ATHANS PHILIP Wrota Baldura t. I PHILIP ATHANS Baldur's Gate Przelozyl Rafal Galecki Wydanie oryginalne: 1999 Wydanie polskie: 1999 Moim dwom corkom dedykuje(wciaz jestem normalny) Podziekowania Adela stworzylem sam, ale kazda inna postac w tej ksiazce, czy to pojawiajaca sie na poczatku, w srodku, czy na jej koncu, powstala na podstawie wspanialej komputerowej gry Baldur's Gate, dziela tworcow z BioWare: Jamesa Ohlena, Lukasa Kristjansona, Roba Bartela, Raya Muzyki, Johna Galaghera, Scotta Creiga i calej reszty ekipy BioWare, ktora opracowala gre. Dzieki wam, chlopaki, gralo sie naprawde swietnie!Na koniec musze tez podziekowac mojemu wydawcy, Jessowi Lebowowi. (Tak jak chciales, umiescilem cie w tej ksiazce. No i gdzie jest obiecane mi piec dolcow?) Rozdzial pierwszy Ostrza starly sie ze soba az iskry poszly. Abdel natarl z taka sila, ze jego ramie wpilo sie w ciezkie ostrze wlasnego palasza. Zignorowal bol i pchnal jeszcze mocniej. Byl na tyle wysoki i silny, by zdecydowanie wytracic swego przeciwnika z rownowagi. Wrog zatoczyl sie dwa kroki w tyl i wyrzucil lewa reke w bok, by powstrzymac upadek. Abdel natychmiast wykorzystal przewage i cial w odsloniety brzuch napastnika, rozdzierajac na strzepy jego kolczuge, cialo i kregoslup.Abdel rozpoznal dwoch z czterech mezczyzn probujacych go zabic. To byli najemnicy, twardziele tacy jak on sam. Na pewno ktos im zaplacil, ale kto i dlaczego - tego Abdel nie wiedzial. Minelo jakies dziesiec czy nawet dwadziescia sekund, zanim mezczyzna, ktorego Abdel zabil, pojal, ze jest juz martwy. Patrzyl sie w dol, na gleboka rane w swoim brzuchu, przecinajaca go prawie na pol. Krew byla wszedzie, czerwien mieszala sie z zolto-szara tkanka rozprutych wnetrznosci. Twarz umierajacego przybrala niemal komiczny wyraz: byla biada, zaskoczona i jakby zniesmaczona. Ten widok sprawil, ze serce Abdela zabilo zywiej; on sam nie wiedzial, czy z powodu szoku czy raczej przyjemnosci. Te chwile zastanowienia Abdel niemal przyplacil zyciem, kiedy jeden z pozostalych bandytow niespodziewanie zblizyl sie, wywijajac trzymanymi w obu dloniach malymi, ostrymi toporkami. -Kamon - zawolal go po imieniu Abdel, jednoczesnie cofajac sie pol kroku w tyl, aby uchylic sie przed drugim toporkiem. - Dawno sie nie widzielismy. Pracowal z Kamonem jakis rok temu, strzegac pewnego magazynu w Athkatli, gdzie jakis tajemniczy towar lezal na tyle dlugo, by przyciagac uwage zlodziei. Tylko Kamon walczyl dwoma blizniaczymi toporkami. Niski i przysadzisty, byl wojownikiem, ktorego wielu mniej doswiadczonych przeciwnikow nie docenialo. Kazdy, kto siedzial w tym fachu tak dlugo jak Abdel, mogl zobaczyc w jego blekitnych oczach, rzucajacych szybkie i bystre spojrzenia, jak groznym rywalem byl Kamon. -Abdel - zaczal Kamon - przykro mi z powodu twojego ojca. To byl stary trik z odwroceniem uwagi, starszy nawet niz sam Gorion, ktory kiedys wydawal sie Abdelowi najstarszym czlowiekiem przemierzajacym ulice i trakty Faerunu. Abdel zerknal katem oka na swego ojca. Gorion trzymal sie dzielnie, jak zwykle starajac sie tak walczyc, by nie zabic bandytow, ktorzy oczywiscie nie byli tak laskawi jak ow starzec. Atakowal go szabla bandzior o ciemnej karnacji skory, z wyszywana opaska na glowie. Bardzo szybko, ale i troche niezdarnie. Gorion mogl go przez jakis czas trzymac na dystans swoja solidna, debowa laga, ale jak dlugo? Abdel zaczekal, az Kamon wysunie w jego strone prawe ramie i niespodziewanie wyprowadzil mieczem cios od dolu, podbijajac ostrze toporka z taka sila i szybkoscia, iz wytracona bron zdarla styliskiem skore wnetrza dloni rywala. Kamon zaklal i cofnal sie trzy kroki w tyl. Utrata broni zaskoczyla go, nie na tyle jednak, by sie nierozwaznie odslonil. Byl doswiadczonym wojownikiem i zawsze mial oczy szeroko otwarte. Jego toporek tkwil teraz zaklinowany na ostrzu miecza Abdela. Abdel powinien teraz jak najszybciej pozbyc sie nadzianego na miecz toporka, jednak zamarl, kiedy uslyszal za soba skrzypienie zwiru. Mial nadzieje, ze Kamon wykorzysta sytuacje i zareaguje wlasciwie, i Kamon wyswiadczyl mu te przysluge. Bandyta rzucil sie nan szybko, celujac drugim toporkiem w jego piers. Abdel blyskawicznie podkurczyl kolana, zaslaniajac sie jednoczesnie mieczem. Jego stopy stracily oparcie i Abdel runal na plecy w tym samym momencie, kiedy olbrzymia halabarda zachodzacego go od tylu przeciwnika miala go przeciac na pol. Zwir zazgrzytal pod ciezkim krokiem Eagusa, pierwszego z bandytow, ktorego Abdel rozpoznal, gdy spotkali sie na drodze. Eagus wciaz zloscil sie z powodu tej blizny, ktora mial na twarzy, od kiedy jakies osiem miesiecy temu przegral z Abdelem zaklad w Julkoun. Na wspomnienie tego wydarzenia Abdel mimowolnie sie usmiechnal, nie baczac na deszcz cieplej krwi, ktora szeroka struga chlusnela na niego z gory. Cios Eagusa, ktory mierzyl w Abdela, roztrzaskal czaszke Kamona, od czubka az po podbrodek. Abdel zalowal tylko, ze nie zdazyl wczesniej zapytac Kamona, co takiego strzegli w magazynie w Athkatli. Zwiniety na ziemi Abdel rozprostowal nagle nogi i cial mieczem w tyl, wciaz majac nadziany na ostrzu toporek. Liczyl, ze trafi Eagusa, podczas gdy bron halabardnika wciaz tkwila w glowie jego przyjaciela. Nagle palacy bol w boku zaparl mu dech, a on sam instynktownie rzucil sie w lewo. Piaty bandyta, ten ktory dotad trzymal sie z dala, strzelil z kuszy i jego belt utkwil w prawym boku Abdela. Abdel chwycil za drzewce i wyrwal je z rany, rozszarpujac przy tym kolczuge i wyjac z bolu. Na chwile ich wzrok spotkal sie i Abdel poslal mu tak zlowrogie spojrzenie, ze kusznik cofnal sie w poplochu. Mial nadzieje, ze bandyta przerazil sie na tyle, by wiecej juz nie strzelac. Zreszta Abdel mial bardziej palacy problem. Eagus miotal sie wsciekle, usilujac wyrwac ostrze halabardy z glowy Kamona. Abdel byl niebezpiecznie blisko, ale wykorzystal te chwile, by sprawdzic, jak radzi sobie ojciec. Szlo mu dobrze, jego przeciwnik meczyl sie coraz bardziej, wyprowadzajac coraz bardziej chaotyczne ciosy. -Mozemy sie tak bawic bez konca, Calishito - rzekl Gorion, odgadujac pochodzenie mezczyzny po jego dziwacznym ubiorze i rodzaju oreza, ktorym sie poslugiwal. - Albo przynajmniej do czasu, az mi powiesz, kto i dlaczego was wynajal. Abdel wreszcie uwolnil ostrze swego miecza od toporka, jednym okiem wciaz obserwujac ojca, drugim zezujac na Eagusa. Calishitanski najemnik usmiechnal sie, odslaniajac srebrny zab, dawno juz zmatowialy. -Zostalismy dobrze oplaceni, sir, szkoda gadac. Lepiej poddajcie sie, to moze i nie zdechniecie - odpowiedzial Gorionowi. Nagle rozlegl sie odglos, jakby ktos zrzucil olbrzymiego arbuza z wysokiej wiezy - to Eagus uwolnil swoja halabarde. Podniosl dlugie drzewce do gory i zatoczyl nim, zbryzgujac Abdela i droge wokol siebie krwia Kamona. Abdel rzucil toporkiem, lecz Eagus z latwoscia go odbil. Rzut nie mial na celu zabic Eagusa, a jedynie wytracic go z rownowagi. Abdel wiedzial, ze jest tylko jeden sposob i jedna sekunda na to, by sie przekonac, czy jego manewr poskutkowal. Zerwal sie i szybko skoczyl, na straszne pol sekundy tracac ziemie pod nogami. Polecial wprost na Eagusa i poczul, jak ostrze jego miecza zaglebia sie w szczelinie przerdzewialej zbroi bandyty, zanim jeszcze jego nogi dotknely ziemi. Zamierzal wstac i wepchnac miecz glebiej, szatkujac flaki Eagusa na salatke, lecz ten nie stracil rownowagi az tak, jak oczekiwal Abdel. Bandyta zesliznal sie z czubka jego miecza. Buchnela krew, Eagus wykrzywil twarz w grymasie bolu, lecz stal i walczyl dalej. Halabarda swisnela i Abdel z ledwoscia zdazyl uniesc miecz, by zaslonic sie przed ciezkim ciosem. Ostrze palasza wgryzlo sie gleboko w grube drzewce halabardy i ugrzezlo w nim. Abdel byl bezbronny. Eagus wyszczerzyl zolte zeby w burej masie paskudnej brody i zastosowal dzwignie, wykorzystujac dlugie drzewce halabardy - szarpnal mocno w gore i choc musialo mu to sprawic straszny bol, a jego rana otworzyla sie szerzej, to jednak zdolal wyrwac ciezki miecz z dloni Abdela. Eagus zakrztusil sie ze smiechu, kiedy palasz Abdela uderzyl o ziemie. Mial teraz przewage nad Abdelem i potrafil ja wykorzystac. Abdel slyszal z boku dzwiek stali, co znaczylo, ze jego ojciec wciaz zmagal sie z calishitanskim szermierzem. Musial wiec walczyc z Eagusem sam, w dodatku bez broni. Eagus wyraznie byl juz zmeczony, moze nawet stracil zbyt wiele krwi, bowiem zaatakowal tak wolno i niezdarnie, ze Abdel az rozczarowal sie, z jaka latwoscia udalo mu sie odbic cios halabardy reka, jakkolwiek sila ciosu niemal nie zlamala mu prawego przedramienia. Zabolalo, ale Abdel zignorowal bol i wymierzyl Eagusowi solidnego kopa. Czubek ciezkiego buta trafil bandyte wprost w jego otwarta rane. Eagus zaskrzeczal i upadl, nogi zalamaly sie pod nim jak zapalki. Abdel wyciagnal wielki, szeroki sztylet, ktory dostal od Goriona jako podarunek z okazji osiagniecia dojrzalosci. Srebrne ostrze zalsnilo. Podszedl i poderznal Eagusowi gardlo, patrzac jak powoli gasna mu oczy, wraz z uchodzacym zen zyciem. Abdel usmiechnal sie, choc wiedzial, ze Gorion tego nie lubi. I nagle zdal sobie sprawe, ze przeciez Gorion wciaz walczy, a poza tym... Byl jeszcze kusznik. Stal dalej. Mruzyl swe ciemne oczy w porannych promieniach slonca. Jego cwiekowana, skorzana kamizela skrzypiala przy kazdym ruchu. Dlugie rude wlosy falowaly ciezko na wietrze. Kusznik celowal w Goriona. Z gardla Abdela wydarl sie pelen rozpaczy krzyk. -Oj... Spust zwolnil cieciwe, ciezki belt ze swistem przecial powietrze... -... cze... ... i utkwil prosto w oku Goriona. -... eeee!!! Abdel juz wiedzial, zanim jeszcze bezwladne cialo Goriona leglo na zwirze drogi, ze jego jedyny ojciec, ktorego znal, juz nie zyje. W oczach mu poczerwienialo, w uszach zadzwonilo, w ustach czul jadowity smak miedzi - ogarnela go wscieklosc. Najpierw podbiegl do calishitanskiego szablisty; po prostu dlatego, ze byl blizej. Trzymal swoj ciezki, srebrny sztylet przed soba, wyprowadzajac szybkie pchniecia w przod. Zmeczony Calishita zatoczyl sie w tyl i uniosl szable do gory. Metal brzeknal, a Calishita zdazyl wypowiedziec tylko pierwsza sylabe imienia jakiegos dawno zapomnianego boga, kiedy ciezkie ostrze Abdela strzaskalo klinge wspaniale zdobionej szabli. Dwie trzecie grawerowanego ostrza zawirowalo w powietrzu i polecialo gdzies w bok, ponad droga, w strone krzakow. Calishita mogl tylko patrzec, jak jego bron szybuje lukiem i cofac sie przed sztyletem Abdela. Stopa Calishity zapadla sie nagle w koleine wyzarta w drodze przez kola wozow. Stracil rownowage i runal w tyl, co ocalilo go przed kolejnym ciosem sztyletu, ktory teraz niechybnie rozplatalby mu szyje. Wyjac z wscieklosci, Abdel rzucil sie w przod i znow chlasnal. Jego ramie zadrzalo pod naglym oporem, na jaki natrafilo ostrze ciezkiego sztyletu. Calishita prawdopodobnie zdazyl jeszcze zobaczyc, jak zlamane ostrze jego szabli uderza o ziemie, zanim swiat mu zawirowal, a cos mokrego i lepkiego zbryzgalo twarz. Jego odcieta glowa mogla jeszcze zyc, aby to zobaczyc, ale on sam byl juz martwy, zanim glowa i cialo dotknely ziemi. Kusznik nie zamierzal dluzej czekac, by klac, blagac o litosc czy struchlec z przerazenia. Moze nie byl najbystrzejszym czlowiekiem na Wybrzezu Mieczy, ale byl bystry na tyle, by w trosce o wlasne zycie rzucic sie do ucieczki. Abdel, wciaz ogarniety niepohamowana zadza mordu, gonil go tak dlugo, az wreszcie dopadl i pokrajal na kupe broczacego krwia miesa. W koncu przybrany syn Goriona z Candlekeep, wyczerpany do nieprzytomnosci opadl na te sterte podziurawionej skory, flakow, strzaskanej kuszy, i zaplakal. * * * Abdel od lat sprzedawal sile swego ramienia i umiejetnosci wzdluz i wszerz calego Wybrzeza Mieczy. Ostatnie dziesiec dni tygodnia spedzil eskortujac karawane kupiecka od Wrot Baldura do biblioteki w Candlekeep. Masywny monastyr w Candlekeep byl jego domem w czasach dziecinstwa, a przynajmniej czyms, co najbardziej przypominalo mu prawdziwy dom. To wlasnie tam Gorion, dobry, choc przy tym dosc surowy mnich, obudzil w nim wiare w Torma, boga smialkow i glupcow. To tam probowal zaszczepic w nim milosc do slowa pisanego, historii i tradycji Faerunu.Abdel duzo sie uczyl, ale myslami wciaz byl gdzie indziej, az w koncu obaj - syn i jego przybrany ojciec zdali sobie sprawe, ze nie jest mu przeznaczone pedzic zywot mnicha zamknietego w klasztorze, skryby kopiujacego wazne dziela, zachowujacego wiedze i doswiadczenia innych. Abdel pragnal zdobyc wlasna wiedze i doswiadczenia. I znalazl je poza bezpiecznymi murami Candlekeep. Goriona przerazaly niektore potrzeby Abdela: jego potrzeba walki, zabijania, ale przy tym zdawal sie je rozumiec, jakby spodziewajac sie tego po swym przybranym synu. Jednak z drugiej strony nigdy nie mogl mu tego wybaczyc. Abdel wcale nie byl podobny do tego mnicha. Nikogo tez, kto ich dobrze znal, nie dziwilo, ze ich sposob myslenia takze sie rozni. Gorion byl sztywnym chudzielcem, prawdziwym molem ksiazkowym, Abdel natomiast byl doskonale umiesniony, mial ostre rysy i atramentowo czarne, dlugie wlosy, ktore opadaly na ramiona z ta sama gracja, jaka kryla sie w zwinnych ruchach jego ciala. Byl prawie o stope wyzszy niz jego ojczym i przy blisko siedmiu stopach wzrostu niemal trzykrotnie ciezszy. W ciagu ostatnich kilku lat prawie ze soba nie rozmawiali, ale kiedy Abdelowi nadarzyla sie okazja eskortowac karawane do Candlekeep, natychmiast z niej skorzystal i to nie tylko dlatego, ze jego sakiewka swiecila juz pustkami, ale ze znow chcial zobaczyc ojca. Ich spotkanie pelne bylo emocji juz od chwili, kiedy Abdel przekroczyl brame Candlekeep i zobaczyl ojca. Gorion ucieszyl sie na jego widok. Moze Abdel spedzil zbyt wiele czasu w towarzystwie najemnikow i platnych mordercow, ale wydawalo mu sie, ze Gorion przesadza z ta radoscia. Pierwszego wieczoru rozmawiali o wielu roznych rzeczach. Gorion zawsze z uwaga przysluchiwal sie opowiesciom Abdela o toczonych przez niego walkach i zwyciestwach, o chciwych kupcach i bandach wloczacych sie orkow czy portowych tawernach i kumplach po fachu. Ale tej nocy Gorion wydawal sie jakis nieobecny, zamyslony. Mlody najemnik odniosl wrazenie, ze ojciec pragnie mu cos powiedziec. Abdel, jak to mial w zwyczaju, po prostu zapytal ojca, co chodzi mu po glowie. Gorion usmiechnal sie i za chwile juz smial sie na dobre. -I skryl swa twarz za zaslona nocy? - zapytal Gorion, parafrazujac pewnego barda, ktorego Abdel niezbyt sobie przypominal. -Staey z Evereski? -Pacys - poprawil Gorion. - Jesli pamiec mnie nie myli. Abdel skinal glowa, a Gorion zadal mu proste pytanie. -Czy pojdziesz ze mna w pewne miejsce? Abdel westchnal gleboko. -Dobrze wiesz, ojcze, ze nie moge tu zostac. Dosyc mam juz twoich ksiag i zwojow... -Nie, nie - przerwal mu Gorion, usmiechajac sie smutno. - Nic z tych rzeczy. Mialem na mysli miejsce poza murami Candlekeep. Miejsce zwane "Pod pomocna dlonia". Abdel rozesmial sie. Oczywiscie, ze znal to miejsce. W tej przydroznej gospodzie bywal juz wielokrotnie. Czasem udawal sie tam specjalnie - w poszukiwaniu roboty, wina czy kobiet i zawsze znajdowal przynajmniej jedno. Ale jaka sprawe mogl miec tam jego ojciec, tego nawet nie mogl sie domyslac. -Sa tam dwie osoby... musze sie z nimi spotkac - rzekl Gorion. - A droga bywa niebezpieczna. -Czy to ma cos wspolnego z moimi rodzicami?... Z moja matka? - pod wplywem impulsu zapytal nagle Abdel. Nie widzial dlaczego to zrobil, ale nie zdazyl powstrzymac slow, ktore same cisnely mu sie na usta. Gorion zareagowal tak samo jak zawsze, gdy Abdel pytal o swoich rodzicow, ktorych w ogole nie znal. Jego twarz skrzywila sie w grymasie bolu. -Nie - odparl krotko. Na dluzsza chwile zapadla nieprzyjemna, nienaturalna cisza. - Nie z twoja... nie z twoja matka. On po prostu chcial dotrzec do "Pomocnej dloni", aby spotkac sie z pewnymi ludzmi, ktorzy mieli dla niego jakies informacje. To wszystko. Zycie Goriona zawsze koncentrowalo sie wokol spraw zwiazanych z pozyskiwaniem od ludzi roznych informacji, dlatego tez Abdel nie mogl dziwic sie jego prosbie. Oczywiscie zgodzil sie towarzyszyc ojcu, tym bardziej, ze sam prawdopodobnie by sie tam udal. Perspektywa wspolnej wyprawy wydala mu sie o wiele przyjemniejsza. Tak wiec nastepnego ranka po raz pierwszy razem opuscili Candlekeep, podazajac Nabrzeznym Traktem do gospody "Pod pomocna dlonia". Podroz byla przyjemna, az do owego feralnego trzeciego dnia marszu, kiedy to tuz przed poludniem droge zagrodzili im zabojcy. * * * Na pierwsza niespodziewana oznake zycia Abdel rzucil sie w strone lezacego ojca.Gorion chrapliwie wciagnal oddech, a Abdel podpelzl do niego niczym tonacy w kierunku plywajacej deski. Jego ranny bok promieniowal falami bolu od pasa po szyje i raz po raz eksplodowal w srodku glowy. Abdel upadl raczej niz usiadl. Chcial powiedziec: "Ojcze" albo cos innego jeszcze, ale glos ugrzazl mu w krtani, sprawiajac cierpienie. Pomyslal nawet, ze samo slowo moglo go zadlawic. Ojciec zamrugal zdrowym okiem, zrenica bladzila slepo po galce, jego lewa reka zaczela wolno sunac w kierunku kieszeni pasa. Prawa reka drgala konwulsyjnie, palce zaciskaly sie na zwirze, jakby probujac zdusic bol. -Moj... - udalo sie wypowiedziec Gorionowi. Tylko to jedno, wyrazne slowo. -Tak - szepnal Abdel. Gardlo znow mu sie zacisnelo, nie pozwalajac wydusic ani slowa wiecej. W oczach znow stanely mu lzy na widok broczacego krwia, umierajacego ojca. -Powstrzymaj... - rzekl Gorion nadspodziewanie dzwiecznym glosem. Powiedzial cos jeszcze, ale co? - tego Abdel juz nie zrozumial. Rece mnicha wzniosly sie w gore. Abdel zdal sobie nagle sprawe, ze przygotowuje sie on do rzucenia czaru. Gorion dotknal go raptownie, rece umierajacego raczej spadly na niego niz swiadomie opuscily. Fala ciepla ogarnela tulow Abdela i nagle palacy bol znikl jak reka odjal. Gorion z sykiem wciagnal dlugi, bolesny oddech. Abdel, ktorego rana juz sie zasklepila, prawie calkowicie wyleczony, powiedzial: -A teraz twoja kolej. Gorion nie zaczal rzucac nastepnego leczacego czaru. -Ten byl jedyny - wychrypial mnich. Abdel zapragnal przeklac swego przybranego ojca za to, ze zmarnowal na niego swa jedyna leczaca modlitwe. -Ty umierasz... - tylko to byl w stanie z siebie wykrztusic. -Powstrzymaj wojne... Ja juz nie moge... Cialo Goriona zatrzeslo sie od naglego, wyczerpujacego kaszlu i nagle w gwaltownym spazmie wyciagnal lewa reke ku Abdelowi, tak ze ten az sie wystraszyl. Gorion sciskal w dloni kawalek podartego pergaminu. Wysilek sprawil, ze opierzony belt zadrzal w jego przebitym oku. Na pergamin padly krople krwi. Abdel siegnal, by chwycic dlon ojca i Gorion wypuscil pergamin. -Zabieram cie z powrotem do Candlekeep - powiedzial Abdel, glosno rozgarniajac zwir, by chwycic ojca w ramiona. -Nie - wycharczal mnich, powstrzymujac go. - Nie czas. Zostaw mnie... wroc po mnie... Cialo Goriona skurczylo sie w naglym spazmie bolu, az Abdel zamarl. -Twoj ojciec... - i znow kaszel. Lza splynela z oka Goriona, jego jedynego oka, ktore moglo jeszcze plakac. Znow zmusil sie do mowienia -Khalid... Jahe... I zaraz potem wydal swoje ostatnie tchnienie, a jego zdrowe oko spojrzalo w niebo. Abdel krzyczal nad konajacym ojcem tak dlugo, poki jego ramie nie przestalo konwulsyjnie drzec. Reka najemnika mimowolnie chwycila pergamin, jego dlon zacisnela sie na nim. Dlugo jeszcze siedzial na drodze, w towarzystwie martwych jedynie i kraczacych wron, az w koncu wstal i zaczal wygrzebywac ojcu grob. Rozdzial drugi Tamoko nie wiedziala, co takiego widzi jej kochanek w pustej ramie. Mozliwe, ze kiedys byl w niej osadzony jakis obraz, a moze lustro ze srebrzonego szkla, ale teraz zostala tylko pusta rama wiszaca na krotkim lancuszku z brazu, podwieszonym u sufitu w komnacie Sarevoka. Nieraz potrafil gapic sie w nia godzinami, czasem mruczac pod nosem przeklenstwa, to znow usmiechajac sie do siebie czy tez przegladajac gryzmoly w swym kosztownym notatniku oprawionym w wysadzana klejnotami skore. Tamoko nie potrafila czytac w jezyku Faerunu, miala trudnosci nawet z odczytaniem liter jej rodzimego jezyka Kozakury, wiec nie wiedziala, co takiego pisal w swym notatniku jej kochanek. Wiedziala jedynie, ze Sarevok widzial cos w tej ramie, nie przestawal jej sledzic, choc mial wiele innych, ciekawszych przedmiotow zgromadzonych w swym pokoju.Usiadla i podkulila nogi na miekkim lozu, zascielanym ogromna pierzyna w jedwabnej poszewce. Sprobowala medytowac. Cos uklulo ja z tylu w szyje i rozproszylo jej uwage. Gladki jedwab czarnej pizamy Tamoko ze swistem otarl sie o jedwab poscieli, co przyprawilo Tamoko o gesia skorke na jej szczuplych ramionach. Byla niska kobieta, nie miala nawet pieciu stop wzrostu, za to mogla pochwalic sie gladka skora ksiezniczki i sila berserkera. Zycie pelne cwiczen uczynilo z niej ta, kim byla - zabojczynie, w kazdym tego slowa znaczeniu. Nie zamknela oczu, jedynie przylozyla jezyk do podniebienia i skoncentrowala sie na oddechu, czujac jak krew zaczyna zywiej krazyc w jej ciele. W pokoju panowal polmrok, powietrze stalo, co zwykle pomagalo jej w koncentracji, lecz nie dzis. Dzisiaj powietrze w komnacie Sarevoka, ukrytej posrod labiryntu innych pokoi, ktore tylko nieliczni mogli ogladac, bylo ciezkie i martwe. Pomaranczowy, lagodny plomien swiecy, z rzadka tylko skaczacy w nieruchomym powietrzu, sprawil, ze zamrugala. Z powodu wilgoci panujacej w pokoju jedwabne ubranie przykleilo sie do kazdej kraglosci jej ciala. Minuty mijaly, a ona ciagle usilowala sie skupic na medytacji. Kiedy Sarevok zauwazyl, co robi i skrzywil sie z dezaprobata, wiedziala juz, ze jak zwykle zamierza poprosic ja, by kogos zabila. Tym bardziej starala sie skoncentrowac. -Moj brat - zaczal nagle Sarevok, tak nagle, ze mniej doswiadczony zabojca moglby sie przestraszyc, ale nie Tamoko - jest na tropie. -Twoj brat? - zapytala szybko. Tak szybko, ze Sarevok z niepokojem sie odwrocil. -Tak, mam co najmniej jednego brata - odpowiedzial Sarevok tym swoim glosem, ktory ona uwazala moze nie tyle za uwodzicielski, co kuszacy... Zimny dreszcz przebiegl jej wzdluz kregoslupa, za co zezloscila sie na siebie. Z pewnoscia bylo cos takiego w Sarevoku, co sprawialo, ze w jego obecnosci zawsze miala sie na bacznosci. Nie byl czlowiekiem, nie byl nawet istota ludzka, to bylo pewne. Nawet barbarzyncy z Faerunu byli jej bardziej bliscy niz on. Nie wiedziala, kim jest, ale lubila go. Otaczala go aura wladzy w taki sam sposob, jak kobiety z Faerunu otacza won perfum. Mogla sobie nawet wyobrazic, jak sie w niej plawi. Byl pewny siebie i pelen determinacji, nie dbal o boze kaprysy ani o jakis infantylny cel czy brzek monet. Sarevok pragnal wladzy... wladzy i czegos jeszcze. W jego obecnosci Tamoko czula sie niepewnie, ale nie mogla sie powstrzymac, by go nie podziwiac. Ten fakt przypominal jej, ze kiedy tak siedzieli razem w mroku pokoju, w ktorym nic pomiedzy nimi nie zaszlo, Sarevok powiedzial jej tylko to, co chcial, zeby wiedziala, a wolal, zeby nie wiedziala zbyt wiele. On zawsze potrafil sie kontrolowac. -Jak ma umrzec? - zapytala, wiedzac, ze jest tu po to, by dla niego zabic i ze nie wolno jej pytac dlaczego. Sarevok wybuchnal smiechem, na co Tamoko usmiechnela sie. Nie dlatego, ze jego smiech byl przyjemny, ale dlatego, ze taki w ogole nie byl. Naprawde, on nie byl zwyklym czlowiekiem. -Wiec ma zyc? Sarevok nadal usmiechal sie tym swoim wilczym usmiechem, po czym pochylil sie i usiadl na lozku, wolno przysuwajac sie. W pierwszej chwili instynktownie zapragnela sie cofnac i uniknac jego twardego, zelaznego uscisku, ktory za chwile mial nadejsc, ale jej cialo nawet nie drgnelo. Powstrzymala sie; potrafila panowac nad swym cialem. Przysuneli sie do siebie, a jego dotyk byl cieply, przyjemny i pelen groznego napiecia, ktore tak ja w nim pociagalo, kazalo jej zawsze do niego wracac i czynilo z niej jego niewolnice. Zabijala dla niego dziesiec, dwanascie, pietnascie razy - przestala juz nawet liczyc ile razy - i zabilaby jeszcze kolejne sto, byleby tylko popatrzyl na nia tak jak teraz, tak chwycil, wszedl w nia, przeszedl przez nia, obok niej choc ten jeden raz jeszcze. -On akurat... - wyszeptal jej do ucha, a jego glos wydawal sie cieplejszy niz jego oddech - bedzie zyl... Przynajmniej jakis czas. Cofnal sie nagle, a ona uslyszala swoje wlasne westchnienie. Byla na tyle opanowana, zeby sie nie zaczerwienic, ale blysk w oku Sarevoka powiedzial jej, ze zauwazyl to. On zawsze wszystko widzi. -Tych dwoch Zentharimow - zaczal - takze pozyje jeszcze jakis czas, ale niedlugo. Sprowadze ich tu z Nashkel. -Byli uzyteczni dla ciebie - powiedziala Tamoko i sciszajac glos dodala - dlatego umra szybko. Sarevok znow sie zasmial i Tamoko z trudem powstrzymala drzenie. Tym razem z podniecenia. -Nie sadzmy po pozorach, dziecinko - powiedzial. - Oni moga mnie jeszcze zawiesc, zwlaszcza ten mniejszy. Rozdzial trzeci Kiedy naslaly dni Awatarow, Czarny Pan splodzil smiertelne potomstwo. Wsrod dzieci tego miotu byly zarowno dobre, jak i zle z charakteru, lecz chaos dotknal je wszystkie. Kiedy bekarty Mordercy dorosly, sprowadzily na Wybrzeze Mieczy smierc i zniszczenie. Jedno sposrod tych dzieci musi wyniesc sie nad pozostale i przejac dziedzictwo ojca. Spadkobierca ten zmieni historie Wybrzeza Mieczy na cale przyszle stulecia. Nonsens. Abdel nie mogl uwierzyc w to, co przeczytal. O czym mowila ta kartka sztywnego pergaminu, znaczaca dla jego ojca tyle, ze wydobyl ja resztkami swych sil, skapal we wlasnej krwi? Moze chodzilo o jakiegos martwego boga, jesli fragment o dniach Awatarow rzeczywiscie odnosil sie do Czasu Niepokoju, kiedy to wsrod ludzi po Torilu chodzili bogowie i jak ludzie tu umierali. Kiedy Abdel po raz pierwszy ujrzal ten tekst, jeszcze nad cialem martwego ojca, byl pewien, ze jest to informacja dla niego, jakis sekret, ktory ojciec przed nim tail. Kiedy rozkladal pergamin i zwrocil swe zalzawione jeszcze oczy ku szarzejacemu niebu, byl niemal pewien, ze znajdzie tam cos o swojej matce, moze nawet wiadomosc od niej, list, ktory napisala do swego dziecka tuz przed swa smiercia lub zanim go oddala, gdzies odeslala, sprzedala, czy cokolwiek innego, co tlumaczyloby fakt, ze nigdy jej nie poznal. Zamiast tego na pergaminie znalazl kilka wyrwanych z kontekstu zdan, ukladajacych sie w cos na ksztalt przepowiedni, ktora moze, ale wcale nie musi sie sprawdzic, a juz na pewno - Abdel byl przekonany - nie miala nic wspolnego z jego osoba. -Cokolwiek ma byc, to bedzie, staruszku - powiedzial Abdel do ojca, tuz przed zlozeniem jego ciala do grobu, ktory sam wykopal. - Juz cie tu nie bedzie, zebys sie przekonal, czy sie sprawdzi. Moze mnie tez nie. Chcial dodac cos jeszcze. Szukal w pamieci i w sercu jakiejs modlitwy, jakiejs frazy, przypowiesci czy wspomnienia. Probowal znalezc wlasciwe slowa, ktorymi zegna sie bliskich, ale nic nie przychodzilo mu do glowy. Gdy zasypywal grob ziemia i zwirem, rozpadal sie deszcz. Abdel pozwolil, by strugi wody zmyly mu z twarzy slone lzy. Skonczyl prace, stanal wyprostowany i wystawil twarz wprost na padajace, zimne krople. Przejechal dlonia po swych gestych, czarnych wlosach i zamknal oczy, czekajac, az deszcz splucze z niego brud ziemi i krew. Ojciec wyleczyl mu rane w boku. Choc byla gleboka, niemal calkowicie sie zagoila. Probowal zignorowac uporczywy bol, ale on nie ustepowal. Nie mogl zyc ze zranionym sercem. Jego ojciec zginal z rak najemnych zbirow. Ktos zaplacil im, zeby go zabili i to pewnie sowicie. To byl interes i tyle, ale ze bandytom nie udalo sie zabic Abdela, byl to interes nie dokonczony. Dokonczyc go musial teraz sam Abdel. Abdel, syn Goriona, poprawil swa kolcza tunike, butem odgarnal z grobu bloto, podniosl ramiona, zeby wywazyc swoj wielki miecz przewieszony na plecach, po czym w grobowy kopczyk wbil znaleziony na ziemi kij. Na mokrym kiju uwiazal zloty lancuch ze srebrnym symbolem malutkiej rekawicy, noszony przez ojca. Dobrze wiedzial, ze juz niebawem jakis anonimowy podroznik znajdzie go i ukradnie. -Wroce po ciebie - powiedzial, po czym odwrocil sie i odszedl. * * * Trudno orzec, co wywolywalo ten przerazajacy dzwiek, ktory wyrwal Abdela z niespokojnego snu, czy tez jak daleko znajdowalo sie jego zrodlo. Mlodzieniec momentalnie zerwal sie na nogi.Tego dnia pogrzebal swego przybranego ojca, w poblizu miejsca, w ktorym Lwi Trakt biegnacy z Candlekeep przecina uczeszczana droge Nabrzeznego Traktu. Wznosil sie tam kamienny slup, wykuty z solidnego bloku granitu. Gdy Abdel mijal go wczesniej, jadac do Candlekeep, wital go z przyjemnoscia, teraz ten znak stal sie dla niego symbolem tego, co utracil. Po smierci Goriona Abdel nie byl nawet pewien, czy moze wrocic do Candlekeep. Ale teraz nie bylo czasu na przemyslenia. Dzwiek zblizal sie i to coraz szybciej. Przypominalo to chor wscieklych psow wspolzawodniczacych z pianiem tysiaca bardow, ktorym obcieto jezyki tak, ze mogli jedynie wyc, mruczec, chrzakac i krzyczec. Halas przerazil Abdela, co rzadko mu sie zdarzalo. Musial zaprzec sie plecami o kamienny slup, zeby powstrzymac chec ucieczki ze strachu w mrok nocy. Abdel byl gotow do walki z tym czyms, co wywolywalo ten piekielny harmider. Czymkolwiek zreszta to bylo, brzmialo tak, jakby bylo tego wiele. Musial walczyc nie tylko z tym czyms, ale i ze swoim strachem. Kamien za jego plecami byl szorstki i mokry, a Abdel zdal sobie nagle sprawe, ze gdy kladl sie spac, to zdjal kolczuge. Noc byla ciemna, chmurna juz od poprzedniego popoludnia. Oczy przystosowaly mu sie do ciemnosci i Abdel sprobowal przejrzec mrok, by sprawdzic, czym spowodowany jest ten zblizajacy sie odglos, teraz juz wprost nieznosny dla jego uszu. Ta diabelska kakofonia sprawiala, ze Abdel bliski byl obledu. Zobaczyl to najpierw jako wielki cien, ktory sunal po ziemi w poprzek skrzyzowania, kierujac sie na poludnie. Olbrzymi cien napotkal na swej drodze drzewo - moze nieduze, ale na pewno spore - i pochlonal je bez wahania. I wtedy wewnatrz tego cienia zaczely formowac sie jakies ksztalty. Abdel zrozumial swoj strach, gdy pojal, ze ta glosna masa cienia byla w rzeczywistosci horda wielu malych stworzen, setek humanoidalnych istot. Abdel otworzyl usta i wolno wciagnal oddech, aby nie bylo go slychac. Chociaz ksiezyc skrywaly chmury i na niebie nie bylo widac ani jednej gwiazdy, Abdel ucieszyl sie w duchu, ze nie ma na sobie zbroi. Blysk metalu mogl sciagnac uwage jednego ze stworow i sprowadzic na niego caly ten ich roj. A nawet on prawdopodobnie nie bylby w stanie obronic sie przed masa tych czarnoskorych cial. Wlasnie wtedy Abdel ujrzal blysk stali wsrod cieni kryjacych horde. Sa uzbrojeni - pomyslal - maja miecze. To przypomnialo mu, ze jego miecz takze jest ze stali i czym predzej ukryl cicho palasz za plecami. Nawet nie drgnal, kiedy uslyszal za soba, po drugiej stronie slupa chrzest zwiru. Mocniej zacisnal dlon na rekojesci i sprobowal przypomniec sobie modlitwe do Torma. Chrzest z tylu ustal, ale Abdel nie osmielil sie odwrocic. Skupiajac swa uwage na tym, co dzialo sie za nim, Abdel nie uslyszal tego, co zblizalo sie od lewej, za to poczul smrod. Zanim zdal sobie sprawe z tego, co robi, wyciagnal miecz przed siebie, obrocil reke i uderzyl nisko w lewa strone. Ostrze natrafilo na opor i chociaz Abdel nie mogl zobaczyc swego przeciwnika z powodu ciemnosci, wiedzial, ze skoro ten nie wrzasnal, to musial go na miejscu zabic. Chwile potem uslyszal z prawej chor jekow i gardlowych porykiwan, i zdal sobie sprawe, ze jest ich wiecej, o wiele wiecej, i ze go zauwazyli. Choc Abdel z trudem widzial cos wiecej poza niewyraznymi konturami swych wrogow, oni nie mieli z tym klopotu. Zardzewiale, podziurawione i strzaskane ostrza uderzyly naraz na Abdela, a halas byl ogluszajacy. Parowal ataki jeden po drugim, zabil jedna istote, potem druga i caly czas przywieral plecami do kamiennego slupa. Wywijal mieczem przed soba, tworzac cos w rodzaju stalowej zaslony, ale niektore ataki przechodzily przez nia. Rana w boku znow odezwala sie bolem, ale musial ja zignorowac i walczyc dalej. Kiedy zabil kolejna mala bestie, zaraz nastepna zajmowala jej miejsce. Zrozumial, ze tej nocy przyjdzie mu zginac. W tonacji rykow hordy zaszla drobna zmiana, po kilku sekundach wrzask zmienil sie zupelnie i cala horda, jak jeden maz ruszyla na polnoc. Czyli wprost na Abdela. Abdel niestrudzenie wyrzynal nacierajacych, jednego po drugim, poki caly nie byl skapany we krwi, takze wlasnej. Wydawalo sie, ze trwalo to godzinami, cala wiecznosc, ale minelo zaledwie kilka sekund, gdy nagly blysk swiatla oslepil najemnika. Nie bylo huku gromu, ale Abdel byl pewien, ze to piorun musial trafic w czubek kamiennego slupa nad jego glowa. Mial oczy szeroko otwarte, chwytajac kazdy promyk swiatla jaki mogl, kiedy znikad eksplodowal zolty blysk. Zawyl z bolu i mocno zacisnal powieki. Lzy pociekly po splamionych krwia policzkach, zaklocil sie rytm jego ciosow. Wrzask, jaki wydala z siebie horda w odpowiedzi na swiatlo, byl ogluszajacy. Tysiac wyjacych gardel przyprawilo Abdela o dreszcz. Brzmialo to tak, jakby cala wioske wyrzynano w pien za jednym zamachem. Stwory zaprzestaly ataku i kiedy Abdel mrugajac pozbyl sie czerwonych kregow spod powiek, zobaczyl, ze horda sie wycofuje. Stwory - brzydkie, polnagie humanoidy, ubrane we wsciekle purpurowe szmaty opinajace ich gibkie muskuly, z glowami na podobienstwo lwich, o czarnych, splatanych grzywach - uciekaly przed swiatlem, ktore wciaz swiecilo jaskrawo ponad glowa Abdela, wcale przy tym nie parzac. Wyczerpany Abdel z ulga osunal sie na kolana, szorstki kamien za plecami podrapal go przez cienka koszule. Gleboko i lapczywie wciagal powietrze, jego miecz zdawal sie wazyc tysiac funtow. -Styka juz - odezwal sie szorstki, donosny glos. - No, zgas to przeklete swiatlo. Abdel chcial skoczyc na nogi i przyjac obronna postawe, ale nie byl w stanie tego zrobic. Zdecydowal sie poczekac, az ten, kto wypowiedzial te slowa, zblizy sie don na tyle, by mogl go zabic nie muszac wstawac. -Poszly juz, poszly? - zapytal drugi glos. - Przyjrzyjmy sie naszemu nowemu... naszemu nowemu przyjacielowi. Abdel uslyszal kroki dwoch osob obchodzacych slup i sprobowal wstac im na spotkanie, mimo ze piers mu ciazyla. Znow mocno zamknal oczy, oburacz trzymajac miecz przed soba. Patrzyl w dol, kiedy otworzyl oczy. Gdy zniknely ostatnie czerwone kregi, ujrzal pare nagich, szerokich stop, porosnietych gestym, kreconym rudym wlosiem. Buty, ktore stanely obok, byly z eleganckiej, lsniacej, czarnej skory. Jeden z przybyszow chrzaknal i zapytal: -Jak tam? Dobrze z toba, chlopcze? Abdelowi zachcialo sie smiac. Wcale nie bylo z nim dobrze. -To juz drugi raz tego dnia - odparl, mrugajac zalzawionymi oczami, zeby zupelnie odzyskac wzrok - musialem walczyc o zycie. Czy chcecie, aby to byl ten trzeci raz? -Ha! - huknal ten z zarosnietymi stopami; Abdel mogl teraz rozpoznac w nim niziolka. - Niczego takiego nie chcemy, mlodziaku. -W zadnym razie - dopowiedzial drugi, wysoki, chudy czlowiek w czarnej szacie. - Spokojnie... uspokoj sie. Abdel z uwaga przyjrzal sie swoim niesamowitym wybawcom. Niziolek jakby roznil sie od przedstawicieli swej rasy, choc jak i oni byl niski, krepy i o rumianej karnacji. Mial w sobie cos diabolicznego, choc swoja droga wsrod calej galerii znanych Abdelowi najemnikow, twardzieli, zlodziejow i lajdakow malo bylo niziolkow. Ten nosil na sobie czerwono-brazowa skore przerobiona na zbroje chroniaca zywotne organy, za to z obcietymi rekawami. U jego boku w zloconej pochwie wisial wspanialej roboty dlugi miecz - bron imponujaca jak na rozmiary jego wlasciciela. Niziolek pokrecil swym zadartym nosem i usmiechnal do Abdela. -Brywieczor, mlodziaku - powiedzial z obcym akcentem, wlasciwym dla... Waterdeep? W kazdym razie dla miasta, w ktorym niziolkow raczej sie nie spotyka. - Jam jest Montaron, a moj kompan zowie sie Xzar... On to wymodzil to obrzydliwie jasne swiatlo, co to przerwalo ten huczny, hehe, bal, ktory se tu urzadzales. Abdel skinal niziolkowi i teraz baczniej przyjrzal sie czlowiekowi imieniem Xzar. Byl wysoki, chudy i nerwowy. Jego twarz byla w nieustannym ruchu, jakby pod skora legly sie robaki, a usta bez przerwy sie poruszaly, jakby bezglosnie mowil cos do siebie. Co chwila szarpal glowa w bok, jakby chcial odgonic natretna muche, ktorej w istocie nie bylo. -Gibberlingi - rzekl czlowiek - w ogole... - tik twarzy przerwal mu na moment -... nie znosza swiatla... w ogole. -Gibberlingi? - zapytal Abdel, domyslajac sie, ze chodzi o stwory z hordy. Trafna nazwa dla ich wokalnych mozliwosci. -A tys kto? - nacisnal niziolek. -Abdel - odparl, przekladajac miecz do lewej dloni i wyciagajac prawa. - Jestem Abdel... syn Goriona. Montaron chwycil reke Abdela i uscisnal mocno. Zachichotal przy tym, jakby robil swoj ulubiony dowcip. Xzar nerwowo potarl twarz, bezwiednie gladzac linie wyraznego tatuazu, okalajacego jego oczy niczym maska. Kiedy niziolek opuscil reke, Abdel wyciagnal dlon ku czlowiekowi, ale Xzar jedynie wzdrygnal sie i wykonal cwierc obrotu, jakby chcial sie oddalic. -Racz wybaczyc memu przyjacielowi. - Powiedzial niziolek, kiwajac glowa na Xzara. - Nie z tych on, co to kumplowac sie lubuja, za to jego czary daja mu niedzwiedzi uscisk. Abdel wzruszyl ramionami. Xzar byl dziwny, ale przeciez byl dla niego obcy. -Powinienem wam podziekowac - powiedzial Abdel do niziolka. -No, jasne zes powinien - Montaron zakaszlal - jesli masz dobre maniery. Ja nie mam, wiec nie spodziewam sie ich po innych... Heh, ciezka ta droga. Moze damy ci szanse na rewanz, co? -Zmierzam do gospody "Pod pomocna dlonia". Xzar chrzaknal, ale Montaron wciaz sie usmiechal. -Znajdziesz wiecej roboty w Nashkel - powiedzial niziolek. -W Nashkel? -No... - zaczal Montaron i urwal, kiedy nagle znow zrobilo sie wokol ciemno. Magiczne swiatlo w koncu zniknelo, a wraz z nim ucichly ostatnie wrzaski oddalajacej sie hordy. -O dzieki ci Panie Trzech Koron - powiedzial Montaron, jego glos wyrazal zadowolenie. - Heh, juz sie obawialem, ze to swiatlo nigdy nie zgasnie. W ciemnosci widac lepiej, co nie Abdel? Mlody najemnik zamrugal, obawiajac sie znow oslepnac od gwaltownej zmiany warunkow swietlnych. -W kazdym razie - dodal Montaron - w Nashkel jest robota do odwalenia. -Mam sprawe w "Pomocnej dloni". -Heh, wiec nie szukasz roboty? W rzeczywistosci Abdel chetnie najalby sie do jakiejs roboty, ale dal obietnice, a poza tym w gospodzie mieli czekac na Goriona Khalid i ten drugi. Gospoda gnomow byla trzy dni drogi stad na polnoc, podczas gdy do Nashkel szlo by sie w przeciwnym kierunku caly tydzien, a wiec dziesiec dni. -Co to za robota? -Ano, robota z tych, na ktorych dobrze sie znasz. Duzo roboty. Mowia, ze sa jakies klopoty w kopalniach. -Najpierw musze pojsc do "Pomocnej dloni". Czekaja tam na mnie. Ale potem bede potrzebowal jakiegos zajecia. -Tak wiec gospoda najpierw, tak? - stwierdzil raczej niz zapytal Xzar. W ciemnosci Abdel nie mogl zobaczyc, czy kierowal te slowa do niego, czy do niziolka. -No, pierw do "Pomocnej dloni", potem do Nashkel - Montaron rozstrzygnal jego watpliwosci. - Chetnym przespac sie w prawdziwym lozu. Rozdzial czwarty Po trzech dniach wspolnej drogi Abdel musial przyznac, ze w jakis sposob polubil prostackiego niziolka. Choc z drugiej strony bylo dla niego jasne, ze jest dziwny. Potrafil przez caly dzien narzekac, ze slonce swieci zbyt jasno, mimo ze najczesciej niebo przeslanialy deszczowe chmury i bylo szaro. Jego awersja do swiatla byla czasem zabawna, niekiedy znow irytowala. Montaron wydawal sie dobrze bawic w towarzystwie Xzara i czesto draznil go podczas marszu, rzucajac celnie w jego glowe malymi kamykami i galazkami.Abdel byl gotow zrobic cos wiecej niz tylko draznic Xzara. Zaczal przemysliwac, jakby go tu zabic. Godziny mijaly, niziolek robil sobie zarty, mag nie wyzbywal sie swojej dumy, zas Abdel snul coraz bardziej wymyslne plany zamordowania Xzara, po prostu dla zabicia czasu. Xzar mial sposob mowienia, ktory denerwowal Abdela i zbijal go z tropu. Potrafil poprawiac i powtarzac slowa bez powodu, nie odzywal sie, kiedy powinien i gadal, kiedy nie mial nic do powiedzenia. Mag nieustannie nerwowo sie wiercil i jakkolwiek Abdelowi na poczatku bylo go zal z tego powodu, to jednak w koncu nie mogl myslec o niczym innym, tylko o tym, jak bardzo chce mu przylozyc. Pierwszego dnia marszu Abdel byl sklonny ignorowac nerwowego maga, ale kiedy wieczorem usiedli przy ognisku, Xzar powiedzial cos, co Abdel zawsze chcial uslyszec. -Wiem - zaczaj Xzar - kim jest twoj ojciec... twoj ojciec. Abdel wyprostowal sie, a Montaron, ktory dotad smial sie cicho w ciemnosci, nagle caly zesztywnial. -Co powiedziales? - zapytal Abdel. Tylko w ten sposob mogl poprosic Xzara o wyjasnienie. -Xzar - zaczal niziolek, a po chwili po prostu powtorzyl - Xzar... -Twoj ojciec - rzekl mag do Abdela, ignorujac niziolka - twoj ojciec byl... -Starczy! - urwal ostro Montaron, az mag przymknal oczy. - Nie widzisz, ze chlopak mocno to przezywa? -Skad to wiesz - zapytal Abdel Xzara, nie zwracajac uwagi na niziolka. - Nawet mnie nie znasz. Nie wiesz kim jestem, wiec skad moglbys znac mojego ojca? Montaron wyciagnal reke i polozyl dlon na ramieniu Xzara. Mag stracil ja zezlony. -Powinien sie cieszyc - powiedzial Xzar w pustke. - Powinien sie cieszyc, ze jest synem boga... boga. Abdel zakrztusil sie. Ten czlowiek byl szalony. -Niby jestem synem boga? - zapytal Abdel, a zlosc sprawila, ze glos mial twardy i spokojny. -Oh - zaczal mag, ton jego glosu stal sie protekcjonalny - oh, tak, oh, tak, najprawdopodobniej nim jestes. -Moj przyjaciel - zwrocil sie niziolek do Abdela - jest, rzecz jasna, szalony, za to potrafi strzelac ogniem z palcow, wiec sie go trzymam. -Zamknij sie - obruszyl sie mag. - Zamknij sie... zamknij. On jest synem Bhaala. Abdel westchnal i polozyl sie, szykujac do spania. Xzar przez chwile mruczal cos do siebie, jego glos sciszyl sie do glosu swierszcza. -Pogrzebalem mojego ojca... - powiedzial Abdel bardziej do siebie niz do szalonego maga czy niziolka. - Jedynego ojca, ktorego mialem... W dniu, kiedy was poznalem. On nie byl bogiem ani ja nim nie jestem. -A co, jeslis nim jest? - zapytal Montaron, nocny wietrzyk poniosl jego miekki glos w mrok nocy. Abdel spojrzal na niego i nawet w ciemnosci mogl zauwazyc powage malujaca sie na jego twarzy. To sprawilo, ze sie rozesmial. -Zycze sobie tysiac razy tysiac sztuk zlota naraz - odparl Abdel, co rozsmieszylo Montarona. - Zanurze cale Wybrzeze Mieczy w morzu, aby zobaczyc tylko jak tonie i zamienie w zombi kazdego, kto kiedykolwiek powie o mnie zle slowo. -Zrob mnie wladca Waterdeep - zazartowal niziolek. -Jasne - powiedzial Abdel, nasladujac dziwny akcent Montarona - bedziesz krolem calego swiata. Obaj wybuchneli smiechem, lecz kiedy Montaron kladl sie spac, powiedzial: -Czasami, chlopcze, zdarzaja sie cuda. -Tak - odrzekl Abdel, ziewajac - czasami sie zdarzaja... * * * W ciagu ostatnich kilku lat Abdel odwiedzal gospode "Pod pomocna dlonia" ponad pol tuzina razy, ale jej widok zawsze go zaskakiwal. Dawno temu byla to prawdziwa forteca, zbudowana przez wyznawcow martwego juz boga Bhaala. Podobno banda gnomow, ktorzy dotarli w te okolice, wdala sie w konflikt z wyznawcami Bhaala. Po latach walk i wzajemnych przepychanek gnomy w koncu ich wypedzily. Historia ta wydawala sie Abdelowi malo prawdopodobna, jako ze spotkal juz w swym zyciu kilka gnomow i trudno bylo mu uwierzyc, ze ktos, kto z ledwoscia siegal mu do kolan, potrafilby wyslac kogos na tamten swiat.Abdel nie wiedzial nic na temat Bhaala, ale jesli prawda bylo, ze jego wyznawcy zostali wypedzeni z tak solidnej fortecy przez tych lesnych ludkow, to nic dziwnego, ze ich bog nie przezyl Czasu Niepokoju. Abdel nie zapomnial szalonych majakow Xzara. Fakt, ze mag skoncentrowal swe rojenia na temat pokrewienstwa Abdela z Bhaalem, musial znaczyc, ze i on slyszal historie powstania gospody "Pod pomocna dlonia". Jesli wiec byliby w Dolinach, jego ojcem wedlug Xzara moglby byc Elminster, a gdyby dotarli do Evermeet, to moze nawet sam Corellon Larethian. Gospoda "Pod pomocna dlonia" byla nie tylko forteca, ale i mala wioska. Wewnatrz wysokich murow z szarego kamienia stalo wiele budynkow o roznym przeznaczeniu, ale wszystkie w ten czy inny sposob sluzyly podroznym. Abdel i jego dwoch towarzyszy podeszlo do frontowej bramy, czekajac az nad fosa opusci sie most zwodzony. Nadeszli od poludnia i widzieli, ze fosa nie otacza calej twierdzy, a wokol niej krecili sie znudzeni kamieniarze i robotnicy. Fosa byla nowa i raczej na pokaz niz dla celow obronnych. Brama gospody "Pod pomocna dlonia" zawsze byla otwarta, zapraszajac do srodka wszystkich podroznych, i trudno bylo sobie wyobrazic jej oblezenie. Przeszli po moscie zwodzonym i gdy tylko mineli kolumnowa brame, ruszyli wprost ku najwiekszemu budynkowi wewnatrz murow. Nawet jesli Abdel nigdy wczesniej by tu nie byl, dzwieki wieczornej zabawy powiedzialyby mu, ze jest to budynek gospody. Gdy szli przez dziedziniec w kierunku wysokich, debowych drzwi, mineli po drodze maly oddzial gnomiej strazy. Na widok tych malych wojownikow Abdel usmiechnal sie. Kazdy z trzech straznikow mierzyl nie wiecej niz dwie i pol stopy wzrostu i nosil wymyslna choc funkcjonalna kolczuge kolkowa. Ich krotkie miecze byly mniejsze i bez watpienia lzejsze niz sztylet Abdela. Jeden trzymal wlocznie z choragwia "Pomocnej dloni", bardziej jako reklame szyldu niz herb. Trzej ludkowie skineli Abdelowi i odwzajemnili usmiech, po czym nagle zwrocili swoja uwage w strone gospody. Abdel zauwazyl nagla zmiane w dzwiekach dochodzacych z wnetrza gospody. Montaron zatrzymal sie i delikatnie przytrzymal Xzara. -Nie dotykaj mnie - krzyknal mag i wzdrygnal sie. -Ciiii - ostrzegl niziolek, a straznicy wolno zaczeli zblizac sie do gospody. Smiech i wesole krzyki przycichly i to wlasnie zwrocilo wczesniej uwage straznikow. Nagle rozlegl sie radosny wrzask, a po nim trzask i brzek tluczonego szkla, po czym glosny pomruk. Montaron zasmial sie i powiedzial: -Brzmi swojsko. To lubie! Wszyscy trzej skierowali sie za straznikami do drzwi. Abdel stal tuz za gnomami, kiedy jeden z nich otworzyl drzwi. Halas dobiegajacy ze srodka ogluszyl go, a chwile pozniej trafilo go w twarz nadlatujace krzeslo. Najemnik upadl, nie podejrzewajac nawet, ze gnomy zdecyduja sie wkroczyc w tlum. Tymczasem, mimo ze ich piesci byly male, to gdy poszly w ruch na poziomie ich oczu, wysocy dla nich ludzie zaczeli padac jak klody. Abdel wpadl w gniew, wstal i otarl krew z rozbitego nosa, chwycil polamane krzeslo i rozejrzal sie po mrocznym pomieszczeniu pelnym ludzi. Mial nadzieje wypatrzec tego, ktory cisnal wen krzeslem, ale wszyscy spogladali nan rownie obojetnie. Wybuchl smiech i Abdel poczerwienial, zanim sie zorientowal, ze ludzie nie smieja sie z niego, lecz z czlowieka, ktorego wlasnie wynosilo trzech gnomow. Wlasciwie bardziej go wloczyli za nogi niz niesli, a ow wielki, brudny i cuchnacy obwies pojekiwal cicho za kazdym razem, kiedy jego glowa odbijala sie o twarde deski podlogi. Abdel patrzyl na nieprzytomnego z nieskrywana wsciekloscia, lecz kiedy ruszyl do przodu, Montaron chwycil za krzeslo, ktore trzymal. -Zostaw go - powiedzial niziolek. - Wyglada na to, ze juz zaplacil za swoje. Abdel stanal i czekal, az gniew opadnie, ale nic z tego. Chetnie by kogos zabil. Montaron patrzyl na niego z troska. -Widzisz? - wyszeptal Xzar. Niziolek odepchnal maga i lekko pociagnal za krzeslo. Abdel pozwolil mu je sobie odebrac. -Musisz sobie chlapnac co nieco - powiedzial, a Abdel potaknal. Na lade baru wspiela sie gnomka i glosno zawolala: -Nastepny, ktory rzuci krzeslem, zarobi ode mnie w jaja. To jest... - przerwala i czknela glosno - restauracja pierwsza klasa. Wybuchly gromkie, radosne brawa, a juz po chwili wszystko wrocilo do normy; wewnatrz "Pomocnej dloni" zapanowal gwar i chaos, jak kazdej nocy. * * * Ciemne piwo bylo smaczne i po trzech kuflach Abdel wreszcie sie uspokoil. Usiadl przy barze i opuscil glowe, ignorujac panujacy wokol scisk i harmider. Nie odezwal sie od chwili, kiedy oberwal krzeslem i nawet nie otarl krwi z twarzy. Rozejrzal sie. Byl na tyle ordynarny i zly, ze Monatron szybko go opuscil i zniknal w tlumie, co przy jego wzroscie nie bylo trudne. Xzara pozbyl sie jeszcze szybciej; mag ukryl sie w ciemnej alkowie w kacie sali, gdzie usiadl i mruczal cos do siebie.Abdel wiele nie myslal, po prostu usiadl i pil. Nie byl z tych, co to rozczulaja sie nad soba, ale tez ostatni tydzien byl dlan prawdziwym pieklem. Mysl o kolejnym wspolnym poranku z niziolkiem i tym przekletym, mamroczacym magiem wcale nie wydawala mu sie przyjemna. Jego sakiewka byla nieznosnie lekka i nie zanosilo sie na to, by w najblizszym czasie przybrala na wadze. Juz decydowal sie porzucic towarzystwo Montarona i Xzara - niech ida swoja droga, a on poszuka jakiegos zajecia tu, "Pod pomocna dlonia", kiedy nagle przypomnial sobie, po co tu przybyl. Gorion ostatnim swym tchnieniem wyslal go tu, aby kogos odnalazl, ale Abdel nie pamietal imion tych dwojga. -Niech to Otchlan porwie - wymruczal pod nosem. - Jakie to ma znaczenie? Abdel zamowil czwarty kufel u barmanki, ktora byla przyjemna, niska gnomka. Za kazdym razem placil jej miedziakami, ktorych mial juz coraz mniej. -Trzym - powiedziala gnomka, kiedy rzucil na mokra lade kolejne cztery miedziaki. - Ten stawia firma za twoj nochal. Abdel skinal, dziekujac za darmowe piwo i wzial od niej mokra szmatke, ktora mu wreczyla. Otarl szmatka krew z twarzy i wybuchnal krotkim smiechem, kiedy zauwazyl, ze barmanka dalej przed nim stoi i sie na niego patrzy. -Powinniscie umiescic okno w drzwiach - powiedzial - zeby goscie mogli zobaczyc, co dzieje sie w srodku, zanim je otworza. Gnomka rozesmiala sie. -Przekaze twa uwage wyzej - powiedziala. Zaczekala, az duszkiem wypil kufel do dna, po czym nalala mu piaty. Tym razem wziela monety z lady. -Co za spotkanie, drogi panie - odezwal sie obok glos z wyraznym amnianskim akcentem. Abdel spojrzal w prawo i zobaczyl pochylonego nad nim Amnianina, bez watpienia spogladajacego na niego zyczliwym wzrokiem. Amnianin zmieszal sie pod jego spojrzeniem. -Nazywasz sie Abdel - powiedzial. - Abdel Adrian. -Bogowie - zachlysnal sie Abdel. Czyzby to byl czlowiek, z ktorym mial sie spotkac Gorion? -Ty jestes. A gdzie Gorion? -Nie zyje - odparl krotko Abdel i nagle gardlo zacisnelo mu sie, lecz nie uronil ani lzy. - Kim jest ten Adrian? -Czyz to nie ty nazywasz sie Abdel Adrian? -Jestem Abdel, syn Goriona, ale nie mam drugiego imienia. W odpowiedzi Amnianin jedynie spojrzal na niego zagadkowo. Z pewnoscia byl polelfem. Jego smukla twarz i zbyt okragle uszy, zeby nazwac je spiczastymi byly wystarczajacym dowodem, ale jego jasne fioletowe oczy byly pewnym znakiem krwi elfow plynacej w jego zylach. Drugim z rodzicow z pewnoscia byl Amnianinem, czego dowodzil jego wielki, dlugi nos i ciemno oliwkowa karnacja skory. Byl ubrany jak do bitwy, jego powgniatana zbroja z pewnoscia musiala go uwierac i cisnac. Na glowie mial helm, co - biorac pod uwage okolicznosci - wydawalo sie dobrym pomyslem. Usta wykrzywial mu nerwowy grymas. -W kazdym razie przybyles tu, zeby sie ze mna spotkac - rzekl Amnianin. - Nazywam sie Khalid. Rzeczywiscie. Khalid - tak brzmialo ostatnie slowo, ktore wypowiedzial jego umierajacy ojciec. I wowczas Abdel przypomnial sobie, ze bylo jeszcze jedno. -Jah - powiedzial. - Mialem spotkac sie z Khalidem i Jahem. -Z Jaheira, tak - poprawil Khalid, usmiechajac sie od ucha do ucha, ale wciaz zdradzajac zdenerwowanie. - To moja zona. Ona tez jest tutaj. Amnianin mimowolnie spojrzal w kierunku stolu po drugiej stronie sali, ale tlum zaslanial widok. -Chodz - zaprosil Abdela. - Siadz z nami i opowiedz, co sie stalo z twoim ojcem. Byl wielkim czlowiekiem, bohaterem na swoj sposob i nie moze zostac zapomniany. -Co ty o nim wiesz? - zapytal Abdel, a zolc go zalala. Jego glos pelen byl goryczy. - Kim on byl dla ciebie? -Byl moim przyjacielem - odparl Khalid. - I tyle. Nie mialem na mysli nic zlego. Abdelowi zachcialo sie nagle obrazic Amnianina, ale jakos nie mogl. Zamiast tego siegnal do sakiewki po pieniadze na szosty kufel. Wyjal tylko trzy miedziaki. -Niech to Bhaal! - zaklal glosno, wstal i rzucil miedziaki w tlum. Jakis pijaczek oburzyl sie, gdy dostal jedna z mocno cisnietych monet w skron. Abdel nie zwrocil na to najmniejszej uwagi, za to inni goscie wycofali sie pospiesznie w ciemniejsze katy. Na gornej wardze Khalida pojawily sie krople potu. -Bogowie! - powiedzial Amnianin. - Co on ci powiedzial? Abdel spojrzal na niego, lecz nie odezwal sie. -Milo mi bedzie postawic ci kufelek. - powiedzial Khalid. - Prosze, chodz ze mna. Chyba nie chcemy zwracac niczyjej uwagi, nie? Abdel chrzaknal i pozwolil przeprowadzic sie przez tlum. Na chwile wpadl mu w oko Montaron. Niziolek trzymal jedwabna sakiewke. Abdel byl przekonany, ze do niego mrugnal. Abdel wzial kilka glebokich oddechow, probujac sie uspokoic, kiedy Khalid powiedzial: - Tu jest. Abdel ujrzal ja i wstrzymal oddech. Jaheira byla piekna. Podobnie jak jej malzonek, byla polelfem, a jeden z jej rodzicow musial byc Amnianinem. To polaczenie wypadlo nieco dziwnie, ale przysluzylo sie urodzie Jaheiry. Jej twarz byla szeroka i ciemna, jej usta pelne, oczy jasne i niemal tak fioletowe jak Khalida, z blyskiem wyraznej inteligencji. Gdyby byla czystej krwi czlowiekiem, jej geste wlosy okalajace twarz bylyby czarne, lecz elfia krew sprawila, ze ich czern przetykaly jasne, miedziane pasemka. Mimo ze siedziala, Abdel mogl zauwazyc, iz byla postawna, a nawet krzepka. Miala na sobie kamizelke ze sztywnej skory, porysowanej jakby od uderzen ostrzy. Kamizelka sluzyla jej za zbroje. Kiedy ich oczy spotkaly sie, zobaczyl raczej niz uslyszal, jak westchnela. Abdel opadl na krzeslo, nie patrzac nawet gdzie siada. Nie mogl oderwac wzroku od jej oczu, a ona wcale sie przed tym nie wzbraniala. Jej pelne usta drzaly, podobnie jak u jej meza. Ona takze musiala byc zdenerwowana i choc Abdel nigdy by nie wszedl pomiedzy meza i zone, to jednak nie mogl sie oprzec wrazeniu, iz powod jej zdenerwowania byl zupelnie inny niz u Khalida. -Dlaczego zostalem tu wyslany? - zapytal Abdel ich oboje, nie przestajac patrzec na Jaheire. - Moj ojciec nie zdazyl mi tego powiedziec. -Gorion umarl? - zapytala Jaheira. -To byli najemnicy - odpowiedzial Abdel. - Tacy jak ja. Wpadlismy w zasadzke na Lwim Trakcie. Zabilem ich, ale sie spoznilem. -Sa sily, ktore nie chcialy dopuscic do naszego spotkania - rzekl Khalid. - Dlatego wlasnie... - Amnianin zawahal sie i Abdel pomyslal, ze moze klamie. - ... dlatego Gorion chcial, zebys mu towarzyszyl. -Moj ojciec byl mnichem - stwierdzil Abdel. - Kaplanem, czlowiekiem od ksiag i takich tam. Co takiego zrobil, ze mial owe sily przeciw sobie? O czym wy w ogole mowicie? Abdela znow zaczal ogarniac gniew. Nie mogl obwiniac najemnikow za smierc Goriona. Oni po prostu wykonywali swoja prace, ktora on sam paral sie przez cale swoje dorosle zycie. Ktos im zaplacil i to spore pieniadze, by najac pieciu doswiadczonych zabojcow do zasadzki na drodze. -Sa... sily - zaczela Jaheira, jej dzwieczny glos przebil sie przez harmider tlumu - ktore pragna wszczac wojne. W tym momencie do stolu podeszla sluzaca dziewka z dwoma kuflami piwa. Gdy Abdel wychylal kufel, znow cala jego zawartosc na jeden raz, nie odrywal wzroku od Jaheiry. -Jeszcze jakies nowiny? - zapytal sarkastycznie. - Ja zyje z tych czy innych "sil" pragnacych wojny. Inni tez. Jaheira wyraznie sie zmieszala po jego ostatnim stwierdzeniu, ale kiedy zwrocila swoj pytajacy wzrok na meza, Abdel byl pewien, ze chce zapytac o cos innego, cos wazniejszego i bardziej ja przerazajacego. Khalid skinal jej i Jaheira znow spojrzala na Abdela. -To co innego - rzekla tak cicho, ze Abdel musial wytezyc sluch. - To twoj bra... Nagle na potylicy Abdela roztrzaskala sie butelka, a Jaheira uchylila sie przed odlamkami szkla. Abdel nie dbal o to, by wytrzec z plecow rozlane wino czy strzasnac z wlosow szklane okruchy, tylko wstal i odwrocil sie, a tlum przed nim rozstapil sie. Daleko, przy drzwiach stal czlowiek, ktorego wczesniej wyniosly gnomy. Ten, ktory rzucil wen krzeslem. Wielki, cuchnacy mezczyzna byl tak pijany, ze z ledwoscia stal na nogach. Abdel patrzyl na niego twardym wzrokiem, a swiat wokol niego zdawal sie oddalac i znikac. Uslyszal jedynie, jak pijak rzucil tepo: - Czego? Sztylet najemnika smignal poprzez sale niczym srebrna blyskawica. Krew uderzyla Abdelowi do glowy w momencie, kiedy jego sztylet z ciezkim mlasnieciem zaglebil sie piersi pijaka. Sila uderzenia obalila mezczyzne i choc drgawki dwukrotnie przeszly jego cialo, byl martwy, zanim jego glowa uderzyla o podloge. Abdel usmiechnal sie i dopiero teraz ekstaza zabojstwa zmyla z niego gniew i pozwolila widziec normalnie. Kiedy trans minal, znow znalazl sie wewnatrz gospody, ktora teraz jakby przemienila sie w pandemonium. Khalid pchnal go w plecy i powiedzial cos w stylu: - Co ty zrobiles? Klienci rozproszyli sie, kelnerki upuscily tace, rozlewajac piwo i wino na uciekajacych lub zamarlych w bezruchu gosci. Co dziwne, kelnerki skierowaly sie w strone Abdela, ktory nagle pomyslal, ze moze prawda jest, jakoby sluzace tu dziewki byly w rzeczywistosci przebranymi golemami. Usmiechnal sie szeroko. Wcale sie tym nie martwil. -Stop! - uslyszal znajomy glos. Gnomka zza baru zagwizdala przerazliwie i kelnerki stanely. Nawet Abdel zatrzymal swoja reke siegajaca po miecz na plecach. Glos nalezal do Montarona. -Zlodziej! - krzyknal znowu niziolek. Montaron kleczal nad martwym cialem pijaka, wyciagajac mu zza pasa sakiewke za sakiewka. -Musial kroic tu wszystkich cala no... ta je moja! - oznajmil glosno niziolek, tak ze wszyscy doskonale go slyszeli. -Masz szczescie - wyszeptal Khalid do Abdela, ktory wciaz usmiechal sie beztrosko.- W przeciwnym razie uznano by to za morderstwo. Ciarki przeszly po plecach Abdela na dzwiek slowa: "morderstwo". Pochylil glowe i podszedl do niziolka, tuz za nim szli Khalid i Jaheira. -Lepiej chodzmy - powiedzial Montaron, kiedy Abdel zblizyl sie don na tyle blisko, ze tylko on mogl uslyszec jego szept. -Jasne - odparl Abdel. - Tylko moj sztylet... Montaron usmiechnal sie slabo i wreczyl Abdelowi szerokie ostrze. Nie bylo na nim ani kropli krwi, choc Abdel nie pamietal, by widzial, jak Montaron wyciaga sztylet z piersi zabitego, a tym bardziej ociera go z krwi. Abdel, mimo iz byl pijany, zamroczony zabojstwem, potrafil docenic finezje Montarona. Mlody najemnik byl jeszcze na tyle trzezwy, zeby uswiadomic sobie, ze teraz nie znajdzie tu zadnej pracy, nawet pomimo faktu, ze pijak byl zlodziejem i ze on sam rzucil swoje trzy ostatnie miedziaki w tlum. -Nashkel? - zapytal Abdel. -Tak - powiedzial Khalid z niedowierzaniem - tak, Nashkel. Czyzby Gorion wiedzial, ze tam wlasnie zamierzamy sie udac? Abdel odwrocil sie i spojrzal na Amnianina, a nastepnie na niziolka, ktory patrzyl na Khalida z kamienna twarza. Khalid oddal mu spojrzenie pytajacym wzrokiem. Nagle pojawil sie skads Xzar. -Teraz piecioro? Kim jest ta dwojka... ci dwoje? Goscie gospody powoli zaczeli zblizac sie do rozlozonych przy zakrwawionym ciele zlodzieja sakiewek, a Abdel dal sie wyprowadzic na zewnatrz. Usmiechal sie, choc chcialo mu sie plakac. Placac za swoj grzech pozwolil sie ciagnac i pchac cala droge do Nashkel. Rozdzial piaty -Nie tylko my pragniemy pomoc - powiedziala Jaheira Abdelowi, kiedy maszerowali do Nashkel. Droga wydawala sie nie miec konca.-Powiedzialem nie - zareagowal ostro Montaron. Jaheira odwrocila sie do smialego niziolka, wyraznie nie pochwalajac juz jego wtracania sie, co czynila wzgledem jego i Xzara przez ostatnie siedem i pol dnia wspolnej podrozy. Montaron jedynie usmiechnal sie do niej i powiedzial: -Ale dzis slonce daje, nie dziecinko? Abdel staral sie nie zauwazac ognikow w oczach niziolka. Wierzyl, ze Montaron jest na tyle bystry, by trzymac swe lapy z dala od Jaheiry. -Brak zelaza - kontynuowala Jaheira, probujac ignorowac Montarona - moze doprowadzic do wojny pomiedzy moim ludem a twoim. Abdel zatrzymal sie, pozostali zwolnili, ale tylko Jaheira stanela wraz z nim. -Moj lud? - zapytal Abdel. Spojrzal na Jaheire, prosto w oczy, po raz pierwszy odkad opuscili gospode. Przy tej silnej, slicznej kobiecie Abdel tracil cala pewnosc siebie, krepowal sie tym bardziej, ze podrozowala wraz z mezem. -Amn i... - przerwala, zdajac sobie sprawe, ze nie byla pewna, skad on naprawde pochodzi. - Gorion byl z Candlekeep. Tam wzial cie za syna, nieprawdaz? -Tak - odpowiedzial Abdel i znow poczul sie zaklopotany, choc nie wiedzial dlaczego. -Wiec prawdopodobnie... - podjela znowu - wybuchnie wojna pomiedzy Amnem i Wrotami Baldura... A Candlekeep znajdzie sie miedzy mlotem a kowadlem. -Candlekeep potrafi zatroszczyc sie o siebie - stwierdzil Abdel. Odwrocil sie i podjal marsz, choc wolno, tak by Jaheira towarzyszyla mu z boku. Szli kilka krokow za reszta i Abdel uswiadomil sobie, jaka stanowili zaloge. Xzar co chwila machal reka, jakby odganiajac owady, ktorych prawie wcale nie bylo. Mruczal do siebie nieustannie, choc odkad dolaczyla do nich Jaheira, Abdel bardziej byl zajety nia, niz obserwowaniem nerwowego maga. Montaron od czasu do czasu rzucal im do tylu spojrzenie, czujac sie opuszczony lub - z powodow znanych tylko jemu - przerazony. Khalid szedl dziarsko przed siebie, prawie sie nie odzywajac. Kiedy mowil cos w ciagu ostatnich dni, dotyczylo to tylko ich "misji", jak ja nazywal. Abdel, Montaron i Xzar szli do Nashkel, by najac sie do ochrony kopalni rudy zelaza. Z kolei Khalid i Jaheira najwidoczniej mieli tam jakis bardziej szczytny cel, a w miare jak kobieta starala sie zwrocic ku niemu serce Abdela, ten nie mogl zrozumiec dlaczego jej na tym zalezy. -Ludzie walcza - powiedzial, ignorujac jej protest. - Amn z Wrotami Baldura, Amn z Tethyrem, Tethyr z samym soba... tak to juz jest, a ja z tego zyje. Jaheira westchnela. -Wcale nie musi tak byc. -Co nie musi byc? - zapytal ze smiechem. - To, ze tak jest czy, ze z tego zyje? Montaron zasmial sie i Abdel uswiadomil sobie, ze niziolek ich slyszal. Usmiechnal sie do siebie. -Ktos celowo niszczy zapasy zelaza w Nashkel i innych kopalniach - powiedziala z naciskiem Jaheira, a cos w tonie jej glosu jasno mowilo, ze powiedziala nieco wiecej. Od Nashkel dzielilo ich jeszcze ponad pol tygodnia drogi. Montaron zatrzymal sie, odwrocil do nich i usmiechnal. -No i co, slodka Jaheiro? Niech se niszczy, mowie, a kiedy tam dotrzem, znajdziem drania i zgarniem za niego sliczna nagrode. Jaheira bez slowa minela niziolka. -Nagrode? - zapytal Abdel. -Jasne, chlopcze - potwierdzil Montaron i klepnal najemnika po ramieniu. - A co myslisz, ze leziem tam tyle czasu ino by sprawiedliwosci stalo sie zadosc? Jaheira spojrzala na niziolka i rzucila: -A co ty mozesz wiedziec o sprawiedliwosci, zlodzieju? Na ulamek sekundy oczy Montarona staly sie zimne i Jaheira cofnela sie krok w tyl. Jakby przeczuwajac konflikt, Khalid zatrzymal sie i odwrocil, jednak nie podszedl do nich. Abdel patrzyl na niziolka. -Spoko, panienko - powiedzial Montaron i chrzaknal. - To ino interes, nie? -A jaki jest twoj interes, Montaronie? - zapytala. -Jesli idzie ci o te sakiewki w "Pomocnej dloni" - odparl jowialnie - to moze winnas mi podziekowac, ze wybawilem chlopaka z opresji. -Wybawiles chlopaka z opresji? - zapytal Khalid, jego glos byl tak cichy, ze ginal na wietrze i posrod krakania wron. Montaron spojrzal na niego z usmiechem. -Jasne - rzekl. - Jak i nas wszystkich. -Spij piorunie - krzyknal nagle Xzar. - Piorunie spij! Abdel, Montaron, Jaheira i Khalid - wszyscy spojrzeli w kierunku belkoczacego maga. Xzar byl juz jakies piecdziesiat metrow od nich i z pewnoscia nie mogl slyszec ich rozmowy. Abdel wybuchnal smiechem, zaraz po nim Montaron, Khalid tez do nich dolaczyl, jedynie Jaheira w milczeniu ruszyla naprzod. -W kazdym razie dzieki - powiedzial Abdel do Montarona. -Nie ma za co, dzieciaku - odparl Montaron. - Jeszcze mi sie odwdzieczysz. Jestem tego pewien. * * * Odkad wyruszyli z "Pomocnej dloni" zatrzymali sie po drodze tylko w Beregoscie i nawet przespali sie w gospodzie, za co zaplacil Montaron. Ich odpoczynek byl jednak krotki, nawet dla Abdela, ktory przywykl juz do spania pod rozgwiezdzonym niebem, dlatego wszyscy odetchneli z ulga, kiedy wreszcie dotarli do gorniczego miasteczka Nashkel.Abdel nie wiedzial, czy to szczescie czy pech, ze akurat na polach przed miastem odbywal sie jakis festyn. Podczas drogi slyszal od Jaheiry i Khalida, nawet od Montarona jedynie zle wiesci na temat Nashkel tak, ze zaczal juz je sobie wyobrazac jako jakies upiorne miasto. Wyobrazil sobie zdesperowanych gornikow zebrajacych na ulicach, wszystkie sklepy zamkniete, rodziny pakujace sie do wozow w poszukiwaniu zielenszych pastwisk, i ponurych pijakow, ktorych tak wielu widzial w tawernach Wybrzeza Mieczy. Zamiast tego male miasteczko tetnilo zyciem i kolorami. Wozy staly wszedzie, gdzie sie dalo, a przyjezdni kupcy wystawiali swoj towar na sprzedaz. Trzech mezczyzn w kolorowych strojach zonglowalo pochodniami. Jakis gnom gral harmonijnie na czyms, co przypominalo skrzyzowanie dud z wozem, a rumiane dzieci biegaly po calej okolicy, nie czujac zmeczenia. Na ulicach krecili sie zolnierze w barwach Amnu. Montaron tracil lokciem Abdela, zwracajac jego uwage na grupke mlodych kobiet, ktore niziolek najwyrazniej uznal za atrakcyjne. -Chcialoby sie sprawdzic ich kopalnie, nie, dzieciaku? - zazartowal niziolek, pekajac ze smiechu. Abdel doskonale wiedzial, co maly zlodziej ma na mysli, ale nic nie odpowiedzial. Jaheira chrzaknela i powiedziala do niziolka: -Kiedy w miescie jest tylu zolnierzy, takie kobiety sa bardzo zajete. -Takie kobiety - sprecyzowal Montaron - sa zawsze zajete. A poza tym w poblizu nie ma zbyt wielu zolnierzy. -Wyglada na to, jakby cieszylo cie, ze maszeruja na polnoc, niziolku - odparla Jaheira. - A moze juz wiesz, co zlego tu sie dzieje? Montaron zasmial sie w sposob, jaki Abdel slyszal u niego czesto w ciagu ostatnich trzynastu dni. -Nie wiem nic, dziecinko. Mniej nawet niz ty, jesli te gadki o wojnie sa prawdziwe. -Ktos pragnie rozlewu krwi pomiedzy Wrotami Baldura a Amnem. To wiem. -A co, jesli to Amnianin tego chce, dziecinko? - zapytal niziolek, wykrzywiajac usta. - Bedziesz na tyle glupia, by go powstrzymac? Jaheira wciagnela gleboko powietrze i wlasnie zamierzala cos odpowiedziec, kiedy nagle powstrzymala sie i spojrzala na Abdela. Mlody najemnik usilowal powstrzymac sie od smiechu i to bylo widac. -To bardzo powazna sprawa - powiedziala. Abdel usmiechnal sie i pokiwal glowa. -Powinnismy poszukac gospody - wlaczyl sie Khalid do dyskusji, probujac zalagodzic sytuacje. - Przespimy sie w wygodnych lozkach, a rankiem wyruszymy do kopalni. Jaheira przyznala mu racje i poszla za nim w tlum rozbawionych ludzi. Abdel popatrzyl za nia, a Montaron na niego. Niziolek takze zniknal w tlumie. -Idziemy, synu Bhaala - odezwal sie nagle Xzar. Mlody najemnik odwrocil sie do maga i powiedzial - Idz za Khalidem, magu. Xzar zawahal sie, a Abdel chwycil go za ramie. -Dotknal mnie! - zaskrzeczal Xzar. - Nie dotykaj mnie! Ze dwa tuziny osob oderwalo sie od swoich zajec i spojrzalo na Abdela, choc to Xzar byl przeciez szalony. Abdel wciagnal gleboki oddech, opanowujac zadze zabicia denerwujacego maga, po czym odszedl. * * * Abdel wiedzial, gdzie wszyscy poszli, ale nie skierowal sie za nimi do gospody. Juz wczesniej pracowal i podrozowal z roznymi osobami; niektorych lubil, innych nie. Podrozowal tez z kobietami, ale zadna z nich nie poruszyla go tak, jak Jaheira. Spotkal z tysiac mezczyzn pokroju Khalida, jak sobie przypominal, spokojnych i powaznie traktujacych powierzone im zadanie. Montaron jako niziolek raczej nie liczyl sie na Wybrzezu Mieczy; zreczny zlodziej, ktory wiedzial, co kryje sie w cudzych kieszeniach i za zamknietymi drzwiami. Xzar stanowil dla niego zagadke. Spotykal juz szalencow, ale ten byl zarazem szalony i inteligentny, oblakany i zarazem zdolny na tyle, by parac sie magia.Abdel wloczyl sie po terenie festynu i zastanawial sie, co wlasciwie tutaj robi. Przylaczyl sie do dwoch... nawet czterech przypadkowo spotkanych obcych osob w misji, ktorej celu nawet nie rozumial i za ktora prawdopodobnie nie otrzyma zaplaty. Szczesliwie Montaron potrafil ukrasc tyle, by mogli nocowac w gospodach i pic piwo, ale nie byl to sposob na zycie, ktory preferowal Abdel. Sam potrafil zarobic na siebie i chcial, zeby tak wlasnie bylo. Ciekawe, czy w tutejszych kopalniach wciaz maja klopoty? Festyn zdawal sie maskowac jakiekolwiek problemy mieszkancow Nashkel, co dla Abdela bylo oczywiste juz na pierwszy rzut oka. Wszedzie staly wozy przyjezdnych kupcow, a mieszczanie z uwaga przygladali sie ich towarom, lecz prawie nikt nic nie kupowal. Mezczyzni wygladali na zdenerwowanych, a kobiety zachowywaly powage. -Piwo wietrzeje - odezwal sie nagle z tylu glos Montarona. - Idziesz ze mna? Abdel odwrocil sie zaskoczony i zarazem rozbawiony latwoscia, z jaka niziolek potrafil znikac w tlumie, to znow nagle sie pojawiac. Abdel nigdy nie mogl sobie wyobrazic, jak to jest byc o dwie stopy nizszym niz wszyscy wokol; jego problem byl zupelnie odwrotny. -Zle sie dzieje, nie? -Jesli idzie ci o kopalnie rudy - odparl Montaron - to tak. -No to gdzie nasz pracodawca? Kto nam zaplaci za ochrone kopalni? Montaron usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. -Pojdziem tam jutro z ranca i sie dowiem. A tymczasem - zmienil temat niziolek, wyciagajac zza pazuchy skorzana sakiewke - masz tu troche grosza. Jak festyn sie skonczy, idz do gospody, to napijem sie piwka. -Nie moge przyjac tych pieniedzy. -To one cie zywily cala droge - przypomnial mu Montaron, nie spodziewajac sie po Abdelu poczucia winy. - Wez je i obacz, co se mozesz kupic. Montaron kiwnal glowa w strone jednego z kupieckich wozow, rozesmial sie i po raz wtory rozplynal w tlumie. Abdel przygladal sie wozowi i jego wlascicielowi. Mezczyzna byl ubrany jak Calishitanin, choc jego rysy wyraznie wskazywaly na to, ze pochodzil z polnocy. Moze z Waterdeep, moze z Luskan, zgadywal Abdel. Czlowiek sprzedawal rozne buteleczki, byc moze perfumy. Kupiec zauwazyl, ze Abdel mu sie przyglada i poslal mu szeroki, wystudiowany usmiech, odslaniajac szczerbate zeby. -Mikstury - zawolal mezczyzna, a jego akcent potwierdzil jego polnocne korzenie - eliksiry, olejki, masci na wszystkie dolegliwosci i na kazda okazje. Abdel podszedl, sciskajac w dloni mala, pobrzekujaca sakiewke od Montarona. -Szanowny panie - powiedzial kupiec. - Widze, ze jestes w potrzebie. Abdel zmieszal sie. -Naprawde? - zapytal. - A co takiego potrzebuje? Kupiec rozesmial sie. -Walczysz - zaczal, oceniajac Abdela po wygladzie - i walczysz dobrze, to pewne. Potrafisz sie obronic z pewnoscia, ale i tak jestes narazony na pechowy cios w plecy albo przypadkowe trafienie. Jeden lyk tego - podniosl do gory srebrna fiolke - i nie bedziesz czul zadnego bolu. -Za cztery miedziaki mam piwo, ktore dziala tak samo. -Och, to prawda - nie zrazal sie kupiec - ale widzisz panie, nastepnego ranka wciaz bedziesz mial rane, jesli bys ja leczyl tylko piwem, a za sprawa tego cudenka rana zniknie raz na zawsze. Sekret sprzed wiekow, ale moze byc twoj, jesli zaplacisz. -Sekret czy napoj? -Och, napoj oczywiscie - powiedzial kupiec i spojrzal na mala sakiewke w dloni Abdela. - Chyba ze masz o wiele wiekszy trzos gdzies za pasem. Abdel wybuchnal smiechem i podszedl blizej. Zapytal o kilka innych buteleczek i uslyszal historie, w ktore tylko szaleniec moglby uwierzyc. Bylo cos w tym targowaniu sie z usmiechnietym kupcem, co uspokajalo Abdela. Przez ostatnie dziesiec i pol dnia byl tak podenerwowany, jak nigdy wczesniej w calym swoim zyciu. Nagle wszystko sie zmienilo, choc nadal wydawalo sie biec powoli. -Kwas? - zapytal Abdel, nie znajac tego slowa. -Tak, wielki wojowniku, tak - potwierdzil kupiec. To niebezpieczna mikstura, ktora pali jak plynny ogien. Wynalazek szalonego geniusza z Netheril, dzisiaj w cenie, ktora tak uczciwy czlowiek jak ty, panie, uzna za niska. Wlasciwie owa cena, ktora uczciwy czlowiek uznalby za niska, byla dyskusyjna, ale po godzinie Abdel wmieszal sie w tlum, sciskajac w reku sakiewke, w ktorej tym razem znajdowaly sie mala srebrna buteleczka, nieco wieksza szklana i cztery miedziaki. Rozdzial szosty -Oh, prosze, dziecinko - westchnal Montaron. - Nie chce cie przecie truc, w imie Urogalan.Jaheira jedynie chrzaknela w odpowiedzi, ale Khalid siegnal po buklak, ktory niziolek proponowal. Uniosl buklak tak delikatnie, jakby mial wybuchnac i powachal. Wzdrygnal sie. -Cuchnie jak piwo. -Boz to piwo, moj przyjacielu - potwierdzil Montaron. - Golnij sobie... Na szczescie. Khalid usmiechnal sie i obrzucil spojrzeniem Xzara i Abdela. Obaj wypili juz pokazna ilosc specjalu Montarona i jak na razie trzymali sie na nogach, cali i zdrowi. -Khalid... - zaczela Jaheira, ale urwala widzac, jak jej maz unosi buklak do ust i pije. Przez chwile smakowal piwo w ustach, zanim je przelknal, przymykajac przy tym oczy. Kiedy je otworzyl, powiedzial do Jaheiry: -Napij sie, daj te satysfakcje niziolkowi. Moze to rodzaj rytualu. -Idziemy, gdzie tylko Oghma wie, co tam jest, dziecinko - dodal Montaron. - Odrobina szczescia ci nie zaszkodzi. -Piwo szczescia - zirytowala sie Jaheira, ale chwycila buklak i szybko przelknela plyn, byle tylko miec juz to za soba. -To co, mozemy ruszac? - zapytal Abdel, drapiac sie w szyje pod kolczuga. Odkad wyszli z Nashkel, maszerowali juz caly poranek, ale wciaz nie dotarli do kopalni. Montaron zatrzymal wszystkich w miejscu, w ktorym od glownej drozki odchodzila waska sciezynka, i oznajmil, ze to jest skrot, ktory zaprowadzi ich do kopalni bez marnowania czasu. Wypicie "piwa szczescia" na rozstaju bylo zabawnym rytualem, ktory zaproponowal, by uchronic sie od niebezpieczenstwa na nowej drodze. Abdel wypil zaraz po Xzarze, bez wahania. Widzial juz, jak obcy ludzie potrafia przynosic szczescie. Teraz byl troche drazliwy z powodu wyprawy do kopalni. Jaheira oddala niziolkowi buklak i cala piatka ruszyla nowa sciezka. Gesta trawa okalajaca sciezynke przeszla w rozlegla lake czarnych kwiatow. Wszedzie bylo ich pelno i choc Abdel nigdy nie zwracal uwagi na cos takiego jak kwiaty, to jednak odniosl wrazenie, ze w przypadku tych jest cos dziwnego. Wszystkie byly takie same, roslo ich bardzo duzo i bylo w nich cos takiego, co trudno bylo okreslic. -Wszyscy za mna, bardzo ostroznie - powiedzial Montaron niskim i pelnym powagi glosem. -Na szczescie? - zadrwila Jaheira. - Czy moze obawiasz sie zdeptac te piekne kwiatki? Abdel schylil sie i zerwal jeden. Zamierzal wreczyc go Jaheirze, nawet wyobrazil sobie, jak wklada go jej za ucho, odgarniajac kosmyk jej czarnych wlosow i... -To twoj ogrod - zapytal Khalid, przerywajac Abdelowi jego fantazje. - Czyz nie, Montaronie? Abdel zarumienil sie i zesztywnial zmieszany, ale nikt tego nie zauwazyl. -Niebezpieczenstwo czai sie wszedzie, moj amnianski przyjacielu - odparl Montaron. - Nawet na tej lace pelnej pieknych kwiatuszkow, choc w ciemnosci moga one byc nieco mniej kuszace. Niziolek zamilkl na chwile, idac ostroznie z uszami przy ziemi i nasluchujac. Wiodl ich przez lake zygzakiem, na pozor bez sensu. Jednolity dywan kwiatow, ich kolor i zapach dzialaly na wszystkich kojaco. Abdel zapomnial o swoim zaklopotaniu, Xzar przestal odganiac niewidzialne owady i mruczec pod nosem, zas Khalid i Jaheira podazajacy za Montaronem w ogole sie nie odzywali. -Przeklete slonce - przerwal cisze Montaron. Abdel pierwszy dostrzegl stojaca posrodku laki stara, rozwalajaca sie chalupe. Byl to prosty budynek z desek pokrytych zluszczona, szara warstwa czegos, co kiedys musialo byc bialym wapnowaniem. Dach zapadal sie i porastal go mech. Okiennic nie bylo, moze wypadly cale lata temu, pozostawiajac po sobie jedynie cienie na wapnie scian. Okna zialy czarna pustka. Abdel westchnal na widok domu. Dom rodzinny, pomyslal, dom, w ktorym kiedys mieszkala rodzina. -Bogowie! - krzyknal Montaron i stanal jak wryty. Wszyscy zatrzymali sie. Jaheira wpadla na plecy Abdela i mlody najemnik usunal sie w bok, unikajac dluzszego kontaktu. Kiedy odwrocil sie do tylu, aby cos jej powiedziec, jego wzrok napotkal spojrzenie jej meza. Khalid zmusil sie do usmiechu i odwrocil wzrok. Abdel znow sie zaczerwienil. -Co to? - zapytal najemnik Montarona, usilujac pokryc swoje zmieszanie. -Cialo - rzekl krotko Xzar. - Martwe cialo. Abdel otworzyl szeroko oczy ze zdumienia i postapil naprzod, depczac kilka kwiatow. Montaron drgnal, kiedy to zobaczyl, a Abdel zignorowal niziolka, ktory gapil sie na niego przez nastepne kilka minut, jakby spodziewajac sie czegos, co sie z nim moglo stac. Abdel spojrzal na cialo lezace u stop Montarona. Mezczyzna nie zyl juz od kilku dni, ale nie bylo widac specjalnych oznak rozkladu. Nie bylo tez much, co Abdel uznal za najbardziej dziwne. Martwe cialo lezace na powietrzu przez kilka dni musialo zwabic muchy. Mezczyzna byl czlowiekiem, odzianym w prosta kolczuge kolkowa, jaka nosza zwykle niedoswiadczeni najemnicy lub szeregowi piechurzy. Jogo oczy byly biale, przechodzace w odcien szaro-zielony. Z ust wystawal mu czarny, spuchniety jezyk. Wokol nie bylo widac krwi, a cialo nie nosilo sladow obrazen. -Co go zabilo? - zapytal Abdel, nie wierzac, ze uslyszy odpowiedz. -Trucizna, czy tak? - zaproponowal Xzar, unikajac kontaktu wzrokowego z Abdelem, jak zwykle zreszta. Abdel pokiwal glowa, uznajac to za sensowne. Montaron ukleknal przy martwym ciele i zaczal przeszukiwac jego pas. -Montaron! - oburzyla sie Jaheira. - Dlaczego nie zostawisz martwego w spokoju? -Ona ma racje, Montaron - potwierdzil Abdel. - Zostaw go. Montaron zignorowal ich i wstal dopiero wowczas, gdy cos znalazl. -Klucze? - zapytal Abdel, widzac, co niziolek trzyma w dloni. Bylo ich kilka, pol tuzina wielkich kluczy z brazu na prostym, zelaznym kolku. -Jesli dowiesz sie, gdzie on mieszkal - zadrwil Khalid - z pewnoscia bedziesz bogatym zlodziejem. Montaron usmiechnal sie i rzucil przez ramie spojrzenie na rozpadajaca sie chalupe. -Wystarczajaco blisko? - zapytal. Lodowaty dreszcz przebiegl Abdelowi wzdluz kregoslupa na mysl o tym, jak lapczywie zlodziej grabi wspomnienia, ktore kryly sie w tym doskonalym domu, domu, w ktorym on sam moglby dorastac. Mlody najemnik potrzasnal glowa, jakby starajac sie odrzucic te dziwne, melancholijne mysli, ktore go naszly, bedace oznaka slabosci. Zlowil przypadkiem spojrzenie Xzara, przywracajac mu na usta znajomy grymas. Abdel wyrwal Montaronowi pek kluczy i zacisnal je w swej wielkiej, twardej dloni tak mocno, ze prawie przebily mu skore. -Zostaw to - powiedzial Abdel - i jego tez. Mielismy isc do kopalni i tam wlasnie pojdziemy. Abdel odwrocil sie i ruszyl przed siebie, a Montaron puscil go przodem i wymienil z Xzarem dlugie, porozumiewawcze spojrzenie. Mag kiwnal glowa i ruszyl za Abdelem. * * * Abdel nigdy nie byl w kopalni, a ta wygladala dokladnie tak, jak ja sobie wyobrazal. Prosty tunel o kwadratowym przekroju i nisko zawieszonym stropie, wspartym co jakies pietnascie, dwadziescia stop wielkimi drewnianymi stemplami. Sciany byly topornie wykute w skale, zaczynajacej sie juz u wejscia w glebokim, gorniczym szybie. Kopalnia znajdowala sie tylko pare godzin drogi od laki czarnych kwiatow.Idac skrotem Montarona, natkneli sie na grupe zmeczonych gornikow zmierzajacych z powrotem do Nashkel. Ludzie niesli kilofy i lopaty, ale nie ciagneli ani jednego wozu z ruda. Gornicy obrzucili ich obojetnym spojrzeniem. Wyraznie wygladali na nieszczesliwych. Grupa amnianskich zolnierzy krecila sie przy wejsciu do kopalni. Wielki, umorusany na czarno mezczyzna wydawal sie tu rzadzic. Z wyrazna irytacja marszczyl brwi na widok zolnierzy, a mlody amnianski sierzant staral sie tego nie zauwazac. -Stanowczo dzieje sie tu cos niedobrego - powiedzial pozniej Abdel, a jego glos poniosl sie echem w glab tunelu. -Jasne, dzieciaku - odpowiedzial mu rownie dzwieczny glos Montarona skrytego w mroku za jego plecami. - A ten wielki, gruby Emerson zaplaci nam, zeby to powstrzymac. Kiedy wczesniej dotarli do szybu, Emerson, szef kopalni siegnal reka do wagonika i wyciagnal bryle szaro-brazowej skaly. Scisnal ja w dloni i gruda rozpadla sie w pyl. Szef zaklal i cisnal bezwartosciowy pyl na suche podloze, zascielane takim samym. Odwrocil sie od wagonika i odszedl. Gornicy, ktorzy stali obok, wcale nie wygladali lepiej niz ich zwierzchnik, a twarze sciskal im strach. Ten pyl niegdys byl ich zrodlem utrzymania. A raczej ruda zelaza. -On wcale nie musi nam zaplacic, Montaronie - rzekla Jaheira. - Ta kopalnia oznacza dla tych wszystkich ludzi zycie. -Jasne, damulko. - Montaron chrzaknal. - Ale jest kilka rzeczy rownie drogich jak zycie. Emerson przyjrzal im sie uwaznie, oceniajac ich wyglad i ubior, zanim zdecydowal sie wpuscic ich w glab korytarza. Gornicy zdazyli juz sprawdzic ten tunel w ciagu ostatnich kilku godzin i Emerson raczej juz nie liczyl na to, ze ta dziura w ziemi, ktora kiedys utrzymywala cale Nashkel, znow bedzie zdatna do eksploatacji. -Jestes bardzo humanitarny, Montaronie - powiedzial Khalid z sarkazmem. Tylko Montaron rozesmial sie na ten komentarz. -Przecie zyja... -Tedy - odezwal sie Xzar, glosniej niz kiedykolwiek. - Tedy, tak? Tedy. Montaron skinal i ruszyl za Xzarem. Abdel postapil krok za nimi, ale zatrzymal go lekki dotyk Jaheiry. Abdel w sekrecie ucieszyl sie, ze go dotknela i nawet nie drgnal. -Dlaczego tedy? - zapytala, spogladajac w drugi korytarz. Stali w miejscu, w ktorym tunel rozwidlal sie. -A bo tak - odparl Montaron i wzruszyl ramionami. - Tedy jest rownie dobrze jak tamtedy. -Tedy - dodal Xzar. - Na pewno. Montaron westchnal i popatrzyl na przyjaciela. Mag szarpnal glowa wsciekle. -Tedy, Montaronie, tak? -Rownie dobrze jak tedy? - zapytala Jaheira z nuta sarkazmu w glosie. -Skad wiecie ktoredy isc? - zapytal Khalid, groznie postepujac naprzod. Abdel spojrzal na Montarona, czekajac na odpowiedz. -Moj przyjaciel jest magiem - odrzekl niziolek - tak wiec... jest wyczulony na tego rodzaju rzeczy. -Jakiego rodzaju? - zapytala Jaheira. - Trujace zelazo? -Trujace zelazo? - zdziwil sie Abdel. - Co za glupota. Czy to mozliwe? -Zapytaj swego malego kumpla - zaszydzil Khalid. -Jesli chcecie isc tamtedy, Amnianie - odparl Montaron, z widocznym wysilkiem starajac sie zachowac uprzejmosc - to pozwolcie nam isc tedy, ale najpierw wytlumaczcie sie, dlaczego chcecie isc wlasnie tamtedy. -Oskarzasz nas - stwierdzila Jaheira wsciekle - to oskarz tez caly Amn. Ta kopalnia zaopatruje... zaopatrywala w zelazo tak samo Amn, jak i Wrota Baldura, ale mysle, ze wszyscy wiemy, kto tu kim jest, niziolku. Montaron usmiechnal sie i pokiwal glowa. -Acha, juz kapuje, malutka. -To nie moja sprawa - odezwal sie Abdel - i z pewnoscia nie ma nic wspolnego z Gorionem, ktory nie byl ani gornikiem, ani hutnikiem, ani kowalem. Po co my tu w ogole jestesmy? -Aby powstrzymac wojne - odpowiedziala Jaheira, nie spuszczajac wzroku z niziolka. Montaron odwrocil sie i zaglebil sie kilka krokow w mroku sztolni, tuz za Xzarem. -Udowodnij to - powiedzial, a jego glos odbil sie glosno echem w rozwidleniu korytarzy. - Dostaniesz wtedy wystarczajaca nagrode i we Wrotach Baldura, i w Amnie. Xzar zamruczal cos i nad jego glowa pojawilo sie male zrodlo zoltego swiatla, podazajace wraz z nim w dol sztolni. Abdel westchnal, patrzac jak sie oddalaja, magiczne swiatlo oswietlalo ich w ciemnosci korytarza. Zaczekal, az Montaron odwrocil sie, by zobaczyc, czy za nimi ida. Jaheira i Khalid nie ukrywali, ze pojda jedynie zmuszeni sila. Nie minela minuta, jak Abdel ich dogonil, a wowczas Xzar nagle sie zatrzymal. Mag pochylil sie, a wraz z nim obnizyla sie swietlista kula, zawieszona caly czas zaledwie kilka cali nad jego glowa. Blysk odbitego swiatla przykul uwage Abdela do malej srebrnej buteleczki lezacej na podlozu korytarza. Xzar chwycil ja pomiedzy kciuk a palec wskazujacy i bardzo powoli i ostroznie uniosl, jakby wyciagal za ogon martwa mysz z pulapki. -Amnianski wyrob - powiedzial Xzar, pokazujac buteleczke Abdelowi. - Czy tak? -Oto jest - zaczal Montaron - dowod. Lezal na ziemi, tak ze kazdy glupiec - bez obrazy, Xzar - mogl go zauwazyc. Amnianski wyrob, na pewno. -Co to jest? - zapytala Jaheira szorstko. -Amnianski - rzekl Xzar, wstrzasajac dlonmi i podnoszac je do gory. -Nithrik glah - zaczal mamrotac mag. Abdel chwycil dlonie maga i krzyknal: - Nie rob tego Xzar! Krzyknal tak glosno, ze Montaron i Jaheira zatkali uszy. Mag spojrzal na Abdela z wsciekloscia i zaskrzeczal: - Nie dotykaj mnie! Montaron wyciagnal miecz, wiec Abdel puscil rece maga i sam siegnal po swoj. Zanim wydobyl swe wielkie, szerokie ostrze z pochwy, zdazyl zauwazyc, ze niziolek skierowal swa bron nie przeciwko niemu, lecz polelfom. Zanim Abdel zdal sobie sprawe z sytuacji, cala czworka byla juz uzbrojona, a Xzar wlasnie rozpoczynal rzucanie nastepnego czaru. -Amnianska zdrada - powiedzial Montaron i splunal. Nawet Abdel uznal, ze niziolek przesadza. - Spojrz na te buteleczke, Abdel. Jest taka sama jak ta, ktora kupiles w Nash... - urwal nagle i popatrzyl na Abdela. -Jaka niby buteleczke kupilem w Nashkel? - zapytal Abdel, zaciskajac palce na rekojesci miecza. Xzar drgnal i podniosl rece. Abdel zareagowal szybko, ale moze bylo cos w tym nienaturalnym magicznym swietle, pochylosci korytarza czy martwym, pelnym kurzu powietrzu, ze okazal sie niewystarczajaco szybki. Khalid zamachnal sie mieczem i Abdel instynktownie odbil jego ostrze palaszem i skontrowal cios. Poczul, jak jego bron zatapia sie w piersi Amnianina i uslyszal krzyk, ktory mogl nalezec rownie dobrze do Khalida, jak i Jaheiry, a moze nawet obojga. Xzar wymamrotal cos, a Abdel uslyszal wyraznie, jak Montaron mowi: - Nie! Krew trysnela Abdelowi na twarz i na sekunde przymknal oczy. Okazalo sie to dla niego szczesliwe, bo wlasnie w tym momencie magiczne swiatlo Xzara rozjarzylo sie, a Jaheira i Montaron zakleli. Abdel poczul, ze Khalid pada. Jego palasz wciaz tkwil w boku polelfa. Abdel, trzymajac rekojesc lewa reka, siegnal prawa po sztylet, ale zanim zdazyl wyciagnac go z pochwy, cos malego, twardego i szybkiego podcielo mu nogi. Stracil na chwile oddech i runal w tyl. Sztylet wysliznal mu sie z dloni i uslyszal brzek metalu uderzajacego o skale. Nie czekal az umilknie echo, chwycil prawa reka za miecz i wyciagnal go z ciala lezacego Amnianina. -Za nia! - wrzasnal Montaron i Abdel, mrugajac powiekami, by oczyscic oczy zalane krwia, podniosl sie i podazyl za nim. Kiedy echo krokow niziolka i najemnika ucichlo w oddali mrocznej kopalni, Xzar schylil sie i podniosl ciezki, srebrny sztylet. Przez chwile podziwial jego grawerowane ostrze, nie podejmujac poscigu. W koncu odwrocil sie w strone wyjscia i schowal sztylet do wielkiej skorzanej sakwy zawieszonej u pasa. -Tak - zamruczal do siebie - tak, tak daleko, tak. Rozdzial siodmy Swiatlo pochodni draznilo Montarona. Niziolek protestowal, kiedy najemnik zatrzymal sie, by ja zapalic, ale oddalili sie juz od mruczacego maga na tyle, ze Abdel zaczynal tracic widocznosc w ciemnosci.Biorac pod uwage szybkosc, z jaka uciekala Jaheira, Abdel domyslil sie, iz ma w sobie wystarczajaco duzo elfiej krwi, by moc widziec w ciemnosciach. Montaron nie tylko potrafil widziec w ciemnosci, ale tez wolal ja od nawet slabego swiatla. Sporo bylo roznych sztolni odchodzacych od glownego korytarza, wiecej niz ich sie Abdel spodziewal. Zdal sobie sprawe, ze bedzie potrzebowal sporo szczescia, by znalezc wyjscie czy Jaheire. Wyprzedzil Montarona i wtedy uswiadomil sobie, ze bez niziolka bedzie jeszcze gorzej. Zwolnil wiec, ciezko dyszac i w koncu sie zatrzymal. -Zapomnij... dzieciaku... - wysapal Montaron, kiedy stanal wreszcie przy Abdelu, opierajac obie dlonie o kolana. - Ona... uciekla. Abdel otarl ramieniem czolo z potu i pokiwal glowa, chociaz nienawidzil przyznawac sie do porazki. Pochodnia rozjarzyla sie nagle i Abdel poczul w powietrzu zapach, ktorego wczesniej tu nie bylo. Cos cuchnelo niczym mokra psia siersc, moze wilgotna skora... moze pot. -Czujesz to? - wyszeptal. Montaron rozejrzal sie, potwierdzil i wejrzal w mrok. Zalozywszy, ze Abdel ruszy za nim, niziolek zaczal pelznac w kierunku bocznej sztolni. Abdel rzeczywiscie poszedl za nim, wciaz trzymajac w prawej dloni miecz, a w lewej pochodnie, ktora zrobil z brudnych szmat i kawalka drewna ze stempla podpierajacego strop. Kiedy podeszli na skraj tunelu, Montaron wyjrzal zza rogu i natychmiast przytrzymal Abdela, zeby nie szedl dalej. -Koboldy - wyszeptal niziolek, a od strony korytarza dolecial odglos kamienia uderzajacego o skale. Abdel uznal, ze koboldy ich zauwazyly, wiec ruszyl naprzod. Byly tam trzy brudne, male stworzenia. Jeden z koboldow stal na strazy, ale nie on pierwszy ujrzal Abdela wypadajacego zza rogu. Abdela zobaczyl stwor, ktory stal obok wagonika z ruda. Trzeci kobold stal mu na ramionach i wlewal cos do srodka wagonika, na skalny mial z ruda zelaza. Kobold na dole zapiszczal, niczym maly dworski piesek, a nogi mu zadrzaly, czy to ze strachu czy z checi ucieczki. Straznik odwrocil sie, lecz nie w strone Abdela. Ten glupiec spojrzal na piszczacego towarzysza, ktory zapiszczal jeszcze raz, gdy Abdel ucial straznikowi glowe. Kobold na spodzie nie czekal dluzej i rzucil sie do ucieczki, a stojacy mu na ramionach wpadl glowa do wagonika. Rozlegl sie szczekliwy jazgot i brzdek tluczonej butelki, ktora wypadla koboldowi z reki. Maly stwor, ktory pierwszy zauwazyl Abdela, pedzil w dol tunelu na leb, na szyje. Abdel zatrzymal sie tylko na chwile, by rozplatac gardlo siedzacemu w wagoniku koboldowi koncem skrwawionego palasza. W tym samym momencie pojawil sie Montaron, podnoszac reke, by powstrzymac Abdela przed poscigiem za uciekajacym w ciemnosc stworem. -Co oni robili? - zapytal Montaron. Abdel odpowiedzial po uplywie jednej czy dwoch sekund. Krew znowu uderzyla mu do glowy i chcial pognac za uciekinierem, dorwac go i zabic. -Nie wiem - odrzekl w koncu. - Wylewali cos na te kamienie. Abdel machnal reka w strone wagonika i cial dwoch martwych koboldow, ale wciaz patrzyl w mrok korytarza przed soba, starajac sie uslyszec chocby echo drobnych nozek. -Paskudne bestyjki, nie, dzieciaku? - skomentowal Montaron i kopnal odcieta glowe, ktora potoczyla sie po pochylosci sztolni w slad za uciekajacym koboldem. Koboldy okazaly sie malymi, psowatymi humanoidami z wielkimi lapami o dlugich palcach, dlugich, zakrzywionych, szpiczastych uszach jak u nietoperza i krotkich, ostrych rozkach niczym u jaszczura. Ich pomarszczona skora wydawala sie w swietle pochodni pomaranczowa, choc naprawde byla pewnie brazowa. Byly ubrane w brudne szmaty zakrywajace tors i biodra. Strasznie cuchnely. Montaron przysiadl obok bezglowego ciala i koniuszkiem palca dotknal rozbitej butelki. -Co to? - zapytal Abdel. -Co co? -Ta butelka - wyjasnil Abdel. - Co oni wylewali na te kamienie? -Na rude - poprawil Montaron. - To nie kamienie, ino ruda zelaza. Moje zdanie jest takie, ze cokolwiek to jest, to wlasnie to daje te zelazna zaraze. -Koboldy? - zapytal Abdel pelnym powatpiewania glosem. Slyszal wiele historii o koboldach, a nawet przypadkiem spotkal kilka z nich, kiedy zrobily podkop do piwniczki gospody "U Liama". Ale to nie byly stwory, ktore bylyby w stanie opracowac jakis miedzynarodowy spisek, zatruwajac rude zelaza i wywolujac wojne pomiedzy dwoma poteznymi panstwami na powierzchni. Koboldy, o ile Abdel wiedzial, byly tchorzliwymi kanaliami zyjacymi pod ziemia, ktore swoj brak inteligencji nadrabialy zdecydowanym brakiem etyki. -Malo prawdopodobne, przyjacielu - wybuchnal smiechem Montaron. - Ale moze zostaly oplacone? Oplacone przez Amnianow, zeby zaszkodzic ludziom z Wrot Baldura? -Jestes pewien, ze nie ma innego rozwiazania? - powiedzial Abdel, wskazujac na gliniane skorupy po rozbitej butelce. - Buteleczka, ktora kupilem w Nashkel i ktorej nigdy ci nie pokazywalem, byla srebrna i doskonalej roboty. Jesli wiec mowisz, ze jest ona wyrobem amnianskim, to dobrze, ale z pewnoscia ta tutaj nie pochodzi z tego samego miejsca. Montaron wzruszyl ramionami, ale sie nie odwrocil. Kiedy Abdel czekal na odpowiedz, uslyszal w ciemnosci korytarza szmer zwiru. Dwoma wielkimi susami skoczyl w glab tunelu. Swiatlo pochodni wylowilo z mroku oczy kobolda, jego dwie wielkie rozzarzone pomaranczowo zrenice powiekszyly sie z zaskoczenia i strachu. Rozleglo sie krotkie szczekniecie i stwor rzucil sie do ucieczki. Tym razem Abdel nie wahal sie, tylko pomknal jak strzala za uciekinierem. Biegl kierujac sie zarowno wzrokiem jak i sluchem. W miare jak kobold co chwila zmienial kierunek, wskakujac do bocznych korytarzy, Abdel zaczynal czuc sie nieswojo w zdradliwym, migoczacym swietle pochodni. W koncu udalo mu sie dostrzec plecy uciekajacego stwora. Abdel zakladal, ze Montaron podaza za nim, bowiem nie wyobrazal sobie, by mogl bez niego trafic z powrotem do miejsca z wagonikiem rudy. I nagle wokol niego zaroilo sie od koboldow, ktore wylonily sie z ciemnosci, wchodzac w zasieg swiatla pochodni ze wszystkich stron. Abdel nie byl glupi, zeby liczyc, ilu wrogow ma przeciwko sobie, tylko od razu podjal walke o zycie. Prawa reka wywijal swym wielkim palaszem, lewa z rowna skutecznoscia szerzyl pogrom wsrod koboldow plonaca pochodnia. Koboldy umieraly, krwawiac lub plonac, co dla Abdela bylo bez roznicy. Czasem ktoremus stworowi udalo sie zadrasnac Abdela zardzewialym sztyletem, kamiennym toporkiem lub skradzionym narzedziem gorniczym czy tez ukluc prymitywna wlocznia z ostrym kamieniem zamiast ostrza. Abdel otrzymal moze z tuzin lekkich ran, nie zagrazajacych jego zyciu, i zabil tyle samo koboldow. Pozostale przy zyciu stracily caly swoj rezon i wycofaly sie poza oswietlony pochodnia krag. Walka stanowila jedna wielka kakofonie piskow, szczekniec i warkniec, i choc od tego halasu dzwonilo juz Abdelowi w uszach, byl pewny, ze glos, ktory przynioslo do niego echo z glebi korytarza, nalezy do Jaheiry. Nie doslyszal slow, lecz ton glosu byl oczywisty. Jaheira wzywala pomocy. Pochodnia juz przygasala, lecz Abdel nie zwracal na to uwagi, tylko pognal naprzod, wiedziony glosem Jaheiry, co zdawalo sie trwac godzinami, a zajelo zaledwie kilka minut. Biegnac, slyszal czasem poruszajace sie w ciemnosci koboldy, wciaz czul wokol smrod mokrej psiej siersci, lecz nie zatrzymywal sie. Musial ja znalezc, nawet gdy uswiadomil sobie, ze moze ona wcale tego nie chciala - z pewnoscia kogos wzywala, ale nie jego. Kazda kobieta, ktorej zabito by meza, czulaby tak samo. Abdel odsunal od siebie takze te mysl, ze juz od dluzszego czasu nie widzial Montarona. Dotarl do sporej groty, z ktorej promieniscie odchodzilo piec korytarzy. Strop wciaz znajdowal sie na tyle wysoko, by mogl stac wyprostowany. Na srodku pomieszczenia znajdowala sie dziura, ktora Abdel uznal za naturalny uskok. Ziemia nagle urywala sie, otwierajac w mroczna czelusc otworu. Abdel uslyszal teraz wyraznie, jak Jaheira wola: - Jest tam kto?! Glos bez watpienia dochodzil z dziury. Abdel skoczyl do krawedzi i krzyknal: - Jaheira! - tak glosno, ze echo krzyku zagluszylo tumult tuzina koboldow, ktore nagle rzucily sie na niego z tylu. Stwory mierzyly jakies trzy stopy wzrostu, siegajac Abdelowi najwyzej do pasa i z pewnoscia byly okolo szesciokrotnie od niego lzejsze, ale w szostke stanowily razem wystarczajaca sile, by popchnac go ulamek cala w przod - akurat tyle, by stracil rownowage i runal w dol. Spadajac, Abdel przeklinal swa wlasna glupote. Dwa koboldy zapiszczaly, a trzeci zawyl. Cala ta trojka byla na tyle glupia, a moze nie na tyle szybka, by uniknac wpadniecia tuz za nim. Abdelowi w jakis sposob udalo sie wyladowac na jednym z nich. Maly stwor nie byl zbyt miekki i kiedy Abdel przelecial jakies siedem metrow w dol, wyraznie poczul sile uderzenia, a tym bardziej kobold pod nim, co potwierdzil glosny chrzest pekajacych kosci. Abdel nie poruszyl sie i nie otworzyl oczu. Z obu stron slyszal jeki umierajacych po upadku koboldow. Z gory dochodzily piski i szczekniecia - prymitywny jezyk ich zywych wspoltowarzyszy. Abdel byl zly na siebie, co wcale nie pomagalo mu odzyskac tchu. Przez pierwsze kilka sekund od uderzenia w twarda skale podloza mogl jedynie wypuszczac powietrze z pluc. Zaczerpniecie tchu wydawalo mu sie dawno zapomniana sztuka. -Abdel! Glos Jaheiry byl teraz blizej i na ten dzwiek Abdelowi udalo sie wreszcie wciagnac powietrze do pluc. Jeszcze mial klopoty z oddychaniem, ale przynajmniej czul, ze kiedys znow bedzie normalny. W tym samym momencie uzmyslowil sobie, ze w trakcie upadku zgubil pochodnie i ze musiala ona juz zupelnie zgasnac. Dyszac ciezko pelzal w kolko po dnie jamy w kompletnej ciemnosci, az natrafil dlonia na pochodnie. Powtorne jej zapalenie zajelo mu tyle czasu, ze Jaheira przestala juz go wolac, ale on wciaz nie oddychal na tyle dobrze, by moc jej odpowiedziec. Kiedy pochodnia wreszcie sie rozpalila, Abdel zauwazyl, ze znajduje sie w pomieszczeniu jeszcze wiekszym niz to na gorze, i ze nie jest sam. W tym samym momencie, w ktorym ujrzal mezczyzne, dotarl do niego jego smrod. Widok zatkal go na moment. Mezczyzna biegl na niego, unoszac w gorze solidna maczuge z grubego konaru drzewa. Twarz atakujacego nie byla w pelni ludzka, zadarte nozdrza i sterczace kly zdradzaly, ze jest polorkiem. Polork ryknal wsciekle i opuscil maczuge. Abdel zaslonil sie mieczem i z latwoscia odbil uderzenie, jednoczesnie podnoszac sie na nogi. Zanim polork zdazyl sie powtornie zamierzyc, Abdel zdazyl przyjac obronna postawe. Uznajac, ze polork jest zbyt wolny, by odbic ciecie w krtan, Abdel wzial duzy zamach i uderzyl szerokim lukiem, celujac w gardlo. Ostrze napotkalo opor. Maczuga polorka byla na tyle solidna, by wytrzymac uderzenie, on sam na tyle silny, by zatrzymac cios i o wiele szybszy, niz Abdel podejrzewal. Abdel cofnal sie ostroznie jeden krok w tyl, a polork piec. Swinskie oczka polorka wyrazaly niemy strach. Na ten widok Abdel przerwal walke i zapytal: -Kim jestes? -Jestem tym, ktorego Tazok wyslal, by cie zabil - burknal polork. - Spotkales Mulaheya. Dzwiek jego glosu sprawil, ze Abdel zapragnal go zabic. Byl jednoczesnie niski i swiergoczacy, i pelen strachu. Polork spojrzal w otwor w sklepieniu i wydal z siebie serie piskow i warkniec, brzmiacych jak szczekliwa mowa koboldow. Dzwieki te mialy w sobie moc rozkazu. Polork wydobyl z siebie jeszcze jeden dzwiek, ktory niemal rozsmieszyl Abdela, lecz smrod, ktory po chwili sie pojawil, wcale nie byl smieszny. Mulahey rozejrzal sie dookola i Abdel zdal sobie sprawe, ze polork czeka na posilki od koboldow. Najemnik zdecydowal sie nie dawac mu szansy, czekajac wraz z nim. Szybko i ostro rzucil sie na Mulaheya, ktory przyjal postawe obronna. Polork byl silny, ale Abdel bystrzejszy. Przyparl go do sciany i bral na zmeczenie. Mulahey cos do niego mowil, ale Abdel nie sluchal. Chcial go zabic i cokolwiek ten cuchnacy, gruby osilek mial do powiedzenia, nie interesowalo go. Abdel poczul nagle ohydny smrod dochodzacy z brudnych spodni polorka. Fala obrzydzenia dodala mu sil i chwile pozniej Mulahey juz nie zyl, broczac krwia z dwoch tuzinow ran. Rozdzial osmy -Otworz to! - wrzasnela Jaheira. Jej glos pelen byl paniki i tylu innych konfliktowych emocji, ze Abdel niemal ugial sie pod jego ciezarem.-Nie jestem pewien... - zaczal, rozgladajac sie za czyms, co moglo posluzyc mu do otwarcia solidnych debowych drzwi. Grube drewno bylo obite zelazem. Przez maly, wyciety w drzwiach otwor Abdel mogl zobaczyc w srodku czolo Jaheiry. Drzwi byly zamkniete na zelazny zamek i choc Abdel nie znal sie na tym, to jednak ocenil na oko, ze zamek jest naprawde solidny. Mimo calej swej sily, Abdel nie byl stanie otworzyc drzwi. -Nigdy nie uda ci sie ich otworzyc, sir - odezwal sie miekki meski glos. Abdel zatrzymal sie i zajrzal przez okienko w drzwiach. W celi bylo ciemno i widzial jedynie glowe Jaheiry przycisnieta do drzwi od srodka. -Kto tam jeszcze jest oprocz ciebie? -Elf - odparla, wyraznie poirytowana jego dygresja. - Ale nie obawiaj sie, tylko otworz te przeklete drzwi! -Mam nadzieje, ze zostanie, by nas karmic i dawac wode - rzekl sucho elf. - Jesli zabil naszych straznikow i nie uda mu sie otworzyc drzwi, umrzemy tu z pragnienia, zanim zdazymy umrzec z glodu. -Uda mu sie - powiedziala Jaheira, choc w jej glosie zabrzmiala nutka zwatpienia. - Abdel, znajdz klucz. Gdzies musi byc klucz do tych drzwi. Abdel przeszukal teren, lecz znalazl jedynie kilka innych drzwi prowadzacych do pustych cel i wielka, drewniana skrzynie okuta zelazem, zamknieta na stalowy zamek. Na podlozu lezal ostry zwir, rosly male grzyby, a gdzieniegdzie stala w kaluzach woda. -Nie ma klucza. -A co z Mulaheyem? - zapytal elf. -Z kim? -Straznikiem - wyjasnila Jaheira. - Polork. Gdzie on jest? -Ubilem tego cuchnacego bekarta - pochwalil sie Abdel. - Nie uwierzylibyscie, co on zrobil, gdy... -A gdzie jego cialo? - przerwala mu Jaheira. - Pewnie przy nim znajdziesz klucz. Abdel myslal dluzsza chwile, zanim wreszcie powiedzial: -Nie jestem pewien, jak tam wrocic... Mysle, ze go nie znajde. -Z deszczu pod rynne - powiedzial elf. - Oto wybawca, ktorego nam sprowadzilas, moja ty pobratymko. -Zamknij sie! - krzyknela Jaheira, jej glos zdradzal narastajaca panike. - Zlodziej! Gdzie jest Montaron? -Nie wiem - odparl Abdel, probujac wyrwac zelazne prety z okienka w drzwiach. - Nie poszedl za mna. -Nie dziwne - westchnela. - A czego dowiedziales sie od Mulaheya? -Co masz na mysli? - zapytal, dajac sobie spokoj z wyrywaniem pretow. Zaczal przeszukiwac swoj ekwipunek, starajac sie znalezc cos, co mogloby mu sie przydac do otwarcia drzwi. -Kiedy wypytywales polorka - zaczela gniewnie Jaheira - to co ci powiedzial? -O nic nie wypytywalem tej pierdzidupy - odparl. Chcial jeszcze cos dodac, ale zamilkl na dzwiek metalu uderzajacego o metal, dobywajacy sie z kieszeni pasa. -Zabiles Khalida, czyz nie? - powiedziala zmienionym glosem, gorzkim i ciezkim. - Czy on nie zyje? Abdel nie mial pojecia, co ma odpowiedziec. Staral sie o tym nie myslec. Nie chcial zabic Khalida, to byl przypadek, ale wiedzial, ze nie ma co liczyc na wyrozumialosc Jaheiry. Abdel westchnal, kiedy zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy musi rozmawiac z zona kogos, kogo zabil. Wlasciwie dopiero teraz uswiadomil sobie, ze wszyscy jego bezimienni przeciwnicy mogli miec w swoim domu kogos, kto... -Slysze, ze opanowales sytuacje - zadrwil elf, przerywajac Abdelowi tok jego mysli. Zignorowal wieznia i wyjal z sakiewki pek kluczy, znaleziony przy ciele martwego mezczyzny na lace czarnych kwiatow. Nie wiedzial, co kazalo mu sprobowac. I oto slepa desperacja spotkala slepe szczescie. Trzeci klucz, ktory wlozyl do zamka, przekrecil sie z glosnym szczekiem i nagle drzwi uderzyly go w twarz tak silnie, ze upuscil klucze i niemal nie stracil pochodni. Jaheira pchnela drzwi i wyskoczyla z celi na sztywnych nogach. Abdel widzial, jak w ten sposob dzieci uciekaly przed pajakami. -Montaron i Xzar odeszli? - zapytala, kryjac swoj strach. -Gdziekolwiek sa. - powiedzial elf - sa roztropni. Mam na imie Xan. Elf byl o jakis cal nizszy od Jaheiry i raczej chudy. Wygladal na wyglodzonego i taki tez mial wzrok. Policzki mu sie zapadly, co tylko podkreslalo obcosc jego wielkich, szpiczastych uszu, odstajacych za bardzo nawet jak na pelnej krwi elfa. Nie pachnial za ladnie, byl bezbronny, brudna brazowa koszula wisiala na nim luzno jak na szkielecie, podobnie bryczesy. Jaheira nie miala broni i tez wygladala kiepsko. Na szyi i na lewym przedramieniu miala since, ale przynajmniej byla cala i zdrowa. -Zabierz mnie do Khalida - powiedziala, jej glos byl juz bardziej miekki, mniej przerazony, ale jeszcze drzal. - Zabierz mnie do meza. Abdel skinal, chcac cos powiedziec, ale ugryzl sie w jezyk i jedynie to pomyslal. Ukleknal przy skrzyni i wyprobowal cztery klucze, zanim zamek sie otworzyl. Jaheira rozpoznala swoj ekwipunek i Abdel odstapil na bok, by mogla wziac swoje rzeczy. -Skad te klucze? - zapytal Xan. -Byly przy trupie otrutego mezczyzny, na lace dzikich kwiatow, obok starej chaty - wyjasnil Abdel. Elf sapnal i odwrocil sie, a w jego spojrzeniu bylo cos... -Co? - zapytala Jaheira, zaciagajac swoj pas z mieczem. -Te klucze, ktore Montaron znalazl przy trupie, pasuja do tych zamkow. -Cholera - wyszeptala. - Montaron - i glosniej - ktoredy? Abdel wskazal na chybil trafil jeden z tuneli i powiedzial: -Wydaje mi sie, ze tedy. -Gdzie padl twoj towarzysz? - zapytal Xan Jaheiry. Abdel i Jaheira starali sie najlepiej jak umieli opisac swa droge po kopalni, a Xan sluchal i kiwal glowa, wreszcie wskazal korytarz po przeciwnej stronie pomieszczenia niz ten, ktory proponowal Abdel. Choc Jaheira byla podejrzliwa, to jednak pragnela wyjsc z kopalni i podazyla za elfem. Abdel, zmieszany i zawstydzony, ruszyl za nia. * * * W drodze do wyjscia nie napotkali ani jednego kobolda, choc czasem wyczuwali unoszacy sie w powietrzu smrod mokrej psiej siersci. Blisko godzine zajelo im dotarcie, tylko przy blasku pochodni, do miejsca, w ktorym lezal Khalid. Kiedy Jaheira ujrzala jego cialo spoczywajace na zimnej skale podloza, wciagnela gleboko powietrze, az zadzwonil jej schowany w pochwie miecz i kolka u paska. Abdel odwrocil sie, Xan westchnal i wtedy rozlegl sie jeszcze jeden dzwiek - spazmatyczny oddech. Abdel poczatkowo pomyslal, ze z Jaheira jest cos nie tak.-Khalid - szepnela kobieta, jej glos byl mieszanina nadziei, strachu i zaskoczenia. - Khalid? Podbiegla do niego, upadla przy nim i Khalid sie poruszyl. Abdelowi zaparlo dech - co rzadko zdarza sie takiemu jak on wojownikowi - i dolaczyl do Jaheiry. Poczul uklucie rozczarowania z powodu tego, ze Khalid, choc niewinny, zyje. Abdel nigdy nie walczyl, aby ranic, tylko zabijac. Lezacy polelf nie mogl mowic, z ledwoscia sie ruszal, ale na widok Abdela odsunal sie. Najemnik odskoczyl, kiedy Jaheira dotknela go w piers, by sie odsunal, i powiedziala: - Moj drogi... Abdel poczatkowo pomyslal, ze powiedziala do niego i zaczerwienil sie, kiedy uzmyslowil sobie, ze mowila do Khalida. -Musisz zyc - powiedziala. - Cokolwiek bylo miedzy nami, chce zebys zyl. -Przynajmniej... - sprobowal odpowiedziec Khalid. -On umiera - stwierdzil Xan, a Abdel zapragnal mu w tym momencie uciac jezyk. -Nie - zaprzeczyl najemnik. - Daj mu to - powiedzial do Jaheiry, wyjmujac z sakiewki srebrna buteleczke, ktora nabyl u kupca w Nashkel. Kiedy jego dlon przypadkiem zawadzila o mniejsza, pusta pochwe u pasa, zorientowal sie, ze jego sztylet zniknal. Serce mu zalomotalo, na czolo wystapil pot. -Trucizna? - zapytala Jaheira, ale zaraz sie z tego wycofala. - Przepraszam. Po prostu nie mozesz nic poradzic na swoja nature. Abdel nie wiedzial, co miala na mysli, ale wcisnal jej w dlon buteleczke. Byla ciepla i drzaca, wiec mimowolnie ja puscil. Zaczal rozgladac sie po ziemi w poszukiwaniu sztyletu. -Wierze czlowiekowi, ktory mi to sprzedal - powiedzial jej Abdel, nie przerywajac poszukiwan. - Zreszta nie masz wyboru... Przeklety Xzar. Jaheira przytaknela i spojrzala na Khalida, ktory stracil przytomnosc. Oddychal, ale bardzo wolno i plytko. Palcem delikatnie otworzyla mu usta i stopniowo wlala cala zawartosc buteleczki - gesty, pachnacy slodko plyn. Kilka sekund pozniej oczy Amnianina otworzyly sie i sprobowal sie usmiechnac. -Miod - powiedzial - i kwiat drzewa pomaranczowego. Abdel zaklal pod nosem, a Xan wydal gniewny pomruk. Jaheira odwrocila sie i Abdel zauwazyl lze splywajaca jej po policzku. Khalid zamknal oczy i wyszeptal: - Przepraszam... Mowilem ci... - A zaraz potem zapadl w gleboki sen. Jego oddech znow byl rownomierny, a rana przestala krwawic. -Damy rade go uniesc? - zapytal Xan Abdela. Najemnik wzruszyl ramionami. -Mysle, ze powinien teraz spac, ale moge go poniesc. Juz nie krwawi. Abdel jeszcze raz rozejrzal sie za swoim zagubionym sztyletem. -Wyglada na to, ze ten szalony czarodziej ukradl moj sztylet... jakbym potrzebowal jeszcze jednego powodu, by go zabic. -Ruszajmy - powiedziala Jaheira. - Wracajmy do Nashkel i polozmy Khalida do prawdziwego lozka. * * * -Chyba nie zamierzasz isc tamtedy? - zapytal Xan, doskonale wiedzac, gdzie sie znajduja.Abdel zatrzymal sie, trzymajac Khalida przewieszonego przez ramie. -Dlaczego nie? -Tedy wlasnie przyszlismy - wyjasnila Jaheira, zatrzymujac sie. W gasnacym swietle wieczora skraj laki czarnych kwiatow wydawal sie jarzyc miekkim, szarym blaskiem. Xan wyraznie staral sie trzymac z daleka od laki i juz wchodzil na szersza, czesciej uczeszczana droge do Nashkel. -Nie wiem, jak wam to sie udalo - rzekl Xan - ale to pewna smierc wchodzic na pole tych kwiatow. To kwiaty czarnego lotosu, smiertelnie trujace, zasadzone tu przez Zhentarimow. Abdel odwrocil sie do elfa, po czym postapil krok naprzod. Xan otworzyl szeroko oczy i cofnal sie dalej. -Zhentarimowie? - zapytal najemnik. -Montaron - przypomniala sobie Jaheira. - Jak moglam byc tak slepa? Tylko Zhentarimowie moga byc odpowiedzialni za to swinstwo. Abdel spojrzal na nia zdziwiony. -Jesli twoj zaginiony przyjaciel jest Zhentarimem - powiedzial Xan - to moze miec cos na... -Piwo szczescia - dodala Jaheira. Abdelowi zachcialo sie splunac. Zapragnal zabic niziolka. Zapragnal przywalic komus w twarz, ale nie bylo nikogo do bicia. -Nie pracuje z Zhentarimami - powiedzial przez zacisniete zeby, uswiadamiajac sobie jednoczesnie, ze przez ostatnie poltora tygodnia wlasnie to robil. -Zasadzili te kwiaty, aby odciac droge do kopalni - wyjasnil Xan. - Probowali pobierac myto od przechodzacych przez lake, ale po niedlugim czasie szefowie kopalni zdecydowali sie wynajac... druzyne poszukiwaczy przygod, jak sadze, ze tak sie kazali nazywac... aby przegnac Zhentarimow. Nie bylo juz problemow z mytem, ale nikt nie potrafil pozbyc sie tych cholernych kwiatow. -Montaron... - wyszeptala Jaheira. -Zamierzam go zabic - powiedzial Abdel, nie patrzac na Jaheire. - Ten niziolek umrze i nie bedzie to ladny widok. Abdel popatrzyl na Jaheire, kiedy uslyszal, ze zaczela cos belkotac, jakby pomieszaly jej sie sylaby w slowach. Wzniesione do gory rece trzymala przed soba na wysokosci twarzy, konce palcow obu rak stykaly sie ze soba, oczy miala przymkniete. Abdel pomyslal, ze rozpoznaje jedno ze slow, imie, ktore wczesniej byc moze slyszal. Jaheira wyciagnela rece na boki i otworzyla oczy. -Musimy jak najszybciej zabrac Khalida z powrotem do Nashkel - powiedziala, zachecajac Abdela i Xana, by sie zblizyli. - Chodzcie za mna, lecz nie dalej niz dwa kroki ode mnie, to kwiaty wam nie zaszkodza. -Khalid oddycha w porzadku - powiedzial Abdel. - To bedzie dluga droga, ale wole niesc go dluzej niz lezc przez trujace... -Sluzysz...? - zapytal Xan, ignorujac Abdela. -Mielikki - odpowiedziala. I to bylo wlasnie to imie, ktore Abdel rozpoznal w jej dziwnej piesni. Mielikki byla jakas boginia natury i nie interesowala Abdela... przynajmniej do teraz. Xan pokiwal glowa i zblizyl sie do polelfki. Jaheira popatrzyla na Abdela i przymknela oczy, jakby zamierzala mu cos powiedziec. Abdel odwrocil i stanal obok Xana. -Za pol miesiaca dowiem sie, ze jestes druidka. Czy masz mi cos jeszcze do powiedzenia? Nie spodziewal sie odpowiedzi i nie otrzymal jej przez cala droge, kiedy tak szli przez lake trujacych kwiatow, chronieni magia Jaheiry. Rozdzial dziewiaty Montaron wzdrygnal sie, kiedy na twarz spadla mu kropla krwi. Za chwile druga i trzecia, po ktorej uzmyslowil sobie, ze beda nastepne, wiec uspokoil sie. Dziewczyna byla nadzwyczaj silna i chociaz Montaron wytrzymal jej uscisk, to nie byl w stanie sie z niego wyzwolic.-Xzar - zawolal niziolek, patrzac w gore z przerazeniem i niesmakiem. Mag wisial do gory nogami, zawieszony na lancuchu uczepionym do wysokiego sufitu, niknacego w ciemnosci pieczary. Swiatlo, ktore dawalo pol tuzina wysokich, stojacych na ziemi kandelabrow, bylo przycmione, migoczace i niepewne, ale Montaron mogl wyraznie zobaczyc wytatuowana twarz Xzara. Martwe oczy maga byly wytrzeszczone, a z jego ust spadaly krople krwi wprost na twarz Montarona. Nie mial jednego ucha, a jego ramiona i jedna noga wisialy na innych lancuchach w odleglym rogu jaskini. Na stojacym w poblizu stoliku znajdowal sie szklany sloj, ktorego zawartosc niemal przyprawila Montarona o wymioty. Z pepka maga wystawal duzy stalowy hak. Drugiej jego nogi nigdzie nie bylo. -Gratulacje za dobrze wykonane zadanie, moj maly przyjacielu. -Sarevok - powiedzial Montaron glosem pelnym histerii. - Dzie-dzieki ci, och, panie. Sarevok mial na sobie czarna, metalowa zbroje zdobiona srebrem, pelna ostrych, niepotrzebnych, choc wzbudzajacych strach kolcow. Mezczyzna byl nieprzecietnie wielki, a jego oczy lsnily nienaturalna zolcia. Jego glos wywolywal u Montarona ciarki i niziolek z ledwoscia powstrzymywal sie przed zsikaniem sie w spodnie. -To byla ironia - odpowiedzial Sarevok, a Tamoko kopniakiem podciela niziolkowi nogi. Rozlegl sie glosny trzask i piskliwy wrzask. Montaron runal na ziemie, uswiadamiajac sobie, ze to on sam wrzeszczal. -Zrobilem, o cos prosil - wykrzyczal Montaron, bedac na tyle glupi, by myslec, ze dzieki temu zapewni sobie odrobine litosci. Nie uslyszal ani nie zobaczyl, jak Sarevok zbliza sie do niego, po prostu nagle wyrosl nad nim w calej swej okazalosci. Trzymal sztylet, ktory Montaron rozpoznal - szerokie, srebrne, grawerowane ostrze, ktorym Abdel usmiercil pijaka w gospodzie "Pod pomocna dlonia". -On mial klucze - zaplakal Montaron. - On mial klucze... Wyslalem go w kierunku... Mul-Mulaheya. On tam poszedl, pan... Koncowka slowa przeszla w glosny, ostatni charkot Montarona na tym planie egzystencji. Sarevok przejechal mu po gardle sztyletem Abdela, a nastepnie wyciagnal palec, aby dla zabawy zakrzywic strumien krwi tryskajacej z przecietej tetnicy. * * * -Ktokolwiek wypowie te nazwe, ten zawsze ma odmienne zdanie na temat tego, czego oni wlasciwie chca - powiedzial Xan w trakcie powrotnego marszu do Nashkel. Elf wygladal na zmeczonego, nogi zaczynaly mu sie juz platac.Abdel rowniez ciezko dyszal, niosl przeciez spiacego Khalida. -Powinnismy odpoczac - oznajmila Jaheira. Abdel i Xan nie potrzebowali dalszej zachety. Najemnik oparl nieprzytomnego polelfa o pien drzewa rosnacego przy drodze i sam uwalil sie obok. Jakakolwiek ochrona otoczyla ich Mielikki za sprawa modlitwy Jaheiry, udalo im sie przejsc przez lake trujacych czarnych kwiatow bez szwanku. Xan usiadl ciezko w gestej, brunatnej trawie u brzegu sciezki. Jaheira uklekla przy mezu i delikatnie pogladzila go po twarzy. Nie wygladala na zmartwiona, raczej jakby zawstydzona. Zauwazyla, ze Abdel jej sie przyglada i zaraz zwrocila sie do Xana. -Zelazny...? - zapytala. -Tron - dokonczyl elf. - Zelazny Tron. -Wiec oni sa odrebna grupa Zhentarimow - doszla do wniosku Jaheira - probujaca przejac kontrole nad kopalniami rudy, podobnie jak wczesniej przez trujace kwiaty. Xan wzruszyl ramionami. -Moze. Ja jednak nie kladlbym tego na karb tych bekartow. Jest w tym cos... dziwnego. Przejecie kontroli nad kopalniami to jedno, niszczenie zelaza tak, ze kruszy sie, rdzewieje w przeciagu dnia, staje sie mieksze niz glina... No i jest jeszcze amnianski problem. -Wojna. Wojna z Wrotami Baldura. -Co Zhentarimowie by z tego mieli? - zapytal Xan. -Wojna przynosi wiele korzysci - zaoponowal Abdel. - Ja na przyklad z tego zyje... Urwal raptownie, gdy Xan drgnal i spojrzal w lewo. Abdel byl na tyle bystry, by nie pytac, co sie dzieje, tylko wyciagnal swoj miecz i zaczal nasluchiwac. Slychac bylo cwierkanie ptaka, bzyczenie pszczoly lub duzej muchy i szelest lisci na wietrze. Wysokie krzaki zaslanialy Abdelowi widok na poludniowa strone drozki, a tam wlasnie spogladal elf. Xan wstal powoli i wyszeptal: -Ktos nas sledzi. Xan wskazal glowa kierunek, lecz choc Abdel wytezyl sluch, nadal niczego podejrzanego nie slyszal. Elf cicho przeszedl dwa kroki i przykleknal obok Khalida i Jaheiry. Abdel uslyszal szept i zobaczyl, jak usta elfa ukladaja sie w slowo "miecz", a Jaheira wrecza mu bron meza. Xan przeszedl ponad cialem spiacego Khalida i zaczal wspinac sie na drzewo. Wtedy wlasnie Abdel uslyszal cos w krzakach, choc rownie dobrze moglby to byc ptak lub jakies zwierze. Xan dotarl do pierwszych konarow i wspinal sie wyzej. Abdel widzial, jak miesnie nog elfa drza z wysilku i wyczerpania. Z pewnoscia przysluzyl mu sie w tym pobyt w celi Mulaheya. Abdel zerwal sie na nogi i scisnal oburacz rekojesc palasza, gdy uslyszal szelest galezi. Jaheirze zaparlo dech, gdy zobaczyla, ze to elf spada z drzewa. Xan nie spadl na ziemie. Jakas postac wyskoczyla z krzakow i chwycila go jak niemowlaka, byc moze ratujac mu zycie. Wybawca elfa roztaczal wokol siebie silny smrod zgnilizny. Jaheira zaslonila usta, otwarte w panicznym zdumieniu. Drzala na calym ciele. Abdel chrzaknal i odwrocil sie. Xan powiedzial cos po elficku i zeskoczyl z ramion wybawcy na ziemie. Odszedl na bok i zwymiotowal. -Dobrze - odezwal sie ponury, wibrujacy glos - milo mi poznac... spotkac was. -Odejdz ode mnie, dziwaku - ostrzegl gniewnie Xan i odskoczyl w tyl, wyciagajac miecz Khalida. Czlowiek - jesli w ogole mozna go bylo tak nazwac - ktory ocalil Xana, byl niski, krepy i ubrany w szmaty. Skora na twarzy tej istoty byla popielato biala z czarnymi plamkami. Na glowie miala tylko klaki szarych wlosow. Gleboko osadzone oczy swiecily bladozoltymi zrenicami otoczonymi siateczka cieniutkich, czerwonych zylek. Powieki byly spuchniete i saczyla sie z nich czarna, skazona krew. -Bogowie - zdumial sie Abdel, zaslaniajac sie mieczem. - To gorsze niz ten polork. -Korak - przedstawil sie stwor. - Jestem Korak. Wygladam inaczej? -Korak? - zapytal Abdel z niedowierzaniem, potrzasajac przeczaco glowa. Ale znal tego... czlowieka. - Na wszystkich bogow, bylem na twoim pogrzebie. -Ale pozniej juz nie - odparla kreatura, szczerzac w usmiechu poczerniale zeby i odslaniajac przy tym dziasla pelne pelzajacych po nich larw. Xan cofnal sie dalej, a nogi zadrzaly mu jeszcze bardziej. -Zostaw nas - powiedzial. - Odejdz albo cie zabijemy. Xan spojrzal na Abdela, szukajac w nim poparcia, lecz zmieszany najemnik jedynie wzruszyl ramionami. -Przylacze sie do was - oznajmil Korak. - Pojde z wami. -Nie... - zaczela Jaheira, lecz znow zrobilo jej sie niedobrze. Wyraznie chcialaby sie cofnac, ale zdecydowala sie nie zostawiac meza. -Nie sadze, Korak - dokonczyl za nia Abdel. - Nie jestes zbyt... - urwal, nie potrafiac znalezc wlasciwego slowa, aby dyplomatycznie zakonczyc rozmowe. -Pomoge ci - naciskal Korak. Postapil krok w przod. - Jak wtedy, kiedy bylismy dziecmi. Xan wzdrygnal sie, wyprostowal i wyciagnal miecz przed siebie. -Ani kroku blizej, ghulu! -Ghul? - zdziwil sie Abdel. -Znasz to to? -Przyjaznilismy sie dawno temu - odparl Abdel - w Candlekeep, kiedy bylismy dziecmi. On umarl trzy lata temu. -Ghule nie... - zaczela Jaheira, ale urwala nagle na widok nieludzkiego, dlugiego, waskiego, ostro zakonczonego jezyka Koraka. Istota chlasnela jezorem niczym waz, zlizujac rope spod oka. -Bogowie - wyszeptala kobieta. Abdelowi zrobilo sie zal Koraka, a uczucie to bylo silniejsze niz obrzydzenie malujace sie na twarzy Xana czy strach widoczny w oczach Jaheiry. -Idz juz, Korak - poprosil najemnik. - Wracaj w krzaki. -Pomoge ci - nalegal Korak, ale juz sie nie zblizal. - Pomoge ci w drodze... niebezpiecznej drodze. -Abdel! - zawolal Xan. - Pomoz mi to zabic! -Nie, nie - odparl Abdel. - Korak pojdzie swoja droga. Czy nie tak, Korak? -Pomoge... Abdel nagle ruszyl naprzod, az ghul przewrocil sie na plecy, po czym wpelzl w wysokie krzaki. -Zostan tam, Korak - krzyknal Abdel. - Nie mozesz z nami isc tam, dokad zmierzamy. -Zabijemy cie, jesli za nami pojdziesz - dodal Xan glosem drzacym ze strachu i wyczerpania. Ghul wycofal sie, ale niezbyt daleko. Rozdzial dziesiaty Mezczyzna byl zbyt niski, by udalo mu sie trafic Abdela z byka w czolo, wiec uderzyl w podbrodek. Mial twardy leb i sile w karku, wiec cios zabolal.Abdel zaklal i przywalil murarzowi w szczeke. Rozlegl sie trzask i mezczyzna runal znokautowany na ziemie. Abdel zaklal, uchylajac sie przed cisnietym wlasnie przez kogos w jego glowe stolkiem. Dal krok naprzod, nadeptujac na brzuch lezacemu murarzowi i chwycil mezczyzne, ktory w niego rzucil. Maly, dziecinnie wygladajacy chlop myslal, ze uda mu sie wyrwac, byl tego taki pewien, ze nawet sie usmiechal. Abdel przytrzymal go lewa reka za koszule, a prawa uderzyl w gardlo. Chlop zacharczal i zwalil sie na podloge. -Zlaz ze mnie! - zawyl murarz. Chcial powiedziec cos jeszcze, ale Abdel kopnal go w glowe i mezczyzna zamilkl. -Abdel! - krzyknela Jaheira ostrzegawczo i najemnik uchylil sie przed nastepnym stolkiem. Abdel spojrzal na nia i zobaczyl, jak z calej sily uderza kolanem w krocze jednego z osilkow. Mezczyzna zawyl i osunal sie skulony w dol. Na ten widok Abdel zaczal sie smiac, lecz zaraz przestal, gdy kolejny stolek roztrzaskal mu sie na potylicy. -Jeszcze jedno krzeslo - ryknal Abdel, odwracajac sie do stojacego za nim mezczyzny. Byl to najmlodszy sposrod bandziorow i zarazem najwyzszy, choc i tak mniejszy od Abdela. W jego oczach nie bylo strachu, co tylko rozdraznilo Abdela. Chlopak sprobowal go uderzyc, lecz Abdel zdazyl chwycic jego piesc. Mlody blondyn zapiszczal niczym dziewica, kiedy Abdel zmiazdzyl mu kosci dloni. -Jeszcze jedno krzeslo mnie trafi, a potocza sie uciete glowy! Ostatnie slowo wykrzyczal, az zadrzalo szklo stojace na polkach za barem. Strach, ktorego oczekiwal Abdel, wreszcie pojawil sie wyraznie w oczach mlodzienca. -Nie zabijaj go, Abdel - krzyknela Jaheira. - Nie chcemy przeciez, by ktos to wykorzystal przeciw nam. Mlodzieniec zaplakal i powiedzial: -Wynajal na-najemnikow... najemnikow dla Zelaznego Tronu. -Tazok? - zapytal Abdel. Wrocili do Nashkel tylko z jedna informacja: imieniem. Kiedy przybyli do gospody, zaraz po polozeniu do lozka Khalida i wyczerpanego Xana, natkneli sie na bandziorow. -T-Tazok - zalkal mlodzieniec. Abdel wciaz trzymal w uscisku jego dlon i chlopak zapiszczal, slyszac kolejna serie chrupniec. - Wynajal tez innych - orkow i bogowie wiedza kogo jeszcze. On nie dba o to, kto... kto pra-pracuje dla niego. -Gdzie go znajdziemy? - zapytala Jaheira, przestepujac ponad kulacym sie z bolu mezczyzna, ktorego przed chwila pozbawila meskosci. -Beregost - wyjeczal chlopak. - Tazok... a-a-a... jest ogrem... pracuje w okolicach Beregostu... * * * -Przeklete zhentanskie swinie - wymruczal Abdel. - Nienawidze tych potrojnie przekletych bekartow...-Dlaczego to robia? - przerwal mu Khalid. Abdel spojrzal na niego pusto. -Zeby manipulowac ludzmi - powiedzial. - Draznili mnie czesto, zabili jedynego ojca, ktorego znalem... Abdel przerwal i uderzyl piescia w cienka gipsowa sciane pokoju Khalida i Jaheiry, przebijajac ja na wylot. Uslyszal, jak ktos z sasiedniego pokoju zawolal: - hej! Nie odpowiedzial, tylko wyciagnal reke z dziury i popatrzyl na pozostalych. Cala trojka wygladala tak, jakby byli gotowi pojsc za nim w ogien albo zabic wszystkich, ktorzy stana im na drodze. Odwrocil sie i uslyszal, jak Khalid przelyka nerwowo sline. -Ten Zelazny Tron niewatpliwie jest jakims odlamem Zhentarimow starajacym sie przerwac zelazny szlak i wywolac wojne pomiedzy Amnem i Wrotami Baldura. Bardziej mnie zastanawia pytanie "dlaczego", niz znalezienie sposobu na powstrzymanie wojny - wyjasnil nerwowo polelf. -Dlatego wlasnie zostalismy wyslani... - zaczela Jaheira, lecz przerwala pod ostrzegawczym spojrzeniem Khalida. Abdel zignorowal to, lecz Xan nie popuscil. -Wyslani gdzie? - zapytal elf. - Przez kogo? Xan wygladal juz lepiej. Kolory wrocily mu na twarz, choc wciaz jeszcze poruszal sie wolno, z trudem, a gdy chodzil, czasem trzeszczaly mu stawy. Spal dlugo, ale wygladalo, ze jeszcze potrzebuje snu. Khalid wygladal odrobine lepiej. Magiczny napoj i dlugi odpoczynek wyraznie przywrocily mu sily. Abdel patrzyl na niego i staral sie wymyslic sposob, jak go przeprosic za to, ze nieomal go nie zabil. -Moj ojciec wiedzial cos, czyz nie? - zapytal Abdel Jaheire. - Spotykal sie z wami... -Tak, cos wiedzial - odpowiedziala Jaheira. - Ale my nie wiemy co. Znal kogos... lub cos... kto... co moglo... pomoc nam. Klamala. Abdel doskonale potrafil rozpoznawac klamstwo. Tych dwoje mialo jakas wlasna tajemnice, tak jak Montaron i Xzar. -Dla kogo pracujecie? - powtorzyl pytanie Xan. Khalid i Jaheira unikali odpowiedzi na tyle zrecznie, ze w koncu elf dal im spokoj. -Wszyscy powinnismy sie porzadnie wyspac tej nocy - powiedziala Jaheira, wpatrujac sie w Xana. - Jutro wyruszamy do Beregostu. Jesli Tazok tam jest, powinnismy z nim porozmawiac. * * * Gospoda w Nashkel byla stara i zatechla, ale wystarczajaco wygodna dla Abdela, ktory spal juz w gorszych warunkach. Nie mogl przypomniec sobie jej nazwy - "Krwawa Kura" albo "Krwawa Pasza". "Krwawa cos-tam". Wsrod wielu wygod, ktorych tu brakowalo, byly dobrze naoliwione zawiasy. To zaniedbanie Abdel wlasnie docenil, jako ze dlugi skrzypiacy odglos otwieranych drzwi byl na tyle nieprzyjemny, by go obudzic. Ktos wszedl noca do jego pokoju.Nie otworzyl oczu ani sie nie poruszyl. Nie oczekiwal zadnych nocnych gosci i chcial, zeby ten ktos sie do niego zblizyl. Abdel nasluchiwal. Liczyl kroki i mierzyl dystans, jaki dzielil od niego intruza. Mial nadzieje, ze to Montaron. Chcial, zeby to ten maly Zhent przyszedl tu, aby go zabic czy okrasc. Chcial znow zobaczyc tego malego bekarta. Jego palasz byl pod lozkiem. Mogl po niego siegnac, ale wtedy staloby sie oczywiste, ze siega po bron, a poza tym zajeloby to troche czasu. Jesli to byl Montaron, Abdel nie watpil, ze ten cwany zlodziej zdazy go zasztyletowac, zanim on wyciagnie miecz. Abdel spal tylko w koszuli, kolczuga lezala pod lozkiem obok miecza. A sztylet z latwoscia przebije bawelne. Abdel nie zaciskal jeszcze piesci, aby nie zdradzic sie przed intruzem, ze juz nie spi. Jeszcze dwa kroki, wyliczyl Abdel. Liczyl je: jeden... dwa - i byl gotow. Blyskawicznie przekrecil sie i zsunal z lozka na nogi, jednoczesnie wyciagnal lewa reke, chwycil za miekki, luzny material i zamachnal sie prawa. Nie uderzyl z calej sily. Staral sie postepowac zgodnie ze wskazowkami Jaheiry. Po tym, jak zabil Mulaheya, nauczyla go czegos, co nazywala "przesluchaniem", a co bylo metoda na zadawanie pytan wrogom przed ich usmierceniem. Cios napotkal cialo, ktore okazalo sie zaskakujaco miekkie. Nie poczul drapiacego zarostu i zdal sobie sprawe, ze uderzyl kobiete. Odprezyl sie nieco, kobieta szarpnela w tyl, ale jej nie puscil. Poznal juz kobiety, ktore mogly go zabic rownie latwo jak mezczyzna. Oczy przystosowaly mu sie do mroku i wreszcie mogl dojrzec w ciemnosci zarys twarzy intruza. Jej szczeka byla silna, twarz szeroka, a nos... To byla Jaheira. -Abdel - wyszeptala chlodno. - Pusc. -Jaheira? - upewnil sie, takze szeptem, choc zrobil to podswiadomie. Puscil ja, a jego dlonie nagle staly sie wilgotne od potu. Tkanina byla jedwabna, miekka i droga. Przeszedl pokoj na drzacych nogach i zapalil stojaca na stoliku w rogu pokoju zardzewiala lampe, stanowiaca jedyny element wyposazenia pokoju poza lozkiem. Pokoj zalalo zolte swiatlo i teraz zobaczyl Jaheire wyraznie, jak stala przy drzwiach, odwrocona do niego plecami. Podniosla dlon do twarzy i powoli odwrocila sie, nie patrzac mu w oczy. Abdel zauwazyl, ze z nosa cieknie jej krew. -Jaheira - powiedzial jeszcze raz, zaskoczony delikatnym zmieszaniem uslyszanym we wlasnym glosie. Przelknal sline i poczul sie absurdalnie. -W porzadku - wyszeptala. - W porzadku. -Co tutaj robisz? Spojrzala mu w oczy tak, jakby myslala, ze powinien znac odpowiedz na to pytanie. -Khalid i ja... - zaczela i nagle odwrocila sie do drzwi. - Przepraszam. Idz spac - wymamrotala. Obserwowal, jak jej cialo porusza sie pod jedwabna koszula nocna i ten widok sprawil, ze go zatkalo. Wymknela sie przez drzwi, a on pozwolil jej odejsc. Zdmuchnal lampe i wrocil do lozka, ale tej nocy juz nie zasnal. Rozdzial jedenasty Poranek nad umierajacym z wolna miasteczkiem Nashkel byl dzdzysty i szary. W gospodzie panowal nawet mniejszy ruch niz godzine po swicie. Goscie placili swoje rachunki, wyprowadzali konie ze stajni i wychodzili na niepospolicie zatloczony Nabrzezny Trakt. Mila za mila ciagnely sie zamieszkane przez ludzi tereny, od skalistych, nieprzystepnych klifow Wybrzeza Mieczy na wschodzie, po Chmurne Szczyty na zachodzie. Kazdy, kto nie byl na tyle odporny, by pozostac w Nashkel, mial tylko jedna alternatywe. Niektorzy kierowali sie do Amn, liczac na to, ze znajda tam cos dla siebie, zanim wyrusza dalej na poludnie do Tethyru i Calimshanu. Inni, podobnie jak Abdel i jego towarzysze, ciagneli na polnoc, mijajac po drodze Twierdze Cragmyr, do Beregostu. Abel sadzil, ze wiekszosc uchodzcow bedzie dalej kontynuowac podroz na polnoc, do Wrot Baldura, a moze nawet do Waterdeep.Abdel, zmeczony marszem, probowal zdobyc konie, jeszcze zanim pozostali sie obudzili, ale bez powodzenia. Owszem, byly konie na sprzedaz, ale odkad rozpoczal sie ten spowodowany zelazna zaraza exodus, ceny skoczyly do gory i za dobrego wierzchowca musialby zaplacic dziesiec razy wiecej niz cala ich czworka mogla prawdopodobnie uzbierac. Abdel nie mial niczego na zbyciu, choc zastanawial sie nad sprzedaza kwasu, dla ktorego jak dotad nie znalazl zadnego zastosowania. Xan byl bez grosza przy duszy, nie mial nawet miecza, a Abdel nie mial pojecia, jakimi funduszami dysponuja polelfy, choc nie przypuszczal, zeby mieli az tyle. Wrocil do gospody piechota, juz zmeczony i wyczerpany przyszla droga, ktora teraz wydawala mu sie bez sensu. Najpierw zobaczyl Xana, ktory wciaz kulal, ale juz nadawal sie do marszu. Abdel odwzajemnil cieply usmiech swemu nowemu przyjacielowi i zapytal: -A pozostali? -Tu - odezwal sie zza jego plecow Khalid. Xan odchylil sie, by ich zobaczyc, gdyz olbrzymia postac Abdela zaslaniala mu widok, a jego twarz skrzywila sie w wyrazie dezaprobaty. Abdel odwrocil sie i ujrzal polelfy ubrane w swoje swietnie dopasowane zbroje. Piekna twarz kobiety szpecil fioletowy siniak, a jej i tak niemaly nos byl wyraznie spuchniety. Musiala obmyc twarz, ale mimo to w jednej z dziurek nosa bylo widac zaschnieta krew. Xan westchnal i powiedzial do Abdela: -Nie bede podrozowal z mezczyzna, ktory bije swoja kobiete. Abdel zawstydzil sie i zaczerwienil, zastanawiajac sie, skad Xan sie o tym dowiedzial. -Xan, nie - odezwala sie Jaheira, a w jej glosie dalo sie slyszec zmieszanie, takie samo jak to, ktore odczuwal Abdel. - To nie to, o czym myslisz... -To jest wlasnie to - powiedzial Xan i przeniosl swe ciezkie spojrzenie na Khalida - o czym mysle. Czyz nie tak, bracie? Abdel potrzasnal glowa i uniosl reke do gory. Slyszal juz, jak elfy nazywaly sie "bracmi", po czym zawsze nastepowala walka... zawsze. Jednak Khalid usmiechnal sie. -Spokojnie, przyjacielu, pomyliles sie. Xan wyprezyl sie i odparl: -Nie wyjade z tym amnianskim pol-bratem. -A to niby czemu w ogole mialbys z nami jechac? - odcial mu sie Khalid. -Wystarczy - rzekla Jaheira. - Xan, Khalid nie uderzyl mnie. Nigdy tego nie zrobil i nawet by sie nie osmielil... - Oboje wymienili miedzy soba porozumiewawcze spojrzenia. - Moj nos, jak cala reszta mojego ciala... to moj wlasny interes. Xan wysluchal jej slow i przyjal z nich tylko tyle, ile byl w stanie zrozumiec. -Jak chcesz - zgodzil sie z nia. - Powinnismy jechac. -Jak na razie - poprawil go Abdel - tylko maszerowac. -Do Beregostu? - zdziwil sie elf. - Jestes szalony? To zajmie caly tydzien! -Moze nie caly - powiedzial Khalid. - Ale moze kupimy... -Nic z tego - ucial Abdel. - Bedziemy isc pieszo. Spojrzal na Jaheire i skinal jej glowa, majac nadzieje przekazac jej tym gestem: "dzien dobry" oraz "przepraszam" i jeszcze "dlaczego przyszlas do mojego pokoju w srodku nocy?" - wszystko naraz. Po spojrzeniu, ktore mu oddala, zorientowal sie, ze mu sie udalo. -Wiec wyruszamy - powiedziala i wyszli na Nabrzezny Trakt, kierujac sie na polnoc. -A wlasciwie dlaczego idziesz z nami? - powtorzyl pytanie Khalida Abdel, kiedy razem z Xanem zostali kilka krokow w tyle za para polelfow. Abdel chcial wypelnic czyms nieprzyjemna chwile, podczas ktorej Khalid i Jaheira zaczeli cos do siebie goraco szeptac. -Ten Tazok - odpowiedzial elf - ten ogr... czy kimkolwiek on jest, wiezil mnie w jaskini, zamknietego jak bydlo rzezne, zmuszajac do niewolniczej pracy na rzecz Zelaznego Tronu. Dlaczego wiec nie mialbym isc z wami, by pomoc wam go zabic? -Ja nie mowilem, ze zamierzamy go zabic. Xan rozesmial sie. -Jak sobie zyczysz, moj przyjacielu, ale... -Nie mow mi, ze dbasz! - krzyknela nagle Jaheira na Khalida i pobiegla do przodu. Khalid zatrzymal sie, pozwalajac jej oddalic sie. Polelf nie odwrocil sie do nich, ale zobaczyli, ze kark mu poczerwienial. Jaheira wyprzedzila go o kilkanascie krokow, a on nie przyspieszyl, by ja dogonic. -Ech - zamruczal cicho Xan, ze tylko Abdel go uslyszal. - Cos mi sie wydaje, ze bedzie to o wiele dluzsza podroz niz myslalem. * * * -Beregost - oznajmil Abdel dziewiec dni pozniej, kiedy wchodzili do zakurzonego, zatloczonego miasteczka o zlej reputacji. - Co za dziura.-W rzeczy samej - przyznal mu Xan. - A dokladniej dziura, w ktorej mozna znalezc ogra najmujacego koboldy do sabotowania kopalni rudy zelaza. Abdel odwzajemnil usmiech. -Dwa dni, Xan, nie dluzej. -Rozumiem, Abdel - odparl Xan. - Tyle wlasnie powinno wystarczyc mi na zdobycie zlota, za ktore kupie dobry miecz, moze troche dluzej, aby znalezc miecz warty tego zlota... ludzkie miecze, sadze... -I tyle zajmie nam odnalezienie Tazoka - wtracila sie Jaheira. Wygladala na smutna, moze nawet przerazona, ze Abdel zamierza ich opuscic, ale nie probowala go powstrzymac. -Nie zabijajcie go - powiedzial do niej Abdel, po czym spojrzal na dwoch mezczyzn - dopoki nie wroce. * * * Szerokie ostrze palasza wysunelo sie z zawieszonej na plecach Abdela pochwy z metalicznym brzekiem, ktory echo ponioslo wskros plaskich rownin na polnoc od Lwiego Traktu. Przybyl na grob Goriona, by w koncu zabrac jego cialo do Candlekeep, gdzie byc moze za laska Oghmy jego ojciec znow zacznie oddychac lub przynajmniej znajdzie godne miejsce wiecznego spoczynku. To, co tam zastal, przyprawilo go o mdlosci i o gniew. Moze gniew byl tu niewlasciwym slowem. Czul nienawisc i to nienawisc zzerajaca go do cna.Spodziewal sie, ze nie zobaczy juz swietego symbolu Goriona - nawet przeklinal sie za wlasna glupote i pochopnosc, ze go tam zostawil. Zamiast tego ujrzal grob nie tyle sprofanowany, ile calkowicie rozgrzebany. Cialo Goriona zniknelo. Zostala tylko krew i strzepki wnetrznosci, tkanki i sciegna... a czy tam na dole nie lezal przypadkiem kawalek stawu, tuz obok nogi jednego z ghuli? Abdel calkowicie stracil panowanie nad soba i poddal sie, jak zdarzalo mu sie to juz wiele razy, wscieklej, morderczej furii. Kazdy inny czlowiek na powierzchni Torilu przynajmniej by sie zawahal, zanim skoczylby do jamy rozkopanego grobu, w ktorym siedzialy dwa cuchnace zgnilizna od rozkladu, zywiace sie ludzkim miesem ghule. Abdel nie tylko sie nie zawahal, ale skaczac w dol jeszcze rozwscieczyl na slaba sile grawitacji, ze spada tak wolno. Jeden z ghuli wydal z siebie piskliwy wrzask na widok tego smiertelnie zdeterminowanego mlodego czlowieka, mierzacego blisko siedem stop wzrostu, o nabrzmialych muskulach, praktycznie lecacego wprost na nich ze swym wielkim palaszem wirujacym mu nad glowa w zabojczym tancu. Jeden z ghuli stracil reke. Koziolkujac poszybowala wysoko w gore, a gdy spadala, zostala jeszcze raz przypadkiem przecieta na pol kolejnym machnieciem miecza. Najemnik nieludzko zawyl z wscieklosci i natarl na wycofujacego sie raptownie ghula. Ostrze rozplatalo piers ozywienca, ktory zajeczal i chybil swoimi skrwawionymi pazurami. Abdel poczul won gnijacego ciala ojca w oddechu ghula i jego krzyk przerodzil sie w ryk. Ghul rowniez krzyknal, ale bedac na granicy przerazenia, nie dorownal Abdelowi. Stworowi udalo sie w koncu trafic Adela w lewa reke, ktora od sily ciosu odskoczyla w bok, prawa jednak wciaz trzymala miecz. Ghul chwycil Abdela za lewy nadgarstek z szybkoscia zrodzona ze smiertelnego strachu. Nie chcial umierac po raz drugi. Abdel przekrecil miecz w dloni i cofnal reke w tyl. Byl zbyt blisko i wiedzial o tym. Ghul przyciagnal jego lewa dlon do ust i mocno ugryzl. Abdel poczul bol i chlod ugryzienia, po czym zaryczal raz jeszcze. Pchnal mieczem mocno i szybko na wprost, zaglebiajac ostrze w brzuchu ghula. Z rozprutego brzucha wypadlo jedno oko Goriona, razem z miesem i wnetrznosciami, i Abdel zawyl z nienawisci do ghuli i zarazem przerazenia na widok szczatkow zmarlego ojca. Ghul upadl bez ruchu, z twarza pogodna i blagajaca o litosc, ktorej nie otrzyma, niezaleznie od tego, do jakiego piekla z powrotem trafi. Miesnie Abdela zaczely niespodziewanie tezec i choc wyjscie z grobu zajelo mu tylko kilka sekund, dla niego wydawalo sie to trwac godzinami. Drugi ghul uciekl i kiedy Abdel wyjrzal przez krawedz grobu, zobaczyl tylko jego oddalajace sie plecy. Ozywieniec uciekal na polnoc, z dala od drogi, w kierunku drzew, ktore siegaly az po grob Goriona, niczym macki odleglej Kniei Otulisko. Abdel podazyl za nim, ale kazdy nastepny krok byl coraz ciezszy. Dwukrotnie juz sie przewrocil, ale wciaz parl naprzod na chwiejnych nogach, ile tylko mial sil. Wciaz zaslepiala go furia, nie pozwalajaca dojsc do swiadomosci informacji o ogarniajacym cialo paralizu. Szedl za uciekajacym ghulem, a kazdy krok sprawial bol. Wreszcie potknal sie i upadl twarza w gesta, mokra trawe. W uchu slyszal bzyczenie muchy albo pszczoly, steknal z wysilku, probujac wyciagnac spod siebie reke. Skaleczyl sie nieznacznie o wlasny miecz, probujac wstac, a bol podzialal na niego niczym kubel zimnej wody, budzac w nim resztki energii. Wstal powoli i podjal poscig. Przeszedl moze ze szesc krokow nim znow runal na ziemie. Tym razem musial sie zatrzymac i zastanowic. W ogole nie mogl sie ruszac. Wydawalo mu sie, ze lezy tak cala wiecznosc, pragnac tylko wstac i ruszyc za tym ohydnym, cuchnacym stworem, ktory popelnil to nieopisane swietokradztwo. Ta straszliwa kreatura zjadla cialo Goriona. Gorion - czlowiek, ktory wiodl klasztorny zywot w sluzbie Torma, w klasztorze Candlekeep i ktory przygarnal osierocone dziecko tylko dlatego, iz uwazal, ze bedzie to dla niego dobre - stal sie teraz pozywieniem dla bezproduktywnych padlinozercow, dwoch przedstawicieli podlego gatunku pijawek, ktore powinny zostac spalone, zgladzone z powierzchni Torilu. Abdel byl teraz sparalizowanym klebkiem swietego oburzenia. Zawyl tak glosno, ze przestraszyl ptaki w promieniu trzech mil. Dziecko w Candlekeep zaczelo plakac, a jego rodzice nie wiedzieli dlaczego. Wieloryb przeplywajacy obok skalistego klifu Wybrzeza Mieczy uslyszal krzyk i odpowiedzial mu swoim, uciszajac na chwile spolecznosc sahuaginow. Jakis bog spojrzal w dol i Abdel wstal, wskrzeszajac w sobie cala sile woli. Wrzask - slabszy, ale bardziej przerazliwy - dolecial z rosnacej kilkanascie metrow przed nim gestej kepy drzew, na tyle duzej, by nazwac ja laskiem. Wyciagajac ciezkie nogi, jakby obute w olow, Abdel podazyl za cichnacym glosem w strone drzew. W lasku bylo ciemno i musial zamrugac oczami, by przyzwyczaic je do mroku, ale podobnie jak nogi, reagowaly wolno. Trzymal miecz mocno, ale nie mogl sie odprezyc. Watpil, czy bedzie mogl walczyc, ale zdolny byl zabic i to uczucie dodawalo mu sily. Potknal sie o cos mokrego, ciezkiego i tak cuchnacego, ze zaczal wymiotowac, zanim jeszcze upadl na ziemie. Przekrecil sie na bok, co zajelo mu tyle czasu, ze posilek, ktory jadl tego ranka, zapaskudzil mu twarz. Zakrztusil sie z gniewu i obrzydzenia, ale nie na siebie. Potknal sie o ghula i doznal silnego rozczarowania. Stwor nie zyl. -Mowilem im - uslyszal nad soba znajomy, nieludzki glos. - Mowilem im, zeby jego nie jedli... nie jego. -Korak - wykrztusil raczej Abdel niz wypowiedzial imie ghula. Sprobowal sie podniesc, a kiedy zaczal ocierac twarz z wymiocin, doszedl go smrod ghula, wiec zaprzestal. -Korak, tak, to ja - potwierdzil ghul. Siedzial na drzewie tuz ponad nim, wiec Abdel uniosl miecz, spodziewajac sie, ze zaraz sie na niego rzuci. -Bekart - wydyszal Abdel. - Ty bekarcie... -Nie ja - zaprzeczyl ghul z oburzeniem. - To nie ja! Ja wiedzialem! Wiedzialem, ze nie mozna go jesc. Powiedzialem im, zeby go nie jedli. Zabilem jednego dla ciebie. -Co? - wymruczal Abdel. - Kto zabil...? Przylozyl reke do czola i zachwial sie. Chcialby upasc i zasnac - upasc i umrzec, ale wiedzial, ze musi ustac. Jak zwykle, jak kazdego dnia swego zycia, musial dokonac zemsty. Musial wyrownac rachunki. Musial zabic. Byl zmeczony. -Zabilem tego, ktory jadl mojego starego nauczyciela, twojego ojca, chociaz nie pamietam jego imienia... twojego ojca. Abdel potrzasnal glowa i odszedl na bok. -Zrobilem to - powtorzyl Korak. -Wiem, wiem. -Isc z toba? - wybelkotal Korak. - Idziesz do Kniei Otulisko. Znam Knieje Otulisko. -Wcale nie ide do zadnej kniei. -Znam Knieje Otulisko. Zaprowadze cie. Pojde z toba. -Nie - rzekl Abdel. - Nie, ghulu. Zabije cie, jesli za mna pojdziesz. Masz szczescie, ze teraz cie nie zabilem, nawet jesli to ty zalatwiles tego zgnilca. Powinienem zabic kazdego z was. Taki juz jestem. -Po prostu sie odzywiamy - sprobowal wyjasnic Korak. - Tylko to robimy. Tak jak wy jecie krowy i swinie. My tez musimy jesc. Abdelowi zachcialo sie smiac i zarazem plakac, ale sie powstrzymal. Korak siedzial jeszcze przez chwile na drzewie i patrzyl, jak Abdel odchodzi. Wielki najemnik nie odwrocil sie juz, wiec Korak poczul sie bezpiecznie, przeszedl na druga strone drzewa i wyciagnal schowana tam reke. Wgryzl sie w rozkladajace sie cialo, ktorego smak wywolal na jego twarzy usmiech. -Po prostu jemy - wymamrotal, kiedy Abdel zniknal z pola widzenia. Usmiech poszerzyl mu sie z kolejnym kesem zepsutego miesa reki Goriona. Rozdzial dwunasty Fakt, iz Tazok wciaz sie trzymal, bawil Sarevoka bez konca. Uwieziony w skorzanych pasach ogr sapal gniewnie i podskakiwal, usilujac nawet uchylac sie przed opadajacymi nan ostrzami. Zabijanie ogra zajelo Sarevokowi dobrych kilka godzin, ale za to Tazok czul kazde dzgniecie i ciecie. Szczeke mial polamana i rozwarta szeroko za pomoca wstawionej miedzy zeby pekatej, metalowej "gruchy", nie pozwalajacej mu mowic. Sarevok nie dbal o to, co Tazok mial do powiedzenia. Wcale nie przesluchiwal ogra, tylko z zimna krwia popelnial morderstwo, czyste morderstwo dla chwaly ojca i dla Zelaznego Tronu.-Bardzo dobrze - powiedzial Sarevok, przenoszac wzrok z ofiary na takiego samego ogra - Tazok w kazdym calu, tyle ze bez krwawiacych ciec i broczacych ran, stal przy stole. Drugi Tazok usmiechnal sie i zaczal sie rozmywac. Sarevok nie czul potrzeby zamkniecia oczu, jak czynila to czesto wiekszosc ludzi widzacych przemiane sobowtorniaka. Wrocil do pracy, czyli powolnego usmiercania prawdziwego Tazoka. Spojrzal jeszcze raz na stwora dopiero wowczas, gdy powrocil on do swej wlasnej dziwacznej postaci. Sobowtorniak byl szary, mial gladkie cialo i wielkie, szerokie oczy. Sarevok nie pamietal jego imienia, choc rozpoznal go po malutkiej bliznie na czole, przypominajac sobie, ze ten kiedys juz dla niego sluzyl. Pozostale sobowtorniaki, stojace dotad w zacienionym kacie sali tortur podeszly blizej w obszar cieplego, pomaranczowego swiatla zarzacych sie w kominku wegli. Sarevok blysnal zolcia swych oczu w zadowoleniu i usmiechnal sie do swej tajnej armii. -Dobrze to zrobiles - powiedzial syn Bhaala. - Beregost sie zmieni. Na razie nie potrzebuje az tylu z was. Otrzymacie nowe zadania, wszyscy, nowe... wszystkich zatrudnie, tym razem blizej domu. A teraz idzcie, zabawcie sie w miescie tej nocy, a potem wroccie rankiem po wasze... Sarevok przerwal i spojrzal w dol. Tazok otworzyl szeroko oczy i wydal z siebie ostatnie tchnienie. Z rozwartych "grucha" ust pociekla mu krew. Sarevok usmiechnal sie i kontynuowal dalej: -... rozkazy. Przy drzwiach bedzie czekala wasza nagroda. Sobowtorniaki uklonily sie unizenie i wyszly. Niektore z nich zaczely sie transformowac juz w trakcie wychodzenia. Tej nocy beda pily ramie w ramie ze zwyklymi mieszkancami miasta. Ta mysl rozbawila Sarevoka, choc nie tak bardzo, jak widok martwego ogra. Sobowtorniak, ktory mial zajac miejsce Tazoka, odwrocil sie, chcac wyjsc za pozostalymi, ale Sarevok zatrzymal go podnoszac reke. -Ty nie. Sobowtorniak stanal, uklonil sie, lecz nic nie powiedzial. -Wrocisz do Beregostu w postaci, ktorej dzis sie nauczyles. Sobowtorniak znow sie uklonil, a jego skora zaczela porastac wlosami. To nie byly prawdziwe wlosy, lecz gra swiatla na jego magicznie zmieniajacej sie formie. Sarevok zasmial sie krotko na ten groteskowy widok. Kiedy przemiana sie dokonala, przy stole stal niski, lecz solidnie zbudowany czlowiek. Byl przystojny na swoj prymitywny sposob. Blizny przecinaly jego twarz, mial na sobie ubior charakterystyczny dla najemnikow Wybrzeza Mieczy - utwardzana skora ze stalowymi plytkami. Mezczyzna usmiechnal sie, odslaniajac krzywe, zolte zeby, a w jego ciemnopiwnych oczach pojawil sie zlosliwy blysk. Glowe porastala mu ruda szczecina. -Doskonale - westchnal Sarevok w zachwycie. - Tamoko. Sobowtorniak odskoczyl, kiedy z cienia wylonila sie szczupla kobieta. Stala tam caly czas, obserwujac plecy Sarevoka i coraz bardziej zobrzydzona widokiem tortur, jakim poddawany byl ogr. Zaden z sobowtorniakow jej nie widzial. Sarevok zauwazyl, ze ten, ktory przyjal teraz postac krepego najemnika, zwrocil na nia uwage. Tamoko sklonila sie nisko, nie patrzac ani na sobowtorniaka, ani na martwego ogra. -Przyprowadz Tranziga z celi - polecil jej Sarevok. - Zobaczy swojego sobowtora, zanim go zabije. * * * -Jesli to koniec, to koniec - odezwal sie Khalid - ale nie dam z siebie robic rogacza, kiedy...-Przestan, Khalid - przerwala mu Jaheira. - Nie ma nic... Abdel... -Oszczedz sobie trudu, Jaheira, twoje uczucia sa oczywiste dla nas wszystkich. Jaheira blysnela gniewnie oczami w slabym swietle niemal pustej tawerny. Byli w Beregoscie juz trzy dni, nie dowiedzieli sie prawie niczego na temat Zelaznego Tronu, ale oboje mieli okazje na przemyslenia. -Ja nie... - zaczela i nagle urwala, bo zdala sobie sprawe, ze nie wie, jak zakonczyc to zdanie. -Kochasz go? -A kochales Charesse? - zrewanzowala sie. Khalid westchnal, przymknal oczy i potrzasnal glowa. -To bylo dawno temu. -Khalid, to bylo trzy miesiace temu - zaprzeczyla - i jeszcze wczesniej. -Lubie... - teraz Khalid nie wiedzial, jak ma zakonczyc. -Ona jest Harfiarzem, Khalid - powiedziala Jaheira, choc on z pewnoscia juz o tym wiedzial. - Nie mozesz nawet przypomniec sobie tych twoich... twoich... -Zalotow? - podpowiedzial jej, usmiechajac sie z mieszanina humoru i poczucia winy. Jaheirze wcale nie bylo do smiechu i nie zamierzala ustepowac. -Pracowalismy z nia. -Wcale sie z tego powodu nie szczyce, moja zono... -Nie nazywaj mnie tak. -Przeciez to prawda, czyz nie? Przynajmniej do teraz? -Do teraz, moze. Khalid spowaznial, uniosl sie i pochylil sie nad stolem, by spojrzec jej w oczy. -Abdel jest odmiencem, Jaheiro - powiedzial cicho. - Jest synem Pana Mordu. -Wiem o tym - wyszeptala, przenoszac spojrzenie na cynowy kieliszek z winem, stojacy przed nia na stole. Zapragnela sie napic, ale rece jej drzaly i nie chciala, aby Khalid to zauwazyl. Jej maz usiadl z powrotem, a jego spojrzenie nieco zelzalo. -Czy moge obwiniac Harfiarzy? Jaheira potrzasnela glowa. -Bylismy szczesliwi, zanim do nich przystalismy. -Bylismy szczesliwi, dopoki pozostawales mi wierny - odrzekla Jaheira i popatrzyla mu w oczy. -No dobrze - powiedzial Khalid tonem oznajmiajacym koniec dyskusji. -Moze... - wyszeptala Jaheira, a Khalid znowu sie do niej przysunal, aby slyszec, co mowi. - Moze to Harfiarze. Wykorzystujemy Abdela, wiesz o tym? Jak moge nie miec dla niego wspolczucia? -To nie wspolczucie ciagnie cie do niego, Jaheiro - oskarzyl ja Khalid. -Nie, pewnie nie - zgodzila sie z nim - ale czyz jestesmy lepsi od Zhentarimow, manipulujac tym prostym czlowiekiem w celu... bogowie tylko wiedza w jakim? -Wszyscy mamy swoje przeznaczenie - rzekl Khalid, wzruszajac ramionami. - Przeznaczenie Abdela jest bardziej... zagmatwane niz wiekszosci. Jaheira wysmiala go. -On nawet o tym nie wie. -Czy to by mu w czyms pomoglo, gdyby wiedzial? -Ale ma do tego prawo, czyz nie? - zapytala, naprawde chcac poznac jego odpowiedz. -Tak - rzekl Khalid - i nie zarazem. Powtorze jeszcze raz: co by mu to dalo? Czy to pomoglo ktoremukolwiek z dzieci Bhaala? -Nic nie wiem na temat innych, ale Abdel ma w sobie dobro. Moze za sprawa swej matki - kimkolwiek byla, a moze Goriona... z pewnoscia Goriona. Jest w nim... konflikt. Zabijanie przychodzi mu z latwoscia, tak... ten czlowiek w gospodzie "Pod pomocna dlonia"... ale tez jest ufny. W przeciwnym razie nie moglibysmy nim manipulowac... Urwala, by zalkac, ale szybko wziela sie w garsc. Pociagnela nosem i spojrzala w dal. -Powinnismy miec dzieci - powiedzial Khalid. - Ty i ja. To by wiele zmienilo. Bylabys dobra matka. Bylas dobra dla... Abdela. * * * Xan potarl obolale przedramie. Pozwolil pokonac sie orkowi na reke, co bylo rownie bolesne, jak i owocne. Wlasnie zamierzal postawic mu kolejke, kiedy paskudny stwor, nazywajacy siebie Forikiem, sam zaczal mowic.-Tazok to smiec - wychrzakal Forik - wciaz wisi mi siedemnascie miedziakow. -Naprawde? - powiedzial Xan - wiec pomozesz mi go znalezc? Ork sapnal. -Gdybym ino wiedzial, gdzie on jest, sam bym odebral moj dlug, elfie. -On prowadzi zaciag ludzi i humano... orkow i innych... wojownikow. Musi miec cos w rodzaju... -Nieee, nieee - przerwal ork. - Tazoka od dawna tu nie bylo. Wynajal goscia, jest w "Czerwonym Lisciu". -Gospoda? - zapytal Xan. -Co ty se myslisz? - wychrypial ork. Wielki humanoid obejrzal Xana od gory do dolu. - Nienawidze elfow. Xan uniosl brwi: - Co? -Nienawidze elfow - powtorzyl Forik, po czym usmiechnal sie i dodal - ale ty jestes w porzasiu. -Wiec Tazok jest w "Czerwonym Lisciu"? -Nieee - zaprzeczyl ork. - Wynajal goscia w Beregoscie... Nazywa sie Tranzing albo Tazing czy jakos tak. Ten Tanzazing jest w "Czerwonym Lisciu"... Pracuje dla Tazoka. -Bedziesz probowal odzyskac swoje pieniadze od tego... Tranzinga? Ork spojrzal gdzies w bok i potrzasnal ramionami, starajac sie nie wygladac na przestraszonego. -To nie on mi je wisi. * * * -Jak dlugo bedziemy tylko siedziec na tylkach - krzyknal potezny stary gornik do z wolna gromadzacego sie tlumu na srodku rynku w Beregoscie - i pozwalac Amnowi robic z nami, co zechce? Jak dlugo bedziemy tylko patrzec, jak nasi bracia traca prace, nasze kopalnie sa skazone, nasze domostwa zrujnowane? Nie jade do Waterdeep! Tam nie mam czego szukac! Tu jest moj dom, ja tu kopie rude i Amn nie odbierze tego ani mnie, ani moim synom!Xan delikatnie dotknal ramienia Khalida i malzenstwo polelfow odwrocilo sie do niego i przywitalo. -Cos sie szykuje? - zapytal elf, wskazujac glowa na mowce. -Za chwile zacznie nawolywac do wojny - zawyrokowala Jaheira, a potezny gornik spelnil jej oczekiwania. -Jesli bede musial uniesc moj kilof na amnianska glowe, zanim zaglebie go w zyle rudy, to niech tak bedzie! W rosnacym ciagle tlumie rozlegl sie pomruk aprobaty i ktos krzyknal: - Ruszajmy! Czlowiek ubrany na amnianska mode powoli opuscil rynek, wiedzac, kiedy nalezy sie wycofac. -Tazok ma pomocnika - rzekl Xan. - Czlowieka imieniem Tranzing czy Tanzing, ktory przebywa w "Czerwonym Lisciu". -To mozliwe - powiedzial Khalid i pokiwal glowa. -Slyszelismy, ze Tazok mial tam wczesniej swoja siedzibe - dodala Jaheira. - A obcy z poludnia odwiedzali te gospode, szukajac jego albo jego prawej reki. Ale nie poznalismy jego imienia. -Czy damy sie zdusic Amnowi? - wrzasnal gornik, a tlum, liczacy juz dobra setke osob, odpowiedzial mu gromkim pomrukiem. Ponad glowy wzniosly sie zacisniete piesci. -Powinnismy stad isc - powiedzial Xan, obrzucajac wzrokiem tlum i swych towarzyszy o amnianskich rysach. Khalid skinal glowa, chwycil drzaca Jaheire pod ramie i ruszyl za Xanem do gospody. Kiedy mineli tlumek podroznych szykujacych sie do marszu na polnoc i weszli frontowymi drzwiami, zastapil im droge gospodarz. -Pani, panowie! - zawolal. Byl tegim, lysym, bezzebnym mezczyzna o brzydkiej cerze. - Wrocil wasz wysoki przyjaciel. Poprosil mnie, abym poprosil was, abyscie poprosili... Poprosil mnie, zebym poprosil... -Spokojnie - powiedzial Xan, kladac uspokajajaco reke na ramieniu wzburzonego mezczyzny. -On czeka na was w pokoju. Xan usmiechnal sie, a gospodarz wytlumaczyl sie: - Kazdy placi i odjezdza! -Obawiam sie, ze my tez - odparl Xan. Gospodarz jeknal, spuscil glowe i odszedl. * * * -Wejsc - powiedzial Abdel w odpowiedzi na pukanie do pokoju. Stare drzwi skrzypnely i uchylily sie na tyle, by wsliznela sie przez nie Jaheira. Skinal jej glowa na powitanie i znow pochylil sie nad miska do mycia stojaca na malym stoliku. Zdazyla sie wczesniej przebrac. Miekka zielona jedwabna bluzka i prosta bawelniana spodnica sprawialy, ze nie wygladala juz na wojowniczke, ktora w istocie byla. Nie chcial patrzec na Jaheire jak na kobiete... zone. Wolno podeszla do niego, choc niezbyt blisko.-Mamy troche... wiemy wiecej - powiedziala cicho. - Jak sie czujesz? Abdel sprobowal sie usmiechnac, ale nie mogl. Od paru godzin staral sie zmyc z siebie brud drogi i smrod ghuli, raz po raz zanurzajac brudna szmate w misce zimnej wody. Nie mial koszuli i czul na sobie wzrok Jaheiry. Jej spojrzenie rozgrzewalo go. -Tazok ma swojego czlowieka w Beregoscie - powiedziala, domyslajac sie, ze jego niechec do rozmowy bierze sie po odwiedzinach grobu Goriona. - Mieszka w jednej z tutejszych gospod, ma na imie Tranzig i pomaga Tazokowi rekrutowac najemnikow i humanoidy dla Zelaznego Tronu. Xan poszedl go poszukac, by miec go na oku. Khalid przyjdzie do nas, gdy Tranzig opusci "Czerwony Lisc". Abdel pokiwal glowa, choc prawie jej nie sluchal. -Ja... - zaczal. Podeszla blizej. Wyciagnal reke i dotknal miekkiej tkaniny spodnicy Jaheiry, czujac pod spodem przyjemne cieplo jej uda. Stanela przed nim, a on zupelnie nieswiadomie zaczal calowac jej brzuch przez cienki jedwab jej bluzy. Przeszyl go dreszcz, wciagnal gleboko powietrze i uslyszal, ze Jaheira zrobila to samo. Bylo cos w ich wspolnym zblizeniu, co bylo doskonale... i zarazem doskonale zle. Delikatnie ja odsunal i Jaheira westchnela. -Khalid i ja... - zaczela, lecz przerwala, widzac, ze kreci glowa. -Czuje, ze... - rzekl spokojnie Abdel. Przelknal sline i kontynuowal -...sa w moich myslach dwa glosy. Jeden z nich kaze mi zabijac, kocha zabijanie, natomiast drugi chce... Nie wiem, czego chce, bo slysze go bardzo rzadko. Ten glos, ktory pragnie zabijac, pragnie takze ciebie. Lza potoczyla sie po opalonym policzku Jaheiry. Polozyla dlon na glowie Abdela, wsunela mu ja we wlosy. Podniosl swa wielka reke, chwycil jej dlon i zdjal ja sobie z glowy. Kiedy odsunal sie, zostawila go samego. Rozdzial trzynasty -Mamy konie - powiedzial Khalid. - Dzieki Abdelowi.-Silowanie sie na reke - rzekl wielki czlowiek. - Co za dziwny sport. Khalid usmiechnal sie i popatrzyl groznie na Jaheire, ktora wlasnie podziwiala potezne miesnie ramienia Abdela. Zlowila wzrok meza i zaczerwienila sie, posylajac mu spojrzenie, ktore mowilo: zamilcz! -Dobrze - odparl Xan. - Akurat ich potrzebujemy. Elf wskazal na niskiego, krepego wojownika, ktorego szczeciniaste rude wlosy lsnily w slabym swietle poranka. To byl Tranzig, stal na ulicy przed ciagle jeszcze spiaca gospoda "Czerwony Lisc" i wlasnie dosiadal szybkiego z wygladu konia. Cala czworka stala niby przypadkiem, zakladajac, ze Tranzig nie wie kim sa i ze go obserwuja. Rudzielec odjechal wolniutko zakurzona droga wychodzaca z Beregostu na polnoc, w kierunku Wrot Baldura. -A wiec jedziemy - rzekl Abdel i dosiadl swego nowego konia, narowistego kasztanowego ogiera. Tranzig zdazyl opuscic Beregost przed nimi tak, ze nie zobaczyli, czy pojechal dalej na polnoc i stracili go z oczu, zanim dogonili. Xan i Abdel potrafili z latwoscia czytac slady konskich podkow pozostawione na blotnistej drodze przez Tranziga. Kiedy wyjechali poza miasto, Abdel poczul sie szczesliwy, ze zostalo juz za nimi, z wielu powodow. Patrzyl na droge, na konia, na drzewa tu i tam, i na jastrzebia szybujacego po niebie - wszedzie, tylko nie na Jaheire. Ona takze na niego nie patrzyla. Jechali tak w ciszy przez dobra godzine, zanim zobaczyli kogos innego. Kiedy Xan zauwazyl ich i pokazal innym, byli tylko punkcikami daleko przed nimi na otwartej rowninie. Szesciu ludzi szlo wolno przez wysoka trawe w kierunku drogi. -Spotkamy ich na drodze - odezwal sie Abdel, obserwujac obcych i majac zle przeczucia w zwiazku z tym spotkaniem. Xan wzruszyl ramionami. -Towarzysze podrozy. -Moze - odparl Abdel - ale widzialem juz na tej drodze rzeczy, ktore... Tak czy inaczej powinnismy zachowac czujnosc. -Powiedzialbym, ze ida do tamtego budynku - zasugerowal Khalid i wskazal na sypiaca sie konstrukcje w oddali. Rozpadajacy sie budynek z bialego kamienia zarosniety byl bluszczem, chwastami i jezynami. Waska drozka wskazywala miejsce, gdzie kiedys od drogi wiodla sciezka prowadzaca wprost ku kolumnowej konstrukcji, ktora niegdys mogla byc swiatynia. -Jesli mozemy ich uniknac - powiedziala Jaheira - to powinnismy to zrobic. Nie mozemy pozwolic, aby Tranzig zbytnio sie oddalil. Pamietajcie, ze jestesmy tu po to, aby odnalezc Zelazny Tron i przy odrobinie szczescia Tranzig nas do niego zaprowadzi. Jesli kilku pielgrzymow zmierza do tej swiatyni na modly, to niech ida. Rozumowanie Jaheiry bylo rozsadne, ale Abdel jakos nie bardzo w nie wierzyl. * * * Pierwszy dostal kon Abdela i z kwikiem runal na ziemie. Abdel zaskoczyl z grzbietu upadajacego zwierzecia, przeturlal po ziemi i wstal juz z dobytym mieczem. Wierzchowiec Jaheiry stanal deba i zrzucil ja z siodla. Jeknela uderzajac o ziemie i z trudem wyjela miecz, jednak nic sie jej nie stalo. Xan zsunal sie z siodla i klepnal swego konia w zad, by odbiegl z miejsca ataku.Abdel nie potrafil nazwac tych ohydnych, czlekopodobnych stworow. Byly pokryte, jesli nie zlozone z jakiegos przezroczystego oliwkowozielonego, gestego plynu. Niedoszlych pielgrzymow bylo szesciu. Abdel dostrzegal ich szkielety poprzez galaretowate cialo. Nie widzial zadnych wnetrznosci. Wygladalo to tak, jakby ci ludzie w jakis sposob rozpuscili sie i trzymali sie prosto jedynie dzieki ocalalym szkieletom, drwiac z praw natury. Stwory atakowaly zgrana zgraja, niczym stado dzikich psow i Abdel obawial sie, iz moga miec klopoty. Xan chlasnal jednego, posylajac na droge struge oliwkowego sluzu. Stwor zachwial sie, ale walczyl dalej. Potwory rzucaly sie na nich z szeroko wyciagnietymi ramionami, jakby chcialy objac swoja ofiare. Abdel nie mial pojecia jaki efekt moze wywrzec zetkniecie sie tego sluzowatego, cuchnacego wodorostami lepiszcza z ludzkim cialem, ale wolal nie sprawdzac tego na wlasnej skorze. Na Abdela rzucily sie az trzy stwory, jakby czujac, ze stanowi dla nich najwieksze zagrozenie. Najemnik bronil sie przed nimi z wsciekla pasja. Cial nieludzkie stwory, dbajac jedynie o to, by nie chlapnal na niego ich sluz, zapominajac o jakiejkolwiek finezji. Jaheira nacierala na swego przeciwnika tak, iz ten sie wycofywal, podobnie Xan, lecz jeden rzut oka na Khalida wystarczyl Abdelowi, by sie zorientowac, iz polelf ma klopoty. Khalid wycofywal sie w strone wlasnego, spanikowanego konia. Abdel ucial jednemu ze stworow glowe i ten padl. Nie runal jak zabity czlowiek, lecz doslownie rozchlapal sie na ziemi, jakby nagle stracil wszystkie kosci. I rzeczywiscie, wewnatrz polprzezroczystej galarety Abdel nie widzial juz szarego zarysu szkieletu. Jednemu z dwoch pozostalych, usilujacych stale go dotknac, w koncu sie to udalo i Abdel szybko odrzucil lewa reke w bok, gwaltownie potrzasajac ja na wszystkie strony. Nieco sluzu padlo na rekaw jego kolczugi i najemnik szybko cofnal sie trzy duze kroki wryl, probujac pozbyc sie swinstwa z rekawa. Sluz sciekl na ziemie i zaczal pelzac w kierunku amorficznych stop swego wlasciciela. Rekaw byl czysty, zostal na nim tylko lsniacy slad, a Abdel zerkal nan, jakby spodziewajac sie, ze za chwile cos przepali mu skore. Mogl patrzec tylko sekunde, ale to wystarczylo, by stwierdzic, ze stwory nie byly kwasowe. Mimo to staraly sie usilnie oblepic go swoim sluzem, choc Abdel nie mogl sobie wyobrazic, co by sie wowczas stalo i co by im to dalo. Jaheira wrzasnela, bardziej z gniewu niz ze strachu, lecz Abdel nie mogl na nia spojrzec. Byl zajety dwoma stworami, ktore desperacko staraly sie go trafic. Kolejny potwor padl i wtedy Abdel uswiadomil sobie, ze ostrze jego miecza pokryte jest lepkim, cuchnacym swinstwem, wyraznie obciazajacym bron. Abdel zmienil chwyt na rekojesci, uwzgledniajac zmiane wagi i zajal sie swoim ostatnim przeciwnikiem. Wygladalo, ze ten nauczyl sie czegos po smierci swych kompanow i staral sie teraz unikac ciosow Abdela, jednoczesnie probujac trafic go w nogi. -Khalid! - krzyknela Jaheira. Abdel uslyszal kroki - ciezkie, szybkie, choc nieregularne - w trawie po swojej prawej stronie. Musial pilnowac swego potwora, stale probujacego siegnac jego kolan. Uslyszal ciezkie, bablowate chlapniecie i domyslil sie, ze ktos ze wspoltowarzyszy powalil kolejnego sluzowca. -Khalid! - krzyknal Xan. W jego glosie zabrzmiala desperacja, czego Abdel tak nie lubil. Abdel, wiedzac, ze z Khalidem jest cos nie tak, wzial wiec duzy zamach nad glowa, chcac wykonac pionowe i decydujace ciecie wprost na czolo przeciwnika. Potwor wykorzystal chwilowa odslone, klapnal tylkiem na ziemie i wymierzyl kopniaka w jego lydke. Abdel spodziewal sie tego ataku i skoczyl do gory ponad sluzowatymi nogami, obrocil sie w powietrzu i zwalil w tyl. Zdazyl tylko przesunac miecz na bok, kiedy wyladowal dokladnie obok stwora - zbyt blisko, jak zauwazyl, ale zbyt pozno, by powstrzymac upadek. Miecz przeszyl cialo potwora i jego kosci zaczely sie rozplywac. Abdel odetchnal i odturlal sie szybko, pozostawiajac swoj miecz wbity w kupe zielonkawej galarety. Wstal i bez zastanawiania obejrzal sie caly, czy nie ma na sobie sluzu. -Khalid - znowu zawolala Jaheira. - Abdel... Najemnik skoczyl, lecz nie na glos Jaheiry. Kaluza lepkiej galarety pelzla w jego kierunku. Z masy wystrzeliwaly raz po raz macki lepkiego syropu niczym jezyki wezy. Abdel cofnal sie, podniosl rece i zawahal sie. Jego miecz wciaz wbity byl w to pelzajace swinstwo i chociaz czulby sie lepiej bedac uzbrojony, nie byl pewien, czy mu to pomoze. Wygladalo na to, ze uderzenia mieczem jedynie niszcza humanoidalna postac potworow, ale nie zabijaja i wcale nie uniemozliwiaja im dalszych atakow. To musiala byc ich pierwotna, naturalna forma. Czy w ogole mozna bylo to zabic? Jaheira zaczela swoje magiczne murmurando i Abdel, a z nim i Xan wycofali sie. Kaluza sluzu ciagle pelzla w jego kierunku, uformowala gruba macke i zamierzyla sie do ataku. Abdel zacisnal piesci, ciagle nie bedac pewny, jak ma z tym czyms walczyc. Wtedy Jaheira zakonczyla czar, a stwor zatrzymal sie. -To rosliny - powiedziala. - Pomyslalam tak, bo smierdzialy jak rosliny. -Co zrobilas? - zapytal ja Abdel. -Dzieki lasce Mielikki przez kilka minut nie beda mogly sie poruszyc. Abdel pochylil sie i chwycil za swoj miecz. Musial mocno szarpnac, by wyrwac go z lepkiej masy. -Khalid - odezwala sie Jaheira. - Gdzie jest Khalid? Abdel rozejrzal sie dookola, ale zobaczyl tylko wycofujacego sie Xana. -Tam! - zawolal elf. * * * -To zrobily elfy - powiedzial Xan, przygladajac sie zatartym zlobieniom w kamieniu zrujnowanej swiatyni. - Bardzo dawno temu.-Khalid! - zawolala jeszcze raz Jaheira. Plakala i choc na poczatku troche sie tego wstydzila, teraz juz o to nie dbala. Abdel uslyszal szelest lisci po drugiej stronie zrujnowanego muru i zatrzymal sie na chwile, by wytrzec sluz z miecza, co wystarczylo mu, by sie zorientowac, ze byla to tylko wiewiorka, ktora wspiela sie po kolumnie i zniknela w gestwinie bluszczu. -Dlaczego uciekla? - zastanawial sie glosno Xan, nie oczekujac na odpowiedz. -Oblazlo go - odezwala sie Jaheira drzacym glosem. - To cos... oblazlo go. Co to bylo? Co to byly za stwory? Abdel potrzasnal glowa, nie bardzo wiedzac, co ma odpowiedziec. Widzac Jaheire w stanie emocjonalnej paniki poczul, ze dobrze zrobil, odsuwajac ja od siebie, ale wcale mu nie ulzylo. -Khalid! - zawolal Abdel, maskujac swe emocje dlonmi przylozonymi do ust. Znow uslyszeli szelest lisci. Abdel westchnal. -Przeklete wiewiorki - zamruczal i postapil naprzod, na popekane kamienne plyty chodnikowe. Plyta zapadla sie w tym samym momencie, w ktorym Khalid - albo raczej to, co bylo Khalidem - wyskoczylo sposrod krzewow i rzucilo sie na niego. Abdel zgial sie w pol, instynktownie uchylajac sie przed atakiem podczas upadku, i runal w tyl, w dal od Khalida, na reszte popekanych kamieni. Jaheira wrzasnela. Byl to bolesny, desperacki, przerazony, czysto kobiecy glos, ktory sprawil, ze serce Abdela niemal wyskoczylo z piersi. Khalid zmienil sie. Nie bylo watpliwosci, ze przeistaczal sie w jednego z tych stworow. Abdel mogl widziec przez to, co pozostalo ze skory polelfa. Mogl zobaczyc cienie zeber. Wewnetrzne organy kurczyly sie tak szybko, ze bylo to wyraznie widac. Lewe oko Khalida zniknelo, prawe rozpuszczalo sie szybko, rozplywajac w masie sluzowatej galarety, ktora kiedys byla jego glowa. Nie bylo widac mozgu i Abdel juz wiedzial, ze jego przyjaciel jest martwy. Xan zaklal po elficku i zamilkl. Jaheira w kolko powtarzala szeptem: nie... nie... nie... Cos, co bylo kiedys Khalidem, znow ruszylo na Abdela, jego rozpuszczone stopy chlupaly na nierownych kamieniach. Abdel nie myslal, tylko od razu zareagowal, podnoszac swoj miecz przed siebie. Ostrze z latwoscia przeszlo przez ramie Khalida. Odcieta reka chlapnela na kamieniach obok Abdela. Najemnik musial odturlac sie w tyl i wstac, aby uniknac zetkniecia z odcieta konczyna. -Abdel... - zaszlochala Jaheira proszacym glosem, ale Abdel nie mial pojecia, czego od niego chce. Khalid szedl na niego, a on sie cofal. Blokowal ciosy stwora i staral sie go nie zabic, choc z pewnoscia to cos nie stanie sie z powrotem Khalidem. Zadawal stworowi male ciecia, liczac, ze spanikuje i ucieknie, ale on zdawal sie nie czuc bolu. -Abdel, na milosc wszystkich bogow... - odezwal sie Xan. Abdel zamknal oczy i pchnal mieczem, przebijajac cialo Khalida. Poczul, jak masa rozplywa sie i dopiero wtedy otworzyl oczy. Jaheira wydala z siebie pelen bolu okrzyk: - Nie! Khalid rozpadl sie na kupke rozplywajacych sie kosci. Stawy palcow jednej dloni poruszaly sie w mazi, kurczac raz po raz, jakby probujac cos zlapac lub czegos sie chwycic. -Och, na... - zaczal Xan, ale urwal, cofnal sie sztywno kilka krokow w tyl i ciezko usiadl na ziemi. Elf zamknal oczy, a Abdel popatrzyl na Jaheire. Utkwila wzrok w jego oczach. Jej twarz byla maska bolu. Jej sliczne, czyste rysy byly sciagniete i okropne. Nigdy wiecej nie chcialby ogladac jej w takim stanie. Spojrzala z powrotem na to, co zostalo z jej meza, po czym wzniosla glowe ku niebu i zawyla. Abdel siegnal do sakiewki drzaca dlonia i wyjal butelke, ktora kupil w Nashkel. Odrzucony miecz, upadl z brzekiem na kamienie. Zdrapal wosk i odkorkowal butelke. Wylal zawartosc butelki na galaretowata mase, ktora nawet teraz probowala go chwycic. Spojrzal w bok, wstrzymujac oddech. -Och - wyjeczala Jaheira - och nie, Khalid... Rozlegl sie syk i w gore buchnal gesty dym o ostrej woni. Abdel usiadl z zamknietymi oczami, sluchajac placzu Jaheiry. -Skad wiedziales, ze to zadziala? - zapytal go Xan. - Znaczy kwas. -Abdel wzruszyl ramionami. Westchnal gleboko i nie patrzac elfowi w oczy odpowiedzial: -Wiem jak zabijac. Zawsze wiedzialem jak zabijac. Rozdzial czternasty Trop konia Tranziga odchodzil od blotnistej drogi mniej niz mile na polnoc od zrujnowanej swiatyni. Abdel szukal z uporem swojego konia, pamietajac, ze trafil go jeden ze sluzowatych potworow i w koncu wzial konia Khalida. Dosiedli wierzchowcow i odjechali w ciszy. Zimny wiatr szumial w suchej trawie. Jedyne odglosy zycia pochodzily od ptakow, pszczol i komarow. Nawet Jaheira przestala plakac. Abdel zerkal na nia czasem, zaklopotany uczuciami, ktore okazywala. Miala zaczerwienione oczy i spuchnieta twarz. Obawial sie, ze moze zaraz wybuchnac. Tak przynajmniej wygladala.Jechali szybko, wiedzac, ze stracili sporo cennego czasu w walce ze stworami. Tranzig musial wyprzedzic ich juz o cale mile, a w dodatku zapadal zmrok. Slonce chowalo sie za czarnym pasmem odleglej Kniei Otulisko. Slad Tranziga wiodl wsrod wzgorz waska, blotnista drozka wydeptana przez zwierzeta, co utrudnialo Abdelowi, ktory jechal przodem, tropienie, a i tak widzial slad nie dalej niz na kilka metrow przed soba. Tak czy inaczej jechal szybko. Cala trojka chciala jak najszybciej zostawic za soba koszmar popoludnia i dogonic Tranziga. Abdel mial nadzieje, ze juz wiecej nie zobaczy podobnej obrzydliwej, bezsensownej smierci. Nie w taki sposob powinni umierac mezczyzni, zredukowani do galarety, a nastepnie spaleni kwasem wylanym nan przez ich zony... kogo? Nie kochanka, ale cos w tym stylu. Ona cos dla niego znaczyla. Rodzaj laczacej ich wiezi mialby swoja nazwe na cywilizowanych dworach miejsc takich jak Waterdeep, ale zgodnie z doswiadczeniem Abdela byli oni tylko... Mysli ukladaly mu sie w ciag i rozbily, gdy szarpnal nagle uzda konia, zatrzymujac go w miejscu. Pozostali uczynili to samo, tylko zaabsorbowana myslami Jaheira minela go, zanim udalo jej sie opanowac konia. Jeden z koni - Abdel pomyslal, ze to wierzchowiec Xana - chrapnal glosno i Abdel go uciszyl. Zesliznal sie z siodla, polozyl palec na ustach i zaczal wspinac sie na niewysokie, lagodne wzgorze. Xan chyba chcial cos powiedziec, ale zastosowal sie do polecenia Abdela i siedzial cicho. Elf i Jaheira zsiedli z koni i ruszyli za Abdelem. Na szczycie przykucneli za niskim, ciernistym krzewem i Abdel wskazal na samotna postac stojaca obok dobrze wypoczetego konia na krancu szlaku. Tranzig unosil konskie kopyto i chyba usuwal cos, co utkwilo w podkowie. -Prawie na niego wpadlismy - wyszeptal Xan. Abel pokiwal glowa, a Jaheira cicho westchnela. Patrzyla na Tranziga z nienawiscia, niezbyt dobrze maskujaca kryjacy sie pod spodem bol. Obserwowali na Tranziga przez kilka minut, dopoki nie uslyszeli rzenia jednego ze swoich koni w krzakach po drugiej stronie wzgorza. Tranzig spojrzal ostro w gore, a Xan zaklal cicho po elficku. Tranzig stal przez chwile, po czym dosiadl konia i wolno ruszyl. Abdel popatrzyl w dal, chcac wykorzystac fakt, ze jest na wzgorzu i zorientowac sie, w ktorym kierunku zmierza Tranzig. Zobaczyl trzy cienkie smuzki dymu unoszace sie w powietrzu po drugiej stronie czterech wyzszych wzgorz. -Ogniska - wyszeptal. Podazyl wzrokiem za spojrzeniami przyjaciol i zobaczyl gwiazde, ktora pojawila sie w szczelinie gestych chmur. Zmrok zapadal szybko, wiec Abdel pomyslal, ze najlepiej bedzie zejsc na dol i rozbic obozowisko. * * * Jaheira drzala i Abdel zapragnal ja objac. Pomyslal, jakby to bylo i westchnal, gdy jego umysl zbladzil w kierunku, ktory go zaklopotal. Jaheira podkurczyla nogi, dotknela kolanami podbrodka i z zimna objela je ramionami. Tego dnia Abdel zabil jej meza i mysl, ze ona czy zawsze uwazny, sarkastyczny Xan mogliby pomyslec, ze probuje sie do niej zblizyc, wywolala u niego mdlosci. Noc robila sie coraz chlodniejsza wraz z kazdym, coraz silniejszym podmuchem wiatru. Gwiazdy mrugaly na niebie, przeslaniane co chwila pedzacymi chmurami. Nie rozpalili ogniska, gdyz Xan nalegal, aby tego nie robic. Obawial sie, ze oboz Zelaznego Tronu, do ktorego pojechal Tranzig, moze miec patrole, ktore zainteresowalyby sie ogniskiem rozpalonym tak blisko ich tajnej kryjowki.-Wiec to sa Zhentowie - odezwal sie Abdel, slowa z trudnoscia przecisnely mu sie przez zacisniete zeby. Nie chcial rozmawiac. -Tak sadzimy - rzekl Xan. - Ale chcialbym to sprawdzic, zeby sie upewnic. -Chyba nie sam - powiedziala Jaheira glosem schrypnietym od placzu i jego powstrzymywania. -Mozemy pojsc wszyscy - zadecydowal Abdel. - Cala trojka, wykorzystujac element zaskoczenia... -... zostanie otoczona przez setke zbrojnych Zhentarimow - dokonczyl za niego Xan. - Nie, dziekuje. -Skad wiesz? - zapytal Abdel. - Moze jest tam tylko Tranzig i trzy czy cztery cuchnace orki. Jak wiesz, zabilismy juz wielu czlonkow Zelaznego Tronu, wliczajac w to koboldy. -Ale tego nie wiemy - powiedziala Jaheira. - I to wlasnie mial na mysli Xan. Tam moga byc ich setki - armia bandytow zgromadzona po to, by zlikwidowac kopalnie... Nie wiem. -Probuja wywolac wojne - rzekl Abdel. - Jesli maja armie, to po co skradaja sie i leja jakies plyny na rude zelaza? -Moge tam pojsc - zaproponowal Xan - w ciemnosci, po cichu rozejrzec sie i dowiedziec. -I dac sie zabic - szepnela Jaheira - albo gorzej. -Bylem juz wiezniem Zelaznego Tronu. -I wlasnie dlatego sie obawiam - powiedzial Abdel. - Bez obrazy, Xan, jestes dobrym wojownikiem, dzielnym mezem, ale... -Ale co? -Potrzebujemy cie - odpowiedziala Jaheira za Abdela. - Teraz bardziej niz kiedykolwiek. Xan usmiechnal sie sympatycznie i zlowil zmeczone placzem spojrzenie Jaheiry. -Jestem elfem - odparl po prostu. Abdel westchnal i wzruszyl ramionami: -Chyba szalencem. Jaheira podeszla do Xana wolno i z trudem, po czym zdjela z lewego nadgarstka zlota bransolete i podala elfowi. -Na szczescie - powiedziala. -A czy tobie przynosila szczescie? - zapytal elf z wymuszonym usmiechem. -Zwykle tak - odparla twardo. Xan usmiechnal sie i przyjal bransolete. Przez chwile ogladal ja z podziwem. Wokol bransolety wily sie pnacza dzikiego wina wygrawerowane na jej wierzchniej stronie. Spojrzal na Abdela, po czym uniosl bransolete do czola w gescie salutu, wstal i zniknal w ciemnosci. Abdel uslyszal tylko trzy pierwsze jego kroki, a potem nastala cisza. -Jest dobry - powiedzial Abdel - widzialem juz wystarczajaco wiele, by to wiedziec. Nic mu nie bedzie. Jaheira kiwnela glowa, nie wierzac mu, ale i nie wierzac, ze mieli inny wybor. -Zimno mi - odezwala sie po dlugiej ciszy. -Kiepsko sie przygotowalismy na te wyprawe - odpowiedzial Abdel. Jego glos zabrzmial glosno i niezrecznie. Przelknal sline i powiedzial juz ciszej: - Xan mial racje, zeby nie rozpalac ogniska. -Obejmij mnie - poprosila tak szybko, jakby chciala miec te slowa juz za soba. - Usiadz obok, Abdel. Siadz przy mnie. Zaczela plakac, wiec Abdel zblizyl sie. W jego wielkich ramionach wydawala sie bardzo malutka. Przestala plakac i Abdel, siedzac juz przy niej i obejmujac ja, poczul sie zaskoczony, ze to uczucie jest tak znajome, jakby bylo dla niego calkiem naturalne trzymac ja w swych objeciach. -Oklamywalismy cie - wyszeptala. -Wiem - powiedzial, choc wcale o tym nie myslal. -Wszyscy. -Wiem - szepnal i Jaheira zaplakala raz jeszcze. * * * Abdel otworzyl oczy i ujrzal nad soba blekit nieba, czego juz od dawna nie widzial. Natychmiast poczul cieplo ciala Jaheiry u swego boku. Glowe miala polozona na jego prawym ramieniu i chociaz wcale nie byla ciezka, cieplo jej ciezaru sprawilo, ze Abdel poczul sie tak, jakby przygniatal go caly swiat. Jej lzy zaschly mu na barku, a koc, ktorym ich przykryla na noc, zsunal sie.Luzna bluza, ktora nosila pod utwardzana skorzana zbroja, zsunela sie jej z ramienia, odslaniajac delikatne, gladkie cialo. Miala gleboki, regularny oddech. Abdel zamknal oczy i po prostu lezal, czujac dotyk jej ciala i miekki szept jej oddechu na swym zarosnietym policzku. Wciaz spiaca, przekrecila sie i podkurczyla noge, przesuwajac ja wzdluz nogi Abdela. Jego cialo zareagowalo i otworzyl oczy. Przelknal sline i uniosl sie, budzac ja. Wydawala sie zaskoczona ich bliskoscia, wiec delikatnie sie odsunal, podobnie jak i ona. Zaczerwienila sie. Byla piekna -Gdzie Xan? - zapytala. Jej glos byl rownie miekki jak jej skora. -Ja... - Abdel chcial powiedziec, ze nie wie i wtedy przeszedl go dreszcz. Choc poranek byl chlodny, zaczal sie pocic. -Niech mnie Torm porwie - wychrypial. - Nie wrocil? Jaheira, jeszcze zaspana, potrzasnela glowa i powiedziala: -Mysle, ze on... - urwala, gdy tez zdala sobie sprawe -...ze on nigdy nie wroci. -Na bogow i ich krewnych - zaklal Abdel, rozgladajac sie za swym mieczem. - Zasnalem. Nie moge uwierzyc, ze zasnalem, podczas gdy on jeszcze nie wrocil. -Oboje zasnelismy - powiedziala Jaheira, choc tez nie poczula sie z tego faktu zadowolona. - Powinien juz wrocic. Abdel odnalazl miecz i zaczal zakladac kolczuge tak pospiesznie, ze az sie w nia zaplatal. -Cholera! - krzyknal, zbyt glosno, biorac pod uwage, ze znajdowali sie blisko obozu Zelaznego Tronu. -Abdel - wyszeptala uspokajajaco Jaheira - pozwol mi pomoc. Polozyla swe dlonie na jego, chlodne i delikatne i pokierowala tak, aby kolczuga opadla w dol. -Znajde go - powiedzial jej Abdel. - Znajde go, chocbym mial... -... zabic wszystkich na Torilu? - dokonczyl za niego Xan. Abdel i Jaheira podskoczyli na dzwiek jego glosu. Zirytowany Abdel odetchnal mocno, co zabrzmialo jak huragan w ciszy poranka. Ptaki zacwierkaly w odpowiedzi. -Albo pocalowac Umberlee w... -Xan! - przerwala mu Jaheira. - Gdzie ty byles? -Spalem spokojnie z piekna kobieta u boku - zazartowal elf. - Och, nie, to nie ja, to... -Xan - wtracil sie Abdel. - Czego sie dowiedziales? Elf rozesmial sie, a Jaheira odwrocila sie, zeby podniesc swa zbroje i bron. -Czego sie dowiedzialem, w rzeczy samej - rzekl Xan, siegajac po maly, skorzany plecak, ktory Khalid kupil mu w Beregoscie. Zajrzal do srodka i wlozyl tam reke. - Sadze, ze to nie sa Zhentarimowie. Wygladaja mi bardziej na bandytow - zabijakow i osilkow - nikogo wiecej, choc sa zorganizowani, a poza tym jest ich tam zbyt wielu, jak na nas troje... Przykro mi, przyjacielu. - Xan usmiechnal sie do Abdela i ten sie zaczerwienil. -Sprobowalem dostac sie do srodka i troche pomyszkowac - kontynuowal elf. - I znalazlem to - wyjal z plecaka dwa przedmioty: starannie zlozona kartke pergaminu i raczej pokazna ksiazke, ktora przykula wzrok Abdela. Wyciagnal w kierunku elfa swa wielka dlon i Xan wreczyl mu ksiege. Ksiazka byla dziwna w dotyku, oprawiona jakby w skore, ale gladsza niz zwykla skora, bardziej sucha. Miala niezwykly, szaro-zielony kolor i w dotyku wywolywala u Abdela dziwne uczucie, jak dotyk Jaheiry. Przypomnial sobie wrazenie, jakiego doznal, gdy dotknela go noga i wzial gleboki wdech. Na wierzchu byl symbol, ktory Abdel rozpoznawal, ale nie mogl go umiejscowic. Byla to przednia czesc ludzkiej czaszki, przytwierdzona na srodku kola, wewnatrz ktorego bylo cos na ksztalt kropli lez lub krwi, "rozprysnietych" wokol czaszki. Ksiege zamykaly dwie dlugie i nadzwyczaj delikatne stalowe klamry. Otworzyl ksiege i zobaczyl starannie napisany, umiejetnie iluminowany tekst w jezyku, ktorego nie znal. Odwrocil strone i zobaczyl rysunek przedstawiajacy kobiete przywiazana do drewnianego kola i... Abdel z trzaskiem zamknal ksiege i gwaltownie wyprostowal ramie, jakby chcial ja odrzucic, ale palce nie wypuscily jej z dloni. Nie chcial jej sie pozbyc, ale tez nie chcial jej wiecej ogladac. -W porzadku? - zapytala Jaheira, a kiedy nie odpowiedzial - Abdel? -W porzadku - odpowiedzial. - Xan, gdzie znalazles te ksiazke? Xan wydawal sie zmieszany, zaskoczony pytaniem. - Lezala na stojaku w jednym z namiotow. Wygladala na wazna, cenna, nie wiem. W poblizu nikogo nie bylo, wiec ja wzialem. Co to jest? -Zlo - odparl Abdel krotko. Jaheira i Xan wymienili zdumione spojrzenia. - To... Powinna sie znalezc w bezpiecznym miejscu. Powinienem zabrac ja do Candlekeep. -Swietnie - zgodzil sie Xan szybko. - Jestes pewny, ze... -Tak - rzekl Abdel, chowajac ksiege do swojego plecaka. -Dobrze - powiedzial elf. - Mam tez zla wiadomosc. Obawiam sie, Jaheira, ze bransoleta, ktora mi dalas, zesliznela mi sie z reki. Zgubilem ja. Xan podniosl do gory reke i pokazal swoj cienki nadgarstek, jakby chcial powiedziec, ze nie odzyskal jeszcze swej formy. Jaheira usmiechnela sie. -Nie szkodzi, nie sadze, iz... Abdel zerwal sie do skoku i w tym samym momencie geste krzaki kilka metrow od ich obozowiska gwaltownie zaszelescily. Cos wielkiego przeciskalo sie przez nie, uciekajac i Abdel rzucil sie w poscig z mieczem w dloni. Wpadl w cierniste krzewy, przebil sie przez nie i natychmiast znalazl sciezke. Przedzieral sie wielkimi susami i w przeciagu trzech uderzen serca dogonil uciekajacego czlowieka. Nie patrzac nawet, kim on jest, pchnal mieczem w plecy biegnacego. Ostrze przebilo mu cialo i wyszlo ustami. Uciekinier nie zdazyl nawet krzyknac. Jego ostatnie tchnienie bylo bulgotem krwi. Abdel przeskoczyl w pedzie upadajace cialo i wyhamowal pol kroku za glowa trupa. Jaheira i Xan wylonili sie z krzakow tuz obok. Na widok tej okropnej sceny Jaheira cofnela sie. Abdel czekal, az opanuje go to uczucie, ktore zawsze sie pojawialo, kiedy zabijal tak szybko, bez wahania czy skrupulow. Uznawal je za nagrode za uleganie swemu instynktowi zabijania. To byla brudna przyjemnosc, ale jego jedyna przyjemnosc od dawien dawna. Tym razem jednak jej nie bylo. Podniosl wzrok i napotkal spojrzenie Jaheiry. -Kierowal sie do obozu - odezwal sie Abdel, nie bedac pewny, dlaczego zaczyna sie tlumaczyc. Xan przysiadl obok ciala i sapnal, przewracajac je na plecy. -To jeden z bandytow - powiedzial. -Powinnismy isc - rzucila Jaheira. - Moze byc ich tu wiecej. -Mapa pokazuje, gdzie powinnismy sie udac, jak mysle - rzekl Xan. -Mapa? - zapytal Abdel. -Kiedy ty czytales ksiazke - wyjasnila Jaheira - Xan pokazal mi mape, ktora znalazl... Ten pergamin. Abdel kiwnal glowa. -Pokazuje ona miejsce gorniczego obozu - powiedzial mu Xan. - Gorniczego obozu Zelaznego Tronu, gleboko w Kniei Otulisko. -Wiec oni wydobywaja wlasna rude - domyslil sie Abdel - zeby potem sprzedawac po wyzszej cenie, kiedy kopalnie w Nashkel stana. Wyglada mi to na robote Zhentarimow. -A tutaj skladuja zelazo - powiedzial Xan. - Widzialem tu wozy pelne rudy. -A wszystko - rzekla Jaheira - dla zlota. -Ludzie robia gorsze rzeczy - rzekl Xan - za mniej. Abdel, znajacy te prawde, pokiwal glowa. -Nie usmiecha mi sie wcale perspektywa wyprawy do Kniei Otulisko - odezwala sie Jaheira. - Slyszalam o niej historie... -Ja tez - odparl Abdel. - Ale gdybysmy mieli przewodnika... -Przewodnika? - zdumial sie Xan. -Pomozcie mi podniesc to cialo - powiedzial Abdel. - Idzie z nami... Rozdzial pietnasty -Bardzo wiele przeciwko temu przemawia - odezwala sie Jaheira. - Nie mam pojecia, jak zaczac...Przerwala, gdy Abdel przylozyl palec do ust i przechylil glowe. Wiedziala, ze powinni byc cicho - w koncu przeciez mieli sie kryc. Minely dwa dni odkad zostawili za soba wzgorza i oboz bandytow, i odkad bez powodzenia starala sie odwiesc Abdela od jego szalonego planu. Xan glosno wyrazal swoja dezaprobate dla tego przedsiewziecia. Przeprosil i odmowil ciagniecia drewnianych noszy z cialem martwego bandyty, ktore dotaszczyli az tutaj, na skraj Kniei Otulisko. Cuchnacy juz trup wisial teraz na drzewie, gdzie powiesil go Abdel, a cala trojka obserwowala go ukryta za pniem takze gnijacego, powalonego drzewa. -Abdel - sprobowala znowu, tym razem szeptem. - Po prostu zakopmy... Urwala, widzac, ze Abdel drgnal i spojrzal w polmrok lasu. Ona takze uslyszala kroki, nalezace do kogos, kto wcale nie zamierzal sie kryc. Xan przygryzl usta i kiedy napotkal wzrok Jaheiry, wolno pokiwal glowa. Przymknela oczy i westchnela. -Och, moj, tak - powiedzial Korak, wylaniajac sie z krzakow i lapczywie przygladajac sie wiszacemu trupowi. - Tak, to bedzie dobre. Jaheira ujrzala, jak Abdel bezglosnie wypuszcza powietrze z pluc. Ona sama starala sie nie oddychac przez nos. Choc ghul byl od zawietrznej, won jego gnijacego ciala dochodzila az tutaj. Zaslonila usta, powstrzymujac odruch wymiotny. -Jak ty tam wlazles na gore? - zapytal ghul milczace cialo. -Ja mu pomoglem - powiedzial Abdel. Korak jeknal, odskoczyl ze strachu w tyl i wywrocil sie w kolczaste zarosla. -Wylaz, Korak. Zmienilem zdanie. -To ty?- zapytal ghul, wystawiajac z gaszczu tylko czubek swej szarej, martwej glowy. -Wylaz - powtorzyl Abdel i wstal z mieczem w dloni. Xan wysapal jakies elfickie przeklenstwo, ale nie wychodzil z ukrycia. Jaheira w ogole nie miala zamiaru wstawac, obawiajac sie fali ghulowego smrodu i nie majac checi ogladac Koraka. -Nie zabijesz mnie? - zapytal ghul z nadzieja w glosie. - Pojde z toba? -Potrzebujemy przewodnika - odparl Abdel. - Potrzebujemy przewodnika w Kniei Otulisko. -Wiedzialem - odpowiedzial Korak. - Poprowadze. * * * Pajak byl brazowy, mial czarne plamy na odwloku i osiem opancerzonych nog. Byl prawie tak wielki jak kciuk Jaheiry. Nie byl najwiekszym pajakiem w Faerunie, ale dla Jaheiry wydawal sie ogromny. Zapiszczala przestraszona, kiedy nagle opuscil jej sie na ramie. Podskoczyla i to przestraszylo pajaka, ktory postanowil schowac sie w najblizszym ciemnym schronieniu, jakie mogl znalezc - wchodzac Jaheirze miedzy jej kragly biust. Jaheira zaczela stukac w swoj gorset zbroi z utwardzanej skory.-Och, na chwale Mielikki - zajeczala drzacym, przestraszonym glosem. - Niech to szlag... Cholera. Abdel odwrocil sie, uchylajac przed cienka galazka, ktora prawie trafila go w oko. Zarosla i drzewa rosly tak gesto, ze nie widzial twarzy Jaheiry, ale widzial, ze macha reka. Kobieta cofnela sie w tyl i znow zapiszczala. Abdel przedarl sie do niej przez gaszcz i zapytal: - Co jest? Jaheira nie odpowiedziala mu od razu. Wlasnie zdejmowala swa skorzana zbroje. -Co ty robisz? - zapytal jeszcze raz, rozbawiony. Jaheira wydusila z siebie: pajak, i gdy zdjela stanik, zaczela podskakiwac w miejscu. Bluzke miala wypuszczona luzno i zaczela nia potrzasac. Wygladalo to jak taniec calishitanskich dziewczat. Abdel usmiechnal sie mimo niepokoju, wciaz nie bedac pewnym, co sie dzieje. -Hej, wy tam z tylu, w porzadku? - odezwal sie gdzies z gaszczu glos Xana. -Wydaje mi sie, ze Jaheira spotkala sie z... - zaczal Abdel, ale przerwal, gdy Jaheira glosno pisnela z bolu. -Bogowie - krzyknela - ugryzl mnie... Gryzie mnie! Z oka pociekla jej lza i Abdel przestal sie smiac. Jaheira zaczela pospiesznie zdejmowac bluzke, wiec pomogl jej. Tkanina rozerwala sie z glosnym trzaskiem, a Abdel wyciagnal pajaka spomiedzy obnazonych piersi Jaheiry, zanim oboje zdazyli sie zorientowac, co robi. Pajak przeskoczyl chyzo na prawa dlon Abdela i wojownik klasnal go lewa, zamieniajac w brazowa plame z polamanymi nogami. -Udalo sie... - zaczela Jaheira. Abdel spojrzal na nia, naga do pasa i otworzyl usta. Nigdy nie widzial czegos tak... Jaheira skrzyzowala rece na piersiach i odwrocila sie. Nawet przez jej dlugie do ramion wlosy Abdel mogl zauwazyc, ze poczerwieniala jej szyja. -Przepraszam - powiedzial. -Nic... -Co tam sie dzieje z tylu? - zapytal Xan. Abdel uslyszal, jak sie zbliza. Nawet Xan nie mogl isc cicho przez te gestwine. -Wszystko w porzadku - zawolala Jaheira i kroki zatrzymaly sie. Abdel zorientowal sie, ze wciaz trzyma rozdarta bluzke Jaheiry. Podal jej niesmialo. Zatrzymala sie, zwrocila glowe ku niemu, ale nie widzial jej oczu. -Chodzcie juz, prosze - powiedzial Xan niecierpliwie. Chociaz Abdel wciaz nie widzial elfa, uslyszal, ze zawrocil i zaczal sie oddalac w kierunku, w ktorym prowadzil ich ghul. Jaheira zaczekala pare sekund, takze przysluchujac sie oddalajacym krokom Xana, po czym odwrocila sie i siegnela po bluzke. Wyciagnela rece przed siebie i ich oczy spotkaly sie. Stali tak, zdawaloby sie ze cale zycie, ich palce splecione razem, oddzielone tylko gladkim jedwabiem rozdartej bluzki. Jaheira pierwsza puscila jego dlon, mimowolnie, a on, moze nawet bardziej mimowolnie, odwrocil sie i ruszyl naprzod, zostawiajac ja sama, aby sie ubrala. -Xan - zawolal. - Uwazaj na pajaki. -Tak - odezwal sie Korak blisko, nawet zbyt blisko. - Pajaki, pewno. Abdel obejrzal sie i zobaczyl ghula. Straszliwy smrod nie wydawal sie juz taki straszliwy. Nigdy by nie przypuszczal, ze moze sie do niego przyzwyczaic, ale widocznie tak sie stalo. Ghul odwrocil sie w kierunku Jaheiry i polizal swym dlugim jezykiem ociekajacy ropa wrzod na zapadnietym policzku. Abdel dal dwa kroki naprzod i chwycil ghula za podarta koszule. -Jestes tutaj jako przewodnik, ghulu - powiedzial Abdel glosem ciezkim i groznym - wiec prowadz nas z przodu albo pajaki beda twoim najmniejszym problemem. Korak chrzaknal i ruszyl przodem w gaszcz. Abdel poczul, ze cos usiadlo mu na karku i strzepnal jakiegos owada. Tormie - westchnal, spogladajac w niebo, zasloniete gestymi koronami drzew. Zobaczyl tez nad soba migotanie pajeczyn. Obejrzal sie na Jaheire, ktora juz ruszyla za reszta, konczac poprawiac gorset zbroi. Nic nie powiedzial, ale poczul nagle wielka ochote na wydarcie z brzucha Koraka jego martwych flakow. Ile zobaczyl? Te trupie oczy nie zasluzyly, by widziec to, co widzial Abdel. Zdumial sie na swa nastepna mysl - oczy zadnego mezczyzny na to nie zaslugiwaly. Zaledwie dwa dni temu zabil jej meza, a juz czul, ze on i Jaheira... Odepchnal te nieczyste mysli od siebie i przeniosl swa frustracje na galezie zagradzajace mu droge. Szli tak przez nastepna godzine w tej gestwinie niemal nie do przejscia, az w koncu zza kurtyny krzakow wylonil sie Xan i zaczal maszerowac u boku Abdela. Jaheira szla tylko kilka krokow za nimi. Abdel wpadl twarza w pajeczyne, ktora oblepila mu nieogolona brode. Przywykl juz do zycia w terenie takim jak ten nawet, ale teraz fantazjowal na temat gospody, cieplego kominka, garnca piwa i Jaheiry... -Przyznanie sie do tego, ze plan zawiodl - odezwal sie Xan, przerywajac Abdelowi marzenia - jest mniejszym grzechem niz dalsze podazanie kursem, ktory moze prowadzic tylko do katastrofy. -Na Torma, Xan - odparl gniewnie Abdel. - Wlasnorecznie zabije tego cuchnacego syna slimaka golymi rekami, jesli mialoby ci to zamknac usta, ale to wcale nie pomoze nam wydostac sie z tego zapomnianego przez bogow lasu ani troche szybciej. -Ten twoj Korak - zaczal znow Xan - jest ozywiencem. Jak mozesz mu ufac? -Nie ufam - odparl najemnik. - Nie ufalem mu nigdy, nawet kiedy zyl, ale nie jestem pewien, czy mam inny wyb... Cholera! Abdel nagle stanal. Pajak byl wielkosci prawie obu malych piesci Jaheiry i siedzial w srodku starannie rozplecionej pajeczyny nie dalej niz cal przed nosem Abdela. Pajak ani drgnal, kiedy Abdel cofnal sie i wyciagnal miecz. Ostrze przecielo galaz ponad nim, Xan powiedzial - Czekaj! - ale Abdel bez wahania przecial pajaka na pol jednym, dobrze wymierzonym cieciem. Chitynowy pancerzyk pajaka rozpadl sie i ze srodka wybiegly setki, moze nawet tysiace malutkich pajaczkow, rozpraszajac sie po sciolce i pajeczynie. -Och, na Torma... Jaheira wzdrygnela sie i powiedziala: -Wynosmy sie stad. Lepiej wynosmy sie stad. -Juz niedlugo - wymruczal Korak, wystawiajac glowe zza pnia ogromnego, powalonego drzewa. Jaheira obrocila sie w strone ghula. -Nie zjesz mnie, ghulu. Nie bedziesz juz zyl, zeby posmakowac... - urwala, uskakujac przed jednym z pajaczkow. Wrzasnela glosno i przeciagle z frustracji, gniewu i obrzydzenia. Wlozyla palce we wlosy i zaczela je przeczesywac i potrzasac, az jej sie palce zaplataly. Przynajmniej jeden pajaczek wypadl jej z wlosow. Abdel wciagnal powietrze, kiedy Jaheira spojrzala na niego z dziko potarganymi wlosami. Przerazil go ten widok i szybko sie odwrocil, kiedy zobaczyl, ze Jaheira to zauwazyla. Pajak wyladowal mu na policzku i Abdel trzepnal go silnie, rozsmarowujac go sobie na twarzy. -Mielikki odwrocila sie od tego lasu - powiedziala Jaheira raczej do siebie niz do pozostalych. -Pajaki to po prostu... pajaki - rzekl niewyraznie Abdel. -Tak, to prawda - odparla Jaheira - i zarazem czesc porzadku natury jak wszystko inne, ale wolalabym, aby nie mialy nic wspolnego... z moja... natura. Abdel usmiechnal sie i Jaheira takze poslala mu slaby usmiech. -Jesli prowadzisz nas w jakas zasadzke - powiedzial Xan do Koraka, nie zauwazajac sceny, jaka rozegrala sie pomiedzy Abdelem i Jaheira - umre dopiero, gdy zapewnie ci doznania drugiej smierci. -Nieustanne straszenie mnie - odparl Korak, obrzucajac elfa pogardliwym spojrzeniem swych pozolklych oczu - wcale nie sprawi, ze dotrzemy do tej waszej kopalni szybciej. -No wlasnie - rzekl Xan, wyciagajac miecz. - Mialem... Abdel popchnal mocno elfa w plecy tak, ze ten prawie upadl. -Idziemy - powiedzial najemnik do Xana, po czym zwrocil sie do ghula. - Zaprowadz nas tam. Juz. Ghul kiwnal glowa, odwrocil sie i podjal marsz. Xan, oddychajac ciezko, tylko patrzyl, jak Abdel i Jaheira ida za ghulem, raz po raz uchylajac sie przed pajeczynami. Elf stal chwile, stracajac natretne pajaki, az w koncu ruszyl za nimi. * * * -No wlasnie - odezwal sie Abdel szorstko - wracamy.Korak zatrzymal sie i odwrocil, by spojrzec na najemnika. -Wracamy? -Wlasnie - potwierdzil Abdel. -Prowadzisz nas do jakiegos pajeczego... pajeczego... - zacial sie Xan, szukajac wlasciwego slowa -... pajeczego piekla. -Lepiej idzmy - powiedziala Jaheira, glosem slabym i drzacym. Zaczela robic sie nerwowa i Abdel przypomnial sobie zhentarimskiego maga Xzara. Dlatego zapragnal nagle wyprowadzic ja i cala ich grupe z Kniei Otulisko. Od momentu, kiedy pajak wlazl pod zbroje Jaheiry i ugryzl ja, ich liczba nieustannie sie zwiekszala. Choc w Kniei Otulisko juz bylo ciemno, wszyscy wiedzieli, ze niedlugo zajdzie slonce. Cienie stawaly sie coraz glebsze i mogly kryc nawet wiecej i wiekszych pajakow. Jaheira podrapala sie w piersi przez zbroje i jeszcze raz przetrzasnela wlosy. Strzepnela cos z karku. -Lepiej idzmy - powtorzyla. -Juz niedaleko - zaprotestowal ghul. - Prowadze was. Prowadze was. -Ciagniesz nas przez morze pajakow - zaoponowal Xan. - Dokad nas prowadzisz? -Do kopalni - powiedzial ghul. - Prowadze was do kopalni. Za mna... Za mna... Ghul pomachal reka, aby szli za nim. Abdel mial juz dosyc i nie poruszyl sie. Usiadl, jak czynil to juz setki razy w ciagu ostatniej godziny i otarl twarz z lepkiej pajeczyny. -Starczy, Korak - rzekl Abdel. - Wyprowadz nas stad, albo zabije cie i wtedy sami sprobujemy sie stad wydostac. -Jak sobie zyczysz - odparl ghul, klaniajac sie. - Jak sobie zyczysz, dobry panie. - Korak odwrocil sie i podazyl w tym samym kierunku, co przedtem. Xan westchnal glosno. -Pozwol mi. Prosze, Abdel. Pozwol mi go zabic. Jaheira ruszyla za ghulem. -Lepiej idzmy - powiedziala znowu. Xan wciagnal powietrze do pluc, zatrzymal sie i wolno je wypuscil. -Tam cos jest - wyszeptal ledwie slyszalnym glosem. Abdel juz zdazyl ruszyc za Jaheira i Korakiem, ktorzy glosno przedzierali sie przez opanowany przez pajaki las. Najemnik wolno sie odwrocil i polozyl prawa dlon na rekojesci palasza. -Gdzie? -Za nami - odparl elf - i z boku... z obu stron. -Ilu? -Wystarczajaco - rzekl elf i szybko ruszyl za Jaheira. - Idzmy. Abdel zawahal sie, pragnac zostac i walczyc. -Abdel - zawolal go Xan. Elf musial czuc, ze cokolwiek za nimi idzie, wie gdzie sie znajduja. Abdel ruszyl sie, ale zaraz cofnal. -Widzisz ich? - zapytal Xan cicho. -Co to? - zapytala Jaheira. - Czy ktos nas... -... tropi? - dokonczyl za nia Xan. - Tak. Nie zatrzymujmy sie. -Powinnismy sie rozdzielic - wyszeptal Abdel do elfa. - Sprobowac zajsc ich po luku od tylu. -Smierdza - powiedzial elf i Abdel zdal sobie sprawe, ze Xan sie boi. - Nie wiem, kim lub czym sa, Abdel, ale na pewno nie sa to ludzie ani elfy. Nie chce sie rozdzielac. -Zaganiaja nas gdzies? - zapytala Jaheira. -Tak - odpowiedzial Xan. - Naprowadzaja nas gdzies, gdzie... prowadzi nas ghul. -Moge przyznac sie do pomylki wystarczajaco wczesnie, Xan - powiedzial Abdel, zmuszajac sie do usmiechu. -To bedzie trudne - odparl elf - byc w porzadku wobec... Tam! Abdel zatrzymal sie i spojrzal, gdzie Xan pokazywal palcem. Zobaczyl tylko kawalek rdzawo-brazowego boku jakiejs istoty. Byla kosmata. -Cos jakby pajak - odezwala sie Jaheira, konczac mysl Abdela. -Pajaki umieraja - odparl Abdel, starajac sie ja pocieszyc. - Jak wszystko inne. -Nie zatrzymujmy sie - rzekl Xan. Zaczal sie pocic obficie i dobyl miecza. - Musimy isc stale naprzod. Jesli stana sie zbyt pewne siebie... -Zbliza sie wystarczajaco, by... Tfu! - Abdel wyplul pajaka z ust i oczyscil twarz z pajeczyny. -Idziesz prosto ku temu - Powiedziala Jaheira, jakby trzeba to bylo Abdelowi mowic. W zaroslach za nimi rozlegl sie glosny trzask. Jaheira chwycila Abdela pod ramie i wrzasnela: - Ruszajmy! Abdel nie zamierzal sie opierac. Strzepnal resztki lepkiej pajeczyny i pobiegl za Jaheira, ktora zniknela w pogoni za Xanem i Korakiem. Szelest towarzyszyl im z tylu, lecz stwor, czymkolwiek byl, nie atakowal ich. Abdel zdazyl oczyscic sobie twarz do konca, zanim ujrzal plecy uciekajacego Xana i nadepnal mu na piety. -Co sie dzieje? - powiedzial Abdel, rozejrzal sie, uslyszal, ze Jaheira powstrzymuje sie od krzyku i niemal sam nie wrzasnal. Drzewa otwieraly sie na polanke. Polanke pelna pajeczyn wszystkich rozmiarow, ksztaltow i stopni zlozonosci, od prostych nici rozpostartych pomiedzy galeziami, po niewiarygodne konstrukcje linowe, przypominajace Abdelowi legendy o miastach Evermeet. W czyms, co wygladalo na gniazda, roilo sie od malutkich pajakow, a w jednej z pajeczyn, zbudowanej z nici grubszej niz najgrubsza lina, jaka Abdel widzial, siedzial pajak wielkosci krowy. Jego bulwowate cialo bylo czarne, nakrapiane czerwienia. Dymiacy zielony jad skapywal z jego drgajacej zuchwy. Jaheira stala tak z otwartymi ustami i wytrzeszczala oczy. Strach obezwladnil ja, nie mogla ani uciekac, ani krzyczec. Xan mruczal cos po elficku, pewnie modlitwe i lza pociekla mu po policzku. Korak wiercil sie w miejscu, nie wiedzac w ktorym kierunku ma uciekac i powiedzial jedynie: - Ops! Na srodku polanki stalo cos, co Abdel mogl nazwac tylko budynkiem. Rozdzial szesnasty Olbrzymi pajak zobaczyl ich i wrzasnal. Odpowiedzial mu swiergoczacy, bezmyslny krzyk Jaheiry. Abdel niemal sam nie wrzasnal, gdyz strach pelzal mu pod skora w dol, az skurczyly mu sie jadra. Spojrzal na Jaheire i prawie nie wrzasnal po raz drugi. Kobieta tracila zmysly.Ettercapy - porosniete kepkami siersci humanoidy - wybraly te chwile na atak, a moze wrzask olbrzymiego pajaka byl dla nich rozkazem. Kiedy wypelzly z zarosli, Abdel szybko wysunal z pochwy miecz i natarl na nie z grymasem determinacji, ktory zawsze pojawial sie u niego w podobnych chwilach. To wytracilo ettercapy z rownowagi i pierwszy, ktory byl najblizej, musial atakowac sam. Istoty byly nizsze od Abdela, choc wyzsze od Jaheiry i Xana. Nie poruszaly sie szybciej niz zwykli ludzie, ale ich chude, pajakowate konczyny wywijaly dziko i sprawialy, ze wygladaly na szybsze. Ten, ktory atakowal Abdela, otworzyl usta z klami i Abdel niemal nie zakrztusil sie wonia jego jadu. Cial mieczem, lecz odrobine za wysoko i ostrze odcielo stworowi tylko czubek jego dlugiego, szpiczastego ucha. Ettercap zawyl, ale kontynuowal atak. Abdel uslyszal, ze Xan walczy z drugim, ktory wyskoczyl z zarosli tuz przed nim. Wrzecionowata reka o dlugich, zakonczonych ostrymi pazurami palcach trafila Abdela w lewe ramie, upuszczajac nieco krwi i przeklenstw z ust najemnika. I w tym momencie Abdel przestal myslec o otaczajacym go swiecie, nawet zapomnial o Jaheirze, ktora ostatnio widzial sparalizowana ze strachu. Odcial ettercapowi reke i stwor z piskiem wycofal sie, a jego miejsce zajely dwa inne. Abdel przebil jednemu oko, podczas gdy drugi probowal chlasnac go w prawa noge swymi ostrymi jak igla pazurami. Abdel chrzaknal i kopnal stwora lewa noga wprost w jego obwisla piers. Od sily uderzenia zarosnieta klatka stwora zapadla sie, ettercap zipnal z pluc calym swoim smrodem i upadl na kolana. Abdel uniosl miecz i opuscil na prawy bark kleczacego potwora. Ettercap nawet nie zajeczal, ale Abdel wiedzial, ze musial trafic w tetnice. Krew trysnela fontanna, pulsujac gwaltownie, a potem coraz wolniej wraz z kazdym coraz slabszym uderzeniem serca. Stwor przylozyl reke do rany, jego szare oczy wywrocily sie i runal na ziemie. Abdel poczul ostry bol w lewym barku i odskoczyl w tyl - akurat w dobrym momencie. Jedyny caly stwor drapnal go po raz drugi, ale nie zdazyl go ugryzc swymi jadowitymi klami. Abdel pchnal mocno oburacz i ostrze zaglebilo sie w ciele ettercapa, roztrzaskujac mu kregoslup i z wyraznym chlupnieciem wyszlo plecami. Zanim stwor zwalil sie na ziemie, Abdel lewa noga zepchnal go z ostrza swego miecza. W tym momencie rozlegl sie za nim krzyk i Abdel odwrocil sie. Jaheira wolala Khalida i Abdel drgnal zarowno na dzwiek imienia, ktore wolala, jak i smiertelnie niebezpiecznej sytuacji, w ktorej sie znajdowala. Rzucala sie zaplatana w czyms w rodzaju pajeczej sieci, zrobionej z grubych, solidnych nici. Siec ciagnely po ziemi dwa ettercapy, od jednego gniazda malutkich pajakow przez nastepne. Jaheira dyszala, by zlapac oddech i znowu krzyczec. Abdel postapil naprzod, ignorujac Xana walczacego o zycie i wpadl w pulapke. Kostka przylgnela mu do lepkiej, grubej liny. Abdel potknal sie i wywinal fikolka, dostrzegajac jednoczesnie, jak po linie biegnie w jego strone ettercap. Najemnik podjal probe przeciecia liny, ktora przylepila mu sie do kostki, wzial zamach, jednak zbyt szeroki, gdyz bal sie uciac sobie noge, i zamiast trafic w line, trafil nadbiegajacego ettercapa w jego pekaty brzuch. Nic wychodzila wlasnie z podbrzusza stwora, a kiedy z rozplatanego brzucha trysnela krew, nic stracila swoje przylepne wlasciwosci, a stwor z piskiem zdechl. Krew wymieszana z lepka substancja pajeczynowata chlusnela z rany potwora na nogi Abdela i najemnikowi udalo sie niemal calkowicie uwolnic stope z nici, nim spadla na niego z gory cala siec - z nici grubszych i jeszcze bardziej lepkich. Jego prawe ramie przylgnelo przylepione do boku, wiec zaryzykowal przerzucenie swego miecza do lewej dloni. Kiedy go chwycil, przekrecil sie na plecy i zaslonil mieczem twarz. Olbrzymi pajak, ktorego wczesniej zobaczyli siedzacego w srodku swej gigantycznej pajeczyny, zmierzal teraz szybko po swych niciach do pobliskiego drzewa, wprost na Abdela, z jego otwartych szczek saczyl sie jad. -Tormie, chron mnie! - zawolal Abdel i cial mieczem z lewa na prawo. Pajak zatrzymal sie na chwile, a Abdel przeturlal sie na bok, starajac sie wyrwac z sieci. Poczul bolesne szarpniecie za wlosy, wokol szyi owinela mu sie lepka nic sieci. Teraz byl jak mucha, smakowity kasek dla osmionoznego drapiezcy, i jak mucha szarpal sie w desperackiej probie uwolnienia, grzeznac w sieci coraz bardziej. -Uspokoj sie - powiedzial pajak. Abdel wzdrygnal sie na dzwiek jego slow. Jakby ktos przejechal szklem po stali. Wlosy stanely mu deba, nie tylko z powodu zgrzytliwego dzwieku, ale i przerazenia, ze taki stwor potrafi w ogole mowic. -Nie ruszaj sie, czlowieku i daj, aby Kriiya mogla cie wyssac. Kriiya osuszy cie do cna. Abdel krzyknal i rzucil sie naprzod. Wykonal finte i pajak dal sie nabrac, uskakujac w bok. Abdel nakarmil potwora ostrzem swego miecza, wpychajac mu ostrze prosto w rozwarty pysk. Miecz zaglebil sie na cala stope, nim napotkal opor. Krew i trucizna chlusnely z pyska umierajacego potwora. Jego konwulsje byly tak silne, ze Abdel prawie stracil chwyt na rekojesci palasza. Nogi potwora ugiely sie pod nim z glosnym trzaskiem, ktory zagluszyl krzyk Jaheiry tak, iz Abdel jedynie pomyslal, ze wolala: "Tato!", ale nie byl pewny. Potwor spadal wprost na niego, wiec Abdel, zamykajac oczy i usta przed smiertelna trucizna, szarpnal sie i odturlal, a potwor - wazacy lekko tone - zwalil sie z konaru drzewa na ziemie. Jego odwlok pekl, wylewajac fale sluzu, trucizny i kwasow zoladkowych syczacych na pajeczynie i roslinnosci sciolki. -Jaheira! - krzyknal Abdel, ale nie otrzymal odpowiedzi. Lezac na ziemi prawie nic nie widzial, sprobowal wiec wstac, ale nie udalo mu sie. Wciaz byl zaplatany w lepkie, grube nici pajeczyny i mial ograniczona swobode ruchow. Wciaz jednak trzymal w lewej dloni ociekajacy posoka miecz i po krotkich zmaganiach i kilku cieciach udalo mu sie usiasc. Slyszal, ze Xan walczy, oddychal ciezko, ale spokojnie. Kiedy Abdel w koncu dojrzal Xana, natychmiast docenil jego umiejetnosci w poslugiwaniu sie mieczem. Jakkolwiek podrozowali razem juz od jakiegos czasu, Abdel nie mial zbyt wiele okazji widziec go w akcji. Zwykle, kiedy Xan walczyl, Abdel rowniez walczyl, a kiedy walczyl, rzadko sie rozgladal. Miecz elfa wirowal przed nim w oslepiajacym tancu i dla Abdela zdawal sie byc niczym jakas magiczna tarcza. Ale nie bylo w tym zadnej magii, elf byl po prostu bardzo dobry. Na ziemi u stop elfa lezaly juz dwa martwe ettercapy, a Xan zawziecie meczyl ostatniego. Stwor broczyl juz z tuzina ran i w jego oczach bylo widac wyrazna desperacje, ale nie wahanie. Walczyl uparcie i Abdel, nie osmielajac sie krzyczec dla zachety, by nie rozpraszac elfa, tylko patrzyl z nadzieja na zwyciestwo Xana. Niedlugo pozniej Xan wykonal dwa szybkie celne ciecia i stwor, zachlystujac sie wlasna krwia, padl. -Xan! - zawolal Abdel. Elf spojrzal na niego szybko, nie puszczajac gardy. Abdel zobaczyl pajaka wielkosci monety biegnacego po piersi elfa i sam poczul jak jeden taki wchodzi mu na noge. -Xan, pomoz mi sie uwolnic! Musimy pomoc... Wielki pajak skoczyl Xanowi na plecy. Wyskoczyl znikad i Abdelowi az dech zaparlo z zaskoczenia, podobnie jak elfowi, ktorego sila pchniecia powalila na kolana. Xan spojrzal z zaklopotaniem Abdelowi w oczy. Abdel pociagnal siec przylepiona do kostki, zdzierajac sobie skore. Wrzasnal z bolu, ale nie przestal ciagnac, dopoki sie nie uwolnil, pozostawiajac przylepiony do nici kawalek skory. Pajak siedzacy Xanowi na plecach otworzyl zuchwe tuz nad karkiem elfa, a Xan, wciaz patrzacy na Abdela, dopiero teraz zdal sobie sprawe, co sie za chwile stanie. -Xan! - krzyknal Abdel, ciagle wyrywajac sie z sieci. - Nie! Zuchwa pajaka zamknela sie i glowa elfa z glosnym chrzestem odpadla. -Nie! - krzyknal Abdel po raz drugi i uwolnil prawe ramie, ciagnac slad krwi i strzepki nici. Wrzasnal i wstal. Pajak skoczyl na niego i Abdel przecial go na pol jeszcze w powietrzu. Krew pajaka byla tak goraca, ze parzyla wszedzie tam, gdzie oblala jego cialo. Stwor rzucal sie przez chwile po sciolce i drgal. Abdel odwrocil sie. -Jaheira - powiedzial - juz ide. -Ona jest tam - odezwal sie Korak. Abdel spojrzal na ghula. Zapomnial o nim. -One zaciagnely pania tam - Korak pokazal reka kierunek, a Abdel rzucil sie na niego. Ghul uciekl, a Abdel, dyszac ciezko, skapany we krwi i jadzie, poparzony, broczacy krwia i drzacy, pozwolil mu sie oddalic. Popatrzyl w kierunku wskazanym przez ghula, na srodek diabelskiej polanki. Stal tam budynek. Budynek wygladal jak masywna chata w ksztalcie rotundy, tak duza, jak budynki na Wybrzezu Mieczy. Byla biala z fragmentami jasno szarymi, gladka w wielu miejscach, w innych wypukla. Zostala skonstruowana z pajeczych sieci i jeszcze czegos, czego Abdel nie mogl rozpoznac, dopoki nie podszedl blizej. Byly to ciala, ludzkie ciala, w wiekszosci pozbawione krwi i wnetrznosci, osuszone i zawiniete w kokony z pajeczej sieci, sluzace niczym wsporniki dla tej nieludzkiej budowli. Abdel nie mial czasu brzydzic sie tym widokiem. Jaheira byla w srodku, Xan nie zyl, a ghul uciekl. Ona potrzebowala go, a on czul, ze nie moze jej zostawic. W kazdych innych okolicznosciach Abdel moze by sie zatrzymal, by rozwazyc sytuacje, moze nawet opieralby sie swoim emocjom. Ale kochal ja. Ona tam byla i tylko sam Szalony Cyric wiedzial, co jej sie moglo stac. Jesli nie udaloby mu sie jej uratowac, wolalby umrzec. Nie chcial zyc bez niej. * * * Pajaki i cos, co moglo byc dziecmi ettercapow, rozproszyly sie, kiedy Abdel wtargnal do pomieszczenia. Dwa dorosle ettercapy, ktore wciagnely Jaheire do domu, odwrocily sie i bez zastanowienia zaatakowaly. Abdel rzucil sie na nie niczym dziki zwierz i wybuchnal smiechem, kiedy wreszcie polozyl trupem drugiego. Oba stwory lezaly u jego stop, wijac sie w smiertelnych konwulsjach. Abdel rozejrzal sie.To, co zobaczyl, sprawilo, ze cofnal sie dwa kroki w tyl. Kolana mu zadrzaly i poddaly sie. Ukleknal na nierownej podlodze tej koszmarnej komory i sprobowal powstac raz, drugi, az zauwazyl, ze nawet podloga w tym miejscu byla zrobiona z wyssanych, wysuszonych ludzkich trupow. Zwymiotowal wprost w otwarte do niemego krzyku usta zmumifikowanej kobiety, wlosy stanely mu deba i zaczal w pospiechu sie wycofywac, powtarzajac pod nosem: - Tormie, Tormie, Tormie... Jaheira jeknela i Abdel wstal tak szybko, ze niemal jej nie minal. Zyla, zobaczyl ja, zaplatana w lepka pajeczyne, w ktorej zostala tu zaciagnieta. Byla odwrocona do niego plecami. Oddychala. Plecy jej drzaly. Bezposrednio nad kokonem z Jaheira bylo cos, co Abdel mogl opisac jako "krolowa". Sieci zwisaly w luznych pasmach, udrapowane na scianach z martwych cial. Zawieszone w srodku rozpostartej na suficie pajeczyny bylo cos, co niegdys musialo byc kobieta, moze ludzka kobieta. Teraz byla potwornie, nienaturalnie gruba, rozdeta i purpurowa. Masywne cialo skladalo sie z bladych faldow ciala, jeden na drugim. Bylo zbyt ciemno, by Abdel mogl dostrzec, co porusza sie po tych faldach w gore i w dol - z pewnoscia pajaki, ale tez jakies male, futrzane, humanoidalne postacie. Abdel zdal sobie sprawe, ze pajaki i ich humanoidalni kuzyni wykorzystuja te kobiete, aby dawala im potomstwo, jak zlobek, inkubator... Abdel zwymiotowal jeszcze raz. -Czy jestem az tak obrzydliwa? - zapytala kobieta glosem, przypominajacym chrzakanie swini. - Tak, mysle, ze musze byc taka. Jaheira wrzasnela i powiedziala: - Nie, och nie. Tysiace pelzajacych po ciele krolowej poczwar odrywaly kawalki jej tlustego, spuchnietego ciala i zjadaly je. Twarz kobiety byla pomarszczona, purpurowa, skapana jadem, drwiac jakby z ludzkiej natury, ktorej kiedys byla dzielem. Plat ciala zwinal jej sie na czole, zaslaniajac jedno oko. Utrzymywali ja tu przy zyciu, zywa, choc unieruchomiona, paralizujac ja moze swoimi jadami, aby wykorzystywac jako matke i zywicielke. Abdel nie mial juz czym wymiotowac i niewiele brakowalo, by wyplul swoje wnetrznosci. Nie mogl sobie wyobrazic, aby Otchlan byla gorsza i zastanawial sie, czy przypadkiem ghul nie wyprowadzil ich poza Toril, do jakiegos innego, koszmarnego wymiaru. Jak to nazwal Xan? Pajecze Pieklo. -Jaheira - odezwal sie Abdel, wyrywajac swoj umysl z okowow strachu. -Abdel - wydyszala - Abdel, pomoz mi... Podszedl do niej, spogladajac na rozdeta kobiete, ktorej jedno oko sledzilo jego droge. -Jestem tu - powiedzial jej i te dwa slowa sprawily, ze sie odprezyla. Byla ciasno owinieta lepka siecia i Abdel nie mial pomyslu, jak ja uwolnic. -Ogien - powiedziala rozdeta kobieta. - Przyloz ogien do pajeczyny, to ja uwolnisz. -Czym jestes? - zapytal Abdel, nie patrzac istocie w twarz. -Ofiara - odpowiedziala. - Nazywam sie Centeol. -Co zrobilas? - zapytal jej Abdel. - Co takiego moglas zrobic, aby na to zasluzyc? -Zakochalam sie - odpowiedziala smutno - i to wystarczylo. Abdel poczul, ze lka. Zdarzylo mu sie to po raz pierwszy, nigdy w zyciu tego nie robil. -Czy musze blagac? - zapytala Centeol. -O co? -Zabij mnie - poprosila. Abdel stal i zamrugal oczami, by splynely lzy. Jaheira zemdlala. Jej spokojny oddech niosl sie glosnym echem po duzej komnacie. Abdel uniosl oburacz miecz, siegnal najwyzej jak mogl i przebil cialo przekletej kobiety jednym, poteznym pchnieciem. Centeol zacharczala i umarla, podczas gdy jej przebity brzuch rozprul sie szeroko. Z gory polecialy strugi krwi, jadu i pajaki tysiaca gatunkow wraz z nienarodzonymi ettercapami, zalewajac Abdela szeroka fala. Bylo tego tyle, ze struga obalila go na ziemie. Choc mial oczy i usta zamkniete, niektore z pajaczkow powchodzily mu do nosa. Pelzajac przez kupe tlustego miesa, Abdel bardziej przesliznal sie niz doszedl do Jaheiry. Byla ciezka, bardzo ciezka, a on byl zmeczony. Jednak mimo wyczerpania sprobowal ja dzwignac. Siec kokonu przylepila sie do niego i w tym wypadku pomogla mu ja niesc. Wyszedl poza koszmarny dom i kiedy dotarl do linii drzew, zaczal biec. Galezie i ciernie kluly i drapaly ich oboje, ale nie dbal o to. Nie zatrzymywal sie, dopoki nie dobiegl do rwacego potoku. Musialo to byc kilka mil za lasem pajakow. Bylo ciemno i zimno. Polozyl Jaheire na ziemi i z bolem odkleil sie od pajeczyny. Oddarl kawalek grubego materialu ze swoich spodni, owinal nim koniec kija, formujac prymitywna pochodnie. Chwile czasu szukal swej hubki i krzesiwka, a gdy znalazl po omacku, w koncu udalo mu sie zapalic pochodnie. Przez te wszystkie godziny, ktore zajelo mu ostrozne przypalanie pajeczyny tworzacej kokon wokol nieprzytomnej wciaz Jaheiry, ani na chwile nie przestawal myslec. Podczas pracy ocieral sobie z oczu krew i schnacy jad. Wstalo juz slonce, kiedy wreszcie zobaczyl jej twarz. Otworzyla oczy i spojrzala na niego, po czym zamknela je i zaplakala. Zdjal z niej ubranie, powoli i delikatnie, sam tez sie rozebral, po czym zaniosl ja do zaskakujaco cieplej wody strumienia. Polozyl sie obok niej, czekajac, az woda obmyje ich ciala. Plakala dlugo, wiec trzymal ja w objeciach i sam tez plakal. Po jakims czasie wyszli z wody. Abdel staral sie nie patrzec na nia, kiedy prala swoje ubranie. Odlozyla mokre rzeczy i stanela, patrzac na jego plecy, wiedzac, podobnie jak i on, ze juz wiecej sie nie rozdziela. Rozdzial siedemnasty -Jeden zaginiony straznik nie przestraszy mnie, glupia - warknal Sarevok do pustej ramy po obrazie. Przerwal, czekajac lub nasluchujac odpowiedzi, ktorej Tamoko nie mogla uslyszec.Patrzyla sie na plecy kochanka i starala sie, bez powodzenia, skupic. Znow tu byla, w lozku Sarevoka, obserwujac jak patrzy w rame, a potem mowi do niej, a potem krzyczy i grozi jej. Byl zdenerwowany i Tamoko to widziala. Nie szlo mu. A Sarevok nie byl typem czlowieka, jesli w ogole byl czlowiekiem, ktory by to tolerowal. Jesli jakas czesc jego planu zawodzila, raczej sam osobiscie go naprawial, niz wydawal rozkazy z daleka. Nikomu nie ufal, nawet Tamoko. Wciaz o czyms myslal. Cos chodzilo mu po glowie, a ona nie wiedziala co, ale czula to przez skore. Przesunela dlonia wzdluz swego gladkiego, silnego ramienia i skoncentrowala sie na uczuciu dotyku. Sarevok dotykal ja w ten sposob, ale nie ostatnio. Cokolwiek sie dzialo, przykulo jego uwage i stracil do niej cale swoje zainteresowanie. Tracila go, tracila jego dotyk i z kazdym dniem obawa w niej narastala. Nie obawiala sie Sarevoka, chociaz wiedziala, ze zdolny jest do wyjatkowego okrucienstwa. Obawiala sie o niego. Widziala potencjal w tej wladczej osobowosci i nie mogla oprzec sie wrazeniu, ze zaprzepaszcza ten potencjal. Ten czlowiek, ktory roztaczal wokol siebie aure nadnaturalnej mocy - tak mentalnej, jak i fizycznej - sluzyl jakiemus panu, nawet kiedy planowal samemu urosnac w moc. Marnowal wiele swoich talentow, rzucajac sie na... na co? Na wladze? Na zloto? Mogl miec Tamoko, wycwiczona zabojczynie, ktora dobrowolnie nie oddala sie nikomu. Rozkazywal niezwyklym stworom, chocby sobowtorniakom. Ludzie drzeli na dzwiek jego glosu i kulili sie pod zarem jego wzroku. Tamoko wiedziala, ze moglby byc krolem calego swiata, ale on wydawal sie interesowac tylko kopalniami, ruda i bandytami. Zatrudnial bandytow. Zapragnela cos powiedziec, przekonac go, ze moglby wiecej, ze sam moglby byc kims wiecej, ale ugryzla sie w jezyk. Obawiala sie nawet myslec w ten sposob w jego obecnosci, byla pewna, ze wie o czym ona mysli i jedynie czeka na okazje, aby udowodnic jej, ze i ona w koncu przestanie byc dla niego uzyteczna. Wtedy mnie zabije, pomyslala, zabije mnie powoli, jak innych. Czy naprawde moglby dotykac mnie tak, jak to robil, calowac mnie, tak jak to robil, a potem zabic mnie, jak zdrajczynie, zlekcewazona i pozbawiona honoru? Fakt, ze mogl, ze wiedziala, ze mogl to zrobic, sprawil, ze zadrzala. -Co masz na mysli, mowiac, ze nie mozesz znalezc ksiegi? - zapytal Sarevok glosem tak ciezkim jak sam swiat. - On nie powinien jej widziec. * * * -Tam sa ludzie i elfy - powiedziala Jaheira cicho - i wielu krasnoludow. Wszyscy sa zakuci w lancuchy.-Niewolnicy - przyznal Abdel. Jaheira drgnela, strzepnela pajaka, ktorego nie bylo i zadrzala na chlodnym powietrzu. Nie czula sie wygodnie na drzewie. Patrzyla na nie, jakby moglo ozyc i chwycic ja, chwycic ja i zrzucic. Abdel obserwowal ja przez poltora dnia, bardzo dokladnie, i choc poczatkowo zachowywala sie rownie niespokojnie jak Xzar, w koncu jej tiki, paniczne strzepywanie czegos z karku i ramion, wytrzepywanie wlosow zaczely ustepowac. Abdel nie mogl jej za to winic. Minie wiele czasu, zanim spojrzy na pajaka bez strachu. Jaheira uwierzyla, ze malutki pajak, ktory ja ugryzl, mial w sobie jakis jad zmieniajacy umysl i ona wciaz odczuwala tego efekty. -Jest ich zbyt wielu - powiedziala Jaheira, wskazujac na grupe straznikow. Z pewnoscia byli to najemnicy, ubrani w kawalki zbroi. Nie mieli zadnych mundurow ani jakichkolwiek herbow, przynajmniej po tej stronie gorniczego obozu, widocznej dla Abdela i Jaheiry. Oboz gorniczy znalezli wlasciwie przez przypadek. Po ucieczce z polany pajakow wloczyli sie po Kniei Otulisko, mniej lub bardziej ostroznie, probujac zapomniec o przykrym doswiadczeniu. Najpierw uslyszeli glosy - straznikow i niewolnikow, nastepnie swist batow i pobrzekiwanie lancuchow. Oboz znajdowal sie na polanie rownie szerokiej jak ta, ktora zajmowaly pajaki. Na srodku polany bylo niskie wzgorze. W jednym jego zboczu jawil sie szeroki kwadrat wejscia, podpartego z brzegow grubymi drewnianymi stemplami. Do srodka prowadzily zelazne szyny, po ktorych jezdzily ciagniete recznie wagoniki, niektore wypelnione matowymi kamieniami, ktore Abdel rozpoznal jako rude zelaza. -Wiec co robimy? - zapytal Abdel, patrzac na grupe straznikow z checia mordu w oczach. -Abdel, nie mozemy po prostu tam pobiec i zaatakowac - odpowiedziala. - Ci ludzie spodziewaja sie, ze ktos moglby tu trafic, nawet w srodku Kniei Otulisko. Musza miec jakis szlak prowadzacy z kopalni do obozu bandytow. Xan... - urwala, wypowiadajac imie elfa, lecz nie rozplakala sie. Abdel pomyslal, ze moze juz zabraklo jej lez. - Xan powiedzial, ze wlasnie tam skladuja rude. -Skoro kopalnie w Nashkel sa zamkniete - powiedzial Abdel - otrzymaja za rude dobra cene we Wrotach Baldura. -Jednak jeszcze jej nie sprzedadza. Zaczekaja, az wybuchnie wojna, a moze nawet az sie zakonczy. Abdel przyjrzal jej sie uwaznie. -Wciaz jestes przekonana, ze ktos chce rozpoczac wojne, ze ktos chce, aby Amn i Wrota Baldura skoczyly sobie do gardel? Spojrzala na niego smutno. -Nie mam innego pomyslu, Abdel. Naprawde nie mam. Zostalam wyslana... Przybylam tu, aby sie tego dowiedziec... Oczywiscie miala swoje tajemnice, ale Abdel nie wiedzial jak jej powiedziec, ze on o to nie dba. Czegokolwiek chciala, cokolwiek robila - zapobiegala wojnie, rozpoczynala ja czy strzegla interesow jakiegos bogatego Amnianina - jego to nie interesowalo. -Mozemy tak siedziec na tym drzewie cala wiecznosc - powiedziala, przygryzajac dolna warge. -Hej, wy tam! - krzyknal twardy glos. Abdel pomyslal, ze zostali zauwazeni i na wszelki wypadek siegnal po miecz. - Zaladujcie rude z tego wagonika na woz, jak tylko sie zatrzyma. Chce, zeby jeszcze w poludnie wyruszyl do Beregostu. Rozkazujacy byl korpulentnym, lecz dobrze umiesnionym mezczyzna o ogolonej twarzy. Na poczatku Abdel pomyslal, ze jest kolejnym polorkiem, ale po prostu byl brzydki. Nosil na sobie proste, chlopskie ubranie, ale zachowywal sie i mowil, jakby tu dowodzil. Straznicy odwrocili sie, kiedy mowil, ale nie do niego. Patrzyli na grupe szesciu krasnoludow polaczonych lancuchem. Krasnoludy wymienily spojrzenie ze straznikami i przydreptaly niechetnie do grubasa. Jeden z krasnoludow cos powiedzial, lecz Abdel byl za daleko, by to uslyszec. Grubas odpowiedzial, ale jego donosny glos zostal zagluszony przez loskot nadjezdzajacego wozu. Byl to duzy, dobrze zbudowany pojazd ciagniony przez dwa silne konie pociagowe i prowadzony przez niskiego czlowieka w kolczudze. Woznica zatrzymal woz i szybko zeskoczyl z siedzenia. Kulejac podszedl do grubasa, a krasnoludy zaczely wolno przenosic wielkie bryly rudy ze stalowego wagonika na woz. Dowodca podniosl reke, uciszajac woznice i pokiwal na jednego ze straznikow. Najemnik podszedl i zamierzyl sie pejczem na jednego z krasnoludow. Jaheira odwrocila wzrok. Razy odniosly zamierzony rezultat i krasnoludy zaczely ladowac szybciej. -Wyglada na to, ze straznicy grupuja sie po tej stronie obozu - powiedzial Abdel. -Bo tu wiedzie jedyna droga do obozu - domyslila sie Jaheira. -Nie spodziewaja sie, ze ktokolwiek zajdzie ich od strony pajakow i calej reszty, ktora ten przeklety las kryje dla przygodnych wedrowcow. -Wiec? -Wiec zajdziemy ich od tylu. * * * W pierwszej chwili niewolnicy, ktorych Abdel uwolnil, nie chcieli uciekac. Patrzyli na niego podejrzliwie, nawet nie chcac rozmawiac.-Uciekajcie! - wyszeptal surowo Abdel, a jego glos odbil sie echem w korytarzu kopalni. Jeden czlowiek, brudny, slaby, spocony i kaszlacy przy co drugim oddechu powiedzial: -Znam... moje miejsce, panie. Prosze... nie sprawdzaj mnie. Abdel westchnal gleboko i odwrocil sie, przyciskajac plecy do szorstkiej sciany kopalni. Spogladal na pieciu mezczyzn stojacych wkupie rozkutych lancuchow. Dwoch z nich spojrzalo na siebie, potem na Abdela i jeden sie usmiechnal. Abdel kiwnal glowa w odpowiedzi i wsliznal sie do bocznego korytarza. -Abdel - wyszeptala Jaheira. Wykonal trzy dlugie, ciche susy w glab mrocznego tunelu i zatrzymal sie tak blisko niej, ze ich ramiona zetknely sie. - Nie chca uciekac? -Mysla, ze jestem straznikiem sprawdzajacym ich lojalnosc. -Co za pomysl. Przeciez ich nie wyniesiemy. -Tedy - powiedzial Abdel i nie czekajac na jej zgode wszedl glebiej do tunelu. Kopalnia byla co jakis czas oswietlana przez olejowe lampy, zawieszone na hakach wbitych w kamienny strop. Niektorzy z niewolnikow byli elfami, wiekszosc krasnoludami, wiec mogli widziec w ciemnosciach. Ludzie pracowali tylko przy ciagnieciu ciezkich wagonikow po szynach, wiec nie potrzebowali wiele swiatla. Abdel mial klopoty z orientacja w tunelach kopalni, wiec teraz zdal sie na doskonaly wzrok Jaheiry. -Tutaj - wyszeptala i wskoczyla w boczny korytarz tak szybko, ze niemal nie zdazyl zauwazyc, gdzie sie schowala. Szedl za nia, az doszedl do krotkiego przejscia. Jaheira szeptala cos do grupy siedzacych na podlozu krasnoludow. Ich kilofy lezaly oparte o sciane, a oni leniwie zuli jakies suszone mieso, jeden trzymal duza manierke z woda. -Zarty sobie robisz - odezwal sie jeden z krasnoludow we wspolnym jezyku, silnie akcentujac. -Przetniemy wam lancuchy - powiedziala Jaheira - ale bedziecie musieli zabrac je ze soba. -Ilu juz uwolniliscie - zapytal krasnolud, ktorego poszarzala broda byla dluga nawet jak na krasnoluda. -Prawie dwa tuziny - odparl szybko Abdel. - Wliczajac wasza piatke. -Ilu krasnoludow, chlopcze? - uscislil krasnolud. -Z wami dwunastu. Krasnolud wyszczerzyl w usmiechu szare, zolte i polamane zeby. Mowil powoli, glucho, jakby bez zycia. Podrapal sie w zelazna okowe wokol lewej kostki, przez ktora przechodzil gruby lancuch, laczac w ten sposob cala piatke. -Tuzin krasnoludow, panienko - rzekl krasnolud, a pozostala czworka usmiechnela sie. - Na imie mi Yeslick. Wyglada na to, ze bunt w naszych rekach. * * * Najemnik Zelaznego Tronu umieral wrzeszczac i Abdel pomyslal, ze jest zalosny. Spojrzal na Yeslicka, ktory wlasnie zatlukl na smierc ostatniego straznika dlugim lancuchem i powiedzial:-Wyglada na to, moj przyjacielu, ze jestescie wolni. Krasnolud usmiechnal sie, lecz natychmiast przestal. Wielki purpurowo-czarny siniak na jego czole sprawial mu bol przy kazdym ruchu twarzy. -Dziekujemy wam obojgu - powiedzial wolno, glos mu grzazl w gardle. Na poczatku Abdel pomyslal, ze ow krasnolud musi byc tak samo ociezaly na umysle, jak i w mowie. Pare godzin pozniej, kiedy wszyscy straznicy Zelaznego Tronu byli juz martwi albo uciekli do lasu, zdal sobie sprawe, ze niezaleznie od tego, jaki byl Yeslick, nie byl glupi. Krasnolud walczyl przewidujaco i z doswiadczeniem, udowodnil, ze jest bystrzejszy niz jego przeciwnicy. Swoja droga Zelazny Tron zatrudnil tu samych zoltodziobow. Abdel stracil rachube, ilu niedoswiadczonych najemnikow tu zabil - co najmniej osmiu - i prawie sie nie spocil, choc otrzymal tez jedno brzydkie ciecie w lewe przedramie, zadane krotkim mieczem przez jakiegos glupka, ktory mial szczescie. -Skad sie tu wziales, Yeslick? - zapytal Abdel, majac nadzieje, ze nie obrazi krasnoluda tym pytaniem. - Jak sie tym glupcom udalo zakuc takiego jak ty krasnoluda w lancuchy? Yeslick zasmial sie i usiadl ciezko na glazie. -Jesli to by byli ci glupcy - powiedzial i odrzucil lancuch, ktory upadl z brzekiem, schlapujac krwia straznikow nierowne podloze - musialbym zabic sie z hanby. Zniewolil mnie sam Reiltar. -Reiltar? Krasnolud spojrzal na Abdela spod polprzymknietych powiek. -Chodzmy na powierzchnie, chlopcze, to opowiem ci moja historie. * * * -To nie brzmi dobrze, Yeslick - powiedzial Turmod z klanu Orothiar swoim grobowym glosem, ktory echo ponioslo korytarzem przodka. - Slyszysz?Turmod znowu uderzyl swoim ciezkim, zelaznym kilofem w sciane i w tonie dzwieku dala sie slyszec - przynajmniej dla dwoch krasnoludow - wyrazna zmiana. Yeslick byl sztygarem, jego grupa gornikow drazyla dziesiec metrow dziennie i pragnal utrzymac to tempo. Skierowali ich tu inzynierowie, wskazujac wlasciwy kierunek, a potem odeszli do innej czesci kopalni, jak tylko Yeslick i jego piecdziesiecioosobowa zaloga zaczeli kopac. Zdarzalo sie juz wczesniej, ze krasnoludzcy inzynierowie mylili sie, ale nie inzynierowie z klanu Orothiar. Kiedy oni decydowali, ze tunel ma isc tedy, zawsze prowadzil do tej rudy, ktorej szukali. Tym razem szukali zelaza. Kiedy rozlegl sie dziwny dzwiek, Yeslick byl przekonany, ze to ruda zelaza i ze kopali we wlasciwym kierunku. -Kopcie dalej - polecil Yeslick zalodze. -Slyszysz to... - zaczal Turmod. Yeslick przerwal, podnoszac reke do gory. -Przynajmniej poslij po jednego z inzynierow, Yeslick - zaproponowal Turmod. Yeslick poczul ulge. Jesli wezwie teraz inzyniera, wykaze sie jedynie ostroznoscia, a nie tchorzostwem. Wlasciwie to nie chcial podejmowac decyzji. Yeslick wiedzial, ze jest zbyt mlody, by decydowac o czyms takim, podobnie jak jego gornicy, ktorymi dowodzil. Byl kowalem z profesji i doswiadczenia, ale kazdy krasnolud w klanie Orothiar musial odbyc swoja praktyke w kopalni i teraz byla kolej Yeslicka. Dorobil sie sztygarowania, gdyz zaimponowal jednemu z panow kopalni. Oczywiscie zaimponowal mu swoim rzemioslem kowalskim, nie kopaniem, ale nie mialo to zadnego znaczenia dla wlasciciela kopalni. Od momentu kiedy inzynierowie wskazali im kierunek, cale zadanie Yeslicka polegalo na okazjonalnym przypominaniu zalodze o przerwach na posilek. Krasnoludy lubia pracowac, lubia kopac, wiec nie musial ich zmuszac do kopania czy blagac o wykonanie zadania. Co jakis czas musial zatrzymac ich, by zrobic pomiary i upewnic sie, czy kopia we wlasciwym kierunku, ale to nie bylo zbyt trudne. -Jomer - zawolal Yeslick mlodego krasnoluda, z ktorym chodzil na lekcje nauki pisania. Jomer puscil kilof i spojrzal na sztygara. - Polec po inzynierow. Powinni byc teraz nizej, w trzydziestym trzecim przodku. Powiedz im, ze dokopalismy sie do czegos... albo jestesmy blisko. Jomer skinal i zniknal w ciemnosci. Yeslick spojrzal na usmiechnietego Turmoda i powiedzial: -Dobra, nie stoj tak i nie ciesz sie. Mozemy kopac, zanim tu przyjda. Cokolwiek jest w tej skale, jest jeszcze przed nami. Turmod, wyraznie zadowolony, ze przyjda inzynierowie, odwrocil sie i zaczal kruszyc skale kilofem, nieswiadomy niebezpieczenstwa, ktore czailo sie tylko kilka stop dalej. W miare jak lata przechodzily w dekady, Yeslick czesto wracal do tej chwili. Zawsze trudno bylo mu uwierzyc, ze dziwny odglos kilofa uderzajacego o skale byl jedynym sygnalem. Nie mogl uwierzyc, ze nie bylo przecieku, nawet wilgotnych plam czy czegokolwiek innego. Skala nie byla nawet wilgotna, nie wchlonela ani odrobiny wody, kryjacej sie tuz za nia. Byl dobrym kowalem i zlym gornikiem, ale byl krasnoludem i powinien wiedziec, ze za sciana, tylko kilka cali dalej kryje sie jezioro zimnej jak lod wody. Obwinial siebie za to, co sie potem stalo, ale w miare uplywu lat zaczynal akceptowac prawde. To przeciez inzynierowie - nieomylni inzynierowie z klanu Orothiar - wskazali im zly kierunek. To nie byla jego wina. Woda pojawila sie nagle. Pracowali Yeslick, Turmod i inni, kruszac skale, kiedy nagle wszyscy naraz znalezli sie pod woda. Najpierw ogluszajacy huk, a potem dziwna cisza. Yeslick wstrzymal dech, zamknal oczy i modlil sie do Moradina, miotany pradem wodnym jak korek w nieskonczonym morzu ogarnietym huraganem. Choc probowal pozniej to powtorzyc, lata pozniej, nigdy nie udalo mu sie przekroczyc stu piecdziesieciu uderzen serca, ale mogl przysiac, ze tamtego dnia wstrzymywal swoj oddech godzinami. Z oczami zamknietymi, prawa dlonia przyciskajaca nos i usta, lewa reka oslaniajaca glowe przed zderzeniem ze skala, kamieniami i cialami towarzyszy, Yeslick podazal wsteczna fala w glab korytarza i do systemu naturalnych jaskin, ktorych istnienia nie podejrzewal. Kilka razy wyplywal na powierzchnie i chwytal powietrze, choc wtedy nie mial zadnej swiadomej mysli o wlasnym zyciu. Wyplywal po powietrze moze z pol tuzina razy, zanim w koncu zemdlal. Ocknal sie kaszlac, nie potrafiac okreslic, ile czasu minelo - moze dni? Przezyl, razem z dwoma czlonkami swej zalogi, wliczajac w to Turmoda i garstke innych, ktorzy szczesliwie znalezli wyjscie na zewnatrz. Z klanu Orothiar nie ocalal prawie nikt, a ci, co zostali, nie chcieli miec z nimi nic wspolnego. Dokopali sie do zlego miejsca, mowili starsi. Turmod sie zabil. To uderzenie jego kilofa wpuscilo wode, ktora zalala cala kopalnie. Yeslick odszedl, po prostu wyruszyl przed siebie, az doszedl do Sembii. Dostal prace, ktora zawsze wykonywal dobrze. Byl dobrym kowalem i w miare uplywu lat, kiedy od tamtego czasu minelo prawie cale stulecie, pozwolil sobie zapomniec. I wtedy spotkal Reiltara. * * * -Reiltar zainteresowal sie moja praca - powiedzial Yeslick Abdelowi. - Jestem dobrym kowalem i wielu ludzi w Urmlaspyrze - wszyscy z Sembii - slyszalo moje imie. Wykonalem dla niego troche prac, pewien specjalny sprzet, o ile pamietam... tak, przyprawil mnie o kuku na muniu, tyle moge ci powiedziec.Abdel pokiwal glowa, nie bardzo wiedzac, co to jest "kuku na muniu", ale pewny, ze jest to jakas rzecz krasnoludzka. -Przeklnij mnie za to, ze okazalem sie takim glabem calujacym gnomy - kontynuowal krasnolud - ale liczylem, ze ten koscisty, elitarny bekart jest moim przyjacielem. Ostatecznie razem z nim najalem sie do pewnej roboty - nawet kulem orez dla jego handlowej grupy. Nigdy nie wyjasnil mi, co to jest Zelazny Tron, a ja nigdy nie pytalem. Szczerze mowiac, nie obchodzilo mnie to. -Tutaj kiedys mieszkalem, w tych wlasnie korytarzach... to znaczy te sa nowe, ale chodzi mi o te obok. Zanim przebilismy sie do jeziora, inne zespoly wydobywaly zelazo, cale mnostwo rudy. Reiltar upil mnie, zagadal o starych kopalniach, doprowadzil do placzu nad starymi czasami. I opowiedzialem mu o wszystkim. On sprowadzil mnie tu z powrotem, abym pracowal dla niego. Zakul mnie w lancuchy z obawy, ze sie nie zgodze przez wzglad na siebie czy na imie klanu, ktory dawno temu wyemigrowal do Ziem Krwawnika. Mieszkalem w Sembii i choc wcale zbytnio jej nie lubilem, jestem pewny, ze nie chcialem tu wracac. -Czy ten Reiltar - zapytal na zakonczenie Abdel - przewodzi Zelaznemu Tronowi? -Co tu robisz, synu, skoro tego nie wiesz? -Czy dowodzi swym gangiem z Sembii? Krasnolud nie odpowiedzial, tylko sie usmiechnal. -Abdel! - zawolala Jaheira. Abdel spojrzal i zobaczyl, jak biegnie w ich kierunku z kranca korytarza. -Tu jestescie. -Jaheira - powiedzial, usmiechajac sie, takze szczesliwy na jej widok. Rozdzielili sie, kiedy rozgorzala walka, a on powierzyl jej bezpieczenstwo grupie krasnoludow, ktorzy zawrocili, aby lepiej sie o nia zatroszczyc niz on sam przez ostatni tydzien. -Mam cos - powiedziala. - Zobaczylam znak na skrzyniach z zapasami i narzedziami oraz na jednym z wozow. Wszystko to pochodzi z kompanii kupieckiej Siedem Slonc, ktora juz wczesniej podejrzewalismy. -My? - zapytal Yeslick. Abdel usmiechnal sie, kiedy Jaheira poczerwieniala. -Ta kompania jest z Wrot Baldura - dodala. Abdel westchnal. -Blisko na tyle, by rzucic okiem, ale nasz nowy przyjaciel Yeslick powiedzial mi wlasnie, ze powinnismy szukac czlowieka imieniem Reiltar, a on jest w Sembii, nie we Wrotach Baldura. -Och, nie - powiedzial Yeslick - Reiltara rzeczywiscie nigdy tu nie bylo, ale ma czlowieka - nie wiem jak sie nazywa - we Wrotach Baldura. Rozdzial osiemnasty Wrota Baldura.Abdel i Jaheira weszli na rozklekotany prom na poludniowym brzegu rzeki Chionthar. Abdel nigdy nie pomyslal, aby zapytac Jaheiry, czy kiedykolwiek byla tak daleko na polnocy jak teraz, ale kiedy jako pierwsza ujrzala odlegle miasto, osadzone na polnocnym brzegu szerokiej na mile rzeki, nie mogla ukryc swojego podziwu. Bylo cos w twarzy tej pieknej polelfki, co rozgrzalo serce Abdela. Zobaczyl w niej mala dziewczynke. Podrozowali juz cztery i pol dnia, i przez ten czas nigdy nie byli tak blisko siebie, jak wtedy w wodzie, kiedy przylgneli do siebie, zeby ogrzac sie i odpedzic szalony strach, jak i dla samego dotyku. Jaheira okazywala zal po stracie meza i zaskakujaco silnie takze po smierci Xana. Abdel nigdy nie podrozowal z nikim zbyt dlugo. Znal juz Jaheire dluzej niz innych swych towarzyszy. Walczyl ramie w ramie z ludzmi, ktorzy juz nie zyja - zgineli tuz obok niego, na tyle blisko, ze schlapali go wlasna krwia - ale on nigdy nie znalazl w sobie po nich zalu. Dopiero smierc Goriona wszystko zmienila. Najemnik znajdowal przyjemnosc w smierci, w zabijaniu, wieksza niz w samym zwyciestwie czy pomyslnym obrocie kola fortuny. Teraz zobaczyl w tym bol i mial nadzieje, ze bedzie potrafil rownie latwo zabijac, kiedy bedzie musial i ze moze nie bedzie potrafil tak latwo zabijac, kiedy nie bedzie musial. Kiedy Abdel zwrocil w koncu uwage na miasto po drugiej stronie szarej wody, poczul swieze uczucie cudownosci. Z pewnoscia nie bylo to najpiekniejsze miasto pod sloncem. Nigdy nie byl w Waterdeep, choc wiedzial, ze nie bylo to Miasto Cudow. To nie Myth Drannor ani Karsus, blady w porownaniu nawet do Suzail czy Calimportu, ale po blisko dwoch miesiacach spokojnych miasteczek Wybrzeza Mieczy... Tak, Wrota Baldura nie byly Waterdeep, ale z pewnoscia bija Nashkel. Prom tanczyl dziko na falach zimnej wody i Abdel chrzaknal, czujac jak jego zwykle zelazny zoladek podchodzi mu do gardla. Prom skakal bardziej z powodu niekompetencji przewoznika niz zmian wiatru. -Przewozniku! - zawolal Abdel do slabego starego czlowieka trzymajacego ster. Szesciu mlodszych mezczyzn pracowalo wioslami i nawet nie spojrzalo. Na pokladzie bylo jeszcze kilku pasazerow, w tym takze cuchnacy wol. Przewoznik nawet sie nie poruszyl, nie dal znaku, ze uslyszal Abdela, wiec najemnik podszedl do niego, zataczajac sie na rozbujanym pokladzie. -Przewozniku - powtorzyl i tym razem starzec zaszczycil go zirytowanym spojrzeniem. -Doplyniemy, doplyniemy - wychrypial. - Co ty se myslisz, ze jestesmy brygada golemow? -Pomoc ci, staruszku? - zaproponowal Abdel. -Dam se rade, dzieciaku - odparl starzec. - Jestem po prostu stary i bola mnie kolana. Abdel rozesmial sie, staruszek patrzyl na niego obrazony przez chwile, po czym takze sie zasmial. Konczac kaszlem pelnym flegmy, przewoznik przesunal sie na bok i ustapil Abdelowi miejsca u steru. -Steruj, jak ci sie podoba, synu - powiedzial i usiadl ciezko na starej beczce przybitej do pokladu. - Masz, co chciales. Abdel nigdy wczesniej nie sterowal promem i byl zaskoczony sila, jaka musial wkladac w utrzymanie lodzi na prostym kursie. Zastanawial sie, jak ow staruszek w ogole moze to robic. Jaheira stala tuz obok i przeczesywala palcami wlosy, pozwalajac im falowac na chlodnym wietrze. -To niesamowite - powiedziala, a Abdel skinal jej glowa, zanim dokonczyla - ze ktokolwiek moze mieszkac w takiej dziurze. To zaskoczylo Abdela. -Nie oceniasz tego... -Wyzej? - dokonczyla. - Powiem ci, spojrz na te zatoke. W imie Umberlee, co oni sobie mysla? Jak oni w ogole moga obronic to miasto? -Ta rzeka stanowi doskonaly mur - powiedzial slabo Abdel. Nigdy nie ocenial Wrot Baldura ze strategicznego punktu widzenia. Miasto stalo w miejscu, gdzie szeroka rzeka zakrecala nagle na polnoc, wylewajac swoje wody do Morza Mieczy. Kiedy przekroczyli srodek rzeki, stary przewoznik zaczal kierowac reka Abdela, tak ze zblizyl on prom blisko, choc nie za blisko do brzegu rzeki, zmierzajac ku tlocznej zatoce. Zakole rzeki tworzylo naturalna przystan i miasto powstalo wokol niej, tworzac ksztalt podkowy. Wieksza czesc miasta byla otoczona wysokim murem, ktory zawsze imponowal Abdelowi. Liczba zatrudnionych przy jego budowie kamieniarzy i murarzy, srodki potrzebne do jego powstania, wszystko to budzilo podziw Abdela dla potegi, jaka dysponowali wladcy miasta. Wladcy, ktorzy - podobnie jak i on - sa najemnikami lub przynajmniej kiedys nimi byli. Wiele budynkow miejskich bylo wyzszych niz dwa pietra, wiekszosc z nich stanowily sklepy z mieszkaniami powyzej. Byly tam kamienice i male, proste domki. Powietrze ponad miastem bylo geste od dymu wyplywajacego z niezliczonych kominow. Przez lata dym pokryl wszystko ciemnoszara warstwa. Gesto zabudowane dzielnice malych domow, waskich i wysokich, byly gdzieniegdzie poprzetykane duzymi gmachami. Abdel mogl zauwazyc szczyty trzech z siedmiu wiez Palacu Ksiazecego, rezydencji wladcow miasta, mimo ze znajdowaly sie daleko z tylu w polnocnych dzielnicach. Ostry luk dachu swiatyni Gonda, zwana tez Komnata Cudow, zaslanial pozostale cztery. Na zachod, na wyspie otoczonej ceglanym murem i polaczonej z miastem mocnym kamiennym mostem stala Morska Wiezyca Baldurana, forteca zlozona z pieciu wysokich okraglych wiez, polaczonych wysokim murem z blankami. Stad wlasnie obroncy miasta, najemnicy tworzacy garnizon Plomiennej Piesci, strzega bezpieczenstwa zatoki pelnej statkow. Bylo tloczno i gwarno. Zanim Abdel sie poddal, naliczyl trzydziesci wielkich kupieckich statkow przycumowanych do nabrzeza portu lub stojacych na redzie. Dwa okrety wlasnie odplywaly, powoli wymijajac mniejsze lodzie, majac nierozwiniete jeszcze w pelni zagle. Przynajmniej jeden wielki statek wlasnie wplywal do portu. Prom minal poludniowa wieze, ktora Jaheira ocenila bardzo ambiwalentnie. Dwoch zolnierzy obrzucilo ich wzrokiem, ich twarze wydawaly sie tylko bladymi plamkami na tle szarego nieba. Abdel wypatrzyl cienkie wloski ich wloczni. Widok pierwszych budynkow wzdluz nabrzeza sprawil, ze serce Abdela zabilo zywiej. Po tym, co przeszedl - po doswiadczeniach najemnika - Abdela ciagnelo do poczucia normalnosci, jakie miasto moglo zapewnic. Tu znajdzie kapiel, lozko, dzban piwa, posilek z miesa i pieczonych warzyw. Na te mysl Abdelowi pociekla slinka. -Ktory nalezy do Siedmiu Slonc? - zapytala Jaheira starego przewoznika. Abdel prawie zapomnial, po co tu przybyli. -Siedem Slonc? - upewnil sie przewoznik - slyszalem o tej kompanii. Ale co ma do nich nalezec? -Magazyn? - zapytala Jaheira. - A moze maja nawet swoje molo? -Mysle, ze maja - odpowiedzial ponuro przewoznik. - Widzisz to pierwsze, duze, z malymi wystajacymi z niego? Jaheira skinela. -No wiec, to nie jest to. Jaheira odwrocila sie do staruszka, a jej usmiech wcale nie byl zabawny. - To bylo wystarczajaco proste pytanie, przewozniku. -Nie jestem przewodnikiem, panienko - odgryzl sie przewoznik, po czym zwrocil do Abdela i powiedzial. - Kieruj nas do tego pierwszego molo, a baby niech sie zajma soba. Jaheira westchnela i przez nastepne pol godziny w ciszy ogladala miasto, podczas gdy Abdel pomagal przewoznikowi i jego zalodze manewrowac promem i przybic do molo. Na molo mozna bylo wejsc po kamiennych schodkach i kiedy Abdel ruszyl na nie, przewoznik polozyl mu reke na ramieniu i zatrzymal. -Nie tak predko, koles - rzekl. - Najpierw pojdzie ta pierdzaca krowa. Jaheira spojrzala na starca tak, jakby zamierzala go zabic, jednak zaraz zaczerwienila sie, kiedy zorientowala sie, ze przewoznik mowil o wole. * * * Ktos oplul Jaheire, kiedy szli zatloczonymi ulicami z portu do tawerny "Elfia Piesn". Winowajca okazal sie jednak na tyle szybki i na tyle dobrze znal ulice miasta, ze uciekl Abdelowi, zanim ten zdazyl go zabic - a zabilby go. Jaheira przyjela to ze spokojem, co zaskoczylo i do pewnego stopnia rozczarowalo Abdela.-To dlatego, ze jestem Amnianka - wyjasnila Jaheira. - Zelazny Tron dziala, nawet jesli wolno. Spojrzenia ludzi z tlumu mowily jasno, ze jesli mieliby wziac czyjas strone, opluwacz mialby za soba wielu tutejszych zwolennikow. Abdel chwycil Jaheire pod ramie i przyspieszyl kroku. Odetchnal z ulga, kiedy staneli pod szyldem wielkiej, znamienitej tawerny, ktora Abdel wielokrotnie juz odwiedzal. "Elfia Piesn" stanowila we Wrotach Baldura swego rodzaju instytucje, miejsce, gdzie ludzie pokroju Abdela mogli znalezc prace i gdzie ludzie, ktorzy wynajmowali ludzi pokroju Abdela, mogli znalezc ludzi pokroju Abdela. Poszukiwacze przygod i lowcy skarbow przychodzili tu po informacje, zlodzieje wypoczywali i sprzedawali swoje lupy, wymieniano tu informacje, zawierano umowy, lamano serca i nosy. Abdel stal w wejsciu i wdychal tutejsza atmosfere, rozkoszujac sie namacalnym poczuciem wspolnoty i pokrewienstwa, dopoki nie zauwazyl, ze Jaheira dziwnie mu sie przyglada. -To dobre miejsce - wyjasnil jej. - Sama zobaczysz. Wzruszyla ramionami, wcale nie zamierzajac mu uwierzyc. Abdel dostrzegl cienie pod jej oczami. Od dawna nie spala i choc zmeczenie prawie wcale nie umniejszalo jej urody, Abdel obawial sie, ze za chwile moze upasc. -Musimy cos przekasic - powiedzial. - Posle po mojego przyjaciela i poczekamy na niego przy cieplej strawie, swiezo wypieczonym chlebie i najlepszym piwie na calym Wybrzezu Mieczy... no, moze drugim najlepszym, nie zapominajac o "Przyjaznej dloni". Jaheira zmusila sie do usmiechu i scisnela jego dlon po przyjacielsku, co przyprawilo Abdela o szybsze bicie serca i bol zarazem. Odwzajemnil jej usmiech i posadzil przy stole, a sam przecisnal sie przez zatloczona, choc niezbyt glosna sale do dlugiego baru. Zaplacil barmanowi sztuke zlota, niemal ostatnia z monet, ktore zarobil silujac sie na reke z gornikami i amnianskimi zolnierzami, aby ten przekazal wiadomosc i podal posilek, po czym wrocil do Jaheiry. -Czy ten twoj przyjaciel - zapytala Jaheira - zna Siedem Slonc? -Jesli ta kupiecka kompania dziala we Wrotach, jesli zaglada tu przypadkiem, Blizna powinien ich znac - zapewnil. -Wrota? Abdel rozesmial sie i wyjasnil: - Tak miejscowi nazywaja to miasto. Tez tak powinnas mowic i moze nawet przebrac sie, jesli nie chcesz znowu zostac opluta. -Nie kryje tego, kim jestem - odparla, starajac sie nie wygladac na urazona. Abdel wyszczerzyl zeby w usmiechu: - Nie? -Abdel, ja... - Jaheira zaczerwienila sie, a kiedy Abdel delikatnie dotknal jej policzka wierzchem dloni, przylgnela do niej i usmiechnela sie. - Khalid i ja... bylismy... Przerwala, kiedy Abdel zaslonil jej dlonia usta. Przerwala bardziej z zaskoczenia, niz z innego powodu, gdy zdala sobie sprawe, ze ogolny gwar w sali ucichl. Zapadla niemal martwa cisza, zaklocana jedynie klekotaniem szarpanych wiatrem okiennic i spiewem kobiety. Jaheira delikatnie odsunela reke Abdela od ust i przytrzymala ja. Obserwowala sale w poszukiwaniu zrodla spiewu, ale wsrod cichych, nagle zamyslonych mezczyzn nie bylo zadnej kobiety. -Kto...? - zaczela pytanie i dlon Abdela znow zaslonila jej usta. Tym razem zmarszczyla brwi, ale kiedy usmiechnal sie lagodnie i zaczal obserwowac gladki, drewniany sufit, zorientowala sie, co sie dzieje. Glos byl najpiekniejszym glosem, jaki Jaheira kiedykolwiek slyszala. Kobieta spiewala sama, bez akompaniamentu, w rytmie, ktory dyktuja serce i dusza. Spiewala po elficku, ale w dialekcie, ktorego Jaheira nie potrafila rozpoznac i nawet nie probowala. Mialo sie wrazenie, ze wkladanie slow w te piesn byloby zbrodnia. Z pewnoscia ta niewidoczna kobieta - duch, jesli nim byla - nie znala Jaheiry, ale jej piesn miala w sobie Khalida, sposob, w jaki spojrzal na nia kiedy sie po raz pierwszy spotkali, slowa, ktore wypowiedzial do niej podczas nocy poslubnej i smutne czasy takze, ich sprawy i klamstwa, i subtelne ponizenia. Lza splynela Jaheirze po policzku, potem nastepna, a Abdel wycieral je delikatnie opuszkiem swego wielkiego, twardego palca. Piesn powoli zanikla, jak i sie pojawila, i Jaheira opadla na krzeslo. W sali znow podjeto rozmowy i znow wszystko wrocilo do normy, jak zwykle, tylko barman podszedl do ich stolu ze srebrnym kieliszkiem wina. Postawil kieliszek przed Jaheira, z porozumiewawczym usmiechem patrzac na jej uszy, i oznajmil: - Kieliszek wybornego elfiego wina, na koszt firmy. Abdel podziekowal barmanowi, a Jaheira siegnela po kieliszek. Patrzyla nan, pozwalajac lzom plynac. -To taka tradycja - wyjasnil Abdel - kiedy elf po raz pierwszy uslyszy spiew pani. -Jestem tylko... - zaczela i przerwala, pociagajac nosem. -Niewazne - odrzekl Abdel, kiedy sprobowala lyk slodkiego elfiego wina. * * * Abdel byl szczerze zdumiony, jak szybko Blizna przybyl do "Elfiej Piesni". Wygladalo to tak, jakby jego przyjaciel go oczekiwal.Dla kazdego wojownika bylo jasne, kim jest Blizna. Wszystko w tym silnym mezczyznie mowilo, ze mial za soba wiele bitew i wieloma dowodzil w swej przeszlosci. Razem z Abdelem wpadli sobie w ramiona. Kiedy wszedl, Jaheira pomyslala sobie, ze jest poteznym, imponujacym mezczyzna, drugim po Abdelu, ale jedynie czlowiekiem. Blizna ucieszyl sie na widok Abdela i wyraznie mu ulzylo. -Abdel, ty stary piracie - rzekl mezczyzna. - Gdzie cie nosilo? Usmiech Abdela szybko zniknal. -Pochowalem Goriona. Blizna przestal sie smiac. -Przykro mi to slyszec, moj przyjacielu. Gorion byl... tak... Jaheira zdumiala sie, ze uscisk Blizny poprawil Abdelowi samopoczucie. -Siadz - zaprosil go Abdel do stolu, zastawionego teraz pustymi miskami, kubkami i dzbanami piwa. -Duzo podrozowales? - zapytal Blizna wesolo, patrzac na balagan na stole, zamiast usiasc. -Cale zycie - odparl Abdel. - Jaheira, to jest moj dobry przyjaciel, ktorego nazywaja Blizna. Jesli zapyta cie, czy chcesz zobaczyc, dlaczego tak sie nazywa, prosze odmow mu, bo w przeciwnym razie przestanie juz byc moim przyjacielem. - W ten prosty sposob Abdel zakomunikowal Bliznie, ze Jaheira jest dla niego kims wiecej niz tylko towarzyszka podrozy czy zaprzyjazniona wojowniczka. -Blizna - powiedziala Jaheira. Zapragnela wstac, wiedzac, ze byloby to wskazane, ale nie dala rady. Byla zbyt zmeczona. - Prosze, dolacz do nas. -Wlasciwie to pomyslalem, ze moglibysmy pojsc na gore - powiedzial Blizna do Abdela. -Swieczka starczy? - zapytal Abdel, majac na mysli zwyczaj panujacy w "Elfiej Piesni", gdzie wynajmowalo sie prywatny pokoik na gorze na czas wyznaczany spalajacym sie stozkiem swieczki. -Juz zarezerwowalem pokoj - powiedzial Blizna i poprowadzil ich do ukrytych w mroku kreconych schodow, ktore Jaheira wziela wczesniej za kolumny. Abdel podal jej reke i podazyli za Blizna po skrzypiacych, zdradzieckich stopniach. Usiedli przy malym stoliku, otoczonym bogato wyszywana kotara. Mala lampka oliwna stala na srodku stolu, rzucajac przycmione, czerwone swiatlo, w ktorym Jaheira wygladala nieco mniej blado. Kiedy usiedli, Blizna nagle spowaznial. -Z wiadomosci, ktora od ciebie otrzymalem, wynika, ze potrzebujesz informacji i mojej pomocy. Abdel, czujac ze nadszedl czas na powazna, bezposrednia rozmowe, odrzekl: -Chcemy sie czegos dowiedziec na temat kupieckiej kompanii, ktora moze dziala we Wrotach. Nazywa sie Siedem Slonc. Blizna nie odzywal sie przez dluzszy czas, tylko patrzyl na Abdela. Kiedy Abdel uniosl brew, aby go ponaglic, Blizna westchnal i zapytal: - Dlaczego? -Sadzimy, ze maja cos wspolnego z pewna grupa... moze z odlamem Zhentarimow - wtracila sie Jaheira. - Moze z pewnymi kupcami, spiskowcami z Sembii, nazywajacymi siebie Zelaznym Tronem. -Ten Zelazny Tron - podjal Abdel - sabotuje kopalnie w Nashkel i w innych miejscach, a Jaheira i Harfiarze sadza, ze w ten sposob chca rozpetac wojne. Jaheira spojrzala na niego ostro, a on oddal jej spojrzenie z pewnym siebie usmiechem. Byl juz tu i owdzie i dowiedzial sie o Harfiarzach, kiedy sie w jednej zakochal. -Na Torma owlosione... - rzekl Blizna. Potarl twarz obiema dlonmi, wyrazajac nie mniejsze zdumienie od Jaheiry. - Siedem Slonc nie jest sobie jakas tam kompania, ktora "moze" dzialac we Wrotach. Stanowia powazna sile w tutejszej strukturze. Mimo ze o Zelaznym Tronie uslyszalem po raz pierwszy - od was - to jesli chodzi o Siedem Slonc, bardzo sie tym martwie... bardzo... od ponad tygodnia. -Co slyszales? - zapytal Abdel. -Siedem Slonc jest taka sama kupiecka kompania, przez jakie kazdy z nas, moj przyjacielu, byl wynajmowany do ochrony ich dobr. Siedza w tym - cokolwiek to dzis mogloby byc - co przynosi zloto. To nie czyni z nich zbytnich altruistow, ale z pewnoscia czyni bardziej przewidujacymi. Przez ostatnie... hmmm, nie jestem pewien jak dlugo... zaniedbywali swoje dotychczasowe zrodla dochodow, ktore przynosily im stale zyski. Zapytalismy ich, poprzez odpowiednie kanaly i bardzo bezposrednio, czy cos jest nie tak. Jhasso - ten czlowiek stoi za Siedmioma Sloncami i jest dobrze znany miejscowym - powiedzial nam, i to bez zadnych niedomowien, abysmy pilnowali wlasnego nosa. -Ale interesy Wrot sa waszymi interesami, nie? - zapytal Abdel. -Rzeczywiscie - zgodzil sie Blizna - ale sprobuj przekonac do tego Jhasso. Wyglada na to, jakby ten czlowiek stracil swoje umiejetnosci prowadzenia gry - wiesz, co to za gra, ktorej tak bardzo nie lubimy? -Polityka - odrzekl Abdel z westchnieniem. -Tak. - Blizna kontynuowal - nauczylem sie, ze to przerazajace slowo na "P" ma swoje miejsce, ale w tym wypadku to nie zachodzi. Nie znajduje niczego w tym, co Jhasso robi, co otwarcie raziloby w interesy ksiazat, Plomiennej Piesci czy mieszkancow Wrot. Mam zwiazane rece. Nie moge wszczac oficjalnego sledztwa... chyba ze dostarczycie mi dowody na sabotaz w kopalniach? Wojownik spojrzal na oboje z nadzieja i Jaheira odwrocila glowe. Abdel westchnal i trzasnal dlonia w stol. -No dobrze - rzekl Blizna, rozumiejac odpowiedz na swoje pytanie. - Zawsze jest inne wyjscie. -Po prostu powiedz mi, gdzie oni sa - odparl Abdel i na jego ustach wykwitl usmiech. -Zaraz, zaraz - wtracila sie slabo Jaheira i podniosla reke. - Nie zamierzam skonczyc tu w czyims lochu. Jesli ten Jhaso ma takie powiazania, jak mowisz, wyslizgujac sie, szukajac... czegokolwiek moze on szukac, to jesli nie mozemy mu tego udowodnic, kto mowi, ze nie skonczymy za kratkami? Abdel zasmial sie, a Blizna wyraznie sie zmieszal. -Plomienna Piesc - wyjasnil Abdel Jaheirze - jest garnizonem najemnikow z dluga i dobra tradycja. To oni maja piecze nad... hmmm, nad wszystkim we Wrotach: nad straza, wojskiem... wiezieniami. -I? - nalegala Jaheira. -I - powiedzial Abdel, wskazujac na Blizne - poznaj ich drugiego dowodce. Rozdzial dziewietnasty -To jest to - odezwala sie Jaheira - znak, ktory rozpoznalam na skrzyniach i wozach.Abdel skinal glowa i uwaznie obejrzal olbrzymi magazyn. Blizna powiedzial im, gdzie moga go znalezc i teraz czekali po drugiej stronie gwarnej ulicy, az tlum stopnieje, bowiem slonce szybko zachodzilo i robilo sie coraz ciemniej. Ich rozmowa na temat strategii dzialania sprowadzala sie glownie do tego, ze Jaheira usilowala wybic Abdelowi z glowy otwarty szturm. -Twoj przyjaciel Blizna chce informacji - powiedziala. - Informacji, ktore wykorzysta przeciw Zelaznemu Tronowi. Nie sadze, iz chcialby zobaczyc na ulicach swojego pieknego miasta stosy trupow. Abdel chrzaknal, chwycil ja za ramie i pokazal boczne wejscie do magazynu, widoczne z miejsca, w ktorym stali. Mala grupka spoconych robotnikow wyszla z budynku, smiejac sie i rozmawiajac. Trzymali sie razem i prawdopodobnie wybierali sie do jednej z portowych tawern. W koncu znikneli im z oczu. Magazyn Siedmiu Slonc stal na dlugim, szerokim, kamiennym molo i byl jednym z tuzina podobnych budynkow, choc zdecydowanie od nich wiekszy. Znak, ktory Jaheira rozpoznala, byl wymalowany na czerwono na krotszym koncu prostokatnej, ceglanej budowli. Znak mial osiem stop wysokosci i Abdel poczul sie z lekka zazenowany, ze musieli pytac Blizny, gdzie znalezc ow magazyn. Moze i Zelazny Tron byl jakas tajna organizacja, ale kompania Siedem Slonc z pewnoscia nie. W odroznieniu od wypaczonych, drewnianych drzwi, wielkie okna magazynu byly chronione grubymi zelaznymi kratami. -Nie bedzie latwo dostac sie do srodka - powiedziala Jaheira. Abdel chrzaknal po raz drugi i pokiwal glowa. Byl zbyt zly, zeby zaczynac, poza tym wiedzial, ze musi poczekac na zachod slonca. -Nigdy tego przedtem nie robilam - oznajmila mu Jaheira. Spojrzal na nia zdziwiony, wiec wyjasnila - mam na mysli, ze nigdy wczesniej nie wlamywalam sie nigdzie. To wlamanie, czyz nie? Jestesmy teraz zlodziejami? Abdel usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. -Jestesmy szpiegami - powiedzial. -Jak myslisz, co tam znajdziemy? -Wagoniki i skrzynie pelne rudy zelaza - zaproponowal. - A moze troche tego niszczacego zelazo plynu... Jaheira pozwolila sobie na pierwszy od wielu dni wybuch smiechu i powiedziala: - Tak, butelki z wielkimi etykietkami: Niszczacy Zelazo Plyn, wyprodukowano we Wrotach Baldura, przez Zelazny Tron... -... bez trudu zniszczy kazde zelazo - zakonczyl Abdel i rozesmial sie razem z nia. -Skad wiesz, ze jestem Harfiarzem? - zapytala nagle, zmieniajac temat i nastroj na moment, po ktorym Abdel znowu wybuchnal smiechem. -Nie - nalegala. - Mowie powaznie. Moge miec klopoty, jesli... no dobrze, nie powinienes tego wiedziec. -Prosze, Jaheira - powiedzial. - Nie jestes jedynym Harfiarzem, jakiego spotkalem. Jestescie niemal tak tajni jak... ech, nie jestescie tak tajni jak Zelazny Tron, ze ujme to tak. Patrzyla na niego uwaznie, w ulamku sekundy przechodzac z zaskoczenia przez obrazenie, do przerazenia i z powrotem do wesolosci. Usmiechnela sie. -Myslalam, ze... Myslalam, ze dobrze sie kryjemy. -Byliscie w misji, jak powiedzialas - wyjasnil Abdel. - Reszta z nas szukala pracy. Jaheira otworzyla usta na jego ostatnie stwierdzenie i lekko uderzyla go w ramie swoja mala piastka. -Ten szalony mag i niziolek byli agentami Zhentarimow - przypomniala mu. - Oni takze byli w misji, zapewniam cie. -Racja - zgodzil sie i po chwili stropil. - A ten mag ciagle ma moj sztylet. Dostalem go od Goriona. Naprawde zabije tych dwoje. -Z pewnoscia - powiedziala. - Nie bede probowala cie powstrzymac, jesli to masz na mysli. Abdel zmusil sie do usmiechu. Poczul rozczarowanie. Mial nadzieje, ze Jaheira wlasnie to bedzie robic. * * * Nad Wrotami Baldura zapadla noc. Przez zakratowane okna magazynu nie przenikal nawet promyk swiatla.-Nikogo tam nie ma - powiedzial Abdel. - Wyglada na pusty. -Ruszajmy. Abdel podazyl za Jaheira na druga strone ulicy. Szli wolno pod ramie, aby oddalic podejrzenia, jak dwoje mlodych kochankow, ktorzy wyszli na wieczorny spacer wzdluz brzegu rzeki. Gdy przechodzili obok bocznych drzwi, Jaheira sprobowala nacisnac zardzewiala zelazna klamke. -Zamkniete - wyszeptala. Abdel lekko ja odsunal i chwycil za klamke. Nagle skoczyl ostro na drzwi i te otworzyly sie do srodka z glosnym trzaskiem. Usmiechnal sie do Jaheiry tak, ze mogla zobaczyc w ciemnosci jego biale zeby. -Abdel Adrian, Mistrz Zlodziejski - powiedziala. Abdel prawie wybuchnal smiechem, lecz zamiast tego zamarl. Ona powiedziala to imie: Abdel Adrian. Ostatni raz, kiedy je uslyszal, bylo to podczas pierwszego spotkania z Khalidem w gospodzie "Pod Pomocna Dlonia", czyli dla niego cale wieki temu. Wtedy nic sobie z tego nie robil, ale teraz, po tym wszystkim, z jakiegos powodu ogarnal go bezpodstawny, niezidentyfikowany lek, jakby jego serce nagle ugrzezlo w blocie. W ciemnosci nie widzial zbyt dobrze jej twarzy, gdy przylozyla glowe do ramienia. Wolno potrzasnal glowa i zmusil sie do usmiechu. Wlasnie otworzyl drzwi, ktore mogly prowadzic do tajnej kryjowki Zelaznego Tronu. Nie bylo czasu na rozmowy. Zapamietal, aby zapytac ja przy najblizszej okazji o to imie, po czym delikatnie pchnal drzwi. Wewnatrz panowala kompletna ciemnosc. Jaheira dotknela jego ramienia, jej dotyk byl cieply i przyjazny. Pochylil sie, aby mogla siegnac i wyszeptac mu wprost do ucha: - Ja widze. Abdel pokiwal glowa. Jaheira byla polelfem i odziedziczyla po swym elfim rodzicu niezwykla zdolnosc widzenia w ciemnosci. To poprawilo Abdelowi nastroj - przynajmniej jedno z nich widzialo - ale wciaz czul sie nieprzyjemnie. Mogl sie potknac w mroku, a nawet zranic czy zabic Jaheire pchnieciem miecza przeznaczonym dla czlonka Zelaznego Tronu. Zamknal mocno oczy, potem zamrugal, majac nadzieje, ze oczy przyzwyczaja sie do warunkow i cos jednak bedzie mogl zobaczyc. Troche pomoglo, ale wciaz sie martwil. Jaheira przecisnela sie obok niego i skradajac poszla dalej. Caly budynek stanowil chyba jedno wielkie pomieszczenie. Abdel szedl blisko za nia, az w koncu podala mu dlon. Nie za bardzo podobalo mu sie, ze sa tak blisko siebie i nie maja obu rak wolnych w pogotowiu. Sprobowal ja puscic, ale trzymala mocno. Odwzajemnil jej nerwowy uscisk, zmuszajac sie, by jej zaufac. Prowadzila go przez budynek wolno, wykonujac wiele ostrych skretow, aby ominac stosy wielkich drewnianych skrzyn, ktore dla ludzkich oczu Abdela wygladaly jak wielkie czarne kopce. Wyobrazil sobie, ze wokol czai sie setka mezczyzn z kuszami skierowanymi w ich strone, czekajac na okazje do dobrego strzalu w glowe. Ten stos skrzyn w rogu mogl byc polujaca na nich mantikora. Abdel zapragnal wyjac miecz i juz zaczac nim wywijac. Musial z trudem, wysilkiem woli powstrzymac rece od chwycenia za rekojesc, zamiast tego uscisnal dlon Jaheiry, a ona odwzajemnila mu uscisk. Nagle zatrzymala sie, wydajac z siebie cichutkie: ciii. Abdel domyslil sie, ze probuje mu przekazac, aby byl cicho. Skierowala jego uwage na cos. Abdel otworzyl szeroko oczy, chwytajac kazdy okruch swiatla, majac nadzieje w ogole cokolwiek zobaczyc. Jaheira nie ruszala sie, a Abdel z frustracji zamknal oczy. Kiedy to zrobil, uslyszal dzwiek. Byl tak slaby, ze w pierwszej chwili pomyslal, iz dochodzi z zewnatrz, z opustoszalej ulicy. To byly glosy, glebokie i rezonujace meskie glosy, zagluszone przez cos, niesione echem w ciemnosci. Nachylil sie do ucha Jaheiry, az dotknal czubkiem nosa jej wlosow. -Gdzie? - wyszeptal. Jaheira nie odpowiedziala, za to ruszyla. Trzymajac wciaz Abdela za reke, poprowadzila go w kierunku sciany, ktora nawet on mogl rozpoznac mimo mroku. Na poczatku Abdel pomyslal, ze to jego ociemniale oczy plataja mu figle, ale nie mylil sie - widzial slaba, pomaranczowa, drgajaca poswiate. Glosy staly sie tu glosniejsze, ale wciaz zbyt niewyrazne, by zrozumiec slowa. Rozmowcy starali sie mowic cicho. Jaheira przesunela sie wystarczajaco, by zobaczyl kolejne zrodlo przycmionego swiatla. Po rozmiarze i wysokosci, na ktorej sie znajdowalo, Abdel domyslil sie, ze jest to dziurka od klucza. Jaheira delikatnie nacisnela go i zrozumial, ze chce, aby zajrzal przez otwor. Ukleknal i chwycil pochwe miecza w reke, aby nie zadzwonila o kolczuge lub nie stuknela o podloge. Mrugnal raz i zajrzal przez dziurke od klucza. Z tej raczej ograniczonej perspektywy mogl zobaczyc wiekszosc pokoju za drzwiami. Byla tam drewniana podloga, jak w glownym pomieszczeniu magazynu. Ktos poruszal sie i to zaniepokoilo go. To byl mezczyzna, moze elf... a przynajmniej humanoid. Widzial tylko jego sylwetke. Teraz wyrazniej slyszal dwa glosy. Swiatlo musialo pochodzic z pochodni lub z kominka. Abdel czul cieplo na oku. Dwie osoby rozmawialy jeszcze chwile, ale Abdel wciaz nie mogl doslyszec, o czym mowia. Postac, ktora zobaczyl, rozmyla sie i Abdel zamrugal. Wytezanie oczu podczas podgladania przez dziurke oslabilo mu wzrok. Kiedy oderwal sie od drzwi, uslyszal szuranie stop. Jaheira polozyla mu reke na ramieniu. Poczul, ze jest spieta. Nie wstal, choc bardzo tego chcial, ze strachu przed narobieniem halasu. Kroki wycofywaly sie i bylo w nich cos, czego Abdel nie mogl okreslic. -Kroki - wyszeptala mu Jaheira do ucha. Odglos krokow szybko ucichl. Teraz Abdel nie widzial przez dziurke nic poza podloga i pomaranczowym swiatlem. Wstal powoli i polozyl reke na plecach Jaheiry. Przyciagnal ja do siebie, aby zaszeptac jej cos do ucha, ale jej glowa nie odwrocila sie, tak jak tego oczekiwal i zetkneli sie nosami. Wstrzymala oddech i zamarla na chwile, a on zapomnial gdzie jest i co robi, tylko ja pocalowal. Jej usta przywitaly go cieple i miekkie. Swiatla zatanczyly Abdelowi pod przymknietymi powiekami. Poczul, ze polozyla mu reke na piersi, wiec objal ja mocniej, a jej usta otworzyly sie nieco bardziej... ...i jasne swiatlo rozproszylo mrok, a szorstki glos powiedzial: - Slicznie. Abdel odepchnal Jaheire i wyciagnal miecz w momencie, w ktorym Jaheira zdazyla tylko zamknac oczy i usta. Oczy go piekly i wyobrazil sobie, jak musialy bolec Jaheire jej wyczulone oczy. -Brac ich! - rozkazal glos i uslyszeli tupot szarzujacych na nich ludzi. Abdel, wciaz oslepiony, zamykajac zalzawione oczy przed swiatlem, po prostu pchnal mieczem w strone zrodla halasu. Jeden z ludzi zwalil sie na ziemie z mokrym plasnieciem. Abdel sprobowal otworzyc oczy. Swiatlo wciaz bylo zbyt jasne, ale zobaczyl przed soba postac - zbyt blisko. Abdel nie zdazyl wziac zamachu, kiedy postac na niego wpadla. -Szybko! - krzyknela Jaheira i Abdel zorientowal sie, ze to ona na niego wpadla. Cofnal sie szybko trzy kroki w tyl i poczul, ze slabe drewniane drzwi ustapily za jego plecami. Kiedy wpadli do srodka, oczy Abdela dostosowaly sie na tyle, by zobaczyl przez otwor w drzwiach dwoch mezczyzn: - portowych robotnikow w podartych bluzach i chustach na glowie, z okropnymi tatuazami - nacierajacych na nich z drewnianymi palkami. Odepchnal Jaheire na bok drzwi i uniosl miecz, zamierzajac sciac obie glowy atakujacych za jednym zamachem, kiedy tylko przejda przez drzwi. Zamiast tego drzwi nagle zatrzasnely sie, uderzajac go w twarz i odbijajac koniec miecza w bok. Jaheira stala plecami do drzwi i zapierala sie nogami. Ci dwaj na zewnatrz zaczeli sie dobijac. Jaheira miala zaczerwienione, lzawiace oczy. -Zarygluj drzwi, to zejdziemy na dol - powiedziala. Abdel wzruszyl ramionami. W malym pokoju byl tylko prosty kamienny kominek, w ktorym ogien juz wygasal, oraz waskie drewniane schody prowadzace w dol, w mrok. Nie widzial niczego, czym mozna by zaryglowac drzwi. Jaheira westchnela, po czym zaczela mruczec slowa modlitwy. Abdel patrzyl na nia, czujac nacisk uplywajacych sekund, jakby byly godzinami. Ludzie z zewnatrz dobijali sie, probowali wywazyc drzwi barkiem. Jaheira wydawala sie zaniepokojona, ale kontynuowala zaklecie, w koncu zamknela oczy. Abdel uslyszal trzask, z poczatku slaby, a potem glosne skrzypienie wypaczajacego sie drewna. -Wypychaja je! - ostrzegl ja Abdel. - Odsun sie! -Zaczekaj - wyjasnila. - To ja... Dowodca portowych robotnikow powiedzial glosno: - kusze! - i Jaheira odskoczyla od drzwi wprost w ramiona Abdela. Czubki dwoch beltow pojawily sie na srodku drzwi, gdzie przed chwila byla jeszcze glowa Jaheiry. Za chwile pojawil sie trzeci, a Jaheira juz nie czekala na czwarty. Trzymajac Abdela za reke, zaczela zbiegac po schodkach. -Wypaczylam drzwi tak, ze sie zaklinowaly, ale... - zaczela Jaheira, kiedy nagle wpadli na dziwna, humanoidalna istote, w nienaturalny sposob pozbawiona rysow, z gladka, szara skora i wielkimi, martwymi oczami. Na jej widok kobieta krzyknela. Stwor zasyczal i kiedy Abdel uniosl miecz w niewygodnym, ciasnym korytarzu schodkow, stwor rozmyl sie, zamigotal i zaczal przemieniac. Stalowy napiersnik pojawil sie z niczego, oczy zmniejszyly sie do ludzkich rozmiarow, a ciemnoszara karnacja skory rozjasnila sie, a srodek przeszedl nagle w niebieskawy kolor. Miecz Abdela opadl i uderzyl o napiersnik, sypiac iskrami. Stwor sapnal i polecial w tyl. Abdel znow sie zamierzyl, a Jaheira uchylila sie, starajac sie zrobic mu miejsce, ktorego potrzebowal do walki. Nie byla jednak na tyle szybka i Abdel zawahal sie. Stwor odzyskal rownowage i zakonczyl przemiane. Byl teraz czlowiekiem w zbroi plytowej z kaftanem, na ktorym widnial herb Plomiennej Piesci. Istota odwrocila sie i uciekla w ciemnosc. Abdel dal krok za nia, po czym zatrzymal sie, kiedy uslyszal na gorze trzask wylatujacych z zawiasow drzwi. Nad nimi zadudnily kroki. -Biegiem! - rzucila Jaheira i pognala za przemieniona istota. Abdel znow sie zawahal. Portowi robotnicy schodzili po schodach, wiec Abdel odwrocil sie i postawil noge stopien nizej. Napotkal wzrok pierwszego schodzacego mezczyzny. Osilek zatrzymal sie jak wryty, nie spodziewajac sie ujrzec Abdela tak blisko, trzymajacego przed soba miecz w pogotowiu. Jego kumple jednak nie widzieli Abdela, wiec nie zatrzymali sie i z rozpedu popchneli go w dol. Robotnik zacharczal jedynie, nadziewajac sie na miecz Abdela. Ostrze przeszlo przez niego na wylot, cialo zatrzymalo sie dopiero na jelcu. Krew zalala dlonie Abdela, a on pchnal do przodu, by zepchnac trupa z ostrza. -Abdel! - zawolala Jaheira z dolu korytarza. - Jest ich zbyt wielu. Abdela nie obchodzilo ilu ich jest, chcial po prostu stracic tego jednego z ostrza swego miecza. Probowal go odepchnac, ale napor jego towarzyszy z powrotem nabijal trupa na ostrze. Poniewaz po bokach nie bylo miejsca, Abdel cofnal sie. Dal tylko poltora kroku w tyl, kiedy dotknal plecami sciany. -Abdel! - ponaglala Jaheira, ale on wciaz nie mogl uwolnic swego miecza. Jeden z robotnikow strzelil z kuszy, ale szczesliwie dla Abdela nie trafil. Belt odbil sie od sciany tuz przy uchu najemnika. -Brac ich, mowie! - krzyknal szorstki glos. Abdel wciaz probowal uwolnic ostrze, kiedy nagle z prawej, z ciemnosci wylonil sie kolejny szary stwor. Podniosl szczupla, szara reke do gory i Abdel ujrzal blysk zlota - na dlugim palcu stwor mial pierscien. Istota dotknela zimnymi palcami skroni Abdela. Najemnik uslyszal, jak stwor wypowiedzial pojedyncze slowo: Skwiercz. Bol, jakiego Abdel nigdy wczesniej nie doznal, eksplodowal mu w glowie i skurcz pociagnal jego lokcie w gore z sila wystarczajaca, by rozpruc martwego robotnika na pol, a potem byla juz tylko ciemnosc, szuranie stop, echo glosow i chwytajace go rece. * * * Samo otwarcie oczu wywolalo taka fale bolu pod czaszka, ze Abdel szybko poddal sie i znow zamknal powieki. Zaraz naplynela kolejna fala bolu, a pozniej trzecia, kiedy uslyszal glos Jaheiry -... budz sie, na Mielikki, Abdel!Sprobowal jej odpowiedziec, ale otwarcie ust bylo sama agonia i jedynie wydal z siebie jek. -Abdel - zawolala Jaheira, gdziekolwiek byla. - Ty zyjesz. - W jej glosie zabrzmiala wyrazna ulga. -Kim jestescie? - odezwal sie glos, rownie odlegly jak Jaheiry. -A kim ty jestes? - zapytala Jaheira. Abdel otworzyl oczy i tym razem bol byl juz mniej intensywny. Czul sie podobnie kiedys, gdy przesadzil z alkoholem, ale to bylo gorsze. O wiele gorsze. Przez male okienko wpadalo swiatlo i Abdel mogl sie rozejrzec po pomieszczeniu. -Cholera - zaklal, kiedy zorientowal sie, ze jest w celi. Byl w klatce niczym zwierze. -Zapytalem pierwszy - powtorzyl obcy czlowiek podejrzliwie. Abdel nie mial pojecia, jak dlugo lezal na podlodze celi. Nie mial miecza ani kolczugi. Czul wlasny pot, a gardlo palilo go z pragnienia. Niedaleko stal dzban, ale nie wiedzial co w nim bylo. W poblizu nie bylo wody, na ziemi lezalo troche siana, a w scianie widnialy solidne, drewniane drzwi, wzmocnione zelaznymi sztabami. Male okienko bylo zakratowane. -Abdel - zawolala Jaheira, najwyrazniej z innej celi - powiedz cos. -Pic mi sie chce - powiedzial glosno, a obcy zasmial sie. -Mow mi jeszcze - powiedzial glos - te sobowtorniaki sa nedznymi gospodarzami. -Sobowtorniaki?- zapytala Jaheira. Abdel slyszal o tych zlych, zmieniajacych ksztalty bestiach. Z tego co slyszal, miasto Waterdeep bylo przez nich rzadzone. Niektorzy byli przekonani, iz niemal w kazdym miescie i krolestwie Faerunu jest przynajmniej jeden sobowtorniak w strukturze politycznej. Abdel zawsze wysmiewal te historie. Wiedzial, ze zwykli ludzie potrafia byc wystarczajaco zli, by nie trzeba bylo posadzac ich o to, ze zostali zastapieni przez potwory. -Jesli wy jestescie sobowtorniakami - powiedzial obcy - nie powiem wam niczego nowego. Jesli nie jestescie, to moze pomozecie mi sie stad wydostac. -Kim jestes? - zapytal Abdel. -Mam na imie Jhasso. Kiedys to ja tu rzadzilem. Rozdzial dwudziesty Harold Loggerson z Bowshot zacial sie w wieku dziewieciu lat, kiedy bawil sie najlepsza siekiera ojca. Nie mogl usiasc przez trzy tygodnie, bo tyle czasu goila sie rana, ktora pozostawila dluga, poszarpana blizne. Blizne, ktora niewiele osob widzialo, ale za to pozwolila mu przybrac imie o wiele bardziej odpowiednie dla dowodcy najemnikow niz Harold.Przez wiele lat od czasu zranienia - i po ostrych slowach ojca i nawet po tym, jak matka zszyla rane nicia - Blizna unikal siekier. Nie tyle sie ich bal, co raczej czul zmieszanie na ich widok. Dwa lata temu zabil zhentarimskiego zolnierza, chroniac karawane przewozaca transport jablek (i zlota wykopanego w Wezowych Wzgorzach, ukrytego pod owocami) z Soubaru do Wrot Baldura. Zhent zaatakowal go solidnym, ciezkim mithrilowym toporkiem zdobionym zlotem, ktory rzucony lecial dalej, prosciej i szybciej niz jakakolwiek bron znana Bliznie. Duzo czasu zajelo mu zabicie tego Zhenta, sam przy tym prawie nie zginal, ale w koncu zabral zdobyczna siekiere. Pokazal ja tylko jednemu czlowiekowi i nigdy nie uzywal jej w bitwie czy na ulicach Wrot Baldura. Rzadko nia cwiczyl i tylko kiedy byl sam, i jedynie noca. Przez reszte czasu trzymal ja pod kluczem, w solidnym, zelaznym kufrze krasnoludzkiej roboty, stojacym u niego pod lozkiem. Blizna uniosl siekiere i wazyl ja w dloni, po czym zakrecil, chwytajac lewa dlonia za koniec stalowej rekojesci. Kiedy tak cial nia powietrze, zdawala sie spiewac, a moze to powietrze jeczalo z bolu? Blizna usmiechnal sie na ten dzwiek, ale usmiech zastapil zaraz smutek. Jego ojciec umarl na zawal na dlugo przedtem, zanim zdazyl zobaczyc te wspaniala siekiere w dloni syna. Byl bardziej rozczarowany niz zly, ze jego mlody Harold pragnie zostac zolnierzem. W ciagu ostatnich osmiu lat jego zycia rozmawiali tylko raz. Jego ojciec byl dobrym, acz prostym czlowiekiem, o prostych potrzebach i pragnieniach. Dozyl blisko piecdziesiatki i nigdy nie oddalil sie bardziej niz o pol dnia drogi od swej malej wioski Bowshot. Harold - albo Blizna, gdyz tych dwoje naprawde bylo innymi ludzmi - odwiedzil Waterdeep, zwiazal sie z elfia dziewczyna w Wysokiej Puszczy, wspinal sie po gorach Gwiezdnych Szczytow, poplynal do Moonshaes, zdarl skory z tuzina wilkow w Lesie Ostrych Klow i byl smagany goracym piaskiem Anauroch. -Powinienem odwiedzic Bowshot - zamruczal do siebie, po czym zakrztusil sie na ten nagly przyplyw naiwnego sentymentalizmu. - A niech cie - powiedzial do siekiery i polozyl ja ostroznie do kufra obitego wewnatrz aksamitem. Nagle rozleglo sie pukanie do drzwi, ciezkie i naglace, az Blizna podskoczyl. Szybko zamknal wieko i zatrzasnal krasnoludzka klodke. -Kto tam? - zawolal srogo, choc nie bylo dla niego nowoscia zrywanie go o kazdej porze z powodu naglych wiesci i zadan. -Abdel - odpowiedzial znajomy glos z drugiej strony drzwi. - Jest ze mna Jaheira. Musimy pogadac. -Juz ide - powiedzial Blizna, wsunal kufer pod lozko, odrzucil ciezka koldre, ktora dostal od matki wiele lat temu i wstal. Szybko przemierzyl pokoj i odsunal stalowy rygiel. Otworzyl drzwi i ujrzal Abdela, czystego i w dobrym stanie. Twarz mlodego wojownika wyrazala oczekiwanie i prawie zdenerwowanie. -Wejdz, chlopcze - powiedzial Blizna. - Spodziewalem sie zobaczyc cie dopiero rankiem. Abdel skinal i wszedl. Jaheira postapila za nim, obrzucajac uwaznym spojrzeniem cale pomieszczenie. Byl to prosty pokoj, dla mezczyzny o potrzebach niemal tak skromnych jak jego ojciec. Skaczacy na kominku plomien dawal cieplo i oswietlal wnetrze. W pokoju stalo szerokie lozko, solidny stol z trzema krzeslami i miejscem na czwarte, ktore stracil w grze w kosci. Przy kominku wisiala tarcza z herbem Plomiennej Piesci. Byla pognieciona i podrapana od wieloletniego uzywania. Blizna poprosil, by usiedli, ale zadne z nich nie ruszylo sie. -Zlozylismy wizyte Siedmiu Sloncom - powiedzial Abdel. -Tak - odparl Blizna. - I co znalezliscie? Widzieliscie Jhasso? -Tak - odpowiedziala Jaheira z tylu. Nie zauwazyl, jak go obeszla. - Widzielismy go. Oczy Blizny zwezily sie i odwrocil sie do Jaheiry, patrzac jak wolno chodzi po calym pokoju na sztywnych, spietych nogach. - I? -I nie zamierza on robic nic zlego - powiedzial Abdel z tylu. Blizna odwrocil sie do Abdela i Jaheira znalazla sie na skraju pola jego widzenia. Blizna instynktownie cofnal sie. -Co znalezliscie? - zapytal. Jaheira tez cofnela sie, znow wychodzac mu z pola widzenia. Abdel usmiechnal sie. -Niszczace zelazo plyny? - zazartowal Abdel. - To spodziewales sie tam znalezc? Blizna znow sie cofnal i dal krok w bok, a Jaheira przysunela sie, podczas gdy Abdel postapil wolno trzy kroki w przod, zachodzac Blizne z boku. -Co spodziewales sie tam znalezc, staruszku? - zapytala Jaheira groznym glosem. Pot wystapil Bliznie na czolo. Byl nieuzbrojony, ubrany tylko w welniane spodnie i bawelniana bluze. Czul sie nagi. -Co jest, Abdel? - zapytal i zanim wypowiedzial jego imie, uswiadomil sobie - Ty nie jestes Abdelem. Najemnik zatrzymal sie i Blizna spojrzal sie na niego. Jaheira cicho przemiescila sie za jego plecami. -Oczywiscie, ze jestem Abdel - odparl wielki czlowiek, siegajac powoli po palasz wiszacy mu na plecach - przynajmniej teraz. Rozlegl sie zgrzyt metalu i Blizna domyslil sie, ze to Jaheira wyciaga swoj dlugi miecz. -Niech cie cholera wezmie przez Dziewiec Piekiel i z powrotem - zaklal Blizna i uskoczyl w bok szybciej, niz ktokolwiek moglby przypuszczac, ze mezczyzna w jego wieku jest do tego zdolny. Miecz Abdela spotkal sie z ostrzem Jaheiry w miejscu, w ktorym chwile wczesniej byla jeszcze glowa Blizny. Abdel chrzaknal, a kobieta zaklela, kiedy jej miecz pekl na dwoje. Abdel powstrzymal swoj miecz, o malo jej nie zabijajac i oboje ruszyli na Blizne. Miecz Jaheiry byl teraz nie dluzszy niz sztylet i tepy na koncu, ale ostrze i zlamany koniec byly wciaz ostre, wciaz zabojcze. -Co z nimi zrobiliscie? - zapytal Blizna, cofajac sie na szeroko rozstawionych nogach. - Siedzicie w ich cialach? -Czy siedzimy? - zapytala Jaheira z diabelskim blyskiem w oczach. -Jesli tak - dodal Abdel - a ty nas zabijesz, dusze twoich przyjaciol uleca... Blizna skoczyl naprzod, pomiedzy nich, zaskakujac ich tym, ale oboje szybko sie otrzasneli i Abdel wykonal szybkie, probne pchniecie, rozcinajac mu posladek. Dowodca najemnikow krazyl, zmierzajac w strone drzwi, ale Abdel cofnal sie i zagrodzil mu droge, a Jaheira poszla w drugim kierunku. Blizna przylgnal plecami do sciany, rzucajac blyskawiczne, przypadkowe z pozoru spojrzenia w rozne miejsca pokoju. Obaj intruzi probowali wysledzic, gdzie patrzy, ale szybko sie poddali. Abdel usmiechnal sie wrednie i powiedzial: - Panikujesz, starcze? Blizna glosno przelknal sline. -Wiec mnie zabijcie, jesli po to tu przyszliscie. -Och, rzeczywiscie wlasnie po to tu przyszlismy, glupcze - zasyczala Jaheira - ale najpierw chcemy cie o cos spytac. -I myslicie, ze wam powiem? - zapytal Blizna niedowierzajacym glosem, wciaz strzelajac wzrokiem po calym pokoju, nie skupiajac sie na niczym, a tym bardziej na ulamanym koncu miecza Jaheiry. -Mozemy cie zabic, zadajac tysiac ciec, starcze - rzekl Abdel - albo tylko jedno. -Wiec jesli powiem wam to, co chcecie, zabijecie mnie szybko? -Jasne - powiedziala Jaheira, utrzymujac swoj dystans, ale stale probujac wyjsc poza pole widzenia Blizny. -Jesli za kazda taka propozycje, zabojcy, dostawalbym sztuke zlota - powiedzial cicho Blizna - mialbym ich teraz tyle, ze stac by mnie bylo na wynajecie Elminstera, by mnie chronil. Ani Abdel, ani Jaheira nie dostrzegli w tym nic smiesznego. -Jak chcesz - powiedzial Abdel i mrugnal do Jaheiry. Kobieta ruszyla pierwsza i Blizna sprobowal wykonac unik w tyl zapominajac, ze ma za plecami sciane. Glowa odbila mu sie od muru wpadajac wprost w zasieg ciecia Jaheiry. Koniec zlamanego ostrza rozoral mu gleboko czolo ponad lewym okiem i Blizna zasyczal z bolu. Jaheira cofnela sie trzy kroki, strzepujac z ostrza krew. Blizna przylozyl do rany reke. Krew plynela zalewajac mu oko, zamrugal wiec, aby je oczyscic. Krew nadal ciekla. -Suka - zawyl Blizna. - Zabije cie za to. Jaheira zignorowala go. -Dlaczego wyslales nas do Siedmiu Slonc? -A czy zabiliscie Abdela i jego kobiete? - zapytal w odpowiedzi. Jaheira znow na niego ruszyla, biorac wysoki zamach. Ty razem Blizna skontrowal atak, wykorzystujac, ze uniosla reke zbyt wysoko. Rzucil sie na nia calym cialem, chwycil jej ramie od spodu i wykorzystujac jej impet przerzucil przez ramie tak, ze uderzyla plecami o podloge. Zobaczyl, ze Abdel szybko sie zbliza i dal nura po ulamany kawalek ostrza, lezacy kilka stop dalej. Jaheira wydala donosny, nieludzki jek i obrocila sie, by wstac. Abdel potknal sie o jej wymachujace nogi i padl twarza obok Blizny. Uderzenie wybilo mu ciezki palasz z dloni i bron poleciala wprost do kominka. Blizna chwycil zlamane ostrze, ignorujac bol, jaki sprawialy ostre krawedzie wpijajace sie w dlon. Dowodca najemnikow skoczyl na czworaki i chwycil kufer pod lozkiem. Abdel wstal i wykorzystal czas, aby odzyskac swoj miecz. -Po prostu go zabij! - krzyknela Jaheira. - Do diabla z Zelaznym Tronem! Blizna uslyszal ciezkie kroki w momencie, w ktorym chwycil za drewniana raczke wieka kufra. Abdel nadchodzil szybko i Blizna przekrecil sie, aby uniknac pierwszego pchniecia. Czubek miecza zaglebil sie mocno w deskach podlogi, ale nie zlamal. Blizna podniosl kolano do podbrodka i kopnal. Abdel zobaczyl to i odskoczyl, choc kopniak nie byl wymierzony w niego. Naga stopa uderzyla w bok kufra i kufer wyjechal spod lozka rysujac podloge. Blizna nie zobaczyl, jak sie zatrzymuje, gdyz obuta noga Jaheiry nadepnela mu na czolo i glowa eksplodowala mu bolem i swiatlem. Odglos wlasnej glowy uderzajacej o podloge zadudnil mu w czaszce i musial zmusic sie, by nie stracic przytomnosci. Poczul kolano kobiety na swojej piersi i zaslonil twarz reka. Jaheira przejechala mu ostrzem po dloni i Blizna zasyczal jeszcze raz. Chlasnal zlamanym ostrzem, wbijajac je gleboko w noge kobiety. Teraz to Jaheira zasyczala, a Blizna wykorzystal jej chwilowa slabosc i zepchnal ja z siebie. -Upuszcze ci cala krew! - wrzasnela, ale Blizna zignorowal grozbe i przeturlal sie w przod, rzucajac sie cala swoja masa i sila. Zobaczyl noge Abdela, ktory cofnal sie, ale i tym razem nie on byl jego celem. Palacy bol w dloni oslepil go niemal i jednoczesnie rozlegl sie glosny zgrzyt metalu, kiedy Blizna podwazyl zlamanym ostrzem klodke. Zarowno ostrze, jak i zamek rozpadly sie. Blizna przeturlal sie, wiedzac, ze byl w jednym miejscu zbyt dlugo, a instynkt go nie zawiodl. Miecz Abdela uderzyl ciezko o podloge, znow tylko sypiac drzazgami ze zniszczonej podlogi. Blizna otworzyl kufer i jeknal, kiedy odlamek strzaskanego ostrza, ktory utkwil w jego broczacej krwia dloni, zaglebil sie mocniej. Miecz Abdela znow opadl i tym razem przebil umiesnione udo Blizny. Stary najemnik sapnal z bolu i zapragnal krzyczec, ale nie mogl. Ciezki but Abdela wyladowal na piersi Blizny, rzucajac go na podloge, ale pchniecie pomoglo mu wyciagnac ciezki topor z kufra. Machnal nim dziko od dolu, uderzajac sobowtora Abdela w pachwine. Buchnela krew i olbrzym upadl. Topor utkwil w martwym juz ciele, rekojesc wysliznela sie Bliznie z dloni. Opuszczaly go sily. Odetchnal ciezko, zadowolony, ze przynajmniej jednego powalil. Abdel upadl na ziemie w drgawkach, a kiedy jego glowa obrocila sie na martwej juz szyi, jego twarz zaczela sie zmieniac. Blizna patrzyl w twarz nieludzkiej istocie. Miala szeroka, owalna glowe z wielkimi oczami bez zrenic i gladka skore koloru zimnego popiolu. Topor wypadl z ciala martwego stwora. Przekrecil sie, by usiasc. Zamierzal cos powiedziec - jakies ostatnie slowa, ale nie zdazyl. Powietrze wylecialo mu z pluc i opadl ciezko na plecy. Sobowtor Jaheiry zanurzyl topor gleboko w piersi Blizny, przygwazdzajac mezczyzne do drewnianej podlogi. Poczul, jak krew bulgocze mu w krtani i zobaczyl demoniczny wzrok kobiety, ktora przybrala juz swoja prawdziwa postac. A potem byla juz tylko ciemnosc i wiecznosc. * * * Julius patrzyl gdzies w dal i trzykrotnie ukladal usta do slowa "kapral", po czym poslal w pusty korytarz usmiech pelen samozadowolenia.-Przestancie sie szczerzyc, kapralu - zagrzmial sierzant Maerik. Julius podskoczyl i zaczerwienil sie. Maerik stal tuz przed nim wspinajac sie na palce, aby moc spojrzec wyzszemu, mlodszemu kapralowi prosto w oczy. Prawie dotykali sie nosami. -Gdzie jestes, synu? - zapytal sierzant cicho. -Sir - zaczal Julius, lecz przerwal, by przelknac sline i zwilzyc zaschniete gardlo. - Sir, w Palacu Ksiazecym, sir. -A gdzie w Palacu Ksiazecym, kapralu? -Sir, w skrzydle mieszkalnym, sir. -Masz na mysli miejsce, gdzie mieszkaja wielcy ksiazeta? -Sir, tak, sir. -Gdzie mieszka wielki ksiaze Eltan? -Sir, tak, sir. -Wielki ksiaze Eltan, ktory czeka na elekcje? -Sir, tak, sir. -Wielki ksiaze Eltan, ktory ma wiecej wrogow niz ktokolwiek inny we Wrotach? -Sir, tak, s... -Wiec obudz sie, idioto! - krzyknal sierzant. Julius wciagnal brzuch, koncentrujac sie na powstrzymaniu bakow. -S-sir - wyjakal - t-tak, sir. -Postarajcie sie bardziej, kapralu - fuknal Maerik, po czym odwrocil sie i ruszyl korytarzem, a za chwile zniknal w bocznym przejsciu. Na zimnej, marmurowej posadzce nie bylo slychac jego krokow. Julius odetchnal z ulga. Zostal przydzielony do strazy w Palacu Ksiazecym zaledwie tydzien temu i choc wczesniej bral udzial w bitwie i nawet walczyl ze szczurolakami w najciemniejszych zaulkach portu, ta sluzba zdawala sie najciezsza ze wszystkich, jakie pelnil. Nie martwil sie, ze moze tu wejsc zabojca, nie az tak daleko w glab palacu, ale obawial sie, ze to, co sie wydarzylo przed chwila, moze sie powtorzyc i jeszcze raz powtorzyc, az zostanie zdegradowany do stopnia zwyklego piechura. Przelozyl halabarde do lewej reki i otarl pot z czola. Bylo juz pozno, a moze nawet wczesnie i powieki mu ciazyly, oczy wyschly i byly zmeczone. Cichy dzwiek sprawil, ze podskoczyl i spojrzal bystro w dal korytarza. W przycmionym swietle ujrzal mysz, ktora zaraz zniknela w ciemnosci. Westchnal, ale zaraz znow podskoczyl, kiedy poczul na ramieniu ciezar czyjejs reki. -Glowa do gory, zolnierzu. Mezczyzna natychmiast wydal sie Juliusowi znajomy. To on, Blizna prowadzil atak na szczurolaki i Julius byl na jego odprawie, a potem walczyl u boku tego doswiadczonego wojownika przez kilka cennych chwil w tunelach sciekowych. -K-kapitan Blizna - wyjakal Julius, prostujac sie na bacznosc. - Och... Nie powiedziano mi... Blizna skrzywil sie. -A dlaczego miano by ci mowic? -Ja... - zaczal Julius, ale Blizna podniosl reke i go powstrzymal. -Idz do stajni i przygotuj wierzchowca wielkiego ksiecia - rozkazal mu Blizna. - Przed switem zabieram go stad. Julius byl tak zaskoczony, ze tylko stal z rozdziawionymi ustami. Cos sie dzialo, cos wielkiego. Nie na mojej warcie - pomyslal Julius - dlaczego na mojej warcie? -Czy nie wyrazilem sie jasno, kapralu? -N-nie, sir, ja tylko... -Wiec zabieraj dupe w troki i jazda! - ponaglil go Blizna, a jego surowy wzrok byl wystarczajacym bodzcem, ktory pchnal Juliusa w glab korytarza tak szybko, na ile pozwalaly mu jego drzace w kolanach nogi. Biegl przez chwile, zanim uswiadomil sobie, ze w tym palacowym labiryncie, noca, po prostu sie zgubil. Zaczal modlic sie zarliwie do Tymory, ktora zaraz wysluchala jego modlitwe z typowym dla tej bogini szczescia poczuciem humoru. -Na falujace piersi Umberlee, chlopcze! - ryknal sierzant Maerik. - Co na imiona wszystkich bogow tutaj robisz, ty zgnily synu zawszonej... -Zgubilem sie - wykrztusil szybko Julius, zanim zdazyl sie zastanowic i zdac sobie sprawe, co za glupote wlasnie palnal. Sierzant Maerik zdzielil go w twarz. -Przepraszam - wyjeczal Julius, padajac ciezko na tylek. Halabarda zadzwonila o posadzke, krew sciekala mu z ciagle wibrujacego nosa. -Wybrales zly moment na opuszczenie posterunku, ty zasmarkanodupy glabie - wrzasnal sierzant. - Kapitan Blizna zostal zamordowany i cala kompania zostala postawiona na nogi. -Ale ja go wlasnie widzialem - zaoponowal Julius. -Kogo widziales, pluskwiaku? -Blizne - powtorzyl Julius i wstal z trudem. - To wlasnie kapitan Blizna kazal mi pojsc do stajni i wyprowadzic konia wielkiego ksiecia Eltana... -Blizna tu byl? - zapytal Maerik, a jego oczy rozszerzyly sie. - Tej nocy? -Sir - powiedzial Julius, poprawiajac splamiony wlasna krwia kaftan i szukajac halabardy - niecala godzine temu, sir. Szedl na pokoje wielkiego ksiecia. Maerik zbladl, chwycil silnie Juliusa za ramie i pociagnal za soba do biegu. -Nie na mojej warcie! - zaklal sierzant. - Dlaczego to zawsze musi byc na mojej warcie! * * * Julius i Maerik przystaneli przy szerokich dwuskrzydlowych drzwiach prowadzacych na prywatne pokoje wielkiego ksiecia. Julius z trudem nadazal za sierzantem i kiedy wreszcie staneli, ciezko dyszal.Wielki ksiaze wylonil sie ze swoich komnat, trzymajac wielki topor, jakiego Julius jeszcze nie widzial, a nawet nie snil o nim. Byl ubrany w dluga koszule nocna, ktora ociekala krwia. Oczy i rece mial spokojne. Jego szeroka, powazna twarz takze byla umazana krwia, a z jego dlugich wasikow skapy waly czerwone kropelki. Jego krysztalowo blekitne oczy swiecily pod gestymi szarymi brwiami pasujacymi do krotkich wlosow, pogniecionych od snu. Maerik przykleknal, podobnie Julius, niezdolny oderwac wzroku od zloto-mithrilowego topora. -Milordzie - odezwal sie Maerik. - Ja... -Kapitan Blizna zostal zamordowany - powiedzial wielki ksiaze. Maerik wstal i Eltan otworzyl wysokie drzwi. Na zaslanej drogim dywanem podlodze lezalo szare cialo jakiejs nieludzkiej istoty, wciaz broczac krwia na drogocenna welne. -Tak, milordzie - odetchnal Maerik. - Zostal znaleziony w swoim pokoju. Julius zakrztusil sie na widok oczu martwego stwora. Silne, postarzale rysy Eltana byly ponure. -Zabierzcie cialo kapitana do Komnaty Cudow - powiedzial niskim i pelnym powagi glosem. - Przebiore sie i spotkam sie tam z wami. Rozdzial dwudziesty pierwszy -Brzmi tak, jakby przyszli tu wasi przyjaciele - powiedzial Jhasso, probujac dojrzec cos przez malutkie okienko w celi.-Albo twoi - zaproponowala Jaheira. Odglosy walki byly wyrazne, choc odlegle i tlumione co najmniej jednym pietrem. Abdel slyszal szczek stali, ciezkie kroki, upadajace cialo, potem nastepne. Napial miesnie i jeszcze raz sprobowal wyrwac kraty z okna. Tym razem drgnely, ale tylko troche. Czul sie jak szczur w klatce i chcial sie stad wydostac. -Nie - odpowiedzial Jhasso Jaheirze. - Ja nie mam przyjaciol. -Nie, skoro sobowtorniak udajacy ciebie robil sobie-tobie wrogow w calym miescie od momentu, kiedy jak mowisz, tu sie znalazles - zgodzila sie z nim Jaheira. -Niech ich szlag. Myslalem, ze wszystkie sa w Waterdeep. Wszyscy troje, zmarznieci, wyczerpani i wiercacy sie niespokojnie na granicy klaustrofobicznego obledu, stali i nasluchiwali odglosow walki. Drzwi nagle stuknely, glos byl blisko. Abdel wykrecil glowe i przycisnal policzki do krat, probujac cokolwiek zobaczyc. Na koncu korytarza palilo sie cieple pomaranczowe swiatlo, a na scianie odbijaly sie cienie, tanczace w rytm szczeku stali, krokow i desperackich rykow. Cialo upadlo i kroki ruszyly w strone cel. Mlody mezczyzna ubrany w skrwawiony i przepocony kaftan z herbem Plomiennej Piesci stanal przed cela Abdela. Krew ciekla z ostrza jego halabardy, ktora byla z pewnoscia ciezsza niz ten szczuply, mlody zolnierz. -Czy ty jestes Jha-Jhasso? - zapytal zolnierz, lapiac dech. -On jest w celi za toba - odpowiedzial Abdel. W tym samym momencie Jhasso krzyknal: - Wypusc mnie stad, dzieciaku! Mlody zolnierz wygladal na zmieszanego i przerazonego: - Musze kogos zawolac. -Chyba nas tu nie zostawisz? - zawolala Jaheira, a mlody zolnierz przestapil z nogi na noge, slyszac kobiecy glos. -Bez obawy, pani - odpowiedzial jej. - Wroce po was! Scigany przez ordynarne odzywki trzech wiezniow mlody zolnierz zniknal w korytarzu. Uslyszeli glosy i wiecej krokow ludzi wchodzacych po schodach i niknacych w cichnacych juz odglosach walki. -Przyjdzie po nas, prawda? - zapytal Jhasso. -Lepiej zeby cholera przyszedl - odparl Abdel. - Bo jak nie, to wyciagne rece przez kraty na tyle, by go... -Sluchajcie! - krzyknela Jaheira i Abdel wraz z Jhasso zamilkli. Walka juz sie skonczyla. Abdel uslyszal gluche meskie glosy i zblizajace sie ciezkie kroki. Drzwi otworzyly sie i rozlegl sie wyrazny chrzest czlowieka w ciezkiej zbroi metalowej szybko schodzacego po schodach. -Tutaj, Gondsman - powiedzial spokojny, rozkazujacy glos. Abdel zobaczyl starszego mezczyzne w lsniacej, zbryzganej krwia zbroi plytowej. Nie znal go, ale jego mundur mowil sam za siebie. To byl wielki ksiaze, a na jego napiersniku widnial symbol Plomiennej Piesci. Czyzby to byl... -Wielki ksiaze Eltanie - rozwial watpliwosci Abdela mlody zolnierz, ktory pierwszy ich tu odwiedzil - znalazlem klucz, milordzie. -Bardzo dobrze, Julius - odrzekl Eltan. - Kiedy kaplan skonczy, wypusc ich. -Wypusc nas teraz, w imie Gonda - zachrypial Jhasso. Abdel zobaczyl, jak gruby mezczyzna w szafranowych szatach zatrzymal sie przed drzwiami celi Jhasso i spojrzal przez okienko. Kaplan podchodzil tak do kazdej z cel. Abdel napotkal jego wzrok, kiedy wreszcie podszedl pod jego drzwi. Nie mogl jednak spojrzec mu w oczy, gdyz kaplan patrzyl jakby poza niego. -Mezczyzni sa ludzmi - powiedzial kaplan do Eltana - a kobieta jest polelfem. -Wypuscie ich - polecil Eltan i po chwili byli wolni. Kiedy Abdel opuscil swoja cele, Julius przelknal sline i wyjakal: - Prze-przepraszam. -Nie ma za co, kapralu - odrzekl Abdel z usmiechem. - Sa tu sobowtorniaki. -Rzeczywiscie sa - zgodzil sie wielki ksiaze, ogladajac podejrzliwie Abdela od stop do glow. - Dwa z nich zabily Blizne. -Nie - zachlysnela sie Jaheira. -I przynajmniej jeden zajal moje miejsce - dodal Jhasso. - Mam nadzieje, ze jeszcze moge rozkrecic swoj interes, Eltan. Wielki ksiaze spojrzal na Jhasso niecierpliwie. -Odpowiadasz tylko za to, za co sam jestes odpowiedzialny, Jhasso. Na razie trzymaj sie z dala. Jhasso pokiwal glowa, wyraznie zadowolony, ze nie musi uczestniczyc w kolejnych wydarzeniach. -Wasza... ksiazeca mosc... - wymamrotal Abdel; wyczerpanie i smutek otumanily go nieco. -Mam na imie Eltan - przedstawil sie wielki ksiaze. - A ty musisz byc Abdel. -Tak - potwierdzil Abdel. - Blizna byl moim przyjacielem. Chcialbym miec okazje pomscic jego smierc. -Blizna cie uprzedzil z jednym - odrzekl Eltan. - A ja mialem przyjemnosc rozprawic sie z drugim, ale cos mi mowi, ze jeszcze trzeba bedzie zabijac, dobry czlowieku, jesli masz na mysli zabijanie. Abdel skinal glowa. Mial na mysli zabijanie. * * * Abdel i Jaheira dostali niewiele czasu na doprowadzenie sie do porzadku, a wiekszosc tego czasu Abdel spedzil jedzac. Zwrocono mu jego palasz i kolczuge, w dobrym stanie. Spotkali sie w foyer Eltana, w jego apartamentach w Ksiazecym Palacu. Abdel usmiechnal sie do Jaheiry, ktora ubrala sie w zwiewna czarna suknie, otrzymana od wielkiej ksiezny Liii Janath we wlasnej osobie. Abdel poczul sie glupio, ze sam nie ma w co sie przebrac. Mial przynajmniej nadzieje, ze nie wyglada odrazajaco ani nie smierdzi.Senny lokaj pokazal im droge do gabinetu wielkiego ksiecia, a Abdel wiedzial, ze nikt nie bedzie tu poswiecal swego czasu na jego wachanie. Atmosfera byla pelna powagi, jak w generalskim namiocie tuz przed bitwa. -Abdel, Jaheira - powiedzial Eltan, zapraszajac ich do bogato urzadzonego pokoju - wejdzcie. Eltan siedzial za biurkiem, wspierajac ramiona na mahoniowym blacie. Chudy mezczyzna ze splatanymi, szarymi wlosami i dziwnymi okraglymi szkielkami w drucianej oprawce na nosie nachylal sie nad ramieniem wielkiego ksiecia, z pewnoscia zaszywajac mu rane. Eltan syknal, kiedy lekarz zaciagnal nic i odcial koniec. -Zostaliscie ranni - zaczal Abdel niepewnie. -Tak - odparl Eltan, usmiechajac sie - to moja dwusetna rana odniesiona w walce. Powinienem to uczcic. Abdel usmiechnal sie i przysunal sie cicho do Jaheiry, podczas gdy Eltan w ciszy wreczal medale trzem oficerom Plomiennej Piesci, stojacym po drugiej stronie biurka. Gdy skonczyl, wyslal ich do swiatyni Gonda, aby poprosili o pomoc kaplanow, ktorzy najwyrazniej potrafia rozpoznac sobowtorniaka, kiedy go zobacza. Kiedy oficerowie wyszli, a lekarz pochowal swoje medyczne przybory do skorzanej torby, wielki ksiaze poprosil Abdela i Jaheire przed siebie. -Rozumiem - zaczal Eltan - ze nie raz walczyles u boku mojego przyjaciela Harolda Loggersona. Abdel zmieszal sie. - Milordzie? -Blizny - wyjasnil Eltan. - Nie wiedziales, jak sie naprawde nazywal? -Nie - odparl Abdel. Spojrzal na Jaheire zaklopotany, choc nie wiedzial dlaczego. - Nie, milordzie. Moze nie bylismy az tak dobrymi... Eltan powstrzymal go ruchem reki. -Nie, nie. Mozna policzyc na palcach u jednej reki osoby, ktore znaly jego nazwisko. Usiadzcie, musimy porozmawiac. Eltan wygladal na zmeczonego. Oczy mial spuchniete i zaczerwienione, policzki zapadniete. Wciaz mial na sobie zbroje, jakby byl zbyt wyczerpany, by ja zdjac albo niedlugo jej potrzebowal. Pierwsza usiadla Jaheira, po niej Abdel i oboje podziwiali miekka skore wygodnych krzesel. -Nie zupelnie tak, jak w generalskim namiocie, co najemniku? - zauwazyl Eltan, zerkajac tez na Jaheire. -Milordzie... - zaczal Abdel, ale zorientowal sie, ze odpowiedz nie jest potrzebna. -To miasto jest poswiecone przez wiele wspanialych swiatyn - rzekl Eltan - przeklete przez jeszcze wiecej, jak przypuszczam. Kiedy uslyszalem o smierci Blizny, kazalem zaniesc jego cialo do Komnaty Cudow w nadziei, ze moj dobry przyjaciel Thalamond moglby przywrocic dech staremu wojakowi. Abdel slyszal, ze jest to mozliwe, ale to byla moc, ktora wiekszosc kaplanow rezerwowala na specjalne okolicznosci. Jaheira spojrzala na Abdela i zobaczyl, ze byla pod wrazeniem przyjaciol, jakich ma Abdel, jak i sytuacji, w ktorej sie znalezli. -Obawiam sie, ze nie mogli tego zrobic - powiedzial Eltan. - Jego dusza uciekla albo... cokolwiek innego. - Wielki ksiaze przerwal na moment dobierajac wlasciwe slowa. - Pozwolili mi tylko porozmawiac z nim, jesli wierzycie, ze cos takiego jest w ogole mozliwe. Poreczyl za was, jak tylko Blizna to potrafil. Powiedzial mi, ze poslal was na molo Siedmiu Slonc, abyscie tam troche poweszyli, gdyz cos wiaze te kompanie z pewna grupa odpowiedzialna za klopoty w kopalniach rudy zelaza. -Tak, milordzie - potwierdzila Jaheira. - Zostalam wyslana przez Harfiarzy, aby sie temu przyjrzec. - Przerwala i spojrzala na Abdela, ktory usmiechnal sie delikatnie i skinal glowa. - Zelazny Tron chce wywolac wojne pomiedzy twoim ludem, a moim. -Wojne z Amnem? - zapytal Eltan. - A po co? Jaheira potrzasnela glowa. -Nie wiem. Wlasnie po to Blizna wyslal nas na molo, abysmy sie dowiedzieli. -Po moim miescie wlocza sie sobowtorniaki - powiedzial Eltan. - Ktos popycha nas do wojny z Amnem, ktos sabotuje nasze zapasy i nikt nie wie dlaczego? Jaheira poczerwieniala, wyczuwajac narastajaca frustracje Eltana. -Wiem, gdzie odbywaja sie spotkania Zelaznego Tronu - rzekl Eltan. Jakby w odpowiedzi na jego slowa rozlegl sie dzwiek metalu uderzajacego o marmurowa posadzke. Wszyscy spojrzeli w te strone i zobaczyli w rogu usmiechajacego sie przepraszajaco lekarza. -Mozesz juz isc, Kendal - polecil Eltan mezczyznie. - Czuje sie juz dobrze. -Bede musial zmienic opatrunek, milordzie - odrzekl lekarz. - Jutro rano. -Dobrze - zgodzil sie niecierpliwie Eltan. - Do zobaczenia zatem. Kiedy drzwi sie zamknely, Abdel zapytal - Gdzie jest to miejsce? -Tutaj w miescie - odparl Eltan. - Mozesz sie przydac, jesli chcesz. Potrzebuje czlowieka, ktory moze dzialac poza murami Wrot. Skoro Blizna ci ufal, to mi wystarczy. - Spojrzal na Jaheire. - Spotkalem juz wczesniej Harfiarzy, panienko, ale nie wykorzystam tego przeciwko tobie. Jaheira zaczerwienila sie, po czym wstali i wyszli. * * * -"Znow bedziemy mnichami, przez jakis czas" - przeczytal Julius z notatnika o pogniecionych rogach. - "Wroc na miejsce spotkania pod kolumnami Madrego Boga".Mlody kapral popatrzyl na wielkiego ksiecia, sierzanta Maerika, Abdela i Jaheire. Julius kucal obok zwinietego ciala mezczyzny ubranego w czarna skore, ktorego zabil Abdel. Wygladalo na to, ze w podziemnej kryjowce Zelaznego Tronu bylo tylko dwoch ludzi. Eltan i jego sily wpadly na jego trop. -Candlekeep - powiedzial cicho Abdel. -Moga sie tam dostac? - zapytal Eltan. - Na moj rozum Candlekeep rzadko, jesli w ogole, otwiera swoje bramy. Jak to mozliwe, ze cala szajka konspiratorow spotyka sie w Candlekeep. -Gorion mogl znac odpowiedz na to pytanie - rzekla Jaheira, patrzac smutno na Abdela. Najemnik wolno skinal glowa. -Moj ojciec byl mnichem - powiedzial Eltanowi. - Wychowal mnie w murach Candlekeep i skierowal na droge, ktora krocze juz cale zycie, jak mi sie zdaje. Prowadzil mnie do Jaheiry. - Odwrocil sie do polelfki. - Czy pracowal dla Harfiarzy? Jaheira pokrecila glowa. - Byl przyjacielem. -Predzej pojde na wojne z Amnem i ja wygram niz bede szturmowal bramy Candlekeep - westchnal Eltan. Nie czul sie pokonany, myslal. -Wyglada na pomocna wskazowke - wtracil Maerik i Eltan ostro na niego spojrzal. Sierzant cofnal sie pol kroku. - Prosze przyjac moje przeprosiny, ja... -Nie przepraszajcie, sierzancie - odrzekl Eltan. - Ten notes byl raczej zbyt wazny, zeby go zostawiac. -Zelazny Tron robil juz glupsze rzeczy, milordzie - zaproponowal Abdel. - Po co chcieliby, abysmy sie dowiedzieli, ze udali sie do Candlekeep? -Jesli to prawda, co... - zaczal Julius i przerwal pod ostrym wzrokiem Maerika. Eltan machnal reka - kontynuujcie, kapralu. Julius usmiechnal sie slabo. -Milordzie, jesli nie mozemy dostac sie do Candlekeep, to moze oni chca, abysmy... abys myslal, ze sa poza twoim zasiegiem. -Draznia sie ze mna? - zapytal Eltan. Julius wzruszyl ramionami - Ja tylko... -To mozliwe - przerwala mu Jaheira. - My, Harfiarze myslimy, ze za calym tym spiskiem stoi jedna osoba. Krasnolud, ktory byl niewolnikiem Zelaznego Tronu, powiedzial nam jego imie. Jest on bogatym kupcem z Sembii i nazywa sie Reiltar. Mam powody przypuszczac, ze ten Reiltar jest... synem Bhaala. Abdel spojrzal na nia szeroko otwartymi oczami. Znow uslyszal imie tego martwego boga mordu i pomysl, ze zostawil on tu synow. Moze, pomyslal Abdel, powinienem przycisnac Jaheire, aby mi powiedziala, co jeszcze wie na ten temat. Jaheira patrzyla na Abdela z czerwona, prawie przerazona twarza. -Synem Bhaala? - zapytal zdziwiony Eltan. - Tego martwego boga Bhaala? Jaheira potwierdzila skinieniem glowy, a Julius wstal na drzacych nogach. -To szalenstwo - skomentowal Maerik. - Milordzie, kim sa ci ludzie? -Sa jeszcze inne - podjela Jaheira - dzieci Bhaala. Niektore z nich sa pod obserwacja Harfiarzy, za innymi slad sie urwal. Nikt nie wie, ile ich przezylo. -I jeden z nich chce wywolac wojne z Amnem? - zapytal Julius, zapominajac w czyjej jest obecnosci. -Mord - wyjasnila Jaheira - na wielka skale. Abdel przelknal sline, gdyz nagle zaschlo mu w gardle. Na ramionach i piersi wystapila mu gesia skorka i poczul, ze cale cialo przeszedl mu dreszcz. Mord - pomyslal Abdel z wielkim trudem powstrzymujac usmiech - na wielka skale... Rozdzial dwudziesty drugi -Mord - powiedziala Tamoko - na wielka skale.Sarevok usmiechnal sie do niej - tak jak usmiechaja sie demony - ale Tamoko nie cofnela sie. Ku jej zaskoczeniu, Sarevok wydawal sie zadowolony. -Mord, tak - potwierdzil. Echo ponioslo jego glos w podziemnej komnacie. Rozlegl sie zgrzyt metalu, kiedy nieswiadomie przeciagnal ostrzem dlugiego, waskiego sztyletu po swym napiersniku z czarnego metalu. Polecialy iskry, ale na zbroi nie zostal zaden slad. -To nie do... - urwala Tamoko i westchnela z frustracji. Wcale nie chciala przerwac, tylko wciaz miala klopoty z wyrazaniem sie we wspolnym jezyku Faerunu. - To nie do... zaakceptowania. Zolte oczy Sarevoka blysnely i odwrocil sie do pustej ramy, obserwujac ja uwaznie, jakby byla teraz dla niego najwazniejsza. -Tamoko, moje drogie dziecko - odezwal sie w koncu. - Kiedy cie odkrylem, zabijalas co dnia, dla pieniedzy. Mord byl twoim sposobem na zycie. Drgnela na to porownanie, gniew dodal jej odwagi. - Praca w roli zabojcy nie hanbi. -Zabijalas niewinnych ludzi - nacisnal. - A to morderstwo. -Niewinni ludzie nie musza obawiac sie zabojcow - odparla. - Niewinni ludzie nie zadaja sie z ludzmi zdolnymi do wynajecia zabojcow. Jesli ktos mnie najmuje, zawsze ma jakis powod, ten czy inny. -Wiec - powiedzial Sarevok, odwracajac sie do niej z usmiechem samozadowolenia - zabijasz tylko skorumpowanych ludzi. -Tak - odparla, dumnie unoszac glowe i wpadajac w jego pulapke. -Na polecenie skorumpowanych ludzi. Zaczerwienila sie i odwrocila wzrok. Sarevok chrzaknal i wrocil spojrzeniem do ramy. -Mozesz wejsc - powiedzial nagle. Tamoko odwrocila sie na dzwiek otwieranych drzwi i do pokoju wszedl wolno, niepewnie sobowtorniak. Jego wielkie oczy bez wyrazu ogladaly spartanski wystroj pomieszczenia, a potem przeniosly sie na Tamoko, ktora stala sztywno obok Sarevoka. Kobieta byla ubrana w luzne spodnie i dopasowana, czarna tunike. Jej waska, zakrzywiona katana wisiala w pochwie u jej pasa. Przyjela sobowtorniaka chlodno, gdyz nie palala miloscia do tych stworow pozbawionych twarzy. -Jestes idiota - powiedzial Sarevok do sobowtorniaka i stwor natychmiast upadl na kolana. -Prosze, panie - zaczal blagac glosem ni to meskim, ni kobiecym, pozbawionym charakteru i wyrazu. - Oszczedz mnie, bym ci mogl dalej sluzyc. Zrobie wszystko... Przyjme kazda postac, jaka Wasza Wysokosc rozkaze. -Ta mieczakowata stara koza Eltan ma kaplanow... KAPLANOW! - wyjasnil Sarevok glosem niczym uderzenie gromu. Sobowtorniak wycofal sie na czworakach w tyl, w desperackiej probie ucieczki przed jego glosem, od ktorego jakby zadrzal caly pokoj. Tamoko podskoczyla i poczula drzenie az do samego srodka na moc glosu swego kochanka. Sarevok zamilkl na dluzsza chwile, patrzac jak sobowtorniak kaja sie przed nim. -Kaplani tego partackiego boga Gonda i kogo tam jeszcze wlocza sie po calych Wrotach Baldura, modlac sie na okraglo o to, by mogli widziec prawdziwa nature rzeczy. A wiesz dlaczego? -Mozemy sie ukryc, panie - wymamrotal sobowtorniak. - Prosze, tylko... -Wiesz dlaczego? - powtorzyl pytanie Sarevok, tym razem opanowanym, spokojnym glosem. -Sir, prosze... -Jesli bede musial zadac ci to samo pytanie po raz trzeci, sobowtorniaku, lepiej dla ciebie bedzie, zebys mial odpowiedz wyryta wewnatrz mozgu, w przeciwnym razie urwe ci glowe bez zadnego powodu... Bede rozczarowany. Tamoko wyciagnela powoli swoj miecz, dajac pokaz dzwieku i blysku swiatla swieczki odbijajacego sie na ostrzu. Kochala Sarevoka, cala swoja dusza, stracona pewnie, i chociaz ufnosc, jaka go darzyla i pewnosc, ze jest wart jej adoracji byly na skraju zalamania, byla szczesliwa, ze moze w jego imieniu polozyc trupem jedno z tych bezdusznych obrzydlistw. Sobowtorniak zobaczyl to, a przynajmniej wystarczajaco wiele, wypisane w jej oczach. -Szukaja nas - oznajmil stwor. - Szukaja nas swoim prawdziwym widzeniem. Ale oni nie beda... -Ciii... - zasyczal Sarevok, przykladajac palec do ust. Usmiechnal sie niczym wilk i podszedl blizej do schylonego stwora. Tamoko zauwazyla lze splywajaca po gladkim, szarym policzku sobowtorniaka. -Oczywiscie, ze beda, sobowtorniaku, tak jak sie tego wczesniej domyslalem. Mialem tylko nadzieje, ze nie zaczna tak szybko i wlasnie dlatego rozczarowales mnie. -Och - zalkal sobowtorniak przez drzace, cienkie jak wlos usta. - Nie... Sarevok odwrocil sie i na moment spojrzal Tamoko w oczy, a zabojczyni skoczyla naprzod, wymachujac mieczem nad glowa. Szla szybko i zarazem spokojnie - spokojna jak zawsze. Blyskala ostrzem nad glowa w smiertelnym tancu, aby rozproszyc swoja ofiare... przeciwnika - ta roznica sprawila, ze Tamoko przerwala na chwile tok swych mysli, ale nie zatrzymala sie. Wykonala ciecie, kierujac sie czystym instynktem zrodzonym z jej talentu i praktyki. Zadala cios bez udzialu swiadomosci. Jej ostrze zadzwonilo o metal i sypnelo iskrami, nagly opor wprowadzil klinge w wibracje, ktore przeniosly sie przez jej ramie na cale cialo. Sobowtorniak przemienil sie w mgnieniu oka wystarczajacym jej do ataku. Odskoczyla lekko i szybko w tyl, wycofujac sie pod wplywem tego samego instynktu, ktory prowadzil ja do ataku. Potrzebowala chwile czasu, aby ocenic sytuacje. Jej ofiara rzeczywiscie stala sie teraz przeciwnikiem. Tamoko zirytowala sie na widok postaci, ktora przybral sobowtorniak. To byla ona. Kiwnela glowa w bok w gescie, ktory niektorzy uznaliby za salut. Tamoko uwazala to za obietnice - obietnice wolnej i hanbiacej smierci. -Nadzwyczajne - powiedzial Sarevok z wyrazna rozkosza. Tamoko zignorowala go i przeniosla wzrok na przeciwnika. Sobowtorniak wstal i przyjal szeroka postawe. Spogladal na Tamoko jej wlasnymi oczami i z kazdym uderzeniem serca coraz bardziej ja przypominal. Tamoko wciagnela powietrze i zaatakowala. Krzyczala we wlasnym jezyku nazwy kazdego ataku, choc nie byla swiadoma momentu, w ktorym rozpoczela normalny fechtunek. Jej swiadomy, tworczy umysl zostal zastapiony wytrenowaniem, doswiadczeniem i kodeksem tak starym, ze nawet Sarevok nie moglby tego sobie wyobrazic. Jej miecz cial powietrze z symfonia swistow i zgrzytow, i zdawalo sie, ze ostrze zyje swoim wlasnym zyciem. Sobowtorniak parowal jej ataki jeden za drugim i wkrotce zaczal tanczyc lekko na palcach w taki sam sposob, jak to czynila Tamoko. Wciaz sie bronil, chociaz Tamoko nie sadzila, ze stwor zdaje sobie sprawe z tego, ze ona wcale naprawde nie atakowala, tylko badala przeciwnika, wylapywala jego czule punkty, zbierajac o nim informacje, aby znalezc najlepszy sposob na jego zabicie. W przeciagu mniej niz minuty Tamoko zorientowala sie, ze sobowtorniak wykorzystuje jej doswiadczenie w szybko postepujacej chronologicznej kolejnosci. Odczula na sobie, ze stwor wykonal manewr, ktorego ona uczyla sie cale lato u senseia Toroto w Swiatyni Piesci i Swiatla. Przypomniala sobie, ze ten sobowtorniak bal sie Sarevoka, ale takze bal sie ptakow, zywil do nich irracjonalny lek. Tamoko usmiechnela sie i zagwizdala spiew drozda, a wowczas stwor odslonil sie i Tamoko ciela go przez szyje. Stwor doszedl juz jednak do nastepnej jesieni jej zycia, kiedy to cwiczyla cofniecia, i w ten sposob uniknal smiertelnego niebezpieczenstwa, a nawet wykonal smialy atak, ktory Tamoko z ledwoscia odbila. Jej miecz blyskal coraz szybciej i wkrotce osiagnela szczyt swych umiejetnosci. Galka rekojesci miecza urwala sie i przeleciala przez pole energii otaczajace Tamoko kokonem czystej, nieskazonej mocy sztuki walki. Sobowtorniak puscil lewa reka miecz, ale nie byl gotow, zadna moc, ktora posiadal, nie mogla przygotowac go do walki na tym poziomie, ktory osiagnela Tamoko. Tamoko swisnela mieczem i jednym, pojedynczym zygzakiem, zbyt szybkim nawet dla oczu Sarevoka, odciela sobowtorniakowi glowe. Bezglowe cialo wilo sie w konwulsjach retransformacji, ale na to Tamoko juz nie patrzyla. Zamknela oczy i zmusila swoj umysl i dusze, aby powrocily do ciala, zmusila sie, by powrocic na plan zycia i czasu. Odwrocila sie, gdy podszedl do niej Sarevok. Chwycil ja za biodra, az westchnela. Zdjal juz napiersnik i przycisnal ja do siebie. Puscila miecz i zanim uderzyl o podloge, poczula na sobie rece kochanka. Objela go, ich jezyki splotly sie, a Tamoko oddala mu sie, choc czula, ze cos miedzy nimi skonczylo sie. * * * Abdel uslyszal, jak Jaheira pluszcze sie w plytkiej sadzawce obok ich obozowiska. Od Candlekeep dzielily ich jeszcze dwa dni drogi i kobieta wykorzystywala kazda rzadka okazje, aby zmyc z siebie pyl drogi i pot. Slonce schowalo sie za horyzontem i chociaz niebo mialo teraz odcien glebokiego fioletu, ich male ognisko bylo dla Abdela jedynym zrodlem swiatla. Patrzac w strone sadzawki, zaslonietej gestym szpalerem drzew, Abdel otworzyl plecak i siegnal do srodka.Nie widzial Jaheiry, ale poki ja slyszal, wiedzial, ze jest bezpieczna. Wyjal ksiege i westchnal, kiedy znalazla sie w jego rekach. Ksiega byla oprawiona w ludzka skore. Abdel nie wiedzial wlasciwie, kiedy sie tego domyslil, ale teraz bylo to dla niego tak oczywiste, ze nawet nie mogl sobie wyobrazic, ze mogloby go to zaszokowac. Odchylil okladke i zobaczyl, ze pierwsza strona jest czysta. Serce zabilo mu mocniej i znow sie przyjrzal. Wciaz byl sam i tylko dzieki temu pozwolil sobie obejrzec ksiege. Palce spocily mu sie w jakiejs mistycznej mieszaninie strachu i podniecenia, kiedy odwrocil pierwsza strone. Byla tam wymalowana czaszka, otoczona czyms, co moglo byc ognikami badz kropelkami wody. Tekst byl ornamentowany i wciaz niezrozumialy dla Abdela, ale teraz jakby jakos znajomy. Pomyslal, ze podobnie musi sie czuc male, niepismienne dziecko, kazdego dnia majace do czynienia ze slowem pisanym, lecz niezdolne do jego odczytania. Zaschlo mu w ustach i odwrocil nastepna strone. Rysunek na tej stronie sprawil, ze serce zabilo mu zywiej i zamknal oczy przed tym koszmarem, a cialo przeszyl mu dreszcz irracjonalnego podniecenia, nawet jakby... -Co to? - zapytala Jaheira. Abdel podskoczyl, wydajac z siebie miekkie sapniecie. Ksiega zakolysala mu sie w dloniach, ale chwycil ja i z trzaskiem zamknal okladke. -Dobrze sie czujesz? - zapytala go. Spojrzal do gory i zobaczyl, ze stoi tuz obok ogniska. Byla otulona starym, podroznym kocem Abdela, jej wlosy byly mokre i skrecone w delikatne loki. W pomaranczowym swietle ognia skora jej twarzy wygladala bardzo miekko. Usmiechala sie do niego, choc jej brew byla zmarszczona. Abdel spojrzal w dol i na upiorna okladke ksiegi spadla lza. Jaheira wciagnela oddech i podeszla do niego, usiadla mu na kolanach i polozyla chlodna, miekka dlon na jego policzku. Odlozyl ksiege na bok i objal ja. -Co sie ze mna dzieje? - zapytal, sam nie bardzo rozumiejac swoje pytanie. -Zmieniasz sie, Abdel - odpowiedziala tajemniczo. Ich usta zetknely sie na chwile, ale Abdel przerwal pocalunek. Spojrzala w jego spokojne oczy ze zrozumieniem i z westchnieciem odsunela sie. Usiadla przed ogniskiem i wyczekujaco przygladala sie plomieniom. -Dlaczego nazwalas mnie Abdel Adrian? - zapytal. - Nigdy wczesniej nie slyszalem tego imienia, zanim nie wypowiedzial go Khalid. Czy to Gorion powiedzial wam, ze tak sie nazywam? -To jest twoje imie. Z nim sie urodziles. Abdel wypuscil dlugi oddech i chwycil ksiege. Zapragnal rzucic ja w plomienie, a jednoczesnie studiowac ja z uwaga i zatrzymac przy sobie na zawsze. Skrzywil sie i schowal ja do plecaka. -Juz czas, Jaheira, abys mi o wszystkim opowiedziala. -Nie jestes tym, na kogo sie urodziles, Abdel. - powiedziala smutno, ale usmiech, ktory mu zaraz poslala, pelen byl nadziei. - Mozesz sam sobie wybrac swoja wlasna droge przez zycie i ani twoj ojciec, ani twoi bracia i siostry nie moga cie zmusic, abys z niej zawrocil. -Co wiesz na temat mojego ojca? -To, co Harfiarze od zawsze wiedzieli. To, co kaplani Oghmy i paladyni Torma zawsze wiedzieli. Kiedy powiedzialam Eltanowi, ze Reiltar jest synem Bhaala, nie bylam pewna... Nie bylam pewna tego, ze... tego, ze ty tez jestes synem Bhaala. Abdel odrzucil glowe, na co Jaheira zareagowala zaskoczeniem. -Xzar tez mi to mowil. Wtedy mu nie wierzylem. -A teraz? -Jaheiro, jestem najemnikiem, zwyklym twardzielem. Chronie karawany, magazyny i grubych kupcow. Potrafie dobrze walczyc, jestem silny, wyzszy niz wiekszosc, ale nie jestem bogiem. -Nie - przyznala. - Ale twoj ojciec nim byl. O twojej matce nic nie wiem, ale twoj ojciec byl bogiem mordu. -A moj brat, a przynajmniej brat przyrodni to Reiltar, przywodca Zelaznego Tronu? -Mozliwe. Podejrzewalismy, ze za proba wszczecia wojny pomiedzy Wrotami Baldura a Amnem stoi jeszcze inny syn Bhaala, ale nie znalismy jego imienia. To moze byc nawet twoja siostra. Twoja przyrodnia siostra, wiesz? Usmiechnal sie i rozesmial, ale to byla pusta ekspresja. -I Abdel Adrian? -To z Netherese, mysle. Abdel znaczy "syn kogos", zas Adrian - "mroczny", "syn mrocznego". -Czy ciagle czerpiesz przyjemnosc z zabijania, Abdel? - zapytala dobitnie. -Nie - odpowiedzial bez namyslu, po czym przerwal. Patrzyla na niego, ale on nie mogl na nia spojrzec. Twarz zaczerwienila mu sie, przesunal sie na niewygodnej, zimnej ziemi. -Kiedys tak - powiedzial w koncu. - Kiedys to odczuwalem, jak... jak inne uczucia. Ale kiedy Gorion zostal zabity, kiedy spotkalem ciebie, utracilem to. -Zmieniasz sie. Juz sie zmieniles. -Moze. Ale nie jestem bogiem. -Jestes taki pewny. -Bawilo mnie zabijanie dla samego zabijania i bylem w tym dobry. W mojej pracy poznalem wielu ludzi podobnych do mnie. Nawet bog nie moglby miec tyle dzieci. Zreszta nie mam zadnych... boskich mocy. Czy gdyby w moich zylach plynela boska krew, nie bylbym zdolny latac, stac sie niewidzialnym albo cos w tym stylu? Jaheira zakaslala, ale bez sladu wesolosci. -Moze masz jego oczy albo nos... -Wyobrazam wiec sobie, ze musial miec duzy nos - zazartowal. -Twoja matka byla czlowiekiem - powiedziala cicho, prawie szeptem. -I musiala byc dobra kobieta - zadecydowal, nie opierajac sie na faktach, ktorych nie znal, ale na tym, w co chcial wierzyc. Jaheira patrzyla na niego przez dluzszy czas. -Tak, na pewno taka byla. Rozdzial dwudziesty trzeci -Beuros, ty przezuty kawalku... - zaczal Abdel, ale sie powstrzymal, kiedy Jaheira zlapala go za ramie.-Szanowny panie - powiedziala, spogladajac na Abdela, ktory westchnal obrazony i odwrocil sie od bramy. - Na pewno znasz mojego towarzysza, wiesz, ze mieszkal w tym wspanialym miescie i byl synem jednego z was. Prosze, zrozum, ze mamy tu pilny interes i... -Odejdzcie - odezwal sie Beuros straznik bramy, za chwile dodal srogo: - Odejdzcie albo bede zmuszony do... -Do czego bedziesz zmuszony - zaryczal Abdel - ty potrojnie przeklety... -Odejdzcie! - krzyknal straznik i zamknal male okienko w wielkich, solidnych debowych wrotach. -To absurdalne - powiedziala Jaheira w pustke. - Co to za miasto? Abdel kopnal kamien na zwirowej alejce konczacej sie wlasnie tu, przed brama Candlekeep, ktore przez wieksza czesc zycia bylo jego domem. Kamien potoczyl sie, Abdel westchnal i spojrzal w niebo, obserwujac gromadzace sie szybko ciemne chmury, zwiastujace rychla ulewe. -Nigdy jeszcze nie odmowiono mi wejscia do Candlekeep. Nigdy dotad. -Wtedy jeszcze zyl Gorion - powiedziala bezwiednie Jaheira. - Byl tu i pozwalal cie wpuszczac. Abdel spojrzal na nia i zmusil sie do usmiechu. Nie zauwazyla tego, zajeta baczna obserwacja bramy z taktycznego punktu widzenia. -To nie miasto - powiedzial. Spojrzala na niego, unoszac brew. -To nie miasto - powtorzyl. - To monastyr. Klasztor. Biblioteka. Skinela glowa, po czym wzruszyla ramionami, jakby ta zasadnicza roznica nie miala dla niej zadnego znaczenia. -Tutaj zbiera sie Zelazny Tron, cokolwiek to jest. Musimy sie tam dostac. -Dajcie ksiazke. - Glos Beurosa rozlegl sie tak nagle, ze Jaheira az podskoczyla. Spojrzeli w male okienko, umieszczone w wysokich wrotach dobre trzy metry nad ziemia. Beuros mial pryszczata twarz i krzywe, zolte zeby. Abdel znal go przez wieksza czesc swego zycia. -Beuros... - zaczal Abdel. -Ach - przerwal mu Beuros - ksiazke, zwoj, tabliczke gliniana lub... cokolwiek z tekstem. Dajcie mi cokolwiek uzytecznego dla Candlekeep, to zostaniecie wpuszczeni. Abdel zmarszczyl brew z zaklopotania i frustracji. Potraktowal malego czlowieczka chlodno: -Po co to wszystko, Beuros? Co tu sie dzieje? -Interes Candlekeep - odparl wyniosle straznik. - Interes wiedzy i nauki. Jaheira usmiechnela sie. -To nawet slowem nie wyjasnia, ty maly... -Ksiazka! - przerwal po raz kolejny Beuros, przenoszac grozny wzrok na Jaheire. -Nie mam... - zaczal Abdel, po czym przerwal, kiedy przypomnial sobie, ze jednak ma ksiazke, ksiege, ktora przerazala go, ale tez watpil, ze moglby sie z nia rozstac. -Daj nam pare minut, kapitanie Uparty - powiedziala sarkastycznie Jaheira, czyniac w jego strone reka gest, jakim pan odwoluje swego sluge. Straznik chrzaknal i zatrzasnal klapke. -Abdel - Jaheira podeszla do Abdela i akurat zaczelo lekko padac - chyba wciaz masz te ksiege? Abdel spojrzal gdzies w bok, zamierajac z napiecia i strachu, choc sam nie wiedzial dlaczego. -Abdel, chyba jeszcze ja masz? Wiesz, te ksiege, ktora Xan znalazl w obozie bandytow. Abdel pokiwal glowa, unikajac jej wzroku. -Wiec daj ja Panu Judaszowi i wejdzmy do srodka. Jestesmy w drodze - i to znowu - juz od tygodnia i bardzo prawdopodobne, ze ci ludzie, za ktorymi przeszlismy juz wszystkie Dziewiec Piekiel i wiecej, aby sprobowac ich zatrzymac, sa tu w srodku i sie z nas smieja. Abdel wzial gleboki, swiszczacy oddech i wreszcie spojrzal na Jaheire. Nic nie powiedzial, tylko zdjal plecak i zajrzal do srodka. Nawet nie spojrzal na ksiege, kiedy ja wyjmowal. -Beuros! - krzyknela Jaheira, spogladajac na male okienko. Kiedy po chwili pojawil sie, Jaheira byla zaskoczona jego ciekawoscia. Jaheira uznala, iz zarowno ona jak i Abdel sa bardziej uparci niz wiekszosc. -Ksiazka? - zapytal straznik, po czym wyszczerzyl zeby w szerokim usmiechu na widok starego tomu w rekach Abdela. - Dobrze, dobrze... -Wpusc nas najpierw - zaproponowala Jaheira, latwo odczytujac chciwosc w oczach Beurosa. Beuros zasmial sie nieprzyjemnie. -Nie w tym zyciu, panienko. Powiedz mu, zeby wsunal ksiazke przez otwor. Abdel doskonale slyszal Beurosa i Jaheira wcale nie musiala mu przekazywac slow straznika. Najemnik patrzyl w okienko umieszczone jakies trzy metry nad zwirem alejki. Jaheira powiedziala: - Gdyby byl tu otwor troszke... - przerwala, gdy nagle tuz przed nimi, na wysokosci pasa Abdela otworzyl sie waski, podluzny otwor, akurat na wsuniecie ksiegi. Abdel i Jaheira zamrugali ze zdziwienia, wyraznie dopiero teraz go dostrzegli. -Wsun ja tam, Abdel - powiedzial miekko Beuros, w koncu wymawiajac imie Abdela. -Wiedzialem, ze mnie znasz, bekarcie - zamruczal Abdel i podszedl do szczeliny, trzymajac ksiege w wyciagnietych rekach. Jaheira otworzyla szeroko oczy i juz chciala spytac Abdela, czy wszystko z nim w porzadku, bowiem najemnik zatrzymal sie raptownie w chwili, gdy brzeg ksiegi dotknal juz otworu. Wyraznie nie mial ochoty jej tam wsunac. -Na milosc Mielikki, przeciez ty nawet nie znasz jezyka, w ktorym zostala napisana - powiedziala Jaheira. - Daj mu ten ciezki staroc i wejdzmy wreszcie do srodka. -No wlasnie, Abdel - poparl ja Beuros. - Posluchaj sie tej mlodej damy i daj mi ksiazke. Potrzebuje gestu dobrej woli. Abdel nie mogl tego zrobic. Bylo tak, jakby palce zakleszczyly mu sie na ksiedze, jakby piesci zacisnely mu sie na niej w smiertelnym skurczu, a ksiega byla jego jedyna nadzieja na ocalenie zycia - a moze ostatnia nadzieja na cos przeciwnego? -Abdel? - zapytala Jaheira, w jej glosie dawala sie wyczuc obawa o dziwne zachowanie Abdela. Abdel westchnal ciezko jeszcze raz i puscil ksiege, patrzac, jak wpada i znika w glebi szczeliny. Twarz Beurosa znow zniknela, lecz tym razem nie pokazywal sie dluzej. * * * -Beuros, ty przezuty kawalku... - zaczal Abdel, ale sie powstrzymal, kiedy Jaheira zlapala go za ramie.-Szanowny panie - powiedziala, spogladajac na Abdela, ktory westchnal obrazony i odwrocil sie od bramy. - Na pewno znasz mojego towarzysza, wiesz, ze mieszkal w tym wspanialym miescie i byl synem jednego z was. Prosze, zrozum, ze mamy tu pilny interes i... -Odejdzcie - odezwal sie Beuros straznik bramy, za chwile dodal srogo: - Odejdzcie albo bede zmuszony do... -Do czego bedziesz zmuszony - zaryczal Abdel - ty potrojnie przeklety... -Odejdzcie! - krzyknal straznik i zamknal male okienko w wielkich, solidnych debowych wrotach. Beuros byl jednym z wielu innych wyslanych do pilnowania bramy Candlekeep, miejsca, ktore bylo jego domem przez cale zycie. Znal Abdela prawie rownie dlugo, ale nigdy go nie lubil. Abdel byl adoptowanym synem - a tak naprawde mlecznym synem - Goriona, kaplana i scholara, jednego z ulubionych nauczycieli Beurosa. Z powodu Abdela Beuros dla Goriona odszedl na dalszy plan, podobnie jak wielu jego przyjaciol. Kiedy Abdel opuscil Candlekeep, lata temu, w poszukiwaniu wlasnego zycia jako najemnik lub osilek do wynajecia lub jako ktokolwiek inny, do czego predysponowal go maly rozum i sila miesni, Beuros, podobnie jak wielu innych w klasztorze, ucieszyli sie, ze odszedl. Kilka razy wracal, aby spotkac sie z Gorionem, a raz calkiem niedawno i wtedy opuscili monastyr razem. Od tego czasu minelo juz chyba z tuzin tygodni, choc Beurosowi wydawalo sie calkiem niedawno. Zawsze, jak sobie przypominal, kiedykolwiek Abdel powracal do Candlekeep, dla niego bylo to za wczesnie. Teraz wrocil z jakas kobieta - polelfka i na dodatek ubrana jak do walki. Beuros wierzyl, ze Abdel moze byc zdolny do wszystkiego, byc moze nawet, co bylo dla niego wyjatkowo niesmaczne, w jakis sposob przehandlowal uczonego Goriona, czlowieka wartego najwyzszego szacunku i nieskazitelnego, na te niemoralna wspoltowarzyszke. Beuros byl zgorzknialym czlowiekiem, malym na ciele i duchu, ale byl za to czescia Candlekeep. Tu studiowal, tu czytal - i czasem nawet to rozumial - tu kopiowal teksty dla najwiekszej biblioteki na Torilu. Beuros przynalezal do tego miejsca, w ktorym wszyscy - wlaczajac w to Goriona - wiedzieli, ze dla Abdela nigdy nie byl to prawdziwy dom. Teraz, muszac zajac sie swoja najmniej ulubiona praca, westchnal i spojrzal w niebo, zauwazajac szarzejace chmury, zwiastujace ulewe. Pilnowanie wrot niemal zawsze sprowadzalo sie do odsylania podroznych z powrotem. Wlasciwie nikt nie byl proszony w goscine do Candlekeep i podobnie jak wielu tutejszym mnichom, skrybom, kaplanom i scholarom, Beurosowi to odpowiadalo. -Nigdy jeszcze nie odmowiono mi wejscia do Candlekeep. Nigdy dotad. Beuros uslyszal, co mowi Abdel, dzieki magicznemu urzadzeniu oddanemu do dyspozycji straznika bramy. Ta magia pomagala chronic Candlekeep przed nieprzyjaznym swiatem zewnetrznym. -Wtedy jeszcze zyl Gorion - powiedziala kobieta, na co serce Beurosa skoczylo. - Byl tu i pozwalal cie wpuszczac. Wiec Gorion nie zyl. Beuros zapragnal zaplakac nad ta wielka strata, ale powstrzymal lzy pociagajac nosem i przelykajac sline. Beuros zastanawial sie, czy prawda bylo to, co mowiono o Abdelu, kiedy byl dzieckiem - ze Gorion zaadoptowal go jako jakiegos odmienca. Plotki glosily, ze Abdel jest jakims plodem demona, cambionem lub alu-fiendem albo synem jakiegos zlego maga, moze spadkobierca linii skorumpowanych archimagow z Netherese. Trudno bylo w to uwierzyc Beurosowi i jego przyjaciolom, od kiedy demonologia stala sie czescia ich studiow, a Abdel nie posiadal zadnych mocy wlasciwych piekielnym istotom, ale jednak. Abdel wyrosl ponad norme i okazywal zarowno sile, jak i pragnienie przemocy, ktore nie wydawaly sie calkowicie ludzkie, przynajmniej nie dla spokojnych mnichow Candlekeep. Przez umysl Beurosa przemknela mysl, ze moze Abdel wlasnorecznie zabil Goriona, co dla Beurosa bylo najwieksza zbrodnia przeciw prawu i woli Candlekeep. Beurosowi natychmiast przypomnial sie Tethtoril i natychmiast wykorzystal jeden z pomniejszych magicznych przedmiotow, ktore mial tu do dyspozycji jako straznik. Wymowil imie Tethtorila do zlotej trabki, wierzac, ze urzadzenie przekaze wiadomosc starzejacemu sie mnichowi. Tymczasem musial jakos sprobowac zatrzymac Abdela, choc i tak watpil, czy pozbylby sie go nawet wtedy, gdyby probowal. Abdel i kobieta wciaz stali przed brama, cicho ze soba rozmawiajac. Beuros otworzyl okienko. -Dajcie ksiazke - powiedzial, wyraznie zaskakujac kobiete, ktora az podskoczyla. Oboje spojrzeli w okienko. -Beuros... - zaczal Abdel. -Ach - przerwal mu Beuros - ksiazke, zwoj, tabliczke gliniana lub... cokolwiek z tekstem. Dajcie mi cokolwiek uzytecznego dla Candlekeep, to zostaniecie wpuszczeni. Abdel zmarszczyl brew z zaklopotania i frustracji. Beuros wcale nie byl zaskoczony tym, ze Abdel nie ma przy sobie zadnego tekstu pisanego. Wcale nie bylby zaskoczony, gdyby dowiedzial sie, ze Abdel zapomnial czytac. -Po co to wszystko, Beuros? Co tu sie dzieje? - zapytal Abdel. -Interes Candlekeep - odparl Beuros wymijajaco. - Interes wiedzy i nauki. Kobieta usmiechnela sie zlosliwie. -To nawet slowem nie wyjasnia, ty maly... -Ksiazka! - zdenerwowal sie Beuros, ze ta polelfia bekarcica w ogole kwestionuje jego slowa. -Nie mam... - zaczal Abdel, po czym przerwal, a jego twarz zamarla w tepym wyrazie zamyslenia. -Daj nam pare minut, kapitanie Uparty - powiedziala sarkastycznie kobieta, czyniac w jego strone reka gest, jakim pan odwoluje swego sluge. Beuros zignorowal ja i zatrzasnal klapke. Beuros otarl pot z czola, zastanawiajac sie, co sie dzieje i co zatrzymalo Tethtorila. Abdel i kobieta znow zaczeli miedzy soba rozmawiac, a Beuros poczul przerazajace uczucie na dnie swego zoladka. Co bedzie, jesli Abdel rozpozna jego blef? Uslyszal, jak kobieta wymawia jego imie i spodziewajac sie klopotow, otworzyl klapke okienka. -Ksiazka? - zapytal. Zobaczyl wowczas, co Abdel trzyma w swych wielkich, stwardnialych lapskach. To rzeczywiscie byla ksiazka, a jej widok sprawil, ze serce Beurosa zabilo mocniej. Ksiega byla oprawiona, bez watpienia, w ludzka skore, a na wierzchu miala doczepiony symbol, ktorego nie widzial juz od dawna, symbol z ludzkiej czaszki. Czymkolwiek byla ta ksiega, z pewnoscia byla rzadkoscia. Bez watpienia byla tez zla, ale z pewnoscia warta studiow z czysto naukowego punktu widzenia. Jesli byl to jakis mroczny tekst, bedzie lepiej dla calego Faerunu, jak znajdzie sie bezpiecznie ukryta za murami Candlekeep. -Dobrze, dobrze... - zaczal Beuros. -Najpierw wpusc nas - przerwala mu kobieta. Beuros zasmial sie. -Nie w tym zyciu, panienko. Powiedz mu, zeby wsunal ksiazke przez otwor. Beuros pociagnal za dzwigienke sekretnego panelu, otwierajaca specjalny, bardziej dostepny dla gosci otwor w bramie, podczas gdy najemnik gapil sie w okienko na gorze. -Gdyby byl tu otwor troszke... - zaczela kobieta i przerwala, gdy dostrzegla tuz przed soba, na wysokosci pasa Abdela, szczeline akurat na ksiazke. -Wsun ja tam, Abdel - powiedzial miekko Beuros, nie uswiadamiajac sobie, ze wymawia jego imie po raz pierwszy od wielu lat. -Wiedzialem, ze mnie znasz, bekarcie - zamruczal Abdel i podszedl do szczeliny, trzymajac ksiege w wyciagnietych rekach. Zatrzymal sie nagle, gdy brzeg ksiazki dotknal otworu. Wyraznie nie mial ochoty jej tam wsunac. -Na milosc Mielikki, przeciez ty nawet nie znasz jezyka, w ktorym zostala napisana - powiedziala do Abdela kobieta, co rozsmieszylo Beurosa. - Daj mu ten ciezki staroc i wejdzmy wreszcie do srodka. -No wlasnie, Abdel - poparl ja Beuros. - Posluchaj sie tej mlodej damy i daj mi ksiazke. Potrzebuje gestu dobrej woli. Abdel nie chcial. -Abdel? - zapytala niepewnie kobieta. Najemnik znowu westchnal i wsunal ksiazke do szczeliny. Beuros zszedl na dol i podniosl ksiege. Byla ciezka, a w dotyku raz upiorna, to znow przyjemna. -Co tam masz, Beuros? - zapytal Tethtoril zza jego plecow tak, ze straznik az sapnal przestraszony, po czym gwaltownie sie odwrocil. * * * Niecala godzine pozniej Abdel i Jaheira siedzieli w prywatnej komnacie Tethtorila, patrzac, jak mnich parzy herbate. Spacer wzdluz idealnie wycietej w ladzie zatoki, wokol ktorej stalo Candlekeep przyniosl taki ciezar wspomnien, ze Abdel nie odzywal sie przez dluzszy czas. Reakcja Tethtorila na wiesc o smierci Goriona sprawila, ze Abdel przezyl ja jeszcze raz. Jaheira, czujac jak ta wizyta wplywa na Abdela, trzymala go za ramie. Wydawala sie niecierpliwa, ale Abdel nawet sie nie zastanawial dlaczego. Zelazny Tron odplynal na dalszy plan.-Abdel, nie bede cie pytal, skad masz te ksiege - powiedzial Tethtoril podajac filizanke herbaty Jaheirze - ale ciesze sie, ze ja tu przyniosles. Dobrze zrobiles. Abdel odmowil herbaty, ktora podal mu Tethtoril, wiec mnich sam pociagnal lyk z filizanki. -Ja nawet nie wiem, co to jest - przyznal Abdel. - Nie potrafilem jej przeczytac. Jego wyznanie zaskoczylo Tethtorila. -Probowales? Abdel spojrzal na niego zagadkowo, po czym wzruszyl ramionami. -Ta twoja ksiega, synu, jest jedna z bardzo nielicznych kopii, stanowiacych pozostalosc po zlym kulcie Bhaala, Pana Mordu. Abdel zaczerwienil sie i wykrecil glowe. Ksiega przyciagala go, pragnal ja wchlonac, zrozumiec, ale wstydzil sie tego uczucia i chcial zachowac je w tajemnicy przed innymi. Wciaz watpil, ze to potwierdza, iz jest synem tego martwego boga, ale z pewnoscia natura Bhaala musiala byc jakims czynnikiem w jego zyciu - jego zyciu przed Gorionem. -Ja sie ciesze, ze sie tego pozbylismy - powiedziala Jaheira, patrzac tylko na Abdela. - Abdel, to, co ci mowilam, bylo prawda. Abdel westchnal cicho i zmusil sie do usmiechu. -Twoj ojciec - odezwal sie szybko Tethtoril, wyraznie nie bardzo majac ochote mowic - pozostawil cos mojej opiece. Powiedzial, ze jesli kiedykolwiek spotkamy sie... wczesniej... jesli umrze, zanim bedzie mial okazje... Mnich wciagnal powietrze. -O co chodzi, bracie? - zapytal Abdel, patrzac na Tethtorila. -O list - powiedzial mnich, przelykajac sline. - O list i kamien przepustkowy, ktory pozwoli ci wchodzic do Candlekeep. -List? - zapytal Abdel, przypominajac sobie kawalek pergaminu, ktory Gorion podal mu ostatnia resztka sil. - Widzialem go - powiedzial. - Gorion dal mi go, kiedy umieral. -Niemozliwe - odparl Tethtoril. - Mam ten list przy sobie. Rozdzial dwudziesty czwarty Abdel czytal list glosno i przez caly ten czas Jaheira prawie wcale na niego nie patrzyla.-"Witaj Moj Synu, Jesli czytasz ten list, znaczy to, ze juz nie zyje. Chcialbym ci powiedziec, abys sie z tego powodu nie martwil, ale czuje sie o wiele lepiej myslac, ze bys mogl. Jesli tak, znaczy to, ze udalo mi sie osiagnac to, co chcialby osiagnac kazdy ojciec." Abdel przerwal. Gdyby Jaheira teraz na niego spojrzala, zobaczylaby napiete sciegna jego szyi, zacisniete gardlo. Gorion wykonal swoje zadanie i zrobil to dobrze. Syn boga mordu nie mogl teraz wydusic z siebie slowa z zalu. -"Jest cos, o czym musze ci powiedziec w tym liscie, cos, o czym powinienem ci powiedziec juz wczesniej, ale skoro moja smierc przyszla tak nagle, a ja nie mialem okazji ci tego przekazac, musisz dowiedziec sie o tym teraz. Znam cie lepiej niz ktokolwiek inny na calym swiecie. Musisz uwierzyc w to, co tu przeczytasz, wiedzac jednoczesnie, ze choc sa rzeczy, o ktorych nie mowilem ci, to jednak nigdy cie nie oklamalem - nie w tej sprawie." Abdel znow przerwal i popatrzyl na Jaheire, ktora nie odwrocila sie do niego. - Zamierza mi powiedziec to, o czym ty mi powiedzialas - wyszeptal. - Czyz nie? Jaheira skinela glowa, Abdel westchnal i zaczal czytac dalej. -"Jak wiesz od dawna, nie jestem twoim prawdziwym ojcem, a ty nawet nie poznales imienia swojego ojca. Jego imie wymawiane jest tylko szeptem ze strachu, bowiem tak wielki jest strach wobec niego, nawet mimo ze jego potega odeszla poza swiaty. Jestes synem..." Abdel znow westchnal, a twarz mu sie sciagnela, skrzywila w jakims dziwnym skurczu usmiechu. Pojedyncza lza splynela mu po policzku, a Jaheira wciaz patrzyla gdzies w bok. -"Twoim ojcem jest istota znana jako Bhaal, Pan Mordu. Istota tak zla i okrutna, ze az trudno uwierzyc, ze wszechswiat wytrzymuje jego nienawistna obecnosc. Nie pamietasz Czasu Niepokoju, kiedy bogowie chodzili po Faerunie. Jak i inne wielkie potegi, Bhaal zostal zmuszony przybrac postac smiertelna. Na ile to mozliwe, jak przeczytalem, z pomoca istot proroczych, Bhaal w jakis sposob przewidzial swoja smierc, ktora czekala go w owym czasie. Poszukal wiec kobiet, z kazdej rasy i zmusil je do uleglosci lub uwiodl. Twoja matka byla jedna z tych kobiet, smiertelniczka..." Zapadla cisza, kora zaciazyla w powietrzu na dlugi czas, wydawaloby sie, ze na godziny cale. Abdel spojrzal na Jaheire zalzawionymi oczami i zobaczyl, ze kryje twarz w dloniach. Siedziala na brzegu chwiejnego, zelaznego lozka polowego, w ktorym kiedys spal Abdel, kiedy byl jeszcze dzieckiem. Zwoj, ktory pierwszy zapisal na poczatku swej nauki wisial przyczepiony do sciany ponad jej glowa, niczym okrutne przypomnienie klamstwa, ktorym bylo jego ludzkie zycie. Kontynuowal czytanie, choc juz wiedzial, co znajdzie dalej, a co gorsza, wiedzial, ze nie bedzie mial pojecia, co z tym zrobic. -"Twoja matka byla jedna z tych kobiet... smiertelniczka skalana przez wcielenie mordu." Przerwal teraz tylko po to, by zacisnac piesc tak mocno, ze az krew odplynela mu z palcow. Czytal dalej glosem rownie mocno zacisnietym, jak jego piesc. -"Twoja matka umarla podczas porodu. Bylem jej przyjacielem i znalem paladyna, ktory przyniosl cie do mnie. Czulem sie zobowiazany, przynajmniej na poczatku, wychowac cie jak wlasnego syna. W miare uplywu lat, jak widzialem w tobie - kazdego dnia - obietnice zycia wykraczajacego poza twoje przeznaczenie zapisane w przepowiedni, pokochalem cie tak, jak tylko ojciec moze kochac swego syna. Mam teraz tylko jedna nadzieje, ze zawsze bedziesz o mnie myslec jak o swoim ojcu." Bede, pomyslal Abdel, majac nadzieje, ze Gorion go slyszy. -"Boska krew plynie w twoich zylach. Jesli skorzystasz z naszej rozleglej biblioteki, znajdziesz wiele przepowiedni zebranych przez naszego zalozyciela Alaundo, dotyczacych nadejscia dzieci Bhaala. Mozliwe, ze te przepowiednie pomoga ci obrac twoja zyciowa droge. Wielu jest takich, ktorzy zapragna cie wykorzystac do wlasnych celow. Masz wielu braci, podobnie jak wiele siostr. Przez lata zakon paladynow Torma - wsrod ktorych mam kilku przyjaciol, Harfiarze i kilka prywatnych osob - sam nawet nie wiem kto - sledzilo twoje zycie, jak rowniez wielu pozostalych dzieci Bhaala, na ile to bylo mozliwe. Z niektorymi stracilismy kontakt, o innych wiemy, ze juz nie zyja, a jednego nie odnalezlismy. Ten jeden moze byc twoim bratem i moze zechcesz nawet wierzyc, ze stanowi twoja rodzina, ze moze byc bratem dla ciebie, ale blagam cie, nie rob tego. On znaczy dla ciebie tylko zlo, on nie wychowal sie w spokojnej, naukowej atmosferze Candlekeep, lecz chowany byl przez wielu bezimiennych wyznawcow martwego boga, wierzacych beznadziejnie w jego powrot. On nazywa sie Sarevok." Jaheira zakrztusila sie i Abdel na nia spojrzal. W koncu ona tez na niego popatrzyla. Miala zaczerwienione i splakane oczy, rozszerzone ze zmieszania i zaskoczenia. -Nie Reiltar? - wyszeptala slabo. -"Sarevok" - przeczytal powtornie Abdel i popatrzyl na Jaheire. - Znasz to imie? Potrzasnela glowa i spojrzala w bok, wiec znow podjal czytanie. -"Ten jest najwiekszym zagrozeniem. On uczyl sie w Candlekeep i zna twoja historie, wie kim jestes. Zostawilem ci zeton, ktory umozliwia ci dostep do wewnetrznych bibliotek. W jednej z czytelni na parterze znajdziesz ukryte wejscie. Nie mow innym mnichom o twoim kamieniu przepustkowym, gdyz mogliby ci go odebrac. Wewnetrzne biblioteki maja podziemne przejscie, ktore prowadzi na zewnatrz Candlekeep. Skorzystaj z niego tylko w razie koniecznosci." -I tu sie podpisal: "Twoj kochajacy ojciec, Gorion". -Abdel... - Jaheira nie zdazyla dokonczyc. W tym momencie drzwi wylecialy z hukiem i do srodka wpadlo kilku mezczyzn. Abdel jak zwykle zareagowal szybko, zaslaniajac rekami glowe. Pierwszy cios byl na tyle silny, ze omal nie strzaskal Abdelowi lewego przedramienia. Wstal i wykorzystal sile miesni nog, aby laske, ktora dostal docisnac do niskiego sufitu. Laska pekla na pol, wywolujac kolejny bol w jego przedramieniu. Zignorowal bol, chwycil upadajacy kawalek zlamanej laski i wykonal kontratak, nawet nie patrzac na przeciwnika. Przeczytal wlasnie list, ktory poslal jego zycie spirala na sam dol swiadomosci, z bardzo mala nadzieja na dnie, list, ktory stawial wiecej pytan niz ich rozwiazywal. Smierc Goriona byla rana, ktora nagle sie otworzyla, ale Abdel nie pozwolil sobie na upadek, powrot na stara droge zycia. Kiedy uderzyl czlowieka w glowe zlamanym kawalkiem jego laski, uderzyl go wystarczajaco silnie, by go ogluszyc, ale nie zabic. Jaheira skoczyla na rowne nogi, ale nie miala broni. Palasz Abdela byl schowany w starej drewnianej szafie, ktora dostal od Goriona na rzeczy, kiedy byl jeszcze chlopcem. Abdel zobaczyl, ze ktos bierze go i mocno zacisnal zeby. Ci ludzie, moze z pol tuzina, byli ubrani w znajome mu kolczugi z kaftanami straznikow Candlekeep. Czlowiek, ktorego uderzyl, padl ciezko na podloge, zas Abdel uzyl zlamanej laski do parowania atakow dwoch nacierajacych na niego straznikow uzbrojonych w debowe palki. -Poddac sie! - dobiegl ich rozkazujacy glos gdzies spoza waskich drzwi, przez ktore wlewali sie straznicy. - Poddajcie sie w imie sprawiedliwosci Candlekeep, to oboje zostaniecie potraktowani... Abdel zdjal kolejnego straznika, uderzajac go zaokraglonym koncem palki w skron. -... lagodnie! Abdel uslyszal, jak Jaheira sapnela i spojrzal na nia. Straznik, ktory uderzyl ja laska w brzuch usmiechal sie w sposob, jakiego Abdel nie lubil. Jaheira ustawila sie bokiem, scisnela koniec laski dotykajacy jej ciala i pchnela ja w kierunku straznika, wbijajac mu jej koniec w brzuch. Straznik steknal i cofnal sie. Abdel dostal wlasnie palka w ramie i poczul, jak cale cialo mu zadrzalo. Uderzyl piescia straznika, ktory zdazyl sie uchylic przed jego ciosem, ale nie zauwazyl drugiej reki Abdela z palka, ktora strzaskala mu kolano. Straznik z jekiem zwalil sie na podloge. Jaheira pociagnela za koniec laski i straznik ja wypuscil. Cofnela sie pol kroku i wtedy straznik uderzyl ja piescia w szczeke. Bylo to silne, naprawde mocne uderzenie, jakie mezczyzna rzadko stosuje wzgledem kobiety. Na ten widok krew Abdela zawrzala, tym bardziej ze Jaheira upadla ciezko na podloge, ogluszona i nieprzytomna. Abdel nie namyslajac sie, przekrecil w dloni palke tak, by mierzyla ostrym ulamanym koncem w przeciwnika i pchnal. Straznik, ktory uderzyl Jaheire, wciaz sie usmiechal, kiedy odwrocil sie do nacierajacego Abdela. Nie mial nawet ulamka sekundy czasu, ktory wystarczylby mu na zmiane grymasu twarzy, kiedy zostal przebity zlamana laska. Ostry koniec strzaskanego kija przebil kolczuge straznika niczym bawelne i z trzaskiem odlupanych drzazg zaglebil sie w jego wnetrznosciach. Wyszedl plecami, napinajac mu z tylu kolczuge niczym namiot. Jeden ze straznikow wrzasnal ze strachu i szoku, a Jaheira ocknela sie i na jej twarzy pojawil sie smutek. Dwoch mezczyzn zaskoczylo Abdela od tylu, a dotyk ich zimnych kolczug wywolal u niego dreszcz. Odrzucil jednego pod sciane, uderzajac lokciem i wybijajac mu przy tym zeby. Pobity straznik zaczal mruczec przeklenstwa i plakac. Drugi byl silniejszy i Abdelowi nie udalo sie go tak latwo pozbyc. -Teraz to na pewno morderstwo - wykrzyczala strazniczka Abdelowi do ucha, jakby usprawiedliwiajac sie, ze musi zabic czlowieka, ktorego znala cale zycie. -Pilten! - sapnal Abdel. - Co...? -Zasnij! - krzyknal ktos z korytarza i glowa Abdelowi opadla. Chcial powiedziec "nie", kiedy upadal, ale jedynie zachrypial. Z jego krtani wyrwalo sie chrapanie i nawet nie poczul, jak jego glowa uderza o podloge. * * * Byl nieprzytomny przez kilka minut - wystarczajaco dlugo, aby zostac solidnie zakuty lancuchami w nadgarstkach i kostkach. Ocknal sie, kiedy ciagneli go w dol korytarza. Straznicy czerpali przyjemnosc od czasu do czasu uderzajac go tepymi laskami i palkami. Abdel zdal sobie sprawe, ze zabil jednego straznika i pozwolil glowie opasc. Cos w nim chcialo poddac sie karze, jaka wymierzali mu straznicy, ale to cos bylo dla niego bardzo nowe. * * * -... razem ze straznikiem dziewieciu - uslyszeli glos Tethtorila dochodzacy zza okutych drzwi. Znow byli uwiezieni jak zwierzeta. Teraz jednak byli razem - co bylo niezwykle nawet dla bardziej ludzkich lochow Candlekeep - i nie zakuci w lancuchy. Siniak na twarzy Jaheiry troche przybladl. Tethtoril wezwal moc Oghmy, aby ja wyleczyc, kiedy byli wleczeni do lochow. Teraz byla przytomna, przerazona i zmieszana.-Nie zabilismy tych ludzi - powiedziala, jej glos zdradzal narastajacy gniew. - Przybylismy tu, aby zapobiec... -Czy to twoje? - przerwal Tethtoril. Jaheira westchnela z zaskoczenia, widzac bransolete, ktora trzymal. Gdyby miala czas do namyslu, moze nie powiedzialaby tego, co powiedziala. -Tak, gdzie to znalazles? To byla bransoleta, ktora Xan zgubil w obozie bandytow, w tym samym obozie, z ktorego przyniosl przekleta ksiege Bhaala. Wyglad twarzy Tethtorila sprawil, ze serce Abdelowi zamarlo. Czlowiek byl rozczarowany. Abdel podziwial Tethtorila, podziwial go cale zycie i chociaz nie mial pojecia, kim jest pozostale osiem osob, o ktorych zabicie zostali oskarzeni, wiedzial, ze zabil straznika, ktory uderzyl Jaheire. Nawet Tethtoril nie mogl go przed tym ocalic. -Ten straznik... - zapytal slabo Abdel, z nikla nadzieja. - Jest jakas szansa? Tethtoril przylozyl reke do czola, udajac, ze mysli nad odpowiedzia. Nie chcial, by straznicy widzieli, ze placze. Kiedy zebral sie w sobie, wyciagnal z tej samej skorzanej torby, z ktorej wczesniej wydobyl bransolete Jaheiry, szeroki srebrny sztylet. Ostrze zalsnilo w swietle lampy, podkreslajac tylko widoczne na nim matowe plamy zaschnietej krwi. -Zanim to zobaczylem - powiedzial stary mnich, obrzucajac Abdela bolesnym, pelnym dezaprobaty spojrzeniem - moglem tak myslec. -Tethtoril - odezwal sie Abdel. - Chyba nie myslisz... Abdel nie dokonczyl, gdyz zrozumial, iz Tethtoril uwaza go za zdolnego do zabicia dowolnej liczby osob. Wiedzial, ze Tethtoril rozpoznaje sztylet - byl w pokoju, kiedy Gorion hucznie mu go wreczal. Teraz Abdel rozpoznal glos, jego glos, ktory kazal mu zasnac. Tethtoril widzial, jak potraktowal straznika, ktory uderzyl Jaheire - bolesnie, ale uleczalnie. Z pewnoscia Tethtoril uwazal, ze jest do tego zdolny. Byl do tego zdolny. -Pilten - powiedzial Tethtoril i strazniczka, ktora Abdel znal od dziecka, wystapila naprzod. - Wez to i... to wszystko... i zabezpiecz. Pilten kiwnela glowa, posylajac Abdelowi pelne rozczarowania spojrzenie, nastepnie chwycila miecz Abdela, list od Goriona i kamien przepustkowy - Tethtoril pokazal, jak chowa kamien i pozostale dowody do skorzanej torby - i odeszla. -Idzcie z nia - polecil Tethtoril pozostalym. - Wszyscy. Straznicy niechetnie chcieli pozostawiac starego mnicha samego. -Poradze sobie - powiedzial, podnoszac podbrodek w gescie autorytetu. Pozostali straznicy odeszli i dal sie slyszec glos zamykanych wielu par drzwi. -Zrobie, co bede mogl - powiedzial Tethtoril do Abdela, spogladajac tez na Jaheire - ale nie pozostawiliscie mi duzego wyboru. -Mozesz wyslac wiadomosc do Wrot Baldura, do Eltana? - zapytal Abdel. Tethtoril skinal, choc na jego twarzy widniala bardzo slaba nadzieja. -Rozczarowalem cie - powiedzial cicho Abdel. Tethtoril zmusil sie do slabego usmiechu i pokiwal glowa. Rozdzial dwudziesty piaty Abdel dotknal swego nosa, ktory, podobnie jak reszta jego ciala, zamienil sie w szklo. Jego powierzchnia byla gladka i zimna, a kiedy otworzyl oczy, rozlegl sie charakterystyczny dzwiek. Odwrocil glowe. Nigdy jeszcze nie byl tak wysoko. Horyzont byl szerszy i glebszy. Olbrzymi, ciemnozielony dywan lasu ciagnal sie przed nim milami.W lesie roilo sie od ludzi ubranych w czarne szaty. Z poczatku wydawalo sie, ze ci ludzie cos mrucza, ale po chwili zdal sobie sprawe, ze oni spiewaja - wyspiewuja jego imie. -Ab-del, Ab-del, Ab-del - ciagle i ciagle, rownomiernie tak, ze glosy zlewaly sie w jeden, glos znajomy dla Abdela, glos, ktory go przerazal. Cofnal sie krok w tyl i zdziwil sie, gdyz wydalo mu sie, ze cala konstrukcja, na ktorej stoi, poruszyla sie wraz z nim. Spojrzal w dol i z jego szklanych ust dobylo sie westchnienie. Wysunal stope przed siebie, aby zlapac rownowage, lecz nie zdolal. Wtedy wlasnie zdal sobie sprawe, ze wcale nie stoi na wiezy, tylko sam jest wieza. Padal wprzod, niezdolny do poruszenia swego wyrznietego w szkle ciala, ktore musialo wazyc tysiace ton, ani szybko, ani z wdziekiem. Musial byc wysoki na setki stop albo i wiecej, gdyz upadek trwal bardzo dlugo. Drzewa pedzily w jego strone. Kiedy jego srodek ciezkosci przesunal sie, zaczely mu pekac golenie. Dzwiek byl glosny i przykry, nawet jesli to nie byly jego nogi. Kiedy jego twarz zmierzala ku ziemi i byl coraz blizej niej, zobaczyl Jaheire. Patrzyla na niego oczami wybaluszonymi ze strachu. On upadal na nia - roztrzaskujacy sie szklany tytan, ktory za chwile rozgniecie ja na miazge. Nie mogl powstrzymac upadku, a ona niezdolna byla do ucieczki. Wrzeszczala jego imie glosem pelnym gniewu, frustracji i strachu. Podniosla rece, a Abdel sprobowal ja zawolac, ale glos ugrzazl mu w szklanej krtani i roztrzaskal ja. Jego glowa opadla, uderzajac Jaheire na tyle mocno, by wbic ja w ziemie, sam zas roztrzaskal sie na trylion trzeszczacych okruchow. * * * Abdel obudzil sie. Jaheira trzymala go w ramionach, nachylajac sie nad nim. Byla zla i nieprzyjemnie pachniala.Pamiec wracala mu w strzepach, az przypomnial sobie, jak uspil go Tethtoril - czy na pewno Tethtoril? - i zostal zawleczony do lochow pod klasztorem, i zamkniety w celi razem z Jaheira. Przypomnial sobie, ze Tethtoril obiecal pomoc i ze sam poprosil Jaheire o cierpliwosc. Przypomnial sobie, jak kladl sie na zaskakujaco wygodnej pryczy, patrzac jak Jaheira robi to samo w drugim kacie celi. Przypomnial sobie, jak straznik zdmuchnal plomien lampy i jak zasnal, sniac, ze jest wysokim jak wieza bogiem, roztrzaskujacym sie nad kobieta, ktora kochal. -Nie pachniesz zbyt przyjemnie - powiedzial, zmuszajac sie do slabego usmiechu. Jaheira sapnela niecierpliwie. -To nie ja. Odwrocila sie do krat i Abdel zobaczyl ghula, Koraka. -Abdel - odezwal sie ghul glosem spiewajacych ludzi z koszmaru. - Abdel, pomoge ci. Cuchnacy ozywieniec podniosl ciezkie zelazne kolko z pekiem duzych kluczy. W kolko wpijala sie odcieta dlon, juz poszarzala, z knykciami ciagle bialymi od uscisku. -Szedl za nami - powiedziala Jaheira, cofajac sie w tyl tak, ze Abdel mogl wstac. Otrzepal sie z siana i przeciagnal, slyszac jak strzykaja mu stawy od chlodu nocy spedzonej w podziemiach. -Zabiles straznika? - zapytal Abdel ghula. Korak usmiechnal sie i znow uniosl kolko z kluczami. -Pomoge ci. Chce ci pomoc. -Odejdz - powiedzial Abdel, nie zwazajac na to, ze ghul probuje na zamku kraty wszystkie klucze po kolei. -Nie jestem przekonana, czy to dobry pomysl, Abdel - rzekla Jaheira. - Ale jestem pewna, ze nie mamy wyboru. Mordercy sa tu traceni tak jak wszedzie, czyz nie? Rozlegl sie szczek w zamku i zgrzyt otwieranej kraty. Ghul wyszczerzyl w usmiechu swe czarne zeby. -Chodzcie. -Jesli zblizysz sie na krok, Korak - zagrozil Abdel - zabije cie golymi rekami. -Abdel - powiedziala Jaheira ignorujac ghula - jesli udalo im sie dostac Blizne - z pomoca sobowtorniakow - jesli udalo im sie dostac do Palacu Ksiazecego we Wrotach Baldura... mogli wiec dostac sie i tu. -Tethtoril pomoze nam - zaprotestowal Abdel. - Znam go cale zycie. To dobry czlowiek i nie powiesi nas. -Jesli juz nie jest martwy - powiedziala ponuro Jaheira. Korak schowal sie w glebi korytarza: - Idziecie wreszcie? -To Tethtoril zamknal nas tu ostatniej nocy - zapewnial ja Abdel. - Jesli by byl sobowtorniakiem, to dlaczego nas po prostu nie zabil? -A czy Tethtoril by to zrobil? - zapytala Jaheira, wprawiajac Abdela w zdumienie. - Jesli to byl sobowtorniak, musialby zachowywac sie tak, jak zachowywalby sie Tethtoril. Teraz moze byc na gorze i zbierac jeszcze wiecej falszywych dowodow przeciwko nam - dowodow zbrodni popelnionych przez sobowtorniakow udajacych nas - dowodow, ktore wykorzysta do tego, by nas skazac i stracic. Dla kazdego to wszystko bedzie wygladac racjonalnie, po prostu doskonale. Obwinia nas za wszystko... Zelazny Tron, Reiltar czy Sarevok, czy ktokolwiek inny, kto za tym stoi, wygra. Abdelowi trudno bylo w to uwierzyc, ale przynajmniej musial to rozwazyc. Odwrocil sie i odetchnal zbyt gleboko powietrzem przesiaknietym smrodem gnijacego ghula. Zakaslal i zdazyl zobaczyc, jak Korak podnosi palec w gescie mowiacym "zaraz wracam", a nastepnie odchodzi, zabierajac ze soba lampe olejowa. Cela pograzyla sie w mroku i brak swiatla pomogl Abdelowi rozjasnic umysl. -Wiec nie mozemy nikomu ufac - odparl po prostu. -Niestety - odparla rownie prosto. - Jednak mozemy wierzyc w slowa Goriona zapisane w liscie. Masz brata imieniem Sarevok, ktory - jak sadze - jest Reiltarem - "czlowiekiem" Zelaznego Tronu we Wrotach Baldura. Swiatlo wrocilo szybko wraz z Korakiem i ghul upuscil cenny ladunek, ktory przyniosl. Rzeczy rozsypaly sie po kamiennej posadzce. Byly tam ich zbroje, palasz Abdela i kamien przepustkowy. Abdel ucieszyl sie, kiedy zdal sobie sprawe, ze Korak wykorzystal do otwarcia celi klucz, a wiec nie znal mocy kamienia. To moglby byc ich bilet na zewnatrz. Ostatni przedmiot, ktory Abdel wyjal ze skorzanej sakwy, byl to jego sztylet o szerokim srebrnym ostrzu, ktory otrzymal od Goriona tak dawno temu. Kiedy go chwycil, poczul przyjemnosc - nie dlatego, ze mogl nim wypruc komus flaki, ale ze dostal go od kogos, o kogo sie troszczyl i kto troszczyl sie o niego. -Stracilas swoj miecz - powiedzial do Jaheiry. Spojrzala na niego i pokiwala. Odwrocil sztylet i podal jej rekojescia do przodu. -Dziekuje - wyszeptala, przyjmujac bron. - Bede o niego dbala. Kiedy tak stali obok siebie, Abdel chwycil ja delikatnie za lokiec i wyszeptal do ucha: - Czy nie uznalismy, ze ten ghul pracuje dla Zelaznego Tronu? Jaheira wzruszyla ramionami i rowniez zaszeptala: - No nie wiem, w kazdym razie zawsze mozemy go zabic pozniej. Abdel usmiechnal sie smutno i skierowal ja do otwartych drzwi celi. * * * Nawet w najciekawsze letnie popoludnia w swej mlodosci, Abdel nigdy nie widzial tej czesci Candlekeep. Pod klasztorem, ktory zdawal sie nieskonczona kondygnacja nad nieskonczona kondygnacja, byl ciag katakumb i kanalow, ktore tworzyly nieskonczony labirynt. Abdel, ktory nie mial zbyt dobrego poczucia kierunkow pod ziemia, bardzo szybko stracil orientacje i oboje z Jaheira znalezli sie w polozeniu, w ktorym - jak sobie obiecali - nigdy juz nie mieli sie znalezc. Slepo podazali za cuchnacym Korakiem.-Ten musial byc kims waznym - wyszeptala Jaheira. Jej miekki glos poniosl sie echem waskim korytarzem niczym syk weza. Sztyletem wskazala na nisze w katakumbach, gdzie stala rzezbiona, mahoniowa trumna. Z boku byla przybita tabliczka z brazu, lecz pokrywajacy ja kurz i pajeczyny uniemozliwialy jej odczytanie. Ponad nisza wisiala tarcza zaslonieta kaftanem z herbem, ktorego Abdel nie potrafil rozpoznac. -Ten korytarz w koncu powinien wyprowadzic nas do morza - odezwal sie Abdel, ignorujac jej spostrzezenie. Usmiechnela sie do niego w migoczacym swietle pochodni i chciala cos powiedziec, ale pierwszy odezwal sie ghul - Nie ma czasu na postoj. - Korak zrobil sie nerwowy. - W ogole nie mamy czasu! Naraz ze wszystkich stron wypadly na niego zombi. Jaheira wciagnela gwaltownie powietrze, jakby chciala krzyknac, a serce Abdela skoczylo, gdy patrzyl jak dobre pol tuzina chodzacych trupow, z ktorych kazdy wygladal gorzej od ghula, rozrywa Koraka na strzepy. Korak zawyl bolesnie i przeciagle, zagluszajac odglosy rozdzierania, szurania, rozchlapywania i lamania. Zombi byly tak ciche jak trupy, ktorymi w istocie byly. Jeden z ozywiencow odwrocil sie powoli i spojrzal na polboga i polelfke. Jego popielata twarz nie zdradzala sladu zycia ani emocji, ale istota wyczula ich obecnosc i ruszyla naprzod. Kiedy szczatki Koraka przestaly drgac, reszta dogonila pierwszego i jak jeden maz zblizaly sie teraz do Abdela i Jaheiry. -Musimy isc - powiedziala Jaheira, juz sie wycofujac. Abdel dluzej sie nad tym zastanawial - dwa kroki zombi - az wreszcie powiedzial: - Tak, mysle ze tak. Z bocznych przejsc wyszlo jeszcze wiecej zombi. Abdel doliczyl sie osmiu i przestal dalej, odwrocil sie i pognal za uciekajaca Jaheira. Skrecili w mroczny, wilgotny, cuchnacy plesnia, waski korytarz, ktory po jakims czasie zakonczyl sie zardzewialymi drzwiami. Abdel zaklal glosno, a echo momentalnie sciagnelo glosny syk zombi wyciagajacych za nimi swe rozkladajace sie nogi. -Rozwal je - zasugerowala slabo Jaheira. Abdel chwycil za prety i poczul, jak rdza osypuje sie z nich wielkimi platami. Mocno pociagnal i wrota uchylily sie nieco, posylajac sto roznych zgrzytow i chrzestow w glab korytarza. Pierwszy zombi wylonil sie zza rogu. -Abdel... - wyszeptala Jaheira przerazonym glosem. Odwrocil sie, w tym samym czasie dobywajac miecza, ostroznie, aby nie zranic Jaheiry. Zombi zblizal sie wolno, placzac sie w podartych lachmanach, ktore mial na sobie. Niegdys, moze przed wiekami, byla to kobieta, zanim nie zmienila sie w ozywienca. Jaheira pchnela potwora srebrnym sztyletem i wielki kawal ciala odpadl z piersi ozywienca. Zombi cofnal sie, nie patrzac na swoje zywe ofiary i znow zaatakowal. Wyciagnal swe przegnile rece i niezdarnie, choc bardzo silnie chlasnal Jaheire swymi pazurami. W tym momencie Abdel z latwoscia ucial mu glowe, ale Jaheira musiala uskoczyc, aby uniknac uderzenia i wpadla prosto na nastepnego ozywienca. Zombi chwycil ja za przedramie, jakby chcial sie przytrzymac, by nie upasc, ale nie byl zdolny do tak zaawansowanego myslenia. Zamierzal po prostuja zranic. Wykorzystujac sile upadku i sile swego martwego, reanimowanego ramienia, wbil jej pazury gleboko w bark. Jaheira wrzasnela i z calej sily skoczyla w tyl, uderzajac mocno o brame, za to unikajac nastepnego ataku ozywienca. Zombi upadl, a Jaheira uderzyla o kraty z taka sila, ze przerdzewiale prety pekly pod jej naporem i wpadla na druga strone. Jaheira myslala, ze zatrzyma sie na bramie, byla wiec zdziwiona, ze nagle klapnela tylkiem na kamienna posadzke za drzwiami tak, ze nie zobaczyla nawet, jak Abdel rozcina na pol ozywienca, ktory ja zranil. Abdel trzymal miecz w prawej dloni, a lewa szukal czegos w kieszeni pasa. Wyciagnal stamtad kamien przepustkowy i zawrocil, przeskakujac nad lezaca Jaheira. Za rogiem pojawil sie nastepny zombi. Jaheira wstala i pobiegla za Abdelem. -Za mna! - rzucil w tyl Abdel, nawet sie nie ogladajac. Slyszal, jak za nim biegnie. Trzymal kamien w lewej rece tuz przy scianie. -Czy wiesz... - wysapala Jaheira -... dokad... biegniemy? -Nie, ale znam Candlekeep. Wiedzial, ze to nie mialo dla Jaheiry zadnego sensu, moze dlatego nie odpowiedziala. -Pelno tu - mowil Abdel w biegu - wszedzie ukrytych drzwi. Wszystko tu praktycznie sklada sie z sekretnych drzwi. Nigdy nie bylem tu na dole, ale nie widze powodu, dla ktorego nie... Zatrzymal sie na odglos przesuwajacego sie kamienia, az Jaheira wpadla mu na plecy. Po lewej stronie czesc sciany korytarza odsunela sie. Abdel wyjrzal, po czym wyszedl prosto w lagodna, wilgotna bryze, niosaca zapach morza. Rozdzial dwudziesty szosty -Candlekeep zatroszczy sie o nich - powiedzial ksiaze Angelo, wreczajac pekaty kieliszek Sarevokowi. - Juz wiecej nikt ich nie zobaczy.Sarevok usmiechnal sie i Angelo spojrzal w bok. Jako jeden z ksiazat Wrot Baldura, doswiadczony dowodca najemnikow i polelf, ktory zyl dluzej niz wiekszosc ludzi mogla marzyc, Angelo spotkal roznych ludzi, ale nikogo pokroju Sarevoka. Ten imponujacy mezczyzna sprawial, ze atmosfera w jego pokoju stawala sie ciezka od... wlasnie, od czego? Angelo nie mogl dobrac wlasciwego slowa: zla wola? chciwosc? przeznaczenie? -Jak to sie nazywa? - zapytal Sarevok. Jego glos nawet podczas zwyczajnej rozmowy byl niski, rezonujacy i rozkazujacy. -Brandy - odpowiedzial Angelo. - To nowosc. Mysle, ze ja polubisz. Sarevok usmiechnal sie i Angelo postaral sie odwrocic zwyczajnie, jakby ten usmiech wcale go nie przerazal. Przemierzyl caly pokoj w strone kominka po kobiercu, ktory on przywiozl mu z Shou Lung za cene tylu sztuk zlota, ze chyba dostarczono go ze wschodu magicznym sposobem. Za dekoracje i meble tego pokoju mozna by kupic male miasto. Angelo byl niezmiernie dumny ze swej kolekcji artefaktow z czterech stron Torilu. Chwycil pogrzebacz z mithrilu wydobywanego przez krasnoludy w kopalniach Wielkiej Szczeliny i bezmyslnie rozgarnal zarzace sie wegle. -Interesujace - powiedzial Sarevok i Angelo spojrzal na niego. Sarevok bawil sie pustym kieliszkiem - z wisni? -Tak mysle - odparl Angelo, po czym gwaltownie zmienil temat, jakby zalezalo mu na tym, by jak najszybciej pozbyc sie Sarevoka. - Moja wladza nad Plomienna Piescia jest niepodwazalna. Ten twoj Abdel i jego kobieta sa juz znani i scigani w miescie. Nie sadze, abys mi powiedzial, skad masz te informacje. -Och - zasmial sie Sarevok - rzeczywiscie nie powiem, ale zapewniam cie, ze oni naprawde pracuja dla Zlodziei Cienia. -A to... co to jest... grupa spiskowa? -Po prostu gildia. -Ta zlodziejska gildia jest z Amn - powiedzial Angelo, obserwujac plomienie. - Wiec z pewnoscia sa oni wyjeci spod prawa takze w Amn. Sarevok postawil kieliszek, az zadzwonil. -Pomysl o nich jak o kaprach. Kaprach na uslugach Amnu. -Tego nie mozna tolerowac - powiedzial Angelo, jakby szukajac poparcia u Sarevoka. -W rzeczy samej, nie mozna. -Wiec co to oznacza? Wojne z Amnem? -Boisz sie wojny? Angelo spojrzal ostro na Sarevoka i po plecach splynela mu struzka zimnego potu. Przez chwile wydawalo mu sie, jakby oczy Sarevoka blysnely nieludzka zolcia, jakby cos w nich sie zapalilo, po czym gosc usmiechnal sie znowu. -Boje sie niepotrzebnej wojny - odparl Angelo. Odwrocil sie i spojrzal na swoj wlasny portret wiszacy nad kominkiem. Artysta znakomicie oddal szlacheckie, pociagle rysy Angelo. Ksiaze uniosl brode, aby dopasowac sie do portretu, choc obecna moda byla juz inna. Obraz, w odroznieniu od pierwowzoru, wciaz ukazywal cechy wojownika, ktorym kiedys byl. Spojrzal sam sobie w oczy i poczul sie rownie upokorzony, jak pod wzrokiem Sarevoka. -Jesli kaze sie ludziom walczyc bez wyraznego powodu, nie beda walczyc z sercem. -Ich serca nie interesuja mnie, Angelo, ja potrzebuje ich rak i nog. Angelo dal trzy kroki i usiadl ciezko na sofie stojacej obok kominka. Dotknal poduszki oprawionej w cieleca skore. W dotyku byla miekka i gladka jak pupa niemowlaka i kosztowala go tyle, ze moglby za to kupic setke niemowlakow. Nagle przestala mu sie wydawac tak wspaniala jak wtedy, gdy kupowal ja w Waterdeep. -Czy twoi ludzie beda walczyc - zapytal z naciskiem Sarevok. Angelo skinal glowa, upewniajac sam siebie. -Wiec powiedz im, ze to Amn pragnie wojny - powiedzial Sarevok uspokajajaco. - Oni skazili nasze kopalnie, wypedzaja naszych sasiadow na poludnie, chca zagarnac Wrota Baldura, rzeke, kopalnie... wszystko. Czy to wystarczy? Angelo usmiechnal sie. -To wiecej niz trzeba, moj przyjacielu. Zwlaszcza jesli dodac tych Zlodziei Cienia, dzialajacych tu na terenie Wrot... -Kiedy ja zostane wielkim ksieciem - stwierdzil Sarevok - nie bedzie tu zadnych amnianskich zabijakow w naszym wielkim miescie... Nawet jesli mielibysmy zabic kazdego mezczyzne, kazda kobiete i dziecko w tym przekletym krolestwie, aby sie upewnic. Angelo przelknal sline, gdyz nagle zaschlo mu w gardle. * * * Nawet nie caly cien, lecz jego kraniec zwrocil uwage Abdela. To juz trzeci raz cos im mignelo, odkad wrocili do Wrot Baldura, przekradajac sie noca, niepewni o swoj status w tym miescie, jak i kazdym innym na Wybrzezu Mieczy. W Candlekeep zostali uznani za mordercow. Teraz ich szukano.-Jestes pewny? - zapytala miekko Jaheira. Zauwazyla, jak spial sie na widok ruchu cienia. Abdel skinal. -Nie zatrzymujmy sie. Musimy dotrzec do Eltana. -On tez moze nas szukac. Albo rozkazac nas szukac. Abdel nie odezwal sie. Zastanawial sie, po czym szybko podjal decyzje. Jaheira zaprotestowala, kiedy wciagnal ja nagle w waski, ciemny zaulek. -Skrot? - zapytala. W odpowiedzi wyciagnal miecz i nagle jak i on spowazniala. -Jesli bede musial zabic kogos lub cos, co nas sledzi, wolalbym tego nie robic na ulicy. Ponad godzine zajelo im dotarcie do Ksiazecego Palacu, bowiem przez cala droge skradali sie ciemnymi uliczkami. Raz uslyszeli kroki, potem dostrzegli cien, a potem drugi, kiedy w koncu dotarli do celu. Najczesciej to Abdel zauwazal, ze maja ogon. Nie potrafil tego wytlumaczyc, nawet sobie, ale w jakis sposob ja wyczuwal. Ja? Abdel otrzasnal sie z mysli, schowal miecz, przycisnal Jaheire i podszedl do bramy, ktorej strzegly straze. -Stoj - zawolal jeden ze straznikow. Jego glos pelen byl napiecia, ktore oboje wyczuwali w atmosferze calego miasta. Nad Wrotami Baldura zawisly ciezkie chmury. - Kto idzie? Abdel podniosl rece do gory i wolno podszedl do bramy. -Chce miec audiencje u wielkiego ksiecia Eltana. Straznik, ktory postapil naprzod, byl tegim mlodym mezczyzna z ledwoscia mieszczacym sie w kolczudze. Trzymal wypolerowana halabarde w taki sposob, ktory mowil Abdelowi, ze potrafi sie nia poslugiwac. Pochodnie rozswietlily obszar wokol bramy i Abdel zobaczyl jeszcze pieciu innych straznikow. -A kim jestescie? - zapytal straznik. -Przyjaciolmi. -Eltan... - wtracila sie Jaheira i zaraz poprawila -... wielki ksiaze Eltan zna nas. Wyslal nas... w specjalnej misji i musimy mu zdac raport. -Wielki ksiaze jest umierajacy. Mozecie zdac raport kapitanowi strazy rankiem. Jaheira spojrzala na Abdela, ktory zamknal oczy i westchnal, mocno zaciskajac piesci. Jeden z pozostalych straznikow wyszedl z cienia i na dzwiek jego stop na zwirze, Abdel podniosl glowe. -Abdel? - zapytal nadchodzacy straznik. - Jaheira? To wy? Pierwszy straznik spial sie wyraznie i przesunal ciezar halabardy w dloniach. -Julius? - zapytala Jaheira. Jej polelfie oczy widzialy twarz drugiego straznika. -Na Torma - zawolal pierwszy straznik. - To Zlodzieje Cienia! -Nie... - zaczela Jaheira, ale Julius ruszyl na nia z halabarda wysunieta do ataku. Teraz nawet Abdel zobaczyl jego zla, przerazona twarz. Pierwszy straznik ruszyl na Abdela. Najemnik ustapil szybko w bok i chwycil mocno drzewce halabardy. Straznik puscil halabarde i dobyl miecza tak szybko, ze Abdel zrozumial, ze musial to cwiczyc. Tylko jego kolczuga ocalila go przed przebiciem. Abdel zakrecil halabarda, a jednoczesnie zdziwil sie myslom, ktore wlasnie przyszly mu do glowy. Ci straznicy uznali ich za Zlodziei Cienia - grupe pochodzaca z Amnu. Cokolwiek opowiedzial Zelazny Tron na ich temat w Candlekeep, wyraznie dotarlo do Wrot Baldura - i to dziwnymi drogami. W Candlekeep tylko potwierdzil to, co mowil Zelazny Tron, zabijajac swiatynnego straznika. Teraz, nawet kiedy zamierzal sie halabarda na straznika, postanowil nie ulatwiac sprawy Zelaznemu Tronowi. Jaheira takze byla przygotowana na niezdarna szarze Juliusa i uskoczyla w bok. Uderzyla Juliusa piescia w nos, a jego ped tylko wzmocnil sile ciosu. Rozlegl sie chrzest, Jaheira poczula na dloni cieplo krwi i Julius padl. Abdel odbil ciecie pierwszego straznika i uslyszal, jak pozostalych czterech biegnie ku nim. W dodatku cisze nocy rozdarl dzwiek rogu. Niedlugo beda mieli na glowie caly palac. Abdel znow zakrecil halabarda i udal, ze chce pchnac straznika w glowe. Straznik uchylil sie przed atakiem, ale jego glowa znalazla sie na linii obrotu drzewca. Z glosnym hukiem zwalil sie na ziemie. Abdel rzucil halabarde wprost na nadbiegajacych straznikow i odwrocil sie akurat w pore, aby zobaczyc, jak Jaheira ucieka i znika w mroku uliczek. Ruszyl za nia. Straznicy scigali go bez entuzjazmu i Abdel zastanawial sie, czy nie chca zostawiac bramy bez ochrony, czy tez przerazaja ich mroczne ulice wlasnego miasta. Moze obie te rzeczy. * * * Abdel mijal szczury, stosy smieci, spiace domy i zamkniete na noc sklepy. Co jakis czas wykrzykiwal szeptem imie Jaheiry. Pare razy wydawalo mu sie, ze slyszy jej kroki lub widzi jej cien. Przeszedl uliczka pomiedzy dwoma drogimi domami. Na ziemi spal zwiniety zebrak, wygladajacy jak chrapiaca kupa szmat. Abdel wstrzymal oddech, jak nauczyl sie robic mijajac zebrakow. Dlugo juz maszerowal i zaczerpnal tchu, jak tylko minal zebraka. Jednak zapach nie byl taki jak zwykle. To nie byl smrod zebraka i Abdel rozpoznal go. Szedl dalej, starajac sie niczego po sobie nie okazywac. Kiedy doszedl do konca uliczki, skrecil i schowal sie za rogiem. Stanal cicho i przykleil sie plecami do sciany, obserwujac wyjscie z uliczki. Obawiajac sie zdradzic, nie wyciagal miecza, by nie robic halasu.Zza rogu wolno wylonila sie twarz osoby, ktora sledzila ich od momentu powrotu do miasta. Jej oczy byly tylko waskimi szparkami w ciemnosci. Abdel okrecil sie i chwycil nieznajomego. Zlapal za ubranie, gladka, chlodna tkanine i wowczas jego dlon zostala stracona tak szybko, ze nawet nie zdazyl tego zauwazyc i zarazem tak mocno, ze zabolal go nadgarstek. Poczul cos na ramieniu i na krotki czas zrobilo mu sie ciemno przed oczami. Cofnal sie i obrocil, slyszac glos nad soba. -Nie jestem twoim wrogiem. Glos byl spokojny, precyzyjny i nosil nierozpoznawalny akcent. -Abdel - wyszeptala za nim Jaheira. Najemnik odwrocil sie i odetchnal, zatrzymujac w polowie wyciagniety miecz. Jaheira pisnela zaskoczona i odskoczyla w tyl. -Nie rob tego! - powiedziala zbyt glosno i znow uskoczyla, a Abdel podniosl reke, aby ja uciszyc. Obrocil sie i spojrzal do gory, na balkon. Obcy przeszedl po kamiennym gzymsie i cofnal sie w tyl, spadajac z wysokosci pietnastu stop i ladujac tak miekko, jakby skakal z krzesla. To byla kobieta, niska i szczupla, ubrana w obcisly czarny stroj, jakiego Abdel nigdy wczesniej nie widzial. Twarz skrywala jej maska, odslaniajac tylko oczy - oczy, ktore Abdel natychmiast uznal za wschodnie - z Shou, a moze z Kozakury. -Kto to? - zapytala Jaheira. Nieznajoma cofnela sie w mrok uliczki, kiwajac palcem na Abdela. Najemnik przekrzywil glowe, ale nie poszedl za nia. -Nazywam sie Tamoko - powiedziala kobieta, kryjac sie w cieniu. -Dlaczego nas sledzisz? - zapytal Abdel. Jaheira dobyla broni, ale nie poruszyla sie. -Wiem, ze nie jestescie Zlodziejami Cienia - powiedziala cicho Tamoko. - Wiem, ze wcale nie probujecie rozpetac wojny, tylko ja powstrzymac. -Jaka wojne? - zapytala Jaheira. - Wojne z Amnem? -Wielki ksiaze Eltan umiera - powiedziala Tamoko, wciaz ignorujac Jaheire. - Jego lekarz nie jest tym, na kogo wyglada. Mowiac to, Tamoko nagle zniknela w cieniu. Abdel i Jaheira rzucili sie naprzod i chociaz byli u wejscia do uliczki w przeciagu niecalej sekundy, kobieta w czerni zniknela. Rozdzial dwudziesty siodmy Jesli Abdel i Jaheira nie spedziliby tyle czasu w towarzystwie cuchnacego ghula Koraka, nie byliby w stanie wytrzymac w tym zaulku tak dlugo, az straznicy skoncza przeszukiwanie tego miejsca. Gulasz rybny wypelniajacy przerdzewiale metalowe kosze na smieci, za ktorymi sie ukryli, musial byc juz niedobry duzo wczesniej zanim zostal wyrzucony. Abdel spojrzal na rozjasniona nadchodzacym switem nocy twarz Jaheiry i zauwazyl, ze powstrzymuje sie od wymiotow niemal przy kazdym oddechu.-Co ich zatrzymalo? - zapytala Jaheira glosem pelnym jadu i niecierpliwosci. -To duzy budynek - odpowiedzial Abdel. - "Sploniona Syrena" wciaga... pelno tu skrzydel i przybudowek na przybudowkach z dobudowkami. Jesli naprawde mysla, ze sie tu ukrylismy, poszukiwania zajma im wiele czasu. Jaheira zaslonila dlonia usta, ale Abdel wciaz slyszal, co mowi. -Dobrze, jak sadze, im dluzej tu sa, tym dokladniej penetruja to miejsce i tym mniej prawdopodobne bedzie im sie wydawac, ze nas przeoczyli i juz tu nie wroca. Tak czy inaczej, tylko ten smrod nie pozwala mi teraz zasnac. Abdel pokiwal glowa i spojrzal na niebo, ktore przeszlo w gleboki blekit, zwiastujac swit. Nie musieli juz dlugo czekac, bo w koncu straznicy wyszli i trudno bylo tego nie zauwazyc. Zachowywali sie glosno, bunczucznie, tak jakby spedzili w "Splonionej Syrenie" wiecej czasu na piciu niz poszukiwaniach. Abdel i Jaheira zachowali ostroznosc, dopoki glosy straznikow nie ucichly w labiryncie kretych uliczek. Tylnymi drzwiami dostali sie do kuchni tawerny. Mineli niziolka kucharza, stojacego na drewnianym stolku przy piecu i mieszajacego w olbrzymim poczernialym garncu ow obrzydliwy gulasz rybny. Niziolek rzucil im obojetne spojrzenie. Przeszli przez kuchnie i weszli do wlasciwej sali tawerny. Abdel ukryl sie za tlusta zaslona, pozwalajac Jaheirze samej sprawdzic ciemne pomieszczenie o niskim suficie. Patrzyl, jak przechodzi obok baru i rozglada sie po sali, w ktorej bylo tylko kilkunastu pijacych do rana gosci. Niektorzy z nich zwalili sie juz dawno pod stoly i zasneli. Przy jednym ze stolow siedzialo ze dwunastu marynarzy spiewajacych szanty i klaszczacych tanczacej dla nich kobiecie, tak zmeczonej, jakby byla sama Boginia Zmeczenia. Nawet marynarze nie zauwazyli jak Jaheira wsliznela sie do sali, wiec Abdel podazyl za nia i usiadl przy odleglym od halasliwej grupy stoliku. Kiedy przechodzil obok baru, mlody czlowiek w luznej zbroi kolkowej spojrzal na niego zamglonymi oczami. -Julius - powiedzial Abdel i zatrzymal sie na tyle raptownie, by przyciagnac uwage paru marynarzy. Abdel popatrzyl na nich i pod jego stalowym wzrokiem marynarze szybko sie odwrocili. -Hej - wybelkotal Julius slabo. Cuchnal piwem i potem. Abdel zaciagnal Juliusa do stolu. Jaheira popatrzyla na obu ze zdziwieniem. Julius usiadl ciezko, a raczej zostal posadzony na drewnianym stolku. Glowa opadla mu na piersi i podniosl ja dopiero po chwili. -Wykonczcie mnie, no juz. Nie? - wymruczal, patrzac bezmyslnie na Jaheire. Mial spuchniety i zaczerwieniony nos, a pod oczami glebokie since. W obie dziurki nosa mial wcisniete zwitki materialu przesaczonego krwia, co nadawalo jego glosowi bardzo nosowy i wrecz komiczny charakter. -Julius - rzekl Abdel ponuro - potrzebujemy troche czasu. Chyba nie zamierzasz nas wydac? Julius pokiwal sie przez chwile, zastanawiajac sie, do ktorego Abdela z widzianych ma sie odezwac. Abdel obejrzal sie przez ramie, chcac zobaczyc to, na co patrzy Julius. -Do Otchlani z nimi wszystkimi, moj wielki, potezny przyjacielu. Zdegradowali mnie, uwierzysz? Zdegradowali mnie do piechura. -Julius - odezwala sie Jaheira, majac nadzieje, ze pijany zolnierz ja zrozumie. - Straznicy przy palacowej bramie powiedzieli nam, ze Eltan umiera. Co sie tutaj dzieje? -Eltan Szmeltan... - wymruczal Julius. - Moze mnie pocalowac w... -Julius - przerwal mu Abdel i mlody gwardzista wybuchnal smiechem. Sprobowal klepnac Abdela w ramie, ale bezsilnie machnal reka w powietrzu tuz obok. -Tia... tia... Eltan - wykrztusil Julius, gdyz nagle dopadla go okrutna czkawka. - On... za... za... zacho... ro... -Zachorowal? - podpowiedziala Jaheira. -Tak - potwierdzil Julius i poczochral sobie wlosy niczym pies. - No wlasnie. -Julius - powiedzial Abdel, ale mlody gwardzista juz go nie slyszal, opuscil bowiem glowe i chrapal w najlepsze. - Julius! - krzyknal Abdel, az marynarze spojrzeli na niego. Tancerka usiadla i westchnela. -Hej, szczury - ryknal jeden z marynarzy. - Spokoj tam. Abdel zignorowal go i potrzasnal mocno Juliusem, az sie obudzil. Gwardzista usmiechnal sie. -Zdegradowali mnie do piechura i teraz musze nosic te cholerna kolczuge kolkowa. Nie cierpie jej. Ona... Drzwi prowadzace na ulice otworzyly sie i do srodka wtoczyla sie straszliwie gruba kobieta, spocona i dyszaca. -Looo - zachrypial Julius i omal nie spadl z krzesla. Kobieta podeszla do barmana i cos mu powiedziala. Abdel nie uslyszal wprawdzie co, ale twarz kobiety swiadczyla o tym, ze byla to pilna i ponura wiadomosc. Nawet marynarze patrzyli na barmana z ciekawoscia. -Pobudka! - krzyknal barman, wychodzac na srodek sali. Nawet najbardziej zalani ockneli sie i wybaluszyli swe zapite oczka na barmana. -Miasto w zalobie - oznajmil glosno barman grobowym tonem. - Wielki ksiaze Eltan nie zyje! Tancerka zaslonila usta dlonia i zaczela plakac. Marynarze probowali przez pare sekund ja uspokoic, niektorzy wyraznie oburzeni, ale w koncu machneli na nia reka i zaczeli obgadywac swojego pierwszego mata, jakim to on jest bekartem. Abdel popatrzyl na Jaheire. Jej twarz zmienila sie w kamienna maske - tak pozbawiona nadziei, jak nigdy wczesniej. -Angelo - wybelkotal Julius. - Musze sluchac rozkazow Angelo. -Angelo, ten polelf? - zapytal Abdel. Julius kiwnal glowa bezwladnie. -Tia. Bedzie dowodzil Plomienna Piescia. Teraz nikt juz nie powstrzyma ksiazecej elekcji i wybiora tegotentego... -Kogo? -Sarevoka. Bedzie wielkim ksieciem. * * * Abdel wahal sie, czy podazac zgodnie z wybelkotanymi wskazowkami Juliusa, ale nie mial wyboru. Wstawal swit. Abdel i Jaheira ukradli plaszcze ze sznurow do suszenia i przemierzali budzace sie do zycia ulice Wrot Baldura z twarzami zaslonietymi kapturami. Trzymali sie przeciwnych stron ulicy w zasiegu wzroku, zakladajac, ze straznicy beda szukali pary.Szli zgodnie z tym, co powiedzial im Julius i obeszli Palac Ksiazecy od tylu. Zatrzymali sie przy tylnej bramie, ukryci w cieniu zaulka, gdyz wlasnie stamtad, wedlug slow Juliusa, mogl wyjsc lekarz Eltana. Bylo w owym lekarzu - mial na imie Kendal - cos takiego, co nie spodobalo sie Abdelowi, gdy go po raz pierwszy ujrzal. Tym bardziej teraz, kiedy nieznajoma kobieta z orientu powiedziala im o nim, a ksiaze zmarl bedac pod jego opieka. Abdel mial tylko nadzieje, ze Julius, ktorego zostawili nieprzytomnego w "Splonionej Syrenie", nie bedzie pamietal, co im powiedzial, albo nawet tego, ze ich spotkal i nie doniesie o tym swym przelozonym. Abdel staral sie nie myslec o tym, co jeszcze Julius mial do powiedzenia. Jesli to prawda, ze jego brat Sarevok jest we Wrotach Baldura, jest czlowiekiem Reiltara na Wybrzezu Mieczy, jest odpowiedzialny za te cala krwawa jatke, to co on ma zrobic? Jesli Sarevok zostanie wielkim ksieciem, a Eltan nie zyje i nawet Tethtoril jest przeciwko niemu, to co oni oboje poradza przeciw... Drzwi otworzyly sie i oboje ukryli sie glebiej w cieniu, obserwujac, jak Kendal opuszcza palac i zwyczajnie wychodzi na ulice. Abdel i Jaheira wymienili sie spojrzeniami i podazyli za nim. Kendal szedl uliczkami, co chwila zmieniajac kierunek, jakby robil to przypadkowo. Chociaz nietrudno bylo go sledzic, musieli coraz bardziej uwazac, aby nie zdradzic sie przed nim na otwartej przestrzeni. Z pewna ulga zauwazyli, ze lekarz w koncu skrecil w mroczny, waski zaulek. Podeszli tam, ukryci w cieniu i zatrzymali sie, kiedy zobaczyli, ze zaczyna sie zmieniac. Zanim Kendal doszedl do konca zaulka, przebywajac mniej niz dwanascie metrow, przybral calkowicie nowa postac. Po drugiej stronie zaulka wylonila sie mloda kobieta, niosaca zamiast torby z medykamentami kosz swiezo scietych kwiatow. Jaheira wypuscila nosem powietrze, a Abdel chwycil ja delikatnie za lokiec i ruszyli tropem sobowtorniaka, ktory po drodze zatrzymywal sie kilka razy, by sprzedac przechodniom kwiaty. W koncu zniknal w kolejnym zaulku, nawet sie za siebie nie ogladajac. Abdel i Jaheira szybko obeszli kamienice i znalezli sie po drugiej stronie zaulka, zanim jeszcze sobowtorniak z niej sie wylonil, tym razem pod postacia roslego robotnika w ubloconym kombinezonie. Abdel i Jaheira skryli sie za wozem pelnym jablek i patrzyli, jak sobowtorniak znika po drugiej stronie ulicy. Przebiegli szybko zaulkiem wokol nastepnego budynku, majac nadzieje pochwycic sobowtorniaka, ale kiedy wyjrzeli zza rogu na ulice, ktora szedl, nie bylo tam robotnika. Ulica byla pusta. Slonce wylanialo sie juz ponad miejskimi murami. -Niech ich wszystkich szlag - zaklal Abdel. -Nienawidze tych przekletych sobowtorniakow - dodala Jaheira. -Ja tez - rozlegl sie glos za nimi. Odwrocili sie i ujrzeli kobiete, ktora spotkali wczesniej w nocy. Byla ubrana w blyszczacy, czarny jedwab, ktory musial kosztowac fortune. Byla przepasana tasma, na ktorej wisial swobodnie u jej boku miecz - waski i lagodnie zakrzywiony. Nie mial zwyklego jelca, tylko mala, owalna plytke, oddzielajaca ostrze od haftowanej zlotem rekojesci, dlugiej na tyle, by moc chwytac ja oburacz. Abdel nigdy nie widzial takiego miecza. -To katana - wyjasnila Tamoko, widzac z jakim zainteresowaniem Abdel przyglada sie jej broni. Abdel pokiwal glowa i powiedzial: -A ty jestes sobowtorniakiem. Tamoko zasmiala sie smutno. -Wiem, ze to wydaje sie mozliwe, ale ja nie jestem sobowtorniakiem. -Wiec kim jestes? - zapytala Jaheira, unoszac brew. Tamoko kiwnela glowa w strone zaulka i weszla do niego, tym razem nie kryjac sie. Abdel i Jaheira niechetnie poszli za nia. Jaheira wydobyla srebrny sztylet, na widok ktorego Tamoko nieznacznie sie usmiechnela. Abdel niemal odwzajemnil jej usmiech. Twarz nieznajomej byla inna niz Jaheiry. Jej uszy nie zdradzaly elfiej krwi, choc jej rysy byly dziwnie sylwianskie. -Zaprowadze was do Zelaznego Tronu - oznajmila Tamoko. W odpowiedzi Jaheira zasmiala sie. -Naprawde? Czy beda tam czekac na nas, by nas zabic, czy moze zasadza sie na nas na ulicy? -Nie spodziewaja sie, ze ktokolwiek dostanie sie do srodka przez to wejscie. To wy bedziecie mogli zabic ich wszystkich i... -Absurdalne - przerwala Jaheira. - Abdel... Abdel podniosl reke i Jaheira nie zauwazyla, jak poczerwienial. -Moja przyjaciolka ma racje - powiedzial Abdel do Tamoko. - Nie mamy powodu ci ufac... lub komukolwiek w tej dziurze pelnej zmiennoksztaltnych. -Jestem kochanka twojego brata - wyjawila, patrzac mu prosto w oczy. Abdel poczul, ze mowi prawde. Mowila tak bezposrednio, gladko, bez zawahania. Choc nie mial powodu ku temu, uwierzyl jej. -Sarevoka? - zapytal Abdel. Imie brata ledwie przeszlo mu przez gardlo. Tamoko pokiwala glowa. -Pomoge wam, ale nie wolno wam go zabic. -To szalenstwo - fuknela Jaheira. - Ten twoj kochanek chce rozpetac wojne. Zgina tysiace ludzi. On juz zabil dwie sposrod najpotezniejszych osob w tym miescie oraz innych... - Jaheira postapila naprzod i lekko zgiela prawa reke w lokciu. Tamoko utkwila wzrok na koncu ostrza jej sztyletu. Abdel czul, co sie swieci i wcale mu sie to nie podobalo. -Nikt nam nie wierzy - odezwal sie w koncu, aby rozladowac napiecie. - Oskarzaja nas o morderstwo, o to ze jestesmy Zlodziejami Cienia, o to ze jestesmy szpiegami Amnu i bogowie tylko wiedza o co jeszcze. Zabili wszystkich naszych przyjaciol, wszystkich naszych znajomych. Jestesmy sami przeciwko temu czlowiekowi - mojemu bratu, jesli rzeczywiscie nim jest - ktory przed zmierzchem bedzie nastepnym wielkim ksieciem. Moze i pozostali jeszcze ludzie, ktorzy moga nam pomoc, ale oni chca dowodow. - Abdel poslal Jaheirze wymowne spojrzenie i dodal - oni chca dowodow na pismie. Jaheira popatrzyla na niego i westchnela. Nie byl pewny, czy gniewa sie na niego za to, ze targuje sie z nieznajoma, ktora moze byc sobowtorniakiem albo jeszcze czyms gorszym, czy moze domyslila sie, iz zamierza wrocic do Candlekeep z dowodami, by uzyskac przebaczenie u Tethtorila. Abdel sam czul sie naiwny i slaby, zastanawiajac sie nad druga ewentualnoscia, ale byl szczesliwy, ze to czuje. -Jesli Zelazny Tron zostanie odkryty - powiedziala Tamoko, przenoszac spojrzenie ze sztyletu Jaheiry na Abdela - Sarevok bedzie musial uciekac z miasta. Ja pojde razem z nim. Bedziemy... -Abdel... - przerwala Jaheira. Nie mogl odczytac tonu jej glosu. -Zagrozenie wojna zostanie odsuniete - dodala Tamoko. -A ty zreformujesz mojego brata? Odwrocisz go od... od naszego ojca? -Odwroce - rzekla cicho Tamoko. -Abdel - zaoponowala Jaheira. - On nie jest taki jak ty. Abdel spojrzal na nia i usmiechnal sie. -Nie - odparl. - Sarevok nie jest taki jak ja. Ja otrzymalem szanse. Otrzymalem ciebie. Jaheira westchnela i odwrocila sie, niezdolna do spierania sie, chociaz wiedziala, ze popelnia blad na tyle powazny, ze moga zginac wszyscy. -Nie zabije Sarevoka - przyrzekl Abdel Tamoko. Zabojczyni sklonila sie gleboko, zginajac sie w pasie niemal o dziewiecdziesiat stopni. Wyprostowala sie i rzekla: - Bedziesz mial swoje dowody. Rozdzial dwudziesty osmy Abdel stal nad sobowtomiakiem, ktorego wlasnie zabil i obserwowal, jak Tamoko walczy. Byl zauroczony jej umiejetnosciami, szybkoscia, zwinnoscia i tym czystym, niezmaconym spokojem. Nie mogl sobie wyobrazic walki z ta kobieta. Wiedzial, ze jest dobry, teraz wiedzial nawet to, ze w jego zylach plynie boska krew, ale przy tej kobiecie byl raczkujacym nowicjuszem.Tamoko rozciela gardlo gwardzisty i z rany siknela ciemna krew. Kiedy cialo upadlo, z powrotem przemienilo sie w swoja pierwotna, szara nieludzka postac. Jego towarzysz walczyl dalej, gdyz wiedzial, ze nie ma wyboru i walczy o swoje marne zycie. Sprobowal wykluc jej oczy, po czym zamierzyl sie w strone jej kolan, walczyl z desperacja podszyta strachem i zupelnie niehonorowo. Tamoko ze skupieniem i niezachwianym spokojem odbijala wszystkie ataki sobowtorniaka. W koncu odbila jego krotki miecz tak mocno, ze wylecial mu z dloni. Ten zatrzymal sie, przylozyl rece do bokow i rzekl glosem przybranej postaci amnianskiego zolnierza: -Poddaje sie. Tamoko odciela mu glowe tak szybko, ze sobowtorniak zdazyl tylko dwa razy mrugnac, zanim bezglowe cialo zwalilo sie na ziemie. -To wszystkie, ktore tu byly - powiedziala, nie poswiecajac odmieniajacej sie istocie najmniejszej uwagi. - Reszta jest gdzies w miescie. -Gdzie? - spytala Jaheira, wycierajac krew sobowtorniaka z wlasnego ostrza. -Chcieliscie dowodu - odrzekla Tamoko. -Nie chce, aby ktorykolwiek z nich krecil sie zywy we Wrotach - powiedzial Abdel, czekajac az Tamoko poda mu lokalizacje pozostalych. Tamoko nie poruszyla sie. -W tym miescie zawsze beda sobowtorniaki - powiedziala, wyraznie nie czerpiac z tego faktu zadowolenia. - Sobowtorniaki zawsze beda w kazdym miescie. One tak zyja. -Wspaniale - wymamrotala Jaheira. - To jest po prostu... Abdel polozyl jej reke na ramieniu i Jaheira westchnela. -Ona ma racje - powiedzial. - Przyszlismy tu po dowody. Jaheira popatrzyla na Tamoko i podniosla brwi. Zabojczyni pochylila sie i cos pokazywala w rogu piwnicy. Ta grupa sobowtorniakow - wszyscy na uslugach Sarevoka i Zelaznego Tronu - zrobila sobie kryjowke w piwnicy opuszczonej rezydencji na ulicy Windspell. Piwnica byla mroczna, smierdzialo w niej i pelno bylo starych skrzyn oraz stosow przegnilego drewna opalowego. Pod scianami stalo szesc lozek, a na srodku czterech martwych sobowtorniakow. Abdel popatrzyl w rog, ktory wskazywala Tamoko i dostrzegl solidna drewniana skrzynie. Jaheira bacznie obserwowala Tamoko, kiedy Abdel wyciagal skrzynie w krag slabego swiatla rzucanego przez oliwna lampe sobowtorniakow. Tamoko uklekla obok jednego z trupow i, co zauwazyla Jaheira, wlozyla mu palec w zakrwawione usta. Najwyrazniej nie znalazla w nich tego, czego szukala, bowiem uklekla przy nastepnym trupie. -Co robisz? - zapytala ja Jaheira. Tamoko dlubala chwile w ustach kolejnego sobowtorniaka, po czym wyjela stamtad mokry, zasliniony srebrny klucz. Jaheira zdumiona potrzasnela glowa, a Tamoko blysnela niemal niezauwazalnym usmiechem. Zabojczyni wreczyla klucz Abdelowi, ktory otworzyl nim skrzynie. -Co to? - zapytala Jaheira, wciaz nie spuszczajac wzroku z Tamoko. - Co tam jest? -Zwoje - odparl Abdel. Jaheira spojrzala na niego. Kleczal przy skrzyni, tylem do niej. -Zwoje? -Dowody - odparl, odwracajac sie do niej. Usmiechnal sie, ale usmiech szybko mu zniknal z twarzy, kiedy popatrzyl za nia i omiotl wzrokiem cale pomieszczenie. Jaheira poszla za jego wzrokiem i nikogo nie zauwazyla. Tamoko nie bylo. * * * Skrzynia byla ciezka i Abdel sie zmeczyl. Niosl ja juz dlugo ulicami Wrot Baldura, ale odrzucal pomoc Jaheiry. W piwnicy podjeli juz decyzje odnosnie swoich nastepnych dzialan, ale i tak wcale nie byli spokojni. Abdel poczul, ze Jaheira chce mu cos powiedziec, wiec uznal, ze sam powinien sie odezwac.-Ona ma cos w sobie, czyz nie? - zapytala Jaheira, obserwujac poludniowy tlum mijany na ulicach. -Tamoko? - zapytal Abdel niepewnie. Jaheira pokiwala glowa. -Nigdy wczesniej nie widzialam podobnego stylu walki. To bylo... piekne. -Mysle, ze jest z Kozakury. -Jest piekna - powiedziala Jaheira nieco drzacym glosem. Abdel poczul zapach, ktory kazal mu sie zatrzymac. Postawil skrzynie przed slodko pachnaca piekarnia. Idaca obok starsza kobieta fuknela, zmuszona ominac skrzynie. -Moze jej sie uda... - zaczal Abdel, ale Jaheira przechylila glowe i usmiechnela sie, wiedzac, co zamierzal powiedziec. -Mam taka nadzieje, Abdel. Naprawde mam, choc trudno mi w to uwierzyc. -Nie ma szans? - zapytal, pragnac cos od niej wyciagnac, choc sam nie byl pewny co. Jaheira usmiechnela sie i polozyla dlon na jego piersi. Byl spocony od noszenia skrzyni, ale nie zwazala na to. - Ona potrafi go kochac. A jesli tak, to moze... Przestali nagle rozmawiac i po prostu stali tak przed soba, patrzac sobie w oczy. -Kocham cie - powiedzial, nie bedac pewny, dlaczego zapragnal to powiedziec i to wlasnie teraz. Usmiechnela sie dziwnie smutno, choc w jej oczach pojawily sie iskierki. -Ja tez cie kocham - powiedziala. Usmiechnal sie, ale nie do niej. Usmiechnal sie do uczucia, ktore go ogarnelo. Bylo to jak uczucie, ktore zwykle przychodzilo przed szczegolnie niebezpieczna walka lub bezposrednio przed zabiciem. Jeszcze nie tak dawno temu, jak sie zdawalo, Abdel obawial sie, ze uczucie, jakie zywi wobec Jaheiry, pochodzi ze strony ojca - o czym juz teraz wiedzial - tej jego czesci, ktora byla morderca. Teraz zdal sobie sprawe, ze to nie to samo uczucie, ze milosc, ktora do niej czuje, wypycha z niego Bhaala, zastepujac pragnienie zabijania pragnieniem jej. Wyraz twarzy Jaheiry zmienil sie. Zasmiala sie lekko na widok jego zamyslenia. Choc nie zdawal sobie z tego sprawy, jego twarz az nazbyt dobrze zdradzala tresc jego wewnetrznego dialogu. -Chwytaj skrzynie - powiedziala wesolo. - Mamy spotkanie. -Tak, madam. Chodzmy sie poddac. * * * -Och nie - zakrztusil sie Julius. - Odczepcie sie ode mnie!Mlody piechur wymachiwal slabo swa halabarda przed Abdelem i Jaheira. Since pod jego oczami mialy kolor purpury, ale przynajmniej wyjal juz tampony z nosa. Mial mocno zaczerwienione oczy i blada twarz. Wygladal kiepsko, a na dodatek byl przerazony. -Dlaczego - zapytal niebios - na mojej warcie? -Julius - rzekl Abdel, kiedy juz postawil skrzynie na zwirowej alejce prowadzacej do bramy palacu - przyszlismy tu oddac sie w rece sprawiedliwosci. Jaheira wyciagnela pochwe z mieczem z petli przy pasie i zwyczajnie rzucila pod stopy Juliusowi. Przyciagnieci dziwnym zachowaniem, zaczeli gromadzic sie wokol nich inni straznicy. -Tym razem to juz pewnie mnie zabijesz, nie? - zapytal Julius glosem rownie powaznym, jak slabym. Abdel zdjal palasz i rzucil przed Juliusa, obok broni Jaheiry. Mlody piechur odskoczyl w tyl. Jeden z pozostalych straznikow zapytal: - Znasz tych ludzi? Julius zignorowal swego kolege i powiedzial do Jaheiry: - Rownie dobrze mogliscie mnie zabic. Ale juz nie moga mnie nizej zdegradowac... - przeniosl spojrzenie na Abdela - najwyzej wsadzic do lochu. Abdel polozyl obie dlonie na czubku glowy, usmiechnal sie i ukleknal. -Piechurze Julius - krzyknal tak glosno, ze musieli go slyszec wszyscy, nawet w najblizszym skrzydle palacu - ja, wyjety spod prawa Abdel, poddaje sie tobie. Jaheira postapila podobnie. -Ja, wyjeta spod prawa Jaheira, czynie to samo. -Dlaczego - zapytal Julius pozostalych straznikow - zawsze cos sie dzieje na mojej warcie? * * * Julius kroczyl na czele oddzialu pozostalych straznikow, prowadzac Abdela i Jaheire szerokim, wysokim korytarzem Ksiazecego Palacu. Zatrzymal sie przed para wysokich, podwojnych drzwi, po obu stronach ktorych stali nerwowi halabardnicy.Julius skinal im na powitanie i powiedzial: - Ksiaze Angelo oczekuje nas. Straznicy otworzyli drzwi i na widok wnetrza komnaty Jaheire zatkalo. Bylo to olbrzymie pomieszczenie pelne ornamentowanych mebli i przedmiotow, ktore az ociekaly bogactwem. Wygladalo to jak jakies egzotyczne muzeum. Abdel widzial juz przedmioty podobne do niektorych z tych tutaj w Candlekeep, ale nigdy zgromadzone razem w jednym pokoju. Wewnatrz bylo juz szesc osob, ale tylko jeden czlowiek - a wlasciwie polelf - wstal, kiedy Julius wprowadzil Abdela i Jaheire do srodka. Abdel nie znal osobiscie ksiecia Angelo, ale mowilo sie o nim, ze jest dobrym czlowiekiem. Moze nie tak dobrym jak Blizna, ale jesli nie zostal zastapiony przez sobowtorniaka, to przynajmniej byl czlowiekiem, ktory ich wyslucha. Dwoch gwardzistow wnioslo ciezka skrzynie do pokoju. Abdel i Jaheira, podobnie jak pozostali straznicy, poszli za przykladem Juliusa i poklonili sie ksieciu. -To sa... - zapowiedzial Julius -...oni, milordzie. Angelo usmiechnal sie do niego. -Piechurze... -Julius, milordzie. -Julius - dokonczyl Angelo i skinal: - Od tej chwili jestescie kapralem. Juliusowi wyraznie ulzylo, ale nie usmiechnal sie. - Dzie-dzie-dziekuje, milordzie - wymamrotal. -Abdelu Adrianie - rzekl Angelo - wiele o tobie slyszalem. Kiedy dwoch straznikow, ktorzy wniesli skrzynie, otworzylo ja, Abdel bacznie obserwowal zachowanie pozostalych gosci. Byly tu dwie kobiety, obie wysokie i o ciemnej karnacji skory, zasloniete szatami od stop do glow, obwieszone zlotem i migoczacymi klejnotami. Obie przygladaly sie Abdelowi, jakby byl rzadkim gatunkiem godnym glebszych studiow. Dwaj mezczyzni byli biurokratami lub politykami w srednim wieku, jakich pelno w miastach takich jak Wrota Baldura. Ci z kolei patrzyli na Abdela, jakby byl zupelnie obcym gatunkiem. Trzeci i ostatni mezczyzna wyraznie byl jednym z najemnikow, ktorzy uczynili Wrota Baldura swoim domem. Mial na sobie proste, funkcjonalne ubranie bez bizuterii. Mial powazna, wyczekujaca twarz i byl dobrze ogolony. Chociaz siedzial, Abdel wiedzial, ze jest wysoki, niemal tak wysoki jak on sam i solidnie umiesniony. Mial mroczne oczy, dziwnie blyszczace w swietle dnia wpadajacym przez okna. Ani razu nie spojrzal na nikogo, ani na nic, tylko wpatrywal sie w Abdela. -Powiedziano mi, ze przyniesliscie ze soba "powod", dla ktorego sie oddaliscie w nasze rece - powiedzial Angelo, ton jego glosu zdradzal zaciekawienie. - Wiem z powaznego zrodla - spojrzal na wysokiego mezczyzne - ze oboje jestescie czlonkami Zlodziei Cienia i szpiegami Amnu, aby rozpetac tu wojne poprzez sabotaz i... -Nie jestesmy ani zlodziejami, ani szpiegami - powiedzial Abdel - a zawartosc tej skrzyni udowodni to. Wysoki mezczyzna wstal i powoli zblizyl sie, nie odrywajac oczu od Abdela. Najemnik niemal zobaczyl, jak jego oczy blysnely zolto, choc... -Skrzynia pelna zwojow? - zapytal Angelo. -Tak, milordzie - odparl Abdel. Jaheira przelknela sline i dodala: - Milordzie, na tych zwojach znajdziesz plany kopaln dobrze ci znanych, jak i nieznanych. Znajdziesz tez tam alchemiczna recepture na plyn mszczacy rude zelaza. Znajdziesz... -Dowody spisku na skale calego Faerunu - dokonczyl za nia ksiaze Angelo - spisku, ktory tylko wasza dwojka agentow Amnu rozgryzla, czy tak? Czy moze sie myle? -Przeciez sami sie poddalismy - powiedzial Abdel, starajac sie zachowac spokoj i nie zdradzac podenerwowania. - Jestesmy na twojej lasce tak dlugo, ile czasu zajmie ci przestudiowanie zawartosci tej skrzyni. We Wrotach Baldura jest czlowiek, ktory pracuje dla organizacji zwanej Zelaznym Tronem. - Abdel dal krok naprzod i stanal przed Jaheira. - To Zelazny Tron jest odpowiedzialny za klopoty z niedoborem zelaza, a nie Amn. Ci ludzie, jesli to sa ludzie, posluguja sie sobowtorniakami, aby zabijac najlepszych sposrod nas, miedzy innymi kapitana Blizne i wielkiego ksiecia Eltana. Angelo przygotowany byl na kolejny ciety komentarz, ale nie mogl oderwac wzroku od oczu Abdela. -I ten czlowiek jest we Wrotach Baldura? - zapytal. -Ten czlowiek nazywa sie Sarevok. W tym momencie wypadki potoczyly sie tak szybko, ze tylko dwie osoby w tym pokoju mogly za nimi nadazyc. Angelo rzucil ostre spojrzenie przez ramie na wysokiego najemnika, ktorego oczy teraz wyraznie blysnely zolcia. Ksiaze Angelo powiedzial: - Sarevok? - w tym samym momencie, kiedy najemnik wysunal reke przed siebie i strzelil zen waska, bialoblekitna wiazka energii elektrycznej. Blyskawica zatrzeszczala w powietrzu, a Abdel uchylil sie szybciej, niz sam by przypuszczal, ze jest do tego zdolny. Blyskawica przeszla tuz kolo niego. Oczy orientalnych kobiet i otylych mezczyzn wyszly na wierzch, a jeden z nich rozlal wino. Za plecami Abdela rozlegl sie wrzask i gluchy odglos padajacego ciala, w tej samej chwili Angelo zawolal po raz drugi: - Sarevok? Abdel siegnal po miecz, ktorego oczywiscie nie bylo na miejscu. Wielki mezczyzna wykrzywil palce i zaczal cos mruczec, czego Abdel nie rozumial, ale natychmiast zdal sobie sprawe z dwoch rzeczy: ten czlowiek to Sarevok i wlasnie rzuca on czar. Abdel skoczyl do przodu, roztracajac rece Sarevoka i chwytajac go za szyje. Czar zostal zepsuty, a Sarevok zawyl z wscieklosci i zlapal Abdela za nadgarstki, usilujac uwolnic sie od miazdzacego krtan chwytu. Na to Abdel uderzyl go z byka czolem miedzy oczy, a sila uderzenia odrzucila glowe jego brata w tyl tak, ze uderzyl on potylica w sciane. Zaden z nich nie pamietal, jak Sarevok runal na plecy, z Abdelem na sobie. Abdel pomyslal o Jaheirze, nastepnie o obietnicy danej Tamoko i rozluznil chwyt na tyle akurat, by Sarevokowi udalo sie go zepchnac na bok, niemal lamiac mu przy tym kark. Kiedy Abdel znalazl sie na plecach, zobaczyl dwoch straznikow, w tym Juliusa, gaszacych plomien na piersiach Jaheiry. -Jaheira! - krzyknal Abdel i przekrecil sie, puszczajac Sarevoka. W tej chwili myslal tylko o Jaheirze, ktora lezala na dywanie i plonela. Sarevok wstal i rzucil sie w strone wielkiego okna. Abdel nie zamierzal go gonic. -Sarevok! - krzyknal Angelo. Abdel rzucil sie slizgiem po wypolerowanej podlodze ku Jaheirze i w tej samej chwili rozlegl sie straszliwy brzdek, kiedy Sarevok wyskoczyl przez okno, rozbijajac szybe na tysiac drobnych odlamkow. Ksiaze Angelo posliznal sie na podlodze obok Jaheiry, ale Abdel zdazyl go zlapac. -Kaplana! - zawolal Angelo, ale Abdel juz go nie slyszal. Krzyczal w martwe oczy kobiety, ktora kochal. Rozdzial dwudziesty dziewiaty Abdel pchnal sobowtorniaka tak mocno, ze reka zaglebila mu sie w ranie razem z mieczem, ktory przeszyl istote na wylot. Poczul, ze stwor odmienia sie, podczas gdy jego reka wciaz siedziala mu w brzuchu, ale nawet to doznanie nie bylo na tyle szokujace, by odwrocic uwage Abdela od celu misji. Dzieki wlasnym, niemal kompulsywnym zapiskom Sarevoka odnalezli wejscie do podziemnego labiryntu starych kanalow i katakumb, wykorzystywanego przez sobowtorniaki do infiltracji niemal kazdego zakatka Wrot Baldura. Wszystkie tunele prowadzily w jednym kierunku. Kiedy Abdel uwolnil reke i miecz z ciala martwego sobowtorniaka, rozejrzal sie w mroku i w jakis sposob poczul, ze sa juz blisko, choc nie wiedzial blisko czego.-Tedy? - zapytal Angelo Abdela rzeczowym tonem. Napor zolnierzy Plomiennej Piesci dowodzonych przez Angelo, mezczyzn walczacych teraz w imie pamieci zmarlych Blizny i Eltana, prawie popchnal Angelo do przodu. -Czy tedy? Tak, tak mysle, ale nie jestem pewny - rzekl w koncu Abdel. -Maerik - zawolal Angelo. Krepy sierzant przecisnal sie przez zwarty szereg swych towarzyszy i skinal glowa w oczekiwaniu na polecenie. -Zabierz ludzi swoich i Ferrana z powrotem do bocznego przejscia. Tego po waszej lewej. -Tak jest, sir - odparl Maerik i juz go nie bylo. Ci wszyscy ludzie walczyli teraz o swoje domy. -Temil - rzekl Angelo do niskiej, szczuplej szatynki w luznej, satynowej sukni. - Ty i twoi ludzie pojdziecie w lewo i sprobujecie zatoczyc krag. Ja ide z Abdelem i biore ze soba ludzi Juliusa. Temil usmiechnela sie i zakrecila suknia, odchodzac. Jej ludzie podazyli za nia ostroznie, wyraznie nie przywykli do przyjmowania rozkazow od czarodziejki, ale znali swoj obowiazek. Abdel nie czekal na Angelo, tylko ruszyl szybko przed siebie, stapajac jednak lekko i cicho na palcach, gotow na wszystko. Angelo podazal z tylu bardziej ostroznie, poza tym spowalniali go jego ludzie. Abdel slyszal, jak ich glosy i kroki zostaja coraz dalej w tyle w miare jak on parl do przodu, ale po prostu nie mogl na nich czekac. Kiedy tuz przed nim pojawila sie Tamoko, niemal sie nie posliznal. Zatrzymal sie i rozpoznal ja, zanim zdazyl zabic. -Tamoko - powiedzial - gdzie jest... Wyciagnela swoj dziwny, zakrzywiony miecz szybciej niz ktokolwiek inny znany Abdelowi. Jej oczy blyszczaly, ale Abdel nie potrafil okreslic, co ona teraz czuje. Byla ranna. Jej czarne jedwabne ubranie nasiaklo ciemniejszymi plamami. Abdel wiedzial, tak po zapachu jak i po innych oznakach, ze krwawi i to krwawi mocno. Struzka krwi splynela jej po policzku, wyplywajac spod czarnego kaptura. Oddychala ciezko i z calej sily starala sie trzymac prosto, w miare jak podchodzila do niego, jeden pelen bolu krok za drugim. -Tamoko... - powiedzial, a ona potrzasnela glowa. Abdel zobaczyl, ze po policzku splynela jej lza. -Okazalam sie... orokashii - powiedziala. - Okazalam sie nielojalna... Bylam nielojalna. Abdel uniosl miecz, gotow do obrony, nie do zabicia. -On zabil Jaheire - powiedzial jej, choc nie byl pewien dlaczego. -Wiem - wyszeptala Tamoko. - Oczywiscie, ze to zrobil. -On potrzebuje ciebie - powiedzial Abdel - choc wcale na ciebie nie zasluguje. -To ja na niego nie zasluguje - powiedziala i zaatakowala. Abdel zdziwil sie, ze udalo mu sie zablokowac jej zygzakowy atak. Byl bardzo szybki - dla kazdego szermierza za wyjatkiem jej. Na koniec ataku potknela sie, tracac rownowage, co musialo jej sie zdarzyc po raz pierwszy od lat, a moze w ogole. -Nie chce cie zabic - powiedzial jej. -Ale ja musze cie zabic - odpowiedziala i zaatakowala znowu, tym razem drasnawszy jego bok. Abdel zaryczal bardziej z frustracji niz bolu. Odskoczyla w tyl szybko i tym razem jej kolana ugiely sie ostatecznie. Uderzyla podbrodkiem o kamienie posadzki, az zadzwonily jej zeby. Wyciagnela reke, aby powstrzymac upadek, ale dobra sekunde po tym, jak juz lezala na ziemi. -To on ci to zrobil? - zapytal ja Abdel, kiedy tak lezala przed nim, probujac sie ruszyc, a potem probujac juz tylko oddychac. - Czyz nie? Za to, ze nam pomoglas? Za plecami Abdela pojawil sie wreszcie Angelo. -Co jest...? - zdazyl powiedziec, zanim Abdel powstrzymal go reka. -Tamoko? - zapytal Abdel umierajaca kobiete. Z podlogi doszedl go jej szept - Zwalniam cie... z twojej przysiegi. Ja nie moge... On musi... shiizumaru... on musi umrzec. -Tamoko - powiedzial jeszcze raz Abdel. Tym razem nie odpowiedziala. Umarla. * * * Wcale nie bylo konieczne dla dopelnienia rytualu, aby pozostalych szesnastu kaplanow w wewnetrznym sanktuarium Wielkiej Komnaty Cudow spiewalo. Owszem, pomagalo to w koncentracji Najwyzszemu Wynalazcy Thalamondowi Albaierowi oraz bylo szansa dla mlodszych kaplanow na zobaczenie najwiekszego cudu Gonda.Fakt, iz w zylach wyciagnietej na marmurowym oltarzu martwej kobiety plynie elfia krew wcale nie pomagal, ale Najwyzszy Wynalazca zostal poproszony o odprawienie tej ceremonii na zadanie nowego dowodcy Plomiennej Piesci, wiec czynil wszystko, co bylo w jego nadnaturalnej mocy, aby pokazac, ze to zrobil. Swiece, ktore palily sie w sali, byly poswiecone przez Gonda, powietrze wypelniala won kadzidel z ziol rosnacych w cieplarni samej Komnaty Cudow, a wynalazcy i akolici tu zebrani spiewali, nie mogac uwierzyc, ze widza ow rytual odprawiany po raz trzeci w ciagu ostatniego tygodnia. Jednak w pierwszych dwoch wypadkach, mimo poboznych zyczen Najwyzszego Wynalazcy i jego swieckich przyjaciol, wola Gonda byla inna. Tym razem moze to wlasnie zachwianie w wierze Najwyzszego Wynalazcy zrobilo roznice. Gond chyba uznal, ze potrzebny jest pokaz mocy. Napiecie kulminacyjnego momentu przelamal swist wciaganego glebokiego oddechu i zaraz po nim straszliwego jeku, od ktorego wszystkim w kaplicy wlosy stanely deba. -Abdel!!! - wrzasnela Jaheira, kiedy tylko po raz wtory narodzila sie na Torilu. * * * Abdel nie mial pojecia, jak daleko juz zaszedl pod ziemia. Szedl dalej korytarzem, pozostawiajac za soba cialo Tamoko oraz Angelo i jego coraz bardziej nerwowych ludzi z Plomiennej Piesci. To byli dobrzy ludzie, ale sytuacja byla fatalna. Abdel mogl tylko ufac w zdolnosci przywodcze Angelo. Wielu ludzi - wszyscy balduranie beda musieli mu ufac.Korytarz zakonczyl sie malym pomieszczeniem o niskim stropie i z jednym wyjsciem. Szeroki luk otwieral sie na wieksze pomieszczenie, rozswietlane pomaranczowym blaskiem pochodni. Abdel wciagnal gleboki dech. Za tym lukiem, wiedzial o tym, powinien spotkac brata, czlowieka, ktorego widzial wczesniej tylko raz i tylko przez tak krotki czas, jaki zajelo mu zabicie jego ukochanej kobiety. Abdel nie chcial wiecej zabijania i nawet naiwnie wierzyl, ze Tamoko bedzie zdolna przekonac Sarevoka, ze w jego zylach plynie takze ludzka krew, ale teraz przybyl tu w jednym celu i tylko jednym. Przeszedl pod lukiem z mieczem w dloni i jego cialo przeszyl zimny dreszcz na widok komnaty. Przestrzen byla olbrzymia i choc Abdel nie byl ani gornikiem, ani inzynierem, nie mogl sobie wyobrazic, co podtrzymuje strop i co broni tym dwustu stopom albo i wiecej piachu, ziemi i kamieni powyzej zawalic sie w dol. Rzedy kamiennych filarow ciagnace sie wzdluz obu scian prostokatnej sali wygladaly bardziej na ozdobne niz praktyczne. W kamieniu filarow i na scianach wyrzezbione byly niewiarygodnie koszmarne sceny. Wrzeszczace twarze mezczyzn, kobiet, dzieci i bestii spogladajace na Abdela, ich twarze zamrozone w chwili ostatecznej agonii - w momencie traumatycznej smierci. Tylko artysta, ktory odwiedzil najglebsze Otchlanie piekla mogl wyrzezbic takie twarze. W odleglym koncu sali znajdowalo sie stopniowane podwyzszenie, o boku mierzacym kilka metrow, wynoszace sie blisko na dwadziescia stop ponad brukowana kamieniami podloge. Na samej gorze platformy znajdowal sie oltarz ofiarny, rowniez pokryty plaskorzezbami przedstawiajacymi twarze torturowanych. Cala sale oswietlaly niespokojnym blaskiem pochodnie umocowane w uchwytach nasciennych w ksztalcie wykutych w zelazie gargulcow. Swiece rozlewaly krwawo czerwony wosk na kamien platformy, osadzone w zlotych kandelabrach wykutych w postaci umierajacych kobiet. Sarevok czekal na niego. Stal tuz za potwornym oltarzem, a za nim polkole postaci w czarnych szatach z wyciagnietymi dziwnie rekami w gescie wskazujacym na jakas modlitwe. Zbroja Sarevoka oddawala kazdy niuans zla ojca. Plyty wykonane z czegos, co musialo byc zelazem - zelazem czarnym jak polnoc - pokrywaly kazdy cal ciala wielkiego mezczyzny. Ostrza, ktorych ostre jak brzytwa krawedzie blyszczaly w tanczacym swietle wyrastaly z naramiennikow niczym miniaturowe skrzydla, odbijajac sie na jego przedramiennikach niczym pazury jakiegos mechanicznego drapiezcy. Na srodku napiersnika zbroi Sarevoka znajdowal sie symbol, ktory Abdel widzial juz na okladce przekletej ksiegi - czaszka otoczona pierscieniem kropli krwi. Sarevok wygladal niczym jakis wielki, czarny, zelazny zuk. Tym razem Abdel nie mogl uznac dziwnego blysku w oczach swego brata za gre swiatel. Jego oczy blyszczaly zolcia zza maski ostrych klow ze stali. Rogi, wyrwane chyba z czaszki demona, wyrastaly krzywo po obu stronach solidnego helmu. -Abdel Adrian - powiedzial Sarevok, a jego glos niosl sie echem po sali. Abdel oczekiwal, ze powie cos wiecej, ale Sarevok tylko sie rozesmial. Dzwiek sprawil, ze zakapturzone czarne postacie zbiegly z podestu i ruszyly na zolnierzy, ktorzy wbiegli do sali tuz za Abdelem. -Do broni! - krzyknal Angelo i dziki, nieartykulowany okrzyk bitewny wyrwal sie z piersi najemnikow. Ubrani na czarno wyznawcy spiewali i mruczeli. Fale ciemnosci, blekitno lsniace pociski i wybuchy plomieni rozproszyly pierwszy szereg Plomiennej Piesci. Ludzie szybko sie przegrupowali i kilku zlych kaplanow padlo od zwyklej stali. Nastepnie rozpetala sie prawdziwa rzez. Abdel zadrzal. Pozwolil sobie przezyc to uczucie jeszcze tylko ten raz. Sarevok wciaz stal przy oltarzu, zaden kaplan nie zblizyl sie tez do Abdela. Bracia spojrzeli sobie w oczy i Abdel podniosl swoj miecz w gescie salutu, choc wcale nie myslal, ze jego brat nan zasluzyl. Ofiarowal ten salut pamieci ludzi, ktorych znal, a ktorych Sarevok zabil: swemu prawdziwemu ojcu - Gorionowi, swej jedynej milosci - Jaheirze i swym przyjaciolom - Khalidowi, Xanowi i Bliznie. Sarevok wyszczerzyl zeby w usmiechu wilka i wowczas ruszyli na siebie. Abdel zblizal sie szybko i w polowie drogi musial chlasnac zakapturzona postac, ktora potknela sie przed nim. Sarevok schodzil po dwa stopnie w dol podestu, wolno podnoszac do gory swoj wielki, czarny, dwureczny miecz. Abdel przeskoczyl ponad martwym mnichem, a Sarevok uniosl miecz nad glowe. Szczek, jaki sie rozlegl, kiedy ich miecze starly sie ze soba sprawil, ze Abdelowi zadzwonilo w uszach. W oczach Sarevoka pojawil sie przelotny blysk, ktory mogl wyrazac respekt wobec tego, ze miecz jego brata przyjal i wytrzymal cala sile jego uderzenia. Dzwiek uderzen stali o stal wypelnial echem cala sale. Mezczyzni wrzeszczeli, kobiety krzyczaly, tuziny umieraly. Rozlegl sie gluchy lomot, blysnelo czerwono-pomaranczowe swiatlo i przez sale przeszla fala goraca. Tuz obok Abdela i Sarevoka wybuchla kula ognia. Zaden z synow Bhaala nie dal sie nia rozproszyc. Sarevok cial mocno od gory na lewo i Abdel z ledwoscia zdazyl sie zaslonic palaszem, w przeciwnym razie zostalby rozciety na pol. Abdel odbil miecz swego brata, nabierajac dziwnego przeczucia, ze Sarevok wlasnie tego chcial. Jednak zblizyl sie do brata i przykucnal, jego zmeczone kolana strzyknely w protescie. Sarevok puscil jedna reka miecz i machnal wyposazonym w ostrza przedramieniem w glowe Abdela. Bylo zbyt blisko i Abdel musial sie przeturlac, aby uniknac ciosu. Sarevok sprobowal go nadepnac, kiedy ciagle lezal, ale Abdel uderzyl w chroniona pancerzem noge, kiedy ta szla w dol. Jego palasz odbil sie od czarnego zelaza zbroi, sypiac deszczem iskier i wydajac zgrzyt, od ktorego scierply mu dziasla. Uderzyl noge brata wystarczajaco mocno, wiec domyslil sie, iz jego zbroja musi byc zaczarowana. Juz kiedys takim samym atakiem odrabal noge opancerzonemu wojownikowi. Abdel lezal na ziemi podatny na ciosy, lecz Sarevok cofnal sie trzy kroki w tyl i uniosl miecz przed siebie w pozycji zaslony. Nie moze sie schylac - pomyslal Abdel. Ta jego zbroja moze byc jednak jego slaboscia. Abdel zerwal sie na nogi, splunal i znow ruszyl na brata. Abdel zamierzal zaszarzowac i sciagnac zaslone Sarevoka w gore, nastepnie wsliznac mu sie pod nogi i zaatakowac od dolu, gdzie byl podatny na ciosy. Ale w rumorze bitwy nie uslyszal, jak jego brat szybko mruczy inkantacje. Sarevok puscil nagle miecz, ktory zawisl przed nim w powietrzu, jakby wiszac na niewidzialnej linie. Jego palce wykonywaly w powietrzu skomplikowane gesty. Abdel instynktownie rzucil sie na ziemie i zaslonil twarz ramieniem. Sciskajac mocno miecz przy sobie przeturlal sie po podlodze i skulil, kiedy przestrzen pomiedzy nimi wybuchla jaskrawa tecza wielokolorowego swiatla. Magiczna energia plynela z palcow Sarevoka, formujac sie przed nim w trojkatny, prawie trojwymiarowy wzorzec, ktory przelecial tuz nad glowa Abdela. Rozlegly sie wrzaski, odglosy skwierczenia i fala smrodu palacego sie ciala, co musialo byc rezultatem czaru Sarevoka. Mnisi i Plomienne Piesci umieraly razem. Bol przeszyl plecy Abdela, nastepnie sparzyl jego bok, ale wstal i pobiegl, biorac szeroki zamach na lewy bok brata. Kolczuga skwierczala, lecz Abdel wiedzial, ze zginie, jesli nie zmusi sie do zignorowania tego dzwieku, bolu i rany, bez wzgledu na to jak powaznej. Abdel nie znal zadnych czarow i nie mial zadnych asow w rekawie. Jesli mial zabic Sarevoka - a teraz byl zmuszony to zrobic - musialby go zabic recznie. Kiedy powtornie zblizyl sie do Sarevoka, odniosl wrazenie, ze jego brat zdziwil sie, iz przezyl jego palacy czar. Abdel wykorzystal przewage, jaka dawalo mu polsekundowe wahanie brata i cial mocno w jego szyje, majac nadzieje zakonczyc walke szybko i definitywnie. Dlonie Sarevoka zacisnely sie na rekojesci jego miecza i obrocil sie wprost na atak. Abdel zachlysnal sie z zaskoczenia i bolu, kiedy to ich rece, a nie ostrza spotkaly sie w powietrzu. Sila uderzenia wbila jeden z polcalowych kolcow wystajacych z rekawicy Sarevoka w wierzch lewej reki Abdela, rozrywajac skore i kosc. Oba ich miecze poszybowaly w gore, w geste od bitwy powietrze sali. Sarevok zaklal i cofnal sie kilka krokow, rzucajac spojrzenie na swoj opadajacy miecz. Wyciagnal reke, aby go zlapac. Abdel, ktory zamierzal zrobic to samo, rzucil sie na brata cala masa swego ciala. Uslyszal, jak od zderzenia Sarevok traci dech i obaj zwalili sie na podloge. Sarevok przekrecil Abdela wokol siebie jednym plynnym ruchem, ktory wyrzucil wielkiego najemnika w powietrze. Miecz Sarevoka uderzyl o bruk posadzki kilka krokow dalej i upadl u stop piechura Plomiennej Piesci, obserwujacego walke dwoch braci z oczami rozszerzonymi ze strachu. Reka Abdela znalazla rekojesc palasza, kiedy uslyszal, jak brzdeknal o kamienie tuz obok. Wyladowal na kolanach i podniosl miecz akurat na czas, by zablokowac silne uderzenie piescia od ciagle turlajacego sie Sarevoka. Abdel wstal dyszac, trzymajac miecz przed soba, gotow na wszystko. Odsunal sie dwa kroki od brata, ktory zrobil to samo. Sarevok spojrzal w bok i rzucil sie do piechura, ktory patrzyl na szarze skamienialy z przerazenia. Abdel krzyknal, aby uciekal, ale mezczyzna nadal stal. Sarevok zagarnal miecz z ziemi i jednym ruchem wyprul zolnierzowi flaki, po czym juz pedzil ku Abdelowi, nim martwe cialo zolnierza upadlo na ziemie. Abdel rozpoznal w sposobie walki Sarevoka wiele swoich instynktow. Mysl, ze obaj odziedziczyli po swym piekielnym ojcu wspolne cechy obezwladnila go na moment i Sarevokowi udalo sie odciac mu czubek prawego ucha. Bol byl jak kubel parzacej wody wylany na twarz Abdela i rownie skuteczny jak kubel zimnej wody dla otrzezwienia. Odpowiedzial Sarevokowi gradem ciosow - z boku, z tylu, z gory, z dolu, z boku i z powrotem - a Sarevok pod ich naporem cofnal sie krok w tyl. Wszystko dalej potoczylo sie tak, ze Abdelowi wydawalo sie reszta jego zycia. Nie czul zmeczenia, byl ponad wyczerpaniem - walczyl o zycie i nie mogl pozwolic sobie na najlzejsze zawahanie. Teraz bylo to dla niego tak obce, jak bylaby mysl o pozostawieniu Sarevoka przy zyciu. Abdel znow natarl i Sarevok cofal sie w desperacji, choc Abdel ani razu go nie zranil. Za to Sarevokowi udalo sie go trafic, ale tylko plytko, gdyz sila ciosu wytracila sie na schlapanej krwia kolczudze. Dzwieki bitwy wokol nich zaczely cichnac, ale zaden z nich nie zwracal na to uwagi. Nagle blysnelo skads blekitno-biale swiatlo, rozlegl sie nieznosny huk gromu, rozniosl sie smrod ozonu i chor wrzaskow. Abdel musial szybko uskoczyc, by uniknac nadepniecia na odcieta glowe, ktora potoczyla sie miedzy nich. -Zabij mnie! - krzyknal Sarevok. - Zabij mnie, jesli potrafisz, bracie! Jeszcze jedna smierc dla chwaly naszego ojca, ktory powstanie powtornie na krew zamordowanych! -Nie! - krzyknal ktos za plecami Abdela. To byl Angelo. Abdel zobaczyl czlowieka w kaftanie z herbem Plomiennej Piesci, ktory na nich ruszyl, po czym zawahal sie, patrzac na Angelo. Ksiaze wiedzial. Rozumial, ze to byla sprawa miedzy bracmi. Abdel juz wiedzial, ze Zelazny Tron zostal pokonany, wojna uniknieta, a bitwa, ktora nigdy nie wygladala jak bitwa, wygrana. To dalo mu sile, ktorej potrzebowal - akurat te jej odrobine - i jego nastepny cios okazal sie zbyt mocny nie tyle dla Sarevoka, co dla jego miecza. Dwureczny miecz Sarevoka rozprysnal sie na odlamki blyszczacej czarno stali. Abdel nie tracil czasu, natychmiast podniosl wysoko noge i naparl stopa na piers brata, miazdzac go jak robaka. Sarevok grzmotnal o podloge, a jego zbroja zachrzescila w protescie. Kiedy Abdel siadl na piersi brata, obrocil miecz w dloni ostrzem do dolu i naparl z calej sily. Koniec ostrza przebil pancerz na piersi Sarevoka. Abdel przekrecil ostrze tak, by skierowalo sie koncem na szyje brata i juz mial pchnac, kiedy nagle zawahal sie, spocony, zdyszany, skrwawiony. Caly gniew i wszystkie emocje, zal i watpliwosci opuscily go. -Mozesz nie akceptowac daru naszego ojca, bracie, ale sa inni - tacy jak ja - ktorzy beda. -Wiec ich tez znajde, bracie - odparl Abdel, przyrzekajac to w imie pamieci Jaheiry. -I zamordujesz ich? - zapytal Sarevok. Zolty blask jego oczu przygasal, jakby w oczekiwaniu smierci. - Tak jak mnie teraz? Wystarczajaco wiele smierci i Bhaal odrodzi sie. Mnie nie udalo sie sprowadzic go moja wojna, ale moze tobie sie uda twoja. Krew naszego ojca naprawde plynie w twoich zylach. -Tak - powiedzial miekko Abdel - Jeszcze ten jeden raz. Naparl calym cialem na ostrze i pchal tak dlugo, dopoki Sarevok nie umarl. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-17 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/