752

Szczegóły
Tytuł 752
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

752 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 752 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

752 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Raymond Chandler "Hiszpa�ska krew" Hiszpa�ska krew 1. Du�y John Masters by� wielki, spasiony, t�usty. Mia� l�ni�ce od potu sine szcz�ki, grube palu chy z do�eczkami tam, gdzie powinny by� kostki, i g�adko zaczesane do ty�u kasztanowe w�osy. Nosi� garnitur o barwie czerwonego wina, z nak�adanymi kieszeniami, krawat w tym samym odcieniu i br� zow� jedwabn� koszul�. Z ust stercza�o mu grube br�zowe cygaro z ogromn� czerwono-z�ot� nalep k�. Zmarszczy� nos i powstrzymuj�c u�miech, znowu podejrza� swoj� zakryt� kart�. - Dorzu� mi jeszcze, Dave... byle nie na fur� - powiedzia�. Odkry� czw�rk� i dw�jk�. Siedz�cy po drugiej stronie sto�u Dave Aage przyjrza� im si� z na maszczeniem i zerkn�� na swoje karty. By� nadzwyczaj wysoki i chudy, mia� d�ug�, ko�cist� twarz i w�osy w kolorze mokrego piasku. Trzymaj�c tali� w wyprostowanej d�oni, powoli odwr�ci� kart� na samym wierzchu i pstrykn�� j� na st�. By�a to dama pik. Du�y John Masters rozdziawi� usta, pomacha� cygarem i zachichota�. - Bulisz, Dave. Cho� raz damulka na co� si� przyda�a. - Zamaszystym ruchem odwr�ci� zakryt� kart�. Pi�tk�. Dave Aage u�miechn�� si� uprzejmie, lecz ani drgn��. Obok niego, za d�ugimi zas�onami z jed wabiu, okalaj�cymi bardzo wysokie, zako�czone ostro�ukiem okno, rozleg� si� st�umiony dzwonek te lefonu. Aage wyj�� papierosa z ust i starannie umie�ci� go w popielniczce stoj�cej na taborecie przy stoliku karcianym. Si�gn�� za kotar� po aparat. Ch�odno, zni�aj�c g�os niemal do szeptu, powiedzia� kilka s��w, po czym przez d�u�szy czas tylko s�ucha�. Jego zielonkawe oczy nie zmieni�y wyrazu, w�ska twarz nie zdradza�a �ladu emocji. Masters wierci� si� na krze�le, gryz�c cygaro. - W porz�dku, odezwiemy si� - rzek� w ko�cu Aage. Od�o�y� s�uchawk� na wide�ki, odstawi� telefon na miejsce i podni�s� papierosa. Poci�gn�� si� za ucho. Masters zakl��. - Czym si� tak gryziesz, jak pragn� zdrowia? Dawaj dych�. Aage u�miechn�� si� sucho i rozpar� na krze�le. Si�gn�� po szklank�, poci�gn�� �yk, odstawi� j� na miejsce i zaci�gn�� si� papierosem, czyni�c to wszystko powoli, w zamy�leniu, jakby z roztargnie niem. - Powiedz, John, mamy �eb na karku? - odpowiedzia� pytaniem. - Mowa. Ca�e miasto jest nasze. Ale przy oku nie mam z tego �adnego po�ytku. - Za dwa miesi�ce s� wybory, prawda? Masters spojrza� na niego spode �ba, pogrzeba� w kieszeni i wetkn�� do ust nowe cygaro. - No to co? - Gdyby tak co� si� przytrafi�o naszemu g��wnemu konkurentowi? W�a�nie teraz. Co ty na to? - H�? - Masters uni�s� pot�ne brwi. Zdawa�o si�, �e ca�a twarz napina mu si�, aby je podnie��. Przez chwil� duma� z kwa�n� min�. - Wysz�oby to parszywie... jakby faceta migiem nie z�apali. Psia krew, wyborcy mogliby pomy�le�, �e�my wynaj�li kogo� do tej roboty. - M�wisz o morderstwie, John - wtr�ci� cierpliwie Aage. - Ja nic na ten temat nie wspomnia�em. Masters opu�ci� brwi i szarpn�� czarny, k�dzierzawy w�os,wyrastaj�cy mu z nosa. - Wydu� wreszcie, o co chodzi! Jego kompan z u�miechem wypu�ci� k�ko dymu, patrz�c, jak unosi si� i rozdziela na cie�sze pasemka. - W�a�nie mia�em telefon - rzek� cicho. - Donegan Marr nie �yje. Masters rusza� si� powoli. Teraz przysun�� si� ca�y do sto�u i pochyli�. A kiedy ju� nie m�g� wy chyli� si� dalej, wysun�� brod�, a� mi�nie szcz�k napr�y�y mu si� jak grube druty. - �e jak? - warkn�� ochryple. - �e co? Aage, zimny jak l�d, przytakn�� ruchem g�owy. - Ale co do morderstwa, mia�e� racj�, John. Zamordowano go. Jakie� p� godziny temu, w jego biurze. Nie wiadomo, kto to zrobi�... na razie. Masters ci�ko wzruszy� ramionami i wyprostowa� si�, wodz�c doko�a og�upia�ym wzrokiem. Nagle wybuchn�� �miechem. Jego dudni�cy rechot zagrzmia� w ma�ym, przypominaj�cym wie�yczk� pokoju, gdzie grali w karty, sk�d przep�yn�� do s�siaduj�cego z nim olbrzymiego salonu, odbijaj�c si� echem w labiryncie ci�kich, ciemnych mebli, stoj�cych lamp, kt�rymi mo�na by o�wietli� ca�y bulwar i dw�ch rz�d�w p��cien w bogatych poz�acanych ramach. Aage siedzia� w milczeniu. Bez po�piechu zgni�t� papierosa w popielniczce, a� resztki �aru wy gas�y i zosta�a tylko du�a czarna plama. Otrzepa� z popio�u ko�ciste palce i czeka�. Masters przesta� si� �mia� r�wnie nagle, jak zacz��, i w pokoju zapanowa�a cisza. By� wyra�nie zm�czony. Otar� z potu szerok� twarz. - Musimy co� zrobi�, Dave - powiedzia� spokojnie. - Ma�o brakowa�o, a by�bym zapomnia�. Musimy to za�atwi� czym pr�dzej. To dynamit. Aage zn�w si�gn�� za kotar� po telefon i poda� go Mastersowi nad kartami. - Chyba wiemy, co robi�? - stwierdzi� ch�odno. W ciemnobr�zowych oczach Du�ego Johna Mastersa zamigota�y przebieg�e b�yski. Grubas obli za� si� i wyci�gn�� olbrzymi� �ap� po aparat. - Taaa - mrukn��. - Wiemy, Dave. Jeszcze jak wiemy, do...! Wybra� numer paluchem, kt�ry ledwie mie�ci� si� w otworach tarczy telefonu. 2. Nawet po �mierci rysy Donegana Marra by�y spokojne, regularne, �agodne. Marr mia� na so bie jasnoszary garnitur z flaneli; odrzucone do ty�u w�osy w tym samym kolorze co ubranie ods�ania�y zwykle zakryte blade czo�o, kontrastuj�c z opalenizn� na czerstwej, wiecznie m�odej twarzy. Spoczywa� bezw�adnie na wy�cie�anym niebieskim krze�le biurowym. Cygaro w popielniczce, ozdobionej na brzegu figurk� charta z br�zu, dopali�o si� samo. Lewa r�ka zmar�ego zwisa�a obok krzes�a, prawa za� dotyka�a pistoletu na biurku. Promienie s�o�ca, padaj�ce z ty�u przez zamkni�te okno, odbija�y si� na wypolerowanych paznokciach. Przesi�kni�ta krwi� lewa strona szarej kamizelki by�a niemal czarna. Marr nie �y�; nie �y� ju� od jakiego� czasu. Wysoki, szczup�y m�czyzna o ciemnej cerze w milczeniu opiera� si� o mahoniow� szafk�, nie odrywaj�c wzroku od zmar�ego. R�ce trzyma� niedbale w kieszeniach eleganckiego garnituru z grana towej ser�y. S�omkowy kapelusz mia� zsuni�ty na ty� g�owy. Tylko jego oczy i proste, zaci�ni�te usta zdradza�y, �e to, co si� sta�o, nie jest mu oboj�tne. Zwalisty m�czyzna o piaskowych w�osach maca� r�kami po niebieskim dywanie. Wci�� pochy lony, stwierdzi� ochryple: - Ani jednej �uski, Sam. Ciemnow�osy nie poruszy� si�, nie odpowiedzia�. Blondyn wsta�, ziewn�� i przyjrza� si� zw�o kom na krze�le. - Cholera! Ale b�dzie smr�d. Wybory ju� za dwa miesi�ce. Szkoda gada�, komu� dostanie si� za to po dupie. - Chodzili�my razem do szko�y - odezwa� si� ciemnow�osy powoli. - Byli�my kumplami. Kocha li�my si� w tej samej dziewczynie. Wybra�a jego, ale mimo to zostali�my przyjaci�mi, wszyscy troje. �wietny by� z niego ch�opak... mo�e tylko ciut za sprytny. Blondyn obszed� pok�j, nie dotykaj�c niczego. Nachyli� si�, pow�cha� bro� na biurku i potrz�s n�� g�ow�. - Z tego nie strzelano. - Zmarszczy� nos i wci�gn�� powietrze. - Klimatyzacja. Tu ca�e trzy g�rne pi�tra s� klimatyzowane. I d�wi�koszczelne. To si� nazywa klasa. M�wili mi, �e ten dom jest spawany elektrycznie. Nie ma tu ani jednego nitu. S�ysza�e� o czym� takim, Sam? Zapytany pokr�ci� g�ow� powoli. - Ciekawe, gdzie by� personel? - ci�gn�� blondyn. - Taka gruba ryba, jak ten tutaj, na pewno za trudnia� wi�cej ni� jedn� dziewczyn�. Jego kolega znowu zaprzeczy� ruchem g�owy. - Chyba tylko t�. Wysz�a wtedy na obiad. On mia� natur� samotnika, Pete. To by� szczwany lis. Jeszcze par� lat i miasto by�oby jego. Tymczasem blondyn stan�� za biurkiem i pochylaj�c si� nad ramieniem trupa, ogl�da� oprawny w sk�r� terminarz z kremowymi kartkami. - Jaki� Imlay by� um�wiony na dwunast� pi�tna�cie - oznajmi�. - Innych spotka� nie zapisa�. Zerkn�� na tani zegarek. - Wp� do drugiej. Facet ju� dawno znikn��. Kto to mo�e by�, ten Imlay! Hej, czekaj no! Tak si� nazywa zast�pca prokuratora. Kandyduje na s�dziego przy poparciu kliki Masters-Aage. My�lisz, �e... Rozleg�o si� natarczywe pukanie. Gabinet by� tak d�ugi, �e obaj policjanci przez chwil� zasta nawiali si�, do kt�rych z trojga drzwi kto� stuka. Wreszcie blondyn ruszy� do najdalszych. - Mo�e przyjechali od koronera - rzuci� przez rami�. - Pi�nij co� o tym jakiemu� z gazety, a wy l�dujesz na bruku. Mam racj�? Drugi policjant nie odpowiedzia�. Stan�� przy biurku, nachyli� si� lekko i szepn�� do zmar�ego: - �egnaj, Donny. Nic si� nie martw, ja si� tym zajm�. I zaopiekuj� si� Belle. Otworzy�y si� drzwi na ko�cu gabinetu. Jaki� m�czyzna dziarskim krokiem przeszed� po nie bieskim dywanie i rzuci� na biurko torb�. Blondyn zamkn�� ciekawskim drzwi przed nosem i bez po� piechu wr�ci� do biurka. Energiczny cz�owieczek przekr�ciwszy na bok g�ow� bada� zw�oki. - Dwie kule - mrukn��. - Chyba z trzydziestki dw�jki... z tward� koszulk�. Przesz�y tu� ko�o ser ca, ale go nie przebi�y. Umar� prawie natychmiast. �y� jeszcze z minut�, g�ra dwie. Ciemnow�osy chrz�kn�� z niesmakiem i podszed� do okna. Zwr�cony ty�em do pokoju, wygl� da� na dachy wysokich budynk�w i ciep�y b��kit nieba. Blondyn przygl�da� si�, jak lekarz unosi po wiek� zmar�ego. - Mo�e by tak wreszcie przyszli zdj�� odciski - powiedzia�. - Chcia�bym skorzysta� z telefonu. Ten Imlay... Ciemnow�osy odwr�ci� nieco g�ow�. - To korzystaj - rzek� z bladym u�miechem. - W tej sprawie nie b�dzie �adnych zagadek. - Czy ja wiem? - wtr�ci� si� lekarz, zginaj�c nadgarstek i przyk�adaj�c grzbiet d�oni do twarzy zmar�ego. - Mo�e to wcale nie jest taka polityczna afera, jak ci si� zdaje, Delaguerra. Przystojny ten truposz. Blondyn ostro�nie zdj�� s�uchawk� z wide�ek, trzymaj�c j� przez chusteczk�. Od�o�y� j�, wybra� numer, zn�w podni�s� przez materia� i przysun�� do ucha. Po chwili opu�ci� brod� i powiedzia�: - Pete Marcus. Obud�cie inspektora. - Ziewn��, a po chwili odezwa� si� ca�kiem innym tonem: - Marcus i Delaguerra melduj� si� z biura Donegana Marra, inspektorze. Ekipa techniczna jeszcze nie dotar�a... �e co?... Wstrzyma� si� do przyjazdu komisarza?... Rozumiem... Tak, jest tutaj. Ciemnow�osy odwr�ci� si� od okna. Blondyn przywo�a� go ruchem r�ki. - Trzymaj, Hiszpan. Sam Delaguerra wzi�� s�uchawk�, nie zawracaj�c sobie g�owy chusteczk�, i przez chwil� s�ucha� w milczeniu. Jego twarz st�a�a. - Jasne, �e go zna�em... ale nie spa�em z nim - stwierdzi� spokojnie. - Jest tu tylko jego sekretar ka. To ona podnios�a alarm. W terminarzu zapisano tylko jedno nazwisko... Imlay, spotkanie o dwu nastej pi�tna�cie. Nie, nic jeszcze nie ruszali�my... Nie... Dobrze, zaraz jad�. Roz��czy� si� tak powoli, �e stuk odk�adanej s�uchawki by� ledwie s�yszalny. Przez chwil� trzy ma� r�k� na telefonie, po czym opu�ci� j� nagle. - Odwo�ali mnie, Pete - o�wiadczy� st�umionym g�osem. - Masz czeka� ze wszystkim na przy jazd komisarza Drewa. Nikogo nie wpuszcza�. Bia�ych, czarnych, Irokez�w... nikogo. - Po co ci� wzywaj�? - parskn�� gniewnie Marcus. - Nie wiem. To rozkaz - odpar� Delaguerra bezbarwnym tonem. Lekarz oderwa� si� od wype�niania formularza i z ukosa zerkn�� ciekawie na �niadego policjanta. Delaguerra wyszed� do mniejszego gabinetu z wydzielon� poczekalni�. Sta�o tam kilka sk�rza nych foteli i st�, zarzucony pismami ilustrowanymi. Po drugiej stronie przegrody znajdowa�o si� biur ko maszynistki, kasa pancerna i kilka szafek. Przy biurku siedzia�a drobna, ciemnow�osa dziewczyna z twarz� ukryt� w zmi�toszonej chusteczce. Na g�owie mia�a przekrzywiony kapelusik. Jej ramiona dr�a�y; ochryp�y szloch brzmia� tak, jakby dosta�a zadyszki. Delaguerra poklepa� j� po ramieniu. Spojrza�a na niego poprzez �zy, z wykrzywionymi ustami. Odpowiedzia� u�miechem na jej pytaj�ce spojrzenie i rzek� �agodnie: - Dzwoni�a� ju� do pani Marr? Bez s�owa skin�a g�ow�, wstrz�sana spazmatycznym p�aczem. Jeszcze raz poklepa� j� po ra mieniu, zawaha� si� i wyszed�, z zaci�ni�tymi ustami i mrocznym b�yskiem w ciemnych oczach. 3. Wielki, typowo angielski dom przy w�skiej betonowej wst��ce zwanej De Neve Lane by� od suni�ty od ulicy. Kamienie wytyczaj�ce kr�t� �cie�k� przez trawnik niemal gin�y w wysokiej trawie. Frontowe drzwi os�ania� daszek. Po �cianach pi�� si� bluszcz, a rosn�ce tu�-tu� drzewa sprawia�y, �e dom wydawa� si� ciemny, odosobniony. Wszystkie posesje przy De Neve Lane cechowa� ten sam artystyczny nie�ad. Ale wysoki zielony �ywop�ot, skrywaj�cy gara�e i podjazd, by� przystrzy�ony niczym francuski pudel, a w klombach �� tych i p�omienistych mieczyk�w, rosn�cych po drugiej stronie trawnika, trudno by�oby si� doszuka� czego� mrocznego czy tajemniczego. Delaguerra wysiad� z br�zowego kabrioletu. By� to stary model Cadillaka, ci�ki i brudny. Na ci�gni�ty brezent os�ania� ty� wozu. Policjant by� w bia�ej p��ciennej czapce i ciemnych okularach. Granatowy garnitur z ser�y zamieni� na szare sportowe ubranie i zapinan� na zamek b�yskawiczny kur tk�. Nie wygl�da� na gliniarza. Ani teraz, ani w biurze Donegana Marra. Powoli ruszy� wytyczon� przez kamienie �cie�k�, dotkn�� mosi�nej ko�atki u drzwi, lecz nie zastuka�; tylko nacisn�� dzwonek, niemal ukryty w bluszczu obok futryny. Czeka� d�ugo. By�o ciep�o, spokojnie. Nad rozgrzan�, jasnozielon� traw� bzycza�y pszczo�y. W oddali mrucza� silnik kosiarki do strzy�enia trawnik�w. Drzwi uchyli�y si� powoli i wyjrza�a czarna twarz - poci�g�a, smutna czarna twarz, na kt�rej strumienie �ez rozmywa�y lawendowy puder. Twarz wykrzesa�a z siebie nik�y u�miech i rzek�a z wa haniem: - O, witam, panie Sam! Jak to dobrze, �e pan jest. Delaguerra zdj�� czapk� i zsun�� okulary przeciws�oneczne. - Cze��, Minnie - przywita� si�. - Tak mi przykro. Przyjecha�em, �eby si� zobaczy� z pani� Marr. - No pewno. Pan wejdzie, panie Sam. Pokoj�wka usun�a si� na bok, wpuszczaj�c go do ciemnego hallu z pod�og� wy�o�on� kafel kami. - Byli jacy� dziennikarze? Dziewczyna pokr�ci�a g�ow� powoli. W jej ciep�ych br�zowych oczach malowa�o si� zaskocze nie, wr�cz szok. - Nie by�o nikogo... Ona te� przysz�a niedawno. Ani si� nie odezwa�a. Stoi tam tylko w tym s�o necznym pokoju, co to w nim nie ma s�o�ca. Delaguerra pokiwa� g�ow�. - Z nikim nie rozmawiaj, Minnie. Przez jaki� czas chc� to utrzyma� w tajemnicy, z dala od prasy. - No pewno, panie Sam. Ja tam nic nie wiem. Delaguerra u�miechn�� si� do niej i poruszaj�c si� bezszelestnie w butach na gumowej pode szwie, przeszed� na ty�y domu, skr�ci� pod k�tem prostym w nast�pny korytarz i zapuka� do drzwi. Bez odpowiedzi. Nacisn�� klamk� i wszed� do d�ugiego, w�skiego pokoju. Pomimo licznych okien panowa� tam p�mrok, gdy� otaczaj�ce dom drzewa ros�y tak blisko, �e ich li�cie dotyka�y szyb. Kilka okien zas�ania�y d�ugie kretonowe zas�ony. Wysoka dziewczyna nie spojrza�a na wchodz�cego. Sztywno wyprostowana, sta�a nieruchomo na �rodku pokoju, z wzrokiem utkwionym w oknach i z zaci�ni�tymi pi�ciami. Mia�a ciemnorude w�osy, kt�re zdawa�y si� skupia� �wiat�o z ca�ego pomieszczenia i tworzy�y mi�kk� aureol� wok� jej pi�knej, cho� ch�odnej twarzy. Ubrana by�a w niebieski sztruksowy kostium o sportowym kroju, z nak�adanymi kieszeniami. Z kieszonki na piersi wystawa�a bia�a chusteczka z niebiesk� obw�dk�, z�o�ona ze staranno�ci� godn� fircyka. Delaguerra czeka�, a jego oczy przyzwyczaja�y si� do p�mroku. Po chwili dziewczyna przerwa �a cisz� niskim, g��bokim g�osem: - A wi�c... za�atwili go, Sam. W ko�cu go za�atwili. Czy by� a� tak znienawidzony? - Ludzie, z kt�rymi mia� do czynienia, nie przebieraj� w �rodkach, Belle - odpar� cicho policjant. - Przypuszczam, �e - na ile to mo�liwe - zachowa� czyste r�ce, ale przy okazji musia� narobi� sobie wrog�w. Powoli odwr�ci�a g�ow� i spojrza�a na niego. �wiat�o zmieni�o jej w�osy, zab�ys�o w nich z�oto. Mia�a zaskakuj�co niebieskie oczy. - Kto go zabi�, Sam? - spyta�a za�amuj�cym si� g�osem. - Czy ju� co� wiedz�? Delaguerra przytakn�� i usiad� na wiklinowym krze�le. Czapk� i okulary trzyma� mi�dzy kola nami. - Tak. Chyba wiemy, kto to zrobi�. Niejaki Imlay, zast�pca prokuratora okr�gowego. - Bo�e jedyny! - szepn�a z westchnieniem. - Do czego to dochodzi w tym skorumpowanym mie�cie! - To by�o tak... - ci�gn�� Delaguerra beznami�tnie. - Chyba �e nie chcesz jeszcze o tym s�u cha�... - Chc�. Gdziekolwiek spojrz�, zewsz�d patrz� na mnie jego oczy. B�agaj�, �ebym co� zrobi�a. On by� dla mnie naprawd� dobry, Sam. Uk�ada�o nam si� raz lepiej, raz gorzej, to prawda, ale... to o niczym nie �wiadczy. - Ten Imlay kandyduje na s�dziego przy poparciu kliki Mastersa i Aage'a. Jest po czterdziestce i zdaje si�, �e - jak to bywa w tym wieku - mia� skok w bok z niejak� Stell� La Motte, tancerk� z klu bu nocnego. Jakim� cudem sfotografowano ich razem, go�ych i pijanych. Donny zdoby� te zdj�cia, Belle. Znaleziono je w jego biurku. W terminarzu mia� zapisane spotkanie z Imlayem o dwunastej pi�tna�cie. S�dzimy, �e skoczyli sobie do oczu, ale Imlay by� szybszy. - To ty znalaz�e� te zdj�cia, Sam? - zapyta�a dziewczyna spokojnie. - Nie. Ja bym je pewnie wyrzuci�. Znalaz� je komisarz Drew... po tym, jak odebrano mi t� spra w�. Poderwa�a g�ow� i spojrza�a na niego szeroko otwartymi oczyma. - Odebrano ci t� spraw�? Tobie... przyjacielowi Donny'ego? - Tak. Nie bierz sobie tego tak do serca, Belle. Jestem policjantem, musz� stosowa� si� do roz kaz�w. Odwr�ci�a si� od niego bez s�owa. - Chcia�bym, �eby� mi da�a klucze do waszego domku nad Jeziorem Pumy - rzek� po chwili. - Kazali mi si� tam rozejrze�, poszuka� jakich� dowod�w. Donny odbywa� tam r�ne zebrania. Mina dziewczyny zmieni�a si� gwa�townie. Sta�a si� niemal pogardliwa. - Zaraz ci je przynios� - odpar�a g�ucho. - Ale nic tam nie znajdziesz. Je�eli pomagasz im wy grzeba� co� na Donny'ego, �eby mogli wybieli� tego ca�ego Imlaya... U�miechn�� si� i pokr�ci� g�ow�, patrz�c na ni� smutnym, zadumanym wzrokiem. - Pleciesz bzdury, moja droga. Pr�dzej bym rzuci� robot�, ni� zgodzi� si� na co� takiego. - Powiedzmy. - Min�a go i wysz�a z pokoju. Siedzia� nieruchomo, spogl�daj�c na �cian� pustym wzrokiem. Jego mina zdradza�a, �e jest dotkni�ty. Zakl�� pod nosem. Dziewczyna wr�ci�a, podesz�a do niego i wyci�gn�a r�k�. Co� z brz�kiem spad�o mu na d�o�. - Klucze, gliniarzu. Wsta� i z kamienn� twarz� schowa� klucze do kieszeni. Belle Marr podesz�a do sto�u. Jej paz nokcie zazgrzyta�y o emaliowan� szkatu��, gdy wyjmowa�a papierosa. - Jak m�wi�am, w�tpi�, �eby� co� tam znalaz� - stwierdzi�a, zwr�cona do niego plecami. - To prawdziwy pech, �e opr�cz szanta�u nie macie przeciwko niemu nic wi�cej. Delaguerra odetchn�� powoli, przez chwil� sta� bez ruchu, a� wreszcie odwr�ci� si�. - W porz�dku - rzuci� beztrosko, jak gdyby by� pi�kny dzie�, jak gdyby nikt nie zgin��. Przy drzwiach odwr�ci� si� raz jeszcze. - Zajrz� do ciebie po powrocie, Belle. Mo�e b�dziesz w lepszym nastroju. Nie odpowiedzia�a, nie poruszy�a si�. Nie zapalonego papierosa trzyma�a sztywno na wysoko�ci twarzy, tu� przy ustach. - Powinna� wiedzie�, jaki mam do tego stosunek - podj�� Delaguerra. - Donny i ja byli�my kie dy� jak bracia. S�ysza�em... s�ysza�em, �e mi�dzy wami si� nie uk�ada�o. Ale ciesz� si� jak cholera, �e to nieprawda. Nie b�d� taka zawzi�ta, Belle. Nie masz powodu... przynajmniej je�li chodzi o mnie. Przez chwil� obserwowa� jej plecy, a nie doczekawszy si� odpowiedzi, wyszed�. 4. Odchodz�ca od autostrady wyboista droga bieg�a zboczem wzg�rza nad brzegiem jeziora. Tu i �wdzie spoza sosen prze�witywa�y dachy domk�w. Delaguerra zaparkowa� Cadillaka w otwartej szopie na stoku i zszed� w�sk� �cie�k� nad wod�. By�a ciemnoniebieska, lecz p�ytka. P�ywa�o po niej kilka ��dek, a w oddali, za zakr�tem jeziora, posapywa� silnik motor�wki. Depcz�c sosnowe szpilki, policjant zapu�ci� si� w g�szcz, skr�ci� przy pniaku i przez drewniany mostek doszed� do domku Marra. Zbudowany z p�okr�g�ych bali, mia� szerok�, wychodz�c� na jezioro werand�. Wydawa� si� samotny i pusty. Tu� przed nim zakr�ca� p�yn�cy pod mostkiem strumyk, a weranda ko�czy�a si� z jednej strony urwiskiem, za kt�rym le�a�y obmywane przez strumyk p�askie otoczaki.Podczas wio sennych przybor�w kamienie ca�e nikn�y pod wod�. Delaguerra wszed� po drewnianych schodkach, wyci�gn�� klucze z kieszeni i otworzy� masywne frontowe drzwi. Przez chwil� sta� na werandzie, pal�c papierosa. Po wielkomiejskim skwarze panowa� tutaj przyjemny ch��d, cisza i spok�j. Na pniaku przysiad�a g�rska s�jka i zacz�a czy�ci� dziobem skrzyd�a. Daleko, po drugiej stronie jeziora, kto� brzd�ka� na gitarze hawajskiej. Policjant wszed� do domku. Obrzuci� wzrokiem zakurzone jelenie rogi, pisma ilustrowane na wielkim, topornym stole, sta romodne radio na baterie, gramofon w kszta�cie pude�ka i rozrzucone obok niego p�yty. Na stole przed olbrzymim kamiennym kominkiem sta�y brudne szklanki i p� butelki szkockiej whisky. Jaki� samoch�d przejecha� drog� biegn�c� ponad domem i zatrzyma� si� w pobli�u. Delaguerra skrzywi� si�. - Podpucha - mrukn�� zrezygnowany. Wszystko to nie mia�o sensu. Kto� taki jak Donegan Marr nie zostawi�by nic wa�nego w domku letniskowym. Zajrza� do dw�ch sypialni. W pierwszej - zwyk�ym k�cie do spania - znalaz� tylko dwie prycze. Druga by�a lepiej wyposa�ona. Na zas�anym ��ku le�a�a fiku�na damska pi�ama. Zdecydowanie nie wygl�da�a na w�asno�� Belle Marr. Dalej znajdowa�a si� ciasna kuchnia z piecem drzewnym i kuchenk� na benzyn�. Policjant otwo rzy� tylne drzwi i wyszed� na niewielki, sklecony na poziomie ziemi taras, obok stosu drewna na opa� i dwustronnej, wbitej w pniak siekiery. Wtedy to ujrza� muchy. Z boku domu drewniana rampa prowadzi�a do kom�rki na opa� w suterenie. W miejscu, gdzie pada�o na ramp� przebijaj�ce przez drzewa �wiat�o, zakrzep�y r�j much rozk�ada� si� na czym� lepkim i br�zowym. Owady nie odlatywa�y. Delaguerra nachyli� si�, dotkn�� lepkiej plamy i pow�cha� palce. Jego twarz st�a�a. Nieco dalej, w cieniu, przy drzwiach kom�rki spostrzeg� tak� sam�, tylko mniejsz� plam�. Szyb ko wyci�gn�� klucze, wybra� w�a�ciwy i gwa�townym szarpni�ciem otworzy� drzwi. W kom�rce znajdowa�o si� drewno na opa�. Nie szczapy, lecz k�ody. Nie u�o�one, lecz walaj�ce si� gdzie popadnie. Policjant zacz�� przenosi� je na bok. Przerzuci� niema�o ci�kich k��d, zanim uda�o mu si� chwyci� za dwie sztywne nogi w fildeko sowych skarpetkach i wyci�gn�� cia�o na dw�r. By�y to zw�oki szczup�ego, �redniego wzrostu m�czyzny w dobrze skrojonym garniturze z sa modzia�u i ma�ych, zgrabnych butach. Na wypastowanej sk�rze osiad� kurz. Cz�owiek ten na dobr� spraw� nie mia� twarzy - by�a zmasakrowana na krwaw� miazg�. Pot�ny cios rozp�ata� mu czaszk�; siwiej�ce kasztanowe w�osy zlepia� m�zg zmieszany z krwi�. Delaguerra wsta� szybko i wr�ci� do domu. W salonie odkorkowa� butelk� szkockiej, poci�gn�� �yk, odczeka� chwil� i zn�w napi� si� wprost z butelki. - Fiu! - rzuci� na g�os i wzdrygn�� si�, gdy whisky smagn�a mu nerwy. Wr�ci� do kom�rki. Gdy si� pochyla� nad trupem, w pobli�u rozleg� si� warkot zapuszczanego silnika samochodu. Policjant znieruchomia�. Warkot przybra� na sile, po czym zamar� w oddali i zn�w zapad�a cisza. Delaguerra wzruszy� ramionami i przeszuka� kieszenie zmar�ego. By�y puste. Jedn� z nich odci�to - prawdopodobnie nosi�a stempel pralni. Tak�e z wewn�trznej kieszeni marynarki usu ni�to metk� krawca, zosta�y po niej tylko postrz�pione szwy. M�czyzna by� sztywny. Nie �y� od jakich� dwudziestu czterech godzin, nie wi�cej. Gruba wars twa krwi na jego twarzy zakrzep�a, ale nie wysch�a ca�kowicie. Delaguerra kucn�� przy zw�okach i spogl�da� na l�ni�c� tafl� jeziora i b�yskaj�ce w oddali wios �o. Potem wszed� do kom�rki. Poszukiwania zakrwawionej k�ody nie da�y rezultatu. Wr�ci� do domu, stan�� na werandzie i przyjrza� si� urwisku oraz p�askim otoczakom w �r�dle. - Taaak - wyszepta�. Na dw�ch kamieniach dostrzeg� muchy, mas� much. Nie zauwa�y� ich przedtem. Urwisko mia�o dobre dziesi�� metr�w wysoko�ci - a� nadto, by spadaj�cy ze� cz�owiek roztrzaska� sobie g�ow�. Przez kilka minut siedzia� w fotelu bujanym, nieobecny duchem, w zamy�leniu pal�c papierosa. W k�cikach ust b��ka� mu si� napi�ty, twardy, a zarazem sardoniczny u�mieszek. Po pewnym czasie wr�ci� cicho na drug� stron� domu, zaci�gn�� zw�oki do kom�rki i przykry� je kilkoma k�odami. Zamkn�� kom�rk� na k��dk�, zamkn�� dom i w�sk�, strom� �cie�k� dotar� do swojego samochodu. Kiedy odje�d�a�, s�o�ce wci�� jeszcze �wieci�o, cho� min�a ju� sz�sta. 5. W przydro�nej kawiarni rol� baru spe�nia�a stara lada sklepowa. Sta�y przed ni� trzy niskie sto�ki. Delaguerra zaj�� ten od strony drzwi i spojrza� wymownie na pian� osiad�� we wn�trzu pustego kufla. Barmanem by� �niady ch�opak w kombinezonie, o sp�oszonym wzroku i przylizanych w�osach. J�ka�a. - Z-zmieni� p-panu k-kufel? - wyduka�. Delaguerra potrz�sn�� g�ow�. Wsta�. - Chrzczone to piwko, synu - powiedzia� ze smutkiem. - Bez smaku jak blondyna z motelu. - T-to "P-Portola". P-podobno n-najlepsze. - Ehe. Najgorsze. Albo je sprzedajesz, albo tracisz koncesj�. Trzymaj si�, synu. Podszed� do niskich drzwi wahad�owych i wyjrza� na zewn�trz. Na szosie k�ad�y si� coraz d�u� sze cienie. Za pasem betonu znajdowa� si� wy�wirowany placyk, ogrodzony bia�� siatk�. Sta� tam sta ry Cadillac Delaguerry i zakurzony, zdezelowany Ford. Wysoki chudzielec w ubraniu koloru khaki sta� obok Cadillaka, przygl�daj�c mu si�. Policjant wyci�gn�� p�kat� fajk� i nabi� j� do po�owy tytoniem z zamykanego na suwak kapciu cha. Zapali� j� bez po�piechu, starannie, i pstrykn�� zapa�k� w k�t sali. Nagle zesztywnia�. Wysoki chudzielec odwi�zywa� brezent zakrywaj�cy ty� Cadillaka. Odchyli� go i zajrza� pod sp�d. Delaguerra cicho otworzy� drzwi i d�ugim, swobodnym krokiem przeszed� przez betonow� szo s�. Jego buty na gumowej podeszwie zaszura�y na �wirze parkingu, ale chudzielec si� nie odwr�ci�. Policjant stan�� obok niego. - Dobrze mi si� zdawa�o, �e� za mn� jecha� - odezwa� si� pos�pnie. - O co chodzi? Nieznajomy odwr�ci� si� bez po�piechu. Mia� d�ug�, zgorzknia�� twarz i oczy o barwie wodo rost�w. Praw� r�k� trzyma� na lewym biodrze. Spod rozpi�tego p�aszcza wystawa�a kolba rewolweru, skierowana do przodu, na mod�� kawaleryjsk�. Z bladym, fa�szywym u�mieszkiem zmierzy� Delaguerr� wzrokiem od st�p do g��w. - To wasza bryczka? - A jak ci si� zdaje? Chudzielec rozchyli� p�aszcz jeszcze szerzej, pokazuj�c odznak� na piersi. - Mnie to si� zdaje, �e jestem le�niczym okr�gu Toluca, uwa�asz pan? I zdaje mi si�, �e sezon na jelenie tak jakby si� sko�czy�. A o sezonie na �anie tom jeszcze nie s�ysza�. Delaguerra powoli spu�ci� wzrok, nachyli� si� i zajrza� pod brezent. Na jakich� rupieciach le�a�a tam m�oda �ania, a obok niej strzelba. �mier� nie zamgli�a �agodnych oczu zwierz�cia; spogl�da�y na niego jakby z niemym wyrzutem. Smuk�� szyj� �ani pokrywa�a zakrzep�a krew. Policjant wyprostowa� si�. - Sprytnie pomy�lane - rzuci� cicho. - Masz pan zezwolenie na odstrza�? - Nie jestem my�liwym. - Co z tego? Widz�, �e masz pan strzelb�. - Jestem z policji. - Gliniarz, co? A nie masz pan przypadkiem odznaki? - Przypadkiem mam. Delaguerra wyci�gn�� z kieszeni na piersiach odznak� policyjn�, przetar� j� r�kawem i podsun�� le�niczemu pod nos. Ten wlepi� w ni� wzrok i obliza� si�. - Porucznik ze �ledczego, co? Z komendy miasta. - Na jego twarzy pojawi�a si� oboj�tno��, znudzenie. - Dobra jest, poruczniku. Przejedziemy si� teraz z kilometr�w w d� wasz� gablot�. Potem z�api� okazj� i wr�c� po swoj�. Delaguerra schowa� odznak�, starannie wytrz�sn�� fajk� i przydepta� �ar. Poprawi� brezent. - Jestem zatrzymany? - W�a�nie, poruczniku. - No to w drog�. Wskoczy� za kierownic� Cadillaka. Le�niczy okr��y� samoch�d i usiad� obok niego. Policjant zapu�ci� silnik, cofn�� w�z i ruszy� w d� g�adk� betonow� szos�. W oddali majaczy�a przes�oni�ta g�st� mg�� dolina, nad kt�r� g�rowa�y wysokie szczyty, odcinaj�ce si� wyra�nie na tle nieba. Delagu erra prowadzi� swobodnie, bez po�piechu. Samoch�d sun�� w d� na ja�owym biegu. Dwaj m�czy�ni bez s�owa patrzyli przed siebie. Po d�u�szej chwili policjant przerwa� cisz�: - Nie wiedzia�em, �e nad Jeziorem Pumy s� jelenie. A dalej nie dotar�em. - Tam jest rezerwat, poruczniku - odpar� spokojnie le�niczy, wygl�daj�c przez zakurzon� szyb�. - Wchodzi w sk�ad las�w okr�gu Toluca... a mo�e pan o tym nie wiedzia�?- Nie wiedzia�em. Nigdy w�yciu nie upolowa�em jelenia. Nawet po �adnych paru latach w policji nie jestem a� taki twardy. Le�niczy tylko si� u�miechn��. Min�li prze��cz. Po prawej r�ce mieli teraz opadaj�cy stok, po lewej za� ma�e kaniony wrzyna�y si� w zbocza g�r. Niekt�rymi w�wozami bieg�y zaro�ni�te zielskiem i poorane koleinami drogi. Nagle Delaguerra gwa�townie skr�ci� w lewo, na pas czerwonawej ziemi i wysuszonej trawy. Wcisn�� hamulec. Samoch�d zarzuci�, zako�ysa� si� i zary� w miejscu. Le�niczy odbi� si� od prawych drzwiczek wozu i grzmotn�� w przedni� szyb�. Sypi�c przekle�s twami, wyprostowa� si� i si�gn�� po bro�. Delaguerra chwyci� go za chudy, twardy nadgarstek i wykr�ci�. Le�niczy zblad� pod opalenizn�. Lew� r�k� pogmera� przy kaburze, lecz szybko zrezygnowa�.- Pogarszasz tylko swoj� sytuacj�, tajniaku - wyst�ka�. - Kto� dzwoni� do mnie do Salt Springs. Dosta�em cynk, �e w twoim wozie jest �ania. Dowiedzia�em si�, jak wygl�da twoja gablota i gdzie stoi. Ja... Delaguerra pu�ci� jego r�k�, wyci�gn�� mu colta z kabury i wyrzuci� go z wozu. - Wysiadka. Chcia�e� wraca� okazj�, to jazda. Co jest, pensyjka nie starcza ju� na �ycie? Sam �e� mi podrzuci� t� �ani�, kr�taczu, tam nad jeziorem! Le�niczy wysiad� powoli. Z rozdziawionymi ustami stan�� przy samochodzie, gapi�c si� t�pym wzrokiem. - Twardziel, co? - mrukn��. - Jeszcze po�a�ujesz, tajniaku. Z�o�� skarg�. Policjant przesun�� si� na s�siedni fotel i wysiad� z prawej strony wozu. Stan�� obok le�niczego. - Mo�e si� myl� - stwierdzi� powoli. - Mo�e kto� do ciebie dzwoni�. A mo�e nie. Wytaszczy� martw� �ani� z samochodu i nie spuszczaj�c chudzielca z oka, u�o�y� j� na ziemi. Le�niczy nawet nie drgn��, nawet nie pr�bowa� zbli�y� si� do swej broni, le��cej w trawie cztery me try dalej. Jego oczy o barwie wodorost�w by�y matowe, zimne. Delaguerra wr�ci� do samochodu, zwolni� hamulec i zapu�ci� silnik. Gdy wycofywa� si� na szo s�, chudzielec nadal sta� jak wryty. Dopiero gdy Cadillac wyrwa� do przodu i znikn�� mu z oczu, le�niczy podni�s� rewolwer, wsa dzi� go do kabury i zaci�gn�� �ani� w krzaki. Potem wyszed� na szos� i pieszo ruszy� pod g�r�. 6. - Ten cz�owiek dzwoni� do pana trzy razy, poruczniku, ale nie chcia� zostawi� numeru - poin formowa�a recepcjonistka w hotelu "Kenworthy". - Dwa razy dzwoni�a jaka� pani. Nie poda�a ani nu meru, ani nazwiska. Delaguerra wzi�� od niej trzy kartki z napisem "Joey Chill" i trzema r�nymi godzinami. Zabra� dwa listy, uchyli� kapelusza i wsiad� do windy samoobs�ugowej. Na czwartym pi�trze przeszed� ci chym, w�skim korytarzem i otworzy� drzwi. Nie zapalaj�c �wiate� podszed� do wielkich drzwi balko nowych, otworzy� je na o�cie� i popatrzy� na ciemne niebo, �wiat�a neon�w i ostre b�yski reflektor�w na bulwarze Ortega, dwie przecznice dalej. Stoj�c tam, wypali� p� papierosa. W panuj�cym mroku jego twarz wydawa�a si� bardzo smutna, bardzo zmartwiona. W ko�cu przeszed� do ma�ej sypialni, zapali� stoj�c� lampk� i rozbiera� si� do ro so�u. Wzi�� prysznic, wytar� si�, zmieni� bielizn� i w male�kiej kuchni przygotowa� sobie szklaneczk�. Popijaj�c i pal�c nast�pnego papierosa, sko�czy� si� ubiera�. W�a�nie dopina� kabur�, kiedy w salonie zaterkota� telefon. Dzwoni�a Belle Marr. G�os mia�a niewyra�ny, zachrypni�ty, jak gdyby od wielu godzin p�aka�a. - Jak to dobrze, Sam, �e ci� wreszcie z�apa�am. Ja... ja nie m�wi�am wtedy powa�nie. By�am wstrz��ni�ta, roztrz�siona, kompletnie rozbita. Chyba wiedzia�e�? - Jasne, dziecino. Nie my�l o tym wi�cej. Zreszt� mia�a� racj�. W�a�nie wr�ci�em znad jeziora. Wygl�da na to, �e wys�ali mnie tam tylko po to, �eby si� mnie pozby�. - Tylko ty mi teraz zosta�e�, Sam. Nie pozwolisz, �eby ci zrobili co� z�ego, prawda? - Kto? - Dobrze wiesz kto. Nie jestem taka g�upia, Sam. Ja wiem, �e to by� spisek, nikczemny politycz ny spisek, �eby si� go pozby�. Delaguerra mocniej chwyci� s�uchawk�. Przez chwil� nie m�g� wydoby� g�osu. - Mo�liwe jednak, �e pozory nie myl�, Belle - rzek� w ko�cu. - Mogli si� pok��ci� z powodu tych zdj��. By�o nie by�o, Donny mia� prawo powiedzie� takiemu facetowi, �eby wycofa� swoj� kan dydatur�. To nie szanta�... Pami�taj, �e on te� trzyma� bro�. - Postaraj si� wpa�� do mnie jak najszybciej, Sam. - W jej przeci�g�ych s�owach od�y�o wygas�e uczucie, zadawniona t�sknota. Waha� si�, b�bni�c palcami po stole. Wreszcie odpar�: - Jasne... Kiedy ostatnio kto� by� w waszym domku nad jeziorem? - Nie mam poj�cia. Nie zagl�da�am tam od roku. On... on je�dzi� tam beze mnie. Mo�e si� z kim� spotyka�? Nie wiem. Zmieni� temat i wkr�tce po�egna� si�. Siedzia� zapatrzony w �cian� nad biurkiem. Jego oczy rozb�ys�y jakim� twardym blaskiem. Twarz mia� skupion�, nie �ywi� ju� najmniejszych w�tpliwo�ci. Wr�ci� do sypialni po p�aszcz i kapelusz. Przed wyj�ciem wzi�� trzy kartki z nazwiskiem Joeya Chilla, podar� je na strz�py i spali� w popielniczce. 7. Pete Marcus - pot�ny, jasnow�osy tajniak - siedzia� bokiem przy ma�ym, zagraconym biurku w prawie pustym gabinecie. Pod przeciwleg�� �cian� sta�o bli�niacze biurko, to jednak by�o porz�dne i schludne - le�a�a na nim zielona suszka, przybory do pisania z onyksu, mosi�ny kalendarz i zast�pu j�ca popielniczk� muszla �limaka. Okr�g�a s�omiana poduszka, oparta pionowo na krze�le pod oknem, przypomina�a tarcz� strzel nicz�. Pete Marcus, niczym meksyka�ski no�ownik, celowa� w ni� pi�rami, kt�rych ca�� gar�� trzyma� w lewej r�ce. Rzuca� z roztargnieniem, bez specjalnej wprawy. Do pokoju wszed� Delaguerra. Zamkn�� drzwi, opar� si� o nie i z kamienn� twarz� spojrza� na siedz�cego policjanta. Ten okr�ci� si� na skrzypi�cym krze�le i z powrotem opar� o biurko. Paznok ciem kciuka podrapa� si� w brod�. - Serwus, Hiszpan! Udany wypad? Stary �y� bez ciebie nie mo�e. Delaguerra j�kn�� i wetkn�� papierosa w g�adkie, br�zowe usta. - By�e� przy tym, jak znale�li te zdj�cia, Pete? - By� by�em, ale to stary komis je wygrzeba�, nie ja. A bo co? - Widzia�e�, jak to si� odby�o? Marcus spojrza� mu prosto w oczy i odpar� asekuracyjnie: - On je naprawd� znalaz�, Sam. Nie podrzuci� ich... je�li o to ci chodzi. Delaguerra skin�� g�ow� i wzruszy� ramionami. - Jest co� nowego w sprawie broni? - Tak. Kaliber dwadzie�cia pi��, a nie trzydzie�ci dwa. Cholerny kieszonkowy gnat! Koszulki ze stopu miedzi i niklu. Samopowtarzalny, �usek nie znale�li�my. - O tym Imlay pami�ta�, a o zdj�ciach, z powodu kt�rych zabi�, jako� zapomnia� - stwierdzi� Hiszpan spokojnie. Blondyn opu�ci� nogi na pod�og� i pochyli� si�, spogl�daj�c na niego z ukosa. - Mo�liwe. Przypisali mu motyw, ale skoro Marr te� trzyma� spluw�, to teoria o zab�jstwie z premedytacj� jakby upada, nie? - Dobrze g��wkujesz, Pete. - Delaguerra stan�� przy oknie, wygl�daj�c na ulic�. Po chwili Marcus rzuci� pos�pnie: - Pewnie uwa�asz, �e ja nic nie robi�, co? Delaguerra odwr�ci� si� powoli i podszed� do kolegi. - Bez urazy, stary. Jeste� moim wsp�lnikiem, a �e uchodz� za wtyczk� Marra na komendzie, wi�c i tobie si� troch� dosta�o. Ale ty przynajmniej siedzisz na ty�ku, a mnie wys�ali nad Jezioro Pumy tylko po to, �eby mi podrzuci� do samochodu zastrzelon� �ani� i zwali� na g�ow� le�niczego. Marcus wsta�, zaciskaj�c pi�ci i szeroko otwieraj�c wzburzone szare oczy. Jego nozdrza zbiela �y. - Sam, tutaj nikt by si� nie posun�� tak daleko. - Te� tak my�l� - przytakn�� Delaguerra. - Raczej dali si� nam�wi�, �eby mnie tam wys�a�, a kto� z zewn�trz za�atwi� reszt�. Pete Marcus usiad� i z w�ciek�o�ci� cisn�� pi�rem w poduszk�. Stal�wka utkwi�a w s�omie, za drga�a i z�ama�a si�, a pi�ro z grzechotem spad�o na pod�og�. - S�uchaj - powiedzia� ochryple, nie podnosz�c wzroku - dla mnie to tylko robota. Nic wi�cej. �r�d�o utrzymania. Ja nie idealizuj� pracy w policji tak jak ty. Jedno twoje s��wko, a wezm� t� cho lern� odznak� i rzuc� staremu w pysk. Delaguerra nachyli� si� i da� mu s�jk� w bok. - Wybij to sobie z g�owy, gliniarzu. Mam pomys�. Zbieraj si� do domu i zalej pa��. Szybko wyszed� z pokoju. Nieco dalej wyk�adany marmurem korytarz rozszerza� si�, tworz�c nisz� z trojgiem drzwi. Na �rodkowych widnia� napis: "Szef Wydzia�u �ledczego. Wst�p wolny". De laguerra otworzy� je i znalaz� si� w ma�ej poczekalni. Siedz�cy za barierk� policyjny stenotypista spoj rza� na niego i ruchem g�owy wskaza� mu drzwi wewn�trzne. Delaguerra otworzy� furtk� w barierce i znikn�� za drzwiami s�siedniego pomieszczenia. W wielkim gabinecie zasta� dw�ch m�czyzn. Szef wydzia�u �ledczego, Tod McKim, pos�a� mu twarde spojrzenie zza masywnego biurka. By� to zwalisty, nieco ju� zwiotcza�y m�czyzna o d�u giej,irytuj�co melancholijnej twarzy. Zezowa� lekko na jedno oko. Z boku biurka, w fotelu z p�okr�g�ym oparciem, siedzia� ubrany z przesadn� elegancj� m� czyzna w kamaszach. Obok niego, na drugim fotelu, le�a�y szare r�kawiczki, per�owoszary kapelusz i hebanowa laska. Cz�owiek ten mia� bujne, mi�kkie bia�e w�osy i przystojn�, zdradzaj�c� rozpustny tryb �ycia twarz. Regularne masa�e zapewnia�y mu niezwykle r�ow� cer�. Z ironiczn�, rozbawion� min� pali� papierosa w d�ugiej bursztynowej cygarniczce. U�miechn�� si� do wchodz�cego. Delaguerra usiad� naprzeciwko McKima i zerkn�� na siwego m�czyzn�. - Dobry wiecz�r, komisarzu - przywita� si�. Komisarz Drew skwitowa� to niedba�ym ruchem r�ki. McKim pochyli� si�, splataj�c kr�tkie palce o poobgryzanych paznokciach na l�ni�cym biurku. - Nie �pieszy�o ci si� z raportem - stwierdzi� cicho. - Znalaz�e� co�? Delaguerra patrzy� na niego spokojnie, bez wyrazu. - A mia�em co� znale��... opr�cz podrzuconej �ani w moim wozie? Na twarzy McKima nie drgn�� ani jeden mi�sie�, nie zasz�a najmniejsza zmiana. Komisarz Drew przejecha� r�owym, opi�owanym paznokciem po gardle i �wisn�� przez z�by. - �adnie to tak odzywa� si� do szefa w ten spos�b , ch�opcze? Policjant nie odrywa� wzroku od prze�o�onego. Czeka�. - Mia�e� nieskazitelne akta, Delaguerra - rzek� McKim powoli, ze smutkiem. - Tw�j dziadek by� jednym z najlepszych szeryf�w w historii tego okr�gu. Ale dzisiaj rzuci�e� na to wszystko g��boki cie�. Jeste� oskar�ony o pogwa�cenie ustawy o ochronie zwierzyny, utrudnianie wykonywania obowi�zk�w s�u�bowych funkcjonariuszowi z okr�gu Toluca i stawianie oporu podczas aresztowania. Masz mi co� do powiedzenia na ten temat? - Wydano ju� nakaz aresztowania? - spyta� Delaguerra bezbarwnym tonem. McKim pokr�ci� g�ow�. - To sprawa wewn�trzwydzia�owa. Nie wniesiono formalnego oskar�enia. Przypuszczam, �e z braku dowod�w. - U�miechn�� si� sucho, pos�pnie. - W takim razie mam pewnie zwr�ci� odznak�? McKim przytakn�� w milczeniu. - Co� ty taki szybki Bill? - wtr�ci� Drew. - Nie za pr�dko si� zgadzasz? Delaguerra wyci�gn�� odznak� policyjn�, przetar� j� r�kawem i pchn�� przez blat. - Nie ma sprawy, szefie - rzek� cicho. - W moich �y�ach p�ynie czysta hiszpa�ska krew. Nie jes tem Mulatem, Metysem czy innym miesza�cem. M�j dziadek w takiej sytuacji zu�y�by mniej s��w, za to wi�cej prochu, ale to wcale nie jest zabawne. Wrobiono mnie dlatego, �e Donegan Marr by� moim przyjacielem. Wie pan r�wnie dobrze jak ja, �e to nie mia�o �adnego wp�ywu na moj� prac�. Ale ko misarz i jego polityczni poplecznicy nie s� tego chyba tacy pewni. Drew zerwa� si� z miejsca. - Jak mi B�g mi�y, nie pozwol� si� obra�a�! - rykn��. Delaguerra u�miechn�� si�. Nie odpowiedzia�, nawet nie spojrza� na komisarza. Drew usiad�, sa pi�c ci�ko i �ypi�c na niego spode �ba. Po chwili McKim wrzuci� odznak� do �rodkowej szuflady biurka i wsta�. - Jeste� zawieszony, Delaguerra - oznajmi�. - B�d� ze mn� w kontakcie. - Nie ogl�daj�c si� za siebie, szybko wyszed� z gabinetu. Delaguerra odsun�� krzes�o i poprawi� kapelusz. Drew chrz�kn��. - Mo�e i ja si� zbytnio pospieszy�em - rzek�, u�miechaj�c si� pojednawczo. - To ta moja irlandz ka krew. Ale nie obra�aj si�. Pr�dzej czy p�niej ka�dy z nas dostaje tak� lekcj�. Mo�na ci co� pora dzi�? Policjant wsta� i spojrza� na niego z nik�ym, suchym u�mieszkiem, kt�ry wprawi� w ruch tylko k�ciki ust na jego kamiennej twarzy. - Wiem, co to za rada. Mam si� odczepi� od sprawy Marra. Komisarz wybuchn�� �miechem. Wr�ci� mu dobry humor. - Niezupe�nie. Nie ma ju� �adnej sprawy Marra. Imlay - za po�rednictwem adwokata - przyzna� si� do zab�jstwa. Twierdzi, �e dzia�a� w obronie w�asnej. Rano ma si� stawi� do dyspozycji prokurato ra. Nie, ja chcia�em ci doradzi� co innego... �eby� wr�ci� do Toluca i pogada� od serca z le�niczym. To chyba powinno za�atwi� spraw�. W ka�dym razie warto spr�bowa�. Delaguerra podszed� cicho do drzwi, otworzy� je i odwr�ci� si�, prezentuj�c w u�miechu wszys tkie z�by. - Ja wyczuj� �ajdaka na kilometr, komisarzu. Jego ju� wynagrodzono za fatyg�. Wyszed�. Rozw�cieczony Drew patrzy�, jak drzwi zamykaj� si� za nim z szelestem i suchym trzaskiem. Jego r�owa twarz zsinia�a, d�o� podtrzymuj�ca bursztynow� cygarniczk� dygota�a z w�ciek�o�ci. Bezwiednie str�ci� popi� na nienagannie zaprasowane spodnie. - Jak mi B�g mi�y! - sykn�� zawzi�cie. - Ty g�adka hiszpa�ska zarazo, mo�esz by� sobie g�adki jak szk�o... ale ciebie �atwiej jest podziurawi�! Z furi� wygramoli� si� z fotela, starannie otrzepa� spodnie i si�gn�� po lask� i kapelusz. Jego wy piel�gnowane palce dr�a�y. 8. Koloryt lokalny Newton Street, na odcinku mi�dzy Trzeci� a Czwart�, tworzy�y tanie sklepy z konfekcj�, lombardy, automaty z papierosami i gum� do �ucia oraz podrz�dne hoteliki, przed kt� rymi m�czy�ni wymieniali ukradkowe spojrzenia, a s�owa s�czy�y si� po papierosach przylepionych do ich nieruchomych warg. W po�owie drogi wystaj�cy drewniany szyld zaprasza�: "Sala bilardowa Stolla". Delaguerra zszed� po schodkach prowadz�cych z chodnika do sutereny. Od frontu w sali bilardowej panowa� mrok. Sto�y by�y przykryte pokrowcami, kije spoczywa�y w szeregu na stojakach. Ale na ty�ach pomieszczenia pali�o si� �wiat�o, ostre bia�e �wiat�o, na tle kt� rego odcina�y si� st�oczone g�owy i barki. Z wrzawy wybija�y si� odg�osy k��tni i krzyki markiera po daj�cego wyniki. Delaguerra ruszy� w tamt� stron�. Nagle, jak na komend�, wrzawa ucich�a. W chwilowej ciszy rozleg� si� ostry stukot kul, matowy odg�os bili odbijaj�cej si� od �cian, a w ko�cu ostry trzask potr�jnego karambolu. Zn�w podni�s� si� zgie�k. Delaguerra przystan�� ko�o zakrytego sto�u i wyj�� z portfela banknot dziesi�ciodolarowy oraz ma�� nalepk�. Napisa� na niej: "Gdzie jest Joe?", przyklei� j� do banknotu i z�o�y� go we czworo. Pod szed� do t�umu kibic�w i przepcha� si� do samego sto�u. Wysoki, blady m�czyzna o beznami�tnej twarzy i kasztanowych w�osach z przedzia�kiem na ciera� kred� czubek kija, przygl�daj�c si� ustawieniu kul. Nachyli� si� i opar� kij w wide�kach sinych bia�ych palc�w. Ha�as wykrzykiwanych zak�ad�w urwa� si� jak no�em uci��. Blady dryblas popisa� si� efektownym strza�em. - Czterdzie�ci dla Chilla - obwie�ci� puco�owaty facet siedz�cy na wysokim sto�ku. - Osiem do przodu. Dryblas zn�w natar� kij kred� i rozejrza� si� leniwie, omijaj�c wzrokiem Delaguerr�, jak gdyby si� nie znali. Policjant przepchn�� si� bli�ej niego. - Postawisz na siebie, Max? - zapyta�. - Zaryzykuj� pi�tala, �e teraz ci nie wyjdzie. Dryblas skin�� g�ow�. - Przyjmuj�. Delaguerra po�o�y� z�o�ony banknot na skraju sto�u. M�ody ch�opak w pasiastej koszuli si�gn�� po pieni�dze, lecz Max Chill uprzedzi� go - jakby mimochodem - i schowa� banknot do kieszeni kami zelki. - Stoi pi�tal - rzek� oboj�tnie i z�o�y� si� do strza�u. By�o to precyzyjne, skomplikowane zagranie, istny majstersztyk. Nast�pi� zas�u�ony aplauz. Dryblas odda� kij swojemu pomocnikowi w pasiastej koszuli. - Przerwa - zarz�dzi�. - Musz� skoczy� na stron�. Znikn�� za kotar� i drzwiami z napisem: "M�ski". Delaguerra zapali� papierosa, rozgl�daj�c si� po typowej ho�ocie z Newton Street. Przeciwnik Maxa Chilla - jeszcze jeden beznami�tny dryblas - rozmawia� z markierem, nie patrz�c na niego. Ko�o nich sta� samotny przystojny Filipi�czyk w szy kownym br�zowym garniturze i pali� papierosa o barwie czekolady. Max Chill wr�ci� do sto�u, wzi�� sw�j kij i natar� go kred�. Si�gn�� do kieszeni, rzuci� od nie chcenia: - Jestem ci krewny pi�tk� reszty, kolego - i poda� Hiszpanowi z�o�ony banknot. Niemal bez chwili przerwy zrobi� trzy karambole. - Chill czterdzie�ci cztery - og�osi� markier. - Dwana�cie do przodu. Dwaj kibice wydostali si� z t�umu i ruszyli do wyj�cia. Delaguerra poszed� w ich �lady. Zatrzy ma� si� u podn�a schod�w, rozwin�� banknot i przeczyta� adres nabazgrany pod jego pytaniem. Zwin�� banknot w d�oni i w�a�nie mia� go schowa� do kieszeni, gdy co� twardego d�gn�o go w plecy. - Pom�c ci wyj��, mistrzu? - zapyta� g�os przypominaj�cy tr�con� strun� banjo. Policjant zmarszczy� nos. Spojrza� w g�r�, na znikaj�ce nogi dw�ch m�czyzn na schodach i odbity blask latarni. - No jak? - zabrzd�ka� g�os ponuro. Delaguerra pad� na pod�og�, odwracaj�c si� w powietrzu i wyrzucaj�c do ty�u r�k�. Nim upad�, zacisn�� d�o� na nodze przeciwnika. Cios pistoletem rozmin�� si� z jego g�ow�, trafi� go w lewy bark, przeszywaj�c b�lem ca�e rami�. Policjant czu� na sobie ci�ki, gor�cy oddech. Co� lekko uderzy�o go w kapelusz. Tu� obok niego kto� warcza� w�ciekle, piskliwie. Przeturla� si�, wykr�caj�c napastnikowi nog� w kostce, podpar� si� kolanem i poderwa�. Wsta� z koci� zwinno�ci� i z ca�ej si�y odepchn�� no g� przeciwnika. Filipi�czyk w br�zowym garniturze grzmotn�� plecami o pod�og�. Chwiejnie poderwa� bro�. Delaguerra kopn�� ma�� br�zow� r�k�; pistolet wyl�dowa� pod kt�rym� ze sto��w. Filipi�czyk le�a� na plecach, z wysi�kiem unosz�c g�ow�. Kapelusz wci�� trzyma� si� jego nat�uszczonych w�os�w, niczym przylepiony. W g��bi sali partia karambola spokojnie toczy�a si� dalej. Mo�liwe, �e kto� us�ysza� odg�osy b�j ki, lecz nikt si� tym nie zainteresowa�. Delaguerra wyszarpn�� z tylnej kieszeni plecion� sk�rzan� pa�k� i nachyli� si�. Napi�t� br�zow� twarz Filipi�czyka wykrzywi� skurcz. - Musisz si� jeszcze wiele nauczy�, przyjemniaczku - stwierdzi� Delaguerra zimno, lecz oboj�t nie. - Wstawaj. �niady ch�opak wsta� z podniesionymi r�kami. Nagle b�yskawicznie si�gn�� pod praw� pach�. Policjant zamachn�� si� od niechcenia. Ch�opak opu�ci� przetr�con� lew� r�k� i pisn�� niczym zg�od nia�e koci�. Delaguerra wzruszy� ramionami i u�miechn�� si� sardonicznie. - Napad, co? Ano, innym razem, ��todziobie. Teraz jestem zaj�ty. Spadaj! Filipi�czyk prze�lizgn�� si� mi�dzy sto�ami, przykucn��. Delaguerra prze�o�y� pa�k� do lewej r� ki, a praw� opar� na kolbie rewolweru. Sta� tak przez chwil�, patrz�c ch�opakowi prosto w oczy. Na gle odwr�ci� si�, szybko wszed� na schody i znikn��. Br�zowy ch�opak skoczy� pod �cian� i wczo�ga� si� pod st�, szukaj�c swego pistoletu. 9. Joey Chill gwa�townie otworzy� drzwi. W r�ku trzyma� kr�tki, zniszczony rewolwer bez muszki. By� to drobny, zawzi�ty cz�owieczek o spi�tej, sk�opotanej twarzy. Przyda�oby mu si� golenie i czysta koszula. Z pokoju za jego plecami dolatywa� cierpki, zwierz�cy od�r. Opu�ci� bro� i z kwa�nym u�miechem cofn�� si� w g��b mieszkania. - Wskakuj, �ledziu. Co� ci si� nie �pieszy�o. Delaguerra zamkn�� za sob� drzwi. Zsun�� kapelusz na ty� g�owy, ods�aniaj�c k�dzierzawe w�o sy, i obrzuci� gospodarza oboj�tnym wzrokiem. - Uwa�asz, �e powinienem pami�ta� adres ka�dego ch�ystka w mie�cie? Musia�em si� dowie dzie� u Maxa. Ma�y cz�owieczek burkn�� co� pod nosem, po�o�y� si� na ��ku i schowa� bro� pod poduszk�. Spl�t� r�ce za g�ow� i pu�ci� oko do sufitu. - Masz st�w�, �ledziu? Delaguerra przysun�� do ��ka drewniane krzes�o i usiad� na nim okrakiem. Wyci�gn�� p�kat� fajk�. Nabi� j� bez po�piechu, rozgl�daj�c si� z niesmakiem: zamkni�te okno, ��ko z odpryskuj�c� farb�, zmi�toszona po�ciel, umywalka i dwa poplamione r�czniki w rogu, pusty kredens kuchenny, a na nim Biblia przyci�ni�ta opr�nion� do po�owy butelk� d�inu. - Dekujesz si�? - spyta� bez specjalnego zainteresowania. - Pali mi si� pod nogami. Depcz� mi po pi�tach. Ale mam dla ciebie co�, za co warto odpali� st�w�. Oboj�tnie, bez po�piechu, policjant schowa� kapciuch, przypali� fajk� i irytuj�co powoli wydmu cha� dym. Cz�owieczek na ��ku wierci� si� niespokojnie, zerkaj�c na niego z ukosa. - Dobry z ciebie kapu�, Joey, to ci musz� przyzna� - stwierdzi� Delaguerra powoli. - Ale sto pa pierk�w piechot� nie chodzi. - Warto wybuli�, ch�opie. Je�li chcesz si� dowiedzie�, kto naprawd� sprz�tn�� Marra. Policjant zatrzyma� na nim lodowaty wzrok. Przygryz� ustnik fajki. - M�w, Joey - poleci� cichym, ponurym g�osem. - Zap�ac�, je�li uznam, �e warto. Byleby� tylko nie zalewa�. Informator wspar� si� na �okciu. - Wiesz, co za jedna figlowa�a z Imlayem na tych obrazkach? - Znam jej nazwisko. Ale zdj�� nie widzia�em. - Stella La Motte to pseudo estradowe. Naprawd� nazywa si� Stella Chill. To moja m�odsza siostra. Delaguerra spl�t� r�ce za oparciem krzes�a. - Nie�le. M�w dalej. - Ona go w to wrobi�a. Wrobi�a go za par� dzia�ek heroiny od jednego sko�nookiego Filipi�czy ka. - Filipi�czyka? - wtr�ci� szorstko policjant. Na jego twarzy malowa�o si� skupienie. - W�a�nie. To jeden z tych naszych ma�ych br�zowych braci. Przystojniak, elegancik i handlarz od proch�w. Sakramencki czubek. Nazywa si� Toribo, a wo�aj� go Gor�cy Ch�opak. Mieszka drzwi w drzwi ze Stell�. Najpierw wci�gn�� j� w na��g, a potem w spraw� Imlaya. Doprawi�a czym� Imlay owi w�dk�, �eby mu si� film urwa�, i wpu�ci�a ��tka, �eby im cykn�� par� zdj��. Cwane, co nie? A potem, jak to kobita, po�a�owa�a tego i wy�piewa�a wszystko mnie i Maxowi. Delaguerra surowo pokiwa� g�ow�. Milcza�. Joey u�miechn�� si� pe�n� g�b�, b�yskaj�c ma�ymi z�bkami. - A co ja robi�? A ja si� zasadzam na ��tka. Chodz� za nim jak cie�, bracie. Nie min�o czasu wiele, patrz�, a on zasuwa do mieszkanka Dave'a Aage'a na Vendome... Za to chyba nale�y si� pacz ka? Policjant kiwn�� g�ow�, wysypa� na d�o� nieco popio�u z fajki i zdmuchn�� go. - Kto jeszcze o tym wie? - Max. Potwierdzi, co m�wi�, jak z nim dobrze zagadasz. Ale on nie chce mie� z tym nic wsp�l nego. Nie bawi si� w takie rzeczy. Da� Stelli fors�, �eby wywia�a z miasta, i wypisa� si� z tego. Bo tamci nie daj� sobie w kasz� dmucha�. - Max nie mo�e wiedzie�, dok�d trafi�e� za Filipi�czykiem. Joey usiad� raptownie i spu�ci� nogi na pod�og�. Spos�pnia�. - Ja nie zalewam, tajniaku. Ciebie nigdy nie kantowa�em. - Wierz� ci, Joey - odpar� cicho Delaguerra. - Ale przyda�oby si� wi�cej dowod�w. Rozumiesz co� z tego? - To� to �mierdzi na odleg�o��, �e a� g�owa boli - parskn�� ma�y cz�owieczek. - Albo �