Wrota Baldura t. I - ATHANS PHILIP

Szczegóły
Tytuł Wrota Baldura t. I - ATHANS PHILIP
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wrota Baldura t. I - ATHANS PHILIP PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wrota Baldura t. I - ATHANS PHILIP PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wrota Baldura t. I - ATHANS PHILIP - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ATHANS PHILIP Wrota Baldura t. I PHILIP ATHANS Baldur's Gate Przelozyl Rafal Galecki Wydanie oryginalne: 1999 Wydanie polskie: 1999 Moim dwom corkom dedykuje(wciaz jestem normalny) Podziekowania Adela stworzylem sam, ale kazda inna postac w tej ksiazce, czy to pojawiajaca sie na poczatku, w srodku, czy na jej koncu, powstala na podstawie wspanialej komputerowej gry Baldur's Gate, dziela tworcow z BioWare: Jamesa Ohlena, Lukasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga i calej reszty ekipy BioWare, ktora opracowala gre. Dzieki wam, chlopaki, gralo sie naprawde swietnie!Na koniec musze tez podziekowac mojemu wydawcy, Jessowi Lebowowi. (Tak jak chciales, umiescilem cie w tej ksiazce. No i gdzie jest obiecane mi piec dolcow?) Rozdzial pierwszy Ostrza starly sie ze soba az iskry poszly. Abdel natarl z taka sila, ze jego ramie wpilo sie w ciezkie ostrze wlasnego palasza. Zignorowal bol i pchnal jeszcze mocniej. Byl na tyle wysoki i silny, by zdecydowanie wytracic swego przeciwnika z rownowagi. Wrog zatoczyl sie dwa kroki w tyl i wyrzucil lewa reke w bok, by powstrzymac upadek. Abdel natychmiast wykorzystal przewage i cial w odsloniety brzuch napastnika, rozdzierajac na strzepy jego kolczuge, cialo i kregoslup.Abdel rozpoznal dwoch z czterech mezczyzn probujacych go zabic. To byli najemnicy, twardziele tacy jak on sam. Na pewno ktos im zaplacil, ale kto i dlaczego - tego Abdel nie wiedzial. Minelo jakies dziesiec czy nawet dwadziescia sekund, zanim mezczyzna, ktorego Abdel zabil, pojal, ze jest juz martwy. Patrzyl sie w dol, na gleboka rane w swoim brzuchu, przecinajaca go prawie na pol. Krew byla wszedzie, czerwien mieszala sie z zolto-szara tkanka rozprutych wnetrznosci. Twarz umierajacego przybrala niemal komiczny wyraz: byla biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona. Ten widok sprawil, ze serce Abdela zabilo zywiej; on sam nie wiedzial, czy z powodu szoku czy raczej przyjemnosci. Te chwile zastanowienia Abdel niemal przyplacil zyciem, kiedy jeden z pozostalych bandytow niespodziewanie zblizyl sie, wywijajac trzymanymi w obu dloniach malymi, ostrymi toporkami. -Kamon - zawolal go po imieniu Abdel, jednoczesnie cofajac sie pol kroku w tyl, aby uchylic sie przed drugim toporkiem. - Dawno sie nie widzielismy. Pracowal z Kamonem jakis rok temu, strzegac pewnego magazynu w Athkatli, gdzie jakis tajemniczy towar lezal na tyle dlugo, by przyciagac uwage zlodziei. Tylko Kamon walczyl dwoma blizniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, byl wojownikiem, ktorego wielu mniej doswiadczonych przeciwnikow nie docenialo. Kazdy, kto siedzial w tym fachu tak dlugo jak Abdel, mogl zobaczyc w jego blekitnych oczach, rzucajacych szybkie i bystre spojrzenia, jak groznym rywalem byl Kamon. -Abdel - zaczal Kamon - przykro mi z powodu twojego ojca. To byl stary trik z odwroceniem uwagi, starszy nawet niz sam Gorion, ktory kiedys wydawal sie Abdelowi najstarszym czlowiekiem przemierzajacym ulice i trakty Faerunu. Abdel zerknal katem oka na swego ojca. Gorion trzymal sie dzielnie, jak zwykle starajac sie tak walczyc, by nie zabic bandytow, ktorzy oczywiscie nie byli tak laskawi jak ow starzec. Atakowal go szabla bandzior o ciemnej karnacji skory, z wyszywana opaska na glowie. Bardzo szybko, ale i troche niezdarnie. Gorion mogl go przez jakis czas trzymac na dystans swoja solidna, debowa laga, ale jak dlugo? Abdel zaczekal, az Kamon wysunie w jego strone prawe ramie i niespodziewanie wyprowadzil mieczem cios od dolu, podbijajac ostrze toporka z taka sila i szybkoscia, iz wytracona bron zdarla styliskiem skore wnetrza dloni rywala. Kamon zaklal i cofnal sie trzy kroki w tyl. Utrata broni zaskoczyla go, nie na tyle jednak, by sie nierozwaznie odslonil. Byl doswiadczonym wojownikiem i zawsze mial oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwil teraz zaklinowany na ostrzu miecza Abdela. Abdel powinien teraz jak najszybciej pozbyc sie nadzianego na miecz toporka, jednak zamarl, kiedy uslyszal za soba skrzypienie zwiru. Mial nadzieje, ze Kamon wykorzysta sytuacje i zareaguje wlasciwie, i Kamon wyswiadczyl mu te przysluge. Bandyta rzucil sie nan szybko, celujac drugim toporkiem w jego piers. Abdel blyskawicznie podkurczyl kolana, zaslaniajac sie jednoczesnie mieczem. Jego stopy stracily oparcie i Abdel runal na plecy w tym samym momencie, kiedy olbrzymia halabarda zachodzacego go od tylu przeciwnika miala go przeciac na pol. Zwir zazgrzytal pod ciezkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytow, ktorego Abdel rozpoznal, gdy spotkali sie na drodze. Eagus wciaz zloscil sie z powodu tej blizny, ktora mial na twarzy, od kiedy jakies osiem miesiecy temu przegral z Abdelem zaklad w Julkoun. Na wspomnienie tego wydarzenia Abdel mimowolnie sie usmiechnal, nie baczac na deszcz cieplej krwi, ktora szeroka struga chlusnela na niego z gory. Cios Eagusa, ktory mierzyl w Abdela, roztrzaskal czaszke Kamona, od czubka az po podbrodek. Abdel zalowal tylko, ze nie zdazyl wczesniej zapytac Kamona, co takiego strzegli w magazynie w Athkatli. Zwiniety na ziemi Abdel rozprostowal nagle nogi i cial mieczem w tyl, wciaz majac nadziany na ostrzu toporek. Liczyl, ze trafi Eagusa, podczas gdy bron halabardnika wciaz tkwila w glowie jego przyjaciela. Nagle palacy bol w boku zaparl mu dech, a on sam instynktownie rzucil sie w lewo. Piaty bandyta, ten ktory dotad trzymal sie z dala, strzelil z kuszy i jego belt utkwil w prawym boku Abdela. Abdel chwycil za drzewce i wyrwal je z rany, rozszarpujac przy tym kolczuge i wyjac z bolu. Na chwile ich wzrok spotkal sie i Abdel poslal mu tak zlowrogie spojrzenie, ze kusznik cofnal sie w poplochu. Mial nadzieje, ze bandyta przerazil sie na tyle, by wiecej juz nie strzelac. Zreszta Abdel mial bardziej palacy problem. Eagus miotal sie wsciekle, usilujac wyrwac ostrze halabardy z glowy Kamona. Abdel byl niebezpiecznie blisko, ale wykorzystal te chwile, by sprawdzic, jak radzi sobie ojciec. Szlo mu dobrze, jego przeciwnik meczyl sie coraz bardziej, wyprowadzajac coraz bardziej chaotyczne ciosy. -Mozemy sie tak bawic bez konca, Calishito - rzekl Gorion, odgadujac pochodzenie mezczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju oreza, ktorym sie poslugiwal. - Albo przynajmniej do czasu, az mi powiesz, kto i dlaczego was wynajal. Abdel wreszcie uwolnil ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wciaz obserwujac ojca, drugim zezujac na Eagusa. Calishitanski najemnik usmiechnal sie, odslaniajac srebrny zab, dawno juz zmatowialy. -Zostalismy dobrze oplaceni, sir, szkoda gadac. Lepiej poddajcie sie, to moze i nie zdechniecie - odpowiedzial Gorionowi. Nagle rozlegl sie odglos, jakby ktos zrzucil olbrzymiego arbuza z wysokiej wiezy - to Eagus uwolnil swoja halabarde. Podniosl dlugie drzewce do gory i zatoczyl nim, zbryzgujac Abdela i droge wokol siebie krwia Kamona. Abdel rzucil toporkiem, lecz Eagus z latwoscia go odbil. Rzut nie mial na celu zabic Eagusa, a jedynie wytracic go z rownowagi. Abdel wiedzial, ze jest tylko jeden sposob i jedna sekunda na to, by sie przekonac, czy jego manewr poskutkowal. Zerwal sie i szybko skoczyl, na straszne pol sekundy tracac ziemie pod nogami. Polecial wprost na Eagusa i poczul, jak ostrze jego miecza zaglebia sie w szczelinie przerdzewialej zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotknely ziemi. Zamierzal wstac i wepchnac miecz glebiej, szatkujac flaki Eagusa na salatke, lecz ten nie stracil rownowagi az tak, jak oczekiwal Abdel. Bandyta zesliznal sie z czubka jego miecza. Buchnela krew, Eagus wykrzywil twarz w grymasie bolu, lecz stal i walczyl dalej. Halabarda swisnela i Abdel z ledwoscia zdazyl uniesc miecz, by zaslonic sie przed ciezkim ciosem. Ostrze palasza wgryzlo sie gleboko w grube drzewce halabardy i ugrzezlo w nim. Abdel byl bezbronny. Eagus wyszczerzyl zolte zeby w burej masie paskudnej brody i zastosowal dzwignie, wykorzystujac dlugie drzewce halabardy - szarpnal mocno w gore i choc musialo mu to sprawic straszny bol, a jego rana otworzyla sie szerzej, to jednak zdolal wyrwac ciezki miecz z dloni Abdela. Eagus zakrztusil sie ze smiechu, kiedy palasz Abdela uderzyl o ziemie. Mial teraz przewage nad Abdelem i potrafil ja wykorzystac. Abdel slyszal z boku dzwiek stali, co znaczylo, ze jego ojciec wciaz zmagal sie z calishitanskim szermierzem. Musial wiec walczyc z Eagusem sam, w dodatku bez broni. Eagus wyraznie byl juz zmeczony, moze nawet stracil zbyt wiele krwi, bowiem zaatakowal tak wolno i niezdarnie, ze Abdel az rozczarowal sie, z jaka latwoscia udalo mu sie odbic cios halabardy reka, jakkolwiek sila ciosu niemal nie zlamala mu prawego przedramienia. Zabolalo, ale Abdel zignorowal bol i wymierzyl Eagusowi solidnego kopa. Czubek ciezkiego buta trafil bandyte wprost w jego otwarta rane. Eagus zaskrzeczal i upadl, nogi zalamaly sie pod nim jak zapalki. Abdel wyciagnal wielki, szeroki sztylet, ktory dostal od Goriona jako podarunek z okazji osiagniecia dojrzalosci. Srebrne ostrze zalsnilo. Podszedl i poderznal Eagusowi gardlo, patrzac jak powoli gasna mu oczy, wraz z uchodzacym zen zyciem. Abdel usmiechnal sie, choc wiedzial, ze Gorion tego nie lubi. I nagle zdal sobie sprawe, ze przeciez Gorion wciaz walczy, a poza tym... Byl jeszcze kusznik. Stal dalej. Mruzyl swe ciemne oczy w porannych promieniach slonca. Jego cwiekowana, skorzana kamizela skrzypiala przy kazdym ruchu. Dlugie rude wlosy falowaly ciezko na wietrze. Kusznik celowal w Goriona. Z gardla Abdela wydarl sie pelen rozpaczy krzyk. -Oj... Spust zwolnil cieciwe, ciezki belt ze swistem przecial powietrze... -... cze... ... i utkwil prosto w oku Goriona. -... eeee!!! Abdel juz wiedzial, zanim jeszcze bezwladne cialo Goriona leglo na zwirze drogi, ze jego jedyny ojciec, ktorego znal, juz nie zyje. W oczach mu poczerwienialo, w uszach zadzwonilo, w ustach czul jadowity smak miedzi - ogarnela go wscieklosc. Najpierw podbiegl do calishitanskiego szablisty; po prostu dlatego, ze byl blizej. Trzymal swoj ciezki, srebrny sztylet przed soba, wyprowadzajac szybkie pchniecia w przod. Zmeczony Calishita zatoczyl sie w tyl i uniosl szable do gory. Metal brzeknal, a Calishita zdazyl wypowiedziec tylko pierwsza sylabe imienia jakiegos dawno zapomnianego boga, kiedy ciezkie ostrze Abdela strzaskalo klinge wspaniale zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawirowalo w powietrzu i polecialo gdzies w bok, ponad droga, w strone krzakow. Calishita mogl tylko patrzec, jak jego bron szybuje lukiem i cofac sie przed sztyletem Abdela. Stopa Calishity zapadla sie nagle w koleine wyzarta w drodze przez kola wozow. Stracil rownowage i runal w tyl, co ocalilo go przed kolejnym ciosem sztyletu, ktory teraz niechybnie rozplatalby mu szyje. Wyjac z wscieklosci, Abdel rzucil sie w przod i znow chlasnal. Jego ramie zadrzalo pod naglym oporem, na jaki natrafilo ostrze ciezkiego sztyletu. Calishita prawdopodobnie zdazyl jeszcze zobaczyc, jak zlamane ostrze jego szabli uderza o ziemie, zanim swiat mu zawirowal, a cos mokrego i lepkiego zbryzgalo twarz. Jego odcieta glowa mogla jeszcze zyc, aby to zobaczyc, ale on sam byl juz martwy, zanim glowa i cialo dotknely ziemi. Kusznik nie zamierzal dluzej czekac, by klac, blagac o litosc czy struchlec z przerazenia. Moze nie byl najbystrzejszym czlowiekiem na Wybrzezu Mieczy, ale byl bystry na tyle, by w trosce o wlasne zycie rzucic sie do ucieczki. Abdel, wciaz ogarniety niepohamowana zadza mordu, gonil go tak dlugo, az wreszcie dopadl i pokrajal na kupe broczacego krwia miesa. W koncu przybrany syn Goriona z Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomnosci opadl na te sterte podziurawionej skory, flakow, strzaskanej kuszy, i zaplakal. * * * Abdel od lat sprzedawal sile swego ramienia i umiejetnosci wzdluz i wszerz calego Wybrzeza Mieczy. Ostatnie dziesiec dni tygodnia spedzil eskortujac karawane kupiecka od Wrot Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr w Candlekeep byl jego domem w czasach dziecinstwa, a przynajmniej czyms, co najbardziej przypominalo mu prawdziwy dom. To wlasnie tam Gorion, dobry, choc przy tym dosc surowy mnich, obudzil w nim wiare w Torma, boga smialkow i glupcow. To tam probowal zaszczepic w nim milosc do slowa pisanego, historii i tradycji Faerunu.Abdel duzo sie uczyl, ale myslami wciaz byl gdzie indziej, az w koncu obaj - syn i jego przybrany ojciec zdali sobie sprawe, ze nie jest mu przeznaczone pedzic zywot mnicha zamknietego w klasztorze, skryby kopiujacego wazne dziela, zachowujacego wiedze i doswiadczenia innych. Abdel pragnal zdobyc wlasna wiedze i doswiadczenia. I znalazl je poza bezpiecznymi murami Candlekeep. Goriona przerazaly niektore potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania, ale przy tym zdawal sie je rozumiec, jakby spodziewajac sie tego po swym przybranym synu. Jednak z drugiej strony nigdy nie mogl mu tego wybaczyc. Abdel wcale nie byl podobny do tego mnicha. Nikogo tez, kto ich dobrze znal, nie dziwilo, ze ich sposob myslenia takze sie rozni. Gorion byl sztywnym chudzielcem, prawdziwym molem ksiazkowym, Abdel natomiast byl doskonale umiesniony, mial ostre rysy i atramentowo czarne, dlugie wlosy, ktore opadaly na ramiona z ta sama gracja, jaka kryla sie w zwinnych ruchach jego ciala. Byl prawie o stope wyzszy niz jego ojczym i przy blisko siedmiu stopach wzrostu niemal trzykrotnie ciezszy. W ciagu ostatnich kilku lat prawie ze soba nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi nadarzyla sie okazja eskortowac karawane do Candlekeep, natychmiast z niej skorzystal i to nie tylko dlatego, ze jego sakiewka swiecila juz pustkami, ale ze znow chcial zobaczyc ojca. Ich spotkanie pelne bylo emocji juz od chwili, kiedy Abdel przekroczyl brame Candlekeep i zobaczyl ojca. Gorion ucieszyl sie na jego widok. Moze Abdel spedzil zbyt wiele czasu w towarzystwie najemnikow i platnych mordercow, ale wydawalo mu sie, ze Gorion przesadza z ta radoscia. Pierwszego wieczoru rozmawiali o wielu roznych rzeczach. Gorion zawsze z uwaga przysluchiwal sie opowiesciom Abdela o toczonych przez niego walkach i zwyciestwach, o chciwych kupcach i bandach wloczacych sie orkow czy portowych tawernach i kumplach po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawal sie jakis nieobecny, zamyslony. Mlody najemnik odniosl wrazenie, ze ojciec pragnie mu cos powiedziec. Abdel, jak to mial w zwyczaju, po prostu zapytal ojca, co chodzi mu po glowie. Gorion usmiechnal sie i za chwile juz smial sie na dobre. -I skryl swa twarz za zaslona nocy? - zapytal Gorion, parafrazujac pewnego barda, ktorego Abdel niezbyt sobie przypominal. -Staey z Evereski? -Pacys - poprawil Gorion. - Jesli pamiec mnie nie myli. Abdel skinal glowa, a Gorion zadal mu proste pytanie. -Czy pojdziesz ze mna w pewne miejsce? Abdel westchnal gleboko. -Dobrze wiesz, ojcze, ze nie moge tu zostac. Dosyc mam juz twoich ksiag i zwojow... -Nie, nie - przerwal mu Gorion, usmiechajac sie smutno. - Nic z tych rzeczy. Mialem na mysli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane "Pod pomocna dlonia". Abdel rozesmial sie. Oczywiscie, ze znal to miejsce. W tej przydroznej gospodzie bywal juz wielokrotnie. Czasem udawal sie tam specjalnie - w poszukiwaniu roboty, wina czy kobiet i zawsze znajdowal przynajmniej jedno. Ale jaka sprawe mogl miec tam jego ojciec, tego nawet nie mogl sie domyslac. -Sa tam dwie osoby... musze sie z nimi spotkac - rzekl Gorion. - A droga bywa niebezpieczna. -Czy to ma cos wspolnego z moimi rodzicami?... Z moja matka? - pod wplywem impulsu zapytal nagle Abdel. Nie widzial dlaczego to zrobil, ale nie zdazyl powstrzymac slow, ktore same cisnely mu sie na usta. Gorion zareagowal tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytal o swoich rodzicow, ktorych w ogole nie znal. Jego twarz skrzywila sie w grymasie bolu. -Nie - odparl krotko. Na dluzsza chwile zapadla nieprzyjemna, nienaturalna cisza. - Nie z twoja... nie z twoja matka. On po prostu chcial dotrzec do "Pomocnej dloni", aby spotkac sie z pewnymi ludzmi, ktorzy mieli dla niego jakies informacje. To wszystko. Zycie Goriona zawsze koncentrowalo sie wokol spraw zwiazanych z pozyskiwaniem od ludzi roznych informacji, dlatego tez Abdel nie mogl dziwic sie jego prosbie. Oczywiscie zgodzil sie towarzyszyc ojcu, tym bardziej, ze sam prawdopodobnie by sie tam udal. Perspektywa wspolnej wyprawy wydala mu sie o wiele przyjemniejsza. Tak wiec nastepnego ranka po raz pierwszy razem opuscili Candlekeep, podazajac Nabrzeznym Traktem do gospody "Pod pomocna dlonia". Podroz byla przyjemna, az do owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tuz przed poludniem droge zagrodzili im zabojcy. * * * Na pierwsza niespodziewana oznake zycia Abdel rzucil sie w strone lezacego ojca.Gorion chrapliwie wciagnal oddech, a Abdel podpelzl do niego niczym tonacy w kierunku plywajacej deski. Jego ranny bok promieniowal falami bolu od pasa po szyje i raz po raz eksplodowal w srodku glowy. Abdel upadl raczej niz usiadl. Chcial powiedziec: "Ojcze" albo cos innego jeszcze, ale glos ugrzazl mu w krtani, sprawiajac cierpienie. Pomyslal nawet, ze samo slowo moglo go zadlawic. Ojciec zamrugal zdrowym okiem, zrenica bladzila slepo po galce, jego lewa reka zaczela wolno sunac w kierunku kieszeni pasa. Prawa reka drgala konwulsyjnie, palce zaciskaly sie na zwirze, jakby probujac zdusic bol. -Moj... - udalo sie wypowiedziec Gorionowi. Tylko to jedno, wyrazne slowo. -Tak - szepnal Abdel. Gardlo znow mu sie zacisnelo, nie pozwalajac wydusic ani slowa wiecej. W oczach znow stanely mu lzy na widok broczacego krwia, umierajacego ojca. -Powstrzymaj... - rzekl Gorion nadspodziewanie dzwiecznym glosem. Powiedzial cos jeszcze, ale co? - tego Abdel juz nie zrozumial. Rece mnicha wzniosly sie w gore. Abdel zdal sobie nagle sprawe, ze przygotowuje sie on do rzucenia czaru. Gorion dotknal go raptownie, rece umierajacego raczej spadly na niego niz swiadomie opuscily. Fala ciepla ogarnela tulow Abdela i nagle palacy bol znikl jak reka odjal. Gorion z sykiem wciagnal dlugi, bolesny oddech. Abdel, ktorego rana juz sie zasklepila, prawie calkowicie wyleczony, powiedzial: -A teraz twoja kolej. Gorion nie zaczal rzucac nastepnego leczacego czaru. -Ten byl jedyny - wychrypial mnich. Abdel zapragnal przeklac swego przybranego ojca za to, ze zmarnowal na niego swa jedyna leczaca modlitwe. -Ty umierasz... - tylko to byl w stanie z siebie wykrztusic. -Powstrzymaj wojne... Ja juz nie moge... Cialo Goriona zatrzeslo sie od naglego, wyczerpujacego kaszlu i nagle w gwaltownym spazmie wyciagnal lewa reke ku Abdelowi, tak ze ten az sie wystraszyl. Gorion sciskal w dloni kawalek podartego pergaminu. Wysilek sprawil, ze opierzony belt zadrzal w jego przebitym oku. Na pergamin padly krople krwi. Abdel siegnal, by chwycic dlon ojca i Gorion wypuscil pergamin. -Zabieram cie z powrotem do Candlekeep - powiedzial Abdel, glosno rozgarniajac zwir, by chwycic ojca w ramiona. -Nie - wycharczal mnich, powstrzymujac go. - Nie czas. Zostaw mnie... wroc po mnie... Cialo Goriona skurczylo sie w naglym spazmie bolu, az Abdel zamarl. -Twoj ojciec... - i znow kaszel. Lza splynela z oka Goriona, jego jedynego oka, ktore moglo jeszcze plakac. Znow zmusil sie do mowienia -Khalid... Jahe... I zaraz potem wydal swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzalo w niebo. Abdel krzyczal nad konajacym ojcem tak dlugo, poki jego ramie nie przestalo konwulsyjnie drzec. Reka najemnika mimowolnie chwycila pergamin, jego dlon zacisnela sie na nim. Dlugo jeszcze siedzial na drodze, w towarzystwie martwych jedynie i kraczacych wron, az w koncu wstal i zaczal wygrzebywac ojcu grob. Rozdzial drugi Tamoko nie wiedziala, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Mozliwe, ze kiedys byl w niej osadzony jakis obraz, a moze lustro ze srebrzonego szkla, ale teraz zostala tylko pusta rama wiszaca na krotkim lancuszku z brazu, podwieszonym u sufitu w komnacie Sarevoka. Nieraz potrafil gapic sie w nia godzinami, czasem mruczac pod nosem przeklenstwa, to znow usmiechajac sie do siebie czy tez przegladajac gryzmoly w swym kosztownym notatniku oprawionym w wysadzana klejnotami skore. Tamoko nie potrafila czytac w jezyku Faerunu, miala trudnosci nawet z odczytaniem liter jej rodzimego jezyka Kozakury, wiec nie wiedziala, co takiego pisal w swym notatniku jej kochanek. Wiedziala jedynie, ze Sarevok widzial cos w tej ramie, nie przestawal jej sledzic, choc mial wiele innych, ciekawszych przedmiotow zgromadzonych w swym pokoju.Usiadla i podkulila nogi na miekkim lozu, zascielanym ogromna pierzyna w jedwabnej poszewce. Sprobowala medytowac. Cos uklulo ja z tylu w szyje i rozproszylo jej uwage. Gladki jedwab czarnej pizamy Tamoko ze swistem otarl sie o jedwab poscieli, co przyprawilo Tamoko o gesia skorke na jej szczuplych ramionach. Byla niska kobieta, nie miala nawet pieciu stop wzrostu, za to mogla pochwalic sie gladka skora ksiezniczki i sila berserkera. Zycie pelne cwiczen uczynilo z niej ta, kim byla - zabojczynie, w kazdym tego slowa znaczeniu. Nie zamknela oczu, jedynie przylozyla jezyk do podniebienia i skoncentrowala sie na oddechu, czujac jak krew zaczyna zywiej krazyc w jej ciele. W pokoju panowal polmrok, powietrze stalo, co zwykle pomagalo jej w koncentracji, lecz nie dzis. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej posrod labiryntu innych pokoi, ktore tylko nieliczni mogli ogladac, bylo ciezkie i martwe. Pomaranczowy, lagodny plomien swiecy, z rzadka tylko skaczacy w nieruchomym powietrzu, sprawil, ze zamrugala. Z powodu wilgoci panujacej w pokoju jedwabne ubranie przykleilo sie do kazdej kraglosci jej ciala. Minuty mijaly, a ona ciagle usilowala sie skupic na medytacji. Kiedy Sarevok zauwazyl, co robi i skrzywil sie z dezaprobata, wiedziala juz, ze jak zwykle zamierza poprosic ja, by kogos zabila. Tym bardziej starala sie skoncentrowac. -Moj brat - zaczal nagle Sarevok, tak nagle, ze mniej doswiadczony zabojca moglby sie przestraszyc, ale nie Tamoko - jest na tropie. -Twoj brat? - zapytala szybko. Tak szybko, ze Sarevok z niepokojem sie odwrocil. -Tak, mam co najmniej jednego brata - odpowiedzial Sarevok tym swoim glosem, ktory ona uwazala moze nie tyle za uwodzicielski, co kuszacy... Zimny dreszcz przebiegl jej wzdluz kregoslupa, za co zezloscila sie na siebie. Z pewnoscia bylo cos takiego w Sarevoku, co sprawialo, ze w jego obecnosci zawsze miala sie na bacznosci. Nie byl czlowiekiem, nie byl nawet istota ludzka, to bylo pewne. Nawet barbarzyncy z Faerunu byli jej bardziej bliscy niz on. Nie wiedziala, kim jest, ale lubila go. Otaczala go aura wladzy w taki sam sposob, jak kobiety z Faerunu otacza won perfum. Mogla sobie nawet wyobrazic, jak sie w niej plawi. Byl pewny siebie i pelen determinacji, nie dbal o boze kaprysy ani o jakis infantylny cel czy brzek monet. Sarevok pragnal wladzy... wladzy i czegos jeszcze. W jego obecnosci Tamoko czula sie niepewnie, ale nie mogla sie powstrzymac, by go nie podziwiac. Ten fakt przypominal jej, ze kiedy tak siedzieli razem w mroku pokoju, w ktorym nic pomiedzy nimi nie zaszlo, Sarevok powiedzial jej tylko to, co chcial, zeby wiedziala, a wolal, zeby nie wiedziala zbyt wiele. On zawsze potrafil sie kontrolowac. -Jak ma umrzec? - zapytala, wiedzac, ze jest tu po to, by dla niego zabic i ze nie wolno jej pytac dlaczego. Sarevok wybuchnal smiechem, na co Tamoko usmiechnela sie. Nie dlatego, ze jego smiech byl przyjemny, ale dlatego, ze taki w ogole nie byl. Naprawde, on nie byl zwyklym czlowiekiem. -Wiec ma zyc? Sarevok nadal usmiechal sie tym swoim wilczym usmiechem, po czym pochylil sie i usiadl na lozku, wolno przysuwajac sie. W pierwszej chwili instynktownie zapragnela sie cofnac i uniknac jego twardego, zelaznego uscisku, ktory za chwile mial nadejsc, ale jej cialo nawet nie drgnelo. Powstrzymala sie; potrafila panowac nad swym cialem. Przysuneli sie do siebie, a jego dotyk byl cieply, przyjemny i pelen groznego napiecia, ktore tak ja w nim pociagalo, kazalo jej zawsze do niego wracac i czynilo z niej jego niewolnice. Zabijala dla niego dziesiec, dwanascie, pietnascie razy - przestala juz nawet liczyc ile razy - i zabilaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko popatrzyl na nia tak jak teraz, tak chwycil, wszedl w nia, przeszedl przez nia, obok niej choc ten jeden raz jeszcze. -On akurat... - wyszeptal jej do ucha, a jego glos wydawal sie cieplejszy niz jego oddech - bedzie zyl... Przynajmniej jakis czas. Cofnal sie nagle, a ona uslyszala swoje wlasne westchnienie. Byla na tyle opanowana, zeby sie nie zaczerwienic, ale blysk w oku Sarevoka powiedzial jej, ze zauwazyl to. On zawsze wszystko widzi. -Tych dwoch Zentharimow - zaczal - takze pozyje jeszcze jakis czas, ale niedlugo. Sprowadze ich tu z Nashkel. -Byli uzyteczni dla ciebie - powiedziala Tamoko i sciszajac glos dodala - dlatego umra szybko. Sarevok znow sie zasmial i Tamoko z trudem powstrzymala drzenie. Tym razem z podniecenia. -Nie sadzmy po pozorach, dziecinko - powiedzial. - Oni moga mnie jeszcze zawiesc, zwlaszcza ten mniejszy. Rozdzial trzeci Kiedy naslaly dni Awatarow, Czarny Pan splodzil smiertelne potomstwo. Wsrod dzieci tego miotu byly zarowno dobre, jak i zle z charakteru, lecz chaos dotknal je wszystkie. Kiedy bekarty Mordercy dorosly, sprowadzily na Wybrzeze Mieczy smierc i zniszczenie. Jedno sposrod tych dzieci musi wyniesc sie nad pozostale i przejac dziedzictwo ojca. Spadkobierca ten zmieni historie Wybrzeza Mieczy na cale przyszle stulecia. Nonsens. Abdel nie mogl uwierzyc w to, co przeczytal. O czym mowila ta kartka sztywnego pergaminu, znaczaca dla jego ojca tyle, ze wydobyl ja resztkami swych sil, skapal we wlasnej krwi? Moze chodzilo o jakiegos martwego boga, jesli fragment o dniach Awatarow rzeczywiscie odnosil sie do Czasu Niepokoju, kiedy to wsrod ludzi po Torilu chodzili bogowie i jak ludzie tu umierali. Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzal ten tekst, jeszcze nad cialem martwego ojca, byl pewien, ze jest to informacja dla niego, jakis sekret, ktory ojciec przed nim tail. Kiedy rozkladal pergamin i zwrocil swe zalzawione jeszcze oczy ku szarzejacemu niebu, byl niemal pewien, ze znajdzie tam cos o swojej matce, moze nawet wiadomosc od niej, list, ktory napisala do swego dziecka tuz przed swa smiercia lub zanim go oddala, gdzies odeslala, sprzedala, czy cokolwiek innego, co tlumaczyloby fakt, ze nigdy jej nie poznal. Zamiast tego na pergaminie znalazl kilka wyrwanych z kontekstu zdan, ukladajacych sie w cos na ksztalt przepowiedni, ktora moze, ale wcale nie musi sie sprawdzic, a juz na pewno - Abdel byl przekonany - nie miala nic wspolnego z jego osoba. -Cokolwiek ma byc, to bedzie, staruszku - powiedzial Abdel do ojca, tuz przed zlozeniem jego ciala do grobu, ktory sam wykopal. - Juz cie tu nie bedzie, zebys sie przekonal, czy sie sprawdzi. Moze mnie tez nie. Chcial dodac cos jeszcze. Szukal w pamieci i w sercu jakiejs modlitwy, jakiejs frazy, przypowiesci czy wspomnienia. Probowal znalezc wlasciwe slowa, ktorymi zegna sie bliskich, ale nic nie przychodzilo mu do glowy. Gdy zasypywal grob ziemia i zwirem, rozpadal sie deszcz. Abdel pozwolil, by strugi wody zmyly mu z twarzy slone lzy. Skonczyl prace, stanal wyprostowany i wystawil twarz wprost na padajace, zimne krople. Przejechal dlonia po swych gestych, czarnych wlosach i zamknal oczy, czekajac, az deszcz splucze z niego brud ziemi i krew. Ojciec wyleczyl mu rane w boku. Choc byla gleboka, niemal calkowicie sie zagoila. Probowal zignorowac uporczywy bol, ale on nie ustepowal. Nie mogl zyc ze zranionym sercem. Jego ojciec zginal z rak najemnych zbirow. Ktos zaplacil im, zeby go zabili i to pewnie sowicie. To byl interes i tyle, ale ze bandytom nie udalo sie zabic Abdela, byl to interes nie dokonczony. Dokonczyc go musial teraz sam Abdel. Abdel, syn Goriona, poprawil swa kolcza tunike, butem odgarnal z grobu bloto, podniosl ramiona, zeby wywazyc swoj wielki miecz przewieszony na plecach, po czym w grobowy kopczyk wbil znaleziony na ziemi kij. Na mokrym kiju uwiazal zloty lancuch ze srebrnym symbolem malutkiej rekawicy, noszony przez ojca. Dobrze wiedzial, ze juz niebawem jakis anonimowy podroznik znajdzie go i ukradnie. -Wroce po ciebie - powiedzial, po czym odwrocil sie i odszedl. * * * Trudno orzec, co wywolywalo ten przerazajacy dzwiek, ktory wyrwal Abdela z niespokojnego snu, czy tez jak daleko znajdowalo sie jego zrodlo. Mlodzieniec momentalnie zerwal sie na nogi.Tego dnia pogrzebal swego przybranego ojca, w poblizu miejsca, w ktorym Lwi Trakt biegnacy z Candlekeep przecina uczeszczana droge Nabrzeznego Traktu. Wznosil sie tam kamienny slup, wykuty z solidnego bloku granitu. Gdy Abdel mijal go wczesniej, jadac do Candlekeep, wital go z przyjemnoscia, teraz ten znak stal sie dla niego symbolem tego, co utracil. Po smierci Goriona Abdel nie byl nawet pewien, czy moze wrocic do Candlekeep. Ale teraz nie bylo czasu na przemyslenia. Dzwiek zblizal sie i to coraz szybciej. Przypominalo to chor wscieklych psow wspolzawodniczacych z pianiem tysiaca bardow, ktorym obcieto jezyki tak, ze mogli jedynie wyc, mruczec, chrzakac i krzyczec. Halas przerazil Abdela, co rzadko mu sie zdarzalo. Musial zaprzec sie plecami o kamienny slup, zeby powstrzymac chec ucieczki ze strachu w mrok nocy. Abdel byl gotow do walki z tym czyms, co wywolywalo ten piekielny harmider. Czymkolwiek zreszta to bylo, brzmialo tak, jakby bylo tego wiele. Musial walczyc nie tylko z tym czyms, ale i ze swoim strachem. Kamien za jego plecami byl szorstki i mokry, a Abdel zdal sobie nagle sprawe, ze gdy kladl sie spac, to zdjal kolczuge. Noc byla ciemna, chmurna juz od poprzedniego popoludnia. Oczy przystosowaly mu sie do ciemnosci i Abdel sprobowal przejrzec mrok, by sprawdzic, czym spowodowany jest ten zblizajacy sie odglos, teraz juz wprost nieznosny dla jego uszu. Ta diabelska kakofonia sprawiala, ze Abdel bliski byl obledu. Zobaczyl to najpierw jako wielki cien, ktory sunal po ziemi w poprzek skrzyzowania, kierujac sie na poludnie. Olbrzymi cien napotkal na swej drodze drzewo - moze nieduze, ale na pewno spore - i pochlonal je bez wahania. I wtedy wewnatrz tego cienia zaczely formowac sie jakies ksztalty. Abdel zrozumial swoj strach, gdy pojal, ze ta glosna masa cienia byla w rzeczywistosci horda wielu malych stworzen, setek humanoidalnych istot. Abdel otworzyl usta i wolno wciagnal oddech, aby nie bylo go slychac. Chociaz ksiezyc skrywaly chmury i na niebie nie bylo widac ani jednej gwiazdy, Abdel ucieszyl sie w duchu, ze nie ma na sobie zbroi. Blysk metalu mogl sciagnac uwage jednego ze stworow i sprowadzic na niego caly ten ich roj. A nawet on prawdopodobnie nie bylby w stanie obronic sie przed masa tych czarnoskorych cial. Wlasnie wtedy Abdel ujrzal blysk stali wsrod cieni kryjacych horde. Sa uzbrojeni - pomyslal - maja miecze. To przypomnialo mu, ze jego miecz takze jest ze stali i czym predzej ukryl cicho palasz za plecami. Nawet nie drgnal, kiedy uslyszal za soba, po drugiej stronie slupa chrzest zwiru. Mocniej zacisnal dlon na rekojesci i sprobowal przypomniec sobie modlitwe do Torma. Chrzest z tylu ustal, ale Abdel nie osmielil sie odwrocic. Skupiajac swa uwage na tym, co dzialo sie za nim, Abdel nie uslyszal tego, co zblizalo sie od lewej, za to poczul smrod. Zanim zdal sobie sprawe z tego, co robi, wyciagnal miecz przed siebie, obrocil reke i uderzyl nisko w lewa strone. Ostrze natrafilo na opor i chociaz Abdel nie mogl zobaczyc swego przeciwnika z powodu ciemnosci, wiedzial, ze skoro ten nie wrzasnal, to musial go na miejscu zabic. Chwile potem uslyszal z prawej chor jekow i gardlowych porykiwan, i zdal sobie sprawe, ze jest ich wiecej, o wiele wiecej, i ze go zauwazyli. Choc Abdel z trudem widzial cos wiecej poza niewyraznymi konturami swych wrogow, oni nie mieli z tym klopotu. Zardzewiale, podziurawione i strzaskane ostrza uderzyly naraz na Abdela, a halas byl ogluszajacy. Parowal ataki jeden po drugim, zabil jedna istote, potem druga i caly czas przywieral plecami do kamiennego slupa. Wywijal mieczem przed soba, tworzac cos w rodzaju stalowej zaslony, ale niektore ataki przechodzily przez nia. Rana w boku znow odezwala sie bolem, ale musial ja zignorowac i walczyc dalej. Kiedy zabil kolejna mala bestie, zaraz nastepna zajmowala jej miejsce. Zrozumial, ze tej nocy przyjdzie mu zginac. W tonacji rykow hordy zaszla drobna zmiana, po kilku sekundach wrzask zmienil sie zupelnie i cala horda, jak jeden maz ruszyla na polnoc. Czyli wprost na Abdela. Abdel niestrudzenie wyrzynal nacierajacych, jednego po drugim, poki caly nie byl skapany we krwi, takze wlasnej. Wydawalo sie, ze trwalo to godzinami, cala wiecznosc, ale minelo zaledwie kilka sekund, gdy nagly blysk swiatla oslepil najemnika. Nie bylo huku gromu, ale Abdel byl pewien, ze to piorun musial trafic w czubek kamiennego slupa nad jego glowa. Mial oczy szeroko otwarte, chwytajac kazdy promyk swiatla jaki mogl, kiedy znikad eksplodowal zolty blysk. Zawyl z bolu i mocno zacisnal powieki. Lzy pociekly po splamionych krwia policzkach, zaklocil sie rytm jego ciosow. Wrzask, jaki wydala z siebie horda w odpowiedzi na swiatlo, byl ogluszajacy. Tysiac wyjacych gardel przyprawilo Abdela o dreszcz. Brzmialo to tak, jakby cala wioske wyrzynano w pien za jednym zamachem. Stwory zaprzestaly ataku i kiedy Abdel mrugajac pozbyl sie czerwonych kregow spod powiek, zobaczyl, ze horda sie wycofuje. Stwory - brzydkie, polnagie humanoidy, ubrane we wsciekle purpurowe szmaty opinajace ich gibkie muskuly, z glowami na podobienstwo lwich, o czarnych, splatanych grzywach - uciekaly przed swiatlem, ktore wciaz swiecilo jaskrawo ponad glowa Abdela, wcale przy tym nie parzac. Wyczerpany Abdel z ulga osunal sie na kolana, szorstki kamien za plecami podrapal go przez cienka koszule. Gleboko i lapczywie wciagal powietrze, jego miecz zdawal sie wazyc tysiac funtow. -Styka juz - odezwal sie szorstki, donosny glos. - No, zgas to przeklete swiatlo. Abdel chcial skoczyc na nogi i przyjac obronna postawe, ale nie byl w stanie tego zrobic. Zdecydowal sie poczekac, az ten, kto wypowiedzial te slowa, zblizy sie don na tyle, by mogl go zabic nie muszac wstawac. -Poszly juz, poszly? - zapytal drugi glos. - Przyjrzyjmy sie naszemu nowemu... naszemu nowemu przyjacielowi. Abdel uslyszal kroki dwoch osob obchodzacych slup i sprobowal wstac im na spotkanie, mimo ze piers mu ciazyla. Znow mocno zamknal oczy, oburacz trzymajac miecz przed soba. Patrzyl w dol, kiedy otworzyl oczy. Gdy zniknely ostatnie czerwone kregi, ujrzal pare nagich, szerokich stop, porosnietych gestym, kreconym rudym wlosiem. Buty, ktore stanely obok, byly z eleganckiej, lsniacej, czarnej skory. Jeden z przybyszow chrzaknal i zapytal: -Jak tam? Dobrze z toba, chlopcze? Abdelowi zachcialo sie smiac. Wcale nie bylo z nim dobrze. -To juz drugi raz tego dnia - odparl, mrugajac zalzawionymi oczami, zeby zupelnie odzyskac wzrok - musialem walczyc o zycie. Czy chcecie, aby to byl ten trzeci raz? -Ha! - huknal ten z zarosnietymi stopami; Abdel mogl teraz rozpoznac w nim niziolka. - Niczego takiego nie chcemy, mlodziaku. -W zadnym razie - dopowiedzial drugi, wysoki, chudy czlowiek w czarnej szacie. - Spokojnie... uspokoj sie. Abdel z uwaga przyjrzal sie swoim niesamowitym wybawcom. Niziolek jakby roznil sie od przedstawicieli swej rasy, choc jak i oni byl niski, krepy i o rumianej karnacji. Mial w sobie cos diabolicznego, choc swoja droga wsrod calej galerii znanych Abdelowi najemnikow, twardzieli, zlodziejow i lajdakow malo bylo niziolkow. Ten nosil na sobie czerwono-brazowa skore przerobiona na zbroje chroniaca zywotne organy, za to z obcietymi rekawami. U jego boku w zloconej pochwie wisial wspanialej roboty dlugi miecz - bron imponujaca jak na rozmiary jego wlasciciela. Niziolek pokrecil swym zadartym nosem i usmiechnal do Abdela. -Brywieczor, mlodziaku - powiedzial z obcym akcentem, wlasciwym dla... Waterdeep? W kazdym razie dla miasta, w ktorym niziolkow raczej sie nie spotyka. - Jam jest Montaron, a moj kompan zowie sie Xzar... On to wymodzil to obrzydliwie jasne swiatlo, co to przerwalo ten huczny, hehe, bal, ktory se tu urzadzales. Abdel skinal niziolkowi i teraz baczniej przyjrzal sie czlowiekowi imieniem Xzar. Byl wysoki, chudy i nerwowy. Jego twarz byla w nieustannym ruchu, jakby pod skora legly sie robaki, a usta bez przerwy sie poruszaly, jakby bezglosnie mowil cos do siebie. Co chwila szarpal glowa w bok, jakby chcial odgonic natretna muche, ktorej w istocie nie bylo. -Gibberlingi - rzekl czlowiek - w ogole... - tik twarzy przerwal mu na moment -... nie znosza swiatla... w ogole. -Gibberlingi? - zapytal Abdel, domyslajac sie, ze chodzi o stwory z hordy. Trafna nazwa dla ich wokalnych mozliwosci. -A tys kto? - nacisnal niziolek. -Abdel - odparl, przekladajac miecz do lewej dloni i wyciagajac prawa. - Jestem Abdel... syn Goriona. Montaron chwycil reke Abdela i uscisnal mocno. Zachichotal przy tym, jakby robil swoj ulubiony dowcip. Xzar nerwowo potarl twarz, bezwiednie gladzac linie wyraznego tatuazu, okalajacego jego oczy niczym maska. Kiedy niziolek opuscil reke, Abdel wyciagnal dlon ku czlowiekowi, ale Xzar jedynie wzdrygnal sie i wykonal cwierc obrotu, jakby chcial sie oddalic. -Racz wybaczyc memu przyjacielowi. - Powiedzial niziolek, kiwajac glowa na Xzara. - Nie z tych on, co to kumplowac sie lubuja, za to jego czary daja mu niedzwiedzi uscisk. Abdel wzruszyl ramionami. Xzar byl dziwny, ale przeciez byl dla niego obcy. -Powinienem wam podziekowac - powiedzial Abdel do niziolka. -No, jasne zes powinien - Montaron zakaszlal - jesli masz dobre maniery. Ja nie mam, wiec nie spodziewam sie ich po innych... Heh, ciezka ta droga. Moze damy ci szanse na rewanz, co? -Zmierzam do gospody "Pod pomocna dlonia". Xzar chrzaknal, ale Montaron wciaz sie usmiechal. -Znajdziesz wiecej roboty w Nashkel - powiedzial niziolek. -W Nashkel? -No... - zaczal Montaron i urwal, kiedy nagle znow zrobilo sie wokol ciemno. Magiczne swiatlo w koncu zniknelo, a wraz z nim ucichly ostatnie wrzaski oddalajacej sie hordy. -O dzieki ci Panie Trzech Koron - powiedzial Montaron, jego glos wyrazal zadowolenie. - Heh, juz sie obawialem, ze to swiatlo nigdy nie zgasnie. W ciemnosci widac lepiej, co nie Abdel? Mlody najemnik zamrugal, obawiajac sie znow oslepnac od gwaltownej zmiany warunkow swietlnych. -W kazdym razie - dodal Montaron - w Nashkel jest robota do odwalenia. -Mam sprawe w "Pomocnej dloni". -Heh, wiec nie szukasz roboty? W rzeczywistosci Abdel chetnie najalby sie do jakiejs roboty, ale dal obietnice, a poza tym w gospodzie mieli czekac na Goriona Khalid i ten drugi. Gospoda gnomow byla trzy dni drogi stad na polnoc, podczas gdy do Nashkel szlo by sie w przeciwnym kierunku caly tydzien, a wiec dziesiec dni. -Co to za robota? -Ano, robota z tych, na ktorych dobrze sie znasz. Duzo roboty. Mowia, ze sa jakies klopoty w kopalniach. -Najpierw musze pojsc do "Pomocnej dloni". Czekaja tam na mnie. Ale potem bede potrzebowal jakiegos zajecia. -Tak wiec gospoda najpierw, tak? - stwierdzil raczej niz zapytal Xzar. W ciemnosci Abdel nie mogl zobaczyc, czy kierowal te slowa do niego, czy do niziolka. -No, pierw do "Pomocnej dloni", potem do Nashkel - Montaron rozstrzygnal jego watpliwosci. - Chetnym przespac sie w prawdziwym lozu. Rozdzial czwarty Po trzech dniach wspolnej drogi Abdel musial przyznac, ze w jakis sposob polubil prostackiego niziolka. Choc z drugiej strony bylo dla niego jasne, ze jest dziwny. Potrafil przez caly dzien narzekac, ze slonce swieci zbyt jasno, mimo ze najczesciej niebo przeslanialy deszczowe chmury i bylo szaro. Jego awersja do swiatla byla czasem zabawna, niekiedy znow irytowala. Montaron wydawal sie dobrze bawic w towarzystwie Xzara i czesto draznil go podczas marszu, rzucajac celnie w jego glowe malymi kamykami i galazkami.Abdel byl gotow zrobic cos wiecej niz tylko draznic Xzara. Zaczal przemysliwac, jakby go tu zabic. Godziny mijaly, niziolek robil sobie zarty, mag nie wyzbywal sie swojej dumy, zas Abdel snul coraz bardziej wymyslne plany zamordowania Xzara, po prostu dla zabicia czasu. Xzar mial sposob mowienia, ktory denerwowal Abdela i zbijal go z tropu. Potrafil poprawiac i powtarzac slowa bez powodu, nie odzywal sie, kiedy powinien i gadal, kiedy nie mial nic do powiedzenia. Mag nieustannie nerwowo sie wiercil i jakkolwiek Abdelowi na poczatku bylo go zal z tego powodu, to jednak w koncu nie mogl myslec o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chce mu przylozyc. Pierwszego dnia marszu Abdel byl sklonny ignorowac nerwowego maga, ale kiedy wieczorem usiedli przy ognisku, Xzar powiedzial cos, co Abdel zawsze chcial uslyszec. -Wiem - zaczaj Xzar - kim jest twoj ojciec... twoj ojciec. Abdel wyprostowal sie, a Montaron, ktory dotad smial sie cicho w ciemnosci, nagle caly zesztywnial. -Co powiedziales? - zapytal Abdel. Tylko w ten sposob mogl poprosic Xzara o wyjasnienie. -Xzar - zaczal niziolek, a po chwili po prostu powtorzyl - Xzar... -Twoj ojciec - rzekl mag do Abdela, ignorujac niziolka - twoj ojciec byl... -Starczy! - urwal ostro Montaron, az mag przymknal oczy. - Nie widzisz, ze chlopak mocno to przezywa? -Skad to wiesz - zapytal Abdel Xzara, nie zwracajac uwagi na niziolka. - Nawet mnie nie znasz. Nie wiesz kim jestem, wiec skad moglbys znac mojego ojca? Montaron wyciagnal reke i polozyl dlon na ramieniu Xzara. Mag stracil ja zezlony. -Powinien sie cieszyc - powiedzial Xzar w pustke. - Powinien sie cieszyc, ze jest synem boga... boga. Abdel zakrztusil sie. Ten czlowiek byl szalony. -Niby jestem synem boga? - zapytal Abdel, a zlosc sprawila, ze glos mial twardy i spokojny. -Oh - zaczal mag, ton jego glosu stal sie protekcjonalny - oh, tak, oh, tak, najprawdopodobniej nim jestes. -Moj przyjaciel - zwrocil sie niziolek do Abdela - jest, rzecz jasna, szalony, za to potrafi strzelac ogniem z palcow, wiec sie go trzymam. -Zamknij sie - obruszyl sie mag. - Zamknij sie... zamknij. On jest synem Bhaala. Abdel westchnal i polozyl sie, szykujac do spania. Xzar przez chwile mruczal cos do siebie, jego glos sciszyl sie do glosu swierszcza. -Pogrzebalem mojego ojca... - powiedzial Abdel bardziej do siebie niz do szalonego maga czy niziolka. - Jedynego ojca, ktorego mialem... W dniu, kiedy was poznalem. On nie byl bogiem ani ja nim nie jestem. -A co, jeslis nim jest? - zapytal Montaron, nocny wietrzyk poniosl jego miekki glos w mrok nocy. Abdel spojrzal na niego i nawet w ciemnosci mogl zauwazyc powage malujaca sie na jego twarzy. To sprawilo, ze sie rozesmial. -Zycze sobie tysiac razy tysiac sztuk zlota naraz - odparl Abdel, co rozsmieszylo Montarona. - Zanurze cale Wybrzeze Mieczy w morzu, aby zobaczyc tylko jak tonie i zamienie w zombi kazdego, kto kiedykolwiek powie o mnie zle slowo. -Zrob mnie wladca Waterdeep - zazartowal niziolek. -Jasne - powiedzial Abdel, nasladujac dziwny akcent Montarona - bedziesz krolem calego swiata. Obaj wybuchneli smiechem, lecz kiedy Montaron kladl sie spac, powiedzial: -Czasami, chlopcze, zdarzaja sie cuda. -Tak - odrzekl Abdel, ziewajac - czasami sie zdarzaja... * * * W ciagu ostatnich kilku lat Abdel odwiedzal gospode "Pod pomocna dlonia" ponad pol tuzina razy, ale jej widok zawsze go zaskakiwal. Dawno temu byla to prawdziwa forteca, zbudowana przez wyznawcow martwego juz boga Bhaala. Podobno banda gnomow, ktorzy dotarli w te okolice, wdala sie w konflikt z wyznawcami Bhaala. Po latach walk i wzajemnych przepychanek gnomy w koncu ich wypedzily. Historia ta wydawala sie Abdelowi malo prawdopodobna, jako ze spotkal juz w swym zyciu kilka gnomow i trudno bylo mu uwierzyc, ze ktos, kto z ledwoscia siegal mu do kolan, potrafilby wyslac kogos na tamten swiat.Abdel nie wiedzial nic na temat Bhaala, ale jesli prawda bylo, ze jego wyznawcy zostali wypedzeni z tak solidnej fortecy przez tych lesnych ludkow, to nic dziwnego, ze ich bog nie przezyl Czasu Niepokoju. Abdel nie zapomnial szalonych majakow Xzara. Fakt, ze mag skoncentrowal swe rojenia na temat pokrewienstwa Abdela z Bhaalem, musial znaczyc, ze i on slyszal historie powstania gospody "Pod pomocna dlonia". Jesli wiec byliby w Dolinach, jego ojcem wedlug Xzara moglby byc Elminster, a gdyby dotarli do Evermeet, to moze nawet sam Corellon Larethian. Gospoda "Pod pomocna dlonia" byla nie tylko forteca, ale i mala wioska. Wewnatrz wysokich murow z szarego kamienia stalo wiele budynkow o roznym przeznaczeniu, ale wszystkie w ten czy inny sposob sluzyly podroznym. Abdel i jego dwoch towarzyszy podeszlo do frontowej bramy, czekajac az nad fosa opusci sie most zwodzony. Nadeszli od poludnia i widzieli, ze fosa nie otacza calej twierdzy, a wokol niej krecili sie znudzeni kamieniarze i robotnicy. Fosa byla nowa i raczej na pokaz niz dla celow obronnych. Brama gospody "Pod pomocna dlonia" zawsze byla otwarta, zapraszajac do srodka wszystkich podroznych, i trudno bylo sobie wyobrazic jej oblezenie. Przeszli po moscie zwodzonym i gdy tylko mineli kolumnowa brame, ruszyli wprost ku najwiekszemu budynkowi wewnatrz murow. Nawet jesli Abdel nigdy wczesniej by tu nie byl, dzwieki wieczornej zabawy powiedzialyby mu, ze jest to budynek gospody. Gdy szli przez dziedziniec w kierunku wysokich, debowych drzwi, mineli po drodze maly oddzial gnomiej strazy. Na widok tych malych wojownikow Abdel usmiechnal sie. Kazdy z trzech straznikow mierzyl nie wiecej niz dwie i pol stopy wzrostu i nosil wymyslna choc funkcjonalna kolczuge kolkowa. Ich krotkie miecze byly mniejsze i bez watpienia lzejsze niz sztylet Abdela. Jeden trzymal wlocznie z choragwia "Pomocnej dloni", bardziej jako reklame szyldu niz herb. Trzej ludkowie skineli Abdelowi i odwzajemnili usmiech, po czym nagle zwrocili swoja uwage w strone gospody. Abdel zauwazyl nagla zmiane w dzwiekach dochodzacych z wnetrza gospody. Montaron zatrzymal sie i delikatnie przytrzymal Xzara. -Nie dotykaj mnie - krzyknal mag i wzdrygnal sie. -Ciiii - ostrzegl niziolek, a straznicy wolno zaczeli zblizac sie do gospody. Smiech i wesole krzyki przycichly i to wlasnie zwrocilo wczesniej uwage straznikow. Nagle rozlegl sie radosny wrzask, a po nim trzask i brzek tluczonego szkla, po czym glosny pomruk. Montaron zasmial sie i powiedzial: -Brzmi swojsko. To lubie! Wszyscy trzej skierowali sie za straznikami do drzwi. Abdel stal tuz za gnomami, kiedy jeden z nich otworzyl drzwi. Halas dobiegajacy ze srodka ogluszyl go, a chwile pozniej trafilo go w twarz nadlatujace krzeslo. Najemnik upadl, nie podejrzewajac nawet, ze gnomy zdecyduja sie wkroczyc w tlum. Tymczasem, mimo ze ich piesci byly male, to gdy poszly w ruch na poziomie ich oczu, wysocy dla nich ludzie zaczeli padac jak klody. Abdel wpadl w gniew, wstal i otarl krew z rozbitego nosa, chwycil polamane krzeslo i rozejrzal sie po mrocznym pomieszczeniu pelnym ludzi. Mial nadzieje wypatrzec tego, ktory cisnal wen krzeslem, ale wszyscy spogladali nan rownie obojetnie. Wybuchl smiech i Abdel poczerwienial, zanim sie zorientowal, ze ludzie nie smieja sie z niego, lecz z czlowieka, ktorego wlasnie wynosilo trzech gnomow. Wlasciwie bardziej go wloczyli za nogi niz niesli, a ow wielki, brudny i cuchnacy obwies pojekiwal cicho za kazdym razem, kiedy jego glowa odbijala sie o twarde deski podlogi. Abdel patrzyl na nieprzytomnego z nieskrywana wsciekloscia, lecz kiedy ruszyl do przodu, Montaron chwycil za krzeslo, ktore trzymal. -Zostaw go - powiedzial niziolek. - Wyglada na to, ze juz zaplacil za swoje. Abdel stanal i czekal, az gniew opadnie, ale nic z tego. Chetnie by kogos zabil. Montaron patrzyl na niego z troska. -Widzisz? - wyszeptal Xzar. Niziolek odepchnal maga i lekko pociagnal za krzeslo. Abdel pozwolil mu je sobie odebrac. -Musisz sobie chlapnac co nieco - powiedzial, a Abdel potaknal. Na lade baru wspiela sie gnomka i glosno zawolala: -Nastepny, ktory rzuci krzeslem, zarobi ode mnie w jaja. To jest... - przerwala i czknela glosno - restauracja pierwsza klasa. Wybuchly gromkie, radosne brawa, a juz po chwili wszystko wrocilo do normy; wewnatrz "Pomocnej dloni" zapanowal gwar i chaos, jak kazdej nocy. * * * Ciemne piwo bylo smaczne i po trzech kuflach Abdel wreszcie sie uspokoil. Usiadl przy barze i opuscil glowe, ignorujac panujacy wokol scisk i harmider. Nie odezwal sie od chwili, kiedy oberwal krzeslem i nawet nie otarl krwi z twarzy. Rozejrzal sie. Byl na tyle ordynarny i zly, ze Monatron szybko go opuscil i zniknal w tlumie, co przy jego wzroscie nie bylo trudne. Xzara pozbyl sie jeszcze szybciej; mag ukryl sie w ciemnej alkowie w kacie sali, gdzie usiadl i mruczal cos do siebie.Abdel wiele nie myslal, po prostu usiadl i pil. Nie byl z tych, co to rozczulaja sie nad soba, ale tez ostatni tydzien byl dlan prawdziwym pieklem. Mysl o kolejnym wspolnym poranku z niziolkiem i tym przekletym, mamroczacym magiem wcale nie wydawala mu sie przyjemna. Jego sakiewka byla nieznosnie lekka i nie zanosilo sie na to, by w najblizszym czasie przybrala na wadze. Juz decydowal sie porzucic towarzystwo Montarona i Xzara - niech ida swoja droga, a on poszuka jakiegos zajecia tu, "Pod pomocna dlonia", kiedy nagle przypomnial sobie, po co tu przybyl. Gorion ostatnim swym tchnieniem wyslal go tu, aby kogos odnalazl, ale Abdel nie pamietal imion tych dwojga. -Niech to Otchlan porwie - wymruczal pod nosem. - Jakie to ma znaczenie? Abdel zamowil czwarty kufel u barmanki, ktora byla przyjemna, niska gnomka. Za kazdym razem placil jej miedziakami, ktorych mial juz coraz mniej. -Trzym - powiedziala gnomka, kiedy rzucil na mokra lade kolejne cztery miedziaki. - Ten stawia firma za twoj nochal. Abdel skinal, dziekujac za darmowe piwo i wzial od niej mokra szmatke, ktora mu wreczyla. Otarl szmatka krew z twarzy i wybuchnal krotkim smiechem, kiedy zauwazyl, ze barmanka dalej przed nim stoi i sie na niego