754

Szczegóły
Tytuł 754
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

754 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 754 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

754 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Clavell Kr�l szczur�w Tym, co tam byli i ju� ich nie ma. Tym, co tam byli i nadal �yj�. Jemu, ale przede wszystkim jej. By�a wojna. Obozy Changi i Outram Road na Singapurze istniej� - albo raczej istnia�y - naprawd�. Reszta jest oczywi�cie zmy�lona i osoby dzia�aj�ce nie maj� najmniejszego zamierzonego podobie�stwa do nikogo z �yj�cych ani zmar�ych. Changi przypomina�o per�� osadzon� na wschodnim kra�cu wyspy Singapur i mieni�c� si� pod kopu�� nieba tropik�w. Zajmowa�o ono niewielkie wzniesie- nie, otoczone pasmem zieleni; nieco dalej ziele� ust�powa�a miejsca zielon- kawoniebieskiemu morzu, a morze gubi�o si� w niesko�czono�ci horyzontu. Ale z bliska Changi traci�o sw�j urok staj�c si� tym, czym by�o - pluga- wym, odra�aj�cym wi�zieniem. Wok� blok�w z celami pra�one s�o�cem podw�- rza, wok� podw�rzy wysokie mury. Za tymi murami, w blokach, pi�tro po pi�trze ci�gn�y si� cele, kt�re mo- g�y pomie�ci� dwa tysi�ce wi�ni�w. Ale teraz w celach tych, na koryta- rzach, we wszystkich k�tach i zakamarkach �y�o tu oko�o o�miu tysi�cy lu- dzi. G��wnie Anglicy i Australijczycy, troch� Nowozelandczyk�w i Kanadyj- czyk�w - niedobitki si� zbrojnych Kampanii Dalekowschodniej. Ludzie ci byli na dodatek przest�pcami. Pope�nili ci�k� zbrodni�. Prze- grali wojn�. I mimo przegranej �yli. Drzwi do cel pozostawiono otwarte, drzwi do blok�w tak�e, nawet olbrzymia brama przecinaj�ca mur sta�a otworem i je�cy mogli wchodzi� i wychodzi� niemal swobodnie. Lecz mimo to czu� tu by�o zaduch, jaki� klaustrofobiczny smr�d. Za bram� ci�gn�a si� droga wysypana smo�owanym �u�lem. Sto metr�w na za- ch�d przecina�a j� pl�tanina barier z kolczastego drutu, za kt�rymi znajdo- wa�a si� wartownia obsadzona uzbrojonymi stra�nikami - odpadkami hord naje- �d�cy. Min�wszy t� przeszkod�, droga pod��a�a beztrosko naprz�d, aby po ja- kim� czasie zgubi� si� w g�szczu ulic Singapuru. Ale dla je�c�w droga wio- d�ca na zach�d ko�czy�a si� w odleg�o�ci stu metr�w od g��wnej bramy. Ku wschodowi bieg�a ona wzd�u� muru, potem skr�ca�a na po�udnie i nie od- st�puj�c muru pod��a�a dalej. Po obu jej stronach sta�y szeregiem d�ugie "sutereny", jak nazywano prymitywne szopy. Wszystkie by�y jednakowe: d�ugie na czterdzie�ci pi�� metr�w, ze �cianami splecionymi z li�ci palmy kokoso- wej, przybitymi byle jak do s�up�w, kryte strzech� r�wnie� z li�ci kokosu, u�o�onych w sple�nia�ych warstwach jedna na drugiej. Nie zaniedbano zwycza- ju i co roku k�adziono now� ich warstw�, jako �e s�o�ce, deszcz i owady pa- stwi�y si� nad strzechami, niszcz�c je. Za okna i drzwi s�u�y�y zwyk�e otwory. Dla ochrony przed s�o�cem i deszczem strzechy wystawa�y daleko poza �ciany szop, kt�re sta�y na betonowych s�upkach broni�cych dost�pu powo- dziom, w�om, �abom, �limakom, skorpionom, stonogom, �ukom, pluskwom - wszelkiemu pe�zaj�cemu robactwu. W szopach tych mieszkali oficerowie. Na po�udnie i na wsch�d od drogi sta�y w czterech rz�dach, po dwadzie�cia w ka�dym, betonowe domki, zwr�cone do siebie ty�em. Mieszkali w nich wy�si oficerowie - majorzy, podpu�kownicy i pu�kownicy. Dalej droga skr�ca�a na zach�d i biegn�c wzd�u� muru napotyka�a jeszcze jeden szereg krytych palmowymi li��mi szop. S�u�y�y one za kwatery tym, kt�rych nie pomie�ci�o wi�zienie. Jedn� z nich, mniejsz� od innych, zajmowa�a grupa Amerykan�w, licz�ca dwudziestu pi�ciu �o�nierzy i podoficer�w. Tam, gdzie droga skr�ca�a zn�w na p�noc - tu� przy murze, znajdowa�a si� cz�� ogr�dk�w warzywnych. Pozosta�e, kt�re dostarcza�y wi�kszo�� obozowej �ywno�ci, le�a�y dalej na p�noc, po drugiej stronie drogi, naprzeciw bramy wi�zienia. Droga ci�gn�a si� jeszcze dwie�cie metr�w przez mniejszy ogr�d i ko�czy�a przed wartowni�. Ca�y ten przesi�kni�ty ludzkim potem skrawek ziemi o rozmiarach niespe�na kilometra kwadratowego otacza�a siatka z drutu kolczastego. �atwo j� by�o przeci��. �atwo si� przez ni� przedosta�. Prawie jej nie strze�ono. Nie by- �o reflektor�w. Nie by�o stanowisk karabin�w maszynowych. Bo i c� pocz��by uciekinier? Dom by� daleko za morzami, za horyzontem, za bezkresnym morzem albo wrog� d�ungl�. A przej�cie poza druty oznacza�o nieszcz�cie, i dla tych, kt�rzy by uciekli, i dla tych, kt�rzy by pozostali. W opisywanych tu czasach, w roku 1945, Japo�czycy wiedzieli ju�, �e naj- lepiej jest pozostawi� kontrol� nad obozem w r�kach je�c�w. Sami wydawali rozkazy, a za ich wykonanie odpowiedzialni byli je�cy - oficerowie. Je�li ob�z nie przysparza� k�opot�w, sam ich tak�e nie mia�. Za z�e miano je�com pro�by o jedzenie. Za z�e pro�by o lekarstwa. Za z�e pro�by o cokolwiek. Za z�e to, �e w og�le �yli. Changi by�o dla swoich mieszka�c�w wi�cej ni� wi�zieniem. Changi by�o dla nich Genesis, miejscem, gdzie wszystko zaczyna si� od nowa. Ksi�ga pierwsza I - Dostan� tego przekl�tego drania, cho�bym pad�. Porucznik Grey cieszy� si�, �e nareszcie wypowiedzia� na g�os to, co od tak dawna ci��y�o mu na �o��dku jak kamie�. Jadowity ton jego g�osu wyrwa� z zadumy sier�anta Mastersa, kt�ry my�la� w�a�nie o butelce australijskiego piwa z lodu, o steku zwie�czonym sadzonym jajkiem, o swoim domu w Sydney, o �onie, o jej piersiach i o tym, jak pachnia�a. Nawet nie spojrza� w okno, przez kt�re patrzy� porucznik. I tak wiedzia�, kto w�a�nie idzie przez t�um p�nagich m�czyzn �cie�k� wydeptan� wzd�u� ogrodzenia z kolczastego drutu. Jednak�e wybuch Greya zaskoczy� go. Komendant �andarmerii obozu Changi by� zwykle ma�om�wny i nieprzyst�pny jak ka�dy Anglik. - Niech si� pan oszcz�dza, panie poruczniku. Tylko patrze�, jak za�atwi� si� z nim Japo�czycy - odezwa� si� Masters znu�onym g�osem. - Pies tr�ca� Japo�czyk�w - warkn�� Grey - To ja chc� go z�apa�. Chc� go mie� tu, w tym areszcie. A kiedy ju� z nim sko�cz�... chc�, �eby trafi� do wi�zienia Outram Road. - Outram Road? - spyta� Masters i spojrza� na niego w os�upieniu. - Oczywi�cie. - S�owo daj�, rozumiem, �e chce pan si� do niego dobra�, no ale wi�zienia to bym nie �yczy� nikomu. - Tam jest jego miejsce. I tam w�a�nie go wsadz�. To z�odziej, k�amca, oszust i pijawka. Przekl�ty wampir, kt�ry �eruje na innych. Grey wsta� i podszed� do okna baraku �andarmerii, w kt�rym by�o niezno�- nie duszno i gor�co. Odp�dzi� r�k� r�j much unosz�cy si� nad drewnianymi deskami pod�ogi i zmru�y� oczy chroni�c je przed o�lepiaj�cym blaskiem po- �udniowego s�o�ca padaj�cego na ubit� ziemi�. - Jak Boga kocham, zemszcz� si� za nas wszystkich - przysi�g�. Powodzenia, bracie, powiedzia� w duchu Masters. Ty jeden mo�esz si� dob- ra� do Kr�la. Masz na to w sobie do�� nienawi�ci. Masters nie lubi� ofice- r�w ani �andarmerii wojskowej. Szczeg�lnie za� gardzi� Greyem, poniewa� ten by� oficerem z awansu i ukrywa� to przed wszystkimi. Ale Grey nie by� osamotniony w swojej nienawi�ci. Ca�e Changi nienawidzi- �o Kr�la. Nienawidzono go za muskularne cia�o, za niezm�cony blask niebies- kich oczu. W tym dogorywaj�cym �wiecie p�ywych nie by�o ludzi oty�ych, dobrze zbudowanych, zaokr�glonych, g�adko ogolonych, zgrabnych czy masyw- nych. By�y tylko twarze, zdominowane przez oczy i wyn�dznia�e tu�owia - sk�ra okrywaj�ca �ci�gna, a �ci�gna ko�ci. Ludzie r�nili si� mi�dzy sob� tylko wiekiem, twarz� i wzrostem. I w ca�ym tym �wiecie jedynie Kr�l jad� jak cz�owiek, pali� jak cz�owiek, sypia� jak cz�owiek, �ni� jak cz�owiek i wygl�da� jak cz�owiek. - Ej, wy tam, kapralu! - szczekn�� Grey. - Do mnie! Kr�l by� �wiadom obecno�ci Greya ju� od chwili, gdy wyszed� zza rogu wi�- zienia. Nie dlatego, �eby widzia� cokolwiek w ciemnym wn�trzu baraku �anda- rmerii, ale poniewa� wiedzia�, �e Grey ma swoje przyzwyczajenia. Kiedy ma si� wroga, m�drze jest zna� jego zwyczaje, st�d Kr�l wiedzia� o Greyu aku- rat tyle, ile jeden cz�owiek mo�e wiedzie� o drugim. Zszed� ze �cie�ki i skierowa� si� ku samotnemu barakowi wyros�emu jak krosta po�r�d wielu innych. - Pan mnie wo�a�, panie poruczniku? - spyta� salutuj�c. Mia� uprzejmy u�- miech. Pogardliwe spojrzenie przes�ania�y okulary przeciws�oneczne. Grey, stoj�c w oknie, wpatrywa� si� z g�ry w Kr�la. Jego napi�ta twarz skrywa�a zakorzenion� w nim nienawi��. - Dok�d to? - Wracam do baraku, panie poruczniku - wyja�ni� ze spokojem Kr�l, nie przestaj�c si� zastanawia�, o co w�a�ciwie chodzi: Zdarzy�a si� jaka� wpad- ka? Kto� doni�s�? Co si� sta�o Greyowi? - Sk�d macie t� koszul�? Kr�l kupi� j� poprzedniego dnia od pewnego majora, kt�ry przechowywa� ko- szul� starannie przez dwa lata na wypadek, gdyby musia� j� sprzeda�, �eby za uzyskane pieni�dze kupi� jedzenie. Kr�l lubi� by� schludny i porz�dnie ubrany tam, gdzie nikt inny nie by� ani schludny, ani porz�dnie ubrany, i sprawia�o mu przyjemno��, �e w�o�y� now� czyst� koszul�, d�ugie, zaprasowa- ne w kant spodnie, czyste skarpetki, �wie�o wypastowane buty i nieskazitel- nie utrzymany kapelusz. Bawi�o go, �e Grey nie ma na sobie nic opr�cz po�a- tanych szort�w, drewnianych chodak�w i beretu wojsk pancernych, zzielenia- �ego i zesztywnia�ego od tropikalnej ple�ni. - Kupi�em - odpar�. - Dawno temu. Nie ma przepisu zakazuj�cego kupowa�, ani tutaj, ani gdziekolwiek... panie poruczniku. Grey wyczu� w owym "panie poruczniku" bezczelno��. - Dobra, kapralu, do �rodka. - Po co? - Na ma�� pogaw�dk� - powiedzia� Grey z sarkazmem. Kr�l st�umi� z�o��, wszed� po schodkach, przest�pi� pr�g i stan�� przy stole. - I co teraz... panie poruczniku? - Wywr�ci� kieszenie. - Po co? - Wykona� rozkaz! Wiecie, �e mog� rewidowa� was zawsze i wsz�dzie - po- wiedzia� Grey i dorzuci� z pogard�: - Nawet wasz dow�dca si� na to zgodzi�. - Tylko dlatego, �e pan porucznik nalega�. - Mia�em powody. Wywr�ci� kieszenie! Kr�l bez po�piechu wykona� rozkaz. W ko�cu nie mia� nic do ukrycia. Chus- teczka, grzebie�, portfel, paczka fabrycznych papieros�w, pude�ko z jawajs- k� machork�, ry�owe bibu�ki do papieros�w, zapa�ki. Grey upewni� si�, �e wszystkie kieszenie zosta�y opr�nione, a potem otworzy� portfel. By�o w nim pi�tna�cie ameryka�skich dolar�w i blisko czterysta dolar�w japo�s- ko-singapurskich. - Sk�d s� te pieni�dze? - spyta� ostro Grey. Ca�y by� zlany potem. - Wygra�em w karty... panie poruczniku. Grey za�mia� si� ponuro. - Macie dobr� pass�. I to ju� od prawie trzech lat. Dobrze m�wi�? - Sko�czy� pan ju� rewizj�... panie poruczniku? - Nie. Chc� jeszcze obejrze� zegarek. - Jest w spisie... - Powiedzia�em, �e chc� obejrze� zegarek! Z pos�pn� min� Kr�l �ci�gn�� z nadgarstka bransoletk� z nierdzewnej stali i wr�czy� zegarek Greyowi. Opr�cz nienawi�ci, jak� Grey �ywi� do Kr�la, targn�a nim zazdro��. Zega- rek by� automatyczny, wodoszczelny i odporny na wstrz�sy. Marki Oyster Roy- al. Tylko z�oto mia�o w Changi wy�sz� cen�. Grey odwr�ci� zegarek, przy- jrza� si� wygrawerowanym w stali cyfrom, a potem podszed� do �ciany z pal- mowych li�ci, zdj�� spis przedmiot�w nale��cych do Kr�la, machinalnie zgar- n�� z niego mr�wki i starannie por�wna� numer zegarka z numerem umieszczo- nym w spisie. - Zgadza si� - odezwa� si� Kr�l. - Nie ma obawy, panie poruczniku. - Ja si� o nic nie boj� - odpar� Grey. - To wy powinni�cie si� ba�. Zwr�ci� Kr�lowi zegarek, zegarek, za kt�ry mo�na by�o kupi� jedzenia na prawie p� roku. Kr�l na�o�y� zegarek na r�k� i si�gn�� po portfel i reszt� swoich rzeczy. - A, prawda. Pier�cie� - powiedzia� Grey. - Sprawdzimy. Ale pier�cie� te� znajdowa� si� w spisie. Wpisano go tam jako "z�oty pie- r�cie�, sygnet klanu Gordon�w". Obok opisu widnia�a odbita piecz��. - Sk�d u Amerykanina sygnet Gordon�w? - spyta� Grey, zreszt� nie po raz pierwszy. - Wygra�em go. W pokera - odpar� Kr�l. - Macie zdumiewaj�c� pami��, kapralu - rzek� Grey i zwr�ci� Kr�lowi pier- �cie�. Od pocz�tku wiedzia�, �e znajdzie zegarek i pier�cie� w spisie. Re- wizja to by� tylko pretekst. Co�, jaki� masochistyczny impuls kaza� mu cho� na chwil� zbli�y� si� do swojej ofiary. Wiedzia� r�wnie�, �e Kr�la nie jest �atwo zastraszy�. Wielu ju� pr�bowa�o go przy�apa�, ale bezskutecznie, po- niewa� by� sprytny, ostro�ny i bardzo przebieg�y. - Jak to jest, �e macie tyle, kiedy ca�a reszta nie ma nic? - spyta� Grey chrapliwie, ogarni�ty nag�� zazdro�ci� o zegarek, pier�cie�, papierosy, za- pa�ki i pieni�dze. - Nie wiem, panie poruczniku. Po prostu dopisuje mi szcz�cie. - Sk�d macie te pieni�dze? - Wygra�em w karty... panie poruczniku. Kr�l by� zawsze uprzejmy. Zawsze zwraca� si� do oficer�w odpowiednio do ich stopnia i salutowa� im, tak Anglikom, jak Australijczykom. Wiedzia� je- dnak, �e wyczuwaj� bezmiar pogardy, jak� �ywi do stopni wojskowych i salu- towania. Mi�dzy Amerykanami by�o inaczej. Cz�owiek to cz�owiek, bez wzgl�du na to, sk�d pochodzi, z jakiej rodziny i jaki ma stopie�. Je�eli go powa- �asz, to zwracasz si� do niego z respektem. A je�li nie, to nie, i tylko skurwiele maj� o to pretensj�. Niech ich szlag! Kr�l wsun�� pier�cie� na palec, pozapina� kieszenie i strzepn�� z koszuli py�ek kurzu. - Czy to wszystko... panie poruczniku? Dostrzeg� w oczach Greya b�ysk gniewu. Grey przeni�s� wzrok na Mastersa, kt�ry przez ca�y czas obserwowa� ich nerwowo. - Sier�ancie, mogliby�cie przynie�� mi wody? - spyta�. Masters podszed� wolno do manierki wisz�cej na �cianie. - Prosz� bardzo, panie poruczniku. - Ta jest wczorajsza - oznajmi� Grey, chocia� wiedzia�, �e to nieprawda. - Przynie�cie �wie�ej. - G�ow� da�bym, �e przynios�em wod� zaraz z samego rana - rzek� Masters i wyszed� kr�c�c g�ow�. Kr�l sta� swobodnie i czeka�. Grey nie przerywa� panuj�cej ciszy. Tu� za ogrodzeniem, w g�ruj�cych nad d�ungl� palmach kokosowych zaszele�ci� wiatr zapowiadaj�c deszcz. Niebo na wschodzie zasnu�y ju� czarne chmury. Wkr�tce mia�y przys�oni� ca�y niebosk�on i sprawi�, �e kurz zamieni si� w b�oto i l�ej b�dzie oddycha� parnym powietrzem. - Zapali pan, panie poruczniku? - spyta� Kr�l podsuwaj�c paczk� papiero- s�w. Ostatni raz Grey pali� prawdziwego papierosa dwa lata temu, w dniu swoich urodzin. Sko�czy� wtedy dwadzie�cia dwa lata. Wlepi� wzrok w paczk� i mia� ochot� wzi�� jednego, mia� ochot� wzi�� wszystkie. - Nie - rzek� ponuro. - Nie chc� od was �adnego papierosa. - Mog� zapali�, panie poruczniku? - Nie! Kr�l, nie spuszczaj�c oczu z Greya, spokojnie wyj�� papierosa, zapali� go i g��boko si� zaci�gn��. - Wyjmijcie to z ust! - rozkaza� Grey. - Prosz� bardzo... panie poruczniku - powiedzia� Kr�l, lecz zanim wykona� rozkaz, raz jeszcze powoli i g��boko si� zaci�gn��. A wtedy zhardzia�. - Nie musz� s�ucha� pa�skich rozkaz�w, a poza tym nie ma takiego przepisu, kt�ry zakazywa�by mi pali� wtedy, kiedy mam na to ochot�. Jestem Amerykani- nem i nie podlegam �adnemu kopni�temu angielskiemu s�u�bi�cie! Nie raz ju� o tym panu przypominano. Niech�e pan si� ode mnie odczepi... panie porucz- niku! - Nie wymkniecie mi si�, kapralu - wybuchn�� Grey. - Nied�ugo noga wam si� powinie, a ja was na tym przy�api� i wtedy znajdziecie si� tam. - Trz�- s�cym si� palcem wskaza� na prymitywn� klatk� z bambusu, kt�ra s�u�y�a za cel�. - Tam jest wasze miejsce! - Ja nie �ami� �adnych przepis�w... - To sk�d macie pieni�dze? - Gram w karty - odpar� Kr�l i zbli�y� si� do Greya. Panowa� nad swoim gniewem, ale w tym momencie by� bardzo niebezpieczny. - Nikt mi nic nie da- je. To, co mam, jest moje i sam to zdoby�em. A w jaki spos�b, to ju� moja sprawa. - Nie tylko wasza, dop�ki ja tu jestem komendantem �andarmerii. - Grey zacisn�� pi�ci. - Ju� od miesi�cy gin� du�e ilo�ci lekarstw. A mo�e co� o tym wiecie? - O �esz ty!... S�uchaj pan - wybuchn�� Kr�l z w�ciek�o�ci�. - Nigdy w �yciu nic nie ukrad�em. Nigdy w �yciu nie handlowa�em lekarstwami i radz� o tym pami�ta�! Cholerny �wiat. Gdyby pan nie by� oficerem... - Ale jestem oficerem, wi�c prosz�, spr�bujcie. O tak, bardzo prosz�. My- �licie, kapralu, �e jeste�cie tacy strasznie mocni. A ja wiem, �e nie jes- te�cie. - Jedno panu powiem. Kiedy sko�czy si� to zasrane Changi, to si� spotkamy i pan si� nie pozbiera. - Zapami�tam to sobie! - Grey stara� si� powstrzyma� ko�atanie serca. - Ale wiedzcie, �e zanim to nast�pi, ja b�d� czuwa� i czeka�. Nie s�ysza�em jeszcze, �eby komu� szcz�cie dopisywa�o wiecznie. Wasze te� si� sko�czy. - Nie ma obawy, panie poruczniku! - odpar� Kr�l, chocia� zdawa� sobie spraw�, �e mimo wszystko w s�owach Greya jest wiele prawdy. Jak dot�d mia� du�o szcz�cia. Nawet bardzo du�o. Ale szcz�cie to nie hazard, to ci�ka praca, planowanie, a poza tym co� jeszcze. A je�eli ju� hazard, to wykalku- lowany. Tak jak dzi� z tym diamentem. Ca�e cztery karaty. Nareszcie wie- dzia�, jak go zdoby�. Kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. Gdyby uda�o mu si� ubi� jeszcze ten jeden interes, to by�by on ostatni i nie musia�by wi�- cej ryzykowa�... Przynajmniej tu, w Changi. - Sko�czy si� wasze szcz�cie - powt�rzy� z�owrogo Grey. - A wiecie dla- czego? Bo nie r�nicie si� niczym od innych przest�pc�w. Jeste�cie chci- wi... - Do�� mam tych bzdur! - zawo�a� Kr�l i nie mog�c powstrzyma� w�ciek�o�ci dorzuci�: - Je�eli ja jestem przest�pc�, to... - W�a�nie, �e jeste�cie. Bez przerwy �amiecie prawo. - Akurat. Dla mnie to japo�skie prawo mo�e... - Do diab�a z japo�skim prawem! M�wi� o prawie obozowym. Obozowe prawo zabrania handlu. A wy si� tym w�a�nie zajmujecie! - Niech mi pan to udowodni. - Wszystko w swoim czasie. Wystarczy jedna wpadka. A wtedy zobaczymy, jak si� wam b�dzie powodzi�. W mojej klatce. A jak ju� w niej sobie posiedzi- cie, osobi�cie dopilnuj�, �eby was wys�ano do Outram Road! Kr�l poczu� zimny dreszcz przera�enia w sercu i j�drach. - Tak, to podobne do takiego drania jak pan - powiedzia� przez zaci�ni�te z�by. - W waszym przypadku zrobi�bym to z przyjemno�ci� - rzek� Grey z pian� na ustach. - Przecie� Japo�czycy to wasi przyjaciele. - Ach ty skurwysynu! - zakl�� Kr�l i zacisn�wszy wielk� jak m�ot pi�� ruszy� do Greya. - Co tu si� znowu dzieje? - spyta� pu�kownik Brant, kt�ry st�paj�c ci�ko po schodkach wchodzi� w�a�nie do �rodka. By� bardzo niski, mia� niewiele ponad metr pi��dziesi�t wzrostu i nosi� br�dk� podwini�t� pod brod� wzorem Sikh�w. W r�ku trzyma� wojskow� trzcink�. Jego wojskowa czapka nie mia�a daszka i ca�a by�a w �atach z workowego p��tna. Na samym jej �rodku b�ysz- cza�o jak z�oto god�o pu�ku, wyg�adzone przez lata polerowania. - Nic... nic, panie pu�kowniku. - Grey przegoni� r�k� r�j much, usi�uj�c opanowa� przy�pieszony oddech. - W�a�nie... rewidowa�em kaprala... - Ej�e, ej�e, Grey - przerwa� pu�kownik rozdra�nionym tonem. - S�ysza�em przecie�, co pan m�wi� o Outram Road i Japo�czykach. Mo�na jak najbardziej rewidowa� go i przes�uchiwa�, o czym powszechnie wiadomo, ale nie ma powodu go straszy� i obrzuca� obelgami. - Pu�kownik, na kt�rego czole perli�y si� kropelki potu, zwr�ci� si� z kolei do Kr�la. - A wy, kapralu, podzi�kujcie swojej szcz�liwej gwie�dzie, �e nie zamelduj� kapitanowi Broughowi o wa- szym niezdyscyplinowaniu. Macie chyba do�� rozs�dku, �eby nie paradowa� w tym ubraniu. To ka�dego mo�e doprowadzi� do szale�stwa. Sami szukacie guza. - Tak jest, panie pu�kowniku - odpar� Kr�l. Na zewn�trz zachowywa� spo- k�j, ale przeklina� siebie w duchu za to, �e straci� panowanie nad sob�, o co w�a�nie chodzi�o Greyowi. - Sp�jrzcie na mnie, jak jestem ubrany - m�wi� pu�kownik Brant. - Jak ja si�, do licha, przy was czuj�? Kr�l nic na to nie odpowiedzia�. Pomy�la� tylko: "To twoje zmartwienie, przyjacielu - ty dbasz o siebie, a ja o siebie". Pu�kownik mia� na sobie tylko przepask� na biodrach zrobion� z po�owy saronga, kt�r� obwi�za� si� w pasie jak szkock� sp�dniczk�, a pod ni� ju� nic. W ca�ym Changi jedynie Kr�l nosi� kalesony. Mia� ich sze�� par. - My�licie, �e nie zazdroszcz� wam but�w? - ci�gn�� z irytacj� pu�kownik Brant. - Maj�c tylko te dwa ohydztwa? Pu�kownik nosi� regulaminowe klapki, zrobione z kawa�ka drewna i p��cien- nego paska. - Nie wiem, panie pu�kowniku - odpar� Kr�l z udan� pokor�, jak�e mi�� uchu oficera. - Ca�kiem s�usznie. Ca�kiem s�usznie - rzek� pu�kownik i zwr�ci� si� do Greya. - Wydaje mi si�, �e winien jest pan kapralowi przeprosiny. Nies�usz- nie mu pan grozi�. Musimy by� sprawiedliwi, prawda, Grey? - Otar� spocon� twarz. Wiele wysi�ku kosztowa�o Greya powstrzymanie si� od przekle�stwa, kt�re cisn�o mu si� na usta. - Przepraszam. Powiedzia� to g�osem tak st�umionym i ostrym, �e Kr�l z trudem ukry� u�- miech. - �wietnie - rzek� pu�kownik Brant, skin�� z zadowoleniem g�ow� i spoj- rza� na Kr�la. - W porz�dku, mo�ecie odej��. Ale w tym ubraniu szukacie gu- za. Pretensje mo�ecie mie� tylko do siebie! - Dzi�kuj�, panie pu�kowniku - odpar� Kr�l i zgrabnie zasalutowa�. Wyszed� z baraku i znalaz�szy si� ponownie na s�o�cu, odetchn�� z ulg�. Jeszcze raz przekl�� siebie w duchu. Psiakrew, niewiele brakowa�o. O ma�o nie uderzy� Greya, a tylko wariat m�g�by co� takiego zrobi�. �eby doj�� do siebie, zatrzyma� si� przy �cie�ce i zapali� nast�pnego papierosa; liczni, co go mijali, zobaczyli papierosa i poczuli jego zapach. - Przekl�ty typ - odezwa� si� po jakim� czasie pu�kownik, nadal patrz�c w �lad za Kr�lem i ocieraj�c pot z czo�a, po czym zwr�ci� si� twarz� do Grey- a. - Ale� Grey, pan chyba oszala�, �eby tak go prowokowa�. - Przepraszam. Ja... wydaje mi si�, �e on... - Kimkolwiek by by�, jedno jest pewne: oficer i d�entelmen nigdy nie tra- ci panowania nad sob�. �le pan post�pi�, bardzo �le, zgodzi si� pan ze mn�? - Tak jest, panie pu�kowniku - odpar� Grey i to by�o wszystko, co m�g� powiedzie�. Pu�kownik Brant odchrz�kn�� i zacisn�� usta. - Ca�kiem s�usznie. Na szcz�cie t�dy przechodzi�em. To niedopuszczalne, �eby oficer wdawa� si� w awantur� z �o�nierzem. - Ponownie spojrza� przez drzwi czuj�c nienawi�� do Kr�la i po��daj�c jego papierosa. - Przekl�ty typ - rzek� nie patrz�c na Greya. - Kompletnie niezdyscyplinowany. Tak jak ci wszyscy Amerykanie. �obuzeria. Kto to s�ysza�, �eby zwraca� si� do swoich oficer�w po imieniu - doda� unosz�c brwi. - Albo �eby oficerowie r�n�li w karty z szeregowcami. Niech mnie diabli! Gorsi od Australijczyk�w, a ci to przecie� ho�ota, jakiej �wiat nie widzia�. Dziadostwo! Nie to co Armia In- dyjska, prawda? - Tak, panie pu�kowniku - potakn�� niewyra�nie Grey. Pu�kownik Brant obr�ci� si� szybko. - Nie chcia�em tego... rozumie pan, tylko dlatego, �e... - Urwa� i nagle oczy zasz�y mu �zami. - Czemu, czemu to zrobili? - spyta� �ami�cym si� g�o- sem. - No, niech pan powie, Grey, czemu? Ja... my wszyscy ich kochali�my. Grey wzruszy� ramionami. Gdyby nie tamte wymuszone przeprosiny, wyrazi�by mu swoje wsp�czucie. Pu�kownik posta� niezdecydowany, potem odwr�ci� si� i opu�ci� barak. Szed� z pochylon� g�ow�, a po policzkach p�yn�y mu �zy. Gdy w roku 1942 pad� Singapur, niemal wszyscy �o�nierze pu�kownika prze- szli na stron� wroga, Japo�czyk�w, i zwr�cili si� przeciwko swoim angiels- kim oficerom. �o�nierze ci znale�li si� w�r�d wartownik�w strzeg�cych z po- cz�tku je�c�w wojennych, a niekt�rzy z nich odznaczyli si� wyj�tkowym okru- cie�stwem. Oficerowie tego pu�ku nie zaznali spokoju. Byli to bowiem prawie wy��cznie ich podkom�dni, opr�cz kilku z innych pu�k�w hinduskich. Nato- miast Gurkhowie pozostali bez wyj�tku wierni, mimo tortur i upokorze�. Dla- tego pu�kownik Brant op�akiwa� swoich �o�nierzy, �o�nierzy, za kt�rych odda�by �ycie, za kt�- rych ci�gle umiera�. Grey odprowadzaj�c go wzrokiem dostrzeg� na �cie�ce Kr�la, kt�ry pali� papierosa. - Ciesz� si�, i� powiedzia�em ci, �e albo ja, albo ty - wyszepta�. Usiad� na �awce i wtedy brzuch przeszy� mu ostry b�l, przypominaj�c o tym, �e nie omin�a go w tym tygodniu czerwonka. - A niech to diabli! - mrukn��, prze- klinaj�c pu�kownika Branta i to, �e musia� przeprosi� Kr�la. Masters wr�ci� z pe�n� manierk� i poda� mu j�. Grey poci�gn�� �yk, po- dzi�kowa� Mastersowi i zacz�� snu� plany, jak by tu dobra� si� do Kr�la. Ogarn�� go jednak przedobiedni g��d, wi�c biernie podda� si� biegowi my�li. Powietrze przeszy� cichy j�k. Grey obejrza� si� szybko na Mastersa, kt�ry siedzia� nie�wiadom tego, �e wyda� z siebie jaki� d�wi�k, i obserwowa�, jak biegaj�ce bezustannie po krokwiach baraku jaszczurki rzucaj� si� na owady albo sczepiaj� ze sob�. - Macie czerwonk�, Masters? Masters niemrawo odegna� muchy, kt�re obsiad�y mu twarz, wygl�daj�c� ni- czym mozaika. - Nie, panie poruczniku. A przynajmniej nie mia�em od prawie pi�ciu tygo- dni. - Dur? - Nie, Bogu dzi�ki. To tylko ameboza. A malarii nie mia�em ju� od prawie trzech miesi�cy. Mam du�o szcz�cia i - mimo wszystko - trzymam si� bardzo dobrze. - Owszem - rzek� Grey i doda� po chwili: - Dobrze wygl�dacie. Wiedzia� jednak, �e ju� wkr�tce b�dzie si� musia� postara� o kogo� na je- go miejsce. Ponownie spojrza� w stron� pal�cego Kr�la i z g�odu tytoniu po- czu� md�o�ci. Masters znowu j�kn��. - Co wam jest, do diab�a? - spyta� rozdra�niony Grey. - Nic, panie poruczniku. Nic. Pewnie mam... Lecz m�wienie kosztowa�o Mastersa zbyt wiele wysi�ku, wi�c s�owa zawis�y mu na wargach zlewaj�c si� z brz�czeniem much. To one w�ada�y dniem, tak jak noc nale�a�a do komar�w. Ani chwili ciszy. Nigdy. Masters usi�owa� przypomnie� sobie, jak wygl�da �ycie bez much, komar�w i ludzi, ale by�o to ponad jego si�y. Siedzia� wi�c nieruchomo, milcz�c, ledwie oddychaj�c - cie� cz�owieka. I tylko dusza porusza�a si� w nim niespokojnie. - Mo�ecie ju� i��, Masters - powiedzia� Grey. - Zaczekam na waszego zmiennika. Kto to ma by�? Masters zmusi� si� do my�lenia i odpar� po chwili: - Bluey... Bluey White. - Do jasnej cholery, we�cie si� w gar��! - warkn�� Grey. - Kapral White umar� trzy tygodnie temu. - Ach, przepraszam, panie poruczniku - odpar� s�abym g�osem Masters. - Przepraszam, musia�o mi si�... To... to chyba b�dzie Peterson. Ten d�emo- jad, znaczy si�, Anglik. Zdaje si�, kawalerzysta. - Dobrze. Mo�ecie ju� i�� na obiad. Tylko nie marud�cie i zaraz wracaj- cie. - Tak jest, panie poruczniku. Masters na�o�y� trzcinowy kapelusz, jaki nosz� kulisi, zasalutowa� i po- w��cz�c nogami wyszed� przez drzwi, kt�rych nie by�o czym zamkn��, przy- trzymuj�c na biodrach strz�py szort�w. M�j Bo�e, pomy�la� Grey, czu� go na kilkadziesi�t metr�w. Nie da rady, musz� nam wydawa� wi�cej myd�a. Wiedzia� jednak, �e dotyczy to nie tylko Mastersa. Tu wszystkich by�o czu�. Ten, kto nie my� si� sze�� razy dziennie, chodzi� spowity jak w ca�un w zapach w�asnego potu. My�l o ca�unie przypomnia�a mu zn�w o Mastersie i... pi�tnie, jakim by� naznaczony. A mo�e Masters te� o tym wiedzia�, wi�c po co mia� si� my�? Grey wiele razy widzia� �mier�. Na my�l o w�asnym pu�ku i wojnie wezbra�a w nim gorycz. O ma�o nie zacz�� krzycze�: "Psiakrew, mam dwadzie�cia cztery lata i wci�� jestem tylko porucznikiem! I pomy�le�, �e wsz�dzie, na ca�ym �wiecie, trwa wojna. Dzie� w dzie� s� awanse. Okazje. A ja siedz� tu, w tym �mierdz�cym obozie jenieckim i wci�� jestem tylko porucznikiem. Bo�e! Gdyby w czter- dziestym drugim nie przerzucono nas do Singapuru... Gdyby�my poszli tam, gdzie i�� mieli�my, na Kaukaz. Gdybym..." - Przesta� - powiedzia� na g�os. - Ty idioto, zachowujesz si� jak Mas- ters. M�wienie od czasu do czasu do samego siebie by�o w obozie rzecz� normal- n�. Lekarze wci�� powtarzali, �e lepiej wyrzuci� z siebie, co komu le�y na sercu, ni� milcze� d�awi�c si� my�lami, bo to ko�czy si� ob��dem. W dzie� zazwyczaj by�o jeszcze zno�nie. Mog�e� nie my�le� o dawnym �yciu, o jego podstawowej tre�ci - o jedzeniu, kobietach, domu, jedzeniu, o jedzeniu, ko- bietach, jedzeniu. Za to noc by�a niebezpieczna. Bo noc� zaczyna�e� marzy�. Marzy� o jedzeniu i kobietach. O swojej kobiecie. Wkr�tce marzenia poch�a- nia�y bardziej ni� czuwanie i nieostro�ni zaczynali �ni� na jawie, a wtedy dzie� stapia� si� z noc�, a noc z dniem. Potem by�a ju� tylko �mier�, spo- kojna, �agodna. Umrze� by�o �atwo. �y� znaczy�o cierpie�. Dla wszystkich z wyj�tkiem Kr�la. On nie cierpia�. Grey nie przestawa� go obserwowa�. Stara� si� te� dos�ysze�, co m�wi do stoj�cego obok m�czyzny, ale znajdowa� si� za daleko. Bezskutecznie pr�bo- wa� przypomnie� sobie, sk�d zna tego drugiego. Opaska wskazywa�a, �e to ma- jor. Japo�czycy zarz�dzili, �e wszyscy oficerowie maj� nosi� na lewym r�ku opaski z oznaczeniem stopnia wojskowego. Nosi� zawsze i wsz�dzie. Nawet gdy s� nago. Czarne deszczowe chmury zbiera�y si� szybko. Niebo na wschodzie upstrzone by�o p�achtami b�yskawic, ale s�o�ce przypieka�o nadal. Poruszony cuchn�cym podmuchem wiatru kurz wzbi� si� na chwil� w powietrze i opad�. Grey machinalnie trzepn�� bambusow� pack� na muchy. Zr�czny, na wp� od- ruchowy skr�t nadgarstka i na pod�og� spad� kolejny okaleczony owad. Zabi� much� by�o niezr�czno�ci�. Nale�a�o j� okaleczy� tak, �eby swo�ocz troch� pocierpia�a i cho� w male�kim stopniu odp�aci�a za cierpienia, okaleczy�, �eby wrzeszcza�a bezg�o�nie, dop�ki nie nadci�gn� inne muchy i mr�wki, by walczy� o �ywe mi�so. Ale tym razem Grey nie odda� si� przyjemno�ci ogl�dania udr�ki dr�czycie- la. Zbyt zaj�ty by� Kr�lem. II - Tam, do licha - m�wi� w�a�nie major do Kr�la sil�c si� na jowialno�� - a potem przebywa�em w Nowym Jorku. W trzydziestym trzecim. To by�y czasy. Stany to taki cudowny kraj. Opowiada�em wam, jak wybra�em si� na wycieczk� do Albany? By�em wtedy ni�szym oficerem... - Tak, panie majorze, opowiada� mi pan - przerwa� mu Kr�l znu�onym tonem. Uzna�, �e dostatecznie d�ugo jest uprzejmy, a poza tym wci�� czu� na sobie wzrok Greya. Mimo �e by� ca�kiem bezpieczny i niczego si� nie obawia�, wo- la� ukry� si� w cieniu i znale�� si� poza zasi�giem �ledz�cych go oczu. Mia� du�o roboty. Doszed� wi�c do wniosku, �e skoro major nie mo�e doj�� do sedna, to pal go sze��! - Mi�o si� z panem rozmawia, panie majorze, ale pozwoli pan, �e ju� p�jd� - powiedzia�. - Ach, jedn� chwileczk� - rzek� po�piesznie major Barry rozgl�daj�c si� nerwowo, gdy� czu� na sobie zaciekawiony wzrok przechodz�cych je�c�w i wy- czuwa� ich nieme pytanie: "A o czym ten rozmawia z Kr�lem?" - Czy... czy mogliby�my porozmawia� na osobno�ci? Kr�l obrzuci� go uwa�nym spojrzeniem. - Nikt nam tu nie przeszkadza. Wystarczy �ciszy� g�os - powiedzia�. Major Barry by� tak zak�opotany, �e a� si� ca�y spoci�. Od wielu dni sta- ra� si� niby to przypadkiem natkn�� na Kr�la, wi�c tak� okazj� �al by�o przepu�ci�. - Ale barak komendanta �andarmerii jest... - zacz��. - A co ma wsp�lnego glina z rozmow� na osobno�ci? Nie rozumiem, panie ma- jorze - rzek� Kr�l nic po sobie nie okazuj�c. - Nie trzeba... mhm... Ot� pu�kownik Sellars powiedzia�, �e mogliby�cie mi pom�c. - Zamiast prawej r�ki major Barry mia� kikut i bez przerwy go drapa�, dotyka� i �ciska�. - Czy mogliby�cie... co� dla nas, to znaczy, dla mnie za�atwi�? - Odczeka�, a� w pobli�u nie b�dzie nikogo, kto m�g�by ich us�ysze�. - Chodzi o zapalniczk� - szepn��. - Ronsona. W idealnym stanie. - Teraz, kiedy przeszed� do rzeczy, poczu� si� troch� swobodniej. Ale wypo- wiadaj�c te s�owa do Kr�la, w pe�nym s�o�cu, na powszechnie ucz�szczanej �cie�ce, czu� si� jakby obna�ony. Kr�l zastanawia� si� przez chwil�, po czym spyta�: - Czyja to zapalniczka? - Moja - odpar� major i spojrza� na niego zaskoczony. - Nie my�licie chy- ba, �e j� ukrad�em! Bo�e �wi�ty, czego� takiego nigdy bym nie zrobi�. Prze- chowywa�em j� do tej pory, ale teraz, c�, teraz musimy j� sprzeda�. Ca�a grupa si� zgodzi�a. - Obliza� spierzchni�te wargi i pog�adzi� kikut r�ki. - Bardzo prosz�. Zrobicie to? Dajecie najlepsz� cen�. - Handel jest zabroniony. - Tak, ale ja bardzo prosz�. Mogliby�cie? Prosz�. Mnie mo�na ufa�. Kr�l obr�ci� si� tak, �eby sta� plecami do Greya, a twarz� do ogrodzenia, na wszelki wypadek, gdyby Grey umia� czyta� z ruchu warg. - Przy�l� kogo� po korycie - rzek� cicho. - Has�o: "Przys�a� mnie porucz- nik Albany". Zapami�ta pan? - Tak - odrzek� major Barry. Sta� przez chwil� niepewnie. Serce wali�o mu jak m�ot. - Jak powiedzieli�cie? - spyta�. - Po korycie. Po obiedzie! - Aha, dobrze. - Da mu pan zapalniczk�. A ja j� obejrz� i skontaktuj� si� z panem. Has�o bez zmian. - Kr�l strzepn�� spopiela�y koniuszek papierosa, rzuci� niedopa- �ek na ziemi� i ju� go mia� przydepta�, kiedy spostrzeg� wyraz twarzy majo- ra. - O! Chce pan peta? Uszcz�liwiony major Barry schyli� si� po niedopa�ek i podni�s� go. - Dzi�kuj�. Bardzo dzi�kuj� - powiedzia�. Otworzy� ma�� puszk� na tyto�, ostro�nie rozdar� bibu�k� niedopa�ka, dosypa� tyto� do wysuszonych li�ci herbacianych i wymiesza� wszystko razem. - Nie ma to jak troch� aromatu - rzek� z u�miechem. - Bardzo wam dzi�kuj�. Wystarczy co najmniej na trzy po- rz�dne papierosy. - Do zobaczenia, panie majorze - rzek� Kr�l salutuj�c. - Ach, zaraz, mhm... - zatrzyma� go major Barry. Nie bardzo wiedzia�, jak ma to wyrazi�. - S�dzicie, �e... - zacz�� nerwowo �ciszonym g�osem. - Czy oddaj�c j�, tak bez niczego, nieznajomemu, mog� mie� pewno��, �e... no, �e wszystko p�jdzie dobrze? - Po pierwsze: has�o - odpar� zimno Kr�l. - Po drugie: moje dobre imi�. Po trzecie: ufam panu, �e zapalniczka nie jest kradziona. A mo�e lepiej da- jmy sobie z tym spok�j? - Ale� prosz� mnie �le nie zrozumie� - powiedzia� pr�dko major. - Ja si� tylko tak spyta�em. To... to jest wszystko, co mam. - U�miechn�� si� z przymusem. - Dzi�kuj�. A zatem po obiedzie. Aha, jak s�dzicie, ile czasu trzeba, �eby... �eby si� tego pozby�? - Postaram si� jak najszybciej. Warunki takie jak zwykle. Bior� dziesi�� procent od sprzeda�y - odpar� lakonicznie Kr�l. - Oczywi�cie. Dzi�kuj�. I raz jeszcze dzi�kuj� za tyto�. Teraz, kiedy ju� wszystko zosta�o powiedziane, majorowi Barry spad� wiel- ki kamie� z serca. Przy odrobinie szcz�cia dostaniemy sze��set do siedmiu- set dolar�w, my�la� schodz�c pospiesznie ze wzg�rza. A to, je�li si� b�dzie ostro�nie wydawa�, starczy na �ywno�� przez wiele miesi�cy. Major nie po- �wi�ci� nawet jednej my�li poprzedniemu w�a�cicielowi zapalniczki, kt�ry powierzy� mu j� dawno temu, id�c do szpitala, z kt�rego ju� nie wr�ci�. Ta- mto nale�a�o do przesz�o�ci. Teraz on by� jej w�a�cicielem. Stanowi�a jego w�asno��. A wi�c m�g� j� sprzeda�. Kr�l wiedzia�, �e przez ca�y ten czas Grey nie spu�ci� z niego oka. Pod- niecenie wywo�ane ubijaniem interesu przed barakiem �andarmerii polepszy�o jego i tak ju� dobre samopoczucie. Zadowolony z siebie szed� pod g�r� �ago- dnym wzniesieniem, machinalnie odpowiadaj�c na pozdrowienia znajomych ofi- cer�w i �o�nierzy, Anglik�w i Australijczyk�w. Co wa�niejszych wyr�nia� specjalnie, pozosta�ym przyja�nie kiwa� g�ow�. Zdawa� sobie spraw� z ich wrogiej zawi�ci, ale si� ni� ani troch� nie przejmowa�. Przywyk� do niej, a nawet bawi�a go ona i dodawa�a splendoru. Przyjemne by�o tak�e i to, �e na- zywano go Kr�lem. Napawa�y go dum� w�asne osi�gni�cia - i jako cz�owieka, i jako Amerykanina. Dzi�ki sprytowi stworzy� ca�kiem nowy �wiat i przygl�da� si� teraz swemu dzie�u z niepomiernym zadowoleniem. Przy baraku dwudziestym czwartym, zamieszka�ym przez Australijczyk�w, za- trzyma� si� i wetkn�� g�ow� przez okno. - Hej, Tinker! - zawo�a�. - Zamawiam golenie i manicure. Tinker Bell by� niski i �ylasty. Sk�r� mia� matowobr�zow�, oczy ma�e, brunatne i �uszcz�cy si� nos. Z zawodu by� postrzygaczem owiec, ale tu, w Changi, nie by�o lepszego fryzjera. - Co to, masz urodziny? - spyta�. - Robi�em ci manicure nie dalej jak przedwczoraj. - A dzisiaj zrobisz mi znowu. Tinker wzruszy� ramionami i wyskoczy� przez okno. Kr�l rozsiad� si� na stoj�cym pod okapem krze�le i z zadowoleniem rozlu�ni� wszystkie mi�nie, a Tinker owin�� mu szyj� serwet� i ustawi� g�ow� pod w�a�ciwym k�tem. - Sp�jrz tylko, bracie - powiedzia� podsuwaj�c Kr�lowi pod nos ma�e myde- �ko. - Pow�chaj. - Ej, to prawdziwy cymes - rzek� Kr�l u�miechaj�c si� szeroko. - O takiej marce nie s�ysza�em. Ale s�owo ci daj�, bracie, �e to jest fio�kowe Yardleya! Jeden m�j kole� �ci�gn�� je na robotach. I to prosto sprzed nosa jakiemu� Japo�cowi. Kosztowa�o mnie trzydzie�ci dolar�w - po- wiedzia� Tinker. Przy podawaniu podw�jnej ceny mrugn�� okiem. - Jak chcesz, to zachowam je specjalnie dla ciebie. - Wiesz co? B�d� ci p�aci� za golenie pi�tk� zamiast trzech, dop�ki si� nie wymydli - zaproponowa� Kr�l. Tinker pr�dko obliczy� w my�li. Myd�o mog�o starczy� na osiem mo�e dzie- si�� gole�. - Daj �y�, ch�opie - odpar�. - Ledwo wyjd� na swoje. - Da�e� si� nabra�, Tink - mrukn�� Kr�l. - Takie co� to ja mog� kupowa� na kilogramy po pi�tna�cie za sztuk�. - Cholerny �wiat! - Wybuchn�� Tinker udanym gniewem. - �eby kole� mnie bra� za frajera! Tego ju� za wiele! - Z furi� miesza� pachn�ce myd�o w go- r�cej wodzie, a� utworzy�a si� piana. Roze�mia� si�. - Nie ma co, ch�opie, faktycznie jeste� Kr�lem. - A jak - odpar� z zadowoleniem Kr�l. Od dawna by� z Tinkerem za pan brat. - Mo�na zaczyna�? - spyta� Tinker unosz�c umydlony p�dzel. - Jasne - odpar� Kr�l. W tym momencie spostrzeg�, �e �cie�k� idzie Tex. - Ej, Tex, zaczekaj! - zawo�a�. Tex skierowa� wzrok na barak, zobaczy� Kr�la i podszed� bez po�piechu. - Czego chcesz? - spyta�. By� to chudy, niezgrabny, bardzo, bardzo wysoki ch�opak o du�ych uszach, zakrzywionym nosie i spokojnym spojrzeniu. Tinker wycofa� si� bez s�owa, �eby nie przys�uchiwa� si� rozmowie, a Kr�l skin�� na Texa. - Zrobisz co� dla mnie? - spyta� cicho. - Pewnie. Kr�l wyj�� portfel i wy�uska� z niego dziesi�ciodolarowy banknot. - Odszukasz pu�kownika Branta, tego niskiego z podwini�t� br�dk�, i dasz mu to. - A gdzie go znale��? - Przy rogu wi�zienia. To on ma dzi� oko na Greya. - S�ysza�em, �e mia�e� z nim przeboje - powiedzia� Tex z porozumiewawczym u�miechem. - Ten skurwysyn zn�w mnie zrewidowa�. - Ci�ki los - rzek� kr�tko Tex, drapi�c si� w g�ow�. Mia� jasne, ostrzy- �one na je�a w�osy. - Tak - odpar� Kr�l i roze�mia� si�. - I powiedz Brantowi, �eby na drugi raz tak si� cholernie nie sp�nia�. Szkoda, �e tego nie widzia�e�, Tex. Cz�owieku, ten Brant to prawdziwy aktor. Zmusi� Greya do tego, �eby mnie przeprosi�. - Zn�w si� u�miechn�� i do�o�y� jeszcze pi�� dolar�w. - Powiedz mu, �e to za tamte przeprosiny. - Dobra. Jeszcze co�? - Tak. Kr�l poda� mu has�o i wyja�ni�, gdzie ma szuka� majora Barry. Kiedy Tex odszed�, Kr�l rozsiad� si� wygodnie. Og�lnie bior�c, dzisiejszy dzie� by� dla niego bardzo korzystny. Grey przeszed� pospiesznie na drug� stron� �cie�ki i wszed� do baraku szesnastego. Zbli�a�a si� pora obiadu, a jego a� �mi�o z g�odu. Je�cy ustawiali si� ju� niecierpliwie w kolejce po jedzenie. Grey pod- szed� pr�dko do ��ka, wzi�� dwie mena�ki, kubek, �y�k�, widelec i do��czy� do czekaj�cych. - Dlaczego jeszcze nie wydaj�? - spyta� znu�onym g�osem stoj�cego przed nim je�ca. - A sk�d mog� wiedzie�? - odpar� szorstko Dave Daven. By� ros�y jak bam- bus, a jego wymowa zdradza�a, �e uko�czy� jak�� prywatn� szko��: Eton, Har- row albo Charterhouse. Tak tylko pyta�em - rzek� gniewnie Grey. Gardzi� Davenem za jego wymow� i przywileje przys�uguj�ce mu z tytu�u urodzenia. Up�yn�a godzina, zanim doczekali si� jedzenia. Kt�ry� z je�c�w zani�s� na pocz�tek kolejki dwa pojemniki i postawi� je na ziemi. Kiedy� mie�ci�o si� w nich po pi�� galon�w wysokooktanowej benzyny. Teraz po�ow� zawarto�ci jednego stanowi� niczym nie okraszony jasny ry�, a drugi wype�nia�a zupa. Dzi� by�a to zupa z rekina, co oznacza�o, �e z jednego rekina, rozdrob- nionego na kawa�eczki ugotowano zup� dla dziesi�ciu tysi�cy ludzi. Zupa by- �a ciep�a, mia�a wyczuwalny smak ryby i p�ywa�y w niej kawa�ki bak�a�anu i kapusty - pi��dziesi�t kilo na dziesi�� tysi�cy. Przewa�a�y w niej li�cie, czerwone i zielone, gorzkie, ale po�ywne, kt�re z tak� pieczo�owito�ci� ho- dowano w obozowych ogrodach. Przyprawiano j� sol�, curry i czerwonym pie- przem. Ludzie podchodzili kolejno w milczeniu, ka�dy obserwowa�, ile dostaje po- przednik, a ile ten, kt�ry jest za nim, i por�wnywa� obie porcje ze swoj�. Obecnie, po trzech latach, miarka by�a ju� ta sama dla wszystkich. Fili�anka zupy na g�ow�. Gor�cy ry� bucha� par�, kiedy go rozdzielano. Dzi� by� to ry� jawajski, najlepszy na �wiecie, ka�de ziarnko osobno. Fili�anka na g�ow�. Kubek herbaty. Ka�dy odchodzi� z jedzeniem na bok i spo�ywa� je w milczeniu, pospiesznie i z nieopisan� m�k�. Ryjkowce czyni�y ry� po�ywniejszym, a dostrze�one w zupie robaki czy owady wyjmowano bez cienia gniewu. Jednak�e wi�kszo�� je- dz�cych wcale nie przygl�da�a si� zupie, obrzuciwszy j� tylko raz szybkim spojrzeniem, �eby sprawdzi�, czy nie p�ywa w niej kawa�ek ryby. Dzisiaj, po obdzieleniu wszystkich, zosta�o jeszcze troch� strawy, zaj- rzano wi�c do listy i wydano reszt� pierwszym trzem szcz�liwcom, kt�rzy w duchu pob�ogos�awili ten dzie�. Jedzenie znikn�o, obiad si� sko�czy�, a kolacj� dawano o zachodzie s�o�ca. Mimo �e obiad sk�ada� si� tylko z zupy i ry�u, byli tacy, kt�rzy mogli wmiesza� sobie do ry�u kawa�ek orzecha kokosowego, po��wk� banana, kawa�ek sardynki, skrawek konserwowanej wo�owiny, a nawet jajko. Ca�e jajko nale�a- �o do rzadko�ci. Raz na tydzie�, o ile obozowe kury nios�y si� zgodnie z planem, ka�dy dostawa� po jednym. By� to wielki dzie�. Kilku je�c�w dosta- wa�o codziennie po jajku, ale nikt nie chcia� nale�e� do tej grupki wybra�- c�w. S�uchajcie no, ch�opcy! - rozleg� si� g�os kapitana Spence'a, kt�ry sta� po�rodku baraku, ale s�ycha� go by�o r�wnie� na zewn�trz. Ten niski, ciem- now�osy m�czyzna o nieregularnych rysach by� w tym tygodniu oficerem s�u�- bowym, pe�ni� funkcj� adiutanta baraku. Odczeka�, a� wszyscy wejd� do �rod- ka. - Musimy jutro da� dodatkowo dziesi�ciu ludzi do pracy przy drzewie - oznajmi�. Z listy odczyta� na g�os nazwiska, po czym oderwa� wzrok od kart- ki. - Marlowe? - Nie by�o odpowiedzi. - Czy kto� wie, gdzie jest Marlowe? - Zdaje si�, �e ze swoj� grup� - zawo�a� Ewart. - Prosz� mu przekaza�, �e pracuje jutro na lotnisku, dobrze? - Dobrze. Spence rozkaszla� si�. Astma dokucza�a mu dzi� bardziej. Gdy atak min��, ci�gn��: - Komendant obozu odby� dzi� rano kolejn� rozmow� z japo�skim genera�em. Prosi� o zwi�kszenie racji �ywno�ciowych i dostaw lek�w. - Odchrz�kn��. Przez chwil� panowa�a cisza. Potem m�wi� dalej bezbarwnym tonem: - Jak zwy- kle, pro�b� odrzucono. Dzienna racja ry�u wynosi nadal sto dwadzie�cia gra- m�w na osob�. Wyjrza� przez jedne i drugie drzwi baraku upewniaj�c si�, czy obaj ludzie na czatach s� na swoim miejscu, a potem �ciszy� g�os. Wszyscy niecierpliwie nadstawili uszu. - Alianci s� oko�o stu kilometr�w od Mandalay i pr� dalej naprz�d. Zmusi- li Japo�czyk�w do ucieczki. Nadal posuwaj� si� naprz�d w Belgii, ale pogoda nie sprzyja. Szalej� burze �nie�ne. Na froncie wschodnim to samo, ale Ro- sjanie wyrywaj� do przodu i spodziewaj� si�, �e za kilka dni zajm� Krak�w. Amerykanie dobrze sobie radz� w Manili. Zbli�aj� si� do - urwa�, staraj�c si� przypomnie� sobie nazw� - zdaje si�, �e ta rzeka nazywa si� Agno, na Luzonie. To wszystko. W sumie wiadomo�ci s� dobre. Spence poczu� ulg�, �e ma to ju� za sob�. Wiadomo�ci uczy� si� na pami�� codziennie na zebraniu adiutant�w barak�w i za ka�dym razem, kiedy przeka- zywa� je publicznie, oblewa� si� zimnym potem i czu� pustk� w �o��dku. Kt�- rego� dnia, my�la�, by� mo�e jaki� donosiciel wytknie mnie palcem i powie wrogom, �e to w�a�nie jeden z tych, kt�rzy przekazuj� wie�ci z frontu, i wiedzia�, �e nie starczy mu si�, �eby zachowa� milczenie. Albo te� kt�rego� dnia jaki� Japo�czyk us�yszy, jak on, Spence, m�wi do innych, a wtedy, wte- dy... - To wszystko, ch�opcy - zako�czy�. Podszed� do pryczy. By�o mu niedob- rze. �ci�gn�� szorty i wyszed� z baraku z r�cznikiem przerzuconym przez ra- mi�. S�o�ce pra�y�o. Jeszcze dwie godziny do deszczu. Spence przeszed� na dru- g� stron� asfaltowej drogi i ustawi� si� w kolejce do prysznic�w. Zawsze po przekazaniu wiadomo�ci musia� wzi�� prysznic, tak silnie cuchn�� potem. - No i jak, bracie? - spyta� Tinker. Kr�l przyjrza� si� swoim paznokciom. By�y �adnie przyci�te i wyr�wnane. Twarz, �ci�gni�ta od na przemian gor�cych i zimnych ok�ad�w, szczypa�a go od p�ynu po goleniu. - Wspaniale - rzek� p�ac�c. - Dzi�ki, Tink. Wsta� z krzes�a i na�o�ywszy kapelusz skin�� g�ow� Tinkerowi i pu�kowni- kowi, kt�ry przyszed� si� ostrzyc i od jakiego� czasu cierpliwie czeka�. Obaj odprowadzili go wzrokiem. Kr�l zn�w szed� ra�nym krokiem �cie�k�, mijaj�c stoj�ce grupami baraki. Kierowa� si� w stron� w�asnego. Odczuwa� przyjemny g��d. Barak ameryka�ski sta� osobno, na tyle blisko mur�w, by po po�udniu zna- le�� si� w ich cieniu, i w pobli�u okr��aj�cej wi�zienie drogi, kt�ra by�a o�rodkiem obozowego �ycia i bieg�a nie opodal ogrodzenia. Trudno o lepsze po�o�enie. Kapitan Brough z Si� Powietrznych Stan�w Zjednoczonych, najwy�- szy stopniem oficer ameryka�ski w obozie, od pocz�tku nalega�, �eby �o�nie- rze i podoficerowie ameryka�scy mieli oddzielny barak. Wi�kszo�� ameryka�s- kich oficer�w ch�tnie by si� do niego przenios�a, gdy� �le si� czuli w�r�d obcych, ale nie by�o wolno, bo Japo�czycy nakazali oddzieli� oficer�w od �o�nierzy. Innym narodowo�ciom te� to by�o nie w smak, chocia� Australij- czykom mniej ni� Anglikom. Kr�l rozmy�la� o diamencie. Nie�atwo by�o namota� ten interes, a musia� to zrobi�. Podchodz�c do baraku spostrzeg� nagle przy �cie�ce m�odego cz�o- wieka, kt�ry siedzia� na pi�tach i m�wi� co� szybko po malajsku do jakiego� tubylca. Mia� mocno opalon� sk�r�, pod kt�r� rysowa�y si� mi�nie. Szeroki w ramionach. W�ski w biodrach. Ubrany by� tylko w sarong, ale nosi� go tak, jakby si� w nim urodzi�. Twarz mia� surow� i cho� by� wychudzony jak wszys- cy w Changi, porusza� si� z wdzi�kiem i promieniowa� energi�. Malajczyk, drobny m�czyzna o brunatnej sk�rze, s�ucha� w skupieniu jego �piewnej mowy, a potem roze�mia� si� i ods�aniaj�c z�by pociemnia�e od �u- cia orzech�w arekowych i odpowiedzia�, ruchem d�oni akcentuj�c melodi� zda- nia. M�ody cz�owiek te� si� roze�mia� i przerwa� swojemu rozm�wcy lawin� s��w, nie�wiadomy uwa�nego spojrzenia Kr�la. Kr�l rozumia� z tego tylko pi�te przez dziesi�te, bo malajski zna� s�abo i w razie potrzeby pos�ugiwa� si� mieszank� malajskiego, japo�skiego i mie- jscowej �amanej angielszczyzny. Przys�uchiwa� si� wybuchom niepohamowanego �miechu, wiedz�c, jakie to rzadkie. Gdy m�ody cz�owiek �mia� si�, wida� by- �o, �e �mieje si� szczerze. Taki �miech by� wielk� rzadko�ci�. Czym� nieo- cenionym. W zamy�leniu Kr�l wszed� do baraku. Jego mieszka�cy unie�li na chwil� g�owy i uprzejmie pozdrowili wchodz�cego. Odpowiedzia� na pozdrowienia, nie wyr�niaj�c specjalnie nikogo. Wiedzia� jednak swoje, tak samo jak i tamci. Dino le�a� na ��ku pogr��ony w p�nie. By� to schludny niski m�czyzna o ciemnej sk�rze i ciemnych w�osach, przedwcze�nie przypr�szonych siwizn�, i o szklistych, przejrzystych oczach. Kr�l poczu� na sobie jego spojrzenie, skin�� g�ow�, a Dino u�miechn�� si�. Ale w jego oczach nie by�o u�miechu. W przeciwleg�ym k�cie baraku Kurt, kt�ry w�a�nie �ata� sobie spodnie, podni�s� wzrok i splun�� na pod�og�. By� to kar�owaty typ o z�ym spojrze- niu, po��k�ych, szczurzych z�bach, kt�ry zawsze spluwa� na pod�og� i kt�- rego nikt nie lubi�, poniewa� nigdy si� nie my�. Bli�ej �rodka baraku Byron Jones Trzeci rozgrywa� z Millerem nieko�cz�c� si� parti� szach�w. Obaj byli nadzy. Miller wa�y� sto trzydzie�ci kilo i mierzy� bez ma�a dwa metry, gdy dwa lata temu storpedowano jego statek handlowy. Teraz, kiedy wchodzi� na wag�, wskaz�wka zatrzymywa�a si� przy sze��dziesi�ciu kilogramach, a zwisa- j�ce fa�dy sk�ry brzucha os�ania�y mu narz�dy p�ciowe. Jego niebieskie oczy zab�ys�y, gdy zrobi� ruch i zabra� konika. Byron Jones Trzeci usun�� szybko konika z szachownicy i wtedy Miller spostrzeg�, �e jego wie�a znalaz�a si� w niebezpiecze�stwie. - Koniec z tob�, Miller - powiedzia� Jones, drapi�c pokaleczone w d�ungli nogi. - Id� do diab�a! Jones roze�mia� si� i doda�: - Marynarka wojenna dawa�a handlowej wycisk zawsze i wsz�dzie. - No i co z tego! I tak was, durni�w, zatopili. Okr�t wojenny, te� mi co�! - Tak... - szepn�� w zamy�leniu Jones, bawi�c si� opask� na oko i przypo- minaj�c sobie, jak zaton�� jego okr�t, "Houston", jak zgin�li jego koledzy i jak on sam straci� oko. Kr�l przeszed� przez barak. Przy jego ��ku i przytwierdzonej do niego �a�cuchem czarnej skrzynce siedzia� Max. - Dzi�ki, Max. Mo�esz i�� - powiedzia� kr�l. - Dobra. Twarz Maxa zdradza�a, �e jad� chleb z niejednego pieca. Pochodzi� z Nowe- go Jorku, z dzielnicy West Side, i tamtejsze ulice nauczy�y go w dzieci�st- wie �ycia. Oczy mia� ciemne i niespokojne. Kr�l wyci�gn�� machinalnie pude�ko z tytoniem i da� mu troch� machorki. - O, dzi�ki - powiedzia� Max. - Aha, Lee prosi�, �eby powt�rzy�, �e upra� ci bielizn�. On dzisiaj bierze �arcie, jemy na drug� zmian�, ale prosi�, �ebym ci powt�rzy�. - Dzi�kuj� - odpar� Kr�l. Wyci�gn�� paczk� papieros�w i w baraku zaleg�a cisza. Zanim zd��y� wyj�� zapa�ki, Max ju� strzela� zapalniczk� z krzemie- nia, jakiej u�ywali tubylcy. - Dzi�ki, Max. - Kr�l zaci�gn�� si� g��boko. Potem, po chwili milczenia, spyta�: - Chcesz kooa? - Chryste, jeszcze jak - rzek� Max, nie bacz�c na ironi� w g�osie Kr�la. - Co� ci jeszcze za�atwi�? - Jak mi b�dziesz potrzebny, to ci� zawo�am. Max przeszed� �rodkiem baraku do swojego spr�ynowego ��ka przy drzwiach i usiad�. Oczy wszystkich �ledzi�y papierosa, ale usta milcza�y. Papieros nale�a� do Maxa. Max dosta� go, bo sobie na niego zapracowa�. Wiedzieli, �e kiedy przyjdzie kolej na nich, �eby pilnowa� rzeczy Kr�la, wtedy, kto wie, mo�e i oni dostan�. Dino u�miechn�� si� do Maxa, a ten w odpowiedzi mrugn�� okiem. Po jedze- niu mieli si� podzieli� papierosem. Dzielili si� zawsze tym, co uda�o im si� znale��, ukra�� albo zdoby�. Max i Dino tworzyli grup�. Tak by�o w ca�ym Changi. Jedzono w grupach i w grupach sobie nawzajem ufano. Po dw�ch, po trzech, rzadko czterech. W pojedynk� nikt nie da�by so- bie rady ze znalezieniem czego�, co by nadawa�o si� do zjedzenia, ze zorga- nizowaniem ognia, ugotowaniem i zjedzeniem tego, co si� znalaz�o. Idealn� grup� stanowi�o trzech ludzi. Jeden do szukania, jeden do pilnowania zdoby- czy i jeden w rezerwie. O ile rezerwowy nie by� chory, on r�wnie� szuka� czego� albo pilnowa�. Wszystko dzielono na trzy. Je�eli kto� mia� jajko, ukrad� orzech kokosowy, znalaz� banana podczas rob�t poza obozem albo gdzie� co� wyprosi�, wszystko to nale�a�o do grupy. Zasada by�a prosta jak ka�de prawo natury. Utrzymywa� si� przy �yciu mo�na by�o tylko wsp�lnym wy- si�kiem. Ukrycie czego� przed grup� oznacza�o �mier�, bo wiadomo��, �e ko- go� z niej wydalono, szybko si� rozchodzi�a. A prze�y� w pojedynk� by�o nie spos�b. Ale Kr�l nie nale�a� do �adnej grupy. By� samowystarczalny. Jego ��ko s