Zerdzinski Maciej KORPORACJA WARS 'N' GUNS Światy Aldritcha Stali obok siebiefid granicy djyóch •świcrfów. Rosło nad nią białe drzewo, jego liście szemrały pogodnie. Pośród gałęzi widać było niewielkie kolorowe owoce. Bracia wi- dzieli, jak bledną ich barwy. Zapragnęli pozostać w ciszy, więc odesłali wiatr w inną stronę. Nadchodził czas misji. - Oni są silniejsi, Relphe.-rzekł młodszy z braci. - Te- raz, kiedy mogą sięgnąć Ziemi, wszyscy jesteśmy zagroże- ni. Nie będą zabijać kobiet, które nas rodzą. Nie są głup- cami. Będą sączyć w nie swoje jady, a one zaczną rodzić potwory. * ' Relphe zmrużył ^oczy. '*r "¦ - I my ich nie rozpoznamy. Bo będą tacy jak my. - Rzekłeś, bracie — przytaknął Caldrith i wzdrygnął się. Zewsząd nadciągali słudzy Decayro. Stali więc na pustkowiu, czekając na wrogów i ich my- śli były pełne obaw. Mieli zejść na Ziemię, tak nakazał im Pan, i choć nie zapisano tego w księgach, postanowili za- pamiętać swój dotychczasowy świat. Może w ten sposób pokrzyżują plany wroga, upewnią go w złudnym przeko- naniu, że nikt nie jest w stanie mu zagrozić. - Czy psy Decayro mogą także pojawić się na Ziemi? - zapytał Caldrith, wskazując palcem w dół. - Czy kobieta może dać im życie? Relphe wzruszył ramionami. - Na pewno nie ta, która da życie nam. A inne? Tego nikt nie wie. Są do nas podobni, więc myślę, że... Jadą! Pojawiły się orły, krzyknęły i rozpostarły skrzydła. Na- kazali im odlecieć, a sami oparli się o siebie plecami. Jeźdźcy na czarnych koniach pędzili równiną. - Czy pamiętasz, co robić na Ziemi? — zapytał Cal- drith. - Bo ja mogę zapomnieć. - Tak - odpowiedział Relphe. - Urodzimy się z łona naszej matki w tej samej chwili. A później, nawet gdyby nasze drogi się rozeszły, odnajdziemy się. Rozpoznam cię nawet w Piekle, bjrgdg. Ęfyjpjgtaj, że to ty wygrałeś ostat- nią z naszych gier. Jesteś lepszy. Bez ciebie nasz plan się nie powiedzie. . L ^ - Dobrze, Relphe. - Caldritf\ złożył'skrzydła. - W imię Boga tego świdra. - W imię Jego. Jeźdźcy Decayro byli już blisko. Bracia słyszeli głuche dudnienie ciężkich kopyt i ochrypłe nawoływania. Kiedy owoce opadły, a liście białego drzewa skurczyły się na mrozie, Relphe raz jeszcze spojrzał w oczy Caldritha i do- był miecza. - Spotkamy się, bracie - wyszeptał ściskając w prawej dłoni rękojeść miecza, a w łewej garść drobnych owoców. - Kiedy do ciebie dołączę, powiem ci, ile istnień wysłałem w pustkę. A stanie się to pod Drzewem Życia, które razem zasialiśmy. ' W mroźnym powietrzu na granicy światów zalśniła głownia miecza. - A więc to prawda, że chcą nawiązać kontakt? - za- pytał Helper. - Po to tu przylecieli - mruknął barczysty mężczyzna siedzący w rogu stołu. - To nie tajemnica, że jesteśmy dla nich ciekawym partnerem. Otwarcie mówią o współpracy gospodarczej. Najstarszy z uczestników narady podniósł się ociężale z fotela. Od kilku już lat sprawował funkcję najbliższego doradcy prezydenta. Niewiele rzeczy mogło go zadziwić. - Dziwne - wycedził. - Ziemię odwiedzają Obcy. Nie lądują, ale od razu przystępują do negocjacji. Mówią ja- sno: My wam damy to i to, a wy nam dacie to i to. Prze- praszają, że dotąd nas unikali. Tak po prostu. Rodzi się wiele pytań: Co takiego mamy na Ziemi, że są aż tak bar- dzo zainteresowani współpracą? Jakie możemy mieć z te- go korzyści? Czy nam coś grozi? Dlaczego nie lądują? Dla- czego opowiadają o wojnie, jaką prowadzą w odległych re- jonach galaktyki? - Dziwne - przytaknął polityk siedzący po lewej stro- nie prezydenta. - Ale czy nie dlatego są właśnie Obcymi? Nie możemy ich oceniać posługując się naszymi katego- riami. - Pieprzysz pan - doradca uśmiechnął się kątem ust. - Trzeba postępować według znanych nam reguł, bo jaką to niby mamy alternatywę? Umiesz pan grać w ich klo- cki? - Jeszcze nie. Ale kto wie, co będzie jutro. - Jeśli nawet dadzą nam je do ręki, należy pamiętać, że to właśnie oni będą grać w nie najlepiej. - Doradca usiadł. - Proponuję natychmiast przystąpić do negocjacji. Bez warunków wstępnych. Oni przylecieli tu załatwiać interesy, zaprosimy ich więc na dobrą kolację i te interesy ubijemy. Zebrani spojrzeli po sobie. Ich twarze przybladły. - Dobrze - ponownie zabrał głos siedzący w rogu sto- łu. - Tylko kto będzie te interesy załatwiał? I co mamy do sprzedania? Prezerwatywy? Kilku mężczyzn zaśmiało się, inni popatrzyli na bar- czystego z niesmakiem. - Prezerwatywy też. Ale mam inny pomysł - odezwał się Helper. " - Zamieniam się w słuch. - Barczysty postarał się, by zawarta w jego głosie ironia była czytelna. Helper odsunął krzesło i wyprostował się. Jego potężna postać przesłoniła na chwilę światło. Był spokojny. - Różne rzeczy mamy na Ziemi. Niektóre z nich wy- biorą sobie sami. Ale wydaje mi się, że ci akurat przyle- cieli do nas z konkretną propozycją. - Przerwał, a zebrani umilkli. - Nie, proszę panów. - Helper przeszedł powoli wzdłuż foteli. - Nie powiem tego wprost, przy wszystkich. Panie prezydencie, proszę o rozmowę w cztery oczy. Milczący dotąd prezydent nie odpowiedział od razu. Najpierw przechylił głowę w stronę polityka siedzącego po jego lewej ręce, a potem w stronę drugiego. - Zgadzam się, panie Helper - powiedział w końcu. Przez salę przeszedł szmer niezadowolenia. Helper usiadł na swoim miejscu i patrzył, jak członkowie rządu i doradcy prezydenta jeden po drugim opuszczają gabi- net. Czekał cierpliwie, bo upływające powoli minuty nie odgrywały w obmyślonym przez niego scenariuszu żadnej roli. Miał za sobą kilkanaście długich lat, które poświęcił na intensywne przygotowania, i jego plan był precyzyjny. Dzisiaj miał wreszcie zrobić ruch, który zadecyduje o wszy- stkim. - Zanim przejdę do rzeczy, panie prezydencie, pozwoli pan, że przypomnę pewną historyjkę - powiedział, gdy ostatni z wychodzących zamknął za sobą drzwi. - Otóż znam pana mentalność i wiem, że interesy stawia pan ponad wszystkim. Te korzystne, rzecz jasna. - Do czego pan zmierza? - zapytał prezydent. - Do meritum, jak zawsze. Wiem, że dla pieniędzy za- mordował pan żonę, a także jej teściową i dziadka. Tutaj są dowody. Zdjęcia, rozmowy, zeznania żyjących świad- ków, a także tych, którzy, niestety, opuścili już nasz pa- dół. Przy pańskiej pomocy, rzecz jasna. Prezydent odchrząknął. - Nie wyjdzie pan z pierdla, Helper. Nad naszym nie- bem krąży statek wielkości Los Angeles, a pan próbuje mnie straszyć? Cóż za bzdury... Helper uśmiechnął się i wetknął w usta grube cygaro. - Niech pan da spokój, prezydencie. Ta teczka to do- wód moich kompetencji. Od dziesięciu lat czekam na od- powiednią chwilę. Ta chwila nadeszła. Nikt nie ma o pań- skich sprawkach pojęcia, pański plan był genialny i tylko ja jeden go przejrzałem. I dlatego ponawiam prośbę o do- puszczenie mnie do negocjacji z Obcymi. Dam sobie z ni- mi radę. Prezydent zmrużył oczy. Miał talent do podejmowania szybkich i trafnych decyzji. I instynkt samozachowawczy. - Dobrze. Będzie pan przewodził grupie dyplomatycz- nej. Teraz szczegóły. Helper zaciągnął się cygarem. - Sprzedajmy im broń, jesteśmy w tym dobrzy. Nie znam wprawdzie tych istot, ale znam ludzi i nie wyobra- żam sobie, że ktoś mógłby być lepszy w tej robocie od nas. Tym razem prezydent milczał nieco dłużej. Helper patrzył prosto w jego wąskie źrenice, ale już nie zaprzątał sobie głowy dylematami prezydenta. Każda z jego myśli była daleko stąd. Czekaj na mnie cierpliwie. Znajdę cię w odpowiednim momencie. Decayro rozpuścił już swoje sługi. To przez niego rozeszły się nasze drogi. On mi cię zabrał, ale teraz musimy być razem. Decayro rozpoczął najdoskonalszą ze swoich gier, ale nie wie, że to my odegramy w niej główne role. Daj mi jakiś znak, bracie. Musimy wygrać ten świat. Prezydent skinął krótko głową. - To interesujące. Park Costiushki oparł się zmianom. Po jego zachodniej stronie biegły tory tramwajowe, po wschodniej autostra- da. Na południu rozciągało się centrum Ecowitak, na pół- nocy zaś tory i autostrada zbiegały się w jedną szeroką Drogę Północną. Była wiosenna noc. Drzewa w parku wciąż czekały na nowe liście, światło neonowych lamp spływało po ich mo- carnych pniach i ginęło w mroku alejek. Gęste krzewy niecierpliwie wychylały się na asfaltowe dróżki, na któ- rych błyskały kałuże pozostawione przez wczorajszą ule- wę. Nad parkowymi stawami unosił się biały tuman mgły, różowiejący w odblasku jarzeniówek. Tam właśnie patrzył Thorninger. Jego dom stał na lekkim wzniesieniu, tuż przy zachod- niej bramie parku Costiushki. Miał trzy piętra i mieszka- ły w nim trzy rodziny. Nocną porą, kiedy w oknach gasły światła, Thorninger siadał przy jednym z nich i patrzył na mroczne drzewa. Lubił tak przesiadywać i spoglądać w ciemność. - Tu się wychowałem - mruknął. - I przez te wszy- stkie lata niewiele się zmieniło. Gdyby ojciec żył, nie uwierzyłby, że oszczędzili ten park. Widział zardzewiałą huśtawkę, maleńki placyk zabaw i pomarańczowe tunele alejek prowadzące do wnętrza parku niczym nitki uchylające rąbka tajemnicy. Znał je wszystkie. W dzień były wesołe, pełne życia i słońca, w nocy bardziej prowadziły myśli niż kroki. Thorninger westchnął. Miał dużo pracy. Czekał na nie- go stół zastawiony kolacją i komputer, na którym dopra- cowywał głos wokalisty. Kilka pokoi dalej spała Jowitay. Nie mieli dzieci. O tym właśnie myślał, patrząc na za- rdzewiałą huśtawkę. Na pograniczu światła i cienia. Na skraju parku Costiushki. Gdyby Thorninger opuścił nieco wzrok, zobaczyłby, że u wylotu jednej z alejek stoi wysoka postać. Oparta o drzewo, w długim, ciemnym płaszczu, spoglądała w górę. Blada twarz i srebrzyste włosy przechodnia wpatrzone były w jeden punkt. W okno, przy którym siedział Thor- ninger. - Nigdy ich nie dostaniesz - wyszeptał mężczyzna w płaszczu. - Anioł kłamie. Nie są wcale twoje. Jego splecione dłonie poruszyły się, a on sam zniknął w mroku drzew. Na pograniczu światła i cienia, kilkanaście minut drogi od centrum Ecowitak, gdzie bary tętniły życiem, a rekla- my pluły kolorowymi obrazami. - Która jest? - zapytał Bilbodre. - Dwadzieścia po trzeciej. Idzie wieczór. - Jego żona krzątała się w kącie zakurzonej kuchni. - Jaki tam wieczór. Popołudnia jeszcze nie było. - Bil- bodre zaczesał włosy i sięgnął po płaszcz. - Czas na mnie. Nad ranem wrócę. - Gadać nie musisz. Powiedziałbyś lepiej, że pójdzie- my do wnuków albo co. Szwendasz się po nocach jak włó- czykij. Mamy przecie na jedzenie i opał. Kobieta przysiadła na taborecie i wytarła pomarszczo- ne dłonie w skraj fartucha. W przeciwieństwie do męża była prawie łysa. Z twarzy wystawał cienki nos, którym poruszała jak węszący pies. Z rzadka tylko podnosiła wzrok. Niewiele ją interesowało, byle nie przypalić garn- ków. - Szukał cię tu ktoś ostatnio - dodała po chwili. - Do- ktor chyba. Zdziwiony był, że jeszcze żyjesz. W kartote- kach szpitala stoi inaczej. Że niby zmarłeś po zabiegach. - Bzdury gadasz, matka. - Bilbodre odwrócił się w drugą stronę. - A po parku nie łażę bez powodu. Jedzenie tam znajduję, akurat na moje schorowane flaki. Najsam- pierw, kiedy mnie doktory uśmiercali, nic żreć nie mo- głem. Gadali, że raka w brzuchu mam. Że nie pociągnę długo. Zupki mi robiłaś, nie powiem, do zjedzenia. Ale przecie wszystkie wyrzygałem. Teraz znowu mnie, psie juchy, szukają? Sam się leczę, tak jak profesor kazał. Ugryzł się w język. - Ten twój profesor - westchnęła kobieta. - O mało co do grobu cię nie wpędził. - Dobra, dobra. A ten doktorek, co tu był? Aby przepę- dziłaś go należycie? - Sam poszedł. Chcieli ci robić ekshumacyję. Dla me- dycyny. - Stara otarła czoło i pokiwała głową. - Że niby szukają błędów jakiegoś profesora, choć zmarło mu się daleko wcześniej. - Tak. - Bilbodre poczuł pierwsze skurcze. - A ten twój rak to jakaś lipa. Jakby cię chciał zeżreć, już by to zrobił. Pięć lat ciągniesz, choć Bóg mi jeden świadkiem, czym ty właściwie się żywisz. A ten doktor był zły. Chciałam za nim iść, ale zniknął za drzwiami jak nie- toperz. Kim on jest? Nie chcę jego pieniędzy. On coś knu- je. Mówił o tobie jak o nieboszczyku. - Tak. To musiał być jakiś uczeń psora. I co ci jeszcze powiem: jak by przylazł znowu, powiedz ino, że już tu nie mieszkam. - Na gębie dziwny jakiś jesteś, to i bzdury pleciesz. Bilbodre raz jeszcze podszedł do spękanego lustra. Właściwie to i on z trudem poznawał własną twarz. Już po operacjach wyglądał jak chodząca śmierć. Teraz, nie dość że gęba mi schudła jeszcze bardziej, to i pioruńsko się pozmieniała. Tylko patrzeć, jak pewnego ranka sam siebie nie poznam, zarechotał w myślach. Oczy mam całe czarne, nic tam w nich nie widać, nawet żarówka się nie odbije, jakby coś chwytało światło i natychmiast je gasiło. Mało tego, w nocy widzę lepiej, w dzień ledwo-ledwo. Skó- ra jakaś taka sina. Maska nie gęba, nic dziwnego, że sta- ra na mnie ani spojrzy. I te włosy; dopiero co prawie żem wyłysiał. Aż tu nagle rosnąć psie juchy zaczęły. I tak ro- sną i rosną, a grube jak strąki fasoli. - Z czego tak się śmiejesz, chłopie? Żyjesz, prawda, ale jaki z ciebie pożytek - kobieta westchnęła ciężko i wstała z taboretu. - W dzień podsypiasz, w nocy łazikujesz. Ani wnuków nie chcesz oglądać. Ja tam dawno już gadam, że- by ci ten psychiatryk załatwić. Pigułkami cię podleczą, gorzej przecie być już nie może. Śmiej się, śmiej. Bilbodre zaczął się pakować. I śmiał się dalej. - Ano wesoło mi. Na pamięć mi weszło, jak to ze dwa roki temu kazałem ci obciąć te włosy. Pamiętasz, jakżem wrzasnął? Stara nie wytrzymała i jej wargi też skrzywiły się w uśmiechu. - Jak bym, panie, knura jakiego zarzynała. Różne rze- czy na świecie się wyprawiają, ale żeby włosy kogo przy strzyżeniu paliły? W imię Ojca i Syna... Co ja z tobą mam. Ino, że to było trzy roki temu, nie dwa. Bilbodre zapiął torbę i przerzucił ją przez ramię. - Ty tam już wiesz najlepiej, inaczej być nie może. Ale prawdą jest, że ani jednego kosmyka obciąć się nie da. Jakby ręce mi odejmowali. Stara znowu się skrzywiła, tym razem z wściekłością. - No i mam chłopa wariata. Z siwą głową po nocy la- ta. Idź już, idź, bo zadzwonię w końcu do tego psychiatry- ka. Może cię chociaż obetną. - Niedoczekanie twoje, kobito. Ale jakby co, to ci dam trochę tych włosów. Za niedługo świecić nam tu zaczniesz jak żarówka jaka. He, he... - Ech ty, durna pało. Włosami się nie myśli, oczywista rzecz. Choćbyś nie wiem, jak zarósł, i tak mnie nie prze- ścigniesz... Zamknął drzwi i wyszedł na ulicę. Mieszkali w biednej dzielnicy. On i jego kobieta, żyli tu już pięćdziesiąt lat. uzieei w z nimi. Wszystkie wstydziły się swego. Bo i żadne to dzie- dzictwo, westchnął w myślach. Domy bardziej krzywe niż ta wieża w Pizie. I nikt ich w zabytki nie wciąga. Chod- niki chyba żywe tu mamy. Rosną jak chcą. Raz w górę, innym razem w dół. Gęby na ulicach mocno podejrzane. Wiatr, zamiast czystego powietrza, gorzałą w nos wieje. Taka dzielnica. Tu lata gadająca reklama, obok facet mordę moczy w rowie. Tu ci gazetę z żywym obrazkiem za darmo w łapę wciskają, a za byle bułkę płacić musisz. Żaden burmistrz nie chce tego ruszyć. Czekają, aż wszy- stkie jak psy pozdychamy. Bilbodre zaciągnął kaptur. Było już ciepło; drzewa po- rosły zielenią, na skrawkach ziemi zdarzały się i kwiaty. Wiosna przyszła, przyjdzie i lato. Ja tam i tak w kaptu- rze będę w dzień łaził. Policja się czepia. Ludzie za pleca- mi szeptają. Najgorzej z dziećmi, raz nawet palcami mnie pokazywali samemu dobrodziejowi. I ten też się śmiał. Że niby święty Mikołaj idzie. A co on tam z poduszkowca wi- dzi? Mikołaj święty saniami przecie jeździ. - Tfuu. Kaptur kapturem, szalik szalikiem, mnie i tak bez róż- nicy. Nie powiem, czy zimno, czy gorąc. Nie dam rady te- go ocenić, choćby mnie na rożnie piekli. Pewno bez tego raka, co to mnie miał zeżreć. Przemknął przez skraj ruchliwej ulicy. W szybie zoba- czył swoje chude gnaty i wielkie kalosze niosące go przed siebie. Choć mył je często, nie było tego widać. Jak dziad wyglądam. - Która to godzina? - zagadnął mijającego go prze- chodnia. - Będzie już po czwartej? - Na piątą idzie. Skinął zakapturzoną głową. Czas jest niezły. Właściwie to wybrał się za wcześnie; do zmroku jeszcze kupa czasu. Ale tego dnia, Bilbodre obudził się przed świtem. Drżał, czując ogarniający go niepokój. Wiedział, co to znaczy. Było jedno słowo na nazwanie tego wszystkiego, co od rana odczuwał. I wczoraj, i dwa dni temu, i jeszcze wcześniej. Od tygodnia nie miał nic w ustach. Był prze- raziiwie głodny. Jlazda częsc jego wymizerowanego ciała na różny sposób przeżywała to samo. Głód. Wszechobecny głód. Dawniej, kiedy nie było już wyjścia, wypijał pół litra i to pozwalało mu dojść aż do parku. Po kryjomu; stara i tak nie rozumiała, co się właściwie dzieje. Jeszcze by z niego alkoholistę zrobiła. Z czasem głód wycwanił się i trudno było go oszukać. Teraz i litr by nie starczył. Bilbodre wszedł na ulicę. Ktoś na niego zatrąbił, ale kiedy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył tylko czerwoną smugę i jakiś niewyraźny kształt. Nie pomogło mrużenie oczu. Kiedy słońce zmierzało ku zachodowi, świecąc pro- sto w jego twarz, z trudem rozróżniał szczegóły otoczenia. Podniósł rękę w górę, pomachał nią i przeszedł przez uli- cę. Samochód dalej trąbił. Może to nie na niego? Nieważne. Jestem cholernie głodny. Muszę tam być jak najszybciej. Za rogiem skręcił na północ. Po chwili zboczył z alei prowadzącej do parku i szedł w kierunku starej zajezdni tramwajów. W cieniu pordzewiałych wagonów schowało się kilka baraków robotniczych. Zakaszlał, pukając do drzwi jednego z nich. - Wejdź, Bilbodre - głos dobiegający z wnętrza był przytłumiony. Zamknął za sobą drzwi i skłonił się nisko. - Dzień dobry, panie profesorze. - Wiem, że się spieszysz. Nie będę cię długo trzymał. Coś nowego? Profesor przyjrzał mu się uważnie i Bilbodre opuścił wzrok. Podkasał rękaw płaszcza i wyprostował przedra- mię. - Niech pan bierze krew, psorze - mruknął. - Nie czu- ję się dobrze. Muszę iść jeść. Profesor wyszedł z cienia. Był starszym, drobnym, gru- biutkim człowieczkiem; mimo podeszłego wieku, nadal żwawym i uśmiechniętym. Bilbodre nigdy by nie pomy- ślał, że ten dobroduszny z wyglądu lekarz przeprowadzał zakazane przez prawo eksperymenty na ludzkich zwło- kach. Gdyby sam tego nie doświadczył. - Mów, stary - warknął naukowiec. - Mów albo ci je odbiorę. - Dobrze. Szukał mnie jakiś lekarz. Był zdziwiony, że żyję. Pan wie, jak jest napisane w szpitalu... Profesor schował strzykawkę do walizeczki i zgiął jego ramię. - Nikt za tobą nie szedł? - Chyba nie. - Do diabła - warknął profesor. - Idź już do parku. Pojutrze też tam przyjdę. Bilbodre był pewien, że naukowiec nie mieszka w ba- raku, tylko gdzieś indziej, ale nigdy nie wyjawił mu gdzie. Dlaczego? Tego Bilbodre nie potrafił zrozumieć. Profesor nie był poszukiwany. Policja nie poszukuje zmar- łych. - Do widzenia. - Ukłonił się niezdarnie i wyszedł. Park Costiushki przywitał go starymi drzewami. Z ul- gą umknął przed zachodzącym słońcem w ich przyjemny cień. Dobrze znał to miejsce. Sam był stary niczym jedno z parkowych drzew. Kiedyś, zanim przeszedł na rentę, kiedy jego twarz była wesoła i pogodna, często wracał do domu jedną z parkowych alejek. Pracował przy tor,ach, tuż obok. - Hm, kiedy to było? Kiedy naprawiałem te cholerni- ki? Dwadzieścia lat temu? Pewno stara by wiedziała. Ona wie wszystko. W życiu się roboty nie tknęła, a czas chwy- ta jak fabryczny zegar. Bilbodre nieczęsto pogrążał się ostatnimi laty we wspo- mnieniach. Właściwie w ogóle. Kiedy tylko mógł jeść, tra- cił kontakt ze wszystkim, co przeżył. Jakiś inny świat wdzierał się w jego siwą głowę. Tak mu się przynajmniej wydawało. - Jeść. Jeść. Jeść. - Tylko to było ważne. Był w parku. Nic tu się nie zmieniło. Lata płynęły, umierali ludzie, zmieniali się burmistrzowie, a park - w przeciwieństwie do jego dzielnicy - wciąż pozostawał tak samo piękny. Oparł się miastu. Oparł się torowisku i autostradzie, które oplotły go z dwóch stron niczym sta- lowe cęgi. Jedyne, co zmieniono, to lampy. Alejki pozosta- ły % ^jna. i "ta.9eifca drzewa .prowadziły je przed siebie. Nie ruszono-kamistlfeyeh posągów, coraz bardziej obsra- nych ptasim gównem. Nie regulowano rowów przecinają- cych to miejsce, choć dawno przestały pełnić funkcje me- lioracyjne. Bilbodre cieszył się, że tak jest. Nie, żeby aż tak się przywiązał. Po prostu łatwo mu było trafić nad staw. Mógłby tam dotrzeć z zamkniętymi oczami. - Teraz w prawo. Potem prosto. Potem raz jeszcze w prawo. I już będzie. Na północy, nie tak znowu daleko od tej uliczki. Jeszcze tylko te kobiety z wózkami wrócą do domów. Jeszcze tylko dzieciaki odjadą na rowerach. I samotni, wlokący się powoli mężczyźni znikną z alejek. Za dwie, trzy godziny. Za cztery zrobi się ciemno. Za pięć wyjdzie księżyc. Przeszedł go dreszcz podniecenia. Jedzenie. - Daj mi tu więcej basów. Dobra. Podkręć nieco flan- gera. W prawym kanale. W lewym zostaw czysty głos. Okay. Teraz kompresja. Thorninger zdjął słuchawki. Robota była skończona. Przynajmniej dla niego. Produkcja nowego idola wchodzi- ła w końcową fazę. Miał już twarz i głos, to było najważ- niejsze. Faceci z CBS-u dali zlecenie Mitsubishi na ciało. Miało być skończone najdalej w przyszłym tygodniu. Mi- tsubishi robił to bezbłędnie. W każdym razie implanty były zadowolone. - Jesteś wolny, Vito - powiedział do technika, który skinął krótko głową, zdjął z siebie plątaninę kabli i złapał kurtkę. - Dobra robota, szefie. Głos jest w porządku. Przypasi do muzyki. Thorninger zaśmiał się. - Znasz już muzykę? Składamy tego gościa do kupy, ale nie bardzo wiem, co zaśpiewa. - Ja też tego nie wiem. Ale taki głos na pewno przypa- si. Do jutra. Technik wyszedł z dojnvL *,• . *\Z#ji* -» <&Jir Thorninger siedział jeszcze cłrspłf*tlrapiąc. się po gło- T wie. Było dobrze po południu, słońce spadło za parkowe drzewa. Niektóre z nich wypuściły już zielone listki, które teraz skuliły się od nagłego chłodu. Ludzie wracali ze spaceru, lekki wiatr szarpał ich włosy. Pomiędzy szarymi pryzmami szybko topniejącego, brudnego, skawalonego śniegu pojawiła się zieleń. Thorninger odwrócił się do lustra stojącego w kącie studia. Zobaczył w nim siebie dokładnie takiego, jakiego nigdy nie chciał oglądać. Twarz pokryta bruzdami, zmar- szczki w kącikach oczu, wargi wykrzywione dziwacznym grymasem i okazały nochal, który z powodzeniem można by skrócić o połowę. Pilotki wolał nie zdejmować, ukrywa- ła już niewiele włosów. - Jesteś tu? - głos Jowitay wyrwał go z zamyślenia. Powoli spojrzał w jej stronę. Stała w drzwiach studia, jak zawsze wyprostowana i uśmiechnięta. Brązowe włosy opadały swobodnie na jej policzki. Czasem, kiedy mówiła, przesłaniały też oczy, ale Jowitay nie musiała ich odgar- niać. Kiedy był w pobliżu, robił to sam. - Jestem - powiedział. - Skończyłem na dzisiaj. Zbliżył się do żony, pogłaskał jej szczupły nadgarstek i zaczesał jeden z kosmyków za ucho. Była bledsza niż zazwyczaj. - Pójdziemy gdzieś? - zapytała. - Może do parku? Był zmęczony. Chciał dowiedzieć się czegoś o tych Ob- cych, którzy od dwóch tygodni wisieli nad Ziemią. Ale nigdy jej nie odmawiał. Nie chciał i nie potrafił. - Dobrze. Jowitay natychmiast wtuliła się w jego ramię. - Jest jeszcze chłodno - szepnęła. - Ale założymy cie- płe kurtki i jak co roku opowiesz mi o zielonych liściach. Thorninger z trudem przełknął ślinę. - Tak. Powiem ci o nich wszystko, co wiem. Wszystko, pomyślał, a ty i tak będziesz je widzieć zu- pełnie inaczej. Jowitay była niewidoma. Nie dane jej było poznać, czym różni się zieleń wiosny od szaroburych kolo- rów zimy. Ach - powiedziała poważniejąc nagle. - Jest jeszcze coś. Miałeś pilny telefon, kiedy pracowaliście z Vito. Po- wiedziałem, że nie możesz podejść. aam^e%JPtS»ą,'-a patem ł§-4«ą&6>d- leciały w ciemność. Po chwili jed©tt*ż*\iicŁr wrfjcił i trzepo- cząc skrzydłami, zszedł w milczeniu tuż nad powierzchnię wody. Zakrakał tylko raz, posępnie, złowieszczo, po czym szybko wzniósł się w górę i zniknął między drzewami. Bilbodre splunął pod nogi. - Kie cholery? W środku nocy nad głową srają. Stał nad jednym z parkowych stawów. U jego stóp za- czynała się czarna woda. Ciemna, kleista breja, którą na- wet za dnia trudno było zaburzyć. Bilbodre pamiętał, że kiedyś żyły w niej ryby. Jako chłopak chadzał w te okolice z wędką i wyciągał ze stawu dziesiątki kilkucentymetro- wych karasi. - Ostatnimi czasy nietęgo mi idzie zapamiętywanie - wyszeptał patrząc na swoje buty. - Ale to drzewo jakby się nieco przechylało. Jakby chciało wyleźć z wody. Wyrosło na samym środku stawu, pięć metrów od brze- gu. Było białe, smukłe, bardziej przypominało rzeźbę niż roślinę. Bilbodre wyobrażał sobie, że to kobieta pochylona nad wodą, jedną ręką pokazująca coś w górze, a drugą głaszcząca ciężarny brzuch. Bilbodre'emu wydawało się, że dostrzega zarysy jej twarzy. Pamiętał, jak przez te ostatnie pięć lat drzewo rosło, coraz bardziej upodobnia- jąc się do ciężarnej kobiety. Jakby coś chciało komuś prze- kazać. - Pewnie wkrótce wpadnie w to błocko - zachichotał. - A ono łyknie panienkę jak smakowity kąsek. Taka rze- czy kolej. Upadek. Wiedział, dlaczego szukał go ten doktor. O to mu właś- nie szło. O zagadkę jego nieśmiertelności. Lepiej, żeby nie dotarł w to miejsce. Pod płytką wodą tkwiło już wiele ciał. Przeważały dzieci, które nie udały się psorowi, ale było i kilku dorosłych. Tymi ostatnimi Bilbodre musiał się zająć osobiście. Zgubiła ich ciekawość. Najważniejszy był i tak ten pierwszy. To z niego wyros- ła kobieta-drzewo. Bilbodre łypnął okiem w górę i zobaczył, jak księżyc rozgania ciemne chmury. Pod buciorami zalśniła trawa. - Są - westchnął radośnie. - Niewiele ich, ale są. - Po to tu przybył. Po żarcie. Kamienne płyty nieregu- larnie przykrywające ścieżkę osuwały się aż do wody. Mo- że zepchnął je czas, a może czyjaś świadoma ręka. Pomię- dzy nimi rosła młoda trawa i walały się uschnięte gałąz- ki. Płyty, które miały styczność z wodą, zmieniły swą bar- wę. One właśnie przykuły uwagę Bilbodre'a. Tam pocho- wał małego. - Ładnie - wysapał. - Jest tego trochę. Grzybki miały kształt pęcherzyków i rozmaite kolory. Najczęściej były białe lub fioletowe, ale zdarzały się też czerwone. Dojrzewały w czasie pełni i fosforyzowały ską- pym światłem. Nie były większe niż pospolite opieńki. - Boże - jęknął czując silny skurcz i z trudem po- wstrzymał wymioty. - Kiedy ja ostatni raz jadłem? Boże... Zaczął je rwać i łapczywie połykać. Tej nocy najwięcej było fioletowych. Kiedy miażdżył je bezzębnymi dziąsła- mi, czuł aromatyczny śluz ściekający po zarośniętym pod- bródku. Wiedział, że to właśnie ten sok daje mu życie. To nad nim pracował profesor. - Będzie sławnym człowiekiem. Pięć lat temu nie było tu jeszcze żadnych grzybków. Tego małego, który spoczął tu jako pierwszy, profesor przechowywał najpierw w swoim domu, jakieś kilkaset metrów stąd, tuż przy wejściu do parku Costiushki. Był jakiś twardy, jakby skamieniały, i nie przypominał ludz- kiego płodu. Psor mówił, że taki się urodził. Kiedy Bilbo- dre umarł, psor potajemnie przewiózł go do domu i wszcze- pił cząstkę małego. - A ja mu się odwdzięczyłem pół roku później - mruk- nął. Jak tylko psor się powiesił, wykradł ciało i przyniósł do parku. Mały był już pochowany, a pomiędzy kamien- nymi płytami wyrosły fosforyzujące grzybki. Tak właśnie psor umknął sądom i prokuratorom. Charczał i jadł coraz szybciej. Nie było ich więcej niż kilkadziesiąt. Spieszył się. Musiał zostawić połowę dla psora. Księżyc znów umknął za chmury. W tej części parku noc była czarna. Światło nielicznych latarni zatrzymały drzewa. Woda pobłyskiwała niemrawo, płyty ledwie było widać. Bilbodre podniósł głowę. Te grzybki oddały im stracone życie. - Taki dar... - wyszeptał. - Królewski dar, za nic. Miewał po nich halucynacje. Zwidywał jakieś ogromne przestrzenie, powietrzne statki płynące pod pełnymi ża- glami przez kosmos, trawy rozkołysane ciepłym wiatrem. Podsłuchiwał rozmowy prowadzone w dźwięcznym języku przy ogniu palenisk i wielkich gromnic. - Nie możesz już czekać - usłyszał głos. - Dlaczego? Przecież grzyby wciąż rosną - wymruczał. - Nie będą rosły wiecznie. Nie mam już tylu sił. Za- bierz ze sobą kilka grzybów i idź pod dom przy zachod- niej bramie. Są jej potrzebne. Ona musi wiedzieć. Albo wykop mnie i oddaj bratu. Bilbodre nie widział swego rozmówcy. Miał przeczucie, że jest on tuż obok, ale nie potrafił go dojrzeć. Stał na rozległej równinie, a trawy kołysały się uspokajająco. Sły- szał szum skrzydeł. - Kim jesteś? Gdzie jest twój brat? Dlaczego przywołu- jesz mnie w to dziwne miejsce? - odważył się zapytać. Chyba dostrzegł coś tuż nad falującą trawą. Niewyraź- ny kształt. Ludzki czy ptasi? Z ciała czy z mgły? - Jestem Caldrith - usłyszał. - Czekam na swój czas. Nie wiem, gdzie jest teraz Relphe. Ale jestem pewien, że mnie szuka. - Pan profesor nic o tobie nie wspominał. To on mnie leczy. Jemu jestem winien moje życie. - - Oszukuje cię. Chce mnie wykorzystać do diablich planów. Rób to, co powiedziałem. Może mi zabraknąć sił. Uwierz albo ci odbiorę owoce drzewa. To ja nimi władam, starcze. Podobne słowa wypowiedział kiedyś profesor. Pewnego dnia zapukał do drzwi ich chałupy, przedstawił się i dał starej nieco pieniędzy. Dopytywał się o zdrowie Bilbodre'a. Diagnoza lekarzy była wyrokiem. Chory unikał jasnej od- powiedzi, ale profesora nie dało się oszukać. Powiedział, że może Bilbodre'a uratować. - I uratował. Ale już po śmierci. Nie wiedzieć czemu, profesor nigdy nic nie mówił o ska- mieniałej istocie, którą kazał Bilbodre'emu zakopać, a któ- ra teraz przemawiała do niego w sennych zwidach. A prze- cięż słyszał ją pewnie i on sam, i ci wszyscy, którzy jedli grzybki. - Dlaczego ja? - zapytał patrząc na białe drzewo. - Przecież możesz ożywić tych, co tu leżą. Może oni ci po- mogą. - Nie będę ich wracał życiu. - Psor mówił, że tak się stanie. Że grzybi sok może to zrobić. - Nie, jeśli ja nie będę chciał. Zanieś mnie do jego sta- rego domu. Tam, gdzie byłem wcześniej. - Przecież ja wiem, że jak cię wykopię, to będzie po grzybkach. Nie jestem głupi. Nie chcę umierać. Cień przybladł. Może rzeczywiście tracił siły? Tej nocy Bilbodre długo błąkał się po parkowych alej- kach. Jego spierzchnięte usta mamrotały coś pod nosem, a ręce dygotały mu jak w malignie. Stopniowo przygar- bią! się, zwalniając kroku. Kiedy znowu widział przed so- bą tylko drzewa, alejki i niebo oświetlone łuną wschodzą- cego słońca, stanął tuż obok pordzewiałej huśtawki. - Ten dom - jęknął. - Znowu tu przyszedłem. Znowu patrzę w to okno. Na piętrze, tam, dokąd sięgał jego wzrok, poruszyły się żaluzje. Ktoś stał za szybą. Czy to ta, o której mówił anioł? Świtało. Thorninger był zmęczony. Od tamtego dnia, kiedy Jo- witay powiedziała mu o telefonie, czuł się źle. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, niechętnie opuszczał mieszkanie. Faceci z firmy nie naprzykrzali się. Kupili od niego nowy głos i uznali, że jest w porządku. Oznaczało to, że trafił w dziesiątkę. Towar musiał być bardzo dobry, jeśli szef urządzał z tej okazji party. Jutro. Nie mógł nie przyjść. Po południu wyszedł na miasto. Chciał wypić filiżankę dobrej kawy i przemyśleć kilka kwestii. Jowitay została w domu, powiedział jej, że dopracowuje ostatnie szczegóły nowego kontraktu. - Tak - westchnął. - Daj mi do tej kawy coś mocniej- szego. Może być szkocka. - INie ma sprawy — oumrujmąi uaiuuui. Łysawy facet siedzący na stołku obok wybełkotał: - Ale podły dzień, co? Miało już być ciepło, a tu gów- no. Znowu leci śnieg z deszczem. Barman postawił filiżankę i sięgnął po butelkę J & B. - Pomyliło ci się, Braddie - powiedział powoli. - Dzi- siaj nie jest źle. Śnieg padał w zeszły piątek. - Może i prawdę mówisz co do pogody - chrząknął ły- sawy. - Ale dzień i tak jest podły. Nalej mi jeszcze pod- wójnego. Barman uśmiechnął się bez słowa. Thorninger upił kawy i zapalił papierosa. Poruszył swoim dużym nosem, zastanawiając się nad kolejnym zle- ceniem, jakie otrzymała firma. Mieli przygotować aktora do nowego serialu science-fiction. Temat był na czasie. Obcy nad Ziemią, nie do końca jasne negocjacje. Pomyślał o urlopie, Jowitay bardzo chciała wyjechać z miasta, on też miał dosyć swojego domu. Coś niepokoiło go w parku Costiushki. Mniej chętnie spacerował alejkami, nie cie- szyły go pierwsze oznaki wiosny. - A ci tam w górze? - znowu odezwał się sąsiad z pra- wej. - Długo tak będą nad nami krążyć? Skurwysyny jedne. Barman uniósł szklaneczkę w kierunku światła. - Mów ciszej, Braddie. Podobnież słyszą nasze głosy. Potem, kiedy już wylądują, ma się rozumieć, będą nas ka- rać. - Co ty powiesz... - Braddie z trudem podniósł głowę. - To jest aż tak kiepsko? - Jest gorzej - barman mrugnął do Thorningera. - Mają wprowadzić prohibicję. - O żesz kurwa. Takie kosmiczne kapusty. Thorninger dokończył kawę. Myślał właśnie, jaki tu głos byłby dla aktora najlepszy, kiedy ktoś podszedł do baru. - Co podać? - Daj pan jakieś brandy. Z tych lepszych. Przybyły wgramolił się na stołek po lewej stronie Thor- ningera. Chwilę posapywał, ugniatając grubaśne cygaro, a potem odezwał się półgłosem: - Masz milą żonę, Mercur. Kogoś mi przypomina. Thorninger powoli odwrócił twarz w jego stronę. - To pan. Spodziewałem się wizyty w domu. Helper zaśmiał się. - Iluż ja się rzeczy spodziewałem, a nic z tego nie wy- szło. Wolałem tutaj. Nie chciałem wpadać bez zapowiedzi. Thorninger patrzył, jak barman stawia na blacie ba- niasty kieliszek. - Dobra. W czym rzecz? Helper bawił się zapałkami. - Nie tak szybko. Czy ojciec zostawił jakiś testament? - Tak. Leży w sejfie. Jest bezpieczny. - Dobrze. Może się przydać. Pamiętasz, co powiedział twój stary? Thorninger przełknął ślinę. - Nie sposób tego zapomnieć, panie Helper. Wiem, że to przez pana się powiesił. Ojciec mówił, że można z pa- nem ubijać interesy, ale to raczej pan dyktuje warunki. A tego nie lubił. - Zgadza się - przytaknął Helper. - Twój ojciec był do- brym ginekologiem. Znał się też na interesach. Jego prob- lem polegał na tym, że po wódce za bardzo eksperymen- tował. Szukam czegoś, co mi ukradł. Szukam mojego bra- ta, Thorninger. Pomyśl, gdzie on może być. Mam już mało czasu. Pomyśl, gdzie chadzał twój stary. I gdzie mógł za- kopywać swoje ofiary. Thorninger pokręcił przecząco głową i przechylił kieli- szek. Kiedy ten człowiek oskarżył ojca, stary nigdy nie doszedł już do siebie. I kiedy przed śmiercią bełkotał coś po pijanemu, to zawsze w jego niezbornych wynurzeniach pojawiało się nazwisko Helpera. - Niezłe. - Helper otulił kieliszek palcami i skinął w stronę barmana. Potem znowu popatrzył badawczo na Thorningera. - Pod koniec tygodnia, w jakieś miłe popo- łudnie odwiedzę twój dom. Ty spróbujesz oddać mi brata, a ja opowiem ci pewną historyjkę. Właśnie. Twoja żona... Thorninger zdusił papierosa. - Ja wiem, że pan potrafi zrealizować swe cele, panie Helper. Ale niech pan oszczędzi Jowitay. Ona i tak ma marne życie. - Nie sądzę. Helper dopił brandy. Wstał. Światło przybladło, kiedy na barze zadźwięczały pieniądze. Chwilę potem ogromna postać Helpera mignęła w barowych lustrach. - Ty - powiedział pijaczek z prawej. - Kto to był ten duży facet? Taką gębę miał dziwną... Może to jeden z tych, co tam wiszą nad nami, he, he! Thorninger zdusił przekleństwo. - Nie - mruknął zapalając kolejny papieros. — Ale wo- lałbym spotkać stu Obcych niż tego jednego człowieka. Dziecko podbiegło do babci, złapało tłustą rączką za róg spódnicy, po czym spojrzało w górę. - Tete? - Idź do dziadka - powiedziała kobieta. - Ja tam tera gotuję, jeszcze jakim wrzątkiem cię zleję, okrutna niezda- ra ze mnie się zrobiła... Jej sucha dłoń pogłaskała okrągłą główkę, ale dziecko nadal uparcie patrzyło w górę. Unikało drugiego kąta izby; tego, gdzie było ciemnawo, gdzie pajęczyny czaiły się na ścianach i gdzie siedział stary Bilbodre. - Nie lubi mnie. Coś czuje - wyszeptał. - Jak ten pies Hirshprugów. Jak te ptaki, co mnie mało nie obesrały w parku. Stara Bilbodre zamieszała w garnku i zaświstała przez bezzębne usta: - Co tam znowu mamroczesz? Może zupy ci przynio- sę? Cienka, ledwie co kąsek kury wrzuciłam. Jakoś prze- łkniesz. Wzdrygnął się. Znowu czuł głód, ale nie zupy pragnął. Na samą myśl o jedzeniu flaki mu się skręcały. O ile jesz- cze tam jakieś były. Trzeba czekać na nowe grzybki. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. Różnie przecie bywa- *°> a to mnie w szpitalu kroili, a to zaraza mnie żarła, a to mnie z pistoletu postrzelili. Ale tak, choroba, jeszcze S1ę nigdy nie czułem. Włosy mnie bolą. Żyły jakby gorąc Qiosą. Chyba już koniec idzie. Trza się z tym pogodzić. I tobie. I mnie. Stara znowu pogłaskała dziecko. - Koniec końcem, a do tego parku pewnikiem tej nocy zajdziesz. - Zabierz dziecko. Sąsiedzi już chyba wrócili z roboty - warknął. - Ani ono ze mną, ani ja z nim dopasować się nie możemy. - Dziecko zabiorę. Ale nie bądź taki znowu chytry, bo płacą mi za babkowanie. - Racja. Grosz się przyda. Sam nie wiem, co gadam. Wstał z krzesła i powłócząc bosymi stopami podszedł do kranu. Dzieciak natychmiast przylgnął do kobiety, chowając głowę w fałdy spódnicy. Bilbodre nabrał w dłoń wody i przełknął z wysiłkiem. - Eh! Dziecko zaczęło płakać. Kobieta odwróciła się w drugą stronę, chowając małego przed jego wzrokiem. Odetchnął z ulgą. On też czuł, że przez tego mikrusa coś tam się w nim przełamuje. Jakby to przeklęte ssanie mogło być je- szcze większe. To pewno ten anioł. Znowu chce mnie po- uczać. - A pójdę. Co mam po nocy na krześle siedzieć i my- śleć, czy za dwa tygodnie mnie w ziemi zakopią, czy już pojutrze... Cholera. Cholera... - Nie klnij chociaż. Dawniej od dzieci opędzić żeś się nie potrafił, tak do ciebie lgnęły. Bez te włosy wszystko. Wypij pół litra, wezmę nożyce i po wszystkim będzie. - Kobieta odstawiła parujący garnek i wzięła dziecko na ręce. - Głupoty gadasz straszne i tyle. Nie we włosach rzecz. Dowlókł się jakoś z powrotem w swój kąt i usiadł cięż- ko. Przez moment zakręciło mu się w głowie. Nagle zoba- czył drzewo rosnące w parkowym stawie. Takie białe i czy- ste, a rosło przecież na trupach. Coś miało się rozegrać w tym dziwnym miejscu. Jużci psorek wiedział, gdzie ich grzebać. - Nie, kurde. Dajcie mi już spokój. Nie mam sił. - Nie widział, jak stara Bilbodre kręci głową i opuszcza ku- chenną izbę. Nie słyszał zamykanych drzwi. - Nie dani rady. Stary jestem. Psor pewnie go odwiedzi. Wkrótce zażąda zapłaty za te dni, które mu podarował. Będzie chciał go zabić. Niepo- trzebnie żem gadał o tym lekarzu. Bilbodre otrząsnął się z ponurych myśli. Odruchowo sięgnął po suchary, ale już sam dotyk pieczywa wzbudził w nim torsje. Poczłapał do swojego kąta i włączył radio. Spiker gadał 0 wielkim statku. Niby rząd zaczął już z Obcymi gadkę. Wszystko szło jak należy. Obcy mieli pokazać, jak wyglą- dają. Bez lądowania. Mieli swoje sposoby. Bilbodre zakasłał. - Wiosna przyszła - mruknął okrywając się kocem. - Co mi tam ci Obcy, panie. Obym tylko lata doczekał. • To było kiepskie party. Tkwił w kącie, popijając kolej- nego drinka, w którym więcej było rumu niż coli, i pa- trzył przez okno na przejeżdżające tramwaje. Obok sie- działa Jowitay. Jej twarz była jak zwykle skupiona i ci- cha, ale kiedy tylko zagadywał do niej któryś z gości, na- tychmiast rozpogadzała się i obdarzała rozmówcę uśmie- chem. Taka była Jowitay. Potrafiła być miła i było to szczere. Thorninger cieszył się w duchu, że przynajmniej ona miała w sobie tyle pogody. On nie potrafił zaśmiać się z kawału, z którego wszyscy dookoła się zarykiwali. Nie był w stanie się podnieść i zatańczyć z żoną szefa. Albo uderzyć w plecy Hestblowa, pochylić głowę i szepnąć mu do ucha, że ta blondynka tańcząca na wprost nich ma no- gi dłuższe niż oni dwaj razem i jeszcze stół, za którym siedzą. To było kiepskie party. Nie mogło być inaczej. Po kolej- nej bezsennej nocy, tuż nad ranem zauważył, że w jego okno wpatruje się ktoś nieznajomy. Stał przy huśtawce 1 uparcie wznosił siwą głowę. Któż to był? Człowiek Hel- pera czy zwykły włóczykij? Kiedy Thorninger zaparzył w kuchni kawę i wrócił do okna, tamtego już nie było. Zniknął w brzasku. Po śniadaniu poszli do ginekologa. Zwykła wizyta, tak Myślał. Ubrany w biały garnitur lekarz szybko wyprowa- dził go z błędu. Kręcąc z niezadowoleniem głową, poprosił ich do gabinetu, zaczekał, aż usiądą, po czym mruknął ci- cho: - Pańska żona jest w ciąży. - Proszę? - Jest w ciąży, ale to nie wszystko. To już dwunasty tydzień. Odruchowo przesunął na skraj biurka segregator i do- dał: - Nie powinna pani rodzić tego dziecka. Wahania ciś- nienia są duże. I skoki, i spadki. Pani serce tego nie wy- trzyma. Mówiłem już wcześniej: Nie powinna pani w ogó- le zachodzić w ciążę. Jowitay odgarnęła włosy z twarzy, jakby przesłaniały jej postać lekarza. - Ale ja czuję się dobrze. Ginekolog żachnął się, jego usta wykrzywił grymas. - Pani wybaczy. To ja oceniam, jak się pani czuje. Żeby mnie państwo źle nie zrozumieli. To jest wasza de- cyzja. Moim obowiązkiem jest panią o tym poinformować. Tę ciążę trzeba natychmiast przerwać. Nie jest mi miło o tym mówić. Ale to mój obowiązek. Thorninger nie odzywał się. Kochał żonę i wiedział, że lekarz ma rację, ale też zbyt dobrze znał Jowitay, by zdzi- wić się, słysząc jej pełen determinacji głos: - Urodzę to dziecko. - Niech pani się jeszcze zastanowi. - Lekarz ujął w pal- ce długopis i wymierzył w Thorningera. - A pan? - Ja? - Pan, pan. Proszę porozmawiać z żoną. Jej stan jest kiepski. I będzie się pogarszał. Z dnia na dzień będzie go- rzej. Nie ma mowy o lekach, leki uszkodzą płód. Thorninger zacisnął zęby. Czuł na sobie spojrzenie le- karza, ale patrzył na dłonie żony. Jak zawsze były spokoj- ne. Na palcu miała pierścionek, jedyny, który lubiła nosić. Dał jej go cztery lata temu. Tak wtedy, jak i teraz Jowi- tay nie denerwowała się. Była już matką, dla niej skoń- czyły się wątpliwości. - Chodźmy - powiedziała. - Chodźmy do domu, Mer- cur. - Macie państwo jeszcze czas - ginekolog nie podda- wał się. - Jestem pewien swojej diagnozy, ale to wy decy- dujecie. Ja w każdym razie życzę powodzenia. Thorninger ujął Jowitay pod ramię i wyszli z gabinetu. Za drzwiami puścił jej rękę. _ Poczekaj tu chwilę. - Dobrze. Ale ja już postanowiłam. - Wiem. Tylko małą chwilkę. Wrócił do gabinetu i zamknął powoli drzwi. - Czy jest bardzo źle, panie doktorze? Lekarz nagle wydał mu się zmęczony. Pewnie wolałby powiedzieć, że tak, wszystko jest w najlepszym porządku, ale w jego oczach można było wyczytać prawdę. - Bardzo źle. Nie wiem, czy już nie jest za późno. Żona musi iść do szpitala. Ona umrze, proszę pana. Jeśli zapyta pan o procenty, czego wprost nie znoszę, to tym razem powiem jednak panu, że ma dziesięć po stronie do- datniej. Mówię takie rzeczy rzadko, ale przez wzgląd na pańskiego nieżyjącego ojca... Thorninger skinął głową. - Rozumiem. Do widzenia. Lekarz ostrożnie odłożył długopis. - Do widzenia. Jowitay czekała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Wyszli z budynku, wsiedli do samochodu i wte- dy zapytała: - Jak to rzeczywiście wygląda? Uruchomił silnik i ostrożnie wyjechał na szosę. Było słoneczne przedpołudnie i niewiele samochodów krążyło po mieście. Z rogów ulic krzyczały reklamy gazet i na każdej z nich widniał okręt Obcych, a pod nim jaskrawy tytuł. To akurat w tej chwili nie interesowało go wcale. - Masz dziewięćdziesiąt procent, że nie przeżyjesz. - Dobrze. A o której idziemy na to party? I co właści- wie kupimy twojemu szefowi? Zatrzymał samochód na światłach i pocałował ją. - Jak zawsze. Dostanie wielką butlę Cuba Librę i pu- dełko nadziewanych czekoladek. - To dobry pomysł. Lubi nadziewane czekoladki. I siedzieli w kącie salonu, szef na przemian tańczył i pożerał słodycze, towarzystwo kręciło się po pokojach, a za oknem przejeżdżał kolejny tramwaj. - Co z tobą, Mercur? - Ghonar Hestblow, spec od re- klamy, klepnął go w plecy. - Dupa ci do krzesła przyrosła, czy jak? Ja wiem... Ja cię, stary, znam. To ta blondynka. Mierzysz jej nogi, co? Thorninger uśmiechnął się z wysiłkiem: - A jak. - Ja cię znam, bracie... Ale tym razem miarki ci nie starczy. Za długie, eeh, eh, he, he, hee... co? - Racja. Coś mi to nie bardzo idzie. - Hestblow był równym facetem. Thorninger wiedział, że można na niego liczyć. Tym razem jednak wolał się nie odzywać. Bał się, że powie coś głupiego, czego potem będzie żałował. - Ty - Hestblow przechylił szklaneczkę. - A może ty o tych Obcych rozmyślasz? Co? Wiszą, skurwysyny. Tak se wiszą, a my tu w portki sramy. To jest dobre. Znowu zaczął się śmiać i ten śmiech był tak zaraźliwy, że i on zaśmiał się pod nosem, a potem jeszcze głośniej. - Nie? - Hestblow przechylił się przez jego ramię. - Sputniki, rakiety, samoloty, śmigłowce; diabeł jeden wie, co my właściwie im wysyłamy. I co? I nic. Rząd kombinu- je po swojemu. Gadali, że wkrótce będzie po wszystkim. Zobaczymy kilku Obcych w telewizji. A ja tam w to wszy- stko, kurde, nie wierzę. Może ich wcale nie ma, tych Ob- cych? Może to tylko propaganda, żeby ludzi za mordę le- piej chwycić? Nie daję wiary, że chcą z nami handlować. Przekupki jakieś czy co... Jowitay poszła z kimś tańczyć, szef dobrał się wreszcie do długonogiej, inni goście podzielili się na małe, pogrążo- ne w dyskusjach grupki, a oni dwaj śmiali się coraz głoś- niej. - Tak to wygląda - powiedział Thorninger. - Powiedz lepiej, czy mamy już jakiś materiał? Trzeba robić tego go- ścia do science-fiction. To musi być dobra rzecz. Sprzeda- walna. - Racja - przytaknął Hestblow. - W koprodukcję wchodzą Japońcy. Kupa szmalu, bracie. Ale jest już coś. Mamy obumarły płód, jakościowa rewelacja. Da się z tego zrobić aktora, materiał pierwsza klasa. Ty podłożysz mu głos, Mitsubishi znowu zrobi ciało. - Co mamy? - zapytał Thorninger czując wzbierające mdłości. Zrozumiał, że popełnił błąd, pytając o materiał. - Mózg już się podhodował. Jest praktycznie gotów do syntezy z ciałem. Oczy też podrosły na pożywkach. Sły- szałem, że chce współpracować. Nie jest z tych opornych. Zdobyli odpowiedniego malca. Pogadaj o szczegółach z sze- fem. Ja robię tylko fotki. Hestblow śmiał się. - Jasne. - Thorninger patrzył w okno. Szef uwielbiał takie miejsca. Każde party musiało się odbywać w sa- mym centrum Ecowitak. Przejechał tramwaj, a Thorninger pomyślał, że przypo- mina tłustą larwę. Pełną światła i życia, nie tak, jak to cholerne miasto. Złoży jajeczka i pojedzie dalej. Na kolej- ny przystanek. - Jaja. - Co mówisz? - Nic, Ghonar. Pijany jestem. Hestblow coś tam mamrotał, ale Thorninger nie słu- chał, bo nagle przypomniał sobie tę noc w parku i siwo- włosą postać stojącą obok zardzewiałej huśtawki. W chło- dzie przedświtu huśtawka zaskrzypiała przejmująco, a mo- że tylko tak mu się wydawało, bo tego ranka wiatr ustał równie nagle, jak przyszedł. Nie wytrzymał i poszedł tam rano. Nie było śladów, bo wokół huśtawki rozsypano piach i bawiące się dzieci zdą- żyły zrobić swoje. Ale Thorninger pochylił się i szukał wy- trwale. Aż znalazł. Kilka kolorowych kulek. Miały głębo- kie wysycone barwy i nie były większe od dojrzałych wi- nogron. Nie przypominały żadnego z owoców, które wi- dział wcześniej. Wyglądały jak pestki, a nie owoce czy szklane paciorki. - I po cholerę tam lazłem? Po co, u diabła, wziąłem to świństwo do domu? I co to w ogóle jest? Nie wiedział. Nie chciał tego wiedzieć. " Pijany jestem. Zalałem się, bracie. Nie chciał tego wiedzieć. Nie chciał. - Wczoraj je tam podrzuciłem. Wie pan, mówię na nie życiorki. Życie mi dają, to i taką nazwę wykombinowałem. Helper uśmiechnął się. Bilbodre nie wiedział, co o nim myśleć. Raz wydawało mu się, że jego rozmówca patrzy nań z troską, innym razem, że z politowaniem. Na policz- ku Helpera wykwitła brązowawa narośl i Bilbodre'emu natychmiast skojarzyła się ona z rakiem, który przeżarł jego organizm. Oczy Helpera patrzyły zwykle w jeden punkt i nie dziwiły się niczemu. Kruczoczarne, starannie przycięte włosy przyprószone były nad skroniami siwizną i Bilbrode pomyślał, że ich właściciel musiał mieć już z pięćdziesiątkę. Orli nos władczo opadał nad wargi. Dziwna twarz, zastanawiał się Bilbodre. Jedno w niej przeczy drugiemu. A może ja już kiepsko widzę. - W porządku - odezwał się wreszcie czarnowłosy. - Zrobiłeś dobrą rzecz. Czy powiesz mi, gdzie to teraz jest? Muszę znaleźć to miejsce. Wiem, że to gdzieś niedaleko domu, w którym mieszkał profesor Thorninger. Stary wzdrygnął się. Tak głupio dał się podejść. Tam- ten czekał wczesnym rankiem na sąsiedniej ulicy. Wi- dział, jak wracam z parku. Nijak nie dało się uciec. - Muszę wpierw zapytać... - Nie interesują mnie inne ciała, starcze. Nie o to mi idzie. Nie bój się. Helper wstał. Jego ubranie nie pasowało do izby Bilbo- dre^. Meteor w mysiej norze. Brylant w sakiewce żebraka. - Skąd pan wiedział, że żyję? - zapytał Bilbodre. - Sprawdziłem wszystkich pacjentów profesora Thor- ningera. W jednej z ukrytych kartotek figurowałeś ty. Po śmierci zniknąłeś z prosektorium, tak samo pół roku później zniknął i on. Bilbodre skrzywił się. Psor mówił, że nikt do tego nie dojdzie. Że nie zostawił żadnych śladów. Ten facet musiał się znać na grzebaniu w papierach. Albo jest kimś więcej niż zwykłym, lekarzem. - Pytałeś o człowieka, który po zjedzeniu życiorków pojawia się w twoich zwidach. I który cię przyzywa. - Właśnie. Te zwidy mnie męczą. - To jego szukam. To mój brat, człowieku. On żyje, mogę go uratować. Bilbodre pokiwał siwą głową. - Jasne. Ale wtedy z nami koniec. Bez niego nie damy rady żyć. Orli nos zawisł nad jego głową. - Z nami? Więc ten skurwysyn gdzieś tu jest... I dalej bawi się w Boga. Bilbodre struchlał. Teraz jego życie nie było warte na- wet jajka karalucha. - Powiem ci tylko jedno. - Mężczyzna założył rękawi- czki. - Rób, co ci każe mój brat. Jeśli go nie będziesz słu- chał, nie poprzestanę na zabiciu ciebie. Wymorduję całą twoją zawszoną rodzinę. I znajomych. Pojawię się tu wkrótce. Pójdziemy tam razem. - Tak jest, proszę pana. Bilbodre skinął głową i patrzył, jak Helper idzie przez kuchnię. Stara łypała z kąta kaprawym okiem. Mężczy- zna uchylił kapelusza i wyszedł. Nie odezwała się ani sło- wem, kiedy fala światła omiotła ich ciemną izbę, i milcza- ła do chwili, kiedy przebrzmiał odgłos silnika. - Poduszkowcem lata. - Wytarła dłonie w fartuch. - Bogaty człowiek ten pan. - A jakże. Dlatego do mnie przychodzi. Interesy wspól- ne mamy. Zamknął oczy i nie słuchał jej zrzędzenia. Chciało mu się spać. To nie był sen. Jowitay była w ciąży. Dzisiaj mógł PrzX)ść Helper. Jutro zacznie się synteza gwiazdora filmu kF. Już wiedział, o czym będzie myślał, jeśli ona umrze. ~ Znam temat - mruknął. Jej płód, ich dziecko, może również trafić w ręce boga- to producenta. Może zrobią z niego polityka, może bie- acza albo człowieka-ptaka? Albo aktora, który z czasem trafi do kolejnego odcinka ich serialu. Każdy poroniony płód mógł być wykorzystany do hodowli. On, Thorninger, wiedział o tym najlepiej. Wiedziała i Jowitay. Nie chciał nawet z nią rozmawiać. Obrzęki przykryły już stawy skokowe, w moczu było coraz więcej białka. Jej przyrodnia siostra dzwoniła co godzinę i wrzeszczała do słuchawki, żeby coś wreszcie zrobił. Nie mógł nic zrobić. Ani on, ani nikt inny. To Jowitay miała zostać matką. Pozostało mu obserwować wędrówki pająka, który uplótł pajęczynę pomiędzy kaktusem a ścianą. Mijały minuty. Czas dłużył się. Jeszcze kilka godzin. Może Helper przyjdzie dzisiaj wieczorem. Może powie wreszcie, o co mu chodzi. A co ja mu powiem? Jaki brat? Skąd mam wiedzieć, gdzie stary ich zakopywał, jeśli prawdą jest, że w ogóle to robił. Skąd oni się znali... Thorninger postanowił wyjść na spacer. Ocieplało się z każdym dniem i nawet padający deszczyk przypominał, że to już prawdziwa wiosna. Szybko włożył kurtkę, po- prawił pilotkę i przetarł buty. - Idę na chwilę do parku - zawołał do żony. - Muszę przemyśleć to i owo. - Dobrze. Ale wracaj szybko. - Tak. Będę za godzinę. Gdyby przyszedł tu taki duży facet, to znaczy... Wiesz, on jest duży. Nazywa się Helper. Wpuść go i powiedz, że zaraz wrócę. - Dobrze. Zapytam go, czy jest duży. - Wyszła z poko- ju i zniknęła w kuchni. - Może coś narysuję. Dziś trochę mi lepiej. Chciał odpowiedzieć coś wesołego, ale głos uwiązł mu w gardle. Park Costiushki wydał mu się wesoły i czysty. Z ulgą zagłębił się w szpaler buków i wsłuchał się w szmer de- szczu. Odgłosy miasta cichły z każdym krokiem. Oddy- chał głęboko. No to teraz zobaczymy. Nie wiedział, skąd, u diabła, wzięła się ta myśl. Zobaczymy ten cholerny staw. - Teraz chyba nie będziesz się bał - mruknął pod no- sem. - Nie o piątej po południu. - Zaklął w duchu. Byłe nie wracać do domu. Jeszcze kilkanaście minut. - Dobra. Skręcił w jedną z alejek. Nogi niechętnie pokonywały kolejne metry. Kolejne metry, które zbliżały go do miej- sca, które omijał od dziecka. Którego nie chciały widzieć jego oczy. Drzewa znowu zbliżyły się do siebie, tunel nad jego mokrą od deszczu głową zamykał się powoli, konary spla- tały swe zielone gałęzie. Zaczął pogwizdywać fałszywie, ale zaraz przestał, bo przypomniało mu się, że kiedy oglą- da jakiś nocny horror, nie potrafi się od tego gwizdu po- wstrzymać. Teraz nie siedział przed telewizorem i nie miał w dłoni pilota, którym mógłby zmienić kanał. - Po prostu spacer - wyszeptał cicho. Zrobiło się ciemniej. Czasem krople deszczu zbierały się w strużki i spływały po gałęziach wprost na niego. Inaczej pada deszcz na otwartej przestrzeni, inaczej kiedy idziesz przez las, przemknęło mu przez myśl. To prawie już. Już prawie jestem. Potrząsnął głową jak zmoczony pies i zatrzymał się. Stał nad stawem. Długo nie odrywał wzroku od smoli- stej tafli wody wcinającej się w kamienisty cokół. Kiedy to wreszcie zrobił, od razu zobaczył białe drzewo sterczą- ce pośrodku wody. Nie było go tu dawniej, pomyślał ze zdziwieniem. Drze- wo? Tutaj, pośrodku tego bajora? - Bajoro - powtórzył głośno. - Przeklęte bajoro. Ostrożnie minął skraj wody. Obszedł staw dookoła i za- trzymał się po drugiej stronie. Dokładnie tam, gdzie prze- wrócił się kiedyś na rowerze i spadł w palące pokrzywy. Dzisiaj, kilkanaście lat później, nie było tu już po- krzyw. Stał na ziemi porośniętej z rzadka kępkami świe- żej trawy. Wokół walały się kamienne płyty. Poczuł chłód i wzdrygnął się. - Brrr. Na ziemi widać było ślady ogromnych buciorów. Może ktoś tu łowi ryby? Thorninger pokręcił głową. Wszystko wydaje się jasne: facet łowi rybki, a że po nocy i akurat tu? Różni goście bywają. To pewnie ten siwowłosy dziad, który patrzy w Jego okna. To on tu przychodzi. Ma przecież takie wielkie kalosze. Nagle spostrzegł coś jeszcze. Małe, oblepione mułem ło- dyżki, na których pobłyskiwały fioletowe kulki. Wyrastały spod na wpół zanurzonych w wodzie płyt, z dala od kępek zielonej trawy. - To przecież te same - powiedział na głos, rozdraż- niony ciszą. - Te, które znalazłem pod huśtawką. Zerwał je wszystkie i schował do kieszeni. Potem pod- niósł mały kamyk leżący nie opodal. Przez chwilę trzymał go w dłoni, a potem zamachnął się i rzucił w wodę stawu. Nie w drzewo chciał trafić, ale kamyk odbił się od wyciąg- niętej w niebo gałęzi i spadł w wodę, która połknęła ją bezszelestnie i szybko. - To drzewo... Kogo mi ono przypomina?... Ruszył szybko wzdłuż brzegu, przedarł się przez krzaki i kiedy wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń, wyrów- nał oddech. Było mu gorąco. Pot lepił się za koszulą. Pod domem zdjął pilotkę i przyczesał nieco włosy. Nie chciał, żeby któryś z sąsiadów wynajmujących pozostałe mieszkania zobaczył go w takim stanie. Ciężko pokonał schody. - Cześć, maleńka - zawołał od progu. - Strasznie leje. Ale nie jest wcale tak zimno. Przynajmniej nie mnie, pomyślał ściągając przemoczo- ne skarpetki. Ubranie rzucił do łazienki. Później wypiorę. Wieczorem. - Jowitay? Jesteś w domu? - Tak - odpowiedziała. - Jestem. Bogu dzięki. Przez chwilę myślał już, że stało się coś złego. - Masz dziwny głos, Jo. Wszystko w porządku? - Upo- rał się ze skarpetkami i ruszył w stronę jej pokoju. - Pa- na Helpera jeszcze nie było? Siedziała pochylona nad szłricownikiem, zasłaniając ple- cami rysunek. - Czuję się dobrze. Ale jakoś dziwnie. Ja... Ja znowu rysuję, Mercur. Chyba inaczej niż zwykle. Kręcił się przez chwilę po pokoju, zastanawiając się, od czego zacząć. Jak jej powiedzieć, żeby przestała bawić się flamastrami, bo musi spakować rzeczy, wsiąść do samo- chodu i jechać do szpitala. Jak powiedzieć jej o w moczu i o tych cholernych obrzękach wokół kostek? Jak zacząć? - Zobacz. Zobacz, co narysowałam. Dlaczego znowu zaczęła rysować? Akurat teraz, w jej stanie? Cholera. Cholera. - Mercur? Jesteś tu? - Jestem za tobą, maleńka. Musimy poroz... Poruszyła się. Odgarnęła włosy za ucho odwracając twarz w jego stronę. Skupioną, pogodną. Nie było wcale widać, że-cierpi i jak bardzo jest chora. Ale nie to przykuło jego wzrok. Z rozpiętego kartonu wychylało się ku niemu drzewo, które przed niespełna półgodziną widział w parku. Posępne, ale i dumne zara- zem. Wyrastało z ciemnej przestrzeni, nad nim świeciło słońce. Jo nakreśliła obraz pewną kreską, chociaż jej nie- widzące oczy nie mogły pokierować ręką. Dotychczas ni- czego nie narysowała tak realistycznie, nie potrafiła na- szkicować nawet kubka, z którego piła kawę. Pod drzewem-kobietą Jowitay coś napisała. Pochylił głowę mrużąc oczy. Jestem tu, bracie. Spiesz się - odczytał. - Ona już wie. Zgodzi się, jeśli zdążysz. Nie ma innego wyjścia. Caldrith I jeszcze niżej: «, Kilshi et munn. Pro hame sili. - Co to jest, Jowitay? Czy on był już u nas w domu? Czy to on kazał ci to napisać? - Nie - odpowiedziała z trudem. - Samo przyszło. Mu- sisz być cierpliwy, kochanie. Widzę jakieś dziwne światła. Skrzydła wysokiego człowieka... On mówi. Raz jeszcze spojrzał na karton. I dostrzegł różnice. Ko- bieta z rysunku nie trzymała dłoni w górze. Obie ręce splotła na ciężarnym brzuchu. Jej dłonie pokrywały kwiaty. Miała jej twarz. Skupioną, pogodną twarz Jowitay. To ją przedstawiała ta niezdarna roślinna rzeźba. Stała tam zanurzona w wodzie, Bóg jeden wie jak długo i przez ko- go powołana do życia. Patrzył na nią pół godziny wcześ- niej i nie wiedział, kogo mu przypomina. Teraz już wie- dział. - Boli mnie - jęknęła nagle Jowitay. - Brzuch. Już nie wytrzymam. Znieruchomiał. Przecież to dopiero dwunasty tydzień. Tak powiedział ginekolog. - Jadłaś coś? - Tylko te grzybki, które zostawiłeś na lodówce. Ale to chyba nie po nich. Były bardzo smaczne. Chciałam ci na- wet powiedzieć, żebyś kupił ich więcej. Rzucił się do kuchni. Wszystkie zniknęły. Jowitay zjad- ła to świństwo, które znalazł przedwczoraj przy huśtawce. To samo, które miał w kieszeni. - Poczekamy. Może przejdzie - powiedział powoli, nie wierząc we własne słowa. - Trzeba do kogoś zadzwonić. Trzeba powiedzieć o tym dziwnym drzewie. Co się tu dzieje... Gdzie jest Helper? Gdzie on jest, na Boga? Jowitay skrzywiła się. Była coraz słabsza. Z nadejściem nocy deszcz przestał padać. Białe tumany mgły rozpełzły się po opustoszałych alejkach. W central- nej części parku, tam gdzie było najwięcej neonowych lamp, mgła wiła się bladofioletowymi pasmami, podcho- dząc pod mocarne konary dębów. Ptaki stulone na gałę- ziach drzew pochowały swe głowy w napuszone pióra skrzydeł. Kiedy ubrany w długi, ciemny płaszcz człowiek mijał dębową alejkę, skuliły się jeszcze bardziej. Po chwili miarowe człapanie butów przycichło. Krople wody szele- ściły pod bezgwiezdnym niebem. Bilbodre stanął. - Tu będzie dobrze - wymamrotał. Otarł swe siwe włosy i splunął w gęstwinę krzewów. Nie czuł już bólu ani wilgoci nocy. Przez chwilę wydychał strumyczki pary, a potem stęknął i wsadził łopatę w roz- miękłą ziemię. Kopał miarowo, w przerwach pokasływał cicho. Ziemia poddawała się ostrzu łopaty. Bardziej opor- ne były wszędobylskie korzenie. Musiał przyciskać szpa-