, dał Thorntonowi dwadzieścia. Tylko na trzy sekundy. Ale to wystarczyło. Thornton był nieprzytomny, nie wyszedł już z komory. Kiedy go z niej wynieśli, Perry zobaczył, że twarz ma całą we krwi, a ciało lepkie od potu, który ta zbędna męka wycisnęła przez wszystkie pory w skórze. - To jest nieludzkie, Martin! - wrzeszczał Perry w piętnaście minut później. Tak, właśnie wrzeszczał, darł się na całe Centrum Medyczne, nie panując, nad sobą i nie starając się ściszyć głosu, obojętny na wszelkie możliwe konsekwencje. Ty jesteś bydlę, nie lekarz. To wcale nie było potrzebne. Zrobiłeś tak dlatego, że Thornton jest Strażnikiem. - Thornton tuż obok, półprzytomny, leząc na wąskiej kozetce, odpluwał krew. - Sprawiało ci to przyjemność, kiedy on dusił się tam, w grawirotorze. Widziałem. Widziałem! Doktor siedział wciąż nieruchomo, siedział tak od początku graniczącego z histerią wybuchu Perry’ego: rozstawione uda, duże i muskularne ręce oparte o kolana, zgarbiony, pochylony do przodu. Powiedział cicho, nie starając się go przekrzyczeć, z zawziętą pogardą: - Ty durniu. - A potem, jeszcze ciszej, jeszcze wyraźniej: - Cholerny durniu... Patrzyli na siebie w milczeniu, nieruchomi w zapadłej nagle ciszy. Zniżając głos, znacznie już teraz spokojniej, Perry powiedział: - Pan nie miał prawa, doktorze. - Prawa? - Ole Martin patrzył na niego z dołu, nawet się nie poruszył: jasnobłękitne oczy pod spłowiałymi brwiami, jajowata głowa, prawie bezbarwne, krótko przystrzyżone włosy. - Mylisz się, Carey. Mam takie prawo. Prawo, które mi daje stanowisko naczelnego lekarza Centrum. A także artykuł dwudziesty drugi, paragraf czwarty i piąty kodeksu kosmicznego. - Wstał, zaczął chodzić po sali, spokojnie, bez pośpiechu; zawracał zawsze w tym samym miejscu, szedł potem aż do ściany, znów się odwracał. - Bo ja, działając w ten sposób, staram się tylko dokonywać selekcji niezbędnej w tej sytuacji. Wiesz o tym chyba, że po to są badania prowadzone na symulatorach. I jeszcze - mają na celu uodpornienie ludzi, stwarzając sztuczne warunki, w jakich, być może, przyjdzie im kiedyś działać. - To były rzeczy ogólnie znane, mówienie o nich miało wyraźnie obraźliwe intencje. - Wasz lot jest zakrojony na trochę inną skalę niż wszystkie dotychczasowe. - Przystanął, popatrzył na Perry’ego. - Nie przyszło ci do głowy, pilocie Carey - drwił już zupełnie wyraźnie - że ta wyprawa, najdalsza z dotychczasowych, będzie sprawdzianem was samych? I że w warunkach, w których może zawodzić cała ziemska nauka i technika, od waszych możliwości, waszej wartości wszystko może zależeć? Perry patrzył na niego spokojnie i w milczeniu. - Bzdura, doktorze. Bo wtedy ja zawiodę, nie Thornton. Nie wytrzymam dwudziestu g nawet, przez pół sekundy. I pan wie o tym dobrze. Niespodziewanie Martin się uśmiechnął. Znów zaczął chodzić po wielkiej, pustej hali; te same co i przedtem sześć kroków w jedną i drugą stronę. - Więc może dobrze się stanie, jeśli to będziesz wiedział. Że on wytrzyma - ty nie. Może ci się cholernie przydać w jakiejś chwili świadomość, że on może znieść to, co dla ciebie byłoby już śmiertelne. - Nie rozumiem... - Perry czuł, że udzieliło mu się dziwne napięcie lekarza chodzącego niezmordowanie te swoje sześć kroków. Zrobił się nagle czujny: - Nie rozumiem pana, doktorze Martin. - To szkoda. Cóż, ja nie potrafię wyraźniej... Może się zresztą mylę. - Milczeli obaj chwilę, tuż przy nich krztusił się Thornton. - A więc przyjmijmy to tak: celem badań jest, między innymi, zespolenie ze sobą ludzi, których czeka zadanie przekraczające niejednokrotnie ich siły. Umożliwienie im przyszłego współdziałania, którego warunkiem jest jak najlepsze poznanie się nawzajem. Zęby umieli przewidzieć swoje reakcje, potrafili sobie zaufać, uwierzyć, że tamten nie zawiedzie, że można na nim polegać w nowej i niespodziewanej sytuacji, czyniącej każde ze zwykłych ludzkich doświadczeń zupełnie nieprzydatnym... - I pan mi właśnie stara się umożliwić to... zaufanie do Thorntona, doktorze? Teraz on drwił, ale Martin nie zatrzymał się ani na chwilę, nie popatrzył na niego, choćby przelotnie. - Nie wiem. Ja tylko was testuję. I jeszcze: pozwoliłem ci patrzeć na niego podczas testów. Mnie, widzisz, on się nie podoba... Nie, to nie tak; to trudno określić, ale w jego obecności czuł się jak... no, na przykład: pies w obecności kota. Doznanie całkowicie pozarozumowe i nie mam żadnych dowodów... że ja mam rację. Ale właśnie dlatego, że tak to czuję, chcę, żebyś miał możliwość obejrzeć go sobie dokładnie. Żebyś go poznał, Perry, wiedział, kiedy i czego możesz się po nim spodziewać. To - w każdym razie - wydaje mi się moim obowiązkiem. Pamiętaj, że w jakiejś chwili utracisz kontakt z Ziemią, zostaniesz sam, zdany tylko na niego - ruchem głowy wskazał Thorntona - no i na siebie. Będzie naprawdę dobrze, jeżeli zapamiętasz: on wytrzymuje trzykroć więcej niż ty. Prawie w każdej Sytuacji. Powtarzam: lepiej dla ciebie, jeżeli będziesz pamiętał o tym, Carey... Perry widział Martina jak przez czerwoną mgłę, jak widzi się wtedy, gdy przeciążenie przesłania oczy krwią. Powiedział wysilonym, syczącym szeptem: - To są insynuacje, doktorze Martin. Pan nie ma prawa. Do tego naprawdę nie ma pan żadnego prawa... żeby mi sugerować, że Thornton mógłby... że zechce... wykorzystać tę swoją siłę» swoje możliwości... przeciwko, mnie. Powiedział pan przed chwilą: mamy do wykonania zadanie, wymagające współpracy... Pan wie to dobrze: każdemu z nas ten drugi jest niezbędny. I w tej sytuacji on miałby... Przecież to nielogiczne. To nonsens! Posunął się pan zbyt daleko, doktorze. To jest obelga i ja nie pozwolę... Oświadczam panu, że złożę o tym meldunek Radzie Kosmonautycznej... - Zostaw, Perry... - cicho odezwał się Thornton. Usiadł, znów kaszlnął krwią. - To przecież nie ma sensu... Zyskamy tyle, że start odłożą do czasu rozpatrzenia twojej skargi przez Radę. To może potrwać nawet pół roku; ta sprawa będzie jedną z tysiąca i wcale nie najważniejszą. A potem co? Zaczynać wszystko od nowa? Naprawdę szkoda czasu... Próbował się uśmiechnąć i po raz pierwszy jego uśmiech nie był piękny, bo nic pięknego nie mogło być w wygięciu pokrwawionych warg. - Ja... jestem przyzwyczajony, Perry... - Nie wiadomo było, do czego to się odnosi: do owych morderczych testów czy też skupionej nienawiści Martina. - Bardzo ci jestem wdzięczny, ale naprawdę... nie warto. Wtedy pomyślał tak jak pierwszego dnia: „Jemu naprawdę nie zależy na nikim ani na niczym. Nie dlatego, że ma za mało dumy; przeciwnie - on jest właśnie zbyt dumny, by Martin mógł go obrazić. To wszystko jakby nie docierało do niego, nie mogło go dosięgnąć. Jego po prostu zupełnie to nie obchodzi”. Dopiero później uświadomił sobie coś jeszcze: że Thornton bardzo chciał lecieć. Dlatego znosił to wszystko - podejrzliwość Martina, wyczerpujące badania i otaczającą go atmosferę nieżyczliwości (doktor Martin nie był odosobniony), drobne i uciążliwe szykany od prawie wszystkich pracowników Centrum oraz Galactic-Navy, pilotów, których przynajmniej kilku pętało się tu zawsze. To czasem było prawie nic: sposób, w jaki ktoś widząc przechodzącego Thorntona przyciskał się do ściany, żeby nie otrzeć się o Strażnika, wzgardliwa skwapliwość, z jaką schodzono mu z drogi, unikano nawet przypadkowych rozmów, przelotnych kontaktów. Prawie nic... A przecież Perry patrzący na to coraz częściej doznawał tej samej ślepej furii, która kazała mu krzyczeć owego dnia w obecności Martina. Tym większej, im spokojniej znosił to Thornton, obojętny, nie starający się okazać pogardy ani gniewu, które musiała wywoływać w nim ich nietolerancja. Jego uparta dur ma, opanowanie, milcząca obojętność sprawiały, że całe to zacietrzewienie, wymierzone przeciwko niemu, godziło w jakiś sposób w ludzi, którzy chcieli go upokorzyć - i to nie mogło nie imponować Perry’emu. Miesiące w Centrum sprawiły, że Perry czuł się teraz związany z Thorntonem, choć nie umiałby określić charakteru owych więzów. Być może zapamiętał badanie w grawirotorze dlatego aż tak dokładnie, że stało się początkiem tego, czego jeszcze nie potrafił nazwać, dokładnie sprecyzować. W tym dniu po raz pierwszy poczuł solidarność z Thorntonem. Występując przeciwko Martinowi, bronił nie kogoś całkowicie obcego, lecz towarzysza, człowieka, z którym połączyło go wspólne zadanie i który - może właśnie dlatego - stał mu się bliski. Tyle przynajmniej osiągnął doktor Martin - chociaż, wbrew swoim słowom, wcale do tego nie zmierzał - że Perry ostatecznie odrzucił początkową nieufność, niechęć czy może nawet wrogość. Teraz już nigdy nie myślał o majorze „Strażnik”, choć w dalszym ciągu niczego o nim nie wiedział. Thornton nigdy nie mówił o sobie. Tego, że jest astrobiologiem - dobrym, skoro był jednym Z twórców i realizatorów projektu przeobrażenia Wenus poprzez wrzucenie w jej obręb chlorelli wodorowej pochłaniającej dwutlenek węgla i wytwarzającej tlen - Perry dowiedział się także nie od niego. Przemilczał loty kosmiczne, w których brał kiedyś udział, nie mówił o swojej pracy (to, ostatecznie, mogło być zakazane), o żadnych planach na przyszłość, nie wspominał młodości i dzieciństwa. Po całym okresie spędzonym wspólnie w Centrum Medycznym Perry znał go niewiele lepiej niż pierwszego dnia, nie zawsze go rozumiał, nie zawsze mógł domyślić się motywów kształtujących jego postępowanie. I właśnie z takim człowiekiem został najściślej związany. Został, bo to się już zaczęło z chwilą, kiedy zamknęła się za nimi pokrywa włazu, a może wcześniej, w niewielkiej sali odpraw Galactic-Navy. „On i ja. Carey i Thornton”. Wyobraził je sobie, te dwa nazwiska, wpisane jedno przy drugim w wykazach Galactic-Navy, podręcznikach historii kosmonautyki, na obelisku pamięci - wszystko jedno gdzie. Mieli przed sobą zadanie wymagające zgodnego współdziałania, współpracy, zespolenia w sposób nieomal doskonały. W tym jednym Martin miał rację: powinno się mieć świadomość, że na tym drugim można zupełnie polegać. Wierzył, że może. Nawet teraz, nawet w tych jego myślach nie było nieufności, niepokoju większego niż to zazwyczaj zdarzało się przed startem. Odmienność Thorntona nie mogła być zagrożeniem; cechy drażniące Martina w nim właśnie wzbudzały zaufanie. Niewiele o nim wiedział, ale to, co już poznał, jakoś mu wystarczało. I było jeszcze to jedno, co zrozumiał tamtego dnia, po próbach na grawirotorze: Thornton bardzo chciał lecieć. To było - chyba jedyne jak dotąd - pragnienie wspólne im obu, którego nie mógłby nie rozpoznać i nie docenić. Więc chociaż Thornton o tym także nigdy nie mówił, Perry był pewien, że nie mógł się pomylić. „A tacy nie zawodzą. Zawsze sprawdzają się TAM, są niezawodni wtedy, gdy staje się najtrudniej”. Zaczął obracać głowę, przezwyciężając łagodny, a przecież mocny opór pneumatycznego oparcia; chciał znowu zobaczyć twarz Thorntona, twarz, na której nigdy jeszcze nie widział niepokoju, niepewności czy strachu. Teraz, na kilkanaście minut przed startem, widok tej równowagi był jakimś pokrzepieniem. Uspokajał, napełniał zaufaniem. Ale nie tylko. Zaciekawiał, jak intrygują zawsze cechy innego człowieka, których się nie posiada. To było nowe: po raz pierwszy od dawna Perry chciał zrozumieć kogoś drugiego, poznać go lepiej, niż było - to potrzebne do wykonania zadania. Nacisk pneumatycznego podgłówka zmusił go znów do ułożenia się wygodnie w fotelu. Był teraz bardzo spokojny, rozluźniony - i chyba to uczucie dawała mu nie tylko świadomość nieodwracalności wszystkiego, co się stało i na co dawno dał swoje przyzwolenie, godząc się na wykonanie nie nazwanego zadania i współpracę z Thorntonem. Leżał bez ruchu, mając nad sobą wklęsły, biało lakierowany sufit, którego środkiem biegł rząd okrągłych i płaskich lamp. W ich mlecznym świetle widział wyraźnie wskazówkę elektronowego zegara poruszającą się drobnymi, ledwie dostrzegalnymi drgnięciami; trzeba było przyglądać się jej chwilę, żeby uchwycić ten nagły, mały skok. Wskazówka posuwała się wolno do cyfry dziewięć. Perry pomyślał: „Szesnaście minut do startu” i czując, że mu zasycha w ustach, przesunął szybko językiem po chropowatych wargach. Za chwilę miało znowu włączyć się radio. Głośnik zakrztusił się i zachrapał - to znów był McAllister; tym razem nie zwracał się do żadnego z nich bezpośrednio, mówił jak gdyby w przestrzeń, lecz w tej obojętności czuło się jednak jakieś nieznaczne napięcie: - Komendant operacji startowej do załogi statku międzygwiezdnego „Redbird”. Komendant do „Redbirda”. Podaję informacje dotyczące zadania, które macie wykonać. Jak mnie słyszycie? Odbiór. Perry wcisnął przełącznik, tym razem bez wahania. Powiedział, stwierdzając z ulgą, że głos ma taki jak zawsze, całkiem zwyczajny, nie zdradzający niczego, nawet zaciekawienia: - Dowódca specjalnego zwiadowczego „Redbird” do komendanta operacji startowej. Słyszymy dobrze. Słyszymy obaj dobrze. Odbiór. Komandor milczał chwilę. Perry, wyobraził go sobie na stanowisku startowym: rzeczowy i zrównoważony, z twarzą porysowaną zmarszczkami, jak porcelana w muzeach pokryta siecią drobniutkich pęknięć, z oczami, które nie chciały się postarzeć, zawsze tak samo jasne. Jeden z największych kosmogatorów, człowiek, który poświęcił całe życie lotom i który chyba nigdy nie doznał wahań, nie wątpił o słuszności dokonanego wyboru. McAllister znów zaczął mówić i w jego głosie teraz - kiedy miał decydować o innych, nie o sobie - też nie słyszało się niepewności. - Podaję skrócony program na pierwszą fazę lotu. Start z prędkością 14 kilometrów na sekundę w chwili zero, napęd atomowy, kierowanie radiowe. W czternastej godzinie lotu statek minie orbitę Księżyca i od tej chwili załoga przejmie kontrolę nad zespołami sterowniczymi. Na wysokości orbity Marsa statek rozwinie trzecią prędkość kosmiczną Przejście przez pierścień planetoid w osiemdziesiątym szóstym dniu lotu. Po przekroczeniu Układu Słonecznego włączenie silników fotonowych i hibernacja załogi. Szczegółowy harmonogram lotu zakodowany w mnemotrtmach pokładowych. Jak zrozumiałeś? Odbiór. To była czysta formalność: nikt nie zdołałby sterować statkiem kosmicznym na podstawie tak fragmentarycznych danych, jak nikt nie zdołałby zapamiętać tysiąca niezbędnych informacji, gdyby je nawet podano. Prawdziwa praca Perry’ego miała rozpocząć się z chwilą zerwania ołowianych pieczęci z układu pamięciowego „Redbirda”. Ale regulaminowi musiało stać się zadość, więc przeszedł na nadawanie, starając się możliwie najbardziej skrócić tę ceremonię: - Harmonogramy w mnemotronach „Redbirda”. Po przejściu orbity Księżyca przejmuję sterowanie. Koniec meldunku, odbiór. Po małej, nieznacznej przerwie komandor mówił dalej: - Punkt docelowy lotu: BX-16, piąta planeta w systemie alfy Leonis... „A więc to jednak Regulus” stwierdził Perry. Serce szarpnęło się w nim raz jeden, krótko i nagle jak trzepocząca ryba - to był istotnie najdalszy z dotychczasowych lotów. Ale nie miał dość czasu, żeby się nad tym zastanawiać, musiał uważać, bo tamten ciągnął dalej: - Współrzędne galaktyczne i wszystkie dane kursowe w pamięci pokładowych automatów astronawigacyjnych. Nie czekając na koniec nadawania, Perry zaczął meldować: - Zrozumiałem dobrze. Lot na BX-16, Regulus. Dane kursowe zakodowane w astronawigatorze. Przechodzę na odbiór. „Teraz - pomyślał czując, jak mimo woli napinają się w nim wszystkie mięśnie. Teraz się. wreszcie dowiem”. Ale komandor zamilkł, jakby umyślnie chciał wystawić na próbę jego cierpliwość. Potem powiedział cicho i jego głos wydał się Perry’emu znużony; McAllister utracił nagle swoją zwykłą energię. - Zadanie dla załogi „Redbirda”: przeprowadzenie dokładnych badań planety, a w szczególności stwierdzenie, czy może istnieć tam życie. - Tym razem przerwa była o wiele dłuższa: zastanawiał się? coś jeszcze sobie rozważał? Te zamilknięcia nie były w jego stylu. Wreszcie dokończył: - I czy to życie w swoim rozwoju mogło osiągnąć fazę istnienia Rozumnych. Gwałtowny skurcz serca jak zaciśnięcie się pięści, a potem gorąca fala idąca w górę od mostka, docierająca do gardła, dławiąca dłuższą chwilę niespodziewanym wzruszeniem. Inne istoty rozumne... Przez ponad trzysta, lat ludzkość wierzyła w ich istnienie, czekała na Spotkanie, które nie przychodziło. Perry w napięciu czekał na dalsze słowa, ale radioodbiornik milczał, tym razem bardzo długo; gdyby nie lampka płonąca równo nad skalą, można byłoby sądzić, że naglę, w ostatniej chwili przed startem wysiadło nadawanie. A potem McAllister powiedział cicho, jakoś zupełnie inaczej, jak gdyby to, co mówił, nie było przekazywaniem poleceń i jakby nie rozmawiał z nimi ze stanowiska dowódcy operacji startowej: - Z planety BX-16 otrzymaliśmy sygnały na fali długości 21 centymetrów. Wszystko wskazuje, że jest to sygnał nadany przez inną cywilizację. Ale nie potrafimy odcyfrować przesłania, jest nieczytelne, chwilami zagłuszane przez szumy kosmiczne. Próbowaliśmy porozumieć się z nią, ale bez rezultatu. Komunikaty zostają bez odpowiedzi. Wysłane z Ziemi sondy milkną w pobliżu planety, prawdopodobnie wygasza je jakieś promieniowanie tworzące strefę zakłóceń... Powtarzaliśmy próby, lecz kończyły się zawsze jednakowo. Dlatego Rada Kosmonautyczna zdecydowała się na lot załogowy. Waszym zadaniem jest znaleźć źródło sygnałów. Jeśli to będzie możliwe, nawiązać kontakt z istotami, które nadały je do nas. - Znów zamilkł; wskazówka zegara drgnęła w tym czasie dwukrotnie. Otrząsając się z tego zamyślenia, polecił: - Powtórz, jak zrozumiałoś, kapitanie Carey. - Zadanie do wykonania: lot wywiadowczy do BX-16, nadającej sygnały w paśmie międzygwiezdnego wodoru. Rozpoznanie źródła, z którego pochodzą, zbadanie, czy na planecie powstało życie. - Z tego, co słyszał przed chwilą, wynikało, że jest ło więcej niż prawdopodobne. - W przypadku spotkania istot rozumnych - nawiązanie Kontaktu. To wszystko. Odbiór. Własny głos wydał się obcy, w uszach miał łomot serca. Było mu wszystko jedno, co rejestrują teraz przyrządy kontrolujące zachowanie załogi. Nawiązać Kontakt. Rozkaz, o którym marzy każdy pilot statków międzygwiazdowych, pragnienie nie spełnione, istniejące tak długo jak loty pozasystemowe. Być „może właśnie po to wybiera się ten zawód, rezygnuje ze zwyczajnego życia, godząc się na wyobcowanie ze wszystkich spraw własnej planety. Nawiązać Kontakt. Rozkaz, który słyszało tak niewielu. I którego nikomu jeszcze nie udało się wykonać... Głośnik ucichł, tylko nieznaczne trzaski świadczyły, że dowódca operacji startowej jest w dalszym ciągu na fonii. A potem McAllister nagle zaczął się spieszyć, do startu mieli sześć minut. - To jest ogromna szansa; może nie tylko dla nas, także dla Tamtych, wysyłających w kosmos swoje sygnały... I druga taka sposobność może nam się nie trafić nawet przez setki lat... - To było tak oczywiste, że Perry zdumiał się słysząc te słowa właśnie z ust komandora. - Tego wszystkiego zresztą nie muszę ci przecież tłumaczyć. Ale to bardzo ryzykowne, trudne zadanie, Carey. - Zwracał się teraz tylko do niego, jakby z tej w jakiś sposób poufnej rozmowy wyłączył z góry Thorntona lub jakby tamten to wiedział i nic nie trzeba mu było tłumaczyć. - Od dwustu z górą lat nie wysyłano ludzi w rejony nie zbadane, nie narażano załóg. Być może powinienem odmówić, nie zgodzić się na udział Navy, ryzyko jest zbyt duże, sprawa bez precedensu. - Tego wszystkiego nie przewidziano w żadnych regulaminach startowych, taka rozmowa też była bez precedensu. Komandor urwał i Perry miał wrażenie, że słyszy jego oddech: szybki, zdyszany, jak w chwilach wielkiego wysiłku. Napięcie było także i w jego głosie: - Perry. - Oddychał istotnie szybciej, jakby zmagał się z czymś, być może z samym sobą. - To, co zrobiłem, uważasz może za całkowicie sprzeczne z zasadami fair play. I chyba masz pełne prawo tak sądzić. To nie jest zwykły lot i byłeś uprawniony, by twoja decyzja oparta była na pełnej informacji. Ale istnieją powody, których, niestety, nie mogę ci wyjaśnić, zmuszające mnie i Galactic-Navy do postąpienia w ten sposób. Uzurpowałem sobie prawo decydowania za ciebie, ale to było konieczne... Chciałbym, żebyś to mógł zrozumieć... Umilkł i Perry wiedział, że więcej już nic nie powie - na dobrą sprawę tego mógł także nie mówić, nie musiał wcale usprawiedliwiać się przed nim. Nie mieli spotkać się nigdy i to, co Perry sądził, powinno być dla niego zupełnie beż znaczenia. A jednak w ostatniej chwili przed startem postarał się wyjaśnić kierujące jego decyzją motywy, uważając widocznie, że tyle przynajmniej jest mu jednak winien. Perry spojrzał na zegar: wskazówka stała w pozycji nieznacznie odchylonej od pionu. Miał zbyt mało czasu, żeby to wszystko przemyśleć, żeby - odpowiadając - móc się kierować czymś innym niż pierwszym odruchem. Zupełnie szczerze, z najgłębszym przekonaniem, dał tamtemu - człowiekowi, który wszystko, co robił, podporządkowywał sprawie lotów gwiazdowych - odpowiedź, na jaką czekał: - W porządku, komandorze. Przyjąłem to zadanie, godząc się, że. aż do - startu nie będę nic o nim wiedział. Zresztą, gdybym wówczas w Navy usłyszał to, co teraz, moja decyzja byłaby taka sama... Wysoki, natarczywy brzęczyk pogotowia przedstartowego przerwał mu tę wypowiedź Ale to już nie miało znaczenia, rzecz najważniejsza została powiedziana. Brzęczyk odezwał się po” raz drugi; Perry rozluźnił mięśnie, fotel opłynął go szczelnie, unieruchomił - powietrze z sykiem wypełniało dotychczasowy, minimalny zresztą, luz w pneumatykach. Teraz naprawdę nie mógł się już poruszyć. Radioodbiornik odezwał się raz jeszcze. To wciąż był McAllister, ale tym razem jego głos brzmiał zupełnie inaczej; można byłoby sądzić, że jest wzruszony, gdyby się nie wiedziało, jak bardzo komandor Navy jest odporny na wszystkie takie uczucia. Recytował sakramentalną formułkę przewidzianą regulaminem: - Zaczynam odliczanie. Start w chwili zero. Bez odbioru. Prawie natychmiast odezwał sję automat; to musiał być automat, żaden człowiek nie mógłby mówić aż tak monotonnie: - Trzydzieści do startu... Dwadzieścia dziewięć do startu... Coś zatrzeszczało nagle, na beznamiętne odliczanie nałożyła się inna fala. „To już jest poza konkursem” - pomyślał niespodziewanie ubawiony Perry. Ktoś wołał gorączkowo: - Tu Ziemia... Tu Ziemia... Stacja Centralna do wszystkich... A potem znów trzasnęło, ten sam głos powiedział jakby z ulgą: - Nadaję komunikat. Stacja Centralna do wszystkich kosmolotów w sektorach: l, 11, 111, 1111 i 11111. Ogłaszam zamknięcie sektorów. Powtarzam: zamknięcie sektorów l, 11, 111, 1111, 11111 do odwołania. Otwieram wolną drogę dla specjalnego zwiadowczego klasy GVIII, nazwa „Redbird”. Powtarzam komunikat: rozpoczynam operację startową „Redbirda”. Start statku w chwili zero. Ogłaszam wyłączenie do odwołania sektorów: 1, 11... Trzasnęło po raz trzeci, głośnik umilkł, tylko automat odliczał wciąż miarowo: - Siedem do chwili zero, sześć do chwili zero... Perry przymrużył oczy, wsłuchany w narastający głos silników „Redbirda”. I zaraz je otworzył; chciał zobaczyć w ekranach srebrzyste zwały chmur, dobrze widoczne w chwili, kiedy kosmolot przebija atmosferę. Pomyślał z żalem, że nie zdoła zobaczyć Ziemi - błękitnych mórz Arktyki pokrytych pływającymi ogrodami tak samo gęsto jak kiedyś wiecznym lodem, Sahary falującej zbożem, które ugina się płową falą pod każdym podmuchem wiatru, świateł miast zanurzonej w mroku wschodniej półkuli - niczego z tych widoków, różniących ją od wszystkich pozostałych planet Układu Słonecznego. Zobaczy ją dopiero wtedy, gdy stanie się płaską tarczą świecącą w tylnych ekranach. Poczuł niewielki ucisk w gardle; przełknął ślinę i ucisk zmalał. Światło w kabinie siadło na krótką chwilę, automat szczęknął: - Zero! W tej samej chwili Perry’ego wgniotło w fotel, jakby niezmierny ciężar zwalił się na niego. Widział i słyszał gorzej, więc może zdawało mu się tylko, że przez wycie silników i szum własnej krwi usłyszał jeszcze te słowa, które komandor McAllister wypowiedział znowu wbrew wszelkim regulaminom startowym: - Szczęśliwej drogi, Carey. Good luck. Na pokładowej mapie kosmicznej czerwona, przerywana linia, ciągnąca się od świetlnego punktu położonego w Układzie Słonecznym, sięgała teraz drugiej świetlistej plamki. To była droga przebyta przez „Redbirda”, tę część zadania mieli już za sobą. Od trzech dni tkwili na orbicie planety, okrążając ją lotem satelitarnym. Odbijająca zielonkawe, widmowe światło tarcza BX-16 siedziała w bocznym ekranie, przesłaniając dwie trzecie jego powierzchni. Perry pochylił się nad ramieniem Thorntona, pobieżnie sprawdzał wskaźniki na białym pulpicie sterowniczym. Znał je właściwie na pamięć: pulsowanie świateł kontrolnych, drganie zegarów, radary przeszukujące przestrzeń obrotami promieni wodzących. Cofnął się trochę, powiedział: - Zdaj wachtę, Thor. Thornton okręcił się z obrotowym fotelem, wstał z niego lekko, jakby nie siedział tu nieruchomo od czterech godzin. Przeciągnął się, aż trzasnęło mu w stawach. - Okay, przejmuj - zgodził się niemal wesoło. Grawitacja była prawie normalna, nareszcie mogli poruszać się swobodnie, a każdy nieostrożny ruch nie groził wypryśnięciem do góry, rozbiciem głowy o sufit albo - w najlepszym razie - zawiśnięciem pomiędzy pułapem a podłogą. Wachty, które zaczęli pełnić regularnie z chwilą gdy statek wszedł na orbitę planety, nie były tak męczące jak przedtem stan nieważkości. Perry usiadł w opróżnionym przez Thorntona fotelu, obrócił się dokoła własnej osi i schylił nad pulpitem. Ponownie sprawdzał wskaźniki, bo tak nakazywała instrukcja, choć było to całkiem zbędne. Każdy pilot po kilku latach pracy dostrzega natychmiast najmniejszą nieprawidłowość niezależnie od tego, czy wskażą ją zegary ciągu silników napędowych, wskaźniki temperatury, ciśnienia, monitory promieniowania jonizującego, aparatury klimatyzacyjnej lub tlenowej albo jakikolwiek z kilkuset innych. - Nic szczególnego Thor. Thornton stał nieruchomo za jego plecami; Perry nie mógł go widzieć, a jednak - prawie fizycznie - odczuwał tę obecność. Beznamiętnie odpowiedział na zadane pytanie: - W drugiej godzinie stwierdziłem mały przeciek. Wysłałem automaty naprawcze. - Trzeba było mnie zbudzić. - Po co? Piętnaście minut i wszystko było w porządku. I tak za mało sypiasz. Sypiali tyle samo, tylko że Thornton znosił to znacznie lepiej dzięki swojej zdumiewającej konstrukcji fizycznej. Perry najeżył się: nie lubił, kiedy przypominano mu o różnicy w ich odporności. Popatrzył w lewy ekran: BX-16 świeciła jak przed chwilą, tylko ciemniejsze plamy widoczne na jej powierzchni zmieniły konfigurację. Nie odrywając oczu od zielonkawej tarczy, zapytał: - Jak wyszła trzecia sonda? - Tak jak przewidywałeś. Uranowców tu rzeczywiście do cholery i trochę, no i metali trzydzieści cztery procent. Skały przypominają ziemskie pochodzenia wulkanicznego - przeważa bazalt i granit. Chcesz te wyniki dokładnie? - Dobra, później. Co jeszcze? - Pobrałem próbki atmosfery. Potwierdzają poprzednie: azot, tlen, dwutlenek węgla, hel, neon, z niewielką domieszką innych gazów. Prawie pięć procent tlenu. To można nazwać powietrzem, Perry, choć człowiek nie mógłby tym oddychać. Aparaty tlenowe będą nam jednak potrzebne. Perry odwrócił się do niego z fotelem, patrzyli sobie w oczy. - Myślisz, że inna żywa istota... z inaczej zbudowanym organem oddechowym... - Tak. „A więc to jest możliwe. To jest istotnie planeta, na której mogło także...” Perry nie skończył tej myśli; zmroziło go, że w twarzy Thorntona nie widział żadnego z doznanych przez siebie uczuć. Tylko że to nie dowodziło niczego. Znał go już dostatecznie, by wiedzieć, że nad uczuciami Thornton panował w sposób zupełnie doskonały. Szare i chłodne oczy patrzyły obojętnie, ale myśli musiały być podobne, bo zauważył, jak gdyby odpowiadał sobie i Perry’emu na pytanie, którego żaden z nich nie ośmielił się wypowiedzieć: - To jest możliwe, ale na razie nic przecież jeszcze nie wiemy. Nie istnieje reguła, że w takich samych warunkach muszą zachodzić te same albo przynajmniej podobne procesy biologiczne... - Zamilkli - w ciszy popiskiwał radiolokator. Thornton stał ciągle nad Perrym, też nieruchomym w swym obrotowym fotelu. Po chwili spytał: - Posyłasz czwartą sondę? - Nie, to już zbędne. - Odwrócił się, pochylił nad pulpitem. - Wyślę fotorakietkę, muszę mieć zdjęcia terenu. Nie liczę na kosmodrom - uśmiechnął się przelotnie, wiedząc, że chociaż tamten nie widzi jego twarzy, to przecież uśmiech usłyszy w brzmieniu głosu - no, ale jednak wolałbym w czymś nie ugrzęznąć... Chciał rozładować napięcie i Thornton tak to przyjął. Przesunął się trochę w prawo, Perry mógł go teraz widzieć: wysoki, szczupły w tej swojej czarnej, podniszczonej w ciągu ostatnich lat skórze z przyszytym do rękawa, także nieznacznie spłowiałym zielonym trójkątem, do którego Perry zdążył się tak przyzwyczaić, że już nie zawsze zauważał ów znak czy symbol. Niewzruszony cokolwiek by się działo, pozornie niewrażliwy. Perry pomyślał z odrobiną zazdrosnego podziwu, że Thornton - gdyby nawet coś go wzruszyło albo zaskoczyło - nigdy po sobie tych uczuć nie pokaże. I po raz pierwszy stwierdził to z żalem, uświadamiając sobie, że opanowanie Thorntona zamyka przed nim świat doznań i myśli tamtego, że jest jak gdyby zatrzaśnięciem się jakichś drzwi. „Ale to nie ma znaczenia - jeszcze próbował oszukać samego siebie, nie przyznać się do tego, że tamten mógłby mu być w jakiś sposób potrzebny. - W żadnych regulaminach nigdy nie powiedziano, żeby członkowie załogi mieli rozumieć się lepiej niż to konieczne dla wykonania ich zadania. Mimo to żal pozostał - mały i śmieszny, właściwie bez znaczenia, a przecież dokuczliwy. Ukończył przegląd i włączył automat sterowniczy „Redbirda”. Odwrócił głowę, przez chwilę znów patrzył w ekran; blada, świecąca tarcza wciąż przyciągała oczy. Wszystko szło dobrze, zgodnie z harmonogramem już za dwadzieścia cztery godziny zacznie się lądowanie. Trzy dni na orbicie wystarczyły na przeprowadzenie niezbędnych badań, choć początkowo bał się, że to jest trochę za krótko. Ale zdążyli, da wykonania zostało już naprawdę niewiele. Powiedział: - Wszystko w porządku, Thor. Jesteś wolny. Thornton stał przy pulpicie, nie zamierzając się ruszyć. Przyglądał się Perry’emu. Pod tym badawczym wzrokiem Perry zrozumiał nagle, jak bardzo jest zmęczony. Przesunął ręką po twarzy, jakby „chciał zetrzeć z niej ślad tego znużenia. „To nawet nie przez brak snu. Nerwy, Poczucie odpowiedzialności: za siebie i za niego, i za ten statek także. Ale zrobiłem wszystko, naprawdę wszystko, żeby zapewnić jak największe bezpieczeństwo. A w każdym razie - zabezpieczyć nas przed tym, co można było przewidzieć. I on wie o tym dobrze”. - Chciałbym cię o coś spytać. - Thornton stał jak przed chwilą wsparty ramieniem o ścianę, szerokimi barkami zasłaniał drugi ekran. - Ile ty masz właściwie lat, Perry? - No, wiesz, to nie jest proste... - Pytanie było co najmniej zaskakujące. - Liczonych czasem ziemskim, od roku urodzenia? Według czasu pokładowego statków, na których latałem? Biologicznych? - Biologicznych, oczywiście. - Kiedy startowaliśmy, miałem trzydzieści sześć. Na naszym kosmolocie minęło od chwili startu czternaście lat, z tego dwanaście spędziliśmy w hibernatorach. Więc mam trzydzieści osiem. Dlaczego pytasz? - Nic... Posiwiałeś. W jego ciemnych i lśniących włosach nie było jeszcze siwizny, choć wcale nie był młodszy Perry czekał na jakieś dalsze słowa, ale on uznał widać kwestię za wyczerpaną; schylił się, podniósł z podłogi puszkę owocowego soku, nalał trzy czwarte szklanki. Nie spieszył się - czynność tak całkowicie zwykła jak picie stała się przyjemnością po miesiącach wsysania v płynów przez plastykowe słomki, wciskania w siebie posiłków w postaci rzadkiej pasty z małych, porcjowych tubek.. Trzymając szklankę i puszkę popatrzył na Perry’ego: - Chcesz trochę, kapitanie? Odmówił ruchem głowy. Thornton wypił i nalał sobie znowu. Zapytał: - A może wolisz kawę? Zaraz ci zrobię. Nie czekał na odpowiedź, trzymając puszkę w prawej i szklankę w lewej ręce zniknął za drzwiami mesy. Były dość niskie - Perry sięgał nadproża głową, Thornton musiał się dobrze pochylić, by nie uderzyć czołem. Patrząc na szczupłą sylwetkę towarzysza, Perry pomyślał, że już od bardzo dawna nikt nie troszczył się tak o niego jak Thornton. Z wyjątkiem automatów, tych, których głównym zadaniem było obsługiwanie człowieka. Ich troskliwość była jednak zdawkowa, wypływająca z wkodowanego programu. A potem przypomniał sobie pierwsze spotkanie w gmachu Galactic-Navy i swoje uprzedzenia, których się teraz wstydził, tę jakąś niechęć, nieuzasadnioną, krzywdzącą w taki sam sposób, jak wrogość pracowników Centrum Medycyny Kosmicznej. Wprawdzie on potrafił powstrzymać się od szykan, ale to było słabe usprawiedliwienie. Niejednokrotnie potem zastanawiał się nad tym, skąd - w nim i w innych ludziach - brała się ta zaciekłość i nie znajdował przyczyn. A raczej tylko tę jedną’: mimo wspaniałej cywilizacji wciąż jeszcze nie byli lepsi od zwierząt, gotowi prześladować tylko za jakąkolwiek inność. Wróble zadziobują kanarka, psy zagryzają wilka, jeśli pojawi się samotnie w ich sforze. To samo było z Thoratonem: był wytrzymalszy, silniejszy, lepiej zbudowany, o nieco wyższym wskaźniku inteligencji - inny. I był Strażnikiem, a to znaczyło jeszcze, że był dla nich wszystkich zagadką; niezrozumiały, obcy, wymykający się próbom standardowych ocen. „Więc ludzkość nie posunęła się naprzód od czasów, gdy obcy znaczyło: »wróg«? - zdumiewał się Perry. Ta sama ludzkość, która myślała o nawiązaniu Kontaktu z mieszkańcami odległych planet, oczekując od lat spotkania i spodziewając się po nim aż tak dużo.... Jak więc będzie wyglądał ten Kontakt, jeżeli człowiek nie zmienił się od czasów, kiedy na Ziemi istniały jeszcze granice i każda z dostrzeżonych różnic: narodowości, koloru skóry czy oczu, mowy, jaką posługiwano się na co dzień, była wystarczającym - pretekstem, żeby się zacząć wyrzynać?” Po raz pierwszy zaczynał wątpić w możliwość zrozumienia, zastanawiał się, jak będzie wyglądało spotkanie dwóch istot, o których tylko jedno można powiedzieć na pewno: że będą całkiem różne. Z nieznanym niepokojem pytał samego siebie, czy podobieństwa wystarczą, żeby przełamać barierę obcości, nieufności i strachu - czy znajdzie się ich dość dużo. Popatrzył znowu na planetę: świeciła tak jak przedtem, milcząca, zawieszona w mroźnej i czarnej pustce - nie rozwiązana zagadka, obcy glob, na którego powierzchni wszystko może się zdarzyć. Przypomniał sobie nagle, że od dwóch dni nie słychać już sygnałów - i nawet to stwierdzenie dotyczyło niewiadomego: nie mógł stwierdzić, czy to jest źle, czy dobrze. Jeżeli istotnie wysyłały je istoty rozumne, nie sposób było zgadnąć, czemu przerwały nadawanie: zęby powitać gości, których ten głos wywołał z głębin kosmosu, czy po to, by ich zniszczyć... Przez nie domknięte drzwi mesy doleciał zapach kawy, zupełnie jak na Ziemi. Perry przestał wpatrywać się w ekran - Thornton już wracał niosąc niewielki kubek. W drugiej ręce miał jeszcze ciągle napełnioną do połowy szklankę, puszkę trzymał pod pachą i żeby przejść z tym wszystkim, musiał przytrzymać drzwi łokciem. - W twoim następnym locie zamawiam miejsce stewarda - zażartował. - Zakładając, że jako zasłużony pilot międzygwiazdowy dostaniesz pod komendę jakaś dostojną krypę, przewożącą uczonych na którąś z bliższych gwiazd w warunkach pełnego komfortu... No, przyznaj, Perry, że dałbym sobie radę. - Postawił przed nim kawę. - Dziękuję - mruknął Perry, zażenowany nieco usłużnością, od jakiej odwykł już dawno. Może dlatego dorzucił zaraz szorstko: - Ale to jest kosmolot wywiadowczy, nie baza naukowa, i żaden z nas nie obsługuje drugiego. Mogłem sam, sobie zrobić. - Myślałem, że masz wachtę... Thornton uniósł brwi kpiąco, widać było, że nie przejmuje się zgryźliwym tonem Perry’ego. Schylił się, puszkę z sokiem umieścił przy swoich nogach, a potem wsparł się ramieniem o ścianę i z prawie niedostrzegalnym uśmiechem pociągnął łyk ze szklanki. Starając się, by to wypadło stanowczo i surowo, Perry powiedział: A ty jesteś właśnie po wachcie. Wiesz, gdzie powinieneś być teraz? - Wiem. W swojej kabinie. „Wachtowy po ukończeniu dyżuru powinien odpoczywać, przynajmniej przez godzinę. W tym czasie niedopuszczalne jest zatrudnianie go w jakikolwiek sposób, wyjąwszy sytuacje awaryjne”. Księga Służb, rozdział trzeci, paragraf szósty. Przyznaj, Perry, że jakiś kretyn musiał układać ten regulamin. Jak zresztą większość wszystkich regulaminów... - Znów upił trochę soku. - Jak tylko zaczynasz robić się służbistą i stosować te wszystkie przepisy, trudno jest z tobą wytrzymać. - Może. Ale to także należy do moich obowiązków, Thornton. - Dziwaczysz, kapitanie. Wszystko dlatego, że masz tak małą załogę. Nie możesz się rozpędzić w tej swojej roli dowódcy, mając tylko mnie do ganiania... - Uśmiechnął się szelmowsko i dodał szybko, uprzedzając odpowiedź Perry’ego: Zaraz mi powiesz, że bardzo ci przykro, ale ja jednak muszę wynieść się ze sterowni. Czy regulamin nie przewiduje żadnych wyjątków w takim dniu jak dzisiejszy? Perry uśmiechnął się także; więc Thornton nie wytrzymał, jednak się zdradził ze swoim niepokojem? ciekawością? nadzieją? - tym, co ukrywał tak długo. Po raz nie wiedzieć który w tym dniu popatrzył w lewy ekran. BX-16 świeciła tam niezmiennie i to mu przypomniało jego pierwszy ważniejszy lot - ten, który naprawdę wreszcie się liczył - i tamto swoje uczucie, gdy nieznaną planetę już widział na optycznej i wiedział, że połyskliwa tarcza za kilka godzin stanie się dotykalna: powierzchnia pod stopami, grunt, na którym człowiek może się najzwyczajniej poruszać. „On teraz czuje to samo - myślał. - Niemożliwe, by w takiej chwili nie doznawał żadnego podniecenia, żadnej radości, żadnego niepokoju”. Niejednokrotnie próbował go zrozumieć; czasami chwytał się na tym, że obserwuje go z nieustającym napięciem, śledząc mimikę twarzy i każdy jego ruch, by odkryć jakąś skazę w pancerzu pozornej niewrażliwości. Tym razem mu się udało: to był jeden z tych jakże nielicznych momentów, kiedy potrafił domyślić się jego wrażeń czy uczuć. Z jakimś wewnętrznym śmiechem, płynącym ze szczęśliwej pewności siebie, jaką dawało przedarcie się poprzez doskonałe opanowanie Thorntona, zapytał, wpadając w nieobowiązujący, drwiąco-porozumiewawczy ton wypowiedzi tamtego: - Gdzieś ty właściwie latał dotychczas, Thor? Saturn, Transpluton, Proxima Centauri? - Neptun i Pluton. Dwa loty dalekiego zasięgu: Toliman i Wolf 359. Ten drugi bez lądowania - naszym zadaniem było kierowanie radiowe zespołem satelitów dokonujących badań chromosfery i fotosfery Wolfa, nie eksploracja planet jego systemu. Pobyt na Wenus, ale tam poleciałem jako pasażer, nie jako członek załogi... - No tak... To prawie tyle co nic. - Perry przygryzł nieznacznie usta (śmiech drgał w nim nadal), popatrzył na Thorntona. - Czasem się zastanawiam, czy już w tym twoim Ośrodku nie mogli znaleźć ani jednego faceta z jakim takim doświadczeniem kosmicznym? Musieli dać mi aż taką łamagę? Thornton pokazał zęby w uśmiechu. - Ale musisz przyznać, że ja się szybko uczę. No, oddaj mi sprawiedliwość, Perry... - Szczególnie dzisiaj. Zrobiłeś się wyjątkowo pomysłowy, Thor. - Staram się, kapitanie. - Białe zęby błysnęły znowu. - Staram się być zabawny, choćby na tyle, żebyś wytrzymał jeszcze przez jakiś czas tę nieregulaminową obecność swojej załogi... Oparł się jeszcze wygodniej, pochylił trochę głowę; tam gdzie stał sufit kabiny zaczynał się obniżać, przechodząc łagodnym łukiem w boczną ścianę. Nie miał zamiaru odejść i Perry nie myślał już go ponaglać; pomiary mieli zrobione, kosmolot był gotowy do jutrzejszego lądowania. - Okay. Siedź tutaj, jeśli tak wolisz. - Zerknął na długonogą, wciśniętą w kąt sylwetkę. - Za pół godziny przejdę do poprawiania orbity. I tak byś nie spał, gdy zacznie się wibracja. Lokując się wygodniej w swoim kącie. Thornton przysiadł na niewysokiej barierce biegnącej tuż przy ścianie. Powiedział z satysfakcją: - No widzisz, kapitanie. Może ci się nawet do czegoś przydam, chociaż to chyba ostatnia rzecz, do której byś się przyznał. Patrzył na niego swymi szarymi oczami, w których świetlistość rtęci mieszała się z pasmami ciemniejszych drobin podobnych do stalowych opiłków, i Perry znów się uśmiechnął: „Ja go po prostu lubię”. Stwierdził to nagle i zaraz potem - zaskoczony, zdumiony, że to się mogło zdarzyć, a także speszony tym upartym patrzeniem srebrzystych oczu ( „On tego przecież wcale nie musi wiedzieć”) - odwrócił głowę, kierując całą uwagę na pulpit sterowniczy. Zupełnie niepotrzebnie dotknął go ręką, chwilę przyglądał się drgającym zegarom. Kiedy był już zupełnie pewien własnego głosu, powiedział, tak samo lekko i nieobowiązująco jak tamten: - Okay. - W tej chwili nie miał czasu, żeby przemyśleć swoje niespodziewane odkrycie. - Jeśli ci na tym »leży aż tak bardzo, to możesz mi podawać obliczenia do poprawki kursowej. Thornton nie podjął dialogu. Perry zerknął na niego: siedział jak przedtem na wąskiej barierce, ze szklanką w ręku; patrzył w powierzchnię płynu, jakby zastanawiając się nad czymś. Nie wyglądało, żeby mógł zauważyć cokolwiek, po prostu zaprzątały go jakieś inne sprawy. Wyczuł spojrzenie Perry’ego, zwrócił się w jego stronę i, przechylając głowę jak kos, spytał tym razem już całkiem serio: - Powiedz mi, Perry, dlaczego w najdalsze nawet trasy wysyła się kosmoloty zwiadowcze z dwuosobową załogą? Ja wiem, że to zasada, ale nie bardzo rozumiem... Gdyby nas było czterech, każdy wachtowy mógłby mieć pomocnika przy wszystkich wykonywanych manewrach... - To przecież nie jest konieczne. Statek właściwie prowadzą automaty. Człowiek ma tylko nadzorować ich działalność... - Pytanie było dość dziwne, ale nie zastanawiał się nad tym. - Tylko z początku, sto kilkadziesiąt lat temu, przepraszam, chciałem powiedzieć: sto kilkadziesiąt lat przed startem „Redbirda”, kiedy rozpoczynano loty międzygwiazdowe, kursowały w zwiadzie takie hotele kosmiczne: co najmniej dwudziestu ludzi i odpowiednia do tego ilość pomieszczeń. Wszystkiego razem trzydzieści do czterdziestu tysięcy ton masy startowej. Kolosy, które - jak dzisiaj statki bazy - budowano w przestrzeni okołoziemskiej; nie było mowy, by którykolwiek z nich zdołał startować zwyczajnie, i kosmodromu. Ale też wtedy nawet te wstępne, całkiem pobieżne badania musiały przeprowadzać grupy specjalistów. Dzisiaj to samo mogą wykonać automaty sprzężone z programem głównym. Procent ryzyko w czasie przeprowadzania badań na powierzchni planety jest także znacznie mniejszy. Jeżeli coś się zdarzy, zniszczeniu ulega wykonujący je automat - dawniej ginął w tej sytuacji człowiek. Wylatywało dwudziestu, wracało dwóch. Teraz tych dwóch wystarczy, żeby wykonać zadanie. Jeśli się ginie, to ginie się w kosmosie, razem ze swoim statkiem. A wtedy lepiej, żeby to było dwóch niż dwudziestu... - To brzmiało trochę jak wykład i Perry zreflektował się wreszcie. - No, ale to są w końcu zupełnie podstawowe rzeczy z historii kosmonautyki. Wiesz o nich równie dobrze jak ja. Thornton bawił się szklanką - przechylał ją na boki; płyn na dnie chybotał, chlustał na przezroczyste ścianki naczynia. - Zdziwisz się, ale nie. - Żartujesz, Thor. Tych rzeczy uczą na pierwszym roku w każdej Wyższej Szkole Kosmonautyki jak Ziemia długa i szeroka. Nie chcesz mi chyba wmawiać, że miałeś z historii lotów minus - nie byłbyś dzisiaj tutaj... - Nie. Ale mój system studiów był... nieco szczególny. Tylko astrobiologię kończyłem w normalnym trybie. Kosmonautykę i medycynę kosmiczną na takiej dość specyficznej... uczelni, o trochę innym niż wszystkie ziemskie... programie. - Ty masz trzecią specjalność? - No... tak. Myślałem, że wiesz o tym. To przecież był warunek że strony Galactic- Navy. Potrzebny im był człowiek mogący pełnić w razie potrzeby* funkcję pokładowego lekarza. Ośrodek Badań Kosmicznych ze swojej strony wymagał, aby ten drugi miał duże doświadczenie w lotach międzygwiazdowych. Z trzech kandydatur, wysuniętych przez Navy, wybrano ciebie, bo... Wiesz, nie jestem tego zupełnie pewny, ale przypuszczam, że przeważyła historia Almagesta. Stałeś się po niej sławny. Niewielu ludzi zdobyłoby się w tej sytuacji na odwagę... - Och, to tylko z daleka wygląda tak... bohatersko. Nie masz pojęcia, jak się bałem, Thor. - Mam. Widziałem taśmy kontrolne twojego statku. To znaczy aż do chwili, kiedy trzasnąłeś w, aparaturę pięścią... Czemuś to zrobił, Perry? - Nie wiem. Wtedy, być może, nie miałem czasu, żeby się zastanawiać nad wszystkim, co robię... a potem... potem po prostu nie myślałem już o tym. Miałem ich chyba dosyć. Tych z Ziemi, oczywiście. Ich samych i ich kretyńskich rad. Chcieli, żebym zawracał. - To wszystko wyglądało dość beznadziejnie, wiesz. - Dla nich. Nie dla mnie. Takie rzeczy inaczej widzi się z Ziemi, inaczej, kiedy się już tam jest. Tam nic się nie oblicza; w ogóle nie myślałem, jakie ta akcja ma szansę powodzenia. Wiedziałem tylko, że muszę robić to, co do mnie należy, robić do końca, jakikolwiek by on był... Poza tym... ja ich tam miałem na fonii, tych z Almagesta... Co miałem im powiedzieć? Że wycofuję się, bo obliczono, że nie ma żadnych szans? Że pozostawiam ich własnemu losowi, bo tamci z Bazy zlękli się nagłe o moje cenne życie? Umilkł i podejrzliwie popatrzył na Thorntona, jakby dopiero teraz dotarł do niego sens Wypowiedzianych przed dobrą chwilą słów. Milczeli obaj, a potem Perry spytał czując, że jego głos staje się napięty bardziej, niż to potrzebne: - Dobrze, ale skąd ty znasz szczegóły? Nie były udostępnione nikomu. Raport komisji także był ściśle tajny, Thor. Skąd możesz wiedzieć...? - Ośrodek Badań Kosmicznych ma dostęp do wielu tajnych spraw, Perry... - Urwał, jakby powiedział za dużo; nie patrząc na Perry’ego bawił się swoją szklanką. Stara nieufność, która na Ziemi dzieliła ludzi z Ośrodka i Navy, zupełnie bezsensowna teraz i tutaj, na pokładzie okrążającego obcą planetę gwiazdolotu, ocknęła się nagle w Perrym. - Poczekaj... A jeszcze przedtem mówiłeś, że system twoich studiów był jakiś... całkiem odmienny. Że kończyłeś specyficzną uczelnię. Pierwszy raz słyszę o czymś takim. To było przy Ośrodku Badań Kosmicznych? - Tak. Zrobił się nagle bardzo oszczędny w słowach; widocznie była to jedna z tych spraw, o których mówić nie mógł czy nie chciał. Starając się zagadać wywołane wrażenie powiedział spiesznie, nazbyt wyraźnie siląc się na wesołość: - Co nie oznacza, że musisz zastanawiać się, czy przy najbliższej okazji nie rozwalę w drzazgi „Redbirda”. - Białe zęby zalśniły w szybkim, zwykle tak łatwo rozbrajającym Perry’ego uśmiechu. Lekarzem też jestem podobno nie najgorszym... Na tej uczelni kładziono specjalny nacisk właśnie na wiedzę praktyczną. „Nic o nim nie wiem - myślał Perry zmrożony. - Nic - o nim nie wiem, dzisiaj tak samo jak wtedy, pierwszego dnia”. Siedział niezmiernie sztywno, patrząc przed siebie i unikając choćby jednego spojrzenia w przystojną twarz Thorntona. „Umiejętności zdobyte w jakiś nieznany sposób, widocznie zastrzeżony dla ludzi takich jak on... Strażników? Pracowników Ośrodka?” Po raz pierwszy od dawna pomyślał o nim: Strażnik. „Te jego przemilczenia... Kim on jest rzeczywiście: towarzyszem czy przeciwnikiem? Jaka jest jego rola tu, na pokładzie »Redbirda«? Jest tylko członkiem załogi, czy może jego zadanie polega na pilnowaniu mnie, żebym nie zrobił czegoś, co tym facetom z Ośrodka byłoby nie na rękę?” Starał się ciągle nie patrzeć na Thorntona; odczuwał znowu tę instynktowną niechęć, jaką w pierwszych dniach wywoływał w nim widok zielonego trójkąta, nieufność zaskakującą tym bardziej, że tak niespodziewaną, obudzoną w nim nagle, w środku zwyczajnej i nieobowiązującej rozmowy o wszystkim i o niczym, jakich tak wiele odbyli z sobą w ciągu minionych lat. „Dwa lata. Dwa lata codziennego obcowania z sobą. Teoretycznie powinno wystarczyć, żeby móc poznać tego drugiego na wylot, wiedzieć dokładnie, czego można się po nim spodziewać... Tylko czy to możliwe, czy kiedykolwiek zdoła się poznać drugiego człowieka naprawdę dobrze? Może nie tylko tych lat, może i całego życia byłoby też za mało. Jak nie wystarcza, by poznać samego siebie; właściwie aż do końca nie wie się nic o sobie na pewno... Tym bardziej o kimś drugim”. Milczeli obaj. Thornton odstawił szklankę i usiadł na sąsiednim fotelu. Położył ręce przed sobą: śniade i szczupłe leżały płasko na gładkim, białym pulpicie. Tkwili tak obok siebie, dotykając się prawie ramionami; Perry, słysząc niespieszny, regularny oddech Thorntona (ciągle na niego nie patrzył), pomyślał z żalem, że wszystko się popsuło; poprzedni niefrasobliwy nastrój zamienił się w ciszę - ciężką, nieufną, leżącą między nimi jak namacalna przegroda. Thornton odwrócił głowę i wtedy Perry, niechętnie, zrobił to samo. Patrzyli chwilę na siebie, wreszcie tamten zaczął niegłośno: - Posłuchaj, Perry... Ale nie skończył. Potężne uderzenie targnęło „Redbirdem”; kosmolot zadygotał, zatrząsł się cały - to było tak, jak gdyby trafili na niewidoczną przeszkodę, elastyczną, a przecież dosyć mocną, by zwichnąć równy tor lotu. Potworna siła rozpłaszczyła ich na pulpicie, zamroczyła, zaparła oddech. Kubek z resztkami kawy, zmieciony na ekran, trzasnął w pancerne szkło z takim hukiem, jakby ważył tonę - czarne bryzgi fusów rozniosło po kabinie. Perry odruchowo pochwycił dźwignie sterów. Statek nie reagował, był jak sparaliżowany, automatyczny pilot nie działał zresztą także, na dodatek automaty włączyły silnik głównego ciągu. Niosło ich ku planecie: BX-16 pojawiła się teraz w ekranie czołowym. Wszystkie przedmioty, które nie były przymocowane na stałe - dziennik pokładowy, gwiazdowy atlas przywleczony tu przez któregoś z nich, puszka i szklanka Thorntona - poleciały do tyłu, lampy alarmowe płonęły rozedrganym, czerwonym światłem. Dźwiękowy sygnał niebezpieczeństwa wwiercał się w uszy przeraźliwym skowytem, zagłuszającym pisk radiolokatorów. To trwało kilka sekund, a przecież Perry dostrzegł wszystko dokładnie, jakby oglądał zwolnioną taśmę filmową; napięte do ostateczności nerwy wyostrzyły percepcję zmysłów, myślał i reagował też szybciej. - Pasy! - wrzasnął do Thorntona. Nie tracąc czasu, by sprawdzić, czy tamten go posłuchał, pociągnął dźwignie silników rakietowych. Targał je bezskutecznie: nie drgnęły, zaklinowały się chyba mocno w uchwytach. Pozbawiony napędu statek po krzywej balistycznej szedł ku BX-16, po prostu spadał na nią trajektograf wykreślał linię tego ich śmiertelnego lotu. Na tarczy altimetru migały w szaleńczym tempie zmniejszające się cyfry: z szybkością 6, 9 kilometrów na sekundę szli do zderzenia z planetą. A Perry był bezradny: do hamowania, jak do każdego manewru, potrzebna była moc wszystkich silników rakietowych. Walczył jednak dalej - bo tak go nauczono, bo nie potrafił inaczej; odpowiadał nie tylko za siebie i za statek, ale także za życie towarzysza. Nadal próbował wyszarpnąć dźwignie z uchwytów. Uderzył o coś, nie wiedział nawet o co; usta miał pełne krwi. Światełka alarmowe błyskały ciągle, popiskiwanie radiolokatorów przeszło w wysoki, świdrujący uszy gwizd, górował nad nim jęk dźwiękowego sygnału. Perry zacisnął zęby, rzucił się całym ciałem na dźwignie. Szarpnął oburącz. Tym razem się udało; silniki zawyły zgodnie na maksymalnych obrotach, siła ciążenia wgniotła ich obu w fotele. Statek dygotał od dziobu aż do rufy, jakby się miał rozlecieć: cała energia napędu plazmowego szła teraz w hamowanie. Tylko że byli blisko, diabelnie blisko - altimetr pokazywał wysokość stu sześćdziesięciu kilometrów; nie wyhamują, nie zdążą... Za kilkanaście minut „Redbird” wtargnie w atmosferę planety, przy tej szybkości osłona ablacyjna pomoże nie na długo, bo nawet fenoplasty zbrojone włóknem szklanym mogą w końcu wytrzymać tylko 1500 kilokalorii... Żaden z nich nie dożyje chwili, gdy rozżarzony tarciem dziób kosmolotu werżnie się w grunt planety, kończąc tym swój upadek z wysokości tysięcy metrów. Zginą z gorąca znacznie wcześniej. Miał bardzo mało czasu, ale myślało mu się spokojnie, prawie chłodno. Teoretycznie istniały dwa wyjścia. Mógł włączyć silnik głównego ciągu i manewrując bocznymi rakietami położyć statek w możliwie jak najostrzejszy skręt, odskoczyć od planety, a potem, na odpowiedniej wysokości, rozpocząć hamowanie od nowa. Albo - bez wykonywania tak głębokiego skrętu - wznieść na tyle „Redbirda”, by móc zaryzykować wlot w atmosferę, stosując przy tym hamowanie aerodynamiczne. Właśnie - zaryzykować... Była zbyt mała szansa, by to się mogło udać. „To na nic - rozstrzygnął Perry. - Nie przy takiej prędkości i takim kącie wlotu”. A więc pozostawała mu tylko jedna, tamta pierwsza możliwość. Wyłączył oba silniki sterburty, dał duży ciąg. Przyspieszenie zwaliło się na niego natychmiast; fotel zapiszczał pod wzrastającym ciężarem jego ciała, siadały amortyzatory. Wskazówka akcelerometru popełzła w górę: mieli trzy i pół g, to było ciągle za mało. Dał cztery, potem cztery i pół, pięć, pięć i pół - robiło mu się ciemno, krew odpływała z oczu. Chciał spojrzeć na altimetr, ale nie mógł poruszyć głową, zresztą już prawie oślepł. „Thornton - pomyślał. - On jeszcze by widział”. Ale przy sterach, był teraz on, nie Thornton. - Sto dwadzieścia dziewięć, sto dwadzieścia pięć... - usłyszał poprzez łomot własnego tętna. To tamten odczytywał wskazania altimetru, starając się przekrzyczeć silnik i wycie pokładowych przyrządów. Ten głos otrzeźwił Perry’ego; starał się zmusić do utrzymania dźwigni. Był bez ubioru kompensacyjnego, więc krew odpływała, do dolnych partii ciała: nogi miał jak z ołowiu, czuł ucisk pod żebrami, chwytały go już mdłości. Zaczął się dusić, szum w uszach głuszył nie tylko głos Thorntona, ale i pracę silników i ręka sama spełzła z rękojeści dźwigni. Przytłaczający go ciężar zmalał, mieli nie więcej niż trzy i pół g. Znowu mógł widzieć; popatrzył w trajektograf. To było ciągle za mało, te sześć g, które mieli przed chwilą. Odchyliło co prawda trajektorię ich lotu, ale niedostatecznie. Powinien zwiększyć prędkość, dać trwałe przyspieszenie rzędu dziesięciu, dwunastu g. Tylko wtedy uda się zrobić skręt. Ale to samobójstwo. Nikt nie przeżyje takich obłędnych przyspieszeń. Nikt? Wiedział: Thornton przetrzyma. „A więc przynajmniej on...” Być może, gdyby zdołał utrzymać sześć g jeszcze przez jakiś czas („Jak długo”?), mógłby dokonać prawie płaskiego wlotu w atmosferę. Ale to wcale nie było takie pewne. Musiałby to obliczyć. Zażądać od pokładowych przeliczników zanalizowania takiego rozwiązania. Było zbyt mało czasu - nawet najszybsza maszyna musi go mieć choć trochę. Więc po raz drugi zrezygnował z tej możliwości.’ Może przez dwie sekundy siedział zupełnie nieruchomo. Być może - trzy. Wiedział, co zrobi: w środku podziałki, idealnie w pół drogi pomiędzy czarnym zerem a fosforyzującym napisem „fuli” świeciła ołowiana plomba zabezpieczająca przed nieostrożnym przekroczeniem linii granicznych przyspieszeń. Tę plombę musi zerwać. A potem, błyskawicznie, zanim ból pękających naczyń krwionośnych ogłuszy go i oślepi, ustawić dźwignie na odpowiedniej cyfrze. „Dwanaście - powiedział sobie w myślach, chcąc wbić ją w pamięć tak, żeby nawet w chwili, gdy będzie tracił przytomność, nie mógł się już pomylić. - Dalej już Thornton poprowadzi »Redbirda«”. - Sto jedenaście, sto osiem... - krzyczał niezmordowanie Thornton - dziewięćdziesiąt dziewięć... Byli już bardzo blisko, ale to teraz i tak nie miało znaczenia. Perry naparł na dźwignie. „Dwanaście” - nakazał«sobie raz jeszcze, widząc jak suną równo wzdłuż podziałki. A potem przyspieszenie zwaliło się nań znowu. Rozrywał właśnie plombę, gdy poczuł (widzieć już znowu nie mógł, zgniatany wzrastającym ciężarem swego ciała), że coś unieruchamia mu ręce, ściągając je ku dołowi. Powoli zaczął cofać się rozgniatający go ciężar; przez szarą mgłę dostrzegł zamazane kontury przedmiotów i pierwsza rzecz, którą zobaczył naprawdę wyraźnie, to były ręce Thorntona. Śniade i szczupłe ręce, zaciskające się na jego własnych tak, że przez napiętą skórę bielały kostki palców. Spróbował się wyrwać. Te ręce były jak kleszcze. Thornton trzymał go z siłą, o jaką nawet i jego nie można by podejrzewać. Zmagali się w milczeniu, z zaciśniętymi zębami, zdyszani i zlani potem, które te cztery, pięć g, jakie pomimo wszystko udało się Perry’emu utrzymać, wyciskało z ich ciał. Thornton dyszał z wysiłku: by móc dosięgnąć Perry’ego, musiał przechylić się całym ciałem w fotelu, wspierając piersią o pulpit sterowniczy i naciągając pasy, którymi był przypięty; jego szybki oddech omiatał policzek Perry’ego. Chciał krzyknąć: „Oszalałeś? To jest jedyna szansa!” Ale nie krzyknął. Tuż koło swojej twarzy zobaczył oczy Thorntona, tym razem zupełnie srebrne, niczym rtęć, i patrząc w to ich lśnienie jak w połyskliwość metalu zrozumiał, że on wie o tym także. I że tę szansę, będącą tylko dla niego pewnością ocalenia, odrzuca. Przestał się szarpać; było już zresztą zbyt późno - wchodzili w atmosferę. Przed nimi wybłyskiwały białe obłoczki pary, spychane zaraz na boki i darte w cienkie pasma dziobem „Redbirda”, zegar temperatury poszycia wskazywał 900 - grzało się wskutek tarcia, czerwona strzałka pełzła do cyfry krytycznej. Perry pomyślał: „Zaraz zacznie rozłazić się pancerz”. Z drugiej strony tarcie zmniejszało ich szybkość. Wygasił główny ciąg (ręce Thorntona puściły go przed chwilą) i walczył o tę niepewną możliwość, której niedawno nie chciał brać pod uwagę - starał się wyhamować, odchylić kierunek wlotu; manewrowanie silnikami rakietowymi, osłona aerodynamiczna, spadochrony, wszystko. Ogromne białe czasze jedna po drugiej wykwitały za rufą, zmieniając się natychmiast w płonące strzępy, kosmolot wlókł za sobą trzepoczący się ogon ognia; te próby nie miały sensu, ale wszystko, co robił, miało go bardzo mało. Lada chwila mogła pójść w diabły cała osłona termiczna, w kabinie panowało wprost tropikalne gorąco, choć klimatyzatory wyły na pełnym obciążeniu. - Termometr temperatury wewnętrznej wskazywał czterdzieści stopni, pot lał się z nich strumieniami. Statek dygotał, w każdej sekundzie” mógł teraz wpaść w precesję. Rzucało nimi w pasach, rozbite wargi Perry’ego zaczęły znowu krwawić - czuł ciągle posmak krwi. Ale powoli, bardzo powoli wykreślana w trajektografie krzywa ich lotu stawała się bardziej płaska. „Jeśli my wytrzymamy... Jeżeli statek wytrzyma...”. - Szybkość trzy koma jeden, wysokość siedemdziesiąt cztery - meldował zdławionym głosem Thornton. Jemu też się musiało dostać: latał w fotelu nie gorzej od Perry’ego. - Szybkość dwa koma dziewięć, wysokość bez zmian: siedemdziesiąt cztery koma zero. Koma jeden, koma jeden i pół... Wyłączył hamowanie. BX-16 znów mieli u bakburty, przesuwającą się leniwie W kierunku rufy. Kosmolot zaczął się wznosić. „Jeżeli statek wytrzyma jeszcze trochę...” - pomyślał po raz drugi, ze wzrastającą nadzieją. Wpatrywał się w trajektograf, pochylony do przodu, nie czując, że coraz mocniej, kurczowo zaciska na dźwigniach palce. Trwało chwilę, zanim odważył się spojrzeć w ekran przed sobą. Świeciły w nim jasno gwiazdy. - Siedemdziesiąt cztery koma pięć, siedemdziesiąt pięć... Siedemdziesiąt osiem... Osiemdziesiąt... Wznosili się niezmiennie, wyszli nad atmosferę. Czując wciąż w ustach metaliczny smak krwi, Perry pomyślał, że jednak się udało. Wyrównał lot „Redbirda”, statek szedł teraz po jakiejś przypadkowej orbicie, wyglądało, że - w każdym razie chwilowo - można nie spodziewać się żadnych nowych kawałów. Perry mógł wreszcie cofnąć ścierpnięte ręce z dźwigni. Przez chwilę siedział zupełnie nieruchomo. Nie wiedział, jak długo trwało to odprężenie, kiedy tak tkwił - niezdolny do zrobienia jakiegokolwiek ruchu, wydania żadnej komendy, czując na całym ciele chłód potu parującego w oziębiającym się szybko, nawiewanym z klimatyzatorów powietrzu. Nie więcej niż kilka sekund, choć jemu wydawało się to czasem niezmiernie długim. Wreszcie poruszył głową. Powiedział do Thorntona, starając się mówić wyraźnie mimo rozbitych warg: - Statek nie w pełni sprawny. Nie ryzykuję pozostania na orbicie. Zaczynam lądowanie, dwadzieścia godzin przed terminem wyznaczonym w programie. Wiedział, że teraz czeka go cała praca: miał jej do licha i trochę, chcąc wylądować z nieczynnym automatem. Ale to już nie mogło go przestraszyć ani zaskoczyć. Podał do przeliczników wszystkie współrzędne lotu i czekał chwilę - teraz nareszcie mógł sobie pozwolić na ten luksus - póki perforowana taśma nie zaczęła wypełzać z płaskiej kasety. Thornton schylił się po nią, wciskając jednocześnie włącznik czytnika; na ciemnym, wąskim ekranie zalśniły żółte cyfry: „On jednak jest cholernie szybki - ocenił z uznaniem Perry. - W porządku. Sprawę obliczeń mam w takim razie z głowy”. Polecił: - Oblicz korytarz wlotu. Thornton pochylił się znów nad klawiszami maszyny, świecące cyfry migały w zawrotnym tempie. Czekali obaj, patrząc w te niespokojne błyski, znów pełzły zwoje taśmy. Po chwili tamten zameldował: - Kąt osiemnaście stopni, wysokość dziewięćdziesiąt do pięćdziesięciu. Akceleracja osiągnie pierwszą wartość szczytową, sześć koma cztery g, na wysokości czterdziestu ośmiu kilometrów. Wzlot na wysokość pięćdziesiąt - pięćdziesiąt trzy, druga szczytowa wartość przeciążenia przy ponownym wtargnięciu w atmosferę - sześć koma jeden g na wysokości dwudziestu. - W porządku. Maski tlenowe, skafandry kompensacyjne. Za dziesięć minut zaczynam manewr. Autoster mam nieczynny, będę prowadził sam. - Okay. - Thornton rozpinał pasy, spieszył się. Miał tylko kilka minut, by wstać i przynieść skafandry dla nich obu. Mimo to rzucił z przekornym uśmiechem: - Więc jednak, kapitanie, zdarza się to i dzisiaj, że nie wszystko mogą wykonać automaty... Jakby się nic nie stało, jak gdyby nic nie przerwało im poprzedzającej ów nagły wstrząs rozmowy... I jakby nigdy nie było tamtej chwili, gdy szamotali się ze sobą przy sterach... Perry poczuł gorącą wdzięczność: za to milczenie, za nieco drwiącą dyskrecję. Skoro ze wszystkich ludzi tylko jeden miał zostać jego towarzyszem w tej wyprawie, dobrze się stało, że to jest właśnie ten... - Pośpiesz się, Thor - powiedział. - Będziesz mi musiał pomóc, podawać wskaźniki głosem. Dasz radę? - Przy przeciążeniach rzędu sześć i pół g? Wiesz przecież, Perry, że tak. Tym razem to już było zwyczajne, kontrolowane schodzenie do planety, normalna praca, tylko że na nie całkiem sprawnym statku. Ale to już zdarzało się Perry’emu - bywało przecież różnie w tych wszystkich lotach odbytych w służbie Galactic-Navy. Szli lotem beznapędowym, z drugą prędkością kosmiczną. Na wysokości dziewięćdziesięciu kilometrów Perry zaczął hamować, wykorzystując działanie siły aerodynamicznej. Gdy Thornton zameldował pięćdziesiąt tysięcy metrów, wzniósł statek, rozpoczynając następną fazę wlotu. Poszycie grzało się znowu, więc musiał skierować całą uwagę na stałe zmiany usytuowania kosmolotu: tylko w ten sposób mógł regulować kierunki i wielkości sił działających na statek, utrzymać nagrzewanie i wartości przeciążeń w bezpiecznych granicach. Napięty do ostateczności, nieomal leżąc na pulpicie sterowniczym, wsłuchiwał się całym ciałem w pracę swego statku; nawet najlżejsze drganie, najsłabsza wibracja, sekundowe potknięcie w rytmie któregoś z silników nie mogłoby ujść jego czujnemu skupieniu. Był niemal organiczną częścią „Redbirda”. Wpatrywał się w ekrany i pełgające przed jego twarzą światła wskaźników tak intensywnie, że wszystko drgało mu w oczach. BX-16 od dawna już przesłaniała przednie ekrany; teraz rozróżniał nie tylko zarysy lądów i ciemne Obszary mórz, widział wyraźnie linię łagodnych wzniesień, ciągnące się na ogromnych przestrzeniach płaszczyzny nizin, poszarpane łańcuchy skalne. - Osiemnaście... Siedemnaście i pół... - Thornton odliczał kilometry dzielące ich od powierzchni planety. Szli teraz jedną tysięczną mocy, musiał podnosić głos, by być słyszanym poprzez ryk silników, trzaski i świsty radiowe wypełniające sterownię, odkąd kosmolot znalazł się w atmosferze. - Siedemnaście... szesnaście i pół... Coraz to dłuższe pauzy oddzielały liczby, wymieniane lekko schrypniętym głosem. Perry na jedno mgnienie oderwał oczy od rozświetlonych wskaźników, spojrzał na towarzysza: był zmęczony, ale zupełnie spokojny, choć takie lądowanie zdarzało mu się na pewno po raz pierwszy. Polecił: - Przygotuj flary. Na wysokości pięciu tysięcy metrów przecięli terminator, zanurzając się w cieniu nocnej półkuli planety. Światło jej gwiazdy zmierzchało, stało się rozproszone, błękitno- fioletowe i zaraz glob leżący pod nimi utonął w mroku, jeszcze czarniejszym przez kontrast z oślepiającym, białym jak płynny metal słupem ognia bijącego w tę ciemność z dysz kosmolotu. - Wysokość trzy tysiące metrów - meldował Thornton. - Szybkość sto osiemdziesiąt... - Dobra. Poświeć mi teraz. Tamten wykonał rozkaz. Przez dłuższą chwilę nic się właściwie nie działo. Perry próbował przypomnieć sobie, z jak dużym opóźnieniem działają zapalniki. A potem, daleko w dole, zapaliły się trzy świetlne punkty. W łagodnym blasku opadających flar Perry zobaczył rozległy, najeżony skałami płaskowyż, ciągnący się aż po horyzont. Odetchnął. Mogło być znacznie gorzej - pod nimi mogło być morze albo ruchome piaski zdolne pochłonąć kosmolot, bagna, które mogłyby go wessać... - Tysiąc osiemset metrów. Z rękami na obu dźwigniach Perry wsłuchiwał się w malejące liczby. Zdawało mu się, że to ich opadanie trwało całe wieki; czas dłużył się straszliwie. - Tysiąc czterysta pięćdziesiąt... Czerwone światła zgasły, dopiero teraz znikł ostatecznie ostrzegawczy sygnał niebezpieczeństwa. Czas ciągle wlókł się wolno, odmierzany spokojnym głosem Thorntona, ale to wszystko nie miało już trwać długo; za chwilę siądą na skraju płaskowyżu, w miejscu dość znośnie nadającym się na lądowisko. Słysząc „tysiąc sto metrów”, Perry sprężył się w sobie; czekał na następną liczbę, a potem, zanim Thornton ją wypowiedział, właściwie w tej samej chwili, jak gdyby kierowało nim jakieś sprzężenie z tamtym, zrobił ten szybki ruch, wykonywany tysiące, nie, chyba setki tysięcy razy na wielu obcych planetach, na Ziemi i jeszcze przedtem, podczas trzyletnich ćwiczeń ruch, który właśnie dlatego stał się tak nieświadomy jak oddychanie. Robiąc go, tym razem czuł szorstką suchość w ustach; myślał: „Żeby mi tylko teraz nie zrobił żadnego kawału” - zaklinając, starając się tą myślą zmusić do posłuszeństwa osiemnaście tysięcy ton masy startowej sterowanego przez siebie kosmolotu. I wtedy poczuł znany, leciutki dreszcz, przeszywający „Redbirda” od dziobu aż do rufy łagodnie, nieomal pieszczotliwie. - W porządku, kapitanie. Stoimy na ogniu. Słup ognia szalał pod nimi, skracając się, jakby przygniatał go ciężar wspartego na tej podporze „Redbirda”. Perry dostrzegł ciągnące się po lewej stronie wiszary skalne, poprzecinane ostrymi jak nóż graniami, pionowe ściany i poszarpane turnie. Niewiele brakowało, by właśnie te urwiska znalazły się pod nimi: siadali na samym skraju pustego płaskowyżu. Ogromne bloki skalne leciały na wszystkie strony, podłoże miękło od żaru. - Czterysta osiemdziesiąt... - Zmniejszam : - oznajmił Perry. Przesunął dźwignię, zaczęli osuwać się nieco szybciej. To trwało tylko chwilę, potem zatrzęsło statkiem, przyhamowało go lekko; prędkość znów była w normie. Głęboki bas silników ścichł, Thornton mógł zniżyć głos: - Dwieście trzydzieści... dwieście dwadzieścia... dwieście dziesięć metrów do zetknięcia z gruntem. Dwieście. - Amortyzatory - powiedział Perry. Ale nie musiał; tamten włączył je sam, zanim jeszcze usłyszał jego rozkaz. Zielone lampki migotały przez moment i zaraz zapłonęły równym, spokojnym światłem. - Sto dziesięć. To wszystko, co zdarzyło się od owej pierwszej minuty, w której jakaś nieznana siła zepchnęła ich z orbity parkingowej, nie trwało nawet godziny, choć Perry’emu zdawało się, że znacznie dłużej. „Redbird” zawisł nad samym gruntem, Perry mógł wyobrazić to sobie bardzo dokładnie: ogromny, srebrny statek z wysuniętymi, gotowymi do zetknięcia z powierzchnią obcego globu łapami amortyzatorów, dotykającymi prawie kamienistego podłoża. Słysząc „dwadzieścia” przestawił reaktory na jałowy bieg; silniki umilkły i głos Thorntona wydał się nagle nadmiernie wysilony. „Redbirda” podtrzymywała tylko uginająca się lekko poduszka sprężonego powietrza. Z westchnieniem, przeszywającym jego metalowy ogrom, kosmolot osunął się wyraźnie i Perry, spodziewający się tego przecież, poczuł prawie fizyczne targnięcie niepokoju: ostry, bolesny skurcz między żebrami, pod mostkiem. Statek drgnął lekko i zakołysał się nieznacznie na boki, pilot wstrzymał oddech, napięty, oczekujący. Ale nie stało się nic; tylko wskaźniki zgasły, wszystkie naraz, jak gdyby ktoś przesunął po rozjarzonym pulpicie ręką. - Zero - zameldował Thornton. Był zdyszany, pośpiesznie chwytał oddech. Siedzieli nieruchomo w zapadłej nagle ciszy i Perry poczuł, dopiero teraz, pot zlewający mu ciało, chociaż w sterowni było zupełnie chłodno. Koszula lepiła mu się do pleców, pod pachami miał mokre kręgi, łaskotliwe strużki ściekały po twarzy. Podniósł rękę, żeby otrzeć pot, i przyjrzał się zdumiony swojej dłoni. Drżała. Siedział bez ruchu, patrząc otępiałymi oczami na własne roztrzęsione palce, i czuł, że w ten sam sposób (jakby te drżące ręce to było jeszcze mało) zaczyna drgać mu mięsień lewego policzka; nic na to nie mógł poradzić. A potem zaczął dygotać całym ciałem. Siedział tak osłupiały, niezdolny się poruszyć, trzęsąc się drobnym, uporczywym dreszczem i klnąc bezgłośnie w jakimś ponurym zapamiętaniu - nikogo specjalnie, a jednocześnie wszystkich. Siebie, Thorntona i „Redbirda”, tę planetę, a także Galactic-Navy, Ośrodek Badań Kosmicznych, McAllistera i wszystkich, którzy zostali na Ziemi, nieżyjących już chyba, skoro od chwili startu minęło tam dziewięćdziesiąt osiem lat. Klął ich właściwie bez przyczyny, tylko dlatego, że to minione napięcie musiał nareszcie jakoś wyładować. A potem przestał - niemal tak samo nagle jak przedtem zaczął - i znów tkwił nieruchomo, z rękami opartymi płasko na wygaszonym pulpicie, rękami, które nie drżały tylko dlatego, że właśnie były oparte. Odwrócił wolno głowę i patrzył na Thorntona. Tak jak się tego spodziewał, nie dostrzegł w jego twarzy śladu zdenerwowania; był tak spokojny i skupiony jak zawsze. - Ten przeciek - powiedział wolno Thornton. Nie zrobił żadnego ruchu, siedział w swoim fotelu wyprostowany i uważny, jakoś bardzo rzeczowy. - To moja wina, Perry. Powinienem był jednak cię zbudzić. - Nie. - Perry mówił także spokojnie, obaj zniżali głosy zupełnie odruchowo, w martwej ciszy każdy dźwięk wydawał się zbyt głośny. - Nie przeciek. Automat sterowniczy nie ma najmniejszej części, której mogłoby szkodzić promieniowanie jądrowe. Teoretycznie - w ogóle nie ma części, które mogłyby się psuć. No cóż, sprawdzimy. Za dwie, najwyżej trzy godziny będzie można wysłać na pancerz automaty naprawcze. Choć to nie znaczy wcale, że się dowiemy, jaki z zewnętrznych czynników stał się przyczyną awarii. Zakładając, że to się stało wskutek działania takiego właśnie czynnika... To przecież nie jest Ziemia czy któraś z planet Układu Słonecznego, gdzie znamy rządzące prawa, albo przynajmniej tak nam się wydaje... Tutaj jesteśmy ślepi jak jednodniowe psiaki... - urwał, zawstydzony własną gadatliwością. Podniósł rękę, przyjrzał się jej uważnie; tym razem już nie drżała. Powiedział, starając się, żeby to chociaż trochę przypominało dowcip: - Ale przynajmniej wyprzedziliśmy harmonogram. Prawie o dobę... - Wiesz, nie sądziłem, że można wylądować na statku pozbawionym automatycznego sterowania... Patrzył na niego z uznaniem i na myśl, że mógłby chcieć je w jakiś sposób wyrazić, powiedzieć „Dobry jesteś” albo coś w tym rodzaju, Perry’ego aż skręciło - pochwała za to, co jest po prostu obowiązkiem człowieka, staje się w jakiś sposób obelgą. Lecz Thornton milczał. Perry zobaczył, że się uśmiecha - niespodziewanie, szybko i chyba porozumiewawczo. - Dziękuję, Thor. Nie wiedział, za co właściwie mu dziękuje: za to milczenie, czy też za pomoc w odczytywaniu wskaźników. A może za coś więcej. Siedząc wciąż nieruchomo i przyglądając się jakże znanemu uśmiechowi Thorntona, przypomniał sobie nagle i ostro tamtą chwilę: szare oczy tuż koło swojej twarzy, ręce uparcie przytrzymujące jego własne - gest, odruch, który sprawił, że żył wciąż jeszcze... Oddychał lekko i równo, jego oddech ulatywał bezgłośnie w klimatyzowane powietrze kabiny. Tak postępuje przyjaciel, nie przeciwnik. Jeżeli pozostały w nim jakieś wątpliwości, cień owej dawnej niechęci, to teraz je odrzucił, zdecydowanie i ostatecznie. Ta chwila wystarczyła, żeby dowiedział się o swoim towarzyszu więcej niż w ciągu całych dwóch lat zamknięcia w ciasnym kadłubie „Redbirda” i ośmiu miesięcy spędzonych razem w Centrum Medycyny Kosmicznej. A to, czego się dowiedział, znaczyło, że może mu zaufać. I kiedy myśląc o tym poczuł niespodziewaną, radosną ulgę, zdał sobie sprawę, że nie tylko potrafi, że także chce mu wierzyć. To stwierdzenie zdumiało go i zaskoczyło. Zbyt dawno już był sam, wszędzie obcy, zbyt wiele lat uczył się polegać tylko na sobie, by ta zmiana nie była czymś niezwykłym. „Może nikt, żaden człowiek nie potrafi znosić tego tak długo - pomyślał. - I może musi przyjść chwila, w której zaczyna się uczyć ufać drugiemu człowiekowi. Dlatego i mnie także musiało się to zdarzyć”. W kabinie panowała cisza - w tej ciszy z lekka podzwaniało stygnące szybko poszycie kadłuba. - Za trzy godziny będzie już można otworzyć śluzę rakietową - zauważył Perry, by przerwać przedłużające się milczenie. - Wyślemy telerakietki; trzeba dokończyć badania. Nie mam wyników telemetrycznych, bez tego nie możemy opuścić kosmolotu. - W porządku, ja to zrobię. Rakiety z układami fototelewizyjnymi, panoramiczne zdjęcia powierzchni planety i zdjęcia w podczerwieni. Coś jeszcze? - Nie, to na razie wystarczy. Jeśli wyniki nie będą negatywne, od jutra przystąpimy do drugiej części programu. Proponuję podział prac, które mamy wykonać: ty będziesz nadzorował badania nad tym, czy jest tu jakieś życie i w jakiej fazie ewolucji znajduje się w tej chwili, ja wezmę na siebie lokalizację źródła wysyłanych sygnałów. - Zakładasz, że to mogą być dwie odrębne sprawy? - Nie mogę tego wykluczyć. Być może na planecie istnieje wysoko rozwinięta cywilizacja, a te sygnały nadają jej twórcy. Ale możliwe jest także, że pochodzenie sygnałów jest całkiem inne. Popatrzył w boczny ekran, na dziki, górski krajobraz. Zamykające płaskowyż łańcuchy skalne były dobrze widoczne mimo nocnych ciemności, bo właśnie wschodził jeden z dwóch księżyców planety: świecący ostrym, rtęciowym blaskiem olbrzym. W jego jaskrawym świetle niedalekie rumowiska głazów miały szczególnie pustynny i groźny wygląd. - Jedno mnie niepokoi - powiedział trochę ciszej - że w czasie lądowania nie dostrzegliśmy niczego, co świadczyłoby o cywilizacji powstałej na tej planecie... Żadnych urządzeń, budowli. Nic, co mogłoby, chociażby najodleglej, kojarzyć się ze świadomą działalnością. Powiedzmy, że nie wszystko mogliśmy dostrzec... Ale przynajmniej powinniśmy zauważyć jakieś ich miasta, ośrodki, które każde myślące istoty muszą chyba budować. W których skupia się ich nauka, przemysł, technika - jakkolwiek by rozumieć te pojęcia. Thornton przechylił głowę i Perry miał wrażenie, że przygląda mu się uważniej niż kiedykolwiek dotąd. - Bo myślisz ciągle kategoriami ziemskimi, Perry. Przyznaję - warunki biofizyczne są tutaj tak podobne do naszych, że mogło powstać nawet życie białkowe, jak stało się na jednej z planet Układu Słonecznego. A także mogło, ewoluując, osiągnąć fazę ziemskiego homo sapiens czy nawet ją przekroczyć. Ale to tylko jedna z tysięcy możliwości. Kiedy się mówi: „Kontakt z inną cywilizacją”, człowiek wyobraża ją sobie trochę na własną miarę, tyle że udziwniając zjawiska sobie znane. A to tymczasem mogą być rzeczy nieporównywalne. Ta ich cywilizacja, jeśli w ogóle istnieje, może być całkiem inna od wszystkiego, co my zdołamy sobie wyobrazić. Być może nie potrzebuje żadnych miast ani innych centrów tego typu. Albo - z przyczyn, których jeszcze nie znamy - te ośrodki są usytuowane pod powierzchnią planety. A może „oni” są... no, nie więksi od mrówek i całe takie miasto mogłoby zmieścić się tu, w kabinie sterowniczej. Wtedy nie moglibyśmy zobaczyć go z pokładu „Redbirda”. Umilkł na krótką chwilę i także patrzył w ekran. Dokończył: - Mogliśmy zresztą trafić na jakąś ich pustynię, obszar nie zamieszkany i nie zagospodarowany w najmniejszym bodaj stopniu. A wtedy wszelkie wnioski wyciągnięte z pierwszych obserwacji będą tak samo fałszywe, jak gdyby ktoś, lądując w pierwszym wieku ery kosmicznej - dwudziestym, jeśli wolisz posługiwać się tradycyjną rachubą czasu - na przykład na pustyni Gobi albo na terytorium Sahary, chciał wydać sąd o Ziemi na podstawie swoich pierwszych spostrzeżeń... Oderwał oczy od krajobrazu w ekranie, powiedział jakoś ciepło, prawie serdecznie: - Połowa wątpliwości musi się zresztą wyjaśnić po badaniach telemetrycznych i fototelewizyjnych planety. Na kliszach bezziarnistych możemy przecież otrzymać powiększenia pozwalające dostrzec kilkucentymetrowe przedmioty. Siad działalności istot rozumnych - a chyba jednak istnieją, bo ktoś musiał nadawać te sygnały - nie może zostać nie zauważony. Obrócił się z fotelem i - siedząc tyłem do ekranu świecącego zimnym, rtęciowym światłem księżyca BX-16 - zaczął rozpinać pasy. Wstał i przeciągnął się lekko, odprężony, beztroski. Stojąc na środku sterowni, której pułapu dotykał prawie głową, oświadczył ze swoją zwykłą, niespożytą energią: - Pójdę do laboratorium. Chcę sprawdzić, czy nic się nie potłukło. A potem, tak jak ustaliliśmy, zajmę się sprawą pomiarów telemetrycznych. Czy masz jeszcze jakieś polecenia? - Nie, to już wszystko. I tak będziesz miał kupę roboty, Thor. Pomóc ci? - Nie trzeba, Perry. Zdążę. Ciągle nic, Thor? Stojąc w drzwiach Perry patrzył, jak tamten umieszcza nową próbkę pod obiektywem elektromikroskopu. W białym fartuchu, pochylony nad okularem, Thornton wydawał się kimś obcym. Na co dzień nie pamiętało się jakoś, że jest astrobiologiem - dobrym, ze starej szkoły Foreta i Rittera - i dziwne było widzieć go tak jak teraz, pochłoniętego bez reszty jednym z doświadczeń. Całe laboratorium nosiło ślady przeprowadzanych badań; szklane płytki, probówki i kolby stały wszędzie: na stole, szafkach, w zlewie, a nawet na podłodze. Ten bałagan był czymś zaskakującym u tak zazwyczaj systematycznego Thorntona. Zdjął płytkę z mikroskopu, odłożył na stos innych, wreszcie się wyprostował. - Nic. Od trzech tygodni szukali śladów życia. Już nie - istot rozumnych. Jakiegokolwiek życia. Najbardziej prymitywnych roślin czy zwierząt - z nadzieją, że może jednak coś znajdą, choćby to miały być tylko plazmowate kolonie, jak te z Układu Wegi, pierwotniaki podobne do procjońskich, czy choćby „żywa” zawiesina silikoloidowa, jaką Arkona odkrył pięć lat przed ich odlotem w pomarańczowych morzach Czwartej tau Wieloryba. Teraz zadowoliłaby ich każda kropla istnienia, najprostsza z jego form, najmniejszy okruch będący na poziomie ziemskiej bakterii. Siad, że to życie - jeżeli już nie teraz, to choćby kiedyś - istniało. Siad, w postaci skamieliny, zarodnika, bodajże przetrwalnika jakiejś tutejszej pleśni. Ale nie znajdowali nic. Od trzech tygodni Thornton pobierał próbki, skąd tylko mógł: z wody i z gleby, z powietrza i lodowców zalegających najwyższe szczyty górskie, nawet z głębokich warstw skorupy planety. Do tej pory pobrał ich dobre kilka tysięcy. Bez rezultatu. Bez najmniejszego rezultatu. BX-16 była zupełnie martwa. Taki był ostateczny wynik wszystkich badań wykonanych aż do tej chwili zarówno za pomocą najbardziej czułych przyrządów aparatury badawczej, w jaką wyposażono „Redbirda”, jak i bezpośrednich obserwacji Thorntona i Perry’ego w czasie kolejnych wypraw na powierzchnię planety. Seledynowe światło promieniowało z iluminatorów; wyglądający jak wielkie, zielone Słońce Regulus stał teraz właśnie w zenicie, zbliżało się południe trzydziestoośmiogodzinnego dnia BX-16. W łagodnym, rozproszonym blasku szarosrebrzyste złomy skalne zdawały się fosforyzować jakimś wewnętrznym światłem. Ich kontury były zamazane - tak widzi się na Ziemi przedmioty zanurzone w morzu. Szarozielone niebo, podobne do oglądanej przez nurka z dołu tafli wodnej, potęgowało jeszcze to wrażenie; Cienie leżały nieruchome i czarne jak niezmierzone jeziora, ale ten kontrast nie drażnił, nie raził tak boleśnie jak wtedy, kiedy płaszczyznę wokół kosmolotu zalewało oślepiające, rtęciowe światło większego z dwóch księżyców planety. Thornton przysiadł na brzegu stołu, obrócił głowę - zielonkawy poblask prześliznął się po jego wygolonym policzku. - Tu nigdy nie było życia, Perry - stwierdził i w jego głosie nie czuło się zawodu. - Nie ma go teraz i nigdy nie powstało. - Jesteś zupełnie pewien? - Zupełnie. Milczeli dłuższą chwilę. Niewielki laboratoryjny robot wczłapał do pomieszczenia, odmierzonymi w swej celowości ruchami zaczął uprzątać szklane pobojowisko. Perry uświadomił sobie, że ten nieprawdopodobny bałagan udało się Thorntonowi zrobić w przeciągu jednego przedpołudnia; automat był tu stale, na pewno każdego dnia porządkował probówki, używane naczynia i odczynniki. Niespieszna krzątanina robota zaczęła go, nie wiadomo dlaczego, drażnić. Powiedział niecierpliwie: - Zostaw to. Potem. Automat nie reagował. Trwało chwilę, nim Perry zdał sobie sprawę, że nie adresował swego rozkazu wyraźnie do niego. Poprawił: - Automat, stop. - I kiedy ten znieruchomiał, powtórzył polecenie pod zdziwionym (tak mu się w każdym razie zdawało) spojrzeniem szarych oczu Thorntona. - Przeszkadzał mi - mruknął w formie usprawiedliwienia, choć tamten o nic nie pytał. Przeszedł się po kabinie; zielony blask nasycał ją ciągle, nadając wszystkim przedmiotom nierzeczywisty wygląd podwodnego świata: sceneria snu, nie jawy, w której słowa i czyny mogą mieć. jakiekolwiek znaczenie. Znów stanął w otwartych drzwiach i powiedział, jakby przed chwilą nie wyjaśnili już tego dostatecznie: - A więc nie mogło tu być także żadnych rozumnych istot... - Poczuł się nagle znużony, przesunął ręką po twarzy. Zrobił pół kroku w przód, przystanął. Zapytał z jakąś nadzieją, bezsensowną wobec wszystkiego, co widział na tej planecie, wobec tych kilku słów, jakie niedawno usłyszał: - A te sygnały, Thor? Umilkły, kiedy tylko weszliśmy na orbitę... Sygnały w paśmie międzygwiezdnego wodoru, odbierane przez Ośrodek Badań Kosmicznych... Przecież tylko dlatego wysłano tu „Redbirda”. Nie jeszcze jeden observer kolejną sondę kosmiczną, ale statek z załogą. Pomimo że ryzyko było trzykrotnie większe od dopuszczalnego... To chyba znaczy, że te sygnały, przynajmniej w części, udało się wam odczytać. Znaleźć w nich coś, co potwierdzało ich pochodzenie od jakichś istot rozumnych. Powiedz, co było w nich takiego, że Rada Kosmonautyczna zgodziła się ominąć klauzulę bezpieczeństwa? To przecież musisz wiedzieć... Thornton? Nie pytał - błagał, wściekły na siebie za ten proszący ton słyszany we własnym głosie. Na siebie za to, że mówił to wszystko, i na Thorntona, że słyszy go mówiącego w ten sposób, wbrew wszelkiej zdrowej logice, tak jakby jakiekolwiek sygnały mogły zmienić to, co stwierdzili ponad wszelką wątpliwość: PLANETA BYŁA MARTWA. Tamten odwrócił głowę, nie patrzył na Perry’ego, nawet mówiąc patrzył w iluminator: - Masz rację, tam, na Ziemi, byliśmy prawie pewni, że pojmujemy - częściowo - te sygnały. Można się przecież mylić... Na te] planecie nie było nigdy życja - powtarzał to cierpliwie, jak upartemu dziecku. - A więc tym bardziej żadnych istot rozumnych. Wiesz o tym równie dobrze jak ja: przejrzałeś kilometry taśmy filmowej, masz zdjęcia niemal całej powierzchni BX-16... Na żadnym z nich nie napotkałeś czegoś, co mogłoby być uznane za ślad świadomej działalności... - przerwał na krótką chwilę dla zaczerpnięcia oddechu. - Te sygnały... Mogły mieć w końcu zupełnie inne źródło. Dzięki naszej wyprawie zostało udowodnione, że nie nadała ich cywilizacja pozaziemska, a dowód - chociażby negatywny - jest także jakimś wynikiem. Zdarza się przecież, że ludzie naciągają fakty, by pasowały do ich hipotez. Tak było i z tą planetą. Teraz przynajmniej wiemy, wiemy na pewno, że nie istniała żadna możliwość Kontaktu... - A może - Perry powracał do sprawy sygnałów z tępym uporem, budzącym niesmak w nim samym - może to nadawali przybysze z innych planet? Istoty, dla których BX-16 stała się miejscem chwilowego postoju, czasowym lądowiskiem, jak dla „Redbirda”... - urwał, speszony szybkim, uważnym spojrzeniem Thorntona. - Tego już nie nazwałbym nawet naciąganiem faktów do hipotez, Perry. To jest tworzenie hipotez na miarę własnych marzeń. Wstał i ze spokojem, który Perry’emu wydawał się wyzywający, nieomal obelżywy, zaczął układać szklane płytki pozostawione na stole przez odesłany automat. Patrząc na to, Perry pomyślał, że nikt i nigdy nie drażnił go tak jak Thornton w tej chwili. Powiedział: - No dobrze. Życia tu nie ma i nigdy nie było... - Miał nadzieję, że powracając do tego z maniackim prawie uporem zdoła wreszcie rozzłościć towarzysza. - Ale dlaczego? Tu właśnie, na tej planecie powinno by ono powstać. Co mogło temu przeszkodzić? Promieniowanie jonizujące? Jesteś astrobiologiem, tyle przynajmniej powinieneś wiedzieć. Thornton nie podniósł głowy, układając dalej płytki; to był już tylko wybieg, w ten sposób mógł uniknąć patrzenia w twarz Perry’ego. Wreszcie mu odpowiedział. Cicho, jakby się wstydził mówić mu o tym, co oni obydwaj wiedzieli równie dobrze: - Nie. Planetę chronią pierścienie radiacyjne. Wiesz o tym przecież, Perry... Przestał zajmować się porządkowaniem, przysiadł na brzegu stołu, na pozór całkiem swobodnie. Ale mówił z wyraźnym przymusem: - I wiesz także, że na twoje „dlaczego” nikt teraz nie mógłby odpowiedzieć. Być może kiedyś, gdy wszystkie zrobione przez nas obserwacje, badania i pomiary wkodowane w aparaturę „Redbirda” zostaną przeanalizowane w ziemskich laboratoriach przez jakiś zespół ekspertów... A może także i wtedy nie będzie wyjaśnienia. Milczeli - obaj długo, a potem Perry spytał, choć był zupełnie pewien, że na to swoje pytanie może otrzymać tylko jedną odpowiedź: - Nie ma już żadnej nadziei, Thor? Że... że możemy się mylić? - Żadnej. Spokój Thorntona sprawiał, że Perry poczuł się śmieszny ze swoim niepokojem, z wielką tęsknotą, którą z nim razem żywiła cała ludzkość. Tęsknotą, która - raz jeszcze - została nie spełniona. Powiedział bardzo cicho: - A więc nasz dalszy pobyt na BX-16 nie ma już teraz sensu... Zgadzasz się chyba ze mną? - Tak. Wciąż siedział nieruchomo, a jednak Perry odniósł wrażenie, że jakoś się poruszył, jakby coś z siebie strząsał, coś ostatecznie od siebie odrzucał. Dodał: - Pozostaje nam zebrać aparaturę rozmieszczoną na powierzchni planety, sprawdzić wyniki pomiarów i wracać. Perry przytaknął zupełnie machinalnie. Starając się nie patrzeć w spokojną twarz Thorntona, podszedł do niego, przystanął koło stołu, oparł się ręką o krawędź. - W porządku. - Odkaszlnął, głos zabrzmiał prawie normalnie. - Od jutra wezmę się za sprawdzanie zespołów podróżnych kosmolotu... Dziś skończę pobieranie rdzeniowych próbek gruntu po tamtej stronie masywu. Bądź gotów zaraz po lunchu, chcę ruszyć wcześniej. Pojedziemy przez przełęcz, zabiorę aparaty. Postał tak jeszcze chwilę, potem odwrócił się i szybciej niż zamierzał podszedł do drzwi. Z ręką na płaskim, otwierającym je przycisku odwrócił się gwałtownie, mówiąc to wszystko, czego nie powinien był wypowiadać: - Więc jeszcze jeden zupełnie martwy glob. Czasem się zastanawiam, czy to w ogóle możliwe - istnienie wysoko zorganizowanych form życia, spotkanie istot rozumnych na jakichkolwiek planetach Ten tak oczekiwany Kontakt... Thornton nie drgnął ani się nie poruszył, a przecież to było tak, jak gdyby jego ciało sprężyło się, napięło - jak człowiek albo zwierzę spręża się tuż, przed skokiem. Powiedział wcale niegłośno, a przecież dziwnie twardo: - BX-16 nie jest jedyną planetą, z której otrzymaliśmy sygnały. A tamte udało się odczytać. Można je w zupełności przełożyć na język matematyki wyższej... - Tak, wiem: to „przesłanie” z Serpensa... Człowieku, to nawet nie jest nasza galaktyka, to jest trzydzieści kiloparseków odległości od Słońca. Dziewięćdziesiąt siedem tysięcy lat świetlnych. Z tego układu mogło nic nie pozostać, jego gwiazda od dawna mogła zmienić się w nową... - Tak. - Jego wybuch nie zdołał zmącić równowagi Thorntona. - Masz oczywiście rację. Ale ja nie myślałem o sygnałach z Serpensa. Tak samo zrozumiałe sygnały odebraliśmy z Betelgeuzy i ety Wielkiego Psa... - Sześćset pięćdziesiąt lat świetlnych! Z tej ich cywilizacji, jeśli jakaś istniała, może już nie być śladu! - Są jeszcze inne systemy planetarne. - Milczące. Albo - zbadane już i martwe. Tak jak BX-16. Oczy Thorntona zalśniły twardym połyskiem. - Jesteś zmęczony, Perry. Zastanów się przez chwilę: to, o czym mówisz, dotyczy tych kilkudziesięciu układów, do których zdążyliśmy już dotrzeć. To nie prowadzi donikąd: generalizować na podstawie kilkunastu nawet negatywnych przykładów. A zresztą, nie wszystkie z nich są martwe, nie znaleźliśmy tylko jak dotąd istot rozumnych. Ale to kiedyś wreszcie musi się zdarzyć. Wiesz dobrze, Perry, że Kontakt jest możliwy. Potrzeba tylko czasu. Czasu i wytrwałości. - Czasu! Perry zacisnął ręce, głos urósł mu do krzyku. Mówił, a przecież tak bardzo chciał zamilknąć. Nie tylko dlatego, że każda sprzeczka w ich sytuacji byłaby zwykłym nonsensem. Wstydził się swego wybuchu. Opanował się z trudem, powiedział znacznie ciszej: - Od wieków ludzkość wierzyła w Kontakt z innymi istotami myślącymi, czekała na ten Kontakt. To najpierw wydawało się proste: Mars, Wenus... Neptun, Transpluton... Kiedy stwierdzono, że życia na nich nie ma, przenieśliśmy swoją tęsknotę dalej, rezygnując z Układu Słonecznego. Istot nam podobnych zaczęliśmy spodziewać się w systemach innych gwiazd. Najpierw był Toliman... Byłeś, widziałeś te jego trzy planety zanurzone w obłokach zamarzniętych gazów, przemiatane metanowymi huraganami, chodzące po tych jakichś zwariowanych orbitach. Tak samo przerażający jest system ety Eridana, Arktura i Strzały Wężownika... Wszystkie układy planet, jakie widziałem dotychczas... - Po prostu miałeś pecha. Są jeszcze inne. - Tak, wiem: Arkona i jego Czwarta w systemie tau Wieloryba, i jeszcze C6 Procjona, zbadana przez Thoreza i Osborna. Od lat jako jedyny argument istnienia w kosmosie życia przytacza się sprawozdania Arkony i Osborna. Ale i oni znaleźli tylko zupełnie prymitywne formy. A jeżeli rozum w kosmosie nie istnieje, a w każdym razie nie istnieje tam, gdzie człowiek zdoła dotrzeć kiedykolwiek, aż do ostatniej chwili trwania swego gatunku? Jeżeli nie pomoże żaden rozwój ziemskiej techniki, nic - bo to jest zamysł po prostu niewykonalny? Urwał i spojrzał uważnie na Thorntona; siedział bez ruchu, milczący, niepojęty, z tą swoją piękną, nieruchomą twarzą, nie wyrażającą w tej chwili żadnych uczuć. Pomyślał, że tamtemu musi wydawać się śmieszny. Ale już nie mógł przestać; chciał, musiał raz wypowiedzieć wszystko, co nazbierało się w nim przez całe trzy tygodnie - a może jeszcze wcześniej - co kiełkowało w nim w ciągu wielu minionych lat. - Ja czasem myślę, że Kontakt jest możliwy, a jednocześnie niemożliwy dlatego, że nie ma żadnych płaszczyzn porozumienia, żadnych doświadczeń, które by można wymienić... Przypuśćmy, że ci Rozumni gdzieś rzeczywiście istnieją, że sygnały, o których wspomniałeś, to nie jest jakaś pomyłka i nie wysłały ich cywilizacje wymarłe przed tysiącami lat. Że kiedyś znajdziemy sposób - my albo oni - żeby swych planet dosięgnąć, spotkać się na jednej z nich albo w połowie drogi, i właśnie to spotkanie będzie zupełną klęską, bo okaże się, że dwa wysoko rozwinięte intelekty nie mają nic wspólnego... Że oni dla nas są niepojęci albo niezauważalni, bo życie na Ziemi i jakiejś tam planecie ukształtowało tak odmienne istoty, że nie tylko nauka i technika, że wszystkie zmysły, wszystkie odczucia są całkowicie różne. To przecież jest możliwe... A więc nie tylko możemy ich nie znaleźć. Możemy także spotkać i - nie zrozumieć... I kiedy myślę o tym, widzę, jakim szaleństwem było poświęcić życie lotom międzygwiazdowym, sprawie Kontaktu, być może: mrzonce, idei bezsensownej, a w każdym razie jak dotąd niesprawdzalnej... Thornton podniósł powoli oczy, chłodne i twarde, patrzące przenikliwie w drgającą twarz Perry’ego. - Jesteś zmęczony i rozdrażniony. Dlatego mówisz to wszystko, w co, tak naprawdę, sam ani przez chwilę nie wierzysz., Sam sobie przeczysz. I - wybacz, stary - jest w tym bezdenna ludzka, megalomania: że człowiek musi być jednak czymś wyjątkowym, zjawiskiem nie mającym odpowiednika w kosmosie... Naprawdę jesteś zmęczony. Połóż się i weź paxil. Perry stał nieruchomo, z rękami zwisającymi bezwładnie wzdłuż ciała, drżącymi lekko - wyczerpany swoim nagłym wybuchem. Oparł się o framugę, zacisnął pięści, starając się ukryć to drżenie. Zamruczał niewyraźnie: - To nie jest takie proste, jak ci się zdaje, Thor... Mówisz - megalomania... Ja mysie, że to po prostu strach. Człowiek źle znosi samotność, a więc przeraża go myśl, że to mogłoby być tak: ogromna pustka kosmosu i on - jedyny okruch życia w tym wszystkim, zagubiony, nikomu niepotrzebny, na zawsze zdany tylko na swoje siły... Zrobił krok w stronę Thorntona, spokój i opanowanie tamtego znów zaczynały go drażnić. Był zły na siebie za całe to gadulstwo, część złości kierowała się przeciw milczącemu towarzyszowi. Dorzucił: - To wszystko ciebie, jak widzę, zupełnie nie obchodzi. Dziwię się, że wybrałeś swój zawód - przy takim nastawieniu... Dobrym astrobiologiem może być tylko człowiek, dla którego ta sprawa jest jakąś pasją... Thornton zmilczał tę, teraz już niedwuznacznie do niego skierowaną, zaczepkę. Siedział nieporuszony i złość targnęła się w Perrym, rosnąca z każdą chwilą, złość nie wiadomo przeciwko komu: Thorntonowi czy sobie. Przeszedł się po kabinie, stanął w zielonym blasku bijącym z iluminaiora; BX-16 leżała przed nim, martwa i cicha w seledynowej poświacie - obca planeta, bardziej obca, niż mógłby sobie wyobrazić jakiś mieszkaniec Ziemi. „Tysiące takich planet - pomyślał Perry. - Cały ogromny kosmos, te wszystkie gwiazdy, mgławice i galaktyki - martwe i puste. Nie, to by było za bardzo przerażające...” Odwrócił się, popatrzył na czysty profil Thorntona. Powiedział, nie starając się ukrywać rozdrażnienia: - W porządku. Kończ już te swoje prace, które i tak nie doprowadzą nas do niczego. Wyruszamy za półtorej godziny. Thornton odchylił głowę, patrzył na niego z dołu; teraz, gdy siedział, jego oczy były nareszcie niżej od oczu Perry’ego. Nie stropiony, bez cienia gniewu albo zniecierpliwienia, stwierdził rzeczowo: - Jesteś zmęczony i silnie pobudzony, Perry. Naprawdę zażyj paxil przed lunchem. Dobrze ci radzę. - Radzisz, czy też - polecasz? - Dobrze, niech będzie: polecam. W tym stanie rozdrażnienia nie możesz przeprowadzać prac na powierzchni planety... - W porządku. Jesteś tu ostatecznie pokładowym lekarzem. Szarpnął się, obrażony i wściekły; jeżeli Thornton myśli, że to jest tylko histeria... Wychodząc strzelił drzwiami, nie trzasnęły, uniemożliwiała to warstwa pianolitu. Nie miał nawet tej, dosyć wątpliwej, satysfakcji. Ale po pierwszych krokach zrobiło mu się głupio; istotnie zachował się jak histeryk Zawrócił; znów stanął w drzwiach. - Przepraszam cię. Masz rację; jestem zbyt rozdrażniony. I’m very sorry, Thornton. Tamten uśmiechnął się - spokojnie i niezwłocznie; nie chował nigdy urazy, nie był zawzięty, może dlatego nie doszło jeszcze nigdy między nimi do żadnej ostrzejszej sprzeczki, nie było niepotrzebnych zadrażnień. Powiedział, jakby się nic nie stało, jakby dopiero teraz miał odpowiedzieć na postawione wcześniej, dotyczące planu dzisiejszej pracy pytanie: - Okay, zaraz tam przyjdę. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli ja poprowadzę dziś Corcka. - Regulamin zabraniał kierowania pojazdem planetarnym ludziom znajdującym się pod działaniem środków psychotropowych, ale on nie zrobił do tego żadnej aluzji; po prostu proponował, jakby nie było żadnych regulaminów. - Jeżeli, oczywiście, nie masz nic przeciw temu. - Dobrze. Ja sprawdzę aparaty i przygotuję lunch. Wyszedł z laboratorium, starając się tym razem przymknąć za sobą drzwi powoli i ostrożnie. Poszedł korytarzem prosto do małej mesy. Wyjął z podręcznej chłodni dwie poicje zestawów posiłkowych, włączył program kuchenki. Miał dziesięć minut, więc przeszedł do kabiny centralnej, by wziąć paxil z apteczki. Zażył tabletkę i stał przez chwilę, rozglądając się - nigdzie nie musiał się spieszyć. Po lewej stronie, pod ścianą, pracował układ fototelewizyjny: metry filmowej taśmy spływały na podłogę, zwijały się w ciemne pętle. Podszedł, schyliwszy się, podniósł jedną z nich, jakoś bezmyślnie przesuwał między palcami. Potem wsunął urwany koniec filmu w uchwyty projektora, przycisnął włącznik - zamigotały światła, taśma sunęła wolno, nawijając się na wielką szpulę. Projektor zaterkotał, na ekranie rozbłysnął pierwszy, jeszcze zamglony obraz. Poprawił ostrość i stał bez ruchu, patrząc. Na małym, kwadratowym ekranie przesuwały się wolno fragmenty krajobrazu planety: groźne, zszarpane skały, bazaltowe nawisy, rozpadliny nalane czarnym cieniem, który uniemożliwiał określenie ich głębokości, osypiska zwietrzałych głazów. „To chyba zdjęcia zboczy po tamtej stronie przełęczy” - zastanawiał się, wpatrzony w obraz tak, jakby nie oglądał od trzech tygodni tysiąca innych, tak samo dzikich i martwych miejsc pojawiających się niezmiennie na wszystkich fotogramach. W ekranie widać było teraz rozległą, pustą płaszczyznę, zasłoniętą częściowo spiętrzonymi na pierwszym planie, przed samym obiektywem filmującej rakiety, bazaltowymi blokami. Potem to rumowisko zaczęło się przesuwać, fotorakietka wymijała je widać, zniżając jednocześnie lot - obraz powiększał się; kamera dokonywała zbliżenia. Płaska równina wypełniła dokładnie ekran. Obraz wyrównał się, znieruchomiał - Perry gwałtownie pochylił się do przodu: na gładkiej, jak gdyby wymiecionej powierzchni czerniał regularny krąg, wytopiony w litym bazalcie. Siad, jaki pozostawia statek kosmiczny wznoszący się na ogniu. Patrzył jak urzeczony, czując, że jego serce zaczyna bić nierówno, trzepotać, jakby było czymś całkiem obcym, drgającą w jego ciele oślizłą rybą, nad której poruszeniami nie był w stanie panować. Z sykiem wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Nie czuł upływu czasu, nie umiałby powiedzieć, jak długo już tak patrzy; to równie dobrze mogłyby „być godziny jak kilka minut. Obraz drgnął lekko i zaczął sunąć z wolna ku brzegowi ekranu - rakietka odlatywała dalej. Perry wyciągnął rękę, szarpnął przełącznik; taśma znieruchomiała, prowadzące ją rolki przestały się poruszać. Chwytał gwałtownie oddech; ciemny krąg stopionego bazaltu był ciągle dobrze widoczny. Przerzucił obraz na drugi, większy ekran - palce, spocone z wrażenia, ślizgały się po przełącznikach, Teraz, przy takim powiększeniu, mógł widzieć nawet bąble rozlane na bazaltowej powierzchni i dawno już zastygłe, szkliste krople kwarcu. Pierwsze oszołomienie zaczęło powoli mijać. Myślał już precyzyjnie, choć do spokoju było mu bardzo daleko pomimo zażytego paxilu. Roztrzęsionymi rękami uruchomił podręczny kalkulator, sprawdził sprzężenie z układem fotometrycznym i zakodował polecenie dokładnej lokalizacji. W górnym rogu ekranu pojawiła się mapa BX-16. Czerwony punkcik określał miejsce, w którym się znajdowali, w niewielkiej odległości od niego zalśniła druga, tym razem żółta plamka. W okienku kalkulatora zaczęły ukazywać się cyfry. To było bardzo blisko: osiem i pół kilometra w linii powietrznej od lądowiska „Redbirda”. Zaśmiał się cicho, radośnie, triumfalnie, stwierdzając ze zdumieniem, że na dnie tego śmiechu brzmi szloch i że podobny do szlochu jest jego zdyszany oddech. Z nagłym zawrotem głowy przysiadł na poręczy fotela; przed sobą miał wciąż ekran z tym kręgiem, ciemniejącym na środku płaskowyżu na gładkiej, skalistej płycie, którą on sam wybrałby do lądowania, gdyby miał dosyć czasu na planowane, nie zakłócone niczym nieprzewidzianym podejście do planety. Splótł ręce na kolanie, zacisnął palce aż pobielały stawy i przygryzł wargi, patrząc uparcie w ekran. - To równie dobrze mogła być jedna z sond wysłanych z Ziemi przed naszym odlotem, Perry... albo duży bolid. Odwrócił się gwałtownie, za nim stał Thornton: spokojna, obojętna twarz, oczy, w których nie było radości, niepokoju czy oczekiwania - w których nie było żadnego z odczuwanych przez niego samego uczuć. Spłoszył się, jakby tamten przyłapał go na czymś wstydliwym. Popatrzył jeszcze raz w ekran. To było rzeczywiście możliwe, aż sam się zdziwił, czemu takie stwierdzenie nie przyszło mu do głowy. Być może po niedawnej dyskusji myślał już tylko o jednym. I wyobraźnia poddała mu to jedno z trzech możliwych rozwiązań, a on w swoim nastroju przyjął je za pewnik. Powiedział, starając się to mówić z wielką pewnością siebie, jakiej zupełnie nie czuł: - Tak, ale to mógł być też statek kosmiczny. - I dużo ciszej, bo jego buńczuczność bladła pod upartym spojrzeniem Thorntona: - Astrolot załogowy z nieznanego układu, który tak jak „Redbird” lądował na tej planecie. Tamten przeniósł wzrok z twarzy Perry’ego na ekran. Milczał długo, zanim odezwał się znowu. - Co tłumaczyłoby pochodzenie sygnałów. Nieznana cywilizacja, która z BX-16 postanowiła nadać swoje posłanie do Ziemian... - Mówił powoli, wyraźnie akcentując słowa, i Perry’emu wydało się, że słyszy w tym głosie szyderstwo. Nieufnie przyjrzał się jego twarzy, ale nie było w niej drwiny. Ciągle tak samo beznamiętnie Thornton dorzucił: - Tylko że to mnożenie hipotez nic nam właściwie nie da - Tak, oczywiście. Musimy więc to zbadać. - Masz rację. - Thornton też usiadł, nie było w nim cienia entuzjazmu, który powinien („tak, właśnie powinien” - pomyślał Perry) odczuwać w takiej chwili. Przeciwnie, jakieś znużenie. Ton brak entuzjazmu zdumiewał, szczególnie wobec niedawnych prób przekonania Perry’ego o możliwości Kontaktu. - A więc co proponujesz? - Pojechać tam łazikiem i zbadać sprawę na miejscu. - No cóż, można... - Znów to znużenie w matowym, chłodnym głosie, jak gdyby wiedział o czymś, co Perry’emu było nie znane i co z góry wykluczało możliwość powodzenia takiej wyprawy. - Choć mnie wydaje się to wszystko niezbyt logiczne... Ta hipoteza, żeby istoty rozumne z jakichś odległych systemów wybrały z całym rozmysłem właśnie tę martwą planetę... - Być może - nie z rozmysłem. Jakaś awaria, coś, co ich mogło zmusić do nagłej zmiany kursu i lądowania. A może dla nich BX-16 przedstawia pewną wartość, jest im potrzebny na przykład któryś z pierwiastków występujących tutaj... Zamilkł stropiony znowu badawczym spojrzeniem Thorntona. Cisza w kabinie zaczęła stawać się ciężka, nieomal dokuczliwa, aż wreszcie tamten ją przerwał podnosząc się z fotela zdecydowany, jakby coś w sobie rozstrzygnął, postanowił przez tę niedługą chwilę. - W porządku. Zmieniamy program przewidziany na dzisiaj. - Podszedł do drzwi, odwrócił, się już w progu. - Ja zaraz przyjdę do mesy, tylko sprawdzę stan gotowości łazika. Jeśli się pospieszymy, zdążymy wrócić przed zmierzchem. To właśnie było dla niego tak typowe: dyskutował, lecz z chwilą gdy decyzja została raz podjęta, nie starał się manifestować niechęci czy sprzeciwu, wykonując przypadającą mu część zadania dokładnie i sumiennie; Perry wiedział, że w każdej sytuacji będzie mógł na to liczyć. Pomyślał po raz drugi, że gdyby sam wybierał sobie towarzysza na tę wyprawę, nie mógłby wybrać lepiej. Posiłek zjedli pospiesznie i w milczeniu. Rozgotowane dania były zbyt obrzydliwe, by można było inaczej niż z ironią mówić o ich walorach smakowych, a temat niespodzianego odkrycia omijali w rozmowie, jakby za wspólną zgodą. Zaraz po lunchu włożyli lekkie skafandry i przeszli do pomieszczeń rufowych. Automaty wytoczyły już Corcka przez śluzę transportową. Pancerny łazik stał w pełnym świetle lamp, połyskujący, krępy, podobny do wielkiego, stalowego żółwia. Otwarta klapa bocznego włazu tworzyła rodzaj pochylni. Perry przepuścił Thorntona przodem, patrzył jak tamten ostrożnie, żeby nie zahaczyć skafandrem o żadną z wystających części wyposażenia, przeciska się do fotela kierowcy. Kabina była mała, szczupłość przestrzeni ograniczała swobodę ruchów. Miejsce obserwatora było tuż za siedzeniem kierowcy. Perry wcisnął się na nie, siedząc widział przed sobą szerokie barki Thorntona obciągnięte lśniącym srebrzyście mylarem; aluminizowana tkanina przypominała średniowieczną zbroję, którą oglądał kiedyś w muzeum. Łazik, jak wszystkie pojazdy tego typu, miał własną instalację tlenową i układ regeneracji atmosfery wewnętrznej, więc mogli nie nakładać hełmów; kark i głowa Thorn tona wydawały się dziwnie bezbronne nad metalową kryzą. - Zapłon - powiedział Perry. - Tak, zapłon. Thornton wychylił się nieznacznie do przodu i pojazd zadygotał wstrząsany wibracją rozpędzanego silnika. Kiedy to drżenie zmieniło się w głęboki, niski pomruk motoru idącego na pełnych obrotach, Perry polecił: - Zamknij właz. - Tak, słucham. Właz. Stalowe wysięgniki zaczęły zginać się jak łapy ogromnego owada, okrągła klapa zaskoczyła z cichym sapnięciem. Automat docisnął ją i uszczelnił, czerwone światło oznaczające niehermetyczność kabiny zgasło; obserwujący to Perry mógł wreszcie podać trzecią, ostatnią już komendę: - Do startu. Córek zaczął powoli pełznąć w kierunku śluzy, prowadzony mrugającymi światłami. Pierwsze drzwi otworzyły się w chwili, gdy dotknął ich tępy przód pojazdu; łazik wjechał do ciasnego pomieszczenia komory. Drzwi zasunęły się za nim i zaraz rozwarła się szczelina w zewnętrznym pancerzu kosmolotu, chlusnęło zielonym blaskiem. Stalowy żółw zawahał się na progu, jakby istotnie był jakimś żywym stworzeniem, przeważył się do przodu i - nabierając rozpędu - zjechał po szerokiej pochylni na grunt planety. - Kierunek północno-wschodni - meldował Thornton. - W porządku. Początkowo jechali płaskowyżem rozciągającym się w promieniu kilkuset metrów wokół „Redbirda”. Łazik szedł dosyć równo, chwilami tylko kołysał się nieznacznie, gdy koła trafiały na większe nierówności terenu. Na twardym, skalnym podłożu widniały strome garby, wybrzuszenia podobne do długich, nawianych wiatrem wydm, jakie spotyka się na piaszczystych pustyniach Ziemi, Rozległa, granitowa płyta. wyglądała przez to jak skamieniałe morze; stop srebra i ołowiu polerowany rozproszonym, seledynowym światłem. Thornton omijał większe, leżące tu i ówdzie, odłamy skalne i siła odśrodkowa w czasie wykonywania skrętu przyciskała ich łagodnie do wysokich poręczy - foteli. Niewyczuwalny dzięki osłonie termicznej upał południowych godzin planety nagrzewał nagą skałę, przymglone, rozrzedzone powietrze drgało od żaru; temperatura na zewnątrz dochodziła do siedemdziesięciu stopni. - Mogłoby być trochę chłodniej - zamruczał Perry, myśląc o czekającym ich wyjściu z kabiny. Przy osiemdziesięciu stopniach Celsjusza człowiek zlewał się potem niezgorzej, pomimo antytermicznej warstwy szklanego włókna powleczonego teflonem. - Temperatura na tej wspaniałej planecie stanowczo nie jest tym, co lubię najbardziej... Thornton nie odpowiedział, zajęty prowadzeniem pojazdu. Wjeżdżali na osypisko. Córek wspinał się mozolnie i wytrwale na coraz bardziej strome zbocze, gąsienice zgrzytały na większych głazach. Teraz trzęsło niemiłosiernie pomimo specjalnego zawieszenia kabiny, które - teoretycznie - powinno było zamortyzować wstrząsy. Perry nie zdziwił się milczeniem towarzysza: znał z doświadczenia wysiłek, jakiego było trzeba, żeby utrzymać szarpiącą się kierownicę. Piargi skończyły się wreszcie, więc mogli obaj odetchnąć. Zobaczył, że Thornton podnosi jedną rękę i wierzchem rękawicy wyciera pospiesznie czoło. - Tam, za przełęczą, będzie nas trzęsło gorzej - powiedział Thornton nie odwracając głowy. Nie było w tym niechęci czy. wyrzutu, po prostu stwierdzenie faktu. - Dobre osiemset metrów będzie trzeba przejechać po takim osypisku... widziałeś je w ekranach. Pojazd wpełzł w cień wielkiej skały, okrążył ją - stracili kosmolot z oczu. Wokół Corcka wypiętrzały się teraz pionowe ściany, wjeżdżali w szeroką gardziel wąwozu zamkniętą tymi skałami. To był wspaniały widok: bazalt i granit, poprzerzynane smugami minerałów opalizujących to znów mieniących się zieloną barwą chryzoprazu, niebieskawą lazurytu, oślepiających odkrytą żyłą kwarcu, świecącego tysiącem iskier, że aż migało w oczach. Na tle zielonkawego nieba rysowały się ostre granie płonące odbitymi promieniami stojącej w zenicie gwiazdy. To obce, groźne piękno przypominało Perry’emu strony, w których się był urodził przełom rzeki Colorado na Ziemi. Tam i tutaj człowiek wydawał się sam sobie nieważny, zagubiony, wobec tego ogromu zbyt mały, aby mógł znaczyć cokolwiek. W miarę ich posuwania się naprzód wąwóz stawał się coraz węższy. Robiło to wrażenie, że ściany skalne powoli, ale nieubłaganie zbliżają się do siebie, jak gdyby chciały zgnieść między sobą niewielki ziemski pojazd. Ich cień pogrążał kanion w gęstym i czarnym mroku, nie widziało się drogi. Thornton zapalił światła - klingi mlecznego blasku rozwarły i odepchnęły ciemność, wywołując z niej kontury najbliższych głazów. Można już było dostrzec, że dno wąwozu wznosi się lekko pod górę. - Za pół godziny dotrzemy do przełęczy poinformował Thornton. Ale to trwało krócej; może dwadzieścia minut jechali tak przez ciemność, wąwóz piął się niezmiennie w stronę żagwiących grani, a potem cienie zaczęły wreszcie blednąc, jaskrawe dzienne światło chlusnęło na nich znowu. Dotarli do przełęczy. O kilka kroków dalej zaczynał się już spad. - No, dobrze - odetchnął Thornton. Prowadzenie pojazdu w tym niełatwym terenie zmęczyłoby każdego. - Idziemy po aparaturę. - Sam pójdę. - Perry był pewien, że towarzyszowi przyda się chwila wytchnienia. - Dam sobie świetnie radę. Podjedziesz potem do mnie, kiedy już będę gotów. Tamten nie protestował, więc Perry włożył hełm, odpiął pas przytrzymujący go w fotelu i ruszył w stronę górnego włazu, używanego gdy pojazd był na powierzchni planety; niewielka śluza zapobiegała rozhermetyzowaniu kabiny. Okrągła klapa włazu uchyliła się nad nim, podciągnął się na rękach - trochę niezdarnie, ścierpł jednak w tym bezruchu - i wygramolił na zewnątrz... Piekielny upał dotarł do jego ciała przez wszystkie warstwy skafandra; temperatura mikroklimatu skoczyła o kilka stopni, pot zapiekł go na skórze. Oblizał suche wargi, przełożył nogi przez krawędź i zjechał po obłym boku Corcka na twardy grunt. Skafander ciążył trochę, ale nieznacznie - grawitacja wynosiła tylko dwie trzecie ziemskiej, a to był dobry skafander, przylegający jak skóra, wygodny, giętki, nie krępujący ruchów. Stał w krągłej plamie cienia rzucanego przez przysadzistą sylwetkę pojazdu, nie mogąc jakoś zdecydować się na to, żeby opuścić tę małą oazę względnego chłodu, kiedy w słuchawkach hełmu zaświergotało nagle, trzasnęło; usłyszał głos Thorntona: - Wszystko okay, Perry? - Tak jest. - Nie widzę cię w ekranie. - Bo jeszcze jestem blisko. Zaraz mnie będziesz widział. Przekroczył plamę cienia, żar zwalił się na niego, ale nie myślał już o tym. Szedł szybko, przez elastyczne podeszwy butów czuł twardy, kamienisty, dźwięczący metalicznie przy każdym silniejszym stąpnięciu, nagrzany grunt planety. To, co miał do zrobienia, musiał wykonać bez względu na warunki zewnętrzne, więc roztkliwianie się nad samym sobą i tak nie miałoby sensu. Po kilku metrach zadyszał się i spocił, czuł, że koszula przylgnęła mu do pleców, po twarzy spływały strużki potu. Przymrużył oczy, popatrzył prosto w olbrzymie słońce BX-16. Nie stało już tak wysoko jak przedtem, a przecież upał nie malał. Kiedy patrzył w tę wielką, jasną tarczę, która - dzięki nieznanym właściwościom atmosfery planety - wydawała się mżyć łagodnym, seledynowym blaskiem, prawie nie mógł uwierzyć, że może być ona źródłem tak piekielnego żaru. Dotarł do płaskiej, wciśniętej między głazy platformy skalnej. Dziesięć dni temu założyli tu małą stację badawczą: sejsmometry, magnetometry, mierniki z zimną katodą, detektor jonów i drugi - promieniowania korpuskularnego, nawet spektrobolometr i koronograf, na Regulusie bowiem występowały czasem zupełnie fantastyczne protubernacje i bryzgi chromosferyczne. Pozostawianie aparatury nie miało sensu; to samo nie wyjaśnione zjawisko, które sprawiło, że utracili kontakt radiowy z Ziemią, jak przedtem traciły go wysyłane próbniki i sondy, musiało uniemożliwić przekazywanie wyników badań dokonywanych przez wszystkie te przyrządy po ich odlocie. - Jestem przy stacji, Thor. Dam znać, kiedy będziesz musiał podjechać. Demontowanie sprzętu zajęło trochę czasu; jasnozielona tarcza spełzła znów niżej i upał jakby zelżał. Na zakończenie Perry sprawdził zapisy z ostatnich kilku godzin. Nie było rewelacji, tylko sejsjometr odnotował dwa wstrząsy tektoniczne. Na BX-16 zdarzało się to dość często. Składając taśmy doszedł do wniosku, że lepiej będzie zataić to przed Thorntonem. „To nie dlatego, że chciałbym go w jakikolwiek sposób oszukać myślał, stojąc przez chwilę bez ruchu, ż taśmą w jednej, kasetą w drugiej ręce i mając w pamięci tę twarz: znużoną, obojętną, bez śladu entuzjazmu, z jaką tamten oglądał ekran. - Po prostu nie ma potrzeby, żebym mu o tym mówił, skoro nie widzę żadnego zagrożenia, nic, o czym on powinien się dowiedzieć. Bo te dwa wstrząsy nie stanowią właściwie niebezpieczeństwa...’’ Dał znać, że jest gotów, ale stał ciągle z taśmami w rękach, samego siebie usiłując przekonać, że to tak właśnie wygląda (i prawie już w to wierząc), kiedy łazik podjechał. Mógł przestać myśleć i zabrać się do roboty. Miał jej właściwie zbyt mało;, kilka drobnych czynności - załadunek odbywał się bez pomocy człowieka, pojazd był przecież wysoko zautomatyzowany. Perry żałował prawie, że Córek jest aż tak doskonałym i precyzyjnym tworem; wolałby teraz mieć więcej pracy dla siebie Próbował jakoś odsunąć swój niepokój i to mu się udało. Może dlatego, że aż tak bardzo chciał siebie w tym upewnić, uwierzył, że ta decyzja sprzed chwili jest ostateczna i że, co więcej, jest też zupełnie właściwa. „Naprawdę wcale nie muszę o tym mówić” - pomyślał po raz drugi. A potem, patrząc jak właz transportowy pojazdu domyka się szczelnie i Córek wykręca łagodnie w stronę przełęczy, poczuł znowu radosny niepokój na myśl, że za półtorej godziny do, trą do płaskowyżu. I że nareszcie będzie mógł zobaczyć na własne oczy ten krąg, dotknąć go, zbadać. „I może jednak on stanie się dowodem, że Kontakt jest możliwy. Więcej - że to, na co czekaliśmy tak długo, może stać się już teraz. Teraz i tutaj”. Starając się panować nad swoim podnieceniem, które sprawiało, że ręce w cienkich, srebrzystych rękawicach ześlizgiwały mu się z poręczy winidurowej drabinki, wdrapał się na wierzch Corcka, uruchomił automat włazu i wcisnął się do śluzy. Musiał odczekać, aby ciśnienie się wyrównało. Wreszcie mógł już pchnąć klapę, przelazł do wnętrza kabiny. Thornton odwrócił głowę, spotkali się oczami. Perry pomyślał z ulgą, że tamten nie może zobaczyć jego twarzy, okrytej jeszcze ciągle nieprzejrzystą zasłoną hełmu. - Skończyłeś wszystko, Perry? - Tak. Stał w środku ciasnej kabiny, zwalniając ściągacz przy kryzie kołnierzowej - nie mógł tkwić w nieskończoność w tym stroju tutaj, w klimatyzowanej, wypełnionej normalnym ziemskim powietrzem sterowni pojazdu. Zdjął hełm, czując się prawie nagi, zupełnie odsłonięty pod bacznym wzrokiem Thorntona. Starał się zapanować nad własną twarzą wyrażającą wszystkie odczucia i myśli w sposób tak całkowicie czytelny dla każdego, starał się teraz wyglądać tak samo chłodno, spokojnie i obojętnie jak tamten. I to się chyba udało, bo Thornton nie zauważył niczego. - A więc możemy ruszać - powiedział. Perry zrobił dwa kroki, przystanął nad nim, popatrzył mu przez ramię. Thornton miał na kolanach mapę BX-16, widocznie oglądał ją przed chwilą. Teraz znowu pochylił się nad mapą, przesunął po niej palcem. - Zobacz... to tutaj, Perry. Nie dalej niż cztery kilometry w linii prostej. Ale tuż za przełęczą zaczyna się skalna ściana przecinająca nam drogę. Musimy ją objechać, czyli nadłożyć blisko trzydzieści kilometrów... - Podniósł głowę, obrócił się i spojrzał na Perry’ego. - Trzeba się spieszyć. Chciałbym, żebyśmy skończyli przed wieczorem. Wiem, że Córek może pracować na podczerwieni, ale tak będzie lepiej. Ten wiatr, który tu zawsze zrywa się o zmierzchu... No i różnica temperatur pomiędzy dniem a nocą jest jednak zbyt wielka dla organizmu ludzkiego... - Sejsmometr odnotował dwa silne wstrząsy tektoniczne w ciągu ostatnich godzin... - Perry usłyszał swój głos i zdumiał się, że to mówi, że mówi właśnie to, o czym powiedzieć nie chciał i, ciągle zaskoczony, dorzucił: - Mogłyby się powtórzyć. Jeżeli sądzisz, że to jest niebezpieczne... Urwał, nie mając dosyć siły na propozycję powrotu do „Redbirda”, propozycję, która była tak sprzeczna z jego wszystkimi pragnieniami. „Jeżeli taka musi być nasza decyzja, niech on to powie, nie ja” - myślał. Stał nieruchomo, w milczeniu czekając na ten wyrok, wciąż jeszcze niepomiernie zdziwiony, że to wszystko powiedział - uzależniając realizację planu, po którym tak wiele się spodziewał, od decyzji Thorntona, któremu zdawał się on wręcz obojętny. Oddychał cicho i płytko, wsłuchany we własny oddech ulatujący w łagodny spokój kabiny. „Nie umiem go okłamać - stwierdzał. - Nie jestem w stanie niczego przed nim przemilczeć, oszukać go w żaden sposób, chociażby to oszustwo miało być całkiem małe, prawie zupełnie nieważne. - Oddychał szybciej i znowu słyszał ten oddech, nieznacznie mniej równomierny niż zwykle. - Może to właśnie przychodzi zawsze wtedy, kiedy zaczyna się ufać drugiemu człowiekowi. Może to właśnie jest to. Tylko tyle i jednocześnie - aż tyle. Za mało i za dużo, żeby się tego potrafiło uniknąć”. Czekał. Teraz, kiedy decyzję pozostawił tamtemu, mógł jedynie nie podpowiadać żadnego rozwiązania. Odwrócił głowę. Bał się, że Thornton mógłby zobaczyć prośbę w jego oczach i wyłącznie dlatego zgodzić się na kontynuację programu. Nie widząc jego twarzy, po samym brzmieniu głosu odgadł, że się uśmiecha. - No cóż, nie sądzę, aby groziło nam bezpośrednie niebezpieczeństwo. Zaryzykujemy. Wstrząsy zdarzają się tu tak często, że gdybyśmy mieli od tego. uzależniać wykonywanie badań, trzeba by z góry z wszystkiego zrezygnować. Na dobrą sprawę nie powinniśmy wtedy opuścić ani razu kabiny „Redbirda”. Proponuję nie zmieniać naszych planów. Oczywiście, jeśli ty także podzielasz moje zdanie... Teraz popatrzył: Thornton siedział jak przedtem nad rozpostartą mapą - istotnie się uśmiechał, chyba porozumiewawczo. Znał już przecież Perry’ego, wiedział, jakiej decyzji pragnie, jakich słów się spodziewa. Perry, patrząc z góry w tę jakże znaną twarz, poczuł nagłą serdeczność - niespodziewaną, zaskakującą, bo nie doświadczał jej od lat. Bazaltowy wał skalny zagrodził łazikowi drogę tuż za przełęczą. Ciągnął się nieprzerwanie na przestrzeni piętnastu kilometrów i żeby go objechać, stracili ponad pięć godzin. Zbliżał się zielonkawy, przedziwny zmierzch planety. Przymglone słońce spłynęło nad horyzont, w rozrzedzonym powietrzu jego promienie wydawały się czymś materialnym; polśniewające twardym odbłyskiem metalu, ukośne klingi, uderzające nieustannie w otaczającą ich ze wszystkich stron skałę. Cienie nabrały głębokiej barwy błękitu, a na zachodzie pojawiły się przejrzyste jak rozsnuwana wata srebrne obłoki, oślepiające oczy blaskiem trudniejszym do zniesienia niż tamte zielonozłote, łagodnie - rozproszone światło. Thornton odwrócił głowę. Oczy miał lekko przekrwione: patrzenie w ów blask było zbyt uciążliwe. Powiedział: - Chyba jesteśmy już naprzeciwko przełęczy. Zrób namiar, sprawdź go z kalkulatorem i mapą. Jeżeli się nie mylę, trzeba będzie niedługo zboczyć na południe. Nie mylił się i Perry po krótkiej chwili obliczeń podał mu nowy azymut. Tępy łeb Corcka wykręcił jakby, niechętnie. Thornton prowadził pojazd po ciasnym, ostrym łuku; oślepiające światło zaczęło się przesuwać, wpadało teraz z boku, polśniewając w tarczach zegarów kontrolnych, Jednocześnie wzrosły przechyły kabiny; grunt przerzynały tutaj głębokie rowy tektoniczne, łazik wytracił szybkość, pełzł przez nie wolno, z uporem żywej istoty, wznosił się i opadał. Jego miarowy ruch przyprawiał o lekkie mdłości. A potem to nagle skończyło się - wjeżdżali na pochyły, piarżysty stok; z prawej i lewej strony piętrzyły się bloki skalne. Nad rumowiskiem kamieni odsłonił się widok na ostry grzbiet, wrzynający się twardo w mierzchnące niebo, by nagle, niemal pionowym uskokiem opaść w dwustumetrową przepaść. Perry dostrzegł w krajobrazie coś znajomego; tę właśnie stromą, urwistą ścianę widzieli na ekranie na chwilę przed tym, nim filmująca rakieta zaczęła robić najazd na gładką, pustą powierzchnię rozległej platformy skalnej, tak pustej, jakby potężna siła zmiotła z niej nawet odłamy bazaltu. Ciemny krąg musiał być bardzo blisko. - Jakieś dwa kilometry - stwierdził Thornton zupełnie tak, jak gdyby mógł czytać w jego myślach. - Najdalej za pół godziny powinniśmy dotrzeć tam, Perry. Mieli przed sobą »ze trzysta metrów całkiem czystego stoku, który musieli strawersować chcąc dostać się do wielkich, spiętrzonych złomisk, oddzielających ich jeszcze od platformy. Jechało się po tym dobrze, niemal tak łatwo jak po betonowej nawierzchni. Thornton przyspieszył nieco, łazik nareszcie przestał trząść się i dygotać, silnik pracował równo. Właśnie dlatego to pierwsze drgnienie, zakołysanie się gruntu pod opancerzonymi kołami pojazdu zauważyli natychmiast, w tej samej chwili, w której się rozpoczęło. Wstrząs był dość słaby, a przecież wyraźnie wyczuwalny: jakby sieknięcie gdzieś pod powierzchnią planety, gwałtowny dreszcz przebiegający skorupę zastygłej magmy. Trwał tylko parę sekund, ale to wystarczyło: kilka kamiennych bloków, wyrwanych ze swego leża, zaczęło toczyć się wolno po zboczu, pociągając za sobą małe lawiny piargowe. Thornton wcisnął hamulce i pojazd znieruchomiał. Patrzyli obaj bez słowa na spadające głazy; każdy mógłby zgnieść Corcka, gdyby łazik znalazł się na jego drodze. Drugi wstrząs przyszedł w jakąś minutę po pierwszym. Perry, zwrócony w stronę wznoszącej się o kilkanaście metrów od unieruchomionego pojazdu maczugi skalnej, zobaczył nagle, że czysty, wyraźny kontur dobrze widoczny na tle jaśniejsze1go nieba zaczyna się rozmywać - i zaraz poczuł to drganie, które wstrząsnęło bazaltowym podłożem. Grunt pękał i falował, twarda skorupa wybrzuszała się w wielu miejscach, ruchoma, niespokojna, jak kożuch na kipiącym mleku. Wielkie odłamy skalne leciały w dół po stoku coraz szybciej, zderzały się ze sobą. To wszystko działo się w przerażającej ciszy, bo żaden odgłos nie docierał do dźwiękoszczelnej kabiny. Jedna z pionowych skał, wznoszących się przed nimi, zaczęła kruszyć się i pękać, jak gdyby niewidoczny nóż rozcinał granit. Rozsypywała się w oczach, złomy skalne waliły w zbocze, sunęły w kierunku Corcka; sprawiało to wrażenie, że cały stok ruszył w ich stronę. Wzbijając gęstą kurzawę, lawina płazów sunęła ku dołowi - jej czoło było coraz bliżej. Nie mieli czasu zawracać. Thornton dał wsteczny bieg, silnik zakrztusił się, zawył na pełnych obrotach. Rzuciło nimi tak, że Perry wyrżnął czołem w oparcie fotela przed sobą aż pociemniało mu w oczach. Kilka sekund jechali tyłem, gąsienice pojazdu ślizgały się po gładkiej powierzchni magmowej skały. Thornton dusił hamulce, biegi, sprzęgło, starając się opanować obłędny poślizg. Nagle coś rąbnęło w nich z przodu, obróciło bokiem do zbocza. Pojazd zarzucił gwałtownie, stając niemal dęba. Zwalił się na bok i sterczał w lawinie głazów, kamieni i żwiru, która dognała go i ogarnęła. Rzucało nim jak piłką. Obaj tracili oddech, gdyby nie pasy mocujące do oparć, zostaliby rozbici na miazgę. A potem coś chrupnęło, przez trzask i łomot walącego się w dół pojazdu usłyszeli jazgot rozdzieranego metalu, potężny wstrząs targnął całą maszyną; znieruchomiała, przewalona na grzbiet, w jednej minucie zmieniona w kupę złomu. Sufit kabiny był teraz w dole, pod nimi; wisieli w swoich pasach, bezradni jak jeszcze nigdy. Całe wyposażenie łazika, od precyzyjnej aparatury rozrządu po układ napędowy i system obronny z miotaczami antymaterii włącznie, nie mogło im nic pomóc, zupełnie nieprzydatne. Czerwona lampka nad włazem mrugała ostrzegawczo; w jakimś miejscu tytanowego pancerza musiały puścić spawy, ciśnienie spadało z wolna, kabina straciła hermetyczność. - Cholera... Po raz pierwszy Perry usłyszał przeklinającego Thorntona; nawet to robił bez furii, z jakąś spokojną i zimną zawziętością. Prawdopodobnie starał się wyswobodzić z pasów. Udało mu się chyba, bo Perry usłyszał teraz głuchy odgłos upadku; widocznie tamten całym ciężarem ciała gruchnął w znajdujący się w miejscu podłogi, pozbawiony ochronnej warstwy pianolitu sufit. - Nie jesteś ranny, Perry? Wstał - Perry, szamoczący się jeszcze z ostatnią klamrą, zobaczył go pod sobą. Stał chwilę, widać oszołomiony upadkiem, potem zbliżył się nieco chwiejnie do odwróconego pulpitu, przykucnął przy nim, próbując uruchomić napęd i blok kalkulatora. Bez skutku, bo stół kontrolny, pomimo jego wysiłków pozostał martwy i ciemny. - To na nic - powiedział Perry. Sprzączka puściła wreszcie, zleciał na sufit z tym samym, co poprzednio Thornton, hałasem. Tkwił teraz na czworakach, mając nad sobą wklęsłą czaszę fotela, spod której nie zdążył się wydostać. - Zasilacze i baterie słoneczne na pewno poszły w drzazgi. Wygrzebał się powoli i chwiejnie stanął na nogi. Powietrze uchodziło w dalszym ciągu, wewnętrzna atmosfera pojazdu z każdą chwilą stawała się bardziej rozrzedzona. Czuł zawrót głowy, ogarniała go apatia i senność. - Bez automatów naprawczych nie damy sobie rady. Thornton obrócił się wolno. - Jesteś zupełnie pewien? - Zupełnie. Zamilkli obaj, w - ciszy kabiny jedynie czerwona lampka błyskała konwulsyjnie. Bardzo spokojnie, wciąż nie podnosząc głosu, Thornton powiedział: - Więc trzeba „wyjść na zewnątrz i dotrzeć do „Redbirda”. Mamy skafandry. Trzydzieści kilometrów żłobimy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Perry odwrócił głowę, wolał nie patrzeć w srebrzyste oczy. - Tlenu wystarczy najwyżej na piętnaście minut. Spokój Thorntona udzielił się także jemu, a może to była obojętność na wszystko, jaka ogarnia ludzi w momentach anoksji. Spojrzał na manometry: ciśnienie spadło o 0, 3 atmosfery, powinni włożyć hełmy, ale ten szczupły, piętnastogodzinny zapas należało oszczędzać jak najdłużej. „Oszczędzać” to przecież także nie może nas uratować. Oddychał z coraz większym trudem, zaczął oblewać się potem, mięśnie robiły się jak z waty. Przysiadł na odwróconym fotelu. Thornton stał przed nim, Perry nawet nie zauważył chwili, w której zbliżył się, odchodząc od pulpitu. - Jest jeszcze rakietką awaryjna, Perryr - Tak. Automaty „Redbirda” wyślą ją w stronę Corcka po upływie dwudziestu czterech godzin. Zostały tak zaprogramowane, bo nikt nie przewidywał rozdarcia pancerza. Normalnie w uszkodzonym pojeździe ludzie mogą przeczekać nawet pięć dni. - Można ją wezwać wcześniej. - Stacją nadawczą łazika. Ale żeby ją uruchomić, trzeba by uruchomić całą aparaturę. - A nadajniki w skafandrach? - Ich zasięg nie przekracza trzech tysięcy metrów. To na nic, Thornton. Mówił to wszystko spokojnie, dziwiąc się sobie, że nie odczuwa rozpaczy ani lęku. Jak gdyby instynkt samozachowawczy przestał w nim działać. Nie chciało mu się ruszyć szumiało w uszach. Pomyślał: „Więc to się właśnie tak kończy. Na jednej z planet dość oddalonych od Ziemi, żeby tam nikt nie potrafił sobie jej wyobrazić”. Raz popełniony błąd wyzwolił cały łańcuch następnych i teraz nic już nie dawało się zrobić, „Gdybyśmy nie zlekceważyli zapisu sejsmometrów... Nie tak; gdyby on się nie. zgodził, żeby je zlekceważyć, dlatego że ja chciałem tak bardzo...” Jakby z daleka doszedł go chłodny, uparty głos Thorntona: - Więc trzeba sforsować ścianę. Poderwał głowę - to była jakaś możliwość, szansa ratunku, o której nie pomyślał. Istniały przecież dwie drogi powrotne: ta, którą tu przybyli, okrężna, znacznie dłuższa, jedyna możliwa dla pancernego łazika, i jeszcze jedna - właśnie poprzez grzbiet wału, krótsza, dostępna może dla ubranych w lekkie skafandry ludzi. Ten instynkt życia, który przed chwilą wydawał się uśpiony, targnął nim teraz z niespodziewaną, prawie bolesną siłą. - Myślisz, że to się uda? - Nie wiem. Ale nie mamy żadnego innego wyjścia. Poderwał się z fotela, niespodziewanie odzyskując siły. Zrobił krok w stronę bocznego włazu i zaraz zatoczył się na ścianę; kabina wirowała, dławiło przyspieszone, nierówne bicie serca. - Włóż hełm, te kilka minut naprawdę nas nie zbawi - powiedział Thornton. I patrząc w stronę włazu: - Przez ten czas sprawdzę, co z automatem otwierającym śluzę. Perry z wysiłkiem oderwał się od ściany. Czuł się śmiertelnie słaby i po raz pierwszy nie uraziło go przypomnienie o różnicy wytrzymałości ich obu. Nie starał się protestować, odszukał hełm, roztrzęsionymi rękami założył go na głowę, docisnął twardą banię do kryzy kołnierzowej. Przekręcił zawór tlenowy - odetchnął, w oczach mu pojaśniało, serce znów pracowało bez najmniejszego wysiłku. Patrzył, jak Thornton rusza w kierunku śluzy, patrzył wstrzymując oddech: jeżeli klapa zacięła się czy zaklinowała „nie będą mogli wydostać się z pojazdu. Nie ma co nawet marzyć o przebijaniu pancerza czy przecinaniu go jakimkolwiek palnikiem. Jedynie laser mógłby dać tutaj radę, ale nie wzięli lasera. Automat dawał się uruchamiać ręcznie dzięki urządzeniu awaryjnemu, wmontowanemu w ścianę raczej na wszelki wypadek. Perry nie słyszał nigdy, by ten wypadek komuś istotnie się zdarzył. Thornton odkręcił śruby. Nawet w takiej chwili przyjemnie było patrzeć, jak pracuje: celowe, oszczędne ruchy, żadnego niepokoju, napięcia, nerwowości. I żadnych objawów anoksji. Perry przyglądał mu się przez prostokątne okienko hełmu; znał dobrze tę jego niewiarygodną odporność, a przecież zdumiewała go za każdym razem od nowa. Wreszcie dźwignia zaczęła się poruszać. Centymetr po centymetrze sunęła ku dołowi, pokrywa włazu drgnęła, nieznacznie, a jednak dostrzegalnie. - W porządku - powiedział obracając się Thornton. Perry domyślił się tych słów po ruchu jego warg. Nie mógł go słyszeć, póki on także nie włoży swego hełmu. Tamten przysiadł zdyszany na szafce narzędziowej, która normalnie powinna znajdować się wysoko, przyśrubowana do ściany pod sufitem. Zbladł trochę, twarz lśniła mu od potu, oddychał płytko i szybko, teraz i on zaczynał mieć już dość. Sięgnął po hełm, nałożył i zaraz Perry usłyszał jego głos - niski, spokojny, bardzo rzeczowy: - No, wychodzimy. Dalsze siedzenie tutaj zupełnie nie ma sensu. Nie czekał na odpowiedź Perry’ego. Zniknął w przedziale bagażowym, po chwili wrócił niosąc pakowny plecak. W milczeniu zbierali rzeczy, które mogły okazać się przydatne tam, na powierzchni planety. - Wzięliśmy chyba wszystko. - Thornton dociągnął paski plecaka. I prostując się na całą swoją wysokość, zdecydowanie, prawie rozkazująco, choć w jego głosie nie było nic, co świadczyłoby, że stara się Perry’emu narzucić posłuszeństwo, rzucił: - Idź za mną. Zewnętrzna klapa włazu nie dawała się opuścić do końca, widać blokował ją jakiś kamień. Ciasne zazwyczaj przejście zwęziło się jeszcze, więc z trudem przeciskali się nim na zewnątrz. Perry wyczołgał się za Thorntonem, który na mocy jakiejś milczącej zgody przejął dowodzenie, stanął, popatrzył na miejsce awarii. Teraz dopiero widział dokładnie to, co do tej chwili mógł sobie jedynie wyobrażać: Córek leżał nieruchomo, jak wielki żuk odwrócony na plecy i bezskutecznie przebierający łapami w powietrzu (gąsienice wciąż jeszcze pełzły po kołach, coraz to wolniej), bezradny, nie mogący się w żaden sposób obrócić. Był w opłakanym stanie. Lawina niosła go dobre kilkaset metrów w dół stoku, nim wreszcie wklinowała między dwa bloki skalne, które zahamowały zsuwanie się pojazdu. Srebrzysty bok łazika spłaszczyło uderzenie, podwozie było wygięte, a tytanowy potrójny pancerz wgnieciony w kilku miejscach jak zwykła, cienka blacha. - Nieźle mu się dostało - zauważył Thornton. - Trzeba będzie przysłać całą stację naprawczą z podnośnikami i dźwigiem, żeby go stąd wyciągnąć. Odwrócił się, nie poświęcając łazikowi więcej uwagi. Ta sprawa była dla niego zamknięta, przechodził do porządku nad całym wydarzeniem, niczego nie komentował, nic nie próbował roztrząsać. Perry pomyślał z wdzięcznością, że żaden inny człowiek nie powstrzymałby się - teraz czy przedtem, zaraz po ich awarii - od wygłoszenia chociażby kilku uwag o ich lekkomyślności, skutkach zlekceważenia zapisów sejsmometru, podejmowaniu nadmiernego ryzyka. Zacząłby szukać winy w nim albo w sobie, starając się obciążyć odpowiedzialnością za wszystko, co się stało, jednego z nich. Prawdopodobnie - tego drugiego, nie siebie. Chciał mu to jakoś powiedzieć, ale nie umiał, więc tylko stał i patrzył, jak Thornton się pochyla, podnosi plecak, umieszcza go ostrożnie na pojemniku z układem życiodajnym, nad zapasową butlą tlenu, także przypiętą na plecach; niższa od ziemskiej grawitacja planety umożliwiała uniesienie tego ciężaru. - No, jestem gotów. Idziemy? Zaczął iść przodem, znów obejmując prowadzenie. Perry patrzył przez chwilę na tę wysoką sylwetkę poruszającą się swobodnie i pewnie mimo skafandra. Przypomniał sobie nagle pierwszy dzień w budynku Galactic-Navy; stali na korytarzu, przyglądał się Thorntonowi, który oparty o framugę zamkniętych drzwi zapalał papierosa. Wtedy bał się go trochę, nie umiał mu zaufać. Wydało mu się, że tamtą chwilę dzieli od tej obecnej coś więcej niż tylko czas. Ruszył za nim. Dopędził go po kilku krokach, bo, tamten się nie spieszył, od początku ustalając równe, spokojne tempo. Szli obok siebie w milczeniu - słowa nie były im potrzebne. Po latach spędzonych razem dzień po dniu ich współdziałanie stało się rzeczą tak naturalną jak oddech, nie wymagało dodatkowych omówień. Idąc dotykali się czasem ramionami i Perry czerpał jakąś uspokajającą pewność z bliskości towarzysza. Pomyślał, że tamtemu jego obecność jest chyba w ten sam sposób potrzebna, że potrzebny jest mu ten kontakt, porozumienie, które czasami - rzadko - można nawiązać z innym człowiekiem. Kontakt dodający odwagi, pomnażający wiarę we własne siły. Właśnie dlatego niezbędny, chociaż nie każdy potrafi się do tego przyznać. Trzydziestoośmiogodzinny dzień BX-16 miał się już ku końcowi, tylko cztery godziny dzieliły ich od zmierzchu. Jasnozielona tarcza ściemniała nieco przy brzegach, stała się jakby przejrzysta, po jej powierzchni przepływały bladoniebieskie smugi. Zniżyła się wyraźnie. Niebo nabrało twardej, matowej barwy ołowiu, nad horyzontem pojawił się nieregularny, mniejszy z dwóch księżyców planety, widoczny tylko tuż przed zachodem słońca. Ich cienie rozdwoiły się, sunęły przed nimi umykając spod stóp: wyraźny, czarno-błękitny, jaki rzucały wszystkie przedmioty w blasku dziennej gwiazdy, i drugi, blady, będący jakby cieniem tamtego, który pojawił się teraz w świetle małego księżyca. Zwolnili trochę; stok kończył się kilkoma metrami osypiska, co chwila kamień potrącony nogą jednego z nich staczał się z pochyłości zbocza. Dotarli do podnóża bazaltowego wału. Thornton przystanął, patrzył na skalną ścianę, którą musieli sforsować (a w każdym razie tak się Perry’emu wydawało; nie był zupełnie pewny, trudno jest dostrzec kierunek wzroku człowieka patrzącego przez wąską szybkę planetarnego hełmu). Piętrzyła się przed nimi, odcinając im drogę do leżącego nieomal w linii prostej lądowiska „Redbirda”. Była prawie pionowa, najeżona basztami i iglicami, nalana błękitnym cieniem gęstniejącym w żlebach i pod stromymi zerwami. Perry pomyślał, że pokonanie przeszkody będzie wymagać sporych umiejętności alpinistycznych. Thornton poruszył głową, kierując w jego stronę podłużne okienko hełmu: - Chodziłeś? Perry raz jeszcze przesunął wzrokiem po rzeźbie skalnej ściany; nawet z tej odległości nie wyglądała na łatwą, ekspozycja była naprawdę duża. Poczuł, że mu zasycha w ustach, z wysiłkiem przełknął ślinę. - Trochę. Bardzo niewiele, Thor. - No, to już nieźle. Myślałem, że dla ciebie to będzie ten pierwszy raz. - Iz nagłym optymizmem, zupełnie nieuzasadnionym, skoro nie znał tej ściany i nic o niej nie Wiedział, dorzucił: - Zobaczysz, że nam się uda... - Kiedy ja rzeczywiście chodziłem bardzo mało. - Perry pomimo wszystko poczuł się odprężony, udzielał mu się prawdziwy czy udany nastrój pewności siebie i niefrasobliwości Thorntona. I głównie w górach księżycowych; a to, jak wiesz, znacznie łatwiej. - Tamten milczał wyczekująco, więc dodał jeszcze: - To zresztą było dawno, w ostatnich latach studiów. Mieliśmy wtedy kilkumiesięczne praktyki księżycowe, siedziało się tygodniami w bazie przy Eratostenesie, Apeniny mieliśmy pod nosem; coś trzeba było robić z czasem wolnym od zajęć... To jest naprawdę zbyt mało, żebyś mógł na mnie liczyć. - Nie szkodzi. Tu grawitacja jest także niższa od ziemskiej, będzie więc łatwiej. A zresztą, ja pójdę na pierwszego i trochę ci pomogę. Chodziłem w Alpach i Himalajach na Ziemi. Dam radę. „Ciekawe, czy jest coś, czego on nie potrafi pomyślał Perry, starając się ułowić srebrne spojrzenie Thorntona. - Gdyby to było morze, nie - góry, prawdopodobnie okazałoby się, że brał też udział w regatach albo przepłynął na tratwie cały Atlantyk VI, zaprzątnięty tymi myślami, zapytał głośno, nie zdając sobie sprawy, jak głupio i bez sensu zabrzmi takie pytanie: - Pływasz także? - Co to ma... - zaczął Thornton, a potem się uśmiechnął. Perry nie mógł, rzecz jasna, zobaczyć tego uśmiechu, ale usłyszał go bardzo wyraźnie w głosie Thorntona idącym ze słuchawek. - Pływam. Kraulem, klasykiem i delfinem. Delfinem najgorzej. - Pomilczał krótką chwilę, a potem dodał bez cienia chełpliwości, chłodno i obojętnie, jakby wyliczał wszystkie znane mu możliwości precyzyjnego narzędzia: - Poza tym znam zapasy i dżudo, opanowałem karate, jeździłem trochę na nartach śnieżnych i wodnych, skakałem także. Gram całkiem nieźle w tenisa i podle w ręczną piłkę. Ćwiczyłem przez rok szermierkę i trenowałem pięciobój. To należało do programu... moich studiów. - Odwrócił głowę i znowu patrzył przed siebie. - To chyba byłoby wszystko. „Cholera - pomyślał Perry - cudowne dziecko Ośrodka Badań Kosmicznych”. Rejestr umiejętności sportowych Thorntona wywołał w nim lekką zazdrość, próbował ją zagłuszyć nieco drwiącym podziwem: - Cóż, stary, chylę głowę. Wygląda na to, że na tej twojej uczelni przygotowano cię na wszelkie ewentualności. Wypada mi uwierzyć, że i z tą ścianą poradzisz sobie także. Thornton zaśmiał się cicho i krótko, ten śmiech uspokajał, odbierał ich sytuacji grozę, działał skuteczniej, niż mogłyby to sprawić najbardziej przekonujące zapewnienia. Perry powoli zaczął obracać głowę, spojrzał na towarzysza: stał nieruchomo, wpatrzony w bazaltowy wał odcinający im drogę. Tym razem, pomimo kryjącego twarz hełmu, nie można było mieć wątpliwości co do kierunku owego zapatrzenia. Ciało pod błyszczącym mylarem napięło się wyraźnie, sprężyło jak przed skokiem i Perry patrząc na to zrozumiał dopiero teraz, że to, co ich czeka, nie będzie proste i łatwe, a cała dotychczasowa niefrasobliwość Thorntona jest sztuczna, obliczona na to, by go uspokoić. Odkaszlnął, zapytał obcym, płaskim, dziwnie drewnianym głosem: - Idziemy, Thor? Z początku szli łagodnie podnoszącym się zboczem, które po dwustu metrach zaczęło robić się strome. Teren stopniowo stawał się coraz trudniejszy, zbocze przeszło w skalistą grzędę, posuwanie się po niej bez pomocy rąk nie było już możliwe. Thornton przystanął, zdjął plecak z ramion, schylił się nad nim, ciągle tak samo napięty i skupiony. - Zwiążemy się już teraz - powiedział. Otworzył plecak, wyjmował po kolei młotek, zwój liny i haki. - Założysz stanowisko, a ja poprowadzę wyciąg. Nie asekuruj zbyt sztywno, jeśli odpadnę, mógłbyś mnie nie utrzymać. Nie starał się niczego narzucić, nie podkreślał, że jest lepszy czy bardziej doświadczony. Po prostu brał na siebie trudniejszą część roboty, bardziej wyczerpującą psychicznie i fizycznie, traktując to jak rzecz zupełnie zrozumiałą. Teraz się wyprostował, rozwiązał linę, rzucił jej koniec Perry’emu; stał i patrzył, kiedy ten niezbyt pewnie zakładał pętlę piersiową, ale nic nie powiedział. Potem związał się także i zaczął wpinać haki do karabinków. - Staraj się wybić wszystkie. - Nie podniósł oczu, zajęty sprawdzaniem, czy będzie mógł swobodnie zdejmować hak jedną ręką. - Nie mamy ich zbyt wiele, wiesz. Przykucnął, związał plecak, zarzucił go na barki i wstał poprawiając cały ładunek na plecach podwójna butla tlenu przeszkadzała trochę w prawidłowym rozmieszczeniu ciężaru. Uporał się z tym wreszcie i obrócony bokiem popatrzył na Perry’ego, wbijającego właśnie hak stanowiskowy. - Jesteś już gotów? Perry skinął głową ujmując linę ręką i Thornton go wyminął. Zatrzymał się raz jeszcze i stał przez chwilę z lekko zadartą głową, starając się ocenić pierwszy odcinek podejścia. A potem z tym swoim zwykłym spokojem, opanowaniem cechującym go zawsze i wszędzie, zaatakował ścianę. Jego ruchy były ostrożne, lecz pewne, posuwał się powoli, wybierając rozważnie miejsca do wbicia haków i sprawdzając kilkakroć, czy dobrze siedzą w ścianie, nim zdecydował się na przepięcie liny. Perry, śledząc z dołu jego mozolne wspinanie, zdał sobie nagle sprawę, z jak wielkim łączyło się ono ryzykiem - dźwięk wbijanego haka, który na Ziemi upewnia alpinistę, że wbił go prawidłowo, nie docierał przez hełm astronautyczny i Thornton szedł w głuchej ciszy, nie mogąc słyszeć żadnego z tych odgłosów, które ostrzegają o niepewności skały. W każdej chwili mogło się zdarzyć, że chwyt wykruszy się z ręki, a hak nie utrzyma go w razie upadku. Razem z tą świadomością przyszedł nagle skurcz strachu, ostry, gwałtowny, rozpełzający się dreszczem po zwilgotniałej w jednym momencie skórze. To był nie tylko lęk przed niebezpieczeństwami tej drogi. Bał się najbardziej samego siebie, własnego przerażenia, z którym tam na górze być może będzie musiał się zmierzyć, i tego, że już na ścianie, uczepiony gdzieś nad przepaścią, będzie się bał. - Ściągam luz - oznajmił Thornton. Widocznie znalazł dobre miejsce na stanowisko asekuracyjne. - Likwiduj. Więc teraz była już jego kolej. Strach zniknął tak samo nagle, jak przedtem się pojawił; głos miał zupełnie normalny, kiedy sygnalizując zdjęcie asekuracji meldował przepisowo: - Idę. - W porządku. Chodź. Szło mu się całkiem dobrze, ściana miała sporo wygodnych chwytów, a Thornton napinał silnie linę. Perry poruszał się bez lęku, wiedząc, że gdyby odpadł, gdyby popełnił błąd, nic złego nie może mu się przydarzyć. Thorntonowi jak zawsze można było zaufać, wszystko, co robił, robił tak samo dobrze. Przy pierwszym haku znalazł się po jakiś pięciu minutach. Thornton popuścił linę, by umożliwić wypięcie jej z karabinka, i Perry wybił hak trzema silnymi uderzeniami. Poszło to sprawniej, niż mógłby się spodziewać. Powoli nabierał wiary w powodzenie całego przedsięwzięcia. Zatrzymał się na chwilę, żeby odpocząć, ostrożnie podniósł głowę. Szczytowa grań rysowała się bardzo wyraźnie na tle nieba, które teraz zrobiło się połyskliwie srebrzyste jak wielkie, rtęciowe jezioro, bardzo odległe, oślepiające oczy odbiciem chłodnego światła; jasnozielona tarcza Regulusa znikła już za granią. Ściana miała najwyżej trzysta metrów, wszystko razem naprawdę nie wyglądał groźnie; pomyślał, że powinni osiągnąć szczyt przed nocą i że za osiem, najwyżej dziewięć godzin znajdą się w swojskiej i jasno oświetlonej kabinie kosmolotu. Dwudziestometrowa grzęda kończyła się skalną półką. Zastał na niej Thorntona, siedzącego z wysoko podciągniętymi kolanami, wpierającego stopy w jakiś większy blok skalny. Na widok Perry’ego powiedział: - Teraz już będzie gorzej. Widzisz tamte przewieszki? Nie mamy sprzętu, żeby się na nie porwać. Musimy je obejść idąc w prawo, a tam może być trudno, bo ekspozycja jest spora. - ( Jednak z początku nie było wcale trudno. Jednym wyciągiem zrobili cały trawers, potem zaczął się komin, dość łatwy, tyle że nieco rozszerzający się ku górze; od połowy trzeba się było wspinać w dużym rozkroku, a to zmęczyło ich nieco. Dopiero później zaczęły się zapowiedziane trudności. Ściana, która z daleka wyglądała na lity wał bazaltu, okazała się teraz złożona z różnych warstw. Wyglądało to chwilami jak gnejsy, miejscami znów na dioryt, tyle że bardziej kruchy. Musieli bardzo uważać. Perry przyglądał się 7 podziwom, jak Thornton odnajduje właściwą drogę w labiryncie rzeźby skalnej; było w tym doświadczenie wielu odbytych wspinaczek, a także - niewiarygodna wręcz intuicja. Miejsca trudne i niebezpieczne przechodził szybko, z pewnością i swobodą, jakiej niejeden alpinista mógłby mu pozazdrościć. W każdym ruchu dostrzegało się doskonałe opanowanie techniki wspinaczkowej. Pokonywał przeszkody ze spokojem, płynącym w pewnym stopniu z niewrażliwości na ekspozycję, lecz przede wszystkim - z nakazu woli, chłodnej inteligencji. On sam, gdy przychodziła jego kolej, skupiał się tak bez reszty na obliczaniu swoich ostrożnych, zwolnionych ruchów, że całe otoczenie przestawało dla niego istnieć. Gdyby nie Thornton, szedłby całkiem na ślepo. Dlatego w jakiejś chwili, kiedy na moment oderwał uwagę od partii ściany, którą miał właśnie przed sobą, zdumiało go, że tamten narzuca sobie znacznie ostrzejsze tempo. W dalszym ciągu szedł bardzo pewnie, wyszukując niedostrzegalne stopnie, wykorzystując każdą, nawet najmniejszą nierówność, szczelinę, w której mógł oprzeć bodajże czubek buta, tylko że teraz dawało się w tym wyczuć pośpiech, jakiego wspinacz tej klasy nie - powinien był przecież dopuścić. I patrząc na to Perry zdał sobie sprawę, że zielonkawa tarcza przestała być widoczna, a niebo - ciągle srebrzyste - zaczęło się jakby zniżać. Nie więcej niż godzina dzieliła ich od zmierzchu. Robiło się trochę chłodniej, więc włączył termiczną regulację skafandra, nim zaczął wspinać się dalej. Nad sobą miał niezbyt dużą, pionową ściankę, nieznacznie przewieszoną. Odnalazł rysę, od której Thornton zaczął, a potem była listewka, trochę na prawo i musiał sie porządnie wychylić, żeby jej dosięgnąć. Był właśnie pod przewieszką, kiedy niespodziewanie poczuł muśnięcie wiatru. Nie było wcale mocne, a jednak się przeraził - zaskoczyło go całkowicie, zapomniał, że tu, na tej planecie, wiatr wieje zawsze przed zmierzchem. Stał na pięciocentymetrowym występie, szukając ręką szczeliny, w którą by mógł wczepić palce, kiedy ten - jeszcze nie poryw, jeszcze po prostu podmuch - nadleciał trochę z boku i odepchnął go łagodnie od ściany, tak lekko, że to nie mogło być groźne, nawet nie dlatego, że był ubezpieczony; ten oddech wiatru był ciągle jeszcze zbyt słaby, żeby go od niej oderwać, stanowić zagrożenie, a jednak jakoś go spłoszył. Przywarł do skały i - czując przez skafander jej szorstkość czekał, zupełnie rozpłaszczony, żeby ten powiew nareszcie się uciszył. I stojąc tak usłyszał wyraźne, szybkie dudnienie swego serca. Drugi podmuch, tym razem znacznie silniejszy, uderzył w minutę później, w chwili, gdy wydobywszy stopę z niewielkiej szczeliny, dźwigał się w górę na naprężonych rękach. Poczuł, że całe jego ciało odchyla się od ściany. Palce prawej dłoni, zaczepione w płytkim pęknięciu, zaczęły się obsuwać., Szarpnął się w górę całym wysiłkiem lewej i właśnie wtedy wiatr ustał, a on z obolałymi mięśniami stanął w bezpiecznym miejscu, wyżej, przylepiony całą powierzchnią ciała do chropawego kamienia. Długo tam tkwił, nieruchomy, czując jak pot zlewa go pod skafandrem, spływa powolnymi smużkami po brzuchu i wzdłuż rozdygotanych ud. - Już niedaleko. Trzy czwarte drogi mamy właściwie za sobą - powiedział Thornton, gdy wreszcie Perry cały drżący wciągnął się na półeczkę, gdzie tamten czekał na niego. - Jeszcze pięćdziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt pięć metrów do szczytu. Przejdziemy na tamtą stronę i skała nas zasłoni. - Było jasne, że stara się Perry’ego podtrzymać, dodać mu otuchy. - Największą wichurę trzeba będzie przeczekać. Ta zresztą wkrótce się już uciszy: wiesz przecież, że nigdy nie trwa dłużej niż pół godziny... - Perry leżał przy nim i dyszał, jego świszczący oddech musiał być dobrze słyszalny w słuchawkach hełmu Thorntona, bo tamten przyglądał mu się uważnie, a w każdym razie tak się Perry’emu zdawało. - Musimy się pośpieszyć. Jeszcze, przez parę minut wiatr nie powinien za bardzo się nasilać. A jednak się nasilił, chociaż to wcale nie było dobre słowo, siła podmuchów nie wzrosła bowiem stopniowo, lecz nagle, zupełnie niespodziewanie, targnęło nimi z huraganową mocą. Perry widział, z jak wielkim trudem Thornton posuwa się naprzód; wiatr szarpał nim dziko, spychał ze ściany. Każde z takich uderzeń mogło oderwać człowieka i rzucić go w przepaść, wszelka asekuracja była właściwie fikcją. Ale do szczytu było naprawdę blisko. Thornton znalazł maleńką platforemkę, wciągnął się na nią, klinując lewą połowę ciała w wąskiej szczelinie i przywierając plecami do skały. Mieścił się. z trudem, ale to stanowisko i tak było lepsze niż żadne. Z pierwszym porywem wiatru zaczęło robić się mroczno, teraz zmierzch gęstniał z minuty na minutę, w ciemności zapalały się i gasły błękitne ognie wyładowań elektrycznych Blade, nie dające prawie żadnego światła iskry strzelały ze wszystkich metalowych przedmiotów: młotków i haków, karabinków i sprzączek skafandrów. Thornton zapalił reflektor czołowy. Perry poszedł za jego przykładem. Snop światła padł na ścianę, wyławiając ją ostro z szaro-sinego mroku; brutalnie rysowało się każde pęknięcie, najmniejsza nawet nierówność. Głębokie cienie powiększały je, stwarzając złudzenie wgłębień tam, gdzie ich wcale nie było. Perry marudził; nad sobą miał przewieszkę, której wielkości nie mógł ocenić w tym chybotliwym blasku. - Przerzuć linę na lewo - poprosił. Thornton posłuchał, przerzucił raz i drugi, lina szła teraz skośnie, zaczepiona o jakiś występ. Powiedział ostrzegawczo: - Uważaj. Jeśli odpadniesz, wyważy cię silnie w lewo. - W porządku, będę ostrożny. Było tak blisko, że przestroga nie zrobiła na nim wrażenia; usłyszał ją, ale nie przyjął, ani na chwilę nie zastanawiając się poważnie nad taką możliwością. Wspinał się z nerwowym pośpiechem za kilkanaście minut będą po tamtej stronie, zasłonięci od wiatru, prawie zupełnie bezpieczni, skończy się ta najcięższa część drogi. Jeszcze niewielkie zacięcie, z pięć metrów ścianki, potem pionowa rysa... Całkiem niedawno poruszał się niezdarnie, bolały wszystkie mięśnie, teraz, w podnieceniu, zupełnie nie czuł zmęczenia. Ponad zacięciem ściana tworzyła niewielki okap. Sięgnął powoli ręką, uchwycił się jego brzegu, palce trafiły na małe, płytkie wgłębienie, więc wzmocnił uchwyt i zarżał ciągnąć się w górę. I wtedy kamień, w który wczepił drugą rękę, obluzował się i wykruszył - Perry zawisł na milimetrowych stopniach nad niewidoczną przepaścią, wypełnioną ciemnością i wiatrem, starając się na próżno znaleźć trwalsze oparcie. Jedno kolano trafiło w małe wgłębienie, więc było mu trochę łatwiej. Próbował rozpaczliwie uzyskać dobry chwyt. Być może właśnie dlatego, że szukał tak gorączkowo, trafiał tylko na gładki, jakby polerowany kamień. Próbował wciągnąć się wyżej, ale zdrętwiałe mięśnie nie potrafiły już dźwignąć ciężaru ciała; kolano straciło nagle swoje oparcie, poczuł, że się osuwa. Gorąca fala strachu szarpnęła się w nim dziko. - Spokojnie - powiedział Thornton. - Utrzymam. Poszukująca jakiegokolwiek oparcia stopa natrafiła na ledwie wyczuwalną szczelinę - to było tyle co nic. Perry przywarł do skały, jego kurczowy uchwyt rozluźniał się z każdą chwilą. Następny podmuch wiatru uderzył z boku. Był znacznie słabszy od poprzednich, ale on także osłabł - palce rozwarły się powoli. Odpadł. Nie zdążył nawet krzyknąć. Poleciał w bok, robiąc potężne wahadło, i zaraz lina targnęła nim gwałtownie. Szarpnięcie było potwornie silne i tak bolesne, że jęknął. Na chwilę zamroczyło go całkiem, a gdy odzyskał świadomość, stwierdził, że wisi przy bazaltowej ścianie i nie ma dość siły, by starać się jej dosięgnąć. - Co z tobą, Perry? - Wiszę... - nie mówił, jęczał. Ból wzrastał z każdą chwilą w ściśniętej sznurem piersi, oddychał coraz ciężej. - Długo tak nie wytrzymam... - Masz coś pod sobą? Miejsce, na którym staniesz, gdzie mógłbym cię opuścić? - Nie. Nic takiego. - Rozejrzyj się. Poszukaj. - Jest mała platforemka - dyszał chrapliwie, mroczyło mu się w oczach. Wiatr kołysał nim teraz. - Jakieś dwa metry w lewo... Ale jej nie dosięgnę. To na nic, Thor. - Spokojnie - powtórzył tamten. Wiatr uderzał w nich ciągle z groźną, zawziętą, nieomal ludzką furią. Thornton próbował go podciągnąć, ale to przekraczało nawet jego siły. Być może lina zacięła się w jakiejś szparze, tarcie zwiększało opór, groziło jej przerwaniem. Zdecydował: - Schodzę po ciebie. Jego głos dodał Perry’emu otuchy, pokrzepiał i uspokajał, brzmiała w nim nuta niewzruszonej pewności siebie. Thornton spieszył się widać, bo bardzo prędko Perry zobaczył go nad sobą. Stał na wąziutkiej półce, ze trzy metry w lewo od pionu wyznaczonego przez naciągniętą linę. Spróbował jej dosięgnąć - nie mógł, odległość była ciągle jeszcze zbyt duża, nawet przy ryzykownym wychyleniu się całym ciałem brakowało mu dobrze ponad metr. - To na nic... - szepnął Perry. Śledził wysiłki Thorntona z bezsilną udręką; nic nie mógł zrobić, był z każdą chwilą słabszy. Wiatr jakby ucichł, zaczęło robić się jaśniej, w szarosrebrzystym mroku światło reflektorów zdawało się bardziej żółte, prawie pomarańczowe. Widział je coraz gorzej, ciemniało gasnąc i rozpływając się w tęczujących kręgach. Dławił się od tępego, wzrastającego bólu. „Ja już nie mogę. Powiem mu, żeby dał spokój. Żeby mnie odciął...” - pomyślał półprzytomnie. Tamten nie rezygnował. Półka, na której stanął, zwężała się gwałtownie, znikając pod przewieszką, przypominała raczej poziomą szczelinę, głębokie pęknięcie w skale, ale ten przewieszony jej koniec był bardzo blisko Perry’ego. Thornton zawahał się przez chwilę, jak gdyby coś obliczał, to trwało nie dłużej niż sekundę. Wbił hak i przepiął linę, a potem zaczął się czołgać. Miejsca było tak mało, że tylko połową ciała mógł zmieścić się w szczelinie między przewieszką a półką, bark i noga zwisały nad przepaścią. Dotarł wreszcie do końca i ciągle leżąc płasko wychylił się nad krawędź. Starał się chwycić linę, przyciągnąć Perry’ego do siebie. Perry widział to wszystko bardzo dokładnie: rękę w opinającej ją ciasno srebrzystej rękawicy dzieliło wciąż kilka cali od drżącej, napiętej liny. Wiatr uderzył w nich znowu i Thornton, wychylony połową ciała nad wypełnioną wichrem ciemnością, zachwiał się niebezpiecznie. Leżał wciąż rozpłaszczony na wąskiej, ostrej jak nóż krawędzi, omiatanej porywistym wiatrem. Małe płomyki wyładowań zapalały się i gasły nad jego hełmem. W świetle swojego reflektora Perry mógł dostrzec jego oczy, z tej odległości widział je bardzo wyraźnie przez przezroczystą szybkę: były spokojne, uważne i skupione, bez śladu jakiegokolwiek niepokoju czy lęku, może tylko z odrobiną determinacji na dnie świetlistych tęczówek. Ale nie zdążył się zdziwić - wiatr, kołyszący nim ciągle, przybliżył nagle linę do wyciągniętej dłoni, Perry poczuł szarpnięcie i już był pod Thorntonem, czepiając się platformy w odruchu szybszym niż myśl, którą by mógł sobie nakazać działanie. - W porządku - usłyszał głos Thorntona. Był jakby nieco zduszony, ale to pewnie tylko on gorzej słyszał. - Przytrzymam linę, postaraj się podciągnąć. Usłuchał robiąc nadludzki niemal wysiłek. Udało się - z obolałymi mięśniami, krztusząc się ciągle bólem, znalazł się na maleńkiej platformie. Rozluźnił zaciągnięty węzeł i - całkiem bez sił - przypadł całym ciałem do ściany. Dygotał z wyczerpania, spazmatycznie chwytając oddech. - Trzy stopy nad swoją głową masz taką małą listwę - usłyszał głos Thorntona (był rzeczywiście zmieniony). - A potem droga jest już zupełnie łatwa. Za chwilę będzie można odpocząć, ale pośpiesz się teraz... Czuł ból w piersi, a mięśnie miał jak z waty. Targnęło nim oburzenie, prawie nienawiść za bezmyślny egoizm, z jakim Thornton chciał zmusić go do nowego wysiłku, nie - pozwalając odpocząć. - Nie mogę - warknął ze złością. - Musisz - powiedział tamten. Milczał chwilę, a potem dodał bardzo spokojnie: - Słabnę... - Nie było w tym wyrzutu czy przynaglenia, po prostu trzeźwa, rzeczowa informacja: - Tlen mi się kończy... Perry zdrętwiał. To było chyba najgorsze, co im się mogło przydarzyć; że właśnie tutaj, na przemiatanej wichrem, prawie pionowej ścianie zawieszonej nad trzystumetrową przepaścią jednemu z nich bacznie brakować tlenu... Jedna butla mogła mieć mniejsze ciśnienie, albo też płuca tamtego zużywały go więcej. Powoli, bardzo ostrożnie ukląkł i drżąc z wysiłku podniósł się jakoś na nogi. Ich hełmy dzieliła teraz odległość nie większa od szerokości dłoni, zobaczył krople potu występujące między ciemnymi, zrośniętymi brwiami Thorntona. To już musiało trwać długo, przynajmniej pół godziny, skoro jego odporność zaczynała zawodzić. Perry zdał sobie sprawę, że pierwsze objawy niedotlenienia Thornton musiał odczuwać wtedy, kiedy zdecydował, że będzie schodził po niego. Istniało jedno wyjście: jak najszybciej powinni znaleźć się w miejscu, w którym byłaby możliwa wymiana butli na pełną. Ale przed sobą mieli kilkanaście metrów eksponowanej ściany bez żadnych większych formacji poziomych. Zejść niżej - także nie było gdzie. Platforma, na której stał, była za mała, żeby wykonać na niej operację podłączenia zapasu. Z przerażeniem odczuwanym fizycznie, jak mdlący skurcz w żołądku, spytał trzęsącym się głosem: - Będziesz mógł dojść do szczytu? - Muszę - odpowiedział z wysiłkiem, chrapliwie Thornton. - Nie ma innego wyjścia. - Jak długo zdołasz jeszcze wytrzymać? - Pół godziny. Może - czterdzieści minut. Potem nie będą już mógł iść. Zaczną się torsje, zawroty głowy... - Zresztą, wiesz sam. U mnie to idzie prawie trzykrotnie wolniej, ale... Ich role odwracały się nagle, z pewnego siebie przewodnika tamten stawał się kimś, kto od Perry’ego oczekiwał pomocy, komu potrzebna była opieka i ochrona. Perry przełknął z wysiłkiem ślinę, powiedział stanowczo, prawie rozkazująco, głosem, jakiego jeszcze przed chwilą nie mógłby się po sobie spodziewać: - Dobrze. Nie myśl już o mnie, myśl teraz tylko o sobie. Za dwadzieścia minut musimy być na szczycie. Cofnij się, Thor. Thornton usłuchał. Dość szybko wyczołgał się spod skalnego nawisu, dotarł do rozszerzenia półki, gdzie mógł już stanąć na nogi. Odczepił karabinek, pozostawiając hak w ścianie - nie było czasu, żeby go z niej wybijać - i zaczął piąć się w górę. Zwisająca, silnie zablokowana lina umożliwiała pośpieszną i bezpieczną wspinaczkę. W jego ruchach nie było niepewności, stały się może tylko nieco wolniejsze, jak gdyby trochę senne. Ale rutyna i automatyzm działania, nabyte w trakcie wielu górskich wspinaczek, funkcjonowały wciąż bezbłędnie. Pomimo wszystko trzeba się było spieszyć. Gdy tylko Thornton dał znak, Perry chwycił oburącz linę, odchylił się do tyłu i nie zważając na targające nim podmuchy wiatru zaczął iść w górę. Nie trwało pięciu minut i znalazł się obok towarzysza, przy stromej skałce, tej samej, z której tamten asekurował go w chwili upadku. Tu także nie było dosyć miejsca. „Może po tamtej stronie” - pomyślał i zaraz się przeraził; to oznaczało kilkanaście minut wspinaczki, której Thornton mógł przecież nie podołać. Rozpaczliwie szukał innego wyjścia, ale go nie znajdował. Thornton nie widział go także - odezwał się spokojnie, jakby odpowiadając jego spłoszonym myślom: - Jestem... dość słaby, ale... chyba dam radę. Szczyt był odległy o jakieś dziesięć metrów; wąską jak ostrze noża granią przecinał przestrzeń skłębioną wichrem. Małą przełęczką mogli przedostać się na drugą stronę. Perry patrzył, jak tamten posuwa się ku przełęczy, i to było tak, jakby to on sam przeżywał tę walkę z wiatrem i własnym słabnącym ciałem, dusząc się, z sercem bijącym boleśnie i nierówno próbował przemóc zmęczenie, zmusić się do następnego kroku, do wykonania jeszcze jednego ruchu. Thornton uparcie wspinał się metr po metrze, poruszał się powoli i prawie lunatycznie - przypominało to zwolnione ruchy nurka pod wodą. Wszystko działo się przeraźliwie wolno, a może tylko niepokój Perry’ego sprawiał, że czas zdawał się rozciągać w nieskończoność. Z minuty na minutę wzrastało jego napięcie, między żebrami czuł tępy i martwy ucisk wywołany poczuciem bezsilności. Nie mógł pomóc towarzyszowi, patrzył tylko, starając się zachować tę jakąś nikłą nadzieję, że zanim Thornton osłabnie ostatecznie, zdołają dotrzeć do miejsca, w którym wymiana butli będzie nareszcie możliwa. A jednocześnie rozumiał, że to się musi stać szybko - nonsensem byłoby wierzyć, że jakikolwiek, nawet tak wytrzymały i nietypowy organizm, może znosić bez końca postępujący niedobór tlenu. Do szczytu było już tylko kilka metrów. Wolał nie myśleć, co stać się musi, jeżeli tamten utraci siły wcześniej. Podczas tych rozpaczliwie długich minut oczekiwania zdał sobie sprawę, że boi się o niego. To było całkiem nieznane - nie sądził, by o innego człowieka można się było lękać tak jak o siebie. Zdumiało go to i zaskoczyło. Ten lęk oznaczał coś zupełnie innego niż zwykła, prosta lojalność, która pojawia się wtedy, kiedy dwóch ludzi wiąże wspólnie wykonywana praca, zbliża niebezpieczeństwo, łączą te same cele. I nie chodziło o to, że Thornton był jedynym towarzyszem tu, na tej planecie, na której poza nimi nie było żywej istoty. Ani że był jedynym człowiekiem, który pozostał mu z całej odległej Ziemi, skoro tam nie żył już teraz żaden z ludzi, znanych mu choćby przelotnie. „On jest mi bardzo potrzebny” - zdumiał się, wciąż nie mogąc w to wreszcie uwierzyć. „Więcej: stał się kimś ważnym i bliskim”. Nagle pojął to wszystko: swoją tęsknotę, potrzebę - tej bliskości, towarzyszącą mu zawsze, przez wszystkie lata spędzone w kosmolotach i na planetach wielu odległych słońc. I jeszcze, że jego pragnienie zostało - po raz pierwszy od bardzo dawna - spełnione, bo to, co zawiązało się między nim a Thorntonem, było właśnie przyjaźnią, uczuciem zbyt rzadko osiągalnym, tak cennym i tak bardzo potrzebnym, że aż do tej chwili nie miał odwagi przyznać, że to jest właśnie to. Porywisty wiatr runął na nich, uderzył z niespodziewaną mocą. Ale tym razem niewiele mógł im zrobić. Thornton, a w chwilę później i Perry, znaleźli się nareszcie po drugiej stronie przełęczy. Zmierzch nieco zrzedniał, niedługo miał wzejść większy ż dwóch księżyców planety. W srebrzystym blasku, poprzedzającym jego ukazanie się, Perry zobaczył piarżyste i łagodne zbocza, schodzące tarasami do płaskowyżu, na którym lśniła widoczna nawet w tym świetle, podobna do srebrnej strzały godzącej w czarne niebo, smukła sylwetka „Redbirda”. O kilka kroków od nich przełęcz kończyła się wielometrową zerwą. Perry dostrzegł niezbyt odległy balkon, tak duży, że wystarczyłoby na nim miejsca dla pięciu, nie tylko dla dwóch ludzi. Odetchnął: mogli tam dotrzeć w ciągu niewielu minut, wymienić butlę, reszta drogi nie stanowiła problemu. Obrócił się gwałtownie, chwytając w podnieceniu ramię Thorntona. Nie umiał ukryć radości. - Dwadzieścia metrów, Thor. Być może bliżej. Będziemy tam za chwilę. - Tak. - Thornton mówił powoli i rozważnie, głos miał trochę chrypliwy, cichszy, ale nie czuło się w, nim wielkiego osłabienia. - Nawet nie trzeba schodzić. Możemy... zjechać na linie. - Tak właśnie pomyślałem... Ten odcinek istotnie można było pokonać zjazdem, co było znacznie szybsze od mozolnego schodzenia pionową ścianą. Jedyną trudność mogło stanowić to, że balkon był nieco w bok od linii pionu i trzeba było zjeżdżać trochę ukośnie. Thornton mógł nie podołać trudnościom takiego zjazdu. Przez wąskie okienko hełmu nie sposób było, dostrzec cokolwiek, co pozwalałoby określić jego samopoczucie, więc Perry spytał: - Dasz radę? - Tak. Chyba tak... Mam jeszcze... trochę czasu, zanim... No, wiesz... - Dobrze. Odpocznij. Założę stanowisko. Wyszukał małą szczelinę, wbił hak po same ucho, sprawdził szarpnięciem - wyglądało, że siedzi dosyć mocno. Dla pewności wbił obok jeszcze jeden. Założył na nie pętelki, wiążąc je płaskim węzłem. Szło mu to wszystko sprawniej, niż mógłby się spodziewać - człowiek, jeżeli, musi, odkrywa w sobie umiejętności, jakich w normalnych warunkach nie mógłby oczekiwać. Kłopot był tylko z liną: nie mieli z sobą zjazdówki i trzeba było posłużyć się tą samą, której używali dotychczas. A to znaczyło, że nie będzie mógł asekurować Thorntona. Nic nie był w stanie na to poradzić, zastanawianie się także nie mogło zmienić sytuacji, więc przestał ó tym myśleć. Założył - linę, oba jej końce związał ze sobą, ułożył luźno zwoje na stanowisku zjazdowym - wszystko, ]ak być powinno. Wreszcie mógł spojrzeć znowu na stojącego przy nim, na niezbyt pewnym stopniu, towarzysza. Opierał się plecami o skałę, wyglądał gorzej niż przedtem; nawet przez skafander dostrzegało się pochylenie szerokich ramion, zwiotczenie całej jego postaci. - Co z tobą, Thor? - Nic, tylko... Powinienem się spieszyć. Zacznę już... zjeżdżać... - Zaczekaj. Spróbuję zjechać z tobą na plecach. - To bardzo trudne, Perry... Z tym sprzętem... jaki mamy... właściwie niemożliwe... Muszę sam... - Mówił powoli, często przerywał, ale słowa wymawiał dość wyraźnie, chociaż głos miał rozwlekły, jak gdyby senny. - Chyba... podołam. Ja, widzisz, jestem... trochę inaczej... skonstruowany niż ty... i mój organizm... w większym stopniu niż twój... podlega... mojej woli. Perry ustąpił. Zresztą naprawdę nie było innego wyjścia, a dalsze naleganie oznaczałoby tylko stratę cennego czasu. Pomyślał, że alpinista tej klasy co Thornton nie powinien się mylić w ocenie swoich możliwości. Jego niespotykana odporność pozwalała przypuszczać, że i w tej sytuacji da sobie jakoś radę. Nie wątpił przy tym, że tamten zna swój organizm i że go nie przecenia. Powiedział: - Dobrze. Tylko... uważaj, Thor. - Przy tych słowach głos drgnął mu nazbyt wyraźnie; był w nim niepokój i prośba. - Nie spiesz się, jeżeli to nie będzie konieczne. Z tym samym niepokojem przyglądał się, jak Thornton zakłada klucz zjazdowy; wydało mu się, że ręce przyjaciela drżą lekko, kiedy przekładał linę przez lewe ramię, pierś i pod prawe udo. Strach targnął nim na ten widok, ale jedyne, co mógł teraz zrobić, to nie pokazywać po sobie żadnych obaw. Więc stał i patrzył, na pozór całkiem spokojnie, jak Thornton staje na brzegu zerwy, odbija się stopami od ściany i rozpoczyna zjazd nad wielometrową przepaścią. Wiatr wreszcie ustał (a może jego porywy nie docierały już tutaj, osłaniał ich grzbiet wału), mrok rzedniał z każdą chwilą. W błękitnawej, nasyconej łagodnym, rozproszonym światłem szarości Perry widział każdy ruch posuwającego się dosyć szybko Thorntona; mimo znacznego już chyba osłabienia panował zupełnie dobrze nad tempem zjazdu. Nie spieszył się nadmiernie, pozycję miał prawidłową: nieznacznie ugięty w biodrach, - odchylony silnie od ściany, nogi wyprostowane, ale nie sztywne, ręce obejmujące dokładnie linę, ale nie zaciśnięte. Przebył już jedną trzecią urwistej ścianki dzielącej go od balkonu. Pod sobą miał teraz najbardziej stromą część uskoku. Zatrzymał się na chwilę na jakimś stopniu, poprawił klucz zjazdowy i zaraz, bez żadnej zwłoki, rozpoczął dalszy zjazd. Srebrny skafander świecił w półmroku chłodnym połyskiem rtęci, jak gdyby skupiał w sobie całe drżące i rozproszone światło; Thornton był ciągle bardzo dobrze widoczny, pomimo zwiększającej się między nimi odległości. Właśnie dlatego Perry mógł widzieć wszystko aż tak dokładnie. I nagle zobaczył, że tamten, bez żadnego widocznego powodu, bez jednego okrzyku puścił linę obydwiema rękami, rozkrzyżował je i zaczął spadać do tyłu, głową w dół. Przeleciał dziesięć metrów dzielących go od krawędzi balkonu i uderzył w nią ciężko. Uderzenie obróciło go bokiem; na ułamek sekundy Perry zobaczył srebrną, rozkrzyżowaną sylwetkę, bezwładną jak szmaciana lalka na tle rysujących się mgliście w półmroku piargów usypiska leżącego czterdzieści metrów poniżej - i Thornton runął w przepaść. Krzyknął. Usłyszał zawodzący krzyk - skowyt raczej - pod czaszą swego hełmu, skulił się z przerażenia, zanim zrozumiał, że ten skomlący człowiek to on sam, że to nie krzyk Thorntona słyszany ze słuchawek. Nogi ugięły się pod nim, przywarł plecami do ściany, żeby nie upaść - za bardzo ogłuszony, by zdobyć się w tej chwili na jakąś inną reakcję, na jakikolwiek ruch sensowny czy celowy, jedną przytomną myśl, określone działanie. Skulił się, czując jak twardo i gorąco podrywa się w nim potężna fala mdłości; walczył ze śliną napływającą niepowstrzymanie do ust, z gwałtownym skurczem wnętrzności - zlany potem, przygięty w półprzytomnym znieruchomieniu. W zupełnej ciszy boleśnie, głucho i tępo dudniło jego serce. Ta nieruchomość nie trwała dłużej niż kilka minut. Nim jeszcze przeszło oszołomienie wywołane upadkiem przyjaciela, już zaczął działać - wieloletnia praca pilota kosmicznego wyrobiła w nim refleks i umiejętność szybkiego działania nawet w warunkach nieznanych, w sytuacjach zaskakujących i nowych. Nie zastanawiał się, robił to jedno, co było do zrobienia: założył klucz zjazdowy i zaczął opuszczać się śladem Thorntona. To tylko było ważne - cokolwiek stało się z tamtym, musi do niego dotrzeć. Możliwie jak najszybciej. Zjazd był trudny, a on się spieszył. Szybkie tempo sprawiło, że wzrosło tarcie liny, mimo osłony skafandra czuł, że pod udem robi mu się bolesne, coraz mocniej piekące otarcie. Ale nie zważał na to, nie zwalniał, zacisnął tylko zęby. W połowie drogi musiał przystanąć na chwilę, żeby wbić hak kierunkowy i przepiąć przezeń linę. Ta krótka chwila postoju pozwoliła mu zebrać myśli; ostro, wyraźnie zdał sobie sprawę z tego, że wszystko, co jeszcze zrobi, nie może mieć dla Thorntona najmniejszego znaczenia: upadek z czterdziestu metrów, nawet tu, na planecie o znacznie niższym ciążeniu, musiał być przecież śmiertelny. Uświadomienie sobie tej prawdy, tak bardzo oczywistej, sprawiło, że ogarnęło go przerażenie i rozpacz. Te myśli trwały niezmiernie krótko. Kilka minut, tyle, ile potrzebował na wbicie haka. I zaraz odep1chnął je od siebie. Nie dając sobie tej odrobiny czasu, jakiej potrzeba, aby przemyśleć celowość własnych poczynań, rozpoczął dalszy zjazd. Wiedział, że musi - tak szybko, jak to jest tylko możliwe - dostać się do Thorntona. I że zrobi to, niezależnie od faktu, czy jego działanie może stać się dla przyjaciela jakąkolwiek szansą. Liny starczyło akurat do balkonu. Stanął, uwolnił się od klucza i wyjrzał poza krawędź. W dole, na obłym zboczu pokrytym piargiem i usypiskiem głazów, zobaczył lśniącą, podobną do rzuconego między kamienie srebrnego strzępka mylaru, bezwładną i nieruchomą sylwetkę. Jakiś spazm narósł mu w gardle, znów miał ochotę krzyczeć, tyle że to i tak nie mogło niczego zmienić, nie mogło mu nawet pomóc, więc opanował się, aby myśleć spokojnie i rzeczowo. Starał się wypatrzyć miejsce na nowe stanowisko; nie więcej niż trzy długości liny dzieliło go od Thorntona. Wstał, żeby ją móc ściągnąć. Rozwiązał węzeł, rozdzielił obie żyły i zaczął ciągnąć. Miał na platformie chyba połowę zwojów, kiedy lina zacięła się nagle, sprężyła pod jego ręką, napięta i nie posuwająca się nawet o cal, mimo że użył do tego całej siły, ciągnąc oburącz i obciążając ją wagą swego ciała. Walczył przez kilka minut, ale to było zupełnie beznadziejne; lina splątała się, czy też zaklinowała, tam, w górze. Miał tylko jedno wyjście: wspiąć się z powrotem i jakoś ją odczepić. Tyle że to oznaczało najmniej dwadzieścia minut zwłoki. Dwadzieścia minut, które opóźni jego - i tak zbyt długą - drogę do leżącego na piargach przyjaciela. Zdjął ręce z liny i stał zupełnie nieruchomo, wiedząc, co zrobi, zanim postanowienie mogło się sprecyzować, przybrać kształt myśli. Obrócił się powoli i chwilę patrzył na ten srebrzysty strzęp światła połyskujący w dole, czterdzieści metrów pod nim. Już zdecydował. Pomimo przerażenia, jakie budziła w nim owa przepaść i usypiska głazów rozmazane błękitnawym półmrokiem oddalenia. Zdumiony własną determinacją i odwagą, odciął część liny, wbił hak, mocując ją na brzegu balkonu. Przewinął się przez krawędź, zjechał kawałek, póki starczyło zaimprowizowanej zjazdówki. Skończyła się właśnie wtedy, gdy mógł już dotknąć skały; stanął, wyszukał chwyt dla jednej, potem dla drugiej ręki. Zdecydowanym ruchem uwolnił się od pętli i - pozbawiony tym razem wszelkiej asekuracji - znalazł się sam na ścianie. Była mniej stroma niż wydawało się - z góry, dość dobrze urzeźbiona: na jej powierzchni znajdował zupełnie znośne stopnie. Ale też bardzo krucha; musiał - ostrożnie obciążać każdy z nich, starannie przy tym sprawdzając ich wytrzymałość, by jakiś blok nie wykruszył się pod nim. Bał się; teraz, kiedy był całkiem sam, zaczął się bać tak właśnie jak przedtem, na początku wspinaczki, się spodziewał. W każdej chwili mógł runąć na piargi obok Thorntona i nie istniało żadne zabezpieczenie, nic, co by mogło uchronić go przed upadkiem. To, co zrobił, można b, y nazwać szaleństwem. Z nich dwóch on właśnie był słabszym alpinistą, wspinaczka - z tamtej strony powiodła mu się tylko dzięki pomocy partnera, a teraz nie szedł w górę, a schodził, co było znacznie trudniejsze. Jego obłędnej decyzji nie tłumaczyły żadne sensowne powody, bo Thornton nie żył - nie mógł żyć po upadku z ponad czterdziestu metrów. Perry szedł bardziej po to, by zyskać pewność, że istotnie nie żyje, niż by mu pomóc, więc całe to ogromne ryzyko było właściwie nonsensem. A przecież nie mógł inaczej. Niepisane prawo wypraw kosmicznych mówiło, że trzeba działać wbrew każdej oczywistości, rachunkowi prawdopodobieństwa, zdrowemu rozsądkowi wreszcie, żeby ratować swojego towarzysza. Przez całe życie przestrzegał tego prawa wiedząc, że tym, na co naprawdę każdy z nich może liczyć, kiedy zawiodą maszyny, urządzenia, cała ziemska nauka i technika, jest drugi człowiek, któremu zawieść nie wolno i który zrobi wszystko, co jest możliwe - i niemożliwe także - do końca starając się przyjść współtowarzyszowi z pomocą. Ale tym razem to było nie tylko to; za jego rozpaczliwą odwagą kryły się tamte chwile zimnego, po raz pierwszy zaznawanego lęku o czyjeś życie i to, co wtedy nareszcie sobie uświadomił. Zaczynając ten lot, godząc się na Zadanie - tylko nim pochłonięty „myślący wyłącznie o Kontakcie z nie znanymi mu istotami - nie przypuszczał, że właśnie to może znaleźć, jakby na marginesie oficjalnego zadania, które jedynie uważał za istotne: zwyczajną ludzką przyjaźń, kontakt z innym człowiekiem, który w jakimś momencie stanie się bardzo bliski. Tak samo jak nie wiedział, że właśnie to uczucie będzie czymś najważniejszym. Gonił resztkami sił; słabły mu ręce, pot zlewał całe ciało. Dyszał jękliwie, szybka hełmu zapotniała od tego przyspieszonego oddechu. Chwyty miał coraz słabsze, palce zdrętwiały, nie wyczuwały nierówności skały przez rękawice. Zdarzało się, że ręka, wczepiona kurczowo w kamień, zsuwała się powoli, a on, w bezwładnym osłupieniu, patrzył, jak prostują się wryte w szczelinę palce, w ostatniej chwili dopiero zdolny zmusić je do wzmocnienia uchwytu. A przecież schodził dalej - nieomal z nienawiścią wobec własnego ciała, wyciskając z siebie ostatek sił. Był blisko, najwyżej dziesięć metrów od piargów, na które upadł Thornton. Pomimo śmiertelnego znużenia nakazał sobie napięcie całej uwagi; w tym niezbyt pewnym i bardzo kruchym terenie mógł strącić jakiś kamień, na leżącego u stóp skały Thorntona posypałby się wówczas grad głazów poruszonych tym jednym. Schodził straszliwie wolno, centymetr po centymetrze, - a każdy ruszający się w ręce uchwyt, każdy stopień, który drgnął mu pod nogą, przyprawiał o skurcz serca i zlewał zimnym potem. Kiedy nareszcie znalazł się obok Thorntona, nie umiałby powiedzieć, jak długo trwało to wszystko. Niebo nad horyzontem jarzyło się drgającym, płomiennym rozkwitem bladoniebieskich barw - lada chwila miał się ukazać wielki i jasny księżyc, W tym lazurowym świetle Perry pochylił się nad przyjacielem; leżał twarzą do usypiska, z rozrzuconymi rękami, nieruchomy. W tym strasznym bezruchu wyglądał jak porzucony na głazach pusty, nikomu już niepotrzebny skafander. Perry przykląkł z trudem, obrócił leżącego na plecy. W tej samej chwili lśniący rtęciowym światłem, olbrzymi satelita planety wybłysnął spoza skał, oślepiając go metalicznym blaskiem; nie zdążył opuścić na czas filtru. Zrobił to teraz; musiał odczekać, zanim ustało żółtoczerwone wirowanie mniejszych i większych kół przed olśnionymi oczami i nim mógł znowu spojrzeć na leżącego Thorntona. Żył jeszcze; czerwony miernik tętna, umieszczony na przodzie skafandra, trzepotał nieregularnie i słabo, wskaźnik aparatury tlenowej drżał wysilonym rytmem agonalnego oddechu. Perry poczuł nagle gorące chluśnięcie nadziei - fizycznie odczuwalny, prawie bolesny skurcz; uczucie wywołane radością, a jednocześnie rozpaczą, bo nie miał możliwości, żeby to życie, tlące się jakimś cudem, podtrzymać i ocalić. Tylko organizm Thorntona mógł znieść ten upadek i tak długi brak tlenu. Strzałka na butli wskazywała zero, większy jego procent był w rozrzedzonym powietrzu planety niż tam, pod skafandrem nieprzytomnego człowieka. Perry roztrzęsionymi rękami odkręcił pustą butlę, podłączył zapasową. Zobaczył z ulgą, że mlecznobiały wskaźnik zaczął wachlować równiej; oddech stał się wolniejszy i bardziej równomierny, był tylko ciągle płytki, zbyt płytki, by można żywić jakieś nadzieje. W czasie takiego upadku mogło stać się właściwie wszystko: Thornton mógł mieć złamany kręgosłup, pękniętą podstawę czaszki, wstrząs mózgu albo wylew wewnętrzny... To, że żył dotąd, nie oznaczało wcale, że jest uratowany. Nawet pobieżne obejrzenie rannego wymagało zdjęcia skafandra, a to nie było możliwe. Perry zdał sobie nagle sprawę z beznadziejności wszystkiego, co - z tak nadludzkim wysiłkiem - zrobił do tej pory. Najmniej pięć godzin drogi dzieliło ich od statku, do którego musiałby dotrzeć z przyjacielem, żeby udzielić mu jakiejkolwiek pomocy. Podniósł głowę i z tępą, beznadziejną rozpaczą patrzył na otaczające ich usypiska kamieni, ciemne i ostre granie rysujące się twardo w potopie błękitnego blasku i na piarżyste zbocze opadające stromo w stronę lądowiska „Redbirda”. Był sam, zdany tylko na siebie, ale przecież nie chodziło o niego, jeśli dla Thorntona istniała jakaś, najmniejsza bodaj, szansa przeżycia, to zależała teraz tylko od jego siły i jego wytrwałości. Musiał ich znaleźć dosyć, żeby go donieść do kosmolotu, wiedział, że nic innego nie uda się wymyślić i że powinien natychmiast przystąpić do wykonania tego planu, nie tracąc czasu na zastanawianie się nad jego realnością. Był bardzo słaby, serce ciągle waliło głucho, ręce i nogi drżały po niedawnym, zbyt forsownym wysiłku. Ale nie myślał o tym, kiedy - z zaciśniętymi w dzikim uporze zębami - pochylił się nad przyjacielem. Miał zapamiętać na zawsze swoją pięciogodzinną wędrówkę z nieprzytomnym, lecącym mu przez ręce Thorntonem. Wszystko działo się jak w przerażającym, sennym koszmarze, poruszał się jak we śnie, upadał i podnosił się znowu, niosąc i wlokąc na przemian bezwładne ciało przyjaciela. I jak ze złego snu były czarne skały, olbrzymi księżyc jarzący się rtęciowym, porażającym oczy do bólu blaskiem i obce niebo, na którym gwiazdozbiory były tak niepodobne do tamtych, znanych na pamięć, pod którymi rodził się, żył i powinien umierać człowiek. Starał się skupić na tym, co musiał jeszcze zrobić, nie myśleć o latach świetlnych dzielących go od Ziemi, bo wtedy opuszczały go siły, porażała świadomość samotności, beznadziejności ludzkich usiłowań wobec ogromu chłodnego, milczącego kosmosu, który - nawet jeśli spędziło się w nim połowę swego życia - pozostawał obcy i wrogi, obojętny na wszystkie wysiłki, zbyt wielki, aby człowiek mógł pozostawić w nim jakikolwiek ślad swojej działalności, wziąć w posiadanie, oswoić. Szedł ciągle naprzód, starając się nie myśleć także i o tym, co jeszcze może się zdarzyć, czym ta planeta mogłaby ich porazić albo zaskoczyć, z czym jeszcze, być może, będzie musiał się zmierzyć. Dawno już rzucił jedną z dwóch butli tlenu; nie zastanawiał się nad tym, że może go zabraknąć na dotarcie do kosmolotu. Miał jeszcze tylko tyle rozsądku czy przytomności, że nim to zrobił, wymienił tę podłączoną do swego skafandra aa pełną. Wcześniej, bo u podnóża skał, zostawił młotek i haki, żelazny zapas żywności, apteczkę pierwszej pomocy - wszystko, co stanowiło najmniejsze obciążenie. Niósł teraz tylko Thorntona, ale i to przekraczało już jego siły; zataczał się, potykał na kamieniach - głowa rannego tłukła wtedy o jego bark. Nic nie mógł na to poradzić, mógł tylko iść przed siebie, nie rozumiejąc, nie myśląc nawet o tym, skąd bierze się ten upór, który pozwala przezwyciężać ból wszystkich mięśni, dławiący łomot serca i skrajne wyczerpanie. Zdawało mu się, że Thornton staje się z każdym krokiem cięższy. Potykał się znacznie częściej, dyszał chrapliwie, zlany potem i coraz mniej świadomy wszystkiego, co się dzieje. Dalsze dźwiganie rannego stawało się niemożliwe, przychodziła straszliwa, nieodparta pokusa, żeby go rzucić, żeby go tu zostawić - na czarnych skałach, pod obcym, rozległym niebem. „Wrócisz po niego zaraz, wrócisz rakietką” - mówił w nim jakiś głos. Perry uśmiechał się szyderczo, półprzytomnie, z pogardliwą ironią; żadna rakietka nie mogłaby lądować na sypkich piargach, które rozstąpią się natychmiast pod jej ciężarem. Myślał z politowaniem o nieporadnych wysiłkach tego drugiego, który w nim tkwił ukryty, usiłującego zwieść go tak prymitywnym kłamstwem, oszustwem nie mogącym nikogo przekonać; nawet to drugie „ja”, myślące jakby połową jego mózgu, nie potrafiło uwierzyć w ten swój wybieg. Raz potknął się tak, że upadł. Bezwładne ciało Thorntona przygniotło go do stoku, leżał i dyszał, próbując uwierzyć, że już nie wstanie i że to wreszcie będzie koniec wszystkiego. Śmierć wydawała mu się czymś całkiem obojętnym, mógł się najwyżej dziwić, że życie miałoby skończyć się tak właśnie, teraz i tutaj. Nie przerażała, była po prostu jakimś uspokojeniem, czymś, co zdejmowało z niego obowiązek jakiegokolwiek działania. Leżąc twarzą do piargów oddychał płytko i równo - słyszał szmer tego oddechu pod hermetyczną banią hełmu. „Ja już nie mogę” - powiedział spokojnie i niegłośno, jak gdyby mówił to do kogoś innego, jak gdyby przed kimś innym chciał się usprawiedliwić. A potem zaczął wstawać. Bardzo powoli, wspierając się na rękach, zdołał uklęknąć i wreszcie całkiem się podnieść. Zachłystywał się żalem nad samym sobą i nienawidził tego uporu, tej siły, która wciąż była w nim; nie gasnąca ani na chwilę, nie poddająca się znużeniu, niemożliwa do przezwyciężenia i zmuszająca go do nowych wysiłków. Znów wziął Thorntona na plecy i znowu szedł, klnąc z rozpaczliwą furią, zaciekle, bo jego wytrzymałość, jego opanowanie skończyły się już dawno. Klął tylko po to, żeby nie zacząć płakać - z tej nienawiści, z własnej słabości, której już nie mógł przemóc. A raczej przemagał tylko na jeden sposób: zmuszając się do każdego kroku wierzył, że to ostatni, że dalej już nie pójdzie. I znowu robił następny. Ostatnie metry przebył jak w transie. Otrzeźwiał dopiero wtedy, gdy zobaczył nad sobą znajomy kształt „Redbirda”; obły bok w jasnym świetle księżyca wyglądał jak brzuch gigantycznej ryby, błękitno polśniewało srebrzyste poszycie statku, szeroko rozstawione, masywne łapy sześciu amortyzatorów rysowały na ciemnej skale wyraźną, czarną kratownicę gęstego cienia. W nagłym przypływie siły zaczął wciągać Thorntona po metalowej drabince. Przez dobre dziesięć minut mocował się z bezwładnym, osuwającym się ciałem, zanim zdołał je przepchnąć przez zewnętrzny właz śluzy. Okrągła klapa zamknęła się za nimi. Perry, wciąż podtrzymując Thorntona, wsparł się ramieniem o ściankę; łowił zdyszany oddech. Nad włazem zaświeciła mała zielona lampka oznaczająca zupełną hermetyczność, powietrze z sykiem wypełniało ciasne pomieszczenie komory; strzałka ciśnieniomierza pełzła powoli w górę - i Perry poczuł, jak wiotczeją mu mięśnie w nagłym, zbyt nagłym odprężeniu, w poczuciu bezpieczeństwa, szczęściu tego powrotu. Drzwi wiodące do wnętrza statku rozsunęły się cicho. Pochylił się, dźwignął raz jeszcze Thorntona, wlokąc go bardziej niż niosąc przez ten niewielki odcinek korytarza dzielący śluzę od nawigacyjnej. Jak bardzo był napięty, zrozumiał dopiero teraz, stojąc na środku oświetlonej kabiny, którą poznał tak dobrze w ciągu minionych lat, że mógłby z równa swobodą poruszać się w niej po omacku. W ciągu tych kilkunastu godzin tu nie zmieniło się nic: zalane łagodnym choć silnym blaskiem bezcieniowych lamp wnętrze, pastelowe barwy stropu i ścian, pulpit sterowniczy, na którym uspokajająco świeciły tarcze wskaźników. Wszystko wyglądało zwyczajnie, tak jak zawsze, jak gdyby nic się w tym czasie nie zdarzyło; więcej - jak gdyby nic i nigdy nie mogło się wydarzyć. Przerażająca noc obcej planety stała już tylko w ekranach, niegroźna, odepchnięta światłem, odgrodzona podwójnym pancerzem kosmolotu. Bardzo ostrożnie ułożył przyjaciela na wyściełanej pianolitem podłodze; nie zdołałby zanieść go gdzieś dalej. Ukląkł przy nim; nie mógł już dłużej ustać. Uczucie, że jest bezpieczny, rozrastało się w nim, odbierało te resztki siły, jakie zachował dotychczas. Wsparł się na rękach i chwilę trwał tak, na czworakach jak zwierzę, czując, jak w jego ciele narasta jakiś niepowstrzymany, wewnętrzny dygot, nad którym w żaden sposób nie potrafi zapanować. Drżał i dygotał bliski spazmatycznego szlochu, a potem to przeszło - nagle, tak samo niespodziewanie jak przedtem się zaczęło, pozostawiając tylko ogromne zdziwienie, że jednak znalazł w sobie dość mocy, dość wytrwałości i samozaparcia, aby dotrzeć z Thorntonem aż tutaj. Przez to oszołomienie z wolna przesączył się niepokój. Coś jeszcze musiał zrobić, zaraz, natychmiast - nie wolno było zwlekać. Pokręcił głową, na ije pozwalała sztywna kryza skafandra; chciał, żeby ta natrętna myśl przestała mu dokuczać. Dotarł do statku, miał prawo odpoczywać. Ale nie ustąpiła; poprzez nieludzkie zmęczenie zdał sobie sprawę, że jeszcze wcale nie koniec, że nie zwlekając musi się zająć Thorntonem. Zmusił się do działania. Oderwał jedną, a potem drugą rękę od miękkiej wykładziny, ukląkł wyprostowany, odrzucił hełm i zaczął zdzierać skafander. Oswobodzony z tego zbędnego już ubioru, pochylił się nad rannym. Zwolnił zaczepy jego hełmu, zdjął go ostrożnie; bezwładna głowa przyjaciela opadła na podłogę. Thornton był bardzo blady i oczy miał zamknięte, okrążone głębokim cieniem; pot zlepił gęste i ciemne włosy, świecił na całej skórze. Od nosa, przez policzek, ciemniała smużka zakrzepłej krwi. Perry niezręcznie zdejmował z niego skafander, ręce mu się, trzęsły, trwało to dobrą chwilę. Thornton odetchnął chrapliwie, przy tym oddechu na wargach pokazała się jasnoróżowa piana i to przeraziło Perry’ego; w panice próbował odszukać tętno - było niewyczuwalne, uciekało, a może tylko on nie potrafił go znaleźć rozlatanymi rękami. Spocił się cały ze strachu, zanim je wreszcie wyczuł. Biło. Słabo, nieregularnie, ale jednak biło. Kiedy tak klęczał, czując pod palcami niepewne pulsowanie, powoli się uspokajał. Wiedział już, co ma robić. Wstał, zdjął ze ściany apteczkę, wyłuskał z jej ostatniej przegródki zestaw z numerem siedem; łamał zbyt pośpiesznie ledwie nadpiłowane ampułki, krwawiąc ręce o pękające szkło. Zastrzyknął Thorntonowi najsilniejszą pobudzającą dawkę. Ranny oddychał teraz bez chrapliwego poświstu, znacznie spokojniej. Tętnica na odsłoniętej szyi zaczęła pulsować mocniej, widać ją było wyraźnie, nie trzeba było doszukiwać się tętna. „On jest silniejszy i wytrzymalszy ode mnie” - pomyślał Perry, jakby modlił się, jakby chciał w ten sposób zakląć los. I zaraz potem, zbierając całą odwagę i całą swoją nadzieję: „Może wyżyje. Może to jakoś przetrzyma”. Otarł krew z twarzy przyjaciela, odczekał jeszcze chwilę: tętnica równomiernie przelewała się błękitnawo pod skórą. Znacznie spokojniej zaaplikował sobie zastrzyk z pierwszego zestawu. Na tym właściwie kończyły się jego umiejętności medyczne, ale to już nie miało znaczenia; kosmolot wyposażono w wysoko zautomatyzowaną salę operacyjną, zawierającą także elektronowy sprzęt diagnostyczny: nie trzeba było lekarza, by na pokładzie „Redbirda” dokonać opatrunku albo zabiegu. Nawet ze śmiercią kliniczną aparaty dałyby sobie radę. Zastrzyk już robił swoje, Perry zebrał się jakoś, opadło zeń znużenie, myślało mu się zupełnie trzeźwo i jasno. Nie wątpił teraz, że uratuje Thorntona. W ostateczności miał jeszcze hibernator i gdyby nie można było zrobić operacji, podda go anabiozie i tak dowiezie na Ziemię. Jeżeli zajdzie potrzeba, ziemscy chirurdzy mogą wymienić każdy uszkodzony organ. Program aparatury medycznej powinien być u Thorntona. Perry podniósł się szybko, zdecydowany przetrząsnąć jego kabinę. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze, odwrócił i przyjrzał uważnie leżącemu. Ranny jęknął, przetoczył głowę po pianolicie podłogi i znieruchomiał znowu. Oddychał głębiej, prawie zupełnie równo; Perry pomyślał, że może go spokojnie zostawić na parę minut potrzebnych do odnalezienia programu i uruchomienia aparatury. Pomieszczenia mieszkalne „przytykały do nawigacyjnej, musiał przejść tylko szerokość korytarza. W małej kabinie Thorntona, bliźniaczo podobnej całym wyposażeniem do jego własnej, panował, jak zresztą zawsze, idealny porządek; koja schowana w ścianie, nieliczne książki ciasno ustawione na półkach. Z blatu biurka sprzątnięto wszystkie zbędne przedmioty, została tylko lampa, czytnik bez mikrofilmu i podręczny dyktafon. Jak zwykle uderzyła Perry’ego jakaś psychiczna sterylność tego wnętrza, wynikająca, być może, z braku owych drobnych przedmiotów, które po pewnym czasie gromadzą się w pokojach zamieszkiwanych stale przez tych samych ludzi, świadcząc o pewnych upodobaniach właściciela, jego przyzwyczajeniach, a nieraz nawet - o cechach charakteru. Rozejrzał się dokoła; światło, ślizgające się po błyszczących płytach z tworzywa, połyskiwanie niklowanych uchwytów, olśniewająca czystość. To pomieszczenie przypominało raczej puste laboratorium niż miejsce, które służy komukolwiek jako mieszkanie. Wysunął pierwszą szufladę i zaczął spiesznie wyrzucać jej zawartość na biurko. W ciągu kilku minut zawalił je dokładnie: wykresy i arkusze obliczeń, zwoje perforowanej taśmy, fotogramy, notatki robione dobrze mu znanym pismem, które - na przemian ze swoim własnym - oglądał codziennie w księdze nawigacyjnej. Wszystko to teraz piętrzyło się przed nim bez najmniejszego ładu. Programu jednak nie znalazł, więc szarpnął drugą szufladę i zaczął także wyjmować jej zawartość. Rosnąca piramida z trudem mieściła się na blacie, niecierpliwie przesunął w bok dyktafon, na sam skraj biurka, żeby mieć więcej miejsca. Potrącił go chyba przy tym, bo płaska, ciemna skrzynka zleciała na podłogę, rozległ się suchy trzask, magnetofon zachrypiał, szczęknęło w nim raz i drugi i nagle całą kabinę wypełnił jasny, spokojny głos Thorntona. Perry schylił się spiesznie, miał zamiar podnieść dyktafon, lecz znieruchomiał w pół ruchu, porażony odtwarzanymi z taśmy słowami: - ... wyklucza szansę natrafienia w kosmosie na ślady życia, a tym bardziej ślady istnienia istot rozumnych. Przeprowadzone obserwacje potwierdzają raz jeszcze pewnik Weissa-Burtona: Ziemia jest jedyną planetą, na której życie powstało, BX-16 nie stanowi wyjątku od tej reguły... Nic nie rozumiał, stał ogłuszony, z opuszczonymi rękami, nie będąc w stanie poruszyć się czy odetchnąć. Przepuścił jakieś zdania, ich sens wcale do niego nie dotarł. Potem usłyszał znowu słowa, które sprawiły, że zaczął słuchać uważnie: - ... co w całej rozciągłości potwierdza teorię patologicznego rozwoju Ziemi. Test OER8, badania systemem EN16 oraz En16/1 wypadły negatywnie. Nie udało się, co prawda, ustalić charakteru zakłóceń wygaszających promienie radiowe, ale i nic nie wskazuje na sztuczne zbudowanie wokół JßX16 bariery dźwiękowej. Zgodnie z instrukcją ATAN15/7/29... To wyglądało na jakiś częściowo zaszyfrowany meldunek, przygotowany do przesłania na Ziemię i Radzie Kosmonautycznej? Ośrodkowi Badań Kosmicznych? „Dlaczego nic o tym nie wiem?” - pomyślał Perry. Jeszcze nie wszystko rozumiał, - ale to, co zaczynał zaledwie podejrzewać, starczyło, żeby zimny pot wystąpił mu na skórę. Poczuł, jak łaskotliwa smużka spływa wzdłuż policzka. To, co usłyszał, przekraczało nieomal jego zdolności pojmowania, właściwie tylko jedno było tu niewątpliwe: że w jakimś miejscu Ziemi od dawna prowadzono badania, których wyniki dowiodły, że kosmos jest całkiem martwy, a Kontakt niemożliwy. „To nie może być prawda - pomyślał rozpaczliwie, sam siebie usiłując przekonać. - Gdyby tak było, zaniechano by lotów, nie budowano statków żeglugi międzygwiezdnej, nie kształcono nowych pilotów galaktycznych. Nie wysyłano załóg z zadaniem nawiązania Kontaktu...” - Reasumując: badania potwierdzają, że życie w kosmosie nie istnieje. Ziemia jest jedynym, patologicznym przypadkiem, nie znajdującym nigdzie odpowiednika. Hipoteza, że BX-16 mogłaby być podobnym wyjątkiem od praw powszechnych, została obalona. Teoria nawiedzenia planety przez istoty rozumne z nie zbadanego ośrodka Galaktyki też nie znajduje potwierdzenia. Kontakt z inną cywilizacją jest w dalszym ciągu utopią. Dalsze postępowanie zgodnie z instrukcją 006/18... Był ogłuszony, jakby otrzymał nagły i silny cios w żołądek. Schylił się, podniósł dyktafon i znów stał nieruchomo, wsłuchany w beznamiętny głos odtwarzany z obracającej się taśmy. Pomyślał, że on, Galactic-Navy i może cała ludzkość zostali zaplątani w jakieś potworne oszustwo, którego mechanizmów jeszcze nie pojmował - przeczuwał raczej - którego ciągle jeszcze nie potrafił dokładnie określić. Zacisnął spocone ręce na skrzynce dyktafonu. To, CO przerażało najbardziej, to był niezrozumiały udział w tym wszystkim Thorntona. „Koniec meldunku” - powiedział w tej samej chwili głos w jego rękach, a potem, po małej ciszy, jak gdyby dyktujący zaczerpnął głębiej oddechu, ten sam, znany tak dobrze głos odezwał się raz jeszcze: - Z pokładu specjalnego zwiadowczego „Redbirda” nadawał Thornton, cyborg klasy A, numer rozpoznawczy 1647, numer ewidencyjny Ośrodka Badań Kosmicznych V8142... Pomyślał, że się przesłyszał. A potem tamto słowo wróciło, wyraźne, odbite teraz na kliszy jego pamięci. I wtedy się przeraził. Pomyślał: „To niemożliwe. Thornton i - cyborg? Nie, mam halucynacje. Zmęczenie, napięcie nerwowe i teraz - załamanie. Jakieś omamy słuchowe, a może nawet obłęd...” Palcami wilgotnymi od potu nacisnął cofacz, żeby przewinąć taśmę, usłyszeć to raz jeszcze, jeśli to słowo było tam utrwalone naprawdę] jeśli się nie przesłyszał. I nagle pojął - było. Ręka spełzła z włącznika dyktafonu, jakby już mogła wiedzieć to, co nie docierało jeszcze do jego mózgu. Powoli przypominał sobie wszystko: pierwszy okres na Ziemi, swoją nieufność, i instynktowną niechęć do człowieka noszącego na czarnej skórze rękawa niewielki zielony trójkąt. Popłoch na tę myśl: „Strażnik”. A potem to, co kiedykolwiek dziwiło go albo zastanawiało, zaczęło składać się w całość: nieludzka wprost odporność, brak jakichkolwiek wspomnień z młodości i dzieciństwa, trzy fakultety i „wiesz, mój system studiów był całkiem specyficzny”... Spokój i równowaga - cokolwiek by się działo - które on tak podziwiał, uważając za przejaw imponującej woli, autokontrolę, doskonałe opanowanie. Te wszystkie na pozór drobne szczegóły wiązały mu się teraz logicznie ze sobą. I wbrew logice Perry odepchnął ową pewność, nie chcąc uwierzyć. Na myśl, że tak mogłaby wyglądać prawda, czuł w gardle narastający zwierzęcy skowyt, taki sam, jakim tam, nad przepaścią, zareagował na widok spadającego Thorntona. Zachwiał się tak, że musiał na krótką chwilę wesprzeć się o blat biurka. Bardzo wolno, przezwyciężając opór zesztywniałego ciała, zaczął obracać się w stronę wyjścia z kabiny: wcześniej, niż zdołał uświadomić sobie tę chęć ucieczki dokądkolwiek, jakby już samo opuszczenie tego wnętrza mogło go uratować przed dokonanym odkryciem, jak gdyby mogło owo odkrycie wymazać, przekreślić jego realność, I nagle znieruchomiał. W otwartych drzwiach, śmiertelnie blady, ze śladami krwi na ubraniu - stał Thornton. - Nie powinieneś był robić tego, Perry... - powiedział cicho. Przeciągnął ręką po twarzy jak człowiek bardzo znużony. Jak człowiek... Perry usłyszał( w sobie znów tamte słowa, przed którymi się bronił, którym uwierzyć nie chciał: „Thornton, cyborg klasy A, numer rozpoznawczy...” Tamten stał ciągle w otwartych drzwiach wsparty jedną ręką o framugę; słaniał się nieco, był chyba bardzo słaby. „To niemożliwe - myślał w popłochu Perry. - On przecież krwawi jak ja, słabnie z upływu krwi, tak samo jak ja bym osłabł...” Usłyszane słowa znaczyły coś zbyt przerażającego, by mogły być prawdziwe. Czekał, że Thornton zaprzeczy, że jakoś to wyjaśni... Ale on je potwierdził: nieświadomie, nie zdając sobie sprawy, że to odkrycie mogłoby być dla Perry’ego wątpliwe, że nawet to, co usłyszał, nie stanowiło niepodważalnego dowodu, nie stało się czymś ostatecznie przekonującym. Stojąc wciąż w progu, przyjrzał się wyrzuconym z szuflad swojego biurka przedmiotom, popatrzył na dyktafon; zapytał cicho, bezbarwnym głosem, który nie zdradzał niepokoju czy gniewu: - Od jak dawna podejrzewasz mnie, Perry? Nie czekał na odpowiedź, pytanie nie zostało zadane po to, ażeby ją otrzymać, było raczej podsumowaniem dokonanych spostrzeżeń. Sięgnął do bocznej kieszeni. Perry dostrzegł, że jego ręka ujmuje jakiś przedmiot; przez czarną, cienką skórę ubrania przebijały wyraźnie kostki ściśniętych palców. Stwierdził tym samym co przedtem głosem - bez nienawiści, właściwie obojętnie: - Nie zostawiłeś mi innego wyjścia. Muszę cię zabić, kapitanie Carey. Perry patrzył bez tchu, za bardzo zszokowany, żeby się móc przestraszyć. To, co usłyszał, wydało mu się dalszym ciągiem halucynacji. Widział przed sobą śniadą, tak dobrze znaną twarz; pomyślał bezsensownie (bezsens był czymś znacznie łatwiejszym do przyjęcia niż rzeczywistość), że może jest ich dwóch: Thornton - towarzysz, przyjaciel i drugi Thornton - cyborg, który ma tylko twarz i postać tamtego, jego spokojne ruchy, tak dobrze znany sposób mówienia... Zdawało mu się, że lada moment prawdziwy Thornton pojawi się za plecami cyborga i prawie w to uwierzył, ratując się przed prawdą - że on jest jednak jeden, że nie ma, nigdy nie było Thorntona-człowieka. Że jest ten tylko, stojący teraz w drzwiach, mówiący beznamiętnie, jakby to było czymś całkowicie zwykłym i zrozumiałym, nie potwornością, której on, Perry, nie może jeszcze pojąć, choć słyszy po raz drugi, słyszy te same słowa, wypowiadane wyraźnie: - Naprawdę będę musiał cię zabić, Carey. Nieznaczny ruch i w szczupłej ręce Thorntona tkwi dziwny przedmiot, trochę podobny do anihilatora: krótka, oksydowana lufa, język spustowy, niewielki czarny otwór... - Nie ruszaj się. Rób tylko to, co ci każę. Przy pierwszym gwałtownym ruchu strzelam. Perry stał nieruchomo, zupełnie otępiały, tamten go niepotrzebnie ostrzegał - i tak nie byłby zdolny do żadnego działania. - Odstaw dyktafon, a potem podnieś ręce i załóż je na kark. Tylko spokojnie. Nie próbuj mnie zaskoczyć, jestem trzykrotnie szybszy. I trzykrotnie silniejszy. Radzę ci o tym pamiętać, pamiętać przez cały czas... Pamiętał. Raz jeden starł się z jego straszliwą siłą - wówczas, przy sterach, gdy chciał ratować statek i towarzysza za cenę swego życia i kiedy Thornton udaremnił ten zamiar. Wspominając, z jaką łatwością oderwał jego ręce od dźwigni, Perry pojął, że w walce z nim istotnie nie miałby żadnych szans. Tylko że wciąż trudno mu było uwierzyć, aby to wszystko mogło się dziać naprawdę; stał jak sparaliżowany, brakło mu siły, by zmusić się do wykonania poleceń. „To niemożliwe, coś takiego nie mogło się zdarzyć” - przemknęło znów przez głowę. Ale powoli zaczynał już rozumieć, że ta samoobrona nie może mu się przydać. Bo właśnie się zdarzyło, bo wszystko, co się dzieje, jest najzupełniej realne. - Zrób, co kazałem. Szybciej. Poczuł nienaturalny spokój, wynikający chyba z sytuacji - absurdalnej, a więc wywołującej paradoksalne reakcje. Odwrócił się, postawił dyktafon na brzegu biurka, w tym samym miejscu, z którego spadł - przed chwilą? przed godziną? - i poruszając się powoli, jak we śnie, spojrzał znów na Thorntona. Okrągły otwór tej dziwnej rzeczy, którą miał w ręce, znajdował się niezmiennie na poziomie serca Perry’ego; ogarnęła go bezsensowna, nieomal bezosobowa ciekawość, jak gdyby to, czym jest właściwie ten przedmiot, mogło być najważniejsze. - Co to jest, Thor...nton? - Nie szalej, Perry. Nie zawaham się. Strzelę. - Anihilator? - Nie. Nie bądź śmieszny, ja nie chcę rozpruć statku. Jeśli już musisz wiedzieć, to bardzo stara broń, z dwudziestego wieku. Jej nazwy nie znasz, niczego ci nie wyjaśni. Zabija na odległość tak samo dobrze jak laser albo anihilator. W każdym razie z tej odległości, w jakiej ty teraz jesteś. No, dosyć tego... Ręce na kark, powiedziałem! Usłuchał; podniósł je bardzo powoli, wydały mu się nagle ogromnie ciężkie. Patrzyli na siebie w głuchym milczeniu, a potem Thornton zrobił nieznaczny, nakazujący ruch ręką, tą samą, w której trzymał broń, i Perry całkiem bezwolnie zaczął iść w stronę drzwi. Tamten cofnął się o pół kroku, przywarł plecami do framugi, by go przed sobą przepuścić - przechodząc Perry zobaczył z bliska szarosrebrzyste oczy, połyskujące twardym i zimnym lśnieniem metalowych opiłków. Światła w nawigacyjnej wydały mu się bardzo jaskrawe, choć nie świeciły silniej niż zwykle. Przymknął powieki, a kiedy je otworzył, dokoła każdej lampy stały tęczowe kręgi; dopiero gdy kilka razy zamrugał, złudzenie przeszło. Stał nieruchomo wsłuchany we własny oddech, w łomot swojego serca, które wciąż jeszcze, niestrudzenie, tłoczyło krew do wszystkich jego tętnic. Bardzo powoli zaczął przesuwać wzrokiem po rozświetlonych tarczach zegarów i pulsujących na szerokim pulpicie wskaźnikach: wskazówka altimetru spokojnie stała na zerze, kontrolne lampki generatorów izotopowych płonęły przyćmionym światłem, dźwignie zbiorników czynnika roboczego dotykały napisu „full”, promień wodzący radaru spokojnie i równomiernie obiegał ekran. „Więc on chce zrobić to tutaj” - pomyślał. Próbował uwierzyć, że tamten go zabije i że się nie zawaha. Poczuł nagle wstrętne i lepkie, nieludzkie przerażenie na myśl o takiej śmierci. Bał się jak zwierzę, a jednocześnie nie chciał umierać jak zwierzę, tylko się bojąc, niczego nie rozumiejąc. Skierował wzrok na Thorntona i odwołując się do tego czegoś, co było w nim ludzkie - czy może podobne nieco do ludzkich, nie uczuć, ale przynajmniej sposobów reagowania - powiedział: - Thornton. Zrozum. Nie chcę tak umrzeć - nie wiedząc nawet dlaczego... Argument trafił chyba istotnie w tę cechę wspólną im obu: rozumowe pojmowanie świata, bo tamten przyjrzał mu się z czujnym skupieniem. - Jesteś zupełnie pewien, że chcesz wiedzieć? - zapytał. - Wy, ludzie, nie zawsze potraficie znieść prawdę. Może ci potem być... trudniej. - Chcę. Thornton milczał, jak gdyby się namyślał; może on także musiał coś czasem rozważyć, nie działał jak automat. Perry pomyślał, że może i on chwilami także się waha. - Dobrze. Ale mam mało czasu. Więc spiesz się. Przeszedł na ukos kabinę. Nawet gdy się poruszał, robił to w taki sposób, by mieć Perry’ego ciągle w polu widzenia, a także - w polu ostrzału. Srebrny skafander, jego własny, rzucony na podłogę, leżał na drodze; przekroczył obojętnie tę pustą, cienką powłokę, mającą kształt rozkrzyżowanego człowieka. Obrócił się i stanął plecami do mrugających świateł. - Usiądź. - Pchnął nogą fotel w stronę Perry’ego, sam przysiadł na brzegu pulpitu, lekko, z tą samą swobodą i elegancją ruchów co zawsze. - Możesz opuścić ręce. Nie wyglądał wcale na chorego, nie widać było po nim upadku i znużenia, śladu najmniejszych obrażeń. „No tak, ale to przecież nie jest człowiek” stwierdził Perry, właściwie po raz pierwszy tak sobie to formułując, godząc się wreszcie z tą myślą. - Usiądź - powtórzył Thornton i to nie było zaproszenie, lecz rozkaz; broń ciągle trzymał w ręce. - O co chciałbyś mnie spytać? Mrużąc oczy - tamten wciąż stał pod światło - popatrzył na Thorntona. Powiedział cicho, ale zupełnie spokojnie - i ten zewnętrzny spokój, na jaki umiał się zdobyć, dał mu na chwilę poczucie gorzkiej dumy: - Jak to możliwe, że jesteś cyborgiem, Thornton? Przecież badano cię tam, w Centrum Medycyny Kosmicznej. Jesteś... masz wszystkie ludzkie organy, jesteś tak samo zbudowany jak ja... Nic nie mógł na to poradzić, że w tych ostatnich słowach zabrzmiała jakaś nadzieja, jakby go prosił o zaprzeczenie faktom. Thornton przyglądał mu się w milczeniu, robiło to wrażenie, że dziwi się tej właściwości ludzkiego mózgu, temu, że można wątpić pomimo wszystkich dowodów. Musiał dostrzec, że Perry’ego razi światło lamp, które miał za sobą; przesunął się trochę z chłodną i obojętną usłużnością, za jego plecami był teraz czarny ekran. Powiedział: - Wy, ludzie, popełniacie zawsze ten błąd: wyobrażacie sobie cyborga jako twór zbudowany przynajmniej w połowie z półprzewodników i kondensatorów... Cóż, takie zdarzają się także. Ale w moim przypadku użyto biologicznego budulca, takiego samego, z jakiego składa się każdy ludzki organizm. Moje organy są identyczne z twoimi, tyle że pomyślane zostały z pewną korektą, poprawką w stosunku do tych, w jakie wyposażyła ludzkość natura. To zwiększa moją odporność i moją wytrzymałość, pozwala mi regulować wykonywane przez nie funkcje, podporządkować ciało woli w stopniu nieosiągalnym dla was... - Dobrze, ale to znaczy, że - w gruncie rzeczy - ty jesteś taki jak ja. Tyle że twój organizm funkcjonuje w sposób doskonalszy... O człowieczeństwie nie stanowi ani sposób narodzin, ani też sprawność ciała. Więc między nami właściwie nie ma różnic, poza nazwami, jakimi się nas określa. Thornton przechylił głowę, przyglądał mu się nic nie wyrażającymi oczami; Perry dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę, jakie to piękne oczy: tęczówki prawie srebrzyste, z przelewającym się gdzieś pod ich gładką powierzchnią, ukrytym światłem, zadziwiająco jasne przy czarnych rzęsach i wspaniałych, lekko zrośniętych brwiach. Wreszcie, jakby zobaczył to właśnie, co chciał widzieć, zaprzeczył zdecydowanie: - Mylisz się, Perry. Różnice są. Ogromne. Potem ci to wyjaśnię. Na razie niech ci wystarczy, że robisz błąd, szukając we mnie... szukając człowieczeństwa. - Dlaczego mi to mówisz? - Pytałeś. Chciałeś wiedzieć. Jeśli zmieniłeś zamiar, przestanę. - Nie. Mów dalej. - W porządku. A więc od człowieka różnię się dosyć znacznie. Różnica zasadnicza sprowadza się do tego, że ty jesteś wolny - ja muszę działać zawsze według określonego programu. - Nie... nie rozumiem. - To bardzo proste. Uśmiechnął się nieznacznie, nawet ten szybki, niezbyt wyraźny uśmiech wystarczył, żeby błysnęły białe, niespotykanie piękne i równe zęby... „Jak mogłem nigdy nie dostrzec, że jest zbyt doskonały, żeby mógł zostać stworzony przez naturę w jej przypadkowym i chaotycznym procesie kreacyjnym? - dziwił się sobie Perry. - Że ta uroda musiała zostać zaplanowana z góry, razem z wytrzymałym, niezwykle sprawnym ciałem?” Teraz nie miał już wątpliwości, że ma przed sobą cyborga. Popatrzył: Thornton był znowu skupiony, powiedział prawie z naciskiem: - Widzisz, tacy jak ja istnieją po to, żeby ochronić ludzkość. Zostaliśmy stworzeni, bo w jakiejś chwili stało się oczywiste, że potrzebna jej jest istota nieomal doskonała, która mogłaby wystąpić jako jej... strażnik. To było tak dziwne i tak zaskakujące, że przytłumiło nawet lęk przed śmiercią. Przełknął z wysiłkiem ślinę, zapytał niskim, chrypliwym, całkiem nieswoim głosem: - Chronić nas? Przed czym? - Więc nic nie zrozumiałeś? - W tym zapytaniu nie było wcale zdziwienia. Thornton nie zastanawiał się, nie próbował analizować tego, co mogło mu wydawać się ułomnością, skazą w funkcjonowaniu rozumowania Perry’ego. Być może doszedł do wniosku, że nie tak precyzyjny, dość w końcu przypadkowy aparat poznawczy człowieka musi być gorszy czy tylko powolniejszy niż jego własny. A może, prościej, wieloletnie obcowanie z ludźmi, istotami myślącymi nie zawsze tak jak on sam, nauczyło go obojętnego przyjmowania bezsensownych, z jego punktu widzenia, pytań, bo odpowiedział bez śladu zniecierpliwienia: - Przed prawdą. Przed poznaniem, które jest dla was nad siły. - Tą prawdą jest... że nie istnieje żadna szansa Kontaktu. Ze kosmos jest pusty i martwy... - Tak. To jest stwierdzenie działające na was jak... nie, nie potrafię znaleźć żadnego porównania. Przypomnij sobie swoją własną reakcję dziś rano, kiedy na pewien czas straciłeś wiarę w Kontakt. Przeraża was myśl, że w ogromie kosmosu możecie być całkiem sami, czujecie się przytłoczeni, osamotnieni... Zbyt wiele rzeczy, w które dotychczas wierzył, zawaliło się w gruzy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut, by mógł się z tym pogodzić. Rozpaczliwie szukał luki w rozumowaniu Thorntona, nieścisłości, która pozwoliłaby udowodnić mu kłamstwo, zaprzeczyć narastającej z wolna pewności, że meldunek Thorntona i jego słowa - teraz - mogą zawierać prawdę. Wciąż nie panując nad brzmieniem swego głosu, wychrypiał: - Dobrze, ale to jeszcze nie uzasadnia... - Bo to jeszcze nie wszystko. Najgorsza jest świadomość, że skoro tak jest, dalsze istnienie gatunku homo sapiens zaczyna tracić sens. Wy, ludzie, żeby móc istnieć, musicie sobie swoje istnienie za wszelką cenę jakoś umotywować... Od pierwszej chwili, w której człowiek zaczął się uczyć myśleć, przez całe swoje dzieje szukacie celów, których realizacja mogłaby stać się uzasadnieniem waszego powstania i istnienia. Zamilkł, jak gdyby na coś czekał, jak gdyby sądził, że Perry przerwie, zacznie polemizować. Lecz Perry, ogłuszony, milczał, więc podjął znowu: - Waszym celem stawały się kolejno: idee równości i sprawiedliwości, zniesienie granic, utworzenie jednego, ogromnego Społeczeństwa Ziemi... Potem narastający kryzys demograficzny i gospodarczy prawie dwa wieki dostarczał celów na miarę całej planety. Wreszcie Ziemia nie mogła wam wystarczyć - sięgnęliście dalej, na początek starając się opanować i skolonizować Układ Słoneczny. A kiedy i to się udało, zaczęło brakować wam czegoś, o co można by walczyć, czego jeszcze można byłoby pragnąć... Zaczerpnął lekko oddechu, prawie nie przerywając; Perry słuchał go całkowicie zafascynowany, jak gdyby to, co słyszał, nie było zwykłym podsumowaniem spraw dobrze każdemu znanych; w sposobie relacjonowania Thorntona czuło się jakby zapowiedź nieznanych rewelacji. Zapomniał, gdzie się znajduje, umknęła, jego uwadze niesamowitość nie tylko tej rozmowy, ale i wszystkich jej okoliczności; nie zauważał nawet broni w ręku Thorntona. - Zamarzyliście sięgnąć do gwiazd, odnaleźć w ich systemach istoty do was podobne. Waszym celem miał stać się cały kosmos. Uwierzyliście, że wkład człowieka w jakąś cywilizację wszechświata jest czymś niezbędnym; że po to pierwszy płaz wylazł kiedyś z praoceanu, żeby on mógł zasiadać w Radzie Megalaktycznej, czy jak to się będzie nazywać... Ja nie drwię, Perry, niektórzy tak właśnie to widzieli. I, oczywiście, wiem, że nie wszyscy ulegali takiej megalomanii... Ale dla większości nawiązanie Kontaktu stało się sensem dalszego istnienia, motorem wszelkich poczynań... Zaskakująca była historia eksploracji przedstawiana w ten sposób; rzeczy od dawna znane, ukazane jakby z zupełnie innej strony, z punktu wadzenia kogoś, kto - człowiekiem nie będąc - oceniał motywy ludzkich postępowań całkiem odmiennie od tego, do czego Perry przywykł. Ale nie miał dość czasu, by zastanawiać się nad tym, bo Thornton już mówił znowu; rozważnie, bardzo spokojnie mówił teraz o sprawach, których Perry już nie znał, bo ich znana mu wersja była zupełnie inna: - Wysyłaliście sondy kosmiczne i statki załogowe, nadawaliście to jakieś wasze posłanie w paśmie międzygwiezdnego wodoru, ale nie odpowiadał wam nikt. Traciliście nadzieję, nagłe zaczęliście dostrzegać człowieka jako istotę pozbawioną perspektyw. Skazaną na samotność, a także na zagładę: uwięzioną w systemie swego Słońca na zawsze, czyli mogącą istnieć w najlepszym razie tak długo, póki to Słońce nie wyczerpie wszystkich zapasów wodoru, zmieniając się z życiodajnej w niosącą śmierć gwiazdę... Mówił o zagładzie ludzkości tak obojętnie, jak gdyby opowiadał o rzeczy całkiem zwyczajnej; w tej beznamiętnej relacji było coś odpychającego, a jednocześnie nakazującego wiarę. Perry zdał sobie sprawę, że jest w Thorntonie siła, której człowiek nie byłby w stanie sprostać, niepojęta i nie mająca nic wspólnego z - jego siłą fizyczną. Poczuł dawny lęk i nieufność, jaką zawsze budził w człowieku Strażnik, tyle że teraz nie tylko znacznie mocniejszą niż kiedykolwiek dotąd, ale i - wreszcie - całkiem wytłumaczalną. Thornton odetchnął głębiej, a potem mówił dalej: - Stało się wreszcie jasne, że niemożliwość Kontaktu jest tą nieprzekraczalną barierą, o którą ostatecznie rozbije się ekspansja człowieka... Jest, był i pozostanie na zawsze sam, a to oznacza, że wasz gatunek dojdzie już wreszcie do kresu swych możliwości... Odrzucił głowę w tył, wsparł ją o ścianę i trochę z góry, przymrużonymi oczami, przyglądał się Perry’emu. Ciągnął spokojnie i jego słowa - nie ton równego głosu - sprawiły, że w tym wszystkim słyszało się szyderstwo: - Osiągnęliście tyle, właściwie wszystko, co tylko było możliwe, więc powinniście zacząć korzystać z tego, co umieliście zdobyć, nie - szukać nowych celów... Ale w was nie ma, nigdy nie było spokoju: wszystkiego, zawsze, będzie wam mało i nigdy nie zdołacie pogodzić się z faktem, że nie istnieje żadne „więcej” i „dalej” - jak gdyby tylko dążenie do spraw nieosiągalnych mogło być celem na waszą, ludzką miarę... A gdy nie potraficie ich znaleźć, pozostaje wam pustka nie do zniesienia, przed którą będziecie bronić się choćby kłamstwem... Perry pragnął zaprzeczyć, ale nie mógł: wszystko, co tamten mówił, było przerażające, a przecież jednocześnie w jakiś sposób prawdziwe, nieomalże znajome. Miał uczucie, jak gdyby zawsze to wiedział, jak gdyby tkwiło to w nim już od dawna, tuż pod powierzchnią świadomości i tylko lęk uniemożliwiał sprecyzowanie tego, co teraz tak brutalnie wyjawiały słowa Thorntona. - Więc staraliście się dowieść sobie samym, że jednak jest inaczej; bo to jest cecha tak bardzo ludzka: uwierzyć w niemożliwe, w to, czego się pragnie... Łudzono się, że teorii o braku życia w kosmosie uda się jeszcze zaprzeczyć. Powołano do życia Ośrodek Badań Kosmicznych, prace, już prawie zaniechane, ruszyły znowu. Ale ich rezultaty potwierdziły niezbicie, że życia we wszechświecie nie ma, że nie istnieją żadne istoty rozumne, które mogłyby ludzkości odpowiedzieć, stać się jej partnerami czy choćby nawet wrogami - i że ta droga jest raz na zawsze zamknięta... Perry poruszył zdrętwiałymi wargami, przełknął z wysiłkiem ślinę; nie mógł już wątpić dłużej, wywód Thorntona był całkowicie spójny, użyte argumenty nie zostawiały złudzeń. Powiedział bardzo cicho: - I wtedy zadecydowano...? - Tak. Najwyższa Rada Ziemi, a może Rada Kosmonautyczna - tego już nie wiem wiła rzecz raz na zawsze osłonić tajemnicą, stworzyć iluzję, że Kontakt jest możliwy. Trudny, wymagający wielu dziesiątków, może nawet setek lat prób i poświęceń, ale jednak możliwy. Zdecydowano, że wbrew oczywistości - musi się pozostawić ludziom nadzieję... Perry milczał i Thornton, po krótkiej chwali namysłu, która - być może - była oczekiwaniem na jakiś odruch protestu czy tylko na pytanie, podjął przerwany wątek: - Dlatego ludzkość, przy naszej zresztą pomocy, będzie jeszcze dość długo wierzyła w Kontakt, tłumacząc każdą niejasność tak, aby potwierdzała marzenia... Umilkł, tym razem na dłużej, jak. gdyby szukał słów, jak gdyby je z namysłem, bardzo ostrożnie dobierał. Kiedy odezwał się znowu, oczy miał czujne, bardziej skupione niż przedtem: - To chyba oczywiste, że aby ludzie mogli zachować swoje złudzenia, ktoś musiał strzec tajemnicy, ktoś, kto - sam wiedząc - zdołałby ją udźwignąć, na kim nie mogła ona zrobić wrażenia... Trzeba było powołać do życia takich jak ja i im tę prawdę powierzyć... Zawiesił głos; cisza w kabinie stawała się napięta, Perry bał się poruszyć, tkwił nieruchomo w fotelu, czując, jak wewnątrz niego rozrasta się jakaś pustka, a jednocześnie ogarnia go oczekiwanie, niepokój - coraz ostrzejszy, nie do zniesienia: przeczucie, że teraz, zaraz, za chwilę usłyszy to, co w tej rozmowie miało być najstraszniejsze. I słysząc głuche, nierówne bicie swojego serca powiedział cicho (lękał się niemal naruszyć to milczenie): Thornton... i ciebie... takich jak ty... naprawdę nie przeraża to wszystko? Nie budzi w tobie, uczucia beznadziejności? - Nie, Perry. We mnie nic nigdy nie budzi żadnych uczuć. Pomyślał, że się przesłyszał, że czegoś nie zrozumiał. Siedział tak jak przed chwilą, nie poruszył się i tylko w górnej wardze zaczynało się jakieś mrowienie - robiła się całkiem drętwa. Czuł suchość w ustach i kiedy się odezwał, jego głos był też suchy; tym obcym, szorstkim, napiętym do ostateczności głosem powiedział: - Nie... nie rozumiem. - To przecież takie proste. Wyposażono nas w pewne cechy, sprzężenia, jeśli wolisz. Jednym z nich jest właśnie niewrażliwość w tych sprawach, które dla ludzi bywają jakoś... ważne.. Mówiłem ci o różnicach pomiędzy mną a tobą, Strażnikiem a człowiekiem. Ta właśnie jest najważniejsza: moi twórcy nie uwzględnili w swych planach, że mógłbym kiedykolwiek odczuwać strach czy rozpacz, niepokój albo radość. Więcej: właśnie to przez nich zostało zupełnie wykluczone. Jestem więc pozbawiony tej całej sfery, którą wy nazywacie psychiką... To rzeczywiście było nie do, zniesienia. Perry usłyszał swój okrzyk, nim jeszcze zdał sobie sprawę, że krzyczy, a nie mówi: - To nie... Thornton! Więc ty... ty nigdy nie odczuwasz... niczego? Nie potrafisz? - Tak. To jest właśnie to słowo. Nie potrafię. Urwał na chwilę, ale w tej przerwie nie czuło się wahania; być może szukał słów, którymi mógłby wszystko najdokładniej wyjaśnić. Perry nie patrzył na niego, nie mógł. To, co usłyszał, zdawało się niemożliwe, a przecież było zupełnie oczywiste - bo skoro twór, który miał przed sobą, nie był człowiekiem, nie mógł też czuć jak Człowiek. To tylko on nie chciał - aż do tej chwili - brać tego pod uwagę, nie przyjmował tej myśli, łudził się nawet teraz, chociaż już mógł przewidzieć, co usłyszy za chwilę. - To wcale nie jest takie zdumiewające „jak ci się zdaje, Perry. To jest zupełnie, można by nawet powiedzieć - trywialnie proste. Tej tajemnicy należało strzec z całą bezwzględnością, nie dopuszczając, żeby cień niepewności dotarł do ludzi. Chronić za wszelką cenę, nawet za cenę działania, które ty pewnie nazwałbyś... nieludzkim. To jest Zadanie. Moje. Każdego biocyborga. Dlatego każdy z nas ma wkodowany rozkaz: zabić człowieka, który - choćby tylko przypadkiem - odkryje ową prawdę... Perry poczuł, że drga mu mięsień w policzku. Nie umiał nad tym zapanować, siedział z rozdygotaną twarzą, słuchając spokojnego, równego głosu Thorntona. - ... i żeby mieć pewność, że rozkaz zawsze, w każdym przypadku, bez względu na jakiekolwiek towarzyszące... okoliczności zostanie wykonany, że nic nie przeciwstawi się temu poleceniu w psychice wykonawcy, już w chwili opracowywania programu przekreślono możliwość wahania, wszelkich prób kompromisu, jakiegokolwiek konfliktu moralnego, pozbawiając Strażników typowych dla ludzi uczjuć. Przede wszystkim tych, które wy nazywacie uczuciami wyższymi: litości i dobroci; zdolności do kochania, lojalności, przyjaźni... - Nie! Nie zdołał się powstrzymać: to było zbyt okrutne, najgorsze ze wszystkiego, co słyszał dotąd, najbardziej przerażające. Patrzył: znajome pochylenie głowy, tak bardzo ludzka mimika tamtej twarzy... Niemożliwe, żeby przed sobą miał rzeczywiście robota, biologiczny automat, całkowicie niezdolny do odczuwania najsłabszych ludzkich uczuć. Szukał w oczach Thorntona zaprzeczenia: nie znalazł. Usłyszał znów jego głos: - ... ale także: możności odczuwania gniewu czy zawziętości, nienawiści czy okrucieństwa. Jestem człowiekiem - fizycznie - w tym samym stopniu co ty; nieco silniejszym i sprawniej działającym, ale to niczego zasadniczo nie zmienia. A jednocześnie nie jestem nim zupełnie, gdy chodzi o całą sferę uczuć, odruchów nie sterowanych rozumem, którymi - jakże często - będzie kierował się człowiek... Po raz drugi w czasie rozmowy Perry poczuł się zamroczony jak po potężnym, ogłuszającym uderzeniu. Popatrzył na swoje ręce: nie drżały, ale nie był ich pewien, mogły zacząć drżeć w każdej chwili. Splótł palce, aż pobielały stawy, wsunął obydwie dłonie między kolana, ścisnął - teraz, unieruchomione, nie mogły go już zdradzić. Bezdźwięcznym, płaskim głosem zapytał: - Po co mi mówisz to wszystko? - Żebyś zrozumiał, że ja cię muszę zabić. I że to zrobię. To nie jest pusta groźba. Nie mogę, a także nie chcę - bo nie ma we mnie niczego, co mogłoby tego zechcieć - postąpić w inny sposób. Tamto uczucie mijało teraz z wolna, ustępując miejsca ogromnemu zdumieniu. Dopiero teraz zaczynał w pełni pojmować to, co usłyszał, co oznaczało nie tylko, że tamten - gdy uzna, że czas nadszedł - zabije go z zupełną obojętnością, ale także, że jego przyjaźń nigdy nie była, bo być nie mogła, odwzajemniona, że swoje poszukiwania kierował w próżnię, bo żadne z jego uczuć nie mogło być nawet zrozumiane, nie mówiąc o tym, by kiedykolwiek zostało przez Thorntona przyjęte. Czuł twardy ucisk w gardle; przełknął z wysiłkiem ślinę, ale to nie pomogło, głos ciągle jeszcze szorował sucho, jak tarka: - Thornton... Przecież... jestem na tej planecie jedynym... takim jak ty. A w każdym razie jedyną żywą istotą jakoś do ciebie podobną. I jeszcze: czy wszystko, cośmy razem... te wszystkie lata... zupełnie się dla ciebie nie liczą? - Nie. Zrozum: popełniasz błąd, starając się doszukać we mnie cech podobnych do ludzkich, usiłując oceniać moje postępowanie, moje motywy zwyczajną ludzką miarą. Spróbuj zrozumieć, że nie ma analogii. Być może człowiek nie potrafiłby zabić swojego towarzysza, z którym związały go jakieś wspólne przeżycia. Może gdybym umiał odczuwać pewne sprawy jak ty, stałbyś się przez te lata dla mnie kimś bliskim. Ale to właśnie chcieli wykluczyć moi mocodawcy. Bardzo mi przykro. Ten zwrot, oczywiście, nie znaczy u mnie nic; nie znam uczucia, które wy nazywacie przykrością. Po prostu nauczyłem się go i używam jak wy tam, gdzie wypada go użyć, nic przy tym nie czując... A więc - przykro mi, Perry, ale ja będę musiał wykonać swoje zadanie. I zrobię to bez wahań. Po to istnieję. Widzisz, to było bardzo wygodne: stworzyć myślące narzędzie, absolutnie posłuszne, bez niepokojów i wątpliwości, wykonujące to wszystko, co mogłoby obciążyć nazbyt wrażliwe sumienia ludzi... Oszołomienie mijało dosyć wolno, a przecież Perry słuchając słów cyborga pomyślał nagle, że coś się w tym nie zgadza. Pomimo całej na pozór nieodpartej logiki, słowa przeczyły faktom. Milcząc, z ogromnym napięciem przyglądał się twarzy Thorntona; te same oczy - srebrne i jasne w świetle błękitnych wyładowań - widział nad sobą na wąskiej półce skalnej w chwili, gdy tamten przyszedł mu z pomocą. I pomyślał, że tego przecież nie zrobiłby automat, najdoskonalsza nawet biologiczna maszyna, której jedynym motywem jest posłuszeństwo programowi, że na to, by tak postąpić, potrzeba czegoś więcej. Powiedział - prawie z triumfem: - Ty kłamiesz, Thornton. Gdybyś nic nie czuł, jak starasz mi się wmówić... nie byłbyś schodził po mnie, tam, pod przełęczą. Przypomnij sobie, Thor, tlen ci się kończył, a jednak... Wydało mu się, że widzi wahanie w tamtej twarzy; oczy cyborga mignęły srebrzystym błyskiem, milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał - w tym nagłym zamilknięciu bezradny i zaskoczony jak człowiek. Jak człowiek... Ale to wszystko musiało być złudzeniem, bo odpowiedział natychmiast, nieomal niecierpliwie, z gniewną, jak gdyby z trudem powściąganą gwałtownością: - Nie, Perry. Nie próbuj się oszukiwać. Ja jestem rzeczywiście zupełnie... niewrażliwy i w żadne; sytuacji nie kieruje mną uczuciowy impuls. I jeszcze - jestem zupełnie amoralny. Tak, to także. O to ludzkości chodziło, kiedy konstruowała nas, to swoje niezawodne narzędzie. Nigdy nie zadam sobie pytania, czy moje postępowanie jest złe czy dobre, podłe czy też szlachetne. Niektóre kwestie, zależne u człowieka tylko od jego... etyki? - dla mnie po prostu nie mają najmniejszego znaczenia. To, co mam zrobić, oceniam według jednego kryterium: czy jest celowe, czy nie. Wtedy, na skalnej ścianie, było celowe ratować cię, ryzykując nawet własnym życiem. Ale teraz sytuacja uległa zmianie; celowe i konieczne jest zabicie ciebie. Powoli Perry zaczynał wierzyć w to wszystko, nabierał przekonania, że ma przed sobą istotę zdolną wykonać każdy rozkaz, byleby tylko został wprowadzony do jej programu. Przerażającą tym bardziej, że tak do człowieka podobną, zdolną do logicznego, ludzkiego rozumowania stwarzającego pozory normalnych ludzkich działań. Razem z tą świadomością powrócił zimny i lepki strach, instynktowny i nie dający się opanować lęk przed śmiercią. Przed nieistnieniem, ale także przed bólem, przed agonią - tym strasznym i nieznanym, co dzieje się wtedy z człowiekiem, przed tym czymś ostatecznym, od czego nie ma żadnego odwołania, żadnej obrony. Czasami myślał o tym wiedząc, że przyjdzie kiedyś, że może być gwałtowne i może zaskoczyć - przeważnie nagła, zaskakująca człowieka w pełni życiowych sił bywa śmierć w kosmosie. Nie zastanawiał się nigdy, czy będzie się wtedy bał - wiedział, że jego strach nie może mieć znaczenia, bo mimo lęku będzie walczył do końca, zrobi wszystko, co do niego należy. Ale nigdy nie sądził, że to się może stać tak bez walki i że spotka go z ręki własnego towarzysza. Że będzie musiał czekać zupełnie biernie, nie mając żadnej szansy, a jedyna rzecz, jakiej sytuacja będzie od niego wymagać, to właśnie niedziałanie. Popatrzył w twarz Thorntona, obojętną, nic nie wyrażającą. Powiedział: - Jesteś potworem, Thornton. - Ja? - Podniósł wysoko pięknie zarysowane brwi w dobrze udanym zdziwieniu („Bo on się chyba nie może także dziwić, ten... ten automat”). - Jesteś zupełnie alogiczny, Perry. Ja jestem tylko taki, jakim zrobili mnie ludzie. Dokładnie taki, jakim mnie wymyślili... Ludzkości kiedyś potrzebny był Towarzysz. I oswoiła sobie psa. Teraz potrzebny jej był Wykonawca. Skonstruowała cyborga. - Ty nas nienawidziesz? - Nie potrafię. Zapominasz, że nie zostałem wyposażony w możliwość odczuwania czegokolwiek. A więc i nienawiści. Pochylił głowę, stał chwilę cicho, jakby wsłuchiwał się w siebie, we własne ciało. Kiedy ją podniósł, wydało się Perry’emu, że w jego oczach widzi niepokój. Ale musiał się mylić, bo Thornton ciągnął dalej, mówiąc powoli, właściwie jakoś do siebie, jak gdyby było mu całkiem obojętne, czy Perry tego słucha: - Nazwałeś mnie potworem. Może i jestem... Ale nie zapominaj, że tworząc takich jak ja, człowiek wykorzystywał wiedzę o samym sobie; nie mógł mi dać niczego, czego by w sobie nie znalazł... Zaśmiał się cicho i nieradośnie, utkwione w Perrym oczy były wciąż obojętne, nawet bez drwiny. - Więcej: te z własnych cech, które uznał za najważniejsze, godne podziwu czy chwały, te, które uważał za najbardziej udane - we mnie uwielokrotnił. Rezygnując z wszystkiego, co jego zdaniem mogło być tylko słabością, co uznał za niedoskonałość... - I to cię bawi? - Nie. Mnie, widzisz, nauczono odruchu mięśniowego, który nazywa się uśmiechem, ale nie wbudowano we mnie poczucia humoru. Widocznie też nie był potrzebny. Przyzwyczaiłem się śmiać czy uśmiechać wtedy, kiedy zrobiłby to człowiek, tak jak w innych przypadkach skurczami pewnych mięśni wyrażam inne uczucia, takie, jakie w tej sytuacji byłby odczuwał człowiek... Jeżeli cię to drażni, mogę zaniechać wszelkiej mimiki. Ale zapewniam, że widok mojej zupełnie nieruchomej twarzy jest dla was, ludzi, trudniejszy do zniesienia... - Popatrzył pytająco, a kiedy Perry milczał, zaczął znowu mówić, jak gdyby wcale nie było tej dygresji: - Tak więc apelowanie do jakichś moich uczuć jest bezcelowe, jak z góry skazane na niepowodzenie muszą być wszelkie próby pokonania mnie w inny sposób. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to niespójność programu albo też, prościej, że we mnie jest jakaś słabość, coś sprawiającego, że jestem gorszy, po prostu mniej przydatny z punktu widzenia zadań, dla których wykonania zostałem skonstruowany... Perry nie słuchał dalej. Bardzo ostro zdał sobie sprawę z tego, że nie ma odwołania, że ta rozmowa skończy się jego śmiercią. Że tamten zrobi to w pewnej chwili, uważając za rzecz zupełnie naturalną; strzeli do niego - bez żalu i bez nienawiści - wykonując swój program, tak samo jak zrobiłby to każdy inny automat. I po raz pierwszy pomyślał, żeby się jakoś bronić, żeby spróbować walki. Nie wiedział, jak to zrobić, ale już wola życia przezwyciężyła oszołomienie tym wszystkim, co się stało, czego się w ciągu ostatnich godzin dowiedział. Przymrużonymi oczami popatrzył na Thorntona, który znowu miał twarz zamkniętą i wyostrzoną, jakby wsłuchiwał się w siebie; broń trzymał pochyloną - robiło wrażenie, że zapomniał o wszystkim, co działo się poza nim. Perry poczuł nieznany chłód w całym ciele, pomyślał: „To przecież nie jest człowiek”. I zaraz, ciągle czując zimno na czole i policzkach, z niespodziewaną, lodowatą, zawziętą nienawiścią: „Zabiję go”. Myślało mu się z ogromną precyzją, nie czuł żadnego lęku. „A w każdym razie spróbuję. Przekonam się, czy to naprawdę jest takie niemożliwe. To lepsze, niż czekać biernie, aż on to zrobi ze mną. Jest przecież jakaś szansa; wykorzystać tę chwilę, to jego zapatrzenie. Skoczyć, wytrącić broń... Jeżeli będę dość szybki...” - Nie - powiedział cicho, spokojnie Thornton, jakby mógł nawet to: czytać w jego myślach. - Nie zdążysz. Patrzyli sobie w twarze; w oczach Thorntona nie dostrzegł okrucieństwa, były takie jak zawsze, obojętne, skupione. „Nieludzkie” - pomyślał po raz pierwszy Perry. Przyglądał mu się z natężoną uwagą. Twarz, którą miał przed sobą, nie zmieniając się w żaden widoczny sposób, stała się inna od tej, do której przywykł; jak gdyby spadła z niej maska. Tylko że to nie Thornton udawał przed nim cokolwiek, to on sam widział dotąd inaczej; widział go takim, jakim chciał go zobaczyć. Każdego dnia w ciągu minionych lat tworzył ze słów i zachowań tamtego kogoś, kto nigdy nie istniał; człowieka, przyjaciela na miarę własnych nadziei i oczekiwań, tłumacząc sobie każdą niejasność w taki sposób, by potwierdzała owe oczekiwania. „A przecież przez cały ten czas miałem w ręku dość danych, aby go rozszyfrować - stwierdził z ogromnym, ale prawie spokojnym zdumieniem. - Dość dla każdego, kto chciałby logicznie myśleć, wysnuwać właściwe wnioski ze swoich własnych spostrzeżeń”. Poczuł się nagle śmieszny. Pragnienie czyjejś przyjaźni, cecha tak bardzo ludzka - w jego przypadku, być może, silniejsze niż u innych, zwielokrotnione przez wieloletnią samotność - oszukało go, zwiodło tylko dlatego, że chciał być oszukany, nieświadomie chciał siebie okłamywać. W łagodnej ciszy kabiny, wypełnionej niegłośnym, znanym cykaniem zegarów kontrolnych, usłyszał nagle swój śmiech. Chciał przestać i nie potrafił, śmiał się dalej pod obojętnym spojrzeniem szarych oczu Thorntona, przerażony obcością tego histerycznego wybuchu. Śmiał się tak długo, póki ten śmiech - tak samo niezależnie od jego woli, jak przedtem się rozpoczął - nie ucichł i sam się nie wyczerpał. Przez chwilę siedział bez ruchu, wsłuchany w owe niespieszne głosy zegarów, patrząc w tę dostrzeżoną po raz pierwszy inaczej twarz Thorntona, nową i obcą, a przecież, pomimo tego odkrycia, przerażająco znaną. Teraz był prawie spokojny. Powiedział wyzywająco: - Nie mam najmniejszych szans, prawda? - Panował nad swoim głosem, nie było w nim przestrachu ani histerii. - O to, żebym ich nie miał, już od początku, od tego pierwszego dnia w Galactic-Navy zatroszczyliście się wszyscy: ty i Ośrodek Badań Kosmicznych, i jeszcze ci jacyś wasi wspólni rozkazodawcy, dając mi właśnie ciebie za towarzysza... - Oblizał suche wargi, dorzucił z hamowaną pasją: - Jednego nie rozumiem: po co wam byłem potrzebny? Mogłeś polecieć sam. Albo z drugim takim jak ty... - ...cyborgiem. Nie. Widzisz, wiedzieć na pewno i wątpić w ową pewność, ciągle na nowo próbować jej zaprzeczać, czasami nawet wbrew logice, wbrew wszystkim niepodważalnym faktom - to także cecha ludzka. Dochodząca do głosu szczególnie wówczas, gdy taki pewnik przeczy waszym marzeniom. W Radzie Kosmonautycznej, w Najwyższej Radzie Ziemi są przecież ludzie... Więc gdy znów pojawiła się szansa, nie: zaledwie cień szansy... Liczono się z tym, że ta planeta mogłaby być, jak Ziemia, wyjątkiem od praw powszechnych. Sygnały, które do nas dotarły, w niepojęty sposób przedzierając się przez nieprzebytą dla naszych, ziemskich, barierę informacyjną otaczającą BX-16, mogły pochodzić od jakiejś cywilizacji. Kontakt mógł być możliwy. A więc byłeś potrzebny. Bo gdyby jednak ekspedycja spotkała istoty rozumne, Kontakt z nimi mogłeś nawiązać tylko ty, nie ja albo ktoś do mnie podobny... - Dlaczego właśnie - ja? - Zakładano, że będą, tak jak i człowiek, produktem ewolucji, naturalnego rozwoju. Jest rzeczą raczej wątpliwą, aby tą drogą mógł powstać rozum bez uczuć; ten rodzaj inteligencji można osiągnąć jedyni« w sposób sztuczny... Z tego by wynikało, że jesteś, musisz być do nich podobny - psychicznie, oczywiście. Po to, by dwie istoty mogły się porozumieć, muszą odczuwać to samo, być zdolne do tych samych uczuć: rozpaczy i nadziei, miłości i nienawiści, żalu, współczucia, gniewu... Dlatego drugim członkiem załogi musiał być człowiek. - Którego, jeżeli Kontakt okaże się niemożliwy, będzie można po prostu zabić. - Nie. Wróciłbyś razem ze mną, gdybyś nie dotknął mojego dyktafonu. Teraz to niemożliwe... po prostu wiesz za dużo... Po jego twarzy przemknął ulotny cień, coś jakby ślad znużenia w nieznacznym ugięciu warg, który musiałby umknąć uwadze Perry’ego, gdyby nie patrzył w tę twarz z takim niesłabnącym napięciem. Powiedział: - Kłamiesz. Prawda wygląda tak, że od początku zostałem przez was skazany. Owo znużenie - przelotne jak cień ptaka na wodzie - zobaczył znowu i znowu znikło bez śladu; widocznie cyborg opanował je wysiłkiem woli. W głosie nie czuło się go także, kiedy powtórzył: - Nie. Wróciłbyś ze mną i z jakąś nową legendą o prymitywnych formach życia na jeszcze jednej planecie, legendą, jakich wymyślono tak wiele - chociażby o odkryciu Arkony... - Więc to?... No tak, oczywiście... I ty ciągle myślisz, że ci uwierzę? Miałem polecieć, zobaczyć tę zupełnie martwą planetę, stwierdzić, że życia nie było na niej nigdy - i wrócić, stanowiąc tak długo, jak długo będę żył, zagrożenie? Bo jaką mogliście mieć gwarancję, że będę milczał o tym, co zobaczyłem? Chyba że to się miało wydarzyć już na Ziemi... Powitanie wracających z kosmosu i zaraz potem - jakiś wypadek... Może po prostu z urządzeniem, maszyną, która została w czasie naszej nieobecności skonstruowana i którą człowiek taki jak ja - opóźniony w rozwoju w stosunku do całej Ziemi o prawie dwieście lat, który nie zdążył jeszcze nadrobić swoich braków przeszkoleniem hipnotechnicznym, czy jak to się będzie wtedy nazywać - nie umiał się prawidłowo posłużyć. To albo coś w tym rodzaju... Tak, Thornton? - Po co? - W oczach cyborga nie było, bo być nie mogło, gniewu ani współczucia. Powiedział bardzo rzeczowo: - Zapominasz o możliwości wymazania człowiekowi pamięci. Perry drgnął; zimny, oślizły strach rozpełzał mu się w piersiach: więc to, co stosowano jako najwyższy wymiar kary za popełnioną zbrodnię, tamci przeznaczyli dla niego... Zawsze myślał, że znacznie łatwiej jest umrzeć niż wiedzieć, że istnieć będzie ciało - własne, od dnia urodzin będące tobą ciało, a umrze wszystko, co stanowi o niepowtarzalności człowieka: jego uczucia, myśli, pamięć i osobowość. A potem, kiedy pierwsze przerażenie minęło, pomyślał niespodziewanie, że wtedy jednak istnieje jakaś szansa. „Bo może coś zostaje, coś, co stanowi, że w dalszym ciągu to jednak będę ja. Może w człowieku istnieje jakaś cząstka - niedosiężna, nie podlegająca zniszczeniu”. Ten okruch nadziei sprawiał, że zadawanie śmierci psychicznej było czymś mniej okrutnym niż całkowite biologiczne unicestwienie, jak teraz owa wiara sprawiła, że to, co wydawało mu się zawsze najpotworniejszym z pomysłów, jakie wydała ludzkość, stało się naraz błogosławieństwem i łaską, kiedy czekała go już tylko ta ostateczność. - To już jest niemożliwe - powiedział cicho Thornton, raz jeszcze jakby czytając w jego myślach. - Zrozum, musiałbym cię pilnować. Trzymać na muszce przez cały czas, aż do momentu hibernacji... - Urwał i kaszlnął krótko, chrapliwie, jakby się czymś zachłysnął. Dokończył: - Może by to i było wykonalne, szczególnie gdybym nie został ranny... Ale mam rozkaz, całkiem wyraźny: zabić. Ja, Perry, nie mogę odmówić wykonania rozkazu... Perry nie odpowiedział. Nagle zobaczył ich obu - jakby mógł patrzeć z boku, widząc Thorntona i siebie - siedzących naprzeciwko, rozmawiających prawie spokojnie na chwilę przed tym, zanim jeden z nich zdecyduje, że czas zastrzelić drugiego. Pomyślał, że każdy człowiek zrobiłby to już dawno, nie mógłby dyskutować chłodno i obojętnie z kimś, kogo ma zaraz zabić. Żeby to robić, trzeba być właśnie cyborgiem, pozbawionym wyobraźni, zdolności domyślania się, co w takiej chwili odczuwa mający umrzeć człowiek. Mógłby to nazwać potwornym i wyrafinowanym okrucieństwem, gdyby nie pojmował, że twór pozbawiony wszelkiego niepokoju, wszelkiego lęku - jak Thornton - nie jest w stanie rozumieć, przypuszczać nawet, na jaką mękę skazuje właśnie człowieka. I - rozumiejąc - nienawidził go teraz, jak nienawidzi się każdej obcej i groźnej siły, szukając jednocześnie sposobu ocalenia. Od dłuższej chwili zdawało mu się, że w korytarzu, za cienką ścianą działową, przy której siedział, słychać równomierny tupot, niespieszne przybliżanie się jakiejś ciężkiej istoty. Tym razem usłyszał to już całkiem wyraźnie; człapiące kroki zbliżały się powoli od strony rufy. Na statku było ich tylko dwóch, a więc szedł robot, któryś z wyposażonych w lasery kroczących automatów obsługi. „Mógłby mi pomóc - pomyślał Perry - gdybym go zdołał wezwać. Drzwi otwierają się do środka kabiny, są między mną a Thorntonem - kiedy automat wejdzie, zasłonią mnie na chwilę. Wtedy dam rozkaz, żeby użył lasera”. Zaschło mu w ustach, mięśnie sprężyły się pod skórą i poczuł, że wilgotnieją mu dłonie - przy odrobinie szczęścia to mogłoby się udać. Powiedział, byle coś mówić, odwrócić uwagę przeciwnika, nie tyle, od owych kroków, bo musiał słyszeć je także, ile od siebie; przeciągające się milczenie mogło nie tylko zadziwić Thorntona, mogło go ostrzec: - Słyszałem to już, Thornton. - Jeden z przycisków, zapalających światło alarmowe nad drzwiami, znajdował się dość blisko, o kilka cali od jego prawej stopy. Z bijącym sercem Perry zaczął przesuwać nogę, bardzo powoli, starając się to robić zupełnie naturalnie, jakby mu ścierpła i chciał ją wyprostować. - Powtarzasz co najmniej po raz trze - ci, że musisz wykonać rozkaz. Chyba nie szukasz jakichś... usprawiedliwień? - Usprawiedliwień? - Tamten patrzył na niego z tym swoim wyrazem twarzy naśladującym do zupełnego złudzenia normalne, ludzkie zdumienie. - Nie, oczywiście, że nie... Przecież ci powiedziałem:, ja jestem amoralny. Więc nie jest mi potrzebne, żebyś uwierzył, że wszystko, co cię spotka, zawdzięczasz takim jak ty... Ludziom. Nie mnie. - Tyle to ja rozumiem... Perry mówił spokojnie, niemal konwersacyjnym tonem, choć spocił się z emocji: kroki robota zbliżały się powoli, za chwilę będzie pod drzwiami... Czubkiem buta wymacał wreszcie ową nieznaczną wypukłość, wystarczyło przycisnąć... - Zabiję - powiedział cicho i beznamiętnie Thornton. - Natychmiast cię zabiję, jeśli to zrobisz. - I tak masz przecież ten zamiar - wyszeptał Perry prawie bezgłośnie, samym ruchem zupełnie wyschłych warg. - Ale tak zginiesz szybciej. A to ma chyba dla ciebie jakieś znaczenie. Wy, ludzie, z dziwnym uporem czepiacie się życia... Patrzyli na siebie w głuchym milczeniu wypełniającym szczelnie kabinę, jak gdyby było czymś materialnym - napięci do ostateczności. Kroki zbliżały się bardzo powoli do drzwi, minęły je, zaczęły się oddalać. Thornton odprężył się nagle, to było wyraźnie widoczne, chociaż się nie poruszył, nie zrobił żadnego gestu. Nawet oddychał tak samo równo i cicho jak przed chwilą; ustąpiło tylko napięcie wszystkich mięśni. - Wygrałeś... Thornton. Byłeś ode mnie lepszy... - Ja zawsze jestem lepszy. Tak mnie skonstruowano, by człowiek w starciu ze mną nie mógł mieć żadnych szans. Cofnij nogę i przesuń się w lewo, Perry. Dobrze, wystarczy. Ręka Thorntona, trzymająca ową nieznaną broń, obniżyła się lekko; Perry nie zauważył chwili, w której ją przedtem poderwał. Cyborg powiedział bardzo spokojnie, jak gdyby w ich rozmowie nie zdarzyła się żadna przerwa: - Jestem zbyt doskonały, abyś mógł ze mną wygrać, już ci to przecież mówiłem... - A potem dodał ciszej i, mimo wszystko, to brzmiało właśnie tak, jak usprawiedliwienie: - Działający bezbłędnie, pozbawiony skrupułów, ślepo posłuszny rozkazom... Takim chcieli mnie mieć moi twórcy. I takim mnie uczynili... Zakaszlał znowu - teraz kaszel trwał znacznie dłużej. Na ustach pokazała się krew; powoli podniósł rękę (lewą, prawa niezmiennie trzymała wymierzoną w Perry’ego broń), otarł wierzchem dłoni krew, a raczej jasnoczerwoną pianę, i patrzył na nią chwilę w jakimś spokojnym zdumieniu. „To niemożliwe - myślał z rozpaczą Perry. - Musi być jakaś szansa, jeżeli nie w działaniu, to choćby w tej rozmowie. On jest istotą rozumną i argumenty logiczne trafiają przecież do niego”. - Ty umrzesz, Thornton. - Starał się mówić to; obojętnie, tak, żeby w jego głosie nie było śladu żadnego z doznawanych uczuć. - Jesteś lekarzem i wiesz to lepiej ode mnie. - Szarżował, ale się nie pomylił, bo tamten nie protestował, przyjmując jego słowa w potwierdzającym milczeniu. - Jesteś piekielnie odporny, ale to było nawet dla ciebie za dużo. Z tobą naprawdę jest źle. Godzinę temu zabieg mógłby cię uratować - bluffował dalej, udając wiadomości, jakich mieć nie mógł, i to się udawało; widocznie odgadł prawdę. - Teraz jest już za późno. Wiesz dobrze, że pozostał jeden sposób, abyś mógł przeżyć: poddać cię anabiozie i ożywić na Ziemi, gdzie będzie można dokonać operacji... Ale na to musisz mieć tego drugiego, który wystartuje i będzie pilotował statek. Jeżeli mnie zabijesz, umrzesz także. Instynktu samozachowawczego też jesteś pozbawiony? Thornton milczał i Perry’emu wydało się, że tym razem trafił. Ale cyborg wyprowadził go z błędu, odpowiadając po chwili tak samo chłodno, jak odpowiadał przez cały czas tej rozmowy, jak gdyby to, co mówił, dotyczyło kogoś innego: - Nie, oczywiście, że muszę mieć instynkt samozachowawczy. Inaczej nie umiałbym uchronić samego siebie przed niepotrzebnym i zbyt szybkim... ustaniem. Tylko że to jest słabsze niż imperatyw bezwzględnego posłuszeństwa rozkazom... Dziwisz się, bo znów zapomniałeś, że to kwestia konstrukcji, czy, jeśli wolisz, programu. Zostałem zbudowany dla wykonania określonego zadania... - I to jest w tobie silniejsze niż lęk przed śmiercią? Tamten uśmiechnął się lekko; ten uśmiech był jednak przerażający, kiedy się już wiedziało, że oprócz skurczu mięśni nie ma w nim nic: radości, rozbawienia, nawet - ironii. Powiedział: - Ja się nie boję śmierci, ten strach jest tylko ludzki. Wiem, że przestanę istnieć, skończy się moja świadomość, jak wtedy, gdy hibernuję czy śpię. Tyle że w tym przypadku nie będzie przebudzenia. Jestem wyposażony w sprzężenia nakazujące - do pewnych granic - bronić się, przeciwdziałać... Ale nie mam wyboru; nie wolno mi się ratować za cenę odmowy wykonania zadania, które jest moim podstawowym obowiązkiem... Urwał i łowił oddech, zdyszany, jak gdyby biegł, a nie mówił. Dopiero po dłuższej chwili mógł ciągnąć dalej: To, co dla ciebie bywa niewykonalne, ja mogę zrobić bez trudu, ale niektóre decyzje - uzależnione od twojego wyboru dla mnie zwyczajnie nie istnieją jako alternatywa. W tych sytuacjach ja zawsze będę musiał postąpić w pewien z góry określony sposób... Perry przerwał mu - z determinacją, z tępym i rozpaczliwym uporem: - Dobrze. Ale o jednym zupełnie zapomniałeś: ciebie i mnie wysiano na tę planetę z wyraźnie określonym zadaniem. Jeśli za wszelką cenę musisz być posłuszny rozkazom, to nie masz prawa niszczyć teraz nas obu. Jeśli zginiemy, statek nie dotrze na Ziemię. Zadanie związane z tą wyprawą nie będzie wykonane. Tym razem Thornton także się nie zawahał. Odpowiedział natychmiast, ze zwykłą pewnością siebie: - Nie wszystkim rozkazom, Perry. Jest tylko jeden, którego wykonania nie wolno mi odmówić - w tych sprawach także nie zostawiono mi wolnego wyboru. Zrobiłem zresztą wszystko, co mogłem: nadałem swój meldunek, być może dotrze jakoś poprzez strefę zakłóceń, może go zrozumieją chociażby w części... A jeśli nie... Wyślą następną wyprawę. Ktoś kiedyś powtórzy nasze badania i wróci z nimi na Ziemię. Wtedy zadanie zostanie wykonane. Jego rozumowanie nie miało żadnej luki, żadnej szczeliny, przez którą mogłyby wcisnąć się wątpliwości, niepewność, coś, co zdołałoby zachwiać jego postanowieniem. Pomimo to Perry spróbował raz jeszcze, sięgając po ostatni argument, który mu pozostał, choć już właściwie nie wierzył w jego skuteczność: - Thornton, zastanów się nad jednym. Od chwili naszego startu minęło tam, na Ziemi, więcej niż dziewięćdziesiąt lat. Skąd wiesz, czy nie stwierdzono, że życie gdzieś w kosmosie istnieje i czy to, co dziś - nie, prawie sto lat temu - uważano za pewnik, prawdę, którą trzeba ukrywać przed ludźmi, nie okazało się tylko fałszywą hipotezą? A to by oznaczało, że obaj - ty i ja - zginęliśmy na próżno. Spodziewał się wahania, może chwili namysłu, ale w tym także się mylił, bo Thornton odparł jak przedtem: - Nie sądzę. Badania przeprowadzano długo i bardzo dokładnie. Ja nie jestem człowiekiem, nie podlegam złudzeniom: istnienie życia w kosmosie zostało wykluczone. A nawet gdybyś miał rację - to będzie wina programu, nie moja. Mój program nie przewiduje żadnej korekty czasowej; upływ czasu i ewentualne zmiany w myśleniu tych na Ziemi nie mają żadnego wpływu na to, co muszę zrobić. Nawet gdybym uznał twoje racje, nie mógłbym przeciwstawić się temu, co mam zakodowane jako imperatyw bezwzględny, nakaz determinujący moje działanie. On jest nade mną, nie mogę z nim dyskutować, tak jak nie mógłbym odmówić wykonania tego rozkazu. Właściwie wszystko zostało powiedziane, dalsza rozmowa mogła być tylko powtórzeniem poprzednich pytań i odpowiedzi. I Perry, przyglądając się krótkiej, oksydowanej lufie, pomyślał, że teraz chyba zostało mu już bardzo niewiele czasu. Thornton odwrócił głowę, znowu wsłuchał się w siebie; ów gęsty cień znużenia, dwukrotnie już spłoszony, tym razem osiadł na stałe wyrazem goryczy w wygiętych kącikach warg. - Muszę się spieszyć, Perry... - powiedział cicho. - Mam dużo do zrobienia, zanim... Więc jeśli chciałbyś się jeszcze czegoś dowiedzieć, pytaj... Dopiero teraz Perry dostrzegł, jak bardzo w ciągu ostatnich godzin zmieniła się szczupła, znana na pamięć twarz, wyostrzona gorączką czy znużeniem, a może jednym i drugim. Thornton był bardzo blady, nad górną wargą i między ciemnymi brwiami świeciły krople potu. Ale ręka trzymająca wymierzoną w Perry’ego broń nie drżała, tak samo pewna jak na początku rozmowy. „On nie jest taki jak ja - przypomniał samemu sobie Perry, starając się nie ulec ludzkiej słabości, współczuciu ogarniającemu go na widok tej umęczonej twarzy; bo przecież rany i ból tamten odczuwał tak samo jak i on - i będzie działał tak długo, póki nie skończy się program. A jego program brzmi: »Zabić«”. Słabnięcie przeciwnika dawało jakieś szansę; jeszcze nie wiedział jakie, ale rozumiał jedno: musi coś mówić, by zyskać trochę czasu. Jak długo będzie trwała ich obłędna rozmowa - która nie prowadzi donikąd, nic nie rozstrzygnie - coś może się wydarzyć; nieprzewidziany zbieg okoliczności, niedopatrzenie Thorntona... Za wszelką cenę powinien ją przedłużać. Ale nie umiał znaleźć dość istotnego tematu, by Thornton nie zrozumiał, że to jest tylko wykalkulowane działanie na zwłokę. Szukał nerwowo i nadal nic nie przychodziło mu do głowy. Ku jego ogromnemu zdumieniu cyborg go w tym wyręczył. Jakby nie pojął, że czas pracuje przeciwko niemu, albo jakby był pewien, że może sobie jeszcze na to pozwolić (znowu przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w siebie i może stwierdził, że ma przed sobą dość czasu), bo zaczął mówić z namysłem i bez pośpiechu: - Widzisz, Perry, twoje argumenty są tak samo bezsilne, jak niecelowe byłoby odwoływanie się do moich uczuć, etyki - tego wszystkiego, czego we mnie po prostu nie ma... Chciałbym, żebyś się przestał miotać, żebyś zrozumiał, że znaleźliśmy się - obaj w sytuacji bez wyjścia. Ja, bo mój program zmusza mnie, żebym do ciebie strzelił. Ty, skoro dano ci za partnera w rozgrywce właśnie mnie, istotę zbyt doskonałą, byś mógł przechytrzyć ją albo zaskoczyć, czy choćby tylko - przekonać. Wiem, o czym myślisz: że jest w tym wszystkim wielka niesprawiedliwość. Bo przecież od początku ty byłeś dla mnie - w jakiś wasz, ludzki sposób - dobry. Już od pierwszego dnia, kiedy zdołałeś przemóc swój strach i wstręt, czy co ty tam odczuwasz w kontakcie ze Strażnikiem... I potem także, w Centrum Medycy Kosmicznej, występując przeciwko Martinowi, kiedy próbował wykończyć mnie w swoich grawirotorach. On jeden prawie mnie rozszyfrował, a w każdym razie był diablo blisko prawdy Gdyby kierował się bardziej logiką niż antypatią, musiałby dojść do wniosku, że żaden człowiek nie mógłby wytrzymać tego, co ja znosiłem... - Perry słuchał zdumiony, nie pojmował, do czego tamten zmierza, po co mówi to wszystko. - No, ale mniejsza z tym... Chodzi mi o to, że chyba myślisz teraz, że każde zwierzę, któremu okazałbyś tyle co mnie... serca - to w końcu takie samo dobre słowo jak każde inne - żywiłoby dla ciebie przynajmniej trochę wdzięczności... Perry szarpnął się; to było chyba najgorsze, co jeszcze mógł usłyszeć. Ze ściśniętym gardłem powiedział ostro: - Przestań. - Dlaczego? Mnie to nie sprawia przykrości, nie może dotknąć, obrazić ani upokorzyć, bo mnie przecież te uczucia są nie znane... Tak jak już powiedziałem, byłeś nie tylko dobry... Uratowałeś mi życie kilka godzin temu, choć mogłeś mnie zostawić tam, na tych piargach, i chyba dobrze byś zrobił, dla siebie w każdym razie... Urwał; Perry pomyślał, że to przynajmniej powinno mu być oszczędzone: przypominanie tych wszystkich chwil, całego minionego okresu jego naiwnej wiary, żałosnych i ślepych poszukiwań prowadzących donikąd, chłodne roztrząsanie wszystkiego, co działo się między nimi. Ale Thornton już ciągnął dalej, z jakimś zaciętym i niepojętym uporem, jak gdyby tymi słowami chciał przekazać więcej, niż one zawierały: - Nawet pies byłby ci wdzięczny i nawet człowiek nie mógłby teraz podnieść na ciebie ręki. Tylko że - widzisz - tego uczucia także zostałem pozbawiony. Z tych samych przyczyn co wszystkich innych, a może tylko dlatego, że moi twórcy nie mieli go w nadmiarze, a przecież dać mi mogli tylko to, co posiadali sami i nic ponad to, co stanowiło własne ich cechy... Więc ja nie umiem być wdzięczny i wszystko, co zrobiłeś, zrobiłeś jakby na próżno... - Nie liczyłem na twoją wdzięczność. - Zacisnął zęby, mówiło mu się z trudem (ta chwila, kiedy schodził po ścianie nad przepaścią, schodził po przyjaciela, po najbliższego człowieka, nie myśląc wcale o cenie, jaką mógł za to zapłacić). Wracanie do tego teraz wydawało się niemal szyderstwem, nie zamierzonym, a przecież równie jak zamierzone dotkliwym. - Ty tego nie zrozumiesz, ale ja wtedy... nie oczekiwałem niczego. Więc nie ma o czym mówić. - Ale teraz... - Proszę cię, milcz. Thornton obrócił głowę, przyglądał się bacznie i wyglądało, że zrezygnował z mówienia tego czegoś, co chciał mu jakoś dać do zrozumienia. Powiedział: - Przepraszam cię. - I po chwili: - Nie chciałem sprawić ci przykrości... - Wiem. - Perry czuł ogromne znużenie, tak obezwładniające, że przestał tamtego nienawidzić, przestał się nawet bać. - Nie jesteś przecież... okrutny, w ludzkim tego słowa pojęciu. Nie twoja wina, że jesteś tylko... że tak zostałeś skonstruowany. - „Że jesteś tylko programowaną maszyną”, chciałeś powiedzieć. Tak, jestem rzeczywiście wszechstronnie doskonałą, biologiczną maszyną, do której ty... miałeś nieszczęście po ludzku się... przywiązać... - Powiedziałem ci: milcz. - Dobrze. Ja, widzisz, nie zawsze wiem, kiedy cię mogę zranić. Robię to nieświadomie, nie wszystkie z twoich uczuć potrafię sobie wyobrazić... Czy będzie ci trochę łatwiej, jeżeli powiem, że gdyby to zależało ode mnie, gdybym to mógł przewidzieć, zrobiłbym wszystko, żeby zapobiec takiemu zakończeniu naszej wyprawy? - Teraz cię nie rozumiem... Oczy Thorntona były jak zawsze szare i czujne, tylko że po raz pierwszy nie lśniące, bez połysku, zmatowiałe jak zimny metal, na którym osiadł mglisty ślad oddechu. Powiedział bardzo cicho: - Widzisz, być może procesów kreacyjnych nie da się w pełni skontrolować... I może w moim mózgu jest coś, czego moi twórcy nie przewidzieli, jakieś niewielkie odchylenie od wzorców przewidzianych programem. Co nie oznacza, że jest mi ciebie... żal. To już byłaby skaza, coś, co czyniłoby mnie nieprzydatnym do celów, dla których zostałem skonstruowany, powodując, że byłbym w jakiś sposób... gorszy. I nie oznacza, że mógłbym odmówić wykonania rozkazu... - Wracał znów do tej sprawy z naciskiem, nieomal z żarliwością; Perry pomyślał, że gdyby to nie było tak nieprawdopodobne, można by sądzić, że on sam siebie stara się przekonać. - Po prostu tak bym wolał... Uważaj, Perry, strzelę! Więc jednak pomyślałeś... Omylił się, bo Perry zupełnie nieświadomie zrobił nazbyt gwałtowny ruch, który on wziął za próbę ataku czy obrony. Czuł się bardzo znużony; siedział znowu bez ruchu i patrzył w twarz Thorntona - ziemisto-bladą, ściągniętą, z kroplami potu występującymi coraz wyraźniej. Był całkowicie zrezygnowany, nie znajdował w sobie już żadnej siły i żadnej sprawy - własnego życia nawet - dość ważnej, żeby jeszcze potrafił o nią walczyć. Milczeli - tym razem bardzo długo. W ciszy kabiny słychać było wyraźnie wysilony, świszczący oddech cyborga. „On słabnie” - domyślił się Perry. Mógłby go może przetrzymać, doczekać chwili, gdy stanie się taki słaby, że można będzie raz jeszcze podjąć próbę jego obezwładnienia; zabić bezduszną maszynę i uratować siebie. Tylko ze on już nie chciał. Nawet nie dlatego, że teraz już nie wierzył, aby to było możliwe, by tamten kiedykolwiek taką możliwość dopuścił. Odwrócił głowę, popatrzył na czarne skały zalane ostrym, rtęciowym światłem, dobrze widoczne w ekranach. Pomyślał z lękiem o zimnej pustce kosmosu, o Ziemi oddalonej o osiemdziesiąt pięć lat świetlnych, na której nie czeka na niego żaden człowiek, nikt życzliwy, nikt bliski, bo takiego po prostu nie ma... Sądził, że jest, uwierzył, że go znalazł. Ale to było kłamstwo, złudzenie i oszustwo, nic więcej. Odwrócił oczy od mrocznej tarczy ekranu; Thornton pod jego wzrokiem poruszył się nieznacznie, głowa, jak na początku rozmowy, znalazła się w kręgu światła. Powiedział niskim, matowym, nieco chrapliwym głosem: - Przykro mi, Perry... ale to przecież nie może trwać w nieskończoność... Jesteś gotowy? Niektórzy ludzie... potrzebują chwili skupienia, jakiegoś obrachunku przed śmiercią. Jeżeli ty... chcesz także... poczekam. Teraz się nie bał. To było tylko - tak jak to tamten nazwał - ustanie. Ustanie funkcji życiowych, biologicznego trwania, nieomal bezbolesne, bo Thornton zrobi to dobrze, jak robi wszystko, - do czego się zabiera: jego program nie dopuszcza najmniejszych niedociągnięć. A więc będzie nawet łatwiejsze niż życie, dalsze istnienie z tym wszystkim, czego się dziś dowiedział. Pomyślał, że jedno, co jeszcze musi zrobić, to jakoś temu podołać, zachować się jak człowiek; właśnie: jak człowiek... Umieć to przyjąć - z godnością? - w każdym razie spokojnie. - Nie, ja nie muszę - powiedział, rezygnując z chwili, o którą mógłby przedłużyć swoje życie. - Nie jest mi to potrzebne. Możesz już kończyć, Thornton. Tamten nie odpowiedział, skinął mu tylko głową. Perry zobaczył, jak jego ręka podnosi broń i Thornton, mierzy chwilę, bez pośpiechu, co nie oznaczało wcale, że cyborg się ociąga, tylko że właśnie chce zrobić to dokładnie, tak jak powinno zostać wykonane. Na chwilę wrócił strach wraz z przypomnieniem, jakim nieludzkim tworem jest ten, którego ma przed sobą. A potem przeszedł także, pozostawiając tylko zdumienie nad ową cechą, tak bardzo ludzką, będącą siłą i słabością prawie w tym samym stopniu - owym poszukiwaniem bliskości i przyjaźni, potrzebą aż tak mocną, że nakazała mu szukać tam, gdzie nigdy ich być nie mogło. To była cząstka tej samej siły, która wciąż pozwalała ludziom wierzyć, że gdzieś w pustce wszechświata muszą istnieć inne istoty rozumne, okruchy życia zdolne cierpieć, śmiać się i płakać, podlegać w takim samym stopniu nadziei, co rozpaczy, i że odnalezienie ich będzie kiedyś możliwe; siły, która tylko dlatego, że trwa, że istnieje, nie może do końca być zmarnowana. Zapragnął nagle powiedzieć to tamtemu, ale nie zdążył: wybuch płynnego ognia ogłuszył go i oślepił, i Perry zamknął oczy, żeby nie widzieć ciemności, która miała otworzyć się razem z tym światłem. Poczuł potężne uderzenie i zaraz potem ból w ramieniu, ostry, spływający gorącymi falami ku palcom. Skoczył na równe nogi, nie zdając sobie sprawy, że to robi, tak jak nie wiedział, kiedy otworzył oczy. Po prostu nagle stał patrząc, jak Thornton o parę kroków od niego słania się na ugiętych nogach i - naraz zwiotczały - pada powoli, zsuwając się plecami po gładkim brzegu pulpitu. Zgięte kolana cyborga dotknęły wyścielonej pianolitem podłogi, broń wyleciała mu z ręki, uderzyła bezgłośnie o miękką wykładzinę. Klęczał przez chwilę z twarzą skurczoną bólem, lśniącą od potu, szarą w zblednięciu przypominającym barwę ołowiu - i wreszcie upadł. Perry stał ogłuszony, niezdolny do zrobienia żadnego ruchu, bez jednej myśli. Wszystko zdarzyło się zbyt nagle, nie mógł w to jeszcze uwierzyć. Thornton, wsparty na ręce, próbował dźwignąć głowę, ale nie zdołał; ręka załamała się pod nim i upadł znowu, zanosząc się chrapliwym i płytkim kaszlem. Rzucił się rozpaczliwie, chwytając ze świstem oddech, przetoczył na bok głowę - czarna i gęsta krew chlusnęła z jego ust, znieruchomiał. Leżał tak chwilę, potem powieki drgnęły, odmykając się bardzo powoli: oczy srebrne jak rtęć, uparte, ciągle żywe, patrzyły na Perry’ego. Zrobił krok naprzód i przykląkł przy cyborgu, nie rozumiejąc po co, właściwie nawet nie wiedząc, że to robi. Thornton poruszył głową i Perry’emu wydało się, że widzi przemykające światło ukryty, cichy triumf w głębi srebrnych tęczówek, kiedy tamten wychrypiał: - Więc jednak... żyjesz. Tak, Thornton. Nie... wykonałeś rozkazu. Coś - jakby cień dziwnego, niepojętego uśmiechu - wygięło skrwawione usta i cyborg szepnął: - Tak, ale... to już nie moja wina. Nie... odmówiłem... Po prostu... moi twórcy... nie uczynili mnie... nieśmiertelnym. Krew znowu chlusnęła, gasząc ten cień szyderczego uśmiechu, który pozostał jeszcze przez chwilę w jasnych, szeroko otwartych oczach - i trudno było stwierdzić, z kogo on szydził: z Thorntona czy z Perry’ego, a może z tamtych wszystkich, pozostawionych na Ziemi, dawno umarłych, którzy kiedyś, dziewięćdziesiąt osiem lat temu wysłali ich tu wydając mu jednocześnie ów rozkaz. Przez piękną twarz Thorntona szły jakieś światła i cienie, jakieś ogromne drżenia. Perry widział przed sobą cały przerażający biologizm tego konania; przerażający, bo przecież dano tamtemu ciało podlegające jak każdy żywy organizm prawom natury - i to, co działo się z nim teraz, było tak samo straszne i ostateczne jak każda śmierć. W męce agonii stał się tak bardzo ludzki, że Perry zapomniał o tym, cb wydarzyło się w ciągu ostatnich godzin. Schylił się nad cyborgiem i podparł jego głowę. Thornton chwytał kurczowo oddech, jego klatka piersiowa rozdymała się tak, że nawet przez ubranie widziało się jej spazmatyczne prężenie, krew niewstrzymanie spływała nosem i z kąta ust. Odkaszlnął ją raz jeszcze, chciał coś powiedzieć, ale już nie mógł; wargi poruszały się tylko bezgłośnie. Perry pochylił się, ale nie ułowił żadnego szeptu. W tej samej chwili głowa wsparta na jego kolanach zaciążyła bezwładem. Twarz Thorntona wyostrzyła się i stężała, oczy były nieruchome i szklane - nie żył. Odsunął martwą głowę i ciągle klęcząc na zakrwawionej podłodze przyjrzał się zbielałej twarzy. To były te same rysy: zbyt regularne, by mógł mieć takie człowiek, te same czarne, lekko zrośnięte brwi, które - gdy Thornton się uśmiechał - unosiły się nieco skośnie, zabawnie i jakby drwiąco, te same jasne oczy. To był ten Thornton, którego poznał kiedyś w sali Galactic-Navy i z którym przeżył lata zamknięty w hermetycznym wnętrzu „Redbirda”, te oczy widział nad sobą, gdy odpadł od ściany skalnej. I teraz nie potrafił go nienawidzić, mógł tylko nienawidzić tych, którzy go zbudowali, bezmyślnych i okrutnych, twórców należących do tego samego gatunku co on sam, samozwańczych bogów, których szaleństwa ucieleśnieniem i nosicielem, dziełem i ofiarą był Thornton. A jednocześnie, patrząc w tę twarz tak samo obojętną i chłodną jak była wtedy, kiedy procesy życiowe zachodziły jeszcze w ciele, Perry pojął, że to, co w cyborgu przerażało najbardziej, powstało przez umieszczenie w nim tylko niektórych ludzkich cech. I chociaż właśnie człowiek dokonywał wyboru, choć nie mógł go obdarzyć czymś, czego nie byłoby w nim samym - przez tę selekcję, przez odrzucenie sprzecznych ze sobą cech stworzył istotę, która z nim samym nie miała już nic wspólnego. Bo człowiek jest mieszaniną wszystkiego: dobroci i okrucieństwa, fanatyzmu i tolerancji, miłości i nienawiści - nędzny i wielki prawie w tym samym stopniu. To wszystko, splątane, przeczące sobie i uzupełniające się, tworzy dopiero pełnię. Thornton był pozbawiony ludzkich słabości, ale właśnie dlatego był już tylko narzędziem: zbyt doskonałym, a jednocześnie - przez swą bezbłędność - jednostronnym, więc w jakiś sposób kalekim. Miał już podnieść się z klęczek, oderwał nawet kolana od podłogi, ale znów znieruchomiał. Tkwił w półprzysiadzie; kołysząc się na piętach, zdumiony, zaskoczony niespodziewaną myślą. To jednak wcale nie było takie jasne, nawet po wszystkim, co dziś od niego słyszał... Przypomniał sobie ten prawie niewidoczny, mądry, szyderczy uśmiech; pomyślał: „Nigdy nie będę już wiedział. Bo są dwie możliwości: że on zwyczajnie przeliczył się z siłami i to, że żyję, zawdzięczam przypadkowi. Ale być może on zupełnie świadomie wykonał rozkaz ze zwłoką, którą wyliczył i która miała uniemożliwić mu wykonanie tego zadania dobrze. Może on tego chciał, strzelając dopiero wtedy, kiedy już był zbyt słaby, żeby trafić...” Wiedział, że nie ma takiej rzeczy, której nie byłby oddał, aby uzyskać pewność - i że właśnie pewności nigdy już mieć nie będzie. Podniósł się bardzo wolno i stojąc chwiejnie na niezbyt pewnych nogach, rozglądał się po kabinie: światła kontrolne świeciły tak jak zawsze i tak jak zawsze drgały wskazówki zegarów - jakby się nic nie stało, jakby to wszystko, co tu się wydarzyło, nie było niczym ważnym. Poczuł się nagle straszliwie osamotniony i ta samotność była gorsza niż kiedykolwiek dotąd. Był sam na tej upiornie martwej planecie, pozbawiony nie tylko obecności jednej istoty, która by go mogła zrozumieć, pozbawiony nawet złudzenia tej obecności, jakie dawał mu Thornton. Był sam, oddzielony od Ziemi ogromną, chłodną pustką, którą miał przebyć także samotnie, po to, by ludziom przywieźć poznanie, którego nie pragnęli, przed którym się bronili, bo niosło z sobą poczucie samotności, dla nich - tak jak dla niego - zbyt trudne do udźwignięcia. Poczuł się pusty i śmiertelnie znużony. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, podszedł do miejsca pilota i usiadł ciężko w obrotowym fotelu przy sterach. Wsparł łokcie o biało polakierowany, pulsujący nieustanną pracą zegarów pulpit, ukrył twarz w obu rękach. Nie wiedział, ile czasu trwała ta nieruchomość. Otrzeźwił go ból w ramieniu zranionym strzałem Thorntona. Opuścił wolno ręce i kładąc je płasko przed sobą, podźwignął się z fotela, nachylony całym ciałem do przodu ku obu wygaszonym przednim ekranom. W ich gładkiej, ciemnej powierzchni zobaczył niespodziewanie swoje odbicie, nieznacznie zniekształcone wypukłością szkła. Znieruchomiał w nie dokończonym ruchu, patrząc z bliska we własną twarz: bardzo zwyczajną i nie wyróżniającą się niczym twarz przeciętnego mężczyzny, o niebieskawych oczach, krótkich rzęsach i jakby spłowiałych brwiach, twarz, której nie dostrzega się w tłumie. Przyglądał się jej bardzo uważnie, jak gdyby była obcym i obojętnym przedmiotem, widzianym po raz pierwszy. Piaskowej barwy włosy siwiały mocno na skroniach, cienkie zmarszczki zbiegały się gwiaździście w kącikach oczu, od nosa aż do ust szły dwie głębokie, twarde bruzdy, nadające wargom wyraz znużonej goryczy. I patrząc w tę zmęczoną, trochę nijaką twarz, pomyślał z martwą i tępą rozpaczą, że wszystko, co zrobił kiedykolwiek, nie mogło przydać się na nic - komuś czy choćby jemu samemu - i że to wszystko, co uda mu się jeszcze osiągnąć lub dokonać, będzie tak samo zbędne, tak samo bez znaczenia. Wciąż nieruchomy, starając się oddychać spokojnie i miarowo, choć przychodziło mu to z coraz większym trudem, myślał ze smutkiem o wszystkim, czego się dziś dowiedział. Dostrzegał swoje minione życie jako coś straconego na zawsze i na próżno - jako pasmo samotności, zupełnie zbędnej, przyjętej i wybranej wskutek decyzji, która nie wydawała mu się teraz heroiczna, tylko żałośnie śmieszna. Był jeszcze jednym głupcem poświęcającym wszystko, co ludzkiemu istnieniu nadaje głębsze znaczenie, dla idei Kontaktu, bezsensownej, skoro wszechświat był martwy, a Ziemia - pokryta cienką otoczką życia jak warstwą nieważnej pleśni - stanowiła wyjątek, coś, co na dobrą sprawę nie powinno się zdarzyć. I wysyłanie ludzi w zimny, milczący kosmos, w którym nikt nie chciał (a może prościej - nie mógł) podjąć ż nimi dialogu, wydało mu się niewiarygodnie okrutne. „Nie, nie tak... Nie okrucieństwo - rozpacz. Rozpaczliwe poszukiwanie ucieczki przed samotnością, pozostawione na zawsze bez odpowiedzi wołanie o przyjaźń. Czekanie na odpowiedź, która nie może nadejść”. Przygniatająca go samotność wydała się tym cięższa, że pomnożona przez osamotnienie całego jego gatunku, zagubionego na swojej małej planecie w lodowej pustce galaktyk. Ta słabość, ” a jednocześnie siła, o której myślał na chwilę przedtem, nim Thornton nacisnął spust, jak o czymś niezniszczalnym, sądząc, że nigdy nie może iść na marne, obróciła się przeciw niemu. Pomyślał: „Jeżeli nie istnieje nikt, do kogo można ją skierować, nikt, komu mogłaby być - chociaż przez moment - potrzebna... Wtedy to jest na próżno”. I nagle pożałował, że Thornton nie mógł, czy też nie chciał go zabić, że musi żyć z tym wszystkim, znajdować w sobie siły, żeby to znosić dzień po dniu, w samotności i strachu, aż do jakiegoś nie dającego się przewidzieć końca swego istnienia. W samotności i strachu... Odwrócił się z fotelem, odepchnął od oparcia i wstał; przed sobą miał teraz boczny, odbijający widok pustej równiny ekran. Wyraźnie rysowały się ogromne bloki skalne, rozrzucone podmuchem lądującego „Redbirda”. W blasku niewidocznego w ekranach, oślepiająco jasnego księżyca tej planety rzucały długie i bardzo czarne cienie, oświetlone krawędzie lśniły zimno i twardo - mróz długiej nocy powlókł je kryształkami szronu. Powinien zacząć coś robić, uporządkować kabinę, zająć się przygotowaniami do startu, ale to wszystko zdawało mu się nieważne, nie miało teraz znaczenia. Zabrakło mu odwagi, by się odwrócić, zobaczyć leżącego w kałuży krwi Thorntona, nie miał dość siły, by stawić temu czoło, zmierzyć się z jeszcze jedną i także ostateczną swoją klęską. Zrobił krok w stronę ekranu. Szedł na ślepo, jak gdyby wbrew jego woli przyciągnęło go polśniewające w nim światło, tak jak blask lampy przyciąga nocą owady, albo jakby chciał uciec jak najdalej od leżącego za jego plecami martwego towarzysza. Przyjrzał się znowu skałom lśniącym w ekranie ostrym, rtęciowym światłem. Nachylił się i patrzył w ten dziki, obcy krajobraz, jakby po to, by nauczyć się go przed odlotem, jak gdyby nie poznał go już dokładnie, na pamięć. I wtedy ich zobaczył. Dwie sylwetki w połyskujących odbiciem chłodnego światła skafandrach kosmonautycznych, dwóch towarzyszy schodzących bardzo wolno łagodnie opadającym zboczem. A raczej szedł tylko jeden - drugi wlókł się bezsilnie i ten „idący bardziej go niósł niż prowadził. Zniknęli w czarnym cieniu i pokazali się znowu, tym razem znacznie bliżej, na skraju płaskowyżu. W potopie blasku skafandry zalśniły mocniej, zbliżali się z każdą chwilą, dobrze widoczni w ekranach. Perry patrzył na ich powolne zbliżanie się półprzytomnymi oczami, czując, że jeszcze chwila, a oszaleje i zacznie histerycznie krzyczeć. To było ponad siły, nad ludzką wytrzymałość, bo to, co widział, to był on sam i Thornton, tak wyglądali kilka godzin temu, gdy wlókł nieprzytomnego towarzysza do kosmolotu. Widział samego siebie, jak chwieje się i zatacza, jak się ugina pod tym bezwładnym ciałem, które za wszelką cenę chce donieść i ocalić. Widział z obłędną dokładnością każdy niepewny krok wyczerpanego człowieka, wlokącego zbyt duży ciężar. Wszystko, co robił przedtem, oglądał teraz w ekranie, powtarzające się ze straszliwą, morderczą dokładnością, chociaż to było zupełnie niemożliwe, skoro działo się kilka godzin temu, a teraz Thornton nie żył i - jeszcze przed tym - była ta ich rozmowa, przerażająca prawda, którą przypadkiem odkrył, i wreszcie - strzał Thorntona... Czas cofnął się, zawrócił, a on - znajdując się naraz w dwóch punktach jego pętli - stał tu, przed ekranami, a jednocześnie wkraczał pomiędzy otaczające lądowisko skały niosąc Thorntona i wszystko - swoje odkrycie, rozmowę i patrzenie na tamtą, straszną agonię - mając znowu przed sobą... To było niemożliwe, a przecież widział wyraźnie... Pomyślał, że tym razem naprawdę już oszalał i ma halucynacje. Powinien przestać patrzeć, a nie mógł... Czując, jak spazmatyczny szloch narasta w jego krtani, przysunął twarz do ekranu i patrzył, patrzył zachłannie wiedząc, że jeśli nie zwariował dotychczas, to stanie się to za chwilę. Obie srebrzyste sylwetki były już bardzo blisko, wkraczały w strefę cienia rzucanego przez kosmolot. Ten z nich, który niósł towarzysza, przystanął słaniając się ze zmęczenia, a potem przykląkł, ułożył go bardzo ostrożnie na twardym, skalistym gruncie; Perry zobaczył łagodny i troskliwy gest, jakim poprawiał niewygodnie przegiętą głowę rannego. I zaraz ten drugi Perry podniósł się z klęczek, zrobił krok naprzód. Wyminął leżącego bezwładnie towarzysza, szedł tak, żeby znajdować się ciągle pomiędzy nim a „Redbirdem”, osłaniając go własnym ciałem - jak gdyby liczył się z możliwością ataku, z niebezpieczeństwem mogącym ich zaskoczyć od strony milczącego, ciemnego statku. Zaczął się zbliżać. Jego sylwetka zwiększała się z każdym krokiem i Perry wreszcie zaczął dostrzegać różnice między noszonym przezeń skafandrem a ubiorem ziemskiego kosmonauty. „To przecież niemożliwe - pomyślał, czując jak serce zaczyna bić coraz szybciej, jak się potyka w owym pospiesznym rytmie. - Może to inni ludzie, może za nami ruszyła druga wyprawa” - wmawiał sobie, nie chcąc zrozumieć, bojąc się wreszcie uwierzyć. Serce waliło teraz tak, jakby biegł, oddychał głośno i szybko. Pochylił się jeszcze bardziej, zbliżając twarz do lśniącej tafli ekranu, podniósł ręce i oparł je płasko po obu stronach szkła. Dyszał ciągle; wydawało mu się, że świst przyspieszonego oddechu wypełnia całą kabinę. Idący stanął, podniósł powoli głowę i patrzył na Perry’ego; to znaczy spoglądał na kosmolot, ale w ekranie wyglądało to tak, jak gdyby patrzył prosto Perry’emu w twarz. A potem wyciągnął przed siebie obie ręce i zwrócił je ku niemu - otwarte, obrócone pustymi dłońmi do góry, bezbronne i bezradne. Stał tak, nieruchomy, z tymi rękami rozłożonymi w geście błagania i przyjaźni, wyrażającymi prośbę o pomoc i ratunek, prośbę zrozumiałą dla każdej ludzkiej istoty, dla każdego, kto - choćby jeden raz w życiu - pomocy potrzebował, prosił o nią i wierzył, że ją otrzyma. Zrobił krok, potem drugi, idąc w stronę „Redbirda” z ciągle tak samo prosząco wyciągniętymi i bezbronnymi rękami. Był chyba bardzo blisko, bo otwarte dłonie olbrzymiały w nieco wypukłym ekranie, przysłaniając resztę srebrnej postaci. I kiedy wypełniły już cały ekran, Perry zrozumiał nagle, co w ich wyglądzie zdumiało go i poraziło: te ręce wyciągnięte gestem nadziei i wiary do drugiej, umiejącej tak samo rozpaczać, cierpieć i współczuć istoty, miały po osiem palców.