7824
Szczegóły |
Tytuł |
7824 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7824 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7824 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7824 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zerdzinski Maciej
KORPORACJA WARS 'N' GUNS
�wiaty Aldritcha
Stali obok siebiefid granicy djy�ch ��wicrf�w. Ros�o nad
ni� bia�e drzewo, jego li�cie szemra�y pogodnie. Po�r�d
ga��zi wida� by�o niewielkie kolorowe owoce. Bracia wi-
dzieli, jak bledn� ich barwy.
Zapragn�li pozosta� w ciszy, wi�c odes�ali wiatr w inn�
stron�.
Nadchodzi� czas misji.
- Oni s� silniejsi, Relphe.-rzek� m�odszy z braci. - Te-
raz, kiedy mog� si�gn�� Ziemi, wszyscy jeste�my zagro�e-
ni. Nie b�d� zabija� kobiet, kt�re nas rodz�. Nie s� g�up-
cami. B�d� s�czy� w nie swoje jady, a one zaczn� rodzi�
potwory. * '
Relphe zmru�y� ^oczy. '*r "�
- I my ich nie rozpoznamy. Bo b�d� tacy jak my.
- Rzek�e�, bracie � przytakn�� Caldrith i wzdrygn��
si�. Zewsz�d nadci�gali s�udzy Decayro.
Stali wi�c na pustkowiu, czekaj�c na wrog�w i ich my-
�li by�y pe�ne obaw. Mieli zej�� na Ziemi�, tak nakaza� im
Pan, i cho� nie zapisano tego w ksi�gach, postanowili za-
pami�ta� sw�j dotychczasowy �wiat. Mo�e w ten spos�b
pokrzy�uj� plany wroga, upewni� go w z�udnym przeko-
naniu, �e nikt nie jest w stanie mu zagrozi�.
- Czy psy Decayro mog� tak�e pojawi� si� na Ziemi? -
zapyta� Caldrith, wskazuj�c palcem w d�. - Czy kobieta
mo�e da� im �ycie?
Relphe wzruszy� ramionami.
- Na pewno nie ta, kt�ra da �ycie nam. A inne? Tego
nikt nie wie. S� do nas podobni, wi�c my�l�, �e... Jad�!
Pojawi�y si� or�y, krzykn�y i rozpostar�y skrzyd�a. Na-
kazali im odlecie�, a sami oparli si� o siebie plecami.
Je�d�cy na czarnych koniach p�dzili r�wnin�.
- Czy pami�tasz, co robi� na Ziemi? � zapyta� Cal-
drith. - Bo ja mog� zapomnie�.
- Tak - odpowiedzia� Relphe. - Urodzimy si� z �ona
naszej matki w tej samej chwili. A p�niej, nawet gdyby
nasze drogi si� rozesz�y, odnajdziemy si�. Rozpoznam ci�
nawet w Piekle, bjrgdg. �fyjpjgtaj, �e to ty wygra�e� ostat-
ni� z naszych gier. Jeste� lepszy. Bez ciebie nasz plan si�
nie powiedzie. . L ^
- Dobrze, Relphe. - Caldritf\ z�o�y�'skrzyd�a. - W imi�
Boga tego �widra.
- W imi� Jego.
Je�d�cy Decayro byli ju� blisko. Bracia s�yszeli g�uche
dudnienie ci�kich kopyt i ochryp�e nawo�ywania. Kiedy
owoce opad�y, a li�cie bia�ego drzewa skurczy�y si� na
mrozie, Relphe raz jeszcze spojrza� w oczy Caldritha i do-
by� miecza.
- Spotkamy si�, bracie - wyszepta� �ciskaj�c w prawej
d�oni r�koje�� miecza, a w �ewej gar�� drobnych owoc�w.
- Kiedy do ciebie do��cz�, powiem ci, ile istnie� wys�a�em
w pustk�. A stanie si� to pod Drzewem �ycia, kt�re razem
zasiali�my. '
W mro�nym powietrzu na granicy �wiat�w zal�ni�a
g�ownia miecza.
- A wi�c to prawda, �e chc� nawi�za� kontakt? - za-
pyta� Helper.
- Po to tu przylecieli - mrukn�� barczysty m�czyzna
siedz�cy w rogu sto�u. - To nie tajemnica, �e jeste�my dla
nich ciekawym partnerem. Otwarcie m�wi� o wsp�pracy
gospodarczej.
Najstarszy z uczestnik�w narady podni�s� si� oci�ale
z fotela. Od kilku ju� lat sprawowa� funkcj� najbli�szego
doradcy prezydenta. Niewiele rzeczy mog�o go zadziwi�.
- Dziwne - wycedzi�. - Ziemi� odwiedzaj� Obcy. Nie
l�duj�, ale od razu przyst�puj� do negocjacji. M�wi� ja-
sno: My wam damy to i to, a wy nam dacie to i to. Prze-
praszaj�, �e dot�d nas unikali. Tak po prostu. Rodzi si�
wiele pyta�: Co takiego mamy na Ziemi, �e s� a� tak bar-
dzo zainteresowani wsp�prac�? Jakie mo�emy mie� z te-
go korzy�ci? Czy nam co� grozi? Dlaczego nie l�duj�? Dla-
czego opowiadaj� o wojnie, jak� prowadz� w odleg�ych re-
jonach galaktyki?
- Dziwne - przytakn�� polityk siedz�cy po lewej stro-
nie prezydenta. - Ale czy nie dlatego s� w�a�nie Obcymi?
Nie mo�emy ich ocenia� pos�uguj�c si� naszymi katego-
riami.
- Pieprzysz pan - doradca u�miechn�� si� k�tem ust.
- Trzeba post�powa� wed�ug znanych nam regu�, bo jak�
to niby mamy alternatyw�? Umiesz pan gra� w ich klo-
cki?
- Jeszcze nie. Ale kto wie, co b�dzie jutro.
- Je�li nawet dadz� nam je do r�ki, nale�y pami�ta�,
�e to w�a�nie oni b�d� gra� w nie najlepiej. - Doradca
usiad�. - Proponuj� natychmiast przyst�pi� do negocjacji.
Bez warunk�w wst�pnych. Oni przylecieli tu za�atwia�
interesy, zaprosimy ich wi�c na dobr� kolacj� i te interesy
ubijemy.
Zebrani spojrzeli po sobie. Ich twarze przyblad�y.
- Dobrze - ponownie zabra� g�os siedz�cy w rogu sto-
�u. - Tylko kto b�dzie te interesy za�atwia�? I co mamy do
sprzedania? Prezerwatywy?
Kilku m�czyzn za�mia�o si�, inni popatrzyli na bar-
czystego z niesmakiem.
- Prezerwatywy te�. Ale mam inny pomys� - odezwa�
si� Helper. "
- Zamieniam si� w s�uch. - Barczysty postara� si�, by
zawarta w jego g�osie ironia by�a czytelna.
Helper odsun�� krzes�o i wyprostowa� si�. Jego pot�na
posta� przes�oni�a na chwil� �wiat�o. By� spokojny.
- R�ne rzeczy mamy na Ziemi. Niekt�re z nich wy-
bior� sobie sami. Ale wydaje mi si�, �e ci akurat przyle-
cieli do nas z konkretn� propozycj�. - Przerwa�, a zebrani
umilkli. - Nie, prosz� pan�w. - Helper przeszed� powoli
wzd�u� foteli. - Nie powiem tego wprost, przy wszystkich.
Panie prezydencie, prosz� o rozmow� w cztery oczy.
Milcz�cy dot�d prezydent nie odpowiedzia� od razu.
Najpierw przechyli� g�ow� w stron� polityka siedz�cego po
jego lewej r�ce, a potem w stron� drugiego.
- Zgadzam si�, panie Helper - powiedzia� w ko�cu.
Przez sal� przeszed� szmer niezadowolenia. Helper
usiad� na swoim miejscu i patrzy�, jak cz�onkowie rz�du
i doradcy prezydenta jeden po drugim opuszczaj� gabi-
net. Czeka� cierpliwie, bo up�ywaj�ce powoli minuty nie
odgrywa�y w obmy�lonym przez niego scenariuszu �adnej
roli. Mia� za sob� kilkana�cie d�ugich lat, kt�re po�wi�ci�
na intensywne przygotowania, i jego plan by� precyzyjny.
Dzisiaj mia� wreszcie zrobi� ruch, kt�ry zadecyduje o wszy-
stkim.
- Zanim przejd� do rzeczy, panie prezydencie, pozwoli
pan, �e przypomn� pewn� historyjk� - powiedzia�, gdy
ostatni z wychodz�cych zamkn�� za sob� drzwi. - Ot�
znam pana mentalno�� i wiem, �e interesy stawia pan
ponad wszystkim. Te korzystne, rzecz jasna.
- Do czego pan zmierza? - zapyta� prezydent.
- Do meritum, jak zawsze. Wiem, �e dla pieni�dzy za-
mordowa� pan �on�, a tak�e jej te�ciow� i dziadka. Tutaj
s� dowody. Zdj�cia, rozmowy, zeznania �yj�cych �wiad-
k�w, a tak�e tych, kt�rzy, niestety, opu�cili ju� nasz pa-
d�. Przy pa�skiej pomocy, rzecz jasna.
Prezydent odchrz�kn��.
- Nie wyjdzie pan z pierdla, Helper. Nad naszym nie-
bem kr��y statek wielko�ci Los Angeles, a pan pr�buje
mnie straszy�? C� za bzdury...
Helper u�miechn�� si� i wetkn�� w usta grube cygaro.
- Niech pan da spok�j, prezydencie. Ta teczka to do-
w�d moich kompetencji. Od dziesi�ciu lat czekam na od-
powiedni� chwil�. Ta chwila nadesz�a. Nikt nie ma o pa�-
skich sprawkach poj�cia, pa�ski plan by� genialny i tylko
ja jeden go przejrza�em. I dlatego ponawiam pro�b� o do-
puszczenie mnie do negocjacji z Obcymi. Dam sobie z ni-
mi rad�.
Prezydent zmru�y� oczy. Mia� talent do podejmowania
szybkich i trafnych decyzji. I instynkt samozachowawczy.
- Dobrze. B�dzie pan przewodzi� grupie dyplomatycz-
nej. Teraz szczeg�y.
Helper zaci�gn�� si� cygarem.
- Sprzedajmy im bro�, jeste�my w tym dobrzy. Nie
znam wprawdzie tych istot, ale znam ludzi i nie wyobra-
�am sobie, �e kto� m�g�by by� lepszy w tej robocie od nas.
Tym razem prezydent milcza� nieco d�u�ej.
Helper patrzy� prosto w jego w�skie �renice, ale ju�
nie zaprz�ta� sobie g�owy dylematami prezydenta. Ka�da
z jego my�li by�a daleko st�d.
Czekaj na mnie cierpliwie. Znajd� ci� w odpowiednim
momencie. Decayro rozpu�ci� ju� swoje s�ugi. To przez
niego rozesz�y si� nasze drogi. On mi ci� zabra�, ale teraz
musimy by� razem. Decayro rozpocz�� najdoskonalsz� ze
swoich gier, ale nie wie, �e to my odegramy w niej g��wne
role. Daj mi jaki� znak, bracie. Musimy wygra� ten �wiat.
Prezydent skin�� kr�tko g�ow�.
- To interesuj�ce.
Park Costiushki opar� si� zmianom. Po jego zachodniej
stronie bieg�y tory tramwajowe, po wschodniej autostra-
da. Na po�udniu rozci�ga�o si� centrum Ecowitak, na p�-
nocy za� tory i autostrada zbiega�y si� w jedn� szerok�
Drog� P�nocn�.
By�a wiosenna noc. Drzewa w parku wci�� czeka�y na
nowe li�cie, �wiat�o neonowych lamp sp�ywa�o po ich mo-
carnych pniach i gin�o w mroku alejek. G�ste krzewy
niecierpliwie wychyla�y si� na asfaltowe dr�ki, na kt�-
rych b�yska�y ka�u�e pozostawione przez wczorajsz� ule-
w�. Nad parkowymi stawami unosi� si� bia�y tuman
mg�y, r�owiej�cy w odblasku jarzeni�wek.
Tam w�a�nie patrzy� Thorninger.
Jego dom sta� na lekkim wzniesieniu, tu� przy zachod-
niej bramie parku Costiushki. Mia� trzy pi�tra i mieszka-
�y w nim trzy rodziny. Nocn� por�, kiedy w oknach gas�y
�wiat�a, Thorninger siada� przy jednym z nich i patrzy�
na mroczne drzewa. Lubi� tak przesiadywa� i spogl�da�
w ciemno��.
- Tu si� wychowa�em - mrukn��. - I przez te wszy-
stkie lata niewiele si� zmieni�o. Gdyby ojciec �y�, nie
uwierzy�by, �e oszcz�dzili ten park.
Widzia� zardzewia�� hu�tawk�, male�ki placyk zabaw
i pomara�czowe tunele alejek prowadz�ce do wn�trza
parku niczym nitki uchylaj�ce r�bka tajemnicy. Zna� je
wszystkie. W dzie� by�y weso�e, pe�ne �ycia i s�o�ca,
w nocy bardziej prowadzi�y my�li ni� kroki.
Thorninger westchn��. Mia� du�o pracy. Czeka� na nie-
go st� zastawiony kolacj� i komputer, na kt�rym dopra-
cowywa� g�os wokalisty. Kilka pokoi dalej spa�a Jowitay.
Nie mieli dzieci. O tym w�a�nie my�la�, patrz�c na za-
rdzewia�� hu�tawk�. Na pograniczu �wiat�a i cienia. Na
skraju parku Costiushki.
Gdyby Thorninger opu�ci� nieco wzrok, zobaczy�by, �e
u wylotu jednej z alejek stoi wysoka posta�. Oparta o
drzewo, w d�ugim, ciemnym p�aszczu, spogl�da�a w g�r�.
Blada twarz i srebrzyste w�osy przechodnia wpatrzone
by�y w jeden punkt. W okno, przy kt�rym siedzia� Thor-
ninger.
- Nigdy ich nie dostaniesz - wyszepta� m�czyzna
w p�aszczu. - Anio� k�amie. Nie s� wcale twoje.
Jego splecione d�onie poruszy�y si�, a on sam znikn��
w mroku drzew.
Na pograniczu �wiat�a i cienia, kilkana�cie minut drogi
od centrum Ecowitak, gdzie bary t�tni�y �yciem, a rekla-
my plu�y kolorowymi obrazami.
- Kt�ra jest? - zapyta� Bilbodre.
- Dwadzie�cia po trzeciej. Idzie wiecz�r. - Jego �ona
krz�ta�a si� w k�cie zakurzonej kuchni.
- Jaki tam wiecz�r. Popo�udnia jeszcze nie by�o. - Bil-
bodre zaczesa� w�osy i si�gn�� po p�aszcz. - Czas na mnie.
Nad ranem wr�c�.
- Gada� nie musisz. Powiedzia�by� lepiej, �e p�jdzie-
my do wnuk�w albo co. Szwendasz si� po nocach jak w��-
czykij. Mamy przecie na jedzenie i opa�.
Kobieta przysiad�a na taborecie i wytar�a pomarszczo-
ne d�onie w skraj fartucha. W przeciwie�stwie do m�a
by�a prawie �ysa. Z twarzy wystawa� cienki nos, kt�rym
porusza�a jak w�sz�cy pies. Z rzadka tylko podnosi�a
wzrok. Niewiele j� interesowa�o, byle nie przypali� garn-
k�w.
- Szuka� ci� tu kto� ostatnio - doda�a po chwili. - Do-
ktor chyba. Zdziwiony by�, �e jeszcze �yjesz. W kartote-
kach szpitala stoi inaczej. �e niby zmar�e� po zabiegach.
- Bzdury gadasz, matka. - Bilbodre odwr�ci� si� w
drug� stron�. - A po parku nie �a�� bez powodu. Jedzenie
tam znajduj�, akurat na moje schorowane flaki. Najsam-
pierw, kiedy mnie doktory u�miercali, nic �re� nie mo-
g�em. Gadali, �e raka w brzuchu mam. �e nie poci�gn�
d�ugo. Zupki mi robi�a�, nie powiem, do zjedzenia. Ale
przecie wszystkie wyrzyga�em. Teraz znowu mnie, psie
juchy, szukaj�? Sam si� lecz�, tak jak profesor kaza�.
Ugryz� si� w j�zyk.
- Ten tw�j profesor - westchn�a kobieta. - O ma�o co
do grobu ci� nie wp�dzi�.
- Dobra, dobra. A ten doktorek, co tu by�? Aby przep�-
dzi�a� go nale�ycie?
- Sam poszed�. Chcieli ci robi� ekshumacyj�. Dla me-
dycyny. - Stara otar�a czo�o i pokiwa�a g�ow�. - �e niby
szukaj� b��d�w jakiego� profesora, cho� zmar�o mu si�
daleko wcze�niej.
- Tak. - Bilbodre poczu� pierwsze skurcze.
- A ten tw�j rak to jaka� lipa. Jakby ci� chcia� ze�re�,
ju� by to zrobi�. Pi�� lat ci�gniesz, cho� B�g mi jeden
�wiadkiem, czym ty w�a�ciwie si� �ywisz. A ten doktor by�
z�y. Chcia�am za nim i��, ale znikn�� za drzwiami jak nie-
toperz. Kim on jest? Nie chc� jego pieni�dzy. On co� knu-
je. M�wi� o tobie jak o nieboszczyku.
- Tak. To musia� by� jaki� ucze� psora. I co ci jeszcze
powiem: jak by przylaz� znowu, powiedz ino, �e ju� tu nie
mieszkam.
- Na g�bie dziwny jaki� jeste�, to i bzdury pleciesz.
Bilbodre raz jeszcze podszed� do sp�kanego lustra.
W�a�ciwie to i on z trudem poznawa� w�asn� twarz. Ju�
po operacjach wygl�da� jak chodz�ca �mier�. Teraz, nie
do�� �e g�ba mi schud�a jeszcze bardziej, to i pioru�sko
si� pozmienia�a. Tylko patrze�, jak pewnego ranka sam
siebie nie poznam, zarechota� w my�lach. Oczy mam ca�e
czarne, nic tam w nich nie wida�, nawet �ar�wka si� nie
odbije, jakby co� chwyta�o �wiat�o i natychmiast je gasi�o.
Ma�o tego, w nocy widz� lepiej, w dzie� ledwo-ledwo. Sk�-
ra jaka� taka sina. Maska nie g�ba, nic dziwnego, �e sta-
ra na mnie ani spojrzy. I te w�osy; dopiero co prawie �em
wy�ysia�. A� tu nagle rosn�� psie juchy zacz�y. I tak ro-
sn� i rosn�, a grube jak str�ki fasoli.
- Z czego tak si� �miejesz, ch�opie? �yjesz, prawda, ale
jaki z ciebie po�ytek - kobieta westchn�a ci�ko i wsta�a
z taboretu. - W dzie� podsypiasz, w nocy �azikujesz. Ani
wnuk�w nie chcesz ogl�da�. Ja tam dawno ju� gadam, �e-
by ci ten psychiatryk za�atwi�. Pigu�kami ci� podlecz�,
gorzej przecie by� ju� nie mo�e. �miej si�, �miej.
Bilbodre zacz�� si� pakowa�. I �mia� si� dalej.
- Ano weso�o mi. Na pami�� mi wesz�o, jak to ze dwa
roki temu kaza�em ci obci�� te w�osy. Pami�tasz, jak�em
wrzasn��?
Stara nie wytrzyma�a i jej wargi te� skrzywi�y si�
w u�miechu.
- Jak bym, panie, knura jakiego zarzyna�a. R�ne rze-
czy na �wiecie si� wyprawiaj�, ale �eby w�osy kogo przy
strzy�eniu pali�y? W imi� Ojca i Syna... Co ja z tob�
mam. Ino, �e to by�o trzy roki temu, nie dwa.
Bilbodre zapi�� torb� i przerzuci� j� przez rami�.
- Ty tam ju� wiesz najlepiej, inaczej by� nie mo�e. Ale
prawd� jest, �e ani jednego kosmyka obci�� si� nie da.
Jakby r�ce mi odejmowali.
Stara znowu si� skrzywi�a, tym razem z w�ciek�o�ci�.
- No i mam ch�opa wariata. Z siw� g�ow� po nocy la-
ta. Id� ju�, id�, bo zadzwoni� w ko�cu do tego psychiatry-
ka. Mo�e ci� chocia� obetn�.
- Niedoczekanie twoje, kobito. Ale jakby co, to ci dam
troch� tych w�os�w. Za nied�ugo �wieci� nam tu zaczniesz
jak �ar�wka jaka. He, he...
- Ech ty, durna pa�o. W�osami si� nie my�li, oczywista
rzecz. Cho�by� nie wiem, jak zar�s�, i tak mnie nie prze-
�cigniesz...
Zamkn�� drzwi i wyszed� na ulic�.
Mieszkali w biednej dzielnicy. On i jego kobieta, �yli tu
ju� pi��dziesi�t lat. uzieei w
z nimi. Wszystkie wstydzi�y si� swego. Bo i �adne to dzie-
dzictwo, westchn�� w my�lach. Domy bardziej krzywe ni�
ta wie�a w Pizie. I nikt ich w zabytki nie wci�ga. Chod-
niki chyba �ywe tu mamy. Rosn� jak chc�. Raz w g�r�,
innym razem w d�. G�by na ulicach mocno podejrzane.
Wiatr, zamiast czystego powietrza, gorza�� w nos wieje.
Taka dzielnica. Tu lata gadaj�ca reklama, obok facet
mord� moczy w rowie. Tu ci gazet� z �ywym obrazkiem
za darmo w �ap� wciskaj�, a za byle bu�k� p�aci� musisz.
�aden burmistrz nie chce tego ruszy�. Czekaj�, a� wszy-
stkie jak psy pozdychamy.
Bilbodre zaci�gn�� kaptur. By�o ju� ciep�o; drzewa po-
ros�y zieleni�, na skrawkach ziemi zdarza�y si� i kwiaty.
Wiosna przysz�a, przyjdzie i lato. Ja tam i tak w kaptu-
rze b�d� w dzie� �azi�. Policja si� czepia. Ludzie za pleca-
mi szeptaj�. Najgorzej z dzie�mi, raz nawet palcami mnie
pokazywali samemu dobrodziejowi. I ten te� si� �mia�. �e
niby �wi�ty Miko�aj idzie. A co on tam z poduszkowca wi-
dzi? Miko�aj �wi�ty saniami przecie je�dzi.
- Tfuu.
Kaptur kapturem, szalik szalikiem, mnie i tak bez r�-
nicy. Nie powiem, czy zimno, czy gor�c. Nie dam rady te-
go oceni�, cho�by mnie na ro�nie piekli. Pewno bez tego
raka, co to mnie mia� ze�re�.
Przemkn�� przez skraj ruchliwej ulicy. W szybie zoba-
czy� swoje chude gnaty i wielkie kalosze nios�ce go przed
siebie. Cho� my� je cz�sto, nie by�o tego wida�. Jak dziad
wygl�dam.
- Kt�ra to godzina? - zagadn�� mijaj�cego go prze-
chodnia. - B�dzie ju� po czwartej?
- Na pi�t� idzie.
Skin�� zakapturzon� g�ow�. Czas jest niez�y. W�a�ciwie
to wybra� si� za wcze�nie; do zmroku jeszcze kupa czasu.
Ale tego dnia, Bilbodre obudzi� si� przed �witem. Dr�a�,
czuj�c ogarniaj�cy go niepok�j. Wiedzia�, co to znaczy.
By�o jedno s�owo na nazwanie tego wszystkiego, co od
rana odczuwa�. I wczoraj, i dwa dni temu, i jeszcze
wcze�niej. Od tygodnia nie mia� nic w ustach. By� prze-
raziiwie g�odny. Jlazda cz�sc jego wymizerowanego cia�a
na r�ny spos�b prze�ywa�a to samo. G��d. Wszechobecny
g��d. Dawniej, kiedy nie by�o ju� wyj�cia, wypija� p� litra
i to pozwala�o mu doj�� a� do parku. Po kryjomu; stara
i tak nie rozumia�a, co si� w�a�ciwie dzieje. Jeszcze by
z niego alkoholist� zrobi�a. Z czasem g��d wycwani� si�
i trudno by�o go oszuka�. Teraz i litr by nie starczy�.
Bilbodre wszed� na ulic�. Kto� na niego zatr�bi�, ale
kiedy spojrza� w tamt� stron�, zobaczy� tylko czerwon�
smug� i jaki� niewyra�ny kszta�t. Nie pomog�o mru�enie
oczu. Kiedy s�o�ce zmierza�o ku zachodowi, �wiec�c pro-
sto w jego twarz, z trudem rozr�nia� szczeg�y otoczenia.
Podni�s� r�k� w g�r�, pomacha� ni� i przeszed� przez uli-
c�. Samoch�d dalej tr�bi�. Mo�e to nie na niego? Niewa�ne.
Jestem cholernie g�odny. Musz� tam by� jak najszybciej.
Za rogiem skr�ci� na p�noc. Po chwili zboczy� z alei
prowadz�cej do parku i szed� w kierunku starej zajezdni
tramwaj�w. W cieniu pordzewia�ych wagon�w schowa�o
si� kilka barak�w robotniczych. Zakaszla�, pukaj�c do
drzwi jednego z nich.
- Wejd�, Bilbodre - g�os dobiegaj�cy z wn�trza by�
przyt�umiony.
Zamkn�� za sob� drzwi i sk�oni� si� nisko.
- Dzie� dobry, panie profesorze.
- Wiem, �e si� spieszysz. Nie b�d� ci� d�ugo trzyma�.
Co� nowego?
Profesor przyjrza� mu si� uwa�nie i Bilbodre opu�ci�
wzrok. Podkasa� r�kaw p�aszcza i wyprostowa� przedra-
mi�.
- Niech pan bierze krew, psorze - mrukn��. - Nie czu-
j� si� dobrze. Musz� i�� je��.
Profesor wyszed� z cienia. By� starszym, drobnym, gru-
biutkim cz�owieczkiem; mimo podesz�ego wieku, nadal
�wawym i u�miechni�tym. Bilbodre nigdy by nie pomy-
�la�, �e ten dobroduszny z wygl�du lekarz przeprowadza�
zakazane przez prawo eksperymenty na ludzkich zw�o-
kach. Gdyby sam tego nie do�wiadczy�.
- M�w, stary - warkn�� naukowiec. - M�w albo ci je
odbior�.
- Dobrze. Szuka� mnie jaki� lekarz. By� zdziwiony, �e
�yj�. Pan wie, jak jest napisane w szpitalu...
Profesor schowa� strzykawk� do walizeczki i zgi�� jego
rami�.
- Nikt za tob� nie szed�?
- Chyba nie.
- Do diab�a - warkn�� profesor. - Id� ju� do parku.
Pojutrze te� tam przyjd�.
Bilbodre by� pewien, �e naukowiec nie mieszka w ba-
raku, tylko gdzie� indziej, ale nigdy nie wyjawi� mu
gdzie. Dlaczego? Tego Bilbodre nie potrafi� zrozumie�.
Profesor nie by� poszukiwany. Policja nie poszukuje zmar-
�ych.
- Do widzenia. - Uk�oni� si� niezdarnie i wyszed�.
Park Costiushki przywita� go starymi drzewami. Z ul-
g� umkn�� przed zachodz�cym s�o�cem w ich przyjemny
cie�. Dobrze zna� to miejsce. Sam by� stary niczym jedno
z parkowych drzew. Kiedy�, zanim przeszed� na rent�,
kiedy jego twarz by�a weso�a i pogodna, cz�sto wraca� do
domu jedn� z parkowych alejek. Pracowa� przy tor,ach,
tu� obok.
- Hm, kiedy to by�o? Kiedy naprawia�em te cholerni-
ki? Dwadzie�cia lat temu? Pewno stara by wiedzia�a. Ona
wie wszystko. W �yciu si� roboty nie tkn�a, a czas chwy-
ta jak fabryczny zegar.
Bilbodre niecz�sto pogr��a� si� ostatnimi laty we wspo-
mnieniach. W�a�ciwie w og�le. Kiedy tylko m�g� je��, tra-
ci� kontakt ze wszystkim, co prze�y�. Jaki� inny �wiat
wdziera� si� w jego siw� g�ow�. Tak mu si� przynajmniej
wydawa�o.
- Je��. Je��. Je��. - Tylko to by�o wa�ne.
By� w parku. Nic tu si� nie zmieni�o. Lata p�yn�y,
umierali ludzie, zmieniali si� burmistrzowie, a park -
w przeciwie�stwie do jego dzielnicy - wci�� pozostawa�
tak samo pi�kny. Opar� si� miastu. Opar� si� torowisku
i autostradzie, kt�re oplot�y go z dw�ch stron niczym sta-
lowe c�gi. Jedyne, co zmieniono, to lampy. Alejki pozosta-
�y % ^jna. i "ta.9eifca drzewa .prowadzi�y je przed siebie.
Nie ruszono-kamistlfeyeh pos�g�w, coraz bardziej obsra-
nych ptasim g�wnem. Nie regulowano row�w przecinaj�-
cych to miejsce, cho� dawno przesta�y pe�ni� funkcje me-
lioracyjne. Bilbodre cieszy� si�, �e tak jest. Nie, �eby a�
tak si� przywi�za�. Po prostu �atwo mu by�o trafi� nad
staw. M�g�by tam dotrze� z zamkni�tymi oczami.
- Teraz w prawo. Potem prosto. Potem raz jeszcze w
prawo. I ju� b�dzie. Na p�nocy, nie tak znowu daleko od
tej uliczki.
Jeszcze tylko te kobiety z w�zkami wr�c� do dom�w.
Jeszcze tylko dzieciaki odjad� na rowerach. I samotni,
wlok�cy si� powoli m�czy�ni znikn� z alejek. Za dwie,
trzy godziny. Za cztery zrobi si� ciemno. Za pi�� wyjdzie
ksi�yc.
Przeszed� go dreszcz podniecenia.
Jedzenie.
- Daj mi tu wi�cej bas�w. Dobra. Podkr�� nieco flan-
gera. W prawym kanale. W lewym zostaw czysty g�os.
Okay. Teraz kompresja.
Thorninger zdj�� s�uchawki. Robota by�a sko�czona.
Przynajmniej dla niego. Produkcja nowego idola wchodzi-
�a w ko�cow� faz�. Mia� ju� twarz i g�os, to by�o najwa�-
niejsze. Faceci z CBS-u dali zlecenie Mitsubishi na cia�o.
Mia�o by� sko�czone najdalej w przysz�ym tygodniu. Mi-
tsubishi robi� to bezb��dnie. W ka�dym razie implanty
by�y zadowolone.
- Jeste� wolny, Vito - powiedzia� do technika, kt�ry
skin�� kr�tko g�ow�, zdj�� z siebie pl�tanin� kabli i z�apa�
kurtk�.
- Dobra robota, szefie. G�os jest w porz�dku. Przypasi
do muzyki.
Thorninger za�mia� si�.
- Znasz ju� muzyk�? Sk�adamy tego go�cia do kupy,
ale nie bardzo wiem, co za�piewa.
- Ja te� tego nie wiem. Ale taki g�os na pewno przypa-
si. Do jutra.
Technik wyszed� z dojnvL *,� . *\Z#ji* -� <&Jir
Thorninger siedzia� jeszcze c�rsp�f*tlrapi�c. si� po g�o-
T
wie. By�o dobrze po po�udniu, s�o�ce spad�o za parkowe
drzewa. Niekt�re z nich wypu�ci�y ju� zielone listki, kt�re
teraz skuli�y si� od nag�ego ch�odu. Ludzie wracali ze
spaceru, lekki wiatr szarpa� ich w�osy. Pomi�dzy szarymi
pryzmami szybko topniej�cego, brudnego, skawalonego
�niegu pojawi�a si� ziele�.
Thorninger odwr�ci� si� do lustra stoj�cego w k�cie
studia. Zobaczy� w nim siebie dok�adnie takiego, jakiego
nigdy nie chcia� ogl�da�. Twarz pokryta bruzdami, zmar-
szczki w k�cikach oczu, wargi wykrzywione dziwacznym
grymasem i okaza�y nochal, kt�ry z powodzeniem mo�na
by skr�ci� o po�ow�. Pilotki wola� nie zdejmowa�, ukrywa-
�a ju� niewiele w�os�w.
- Jeste� tu? - g�os Jowitay wyrwa� go z zamy�lenia.
Powoli spojrza� w jej stron�. Sta�a w drzwiach studia,
jak zawsze wyprostowana i u�miechni�ta. Br�zowe w�osy
opada�y swobodnie na jej policzki. Czasem, kiedy m�wi�a,
przes�ania�y te� oczy, ale Jowitay nie musia�a ich odgar-
nia�. Kiedy by� w pobli�u, robi� to sam.
- Jestem - powiedzia�. - Sko�czy�em na dzisiaj.
Zbli�y� si� do �ony, pog�aska� jej szczup�y nadgarstek
i zaczesa� jeden z kosmyk�w za ucho. By�a bledsza ni�
zazwyczaj.
- P�jdziemy gdzie�? - zapyta�a. - Mo�e do parku?
By� zm�czony. Chcia� dowiedzie� si� czego� o tych Ob-
cych, kt�rzy od dw�ch tygodni wisieli nad Ziemi�. Ale
nigdy jej nie odmawia�. Nie chcia� i nie potrafi�.
- Dobrze.
Jowitay natychmiast wtuli�a si� w jego rami�.
- Jest jeszcze ch�odno - szepn�a. - Ale za�o�ymy cie-
p�e kurtki i jak co roku opowiesz mi o zielonych li�ciach.
Thorninger z trudem prze�kn�� �lin�.
- Tak. Powiem ci o nich wszystko, co wiem.
Wszystko, pomy�la�, a ty i tak b�dziesz je widzie� zu-
pe�nie inaczej. Jowitay by�a niewidoma. Nie dane jej by�o
pozna�, czym r�ni si� ziele� wiosny od szaroburych kolo-
r�w zimy.
Ach - powiedzia�a powa�niej�c nagle. - Jest jeszcze
co�. Mia�e� pilny telefon, kiedy pracowali�cie z Vito. Po-
wiedzia�em, �e nie mo�esz podej��.
aam^e%JPtS�<tez podej��.
Znowu odgarn�� jej w�osy.
- Kto to by�?
- Nazywa si� Helper. Powiedzia�, �e zadzwoni p�niej.
I �e to wa�ne.
- Aha.
Wyszli ze studia. Przedpok�j poprowadzi� ich wzd�u�
pracowni, sypialni i pokoju go�cinnego. Tu� przed kuch-
ni� Thorninger stan��.
- Helper? Tak powiedzia�a�?
- Tak. W co mam si� ubra�? Jak tam dzisiaj naprawd�
jest?
Opar� si� o �cian� i pu�ci� jej rami�.
Nie chcia�, �eby poczu�a, jak sztywnieje.
- Mo�e w t� niebiesk� kurtk� z grubym zamkiem? M�-
wi�e�, �e �adnie w niej wygl�dam.
- Tak. To dobry pomys�.
Cieszy� si�, �e Jowitay nie widzi grubych kropel potu,
kt�re nieoczekiwanie zal�ni�y mu na czole.
Ojciec mia� racj�. To nie by�y urojenia. W testamencie
kilka razy wspomina� o Helperze, tak jakby chcia� Thor-
ningera przed nim ostrzec. Napisa� te�, �e to z powodu
Helper a pope�nia samob�jstwo.
Thorninger powoli si�gn�� pod koszul�. Klucze do sejfu
spoczywa�y na swoim miejscu.
Czy b�dzie chcia� czego� wi�cej? Dlaczego akurat te-
raz? Ci Obcy nad Ziemi�? Czy to o nich b�dzie m�wi�?
Czy mo�e wpadnie jak kiedy�, zapyta s�siada, co u Thor-
ningera s�ycha�, i p�jdzie, aby znikn�� na wiele lat.
A� do dzisiaj.
- We� szalik - powiedzia� z trudem. - Pod wiecz�r b�-
dzie bardzo ch�odno.
Ju� z daleka wida� by�o siwe w�osy b�yszcz�ce w �wiet-
le ksi�yca. Spada�y na p�aszcz, czasem lekko wznosi�y
si� w g�r� osnuwane mgie�k� wydychanego powietrza.
Rosa osiad�a na p�aszczu. Wilgo� szepta�a po�r�d trawy.
Nie wiadomo sk�d nadlecia�y ptaki. Wypad�y z nocy,
przez chwil� kr��y�y nad jego*g�ow>�,'-a patem ��-4��&6>d-
lecia�y w ciemno��. Po chwili jed�tt*�*\iic�r wrfjci� i trzepo-
cz�c skrzyd�ami, zszed� w milczeniu tu� nad powierzchni�
wody. Zakraka� tylko raz, pos�pnie, z�owieszczo, po czym
szybko wzni�s� si� w g�r� i znikn�� mi�dzy drzewami.
Bilbodre splun�� pod nogi.
- Kie cholery? W �rodku nocy nad g�ow� sraj�.
Sta� nad jednym z parkowych staw�w. U jego st�p za-
czyna�a si� czarna woda. Ciemna, kleista breja, kt�r� na-
wet za dnia trudno by�o zaburzy�. Bilbodre pami�ta�, �e
kiedy� �y�y w niej ryby. Jako ch�opak chadza� w te okolice
z w�dk� i wyci�ga� ze stawu dziesi�tki kilkucentymetro-
wych karasi.
- Ostatnimi czasy niet�go mi idzie zapami�tywanie -
wyszepta� patrz�c na swoje buty. - Ale to drzewo jakby
si� nieco przechyla�o. Jakby chcia�o wyle�� z wody.
Wyros�o na samym �rodku stawu, pi�� metr�w od brze-
gu. By�o bia�e, smuk�e, bardziej przypomina�o rze�b� ni�
ro�lin�. Bilbodre wyobra�a� sobie, �e to kobieta pochylona
nad wod�, jedn� r�k� pokazuj�ca co� w g�rze, a drug�
g�aszcz�ca ci�arny brzuch. Bilbodre'emu wydawa�o si�,
�e dostrzega zarysy jej twarzy. Pami�ta�, jak przez te
ostatnie pi�� lat drzewo ros�o, coraz bardziej upodobnia-
j�c si� do ci�arnej kobiety. Jakby co� chcia�o komu� prze-
kaza�.
- Pewnie wkr�tce wpadnie w to b�ocko - zachichota�.
- A ono �yknie panienk� jak smakowity k�sek. Taka rze-
czy kolej. Upadek.
Wiedzia�, dlaczego szuka� go ten doktor. O to mu w�a�-
nie sz�o. O zagadk� jego nie�miertelno�ci. Lepiej, �eby nie
dotar� w to miejsce. Pod p�ytk� wod� tkwi�o ju� wiele
cia�. Przewa�a�y dzieci, kt�re nie uda�y si� psorowi, ale
by�o i kilku doros�ych. Tymi ostatnimi Bilbodre musia� si�
zaj�� osobi�cie. Zgubi�a ich ciekawo��.
Najwa�niejszy by� i tak ten pierwszy. To z niego wyros-
�a kobieta-drzewo.
Bilbodre �ypn�� okiem w g�r� i zobaczy�, jak ksi�yc
rozgania ciemne chmury. Pod buciorami zal�ni�a trawa.
- S� - westchn�� rado�nie. - Niewiele ich, ale s�. -
Po to tu przyby�. Po �arcie. Kamienne p�yty nieregu-
larnie przykrywaj�ce �cie�k� osuwa�y si� a� do wody. Mo-
�e zepchn�� je czas, a mo�e czyja� �wiadoma r�ka. Pomi�-
dzy nimi ros�a m�oda trawa i wala�y si� uschni�te ga��z-
ki. P�yty, kt�re mia�y styczno�� z wod�, zmieni�y sw� bar-
w�. One w�a�nie przyku�y uwag� Bilbodre'a. Tam pocho-
wa� ma�ego.
- �adnie - wysapa�. - Jest tego troch�.
Grzybki mia�y kszta�t p�cherzyk�w i rozmaite kolory.
Najcz�ciej by�y bia�e lub fioletowe, ale zdarza�y si� te�
czerwone. Dojrzewa�y w czasie pe�ni i fosforyzowa�y sk�-
pym �wiat�em. Nie by�y wi�ksze ni� pospolite opie�ki.
- Bo�e - j�kn�� czuj�c silny skurcz i z trudem po-
wstrzyma� wymioty. - Kiedy ja ostatni raz jad�em? Bo�e...
Zacz�� je rwa� i �apczywie po�yka�. Tej nocy najwi�cej
by�o fioletowych. Kiedy mia�d�y� je bezz�bnymi dzi�s�a-
mi, czu� aromatyczny �luz �ciekaj�cy po zaro�ni�tym pod-
br�dku. Wiedzia�, �e to w�a�nie ten sok daje mu �ycie. To
nad nim pracowa� profesor.
- B�dzie s�awnym cz�owiekiem.
Pi�� lat temu nie by�o tu jeszcze �adnych grzybk�w.
Tego ma�ego, kt�ry spocz�� tu jako pierwszy, profesor
przechowywa� najpierw w swoim domu, jakie� kilkaset
metr�w st�d, tu� przy wej�ciu do parku Costiushki. By�
jaki� twardy, jakby skamienia�y, i nie przypomina� ludz-
kiego p�odu. Psor m�wi�, �e taki si� urodzi�. Kiedy Bilbo-
dre umar�, psor potajemnie przewi�z� go do domu i wszcze-
pi� cz�stk� ma�ego.
- A ja mu si� odwdzi�czy�em p� roku p�niej - mruk-
n��. Jak tylko psor si� powiesi�, wykrad� cia�o i przyni�s�
do parku. Ma�y by� ju� pochowany, a pomi�dzy kamien-
nymi p�ytami wyros�y fosforyzuj�ce grzybki. Tak w�a�nie
psor umkn�� s�dom i prokuratorom.
Charcza� i jad� coraz szybciej. Nie by�o ich wi�cej ni�
kilkadziesi�t. Spieszy� si�. Musia� zostawi� po�ow� dla
psora.
Ksi�yc zn�w umkn�� za chmury. W tej cz�ci parku
noc by�a czarna. �wiat�o nielicznych latarni zatrzyma�y
drzewa. Woda pob�yskiwa�a niemrawo, p�yty ledwie by�o
wida�.
Bilbodre podni�s� g�ow�. Te grzybki odda�y im stracone
�ycie.
- Taki dar... - wyszepta�. - Kr�lewski dar, za nic.
Miewa� po nich halucynacje. Zwidywa� jakie� ogromne
przestrzenie, powietrzne statki p�yn�ce pod pe�nymi �a-
glami przez kosmos, trawy rozko�ysane ciep�ym wiatrem.
Pods�uchiwa� rozmowy prowadzone w d�wi�cznym j�zyku
przy ogniu palenisk i wielkich gromnic.
- Nie mo�esz ju� czeka� - us�ysza� g�os.
- Dlaczego? Przecie� grzyby wci�� rosn� - wymrucza�.
- Nie b�d� ros�y wiecznie. Nie mam ju� tylu si�. Za-
bierz ze sob� kilka grzyb�w i id� pod dom przy zachod-
niej bramie. S� jej potrzebne. Ona musi wiedzie�. Albo
wykop mnie i oddaj bratu.
Bilbodre nie widzia� swego rozm�wcy. Mia� przeczucie,
�e jest on tu� obok, ale nie potrafi� go dojrze�. Sta� na
rozleg�ej r�wninie, a trawy ko�ysa�y si� uspokajaj�co. S�y-
sza� szum skrzyde�.
- Kim jeste�? Gdzie jest tw�j brat? Dlaczego przywo�u-
jesz mnie w to dziwne miejsce? - odwa�y� si� zapyta�.
Chyba dostrzeg� co� tu� nad faluj�c� traw�. Niewyra�-
ny kszta�t. Ludzki czy ptasi? Z cia�a czy z mg�y?
- Jestem Caldrith - us�ysza�. - Czekam na sw�j czas.
Nie wiem, gdzie jest teraz Relphe. Ale jestem pewien, �e
mnie szuka.
- Pan profesor nic o tobie nie wspomina�. To on mnie
leczy. Jemu jestem winien moje �ycie. -
- Oszukuje ci�. Chce mnie wykorzysta� do diablich
plan�w. R�b to, co powiedzia�em. Mo�e mi zabrakn�� si�.
Uwierz albo ci odbior� owoce drzewa. To ja nimi w�adam,
starcze.
Podobne s�owa wypowiedzia� kiedy� profesor. Pewnego
dnia zapuka� do drzwi ich cha�upy, przedstawi� si� i da�
starej nieco pieni�dzy. Dopytywa� si� o zdrowie Bilbodre'a.
Diagnoza lekarzy by�a wyrokiem. Chory unika� jasnej od-
powiedzi, ale profesora nie da�o si� oszuka�. Powiedzia�,
�e mo�e Bilbodre'a uratowa�.
- I uratowa�. Ale ju� po �mierci.
Nie wiedzie� czemu, profesor nigdy nic nie m�wi� o ska-
mienia�ej istocie, kt�r� kaza� Bilbodre'emu zakopa�, a kt�-
ra teraz przemawia�a do niego w sennych zwidach. A prze-
ci� s�ysza� j� pewnie i on sam, i ci wszyscy, kt�rzy jedli
grzybki.
- Dlaczego ja? - zapyta� patrz�c na bia�e drzewo. -
Przecie� mo�esz o�ywi� tych, co tu le��. Mo�e oni ci po-
mog�.
- Nie b�d� ich wraca� �yciu.
- Psor m�wi�, �e tak si� stanie. �e grzybi sok mo�e to
zrobi�.
- Nie, je�li ja nie b�d� chcia�. Zanie� mnie do jego sta-
rego domu. Tam, gdzie by�em wcze�niej.
- Przecie� ja wiem, �e jak ci� wykopi�, to b�dzie po
grzybkach. Nie jestem g�upi. Nie chc� umiera�.
Cie� przyblad�. Mo�e rzeczywi�cie traci� si�y?
Tej nocy Bilbodre d�ugo b��ka� si� po parkowych alej-
kach. Jego spierzchni�te usta mamrota�y co� pod nosem,
a r�ce dygota�y mu jak w malignie. Stopniowo przygar-
bi�! si�, zwalniaj�c kroku. Kiedy znowu widzia� przed so-
b� tylko drzewa, alejki i niebo o�wietlone �un� wschodz�-
cego s�o�ca, stan�� tu� obok pordzewia�ej hu�tawki.
- Ten dom - j�kn��. - Znowu tu przyszed�em. Znowu
patrz� w to okno.
Na pi�trze, tam, dok�d si�ga� jego wzrok, poruszy�y si�
�aluzje.
Kto� sta� za szyb�. Czy to ta, o kt�rej m�wi� anio�?
�wita�o.
Thorninger by� zm�czony. Od tamtego dnia, kiedy Jo-
witay powiedzia�a mu o telefonie, czu� si� �le. Nie m�g�
sobie znale�� miejsca, niech�tnie opuszcza� mieszkanie.
Faceci z firmy nie naprzykrzali si�. Kupili od niego nowy
g�os i uznali, �e jest w porz�dku. Oznacza�o to, �e trafi�
w dziesi�tk�. Towar musia� by� bardzo dobry, je�li szef
urz�dza� z tej okazji party. Jutro. Nie m�g� nie przyj��.
Po po�udniu wyszed� na miasto. Chcia� wypi� fili�ank�
dobrej kawy i przemy�le� kilka kwestii. Jowitay zosta�a
w domu, powiedzia� jej, �e dopracowuje ostatnie szczeg�y
nowego kontraktu.
- Tak - westchn��. - Daj mi do tej kawy co� mocniej-
szego. Mo�e by� szkocka.
- INie ma sprawy � oumrujm�i uaiuuui.
�ysawy facet siedz�cy na sto�ku obok wybe�kota�:
- Ale pod�y dzie�, co? Mia�o ju� by� ciep�o, a tu g�w-
no. Znowu leci �nieg z deszczem.
Barman postawi� fili�ank� i si�gn�� po butelk� J & B.
- Pomyli�o ci si�, Braddie - powiedzia� powoli. - Dzi-
siaj nie jest �le. �nieg pada� w zesz�y pi�tek.
- Mo�e i prawd� m�wisz co do pogody - chrz�kn�� �y-
sawy. - Ale dzie� i tak jest pod�y. Nalej mi jeszcze pod-
w�jnego.
Barman u�miechn�� si� bez s�owa.
Thorninger upi� kawy i zapali� papierosa. Poruszy�
swoim du�ym nosem, zastanawiaj�c si� nad kolejnym zle-
ceniem, jakie otrzyma�a firma. Mieli przygotowa� aktora
do nowego serialu science-fiction. Temat by� na czasie.
Obcy nad Ziemi�, nie do ko�ca jasne negocjacje. Pomy�la�
o urlopie, Jowitay bardzo chcia�a wyjecha� z miasta, on
te� mia� dosy� swojego domu. Co� niepokoi�o go w parku
Costiushki. Mniej ch�tnie spacerowa� alejkami, nie cie-
szy�y go pierwsze oznaki wiosny.
- A ci tam w g�rze? - znowu odezwa� si� s�siad z pra-
wej. - D�ugo tak b�d� nad nami kr��y�? Skurwysyny jedne.
Barman uni�s� szklaneczk� w kierunku �wiat�a.
- M�w ciszej, Braddie. Podobnie� s�ysz� nasze g�osy.
Potem, kiedy ju� wyl�duj�, ma si� rozumie�, b�d� nas ka-
ra�.
- Co ty powiesz... - Braddie z trudem podni�s� g�ow�.
- To jest a� tak kiepsko?
- Jest gorzej - barman mrugn�� do Thorningera. -
Maj� wprowadzi� prohibicj�.
- O �esz kurwa. Takie kosmiczne kapusty.
Thorninger doko�czy� kaw�. My�la� w�a�nie, jaki tu
g�os by�by dla aktora najlepszy, kiedy kto� podszed� do
baru.
- Co poda�?
- Daj pan jakie� brandy. Z tych lepszych.
Przyby�y wgramoli� si� na sto�ek po lewej stronie Thor-
ningera. Chwil� posapywa�, ugniataj�c gruba�ne cygaro,
a potem odezwa� si� p�g�osem:
- Masz mil� �on�, Mercur. Kogo� mi przypomina.
Thorninger powoli odwr�ci� twarz w jego stron�.
- To pan. Spodziewa�em si� wizyty w domu.
Helper za�mia� si�.
- Ilu� ja si� rzeczy spodziewa�em, a nic z tego nie wy-
sz�o. Wola�em tutaj. Nie chcia�em wpada� bez zapowiedzi.
Thorninger patrzy�, jak barman stawia na blacie ba-
niasty kieliszek.
- Dobra. W czym rzecz?
Helper bawi� si� zapa�kami.
- Nie tak szybko. Czy ojciec zostawi� jaki� testament?
- Tak. Le�y w sejfie. Jest bezpieczny.
- Dobrze. Mo�e si� przyda�. Pami�tasz, co powiedzia�
tw�j stary?
Thorninger prze�kn�� �lin�.
- Nie spos�b tego zapomnie�, panie Helper. Wiem, �e
to przez pana si� powiesi�. Ojciec m�wi�, �e mo�na z pa-
nem ubija� interesy, ale to raczej pan dyktuje warunki.
A tego nie lubi�.
- Zgadza si� - przytakn�� Helper. - Tw�j ojciec by� do-
brym ginekologiem. Zna� si� te� na interesach. Jego prob-
lem polega� na tym, �e po w�dce za bardzo eksperymen-
towa�. Szukam czego�, co mi ukrad�. Szukam mojego bra-
ta, Thorninger. Pomy�l, gdzie on mo�e by�. Mam ju� ma�o
czasu. Pomy�l, gdzie chadza� tw�j stary. I gdzie m�g� za-
kopywa� swoje ofiary.
Thorninger pokr�ci� przecz�co g�ow� i przechyli� kieli-
szek. Kiedy ten cz�owiek oskar�y� ojca, stary nigdy nie
doszed� ju� do siebie. I kiedy przed �mierci� be�kota� co�
po pijanemu, to zawsze w jego niezbornych wynurzeniach
pojawia�o si� nazwisko Helpera.
- Niez�e. - Helper otuli� kieliszek palcami i skin�� w
stron� barmana. Potem znowu popatrzy� badawczo na
Thorningera. - Pod koniec tygodnia, w jakie� mi�e popo-
�udnie odwiedz� tw�j dom. Ty spr�bujesz odda� mi brata,
a ja opowiem ci pewn� historyjk�. W�a�nie. Twoja �ona...
Thorninger zdusi� papierosa.
- Ja wiem, �e pan potrafi zrealizowa� swe cele, panie
Helper. Ale niech pan oszcz�dzi Jowitay. Ona i tak ma
marne �ycie.
- Nie s�dz�.
Helper dopi� brandy. Wsta�. �wiat�o przyblad�o, kiedy
na barze zad�wi�cza�y pieni�dze. Chwil� potem ogromna
posta� Helpera mign�a w barowych lustrach.
- Ty - powiedzia� pijaczek z prawej. - Kto to by� ten
du�y facet? Tak� g�b� mia� dziwn�... Mo�e to jeden
z tych, co tam wisz� nad nami, he, he!
Thorninger zdusi� przekle�stwo.
- Nie - mrukn�� zapalaj�c kolejny papieros. � Ale wo-
la�bym spotka� stu Obcych ni� tego jednego cz�owieka.
Dziecko podbieg�o do babci, z�apa�o t�ust� r�czk� za
r�g sp�dnicy, po czym spojrza�o w g�r�.
- Tete?
- Id� do dziadka - powiedzia�a kobieta. - Ja tam tera
gotuj�, jeszcze jakim wrz�tkiem ci� zlej�, okrutna niezda-
ra ze mnie si� zrobi�a...
Jej sucha d�o� pog�aska�a okr�g�� g��wk�, ale dziecko
nadal uparcie patrzy�o w g�r�. Unika�o drugiego k�ta izby;
tego, gdzie by�o ciemnawo, gdzie paj�czyny czai�y si� na
�cianach i gdzie siedzia� stary Bilbodre.
- Nie lubi mnie. Co� czuje - wyszepta�. - Jak ten pies
Hirshprug�w. Jak te ptaki, co mnie ma�o nie obesra�y
w parku.
Stara Bilbodre zamiesza�a w garnku i za�wista�a przez
bezz�bne usta:
- Co tam znowu mamroczesz? Mo�e zupy ci przynio-
s�? Cienka, ledwie co k�sek kury wrzuci�am. Jako� prze-
�kniesz.
Wzdrygn�� si�. Znowu czu� g��d, ale nie zupy pragn��.
Na sam� my�l o jedzeniu flaki mu si� skr�ca�y. O ile jesz-
cze tam jakie� by�y. Trzeba czeka� na nowe grzybki.
- Nie wiem, co si� ze mn� dzieje. R�nie przecie bywa-
*�> a to mnie w szpitalu kroili, a to zaraza mnie �ar�a,
a to mnie z pistoletu postrzelili. Ale tak, choroba, jeszcze
S1� nigdy nie czu�em. W�osy mnie bol�. �y�y jakby gor�c
Qios�. Chyba ju� koniec idzie. Trza si� z tym pogodzi�.
I tobie. I mnie.
Stara znowu pog�aska�a dziecko.
- Koniec ko�cem, a do tego parku pewnikiem tej nocy
zajdziesz.
- Zabierz dziecko. S�siedzi ju� chyba wr�cili z roboty
- warkn��. - Ani ono ze mn�, ani ja z nim dopasowa� si�
nie mo�emy.
- Dziecko zabior�. Ale nie b�d� taki znowu chytry, bo
p�ac� mi za babkowanie.
- Racja. Grosz si� przyda. Sam nie wiem, co gadam.
Wsta� z krzes�a i pow��cz�c bosymi stopami podszed�
do kranu. Dzieciak natychmiast przylgn�� do kobiety,
chowaj�c g�ow� w fa�dy sp�dnicy. Bilbodre nabra� w d�o�
wody i prze�kn�� z wysi�kiem.
- Eh!
Dziecko zacz�o p�aka�. Kobieta odwr�ci�a si� w drug�
stron�, chowaj�c ma�ego przed jego wzrokiem. Odetchn��
z ulg�. On te� czu�, �e przez tego mikrusa co� tam si� w
nim prze�amuje. Jakby to przekl�te ssanie mog�o by� je-
szcze wi�ksze. To pewno ten anio�. Znowu chce mnie po-
ucza�.
- A p�jd�. Co mam po nocy na krze�le siedzie� i my-
�le�, czy za dwa tygodnie mnie w ziemi zakopi�, czy ju�
pojutrze... Cholera. Cholera...
- Nie klnij chocia�. Dawniej od dzieci op�dzi� �e� si�
nie potrafi�, tak do ciebie lgn�y. Bez te w�osy wszystko.
Wypij p� litra, wezm� no�yce i po wszystkim b�dzie. -
Kobieta odstawi�a paruj�cy garnek i wzi�a dziecko na r�ce.
- G�upoty gadasz straszne i tyle. Nie we w�osach rzecz.
Dowl�k� si� jako� z powrotem w sw�j k�t i usiad� ci�-
ko. Przez moment zakr�ci�o mu si� w g�owie. Nagle zoba-
czy� drzewo rosn�ce w parkowym stawie. Takie bia�e i czy-
ste, a ros�o przecie� na trupach. Co� mia�o si� rozegra�
w tym dziwnym miejscu. Ju�ci psorek wiedzia�, gdzie ich
grzeba�.
- Nie, kurde. Dajcie mi ju� spok�j. Nie mam si�. - Nie
widzia�, jak stara Bilbodre kr�ci g�ow� i opuszcza ku-
chenn� izb�. Nie s�ysza� zamykanych drzwi. - Nie dani
rady. Stary jestem.
Psor pewnie go odwiedzi. Wkr�tce za��da zap�aty za te
dni, kt�re mu podarowa�. B�dzie chcia� go zabi�. Niepo-
trzebnie �em gada� o tym lekarzu.
Bilbodre otrz�sn�� si� z ponurych my�li. Odruchowo
si�gn�� po suchary, ale ju� sam dotyk pieczywa wzbudzi�
w nim torsje.
Pocz�apa� do swojego k�ta i w��czy� radio. Spiker gada�
0 wielkim statku. Niby rz�d zacz�� ju� z Obcymi gadk�.
Wszystko sz�o jak nale�y. Obcy mieli pokaza�, jak wygl�-
daj�. Bez l�dowania. Mieli swoje sposoby.
Bilbodre zakas�a�.
- Wiosna przysz�a - mrukn�� okrywaj�c si� kocem. -
Co mi tam ci Obcy, panie. Obym tylko lata doczeka�.
�
To by�o kiepskie party. Tkwi� w k�cie, popijaj�c kolej-
nego drinka, w kt�rym wi�cej by�o rumu ni� coli, i pa-
trzy� przez okno na przeje�d�aj�ce tramwaje. Obok sie-
dzia�a Jowitay. Jej twarz by�a jak zwykle skupiona i ci-
cha, ale kiedy tylko zagadywa� do niej kt�ry� z go�ci, na-
tychmiast rozpogadza�a si� i obdarza�a rozm�wc� u�mie-
chem. Taka by�a Jowitay. Potrafi�a by� mi�a i by�o to
szczere. Thorninger cieszy� si� w duchu, �e przynajmniej
ona mia�a w sobie tyle pogody. On nie potrafi� za�mia� si�
z kawa�u, z kt�rego wszyscy dooko�a si� zarykiwali. Nie
by� w stanie si� podnie�� i zata�czy� z �on� szefa. Albo
uderzy� w plecy Hestblowa, pochyli� g�ow� i szepn�� mu
do ucha, �e ta blondynka ta�cz�ca na wprost nich ma no-
gi d�u�sze ni� oni dwaj razem i jeszcze st�, za kt�rym
siedz�.
To by�o kiepskie party. Nie mog�o by� inaczej. Po kolej-
nej bezsennej nocy, tu� nad ranem zauwa�y�, �e w jego
okno wpatruje si� kto� nieznajomy. Sta� przy hu�tawce
1 uparcie wznosi� siw� g�ow�. Kt� to by�? Cz�owiek Hel-
pera czy zwyk�y w��czykij? Kiedy Thorninger zaparzy�
w kuchni kaw� i wr�ci� do okna, tamtego ju� nie by�o.
Znikn�� w brzasku.
Po �niadaniu poszli do ginekologa. Zwyk�a wizyta, tak
My�la�. Ubrany w bia�y garnitur lekarz szybko wyprowa-
dzi� go z b��du. Kr�c�c z niezadowoleniem g�ow�, poprosi�
ich do gabinetu, zaczeka�, a� usi�d�, po czym mrukn�� ci-
cho:
- Pa�ska �ona jest w ci��y.
- Prosz�?
- Jest w ci��y, ale to nie wszystko. To ju� dwunasty
tydzie�.
Odruchowo przesun�� na skraj biurka segregator i do-
da�:
- Nie powinna pani rodzi� tego dziecka. Wahania ci�-
nienia s� du�e. I skoki, i spadki. Pani serce tego nie wy-
trzyma. M�wi�em ju� wcze�niej: Nie powinna pani w og�-
le zachodzi� w ci���.
Jowitay odgarn�a w�osy z twarzy, jakby przes�ania�y
jej posta� lekarza.
- Ale ja czuj� si� dobrze.
Ginekolog �achn�� si�, jego usta wykrzywi� grymas.
- Pani wybaczy. To ja oceniam, jak si� pani czuje.
�eby mnie pa�stwo �le nie zrozumieli. To jest wasza de-
cyzja. Moim obowi�zkiem jest pani� o tym poinformowa�.
T� ci��� trzeba natychmiast przerwa�. Nie jest mi mi�o
o tym m�wi�. Ale to m�j obowi�zek.
Thorninger nie odzywa� si�. Kocha� �on� i wiedzia�, �e
lekarz ma racj�, ale te� zbyt dobrze zna� Jowitay, by zdzi-
wi� si�, s�ysz�c jej pe�en determinacji g�os:
- Urodz� to dziecko.
- Niech pani si� jeszcze zastanowi. - Lekarz uj�� w pal-
ce d�ugopis i wymierzy� w Thorningera.
- A pan?
- Ja?
- Pan, pan. Prosz� porozmawia� z �on�. Jej stan jest
kiepski. I b�dzie si� pogarsza�. Z dnia na dzie� b�dzie go-
rzej. Nie ma mowy o lekach, leki uszkodz� p��d.
Thorninger zacisn�� z�by. Czu� na sobie spojrzenie le-
karza, ale patrzy� na d�onie �ony. Jak zawsze by�y spokoj-
ne. Na palcu mia�a pier�cionek, jedyny, kt�ry lubi�a nosi�.
Da� jej go cztery lata temu. Tak wtedy, jak i teraz Jowi-
tay nie denerwowa�a si�. By�a ju� matk�, dla niej sko�-
czy�y si� w�tpliwo�ci.
- Chod�my - powiedzia�a. - Chod�my do domu, Mer-
cur.
- Macie pa�stwo jeszcze czas - ginekolog nie podda-
wa� si�. - Jestem pewien swojej diagnozy, ale to wy decy-
dujecie. Ja w ka�dym razie �ycz� powodzenia.
Thorninger uj�� Jowitay pod rami� i wyszli z gabinetu.
Za drzwiami pu�ci� jej r�k�.
_ Poczekaj tu chwil�.
- Dobrze. Ale ja ju� postanowi�am.
- Wiem. Tylko ma�� chwilk�.
Wr�ci� do gabinetu i zamkn�� powoli drzwi.
- Czy jest bardzo �le, panie doktorze?
Lekarz nagle wyda� mu si� zm�czony. Pewnie wola�by
powiedzie�, �e tak, wszystko jest w najlepszym porz�dku,
ale w jego oczach mo�na by�o wyczyta� prawd�.
- Bardzo �le. Nie wiem, czy ju� nie jest za p�no.
�ona musi i�� do szpitala. Ona umrze, prosz� pana. Je�li
zapyta pan o procenty, czego wprost nie znosz�, to tym
razem powiem jednak panu, �e ma dziesi�� po stronie do-
datniej. M�wi� takie rzeczy rzadko, ale przez wzgl�d na
pa�skiego nie�yj�cego ojca...
Thorninger skin�� g�ow�.
- Rozumiem. Do widzenia.
Lekarz ostro�nie od�o�y� d�ugopis.
- Do widzenia.
Jowitay czeka�a w tym samym miejscu, w kt�rym j�
zostawi�. Wyszli z budynku, wsiedli do samochodu i wte-
dy zapyta�a:
- Jak to rzeczywi�cie wygl�da?
Uruchomi� silnik i ostro�nie wyjecha� na szos�. By�o
s�oneczne przedpo�udnie i niewiele samochod�w kr��y�o
po mie�cie. Z rog�w ulic krzycza�y reklamy gazet i na
ka�dej z nich widnia� okr�t Obcych, a pod nim jaskrawy
tytu�. To akurat w tej chwili nie interesowa�o go wcale.
- Masz dziewi��dziesi�t procent, �e nie prze�yjesz.
- Dobrze. A o kt�rej idziemy na to party? I co w�a�ci-
wie kupimy twojemu szefowi?
Zatrzyma� samoch�d na �wiat�ach i poca�owa� j�.
- Jak zawsze. Dostanie wielk� butl� Cuba Libr� i pu-
de�ko nadziewanych czekoladek.
- To dobry pomys�. Lubi nadziewane czekoladki.
I siedzieli w k�cie salonu, szef na przemian ta�czy�
i po�era� s�odycze, towarzystwo kr�ci�o si� po pokojach,
a za oknem przeje�d�a� kolejny tramwaj.
- Co z tob�, Mercur? - Ghonar Hestblow, spec od re-
klamy, klepn�� go w plecy. - Dupa ci do krzes�a przyros�a,
czy jak? Ja wiem... Ja ci�, stary, znam. To ta blondynka.
Mierzysz jej nogi, co?
Thorninger u�miechn�� si� z wysi�kiem:
- A jak.
- Ja ci� znam, bracie... Ale tym razem miarki ci nie
starczy. Za d�ugie, eeh, eh, he, he, hee... co?
- Racja. Co� mi to nie bardzo idzie. - Hestblow by�
r�wnym facetem. Thorninger wiedzia�, �e mo�na na niego
liczy�. Tym razem jednak wola� si� nie odzywa�. Ba� si�,
�e powie co� g�upiego, czego potem b�dzie �a�owa�.
- Ty - Hestblow przechyli� szklaneczk�. - A mo�e ty
o tych Obcych rozmy�lasz? Co? Wisz�, skurwysyny. Tak
se wisz�, a my tu w portki sramy. To jest dobre.
Znowu zacz�� si� �mia� i ten �miech by� tak zara�liwy,
�e i on za�mia� si� pod nosem, a potem jeszcze g�o�niej.
- Nie? - Hestblow przechyli� si� przez jego rami�. -
Sputniki, rakiety, samoloty, �mig�owce; diabe� jeden wie,
co my w�a�ciwie im wysy�amy. I co? I nic. Rz�d kombinu-
je po swojemu. Gadali, �e wkr�tce b�dzie po wszystkim.
Zobaczymy kilku Obcych w telewizji. A ja tam w to wszy-
stko, kurde, nie wierz�. Mo�e ich wcale nie ma, tych Ob-
cych? Mo�e to tylko propaganda, �eby ludzi za mord� le-
piej chwyci�? Nie daj� wiary, �e chc� z nami handlowa�.
Przekupki jakie� czy co...
Jowitay posz�a z kim� ta�czy�, szef dobra� si� wreszcie
do d�ugonogiej, inni go�cie podzielili si� na ma�e, pogr��o-
ne w dyskusjach grupki, a oni dwaj �miali si� coraz g�o�-
niej.
- Tak to wygl�da - powiedzia� Thorninger. - Powiedz
lepiej, czy mamy ju� jaki� materia�? Trzeba robi� tego go-
�cia do science-fiction. To musi by� dobra rzecz. Sprzeda-
walna.
- Racja - przytakn�� Hestblow. - W koprodukcj�
wchodz� Japo�cy. Kupa szmalu, bracie. Ale jest ju� co�.
Mamy obumar�y p��d, jako�ciowa rewelacja. Da si� z tego
zrobi� aktora, materia� pierwsza klasa. Ty pod�o�ysz mu
g�os, Mitsubishi znowu zrobi cia�o.
- Co mamy? - zapyta� Thorninger czuj�c wzbieraj�ce
md�o�ci. Zrozumia�, �e pope�ni� b��d, pytaj�c o materia�.
- M�zg ju� si� podhodowa�. Jest praktycznie got�w do
syntezy z cia�em. Oczy te� podros�y na po�ywkach. S�y-
sza�em, �e chce wsp�pracowa�. Nie jest z tych opornych.
Zdobyli odpowiedniego malca. Pogadaj o szczeg�ach z sze-
fem. Ja robi� tylko fotki.
Hestblow �mia� si�.
- Jasne. - Thorninger patrzy� w okno. Szef uwielbia�
takie miejsca. Ka�de party musia�o si� odbywa� w sa-
mym centrum Ecowitak.
Przejecha� tramwaj, a Thorninger pomy�la�, �e przypo-
mina t�ust� larw�. Pe�n� �wiat�a i �ycia, nie tak, jak to
cholerne miasto. Z�o�y jajeczka i pojedzie dalej. Na kolej-
ny przystanek.
- Jaja.
- Co m�wisz?
- Nic, Ghonar. Pijany jestem.
Hestblow co� tam mamrota�, ale Thorninger nie s�u-
cha�, bo nagle przypomnia� sobie t� noc w parku i siwo-
w�os� posta� stoj�c� obok zardzewia�ej hu�tawki. W ch�o-
dzie przed�witu hu�tawka zaskrzypia�a przejmuj�co, a mo-
�e tylko tak mu si� wydawa�o, bo tego ranka wiatr usta�
r�wnie nagle, jak przyszed�.
Nie wytrzyma� i poszed� tam rano. Nie by�o �lad�w, bo
wok� hu�tawki rozsypano piach i bawi�ce si� dzieci zd�-
�y�y zrobi� swoje. Ale Thorninger pochyli� si� i szuka� wy-
trwale. A� znalaz�. Kilka kolorowych kulek. Mia�y g��bo-
kie wysycone barwy i nie by�y wi�ksze od dojrza�ych wi-
nogron. Nie przypomina�y �adnego z owoc�w, kt�re wi-
dzia� wcze�niej. Wygl�da�y jak pestki, a nie owoce czy
szklane paciorki.
- I po choler� tam laz�em? Po co, u diab�a, wzi��em to
�wi�stwo do domu? I co to w og�le jest?
Nie wiedzia�. Nie chcia� tego wiedzie�.
" Pijany jestem. Zala�em si�, bracie.
Nie chcia� tego wiedzie�.
Nie chcia�.
- Wczoraj je tam podrzuci�em. Wie pan, m�wi� na nie
�yciorki. �ycie mi daj�, to i tak� nazw� wykombinowa�em.
Helper u�miechn�� si�. Bilbodre nie wiedzia�, co o nim
my�le�. Raz wydawa�o mu si�, �e jego rozm�wca patrzy
na� z trosk�, innym razem, �e z politowaniem. Na policz-
ku Helpera wykwit�a br�zowawa naro�l i Bilbodre'emu
natychmiast skojarzy�a si� ona z rakiem, kt�ry prze�ar�
jego organizm. Oczy Helpera patrzy�y zwykle w jeden
punkt i nie dziwi�y si� niczemu. Kruczoczarne, starannie
przyci�te w�osy przypr�szon