6727

Szczegóły
Tytuł 6727
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

6727 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 6727 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 6727 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

6727 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

GABRIELA G�RSKA PIEKIELNY TR�JK�T Od samego pocz�tku pozyskanie dla ekspedycji Raya Gordona jako fizyka i jednocze�nie pilota sta�o si� spraw� najwa�niejsz�. Prawd� m�wi�c, wbi�em to sobie do g�owy tak, jakby od tego, czy Ray zgodzi si� na wsp�prac�, zale�a�o powodzenie ca�ego przedsi�wzi�cia. Wiedzia�em, �e to nie b�dzie �atwe. Cztery czy pi�� lat temu, po nigdy nie wyja�nionej katastrofie �Delphina", Ray zrezygnowa� z lot�w, wycofa� si� z czynnej s�u�by, w kilka miesi�cy p�niej poprosi� o dymisj� ze stanowiska naczelne- go fizyka Mi�dzynarodowego Instytutu Oceanografii. Za- rzuci� wszystkie prowadzone badania, kupi� ma�� posiad�o�� gdzie� w okolicy Aten, zakopa� si� w niej ca�kiem. Mia� wprawdzie jak�� docentur�, wyk�ada� na uniwersytecie w Atenach, ale to by�o wszystko. Pozrywa� znajomo�ci, unika� dawnych przyjaci�, nie utrzymywa� z nikim bli�szych kontakt�w. Tyle zdo�a�em si� dowiedzie� po dw�ch tygod- niach zbierania informacji. Musia�em liczy� si� z tym, �e mi odm�wi. W�a�nie dlatego sam pojecha�em do niego, zamiast wys�a� kablogram czy ��czy� si� z nim video. Na kablogram mo�na oddepeszowa� �nie", w rozmowie videofonowej wystarczy wcisn�� przy- cisk, by przerwa� po��czenie. Cz�owieka trudniej jest sp�awi�. Mia�em nadziej�, �e mo�e go przekonam. W ostateczno�- ci zamierza�em pos�u�y� si� pewn� informacj�, dotycz�c� jego najbardziej osobistych spraw - chwyt, przyznaj�, nie maj�cy nazbyt wiele wsp�lnego z zasadami zwanymi najo- g�lniej fair play. Ale ju� bardzo dawno temu kto� wymy�li� przys�owie, �e cel u�wi�ca �rodki. Nie takie g�upie, jak by si� wydawa�o. A Ray by� mi potrzebny. Potrzebny bardziej, ni� mia�em odwag� si� przyzna� - nawet przed samym sob�. Nikt - jak dotychczas - nie po�wi�ci� a� tyle czasu badaniom �Piekielnego Tr�jk�ta", nie wiedzia� r�wnie du�o o kolejnych pr�bach rozwi�zania tej cholernej zagadki, co w�a�nie on. To by�a jego pasja, nami�tno��, kt�rej podpo- rz�dkowa� po�ow� swego �ycia. I nawet teraz, w kilka lat po wycofaniu si� ze wszystkiego, by� ci�gle wybitnym specjalis- t� w tej dziedzinie. Niezast�pionym - szczeg�lnie dla mnie, nowo upieczonego szefa pierwszej od pi�ciu lat ekspedycji, maj�cej raz jeszcze przebada� tamten rejon. Chodzi�o zreszt� nie tylko o t� jego fachowo��. By� moim przyjacielem. Kiedy�. W�a�ciwie dosy� dawno, od tego czasu min�o wi�cej lat ni� od katastrofy �Delphina". Jeszcze przed �Seahorse" - bo potem on i Kris... Niewa�ne. Skoro, w ostateczno�ci, nie zmusi� mnie, bym u�y� przeciw niemu tej broni, gadulstwo - teraz, po latach - nie jest wystarczaj�cym powodem, by wywleka� t� spraw�, dotycz�c� jedynie ich obojga. Wystarczy to: wierzy�em, �e - mimo up�ywu czasu - mog� na niego liczy�. Na niego - i na t� dawn� przyja��. By� jeszcze trzeci pow�d; nigdy i z nikim wsp�praca nie uk�ada�a mi si� tak wspaniale jak z Rayem. Od pocz�tku, od pierwszej wsp�lnej praktyki, jeszcze w okresie studi�w. Wsp�lnej - mimo r�nicy lat - bo starszy pilot Ray Gordon odkry� w sobie zami�owanie do fizyki po wylataniu kilku tysi�cy mil. W Tr�jk�cie Bermudzkim, oczywi�cie. To by� jego drugi fakultet. M�j - pierwszy. Uzupe�niali�my si� w spos�b nieomal doskona�y. Jego sceptyczny, pos�uguj�cy si� �elazn� logik�, ch�odny umys� korygowa� moje zbyt fantastyczne zap�dy, ja - ze swym nieco narwanym, czasem do�� chaotycznym sposobem my<- �lenia - dzia�a�em, jak sam stwierdza�, na nasz dwuosobowy zesp� pobudzaj�co (�jak zwariowane dro�d�e" - pokpiwa� nieraz Ray). Przy tych r�nicach mieli�my pewn�, wsp�ln� nam obu, cech�: �aden z nas nie mia� jakich� �wymy�lonych barier", nie cofa� si� przed najbardziej karko�omn� hipote- z�, nie uznawa� �adnych naukowych �wi�to�ci. Brzytwa Ockhama nie mia�a w naszym tandemie nic do roboty; byli�my sk�onni podwa�y� ka�dy pewnik - cho�by zosta� tysi�ckrotnie sprawdzony; nic nigdy nie stanowi�o dla nas niepodwa�alnego dowodu, nikomu, w nic, nie wierzyli�my �na s�owo". Poza Rayem niewielu takich zna�em. W umy- s�owo�ci przeci�tnego cz�owieka, a tak�e, cz�sto, nawet tych nieprzeci�tnych, tkwi� niewzruszalne bariery: dogmaty nau- kowe, czy cho�by tylko my�lowe stereotypy (niejednokrot- nie zreszt� trudniejsze do podwa�enia ni� dowiedziony pewnik), nazbyt g��boko wyryte w �wiadomo�ci, by dopusz- cza�y mo�liwo�� jakiejkolwiek z ninii dyskusji; sama my�l o niej wydaje si� �wi�tokradztwem. Taki cz�owiek, rozumu- j�cy �mia�o a� do granicy swej �strefy zakazanej", wycofa si� natychmiast, je�li przeprowadzany dow�d m�g�by zaprze- czy� temu jakiemu� �tabu". Czasem - wbrew wszelkiej oczywisto�ci. Bo staj�c wobec alternatywy: oczywisto�� czy dogmat, wybierze zawsze nienaruszalno�� dogmatu; pod- �wiadomie, by� mo�e, lecz to niczego nie zmienia. Uzna b��d swego rozumowania za ka�dym razem, gdy to rozumowanie mia�oby podda� w w�tpliwo�� przyj�ty przez niego pewnik, stwierdzi w�asn� pomy�k� tam, gdzie jej nie pope�ni�. Przy wszystkich naszych wadach tej jednej byli�my pozbawieni - ja w takim samym stopniu co on. Nie istnia� �aden system, kt�rego nie byliby�my gotowi zburzy� - chocia�by nawet pochodzi� od nas samych. Dlatego w�a�nie Ray, z t� sam� umiej�tno�ci� w�tpienia, by� mi a� tak potrzebny. W sytua- cji, w jakiej mia�em si� znale��, ta cecha mog�a by� najwa�- niejsza; wszystkie dotychczasowe badania przeprowadzone przez ludzi zak�adaj�cych cho�by minimum twierdze� nie- podwa�alnych, przyjmuj�cych za niewzruszalny pewnik chocia�by tylko tyle, �e dwa i dwa to cztery, przynio- s�y zupe�ne fiasko. Wi�c mo�e trzeba by�o zacz�� od innej strony: za�o�y�, �e dwa plus dwa dawa� w wyni- ku cztery wcale nie musi. To by�a moja szansa. Chyba je- dyna, skoro badania Tr�jk�ta prowadzili - bez �adnych rezultat�w - naukowcy przerastaj�cy mnie co najmniej o g�ow�. To wszystko razem sprawi�o, �e polecia�em do Aten, zamiast - jak powinienem - siedzie� w Puerto Rico i dogl�- da� ostatnich przygotowa�, u�eraj�c si� z ka�dym, od kogo zale�a�o sprawne i terminowe wyj�cie �Ariadny" w morze. Rozgrzeszy�em si� z tego zreszt� do�� �atwo: w ci�gu tej mojej kr�tkiej - maj�cej potrwa� nie wi�cej ni� kilkana�cie godzin - nieobecno�ci, nic wa�nego nie powinno si� zdarzy�. To znaczy - nic takiego, z czym Johnny Olsen, m�j adminis- tracyjny zast�pca, i kapitan van Vincent nie potrafiliby sobie jako� poradzi�. Pogoda by�a burzowa i nad Europ� bolidem troch� rzuca- �o, ale poza tym czterdzie�ci minut lotu min�o, jak zwykle, bez wi�kszych wra�e�. Pierwsze trudno�ci zacz�y si� w Ate- nach: Ray figurowa�, co prawda, na li�cie wyk�adowc�w, ale prywatny adres mia� zastrze�ony i dosy� d�ugo nikt - ani w uniwersyteckim miasteczku, ani w zarz�dzie strefowym - nie chcia� mi poda� miejsca jego zamieszkania. Nie pomog�y pe�nomocnictwa �wiatowego Biura Nauki, ani powo�ywa- nie si� na Organizacj� Sfederowanych Narod�w, by�em ju� zrozpaczony, kiedy z pomoc� przyszed� mi po prostu przypadek: niespodziewanie spotka�em Roberta Kotta - pami�ta� mnie i Raya z Melbourne i z Toronto, wiedzia� - jak wszyscy w�wczas - o naszej bliskiej wsp�pracy, wi�c po chwili wahania, zdecydowa� si� wreszcie da� mi ten adres. Jecha�em szerok�, obsadzon� po obu stronach ��to kwitn�cymi �arnowcami grawistrad�, zastanawiaj�c si� nad ow� tajemniczo�ci� Raya. Wygl�da�o na to, �e mia� napraw- d� do�� wszystkich i wszystkiego, �e chcia� uniemo�liwi� wszelkie pr�by skontaktowania si� z sob�. Po raz pierwszy zw�tpi�em ca�kowicie w powodzenie mojego przedsi�- wzi�cia. Uczucie beznadziejno�ci wzros�o, kiedy znalaz�em si� przed jego posiad�o�ci�. Ogrodzona wysokim, betonowym murem z w�sk�, �elazn� furtk� zatrza�ni�t� na g�ucho, wygl�da�a tak, jak gdyby nikt nie odwiedza� jej od tygodni (pordzewia�y zamek, k�pka trawy wyrastaj�ca pod furtk�), robi�a nieodparte wra�enie twierdzy, odci�tego od �wiata miejsca dobrowolnego zes�ania, nie�yczliwej obcym pustel- ni. Mimo wszystko trudno mi by�o uwierzy� w Raya mizan- tropa, zdzicza�ego samotnika nieprzychylnego ludziom. Wci��, wbrew dowodom, mia�em nadziej�, �e ten, kogo zobacz� po przekroczeniu ogrodzenia - to b�dzie dawny Ray. Wysiad�em z grawisteru, obszed�em go i zatrzyma�em si� naprzeciw furtki. Z bliska nie robi�a wra�enia nieprzebytej zapory; by�a to zwyk�a furtka z automatycznym urz�dze- niem rejestruj�cym, magnetowidem i automatem otwieraj�- cym od wewn�trz. Wcisn��em przycisk aparatury rejestruj�cej. Przez d�ugi czas nic si� nie dzia�o; sta�em przed w�sk�, zamkni�t� furtk� z uczuciem niepewno�ci, jakie ma zawsze cz�owiek obserwo- wany (wiedzia�em, �e ca�y czas, od naci�ni�cia w��cznika, teleobiektyw przekazuje m�j obraz ekranom rozmieszczo- nym po ca�ym domu) - i wobec tej �wiadomo�ci czu�em si� z ka�d� chwil� coraz bardziej g�upio. Trwa�o to d�ugo, tak d�ugo, �e wreszcie zacz��em si� zastanawia�, czy automat si� nie zaci�� lub czy nie nacisn��em zbyt lekko, by w��czy� rejestrator. Podnios�em r�k�, by wcisn�� guzik znowu, i wtedy us�ysza�em spokojny, r�wny g�os Raya - g�os, w kt�rym nie by�o najs�abszego zdziwienia: - Wejd�, Kew. Jestem ko�o basenu, po drugiej stronie domu. Brak zaskoczenia �wiadczy� o tym, �e widzia� mnie przez ca�y czas - wystarczaj�co d�ugo, by si� opanowa�. Mo�e waha� si�, czy w og�le otworzy�? Nie zastanawiaj�c si� nad tym wi�cej popchn��em furtk�. Otworzy�a si� lekko. Zaraz za murem zaczyna� si� du�y ogr�d; dom, a raczej bungalow - bia�y i niski, gin�� w zieleni; zdzicza�e figi i oleandry, pinie, kapryfolium i tamaryszki, kwitn�ce ciemnym fioletem, daw- no nie przycinane glicynie otacza�y go tak spl�tan� g�stw�, jakby Rayowi nie wystarcza�a brama i wysoki na osiem st�p mur; jak gdyby �cian� rozro�ni�tej zieleni pragn�� si� dodat- kowo zabezpieczy� przed ciekawo�ci� natr�tnych, ludzkich oczu. Ledwie to pomy�la�em, wzruszy�em ramionami: chyba jednak przesadza�em z tym wszystkim, zaczynaj�c Raya demonizowa�. Ruszy�em �wirowan� alejk�. Obszed�em dom dooko�a, za wschodni� �cian� by� rzeczywi�cie basen, niewielki, z bardzo b��kitn� wod�. I chyba do�� g��boki - na jednym z kr�tszych bok�w zamocowano trampolin�. Pomy�la�em: �nie�le si� Ray urz�dzi�" i w tej samej prawie chwili go zobaczy�em. Szed� w moj� stron�, ubrany tylko w slipy, opalony, po�ysku- � jacy �ciekaj�c� po sk�rze wod�. U�miecha� si�. Ale oczy mia� czujne. - Mi�o zobaczy� ci� znowu po tylu latach, Kew. Przypuszcza�em, �e wcale nie by� tym taki zachwycony; gdyby cho� troch� zale�a�o mu na moim widoku, mia� tysi�c mo�liwo�ci, by skontaktowa� si� ze mn� w ci�gu tych lat. Ale uda�em, �e jego o�wiadczenie bior� za dobr� monet� - nie mog�em przecie� pozwoli� sobie na luksus okazania urazy, a w ka�dym razie - na pewno jeszcze nie teraz, nie w tej chwili. Wyszczerzy�em z�by w u�miechu, kt�rego beztroska - mam nadziej� - by�a przekonuj�ca. - Jak si� chyba domy�lasz, ciesz� si� z tego jeszcze bardziej od ciebie, Ray. Nic si� nie zmieni�, a w ka�dym razie bardzo ma�o: barczysty, wspania�e umi�niony, bez grama zb�dnego t�usz- czu, z bezb��dnie wysklepion� klatk� piersiow� i p�askim, nieomal wkl�s�ym brzuchem mimo dobiegaj�cej czterdzies- tki; przyby�o mu tylko troch� zmarszczek w k�cikach oczu, to wszystko. Patrzy�em z odrobin� zazdrosnego podziwu: by�em dziesi�� lat m�odszy, ale nie mog�em bez wpadania w kompleksy mierzy� si� z Rayem. Poczu�em z�o�� - sam nie wiem: na siebie czy na niego; pewnie dlatego bez �adnych wst�p�w powiedzia�em to, co nale�a�o powiedzie� o wiele p�niej, wtedy, gdy ju� zdo�a�bym stworzy� atmosfer� zau- fania i kole�e�stwa: ;.- Przyjecha�em, bo jeste� mi bardzo potrzebny, Ray... - urwa�em na widok ironicznych iskierek w jego br�zowych oczach. Ale by�o za p�no; odkry�em karty, nim dowiedzia- �em si�, co on trzyma w r�ku. Z punktu widzenia wszelkich taktyk post�powania by� to cholerny b��d; wiedzia�em o tym i rozumia�em, �e Ray to tak�e wie. - C�, tak my�la�em... - u�miechn�� si� szeroko, w k�ci- kach oczu zbieg�y si� drobne zmarszczki, ale same oczy pozosta�y niezmienne: uwa�ne i skupione. - Skoro zada�e� sobie trud, �eby mnie tu odnale��... Schyli� si�, podni�s� koszul� le��c� na obmur�wce base- nu; mi�nie prze�lizn�y si� g�adko pod sk�r�, znowu poczu- �em lekkie uk�ucie zazdro�ci. Z koszul� w r�ku, wyprostowany, nieomal nagi na tle ciemnob��kitnego nieba, powiedzia�: - To mi�e, �e przypomnia�e� sobie o mnie, gdy okaza�o si�, �e kto� jest ci potrzebny, Kew. - Pozostawa�o mi tylko, �ywi� nadziej�, �e owo ledwie uchwytne szyderstwo w jego g�osie jest teraz czym� zwyczajnym. Nie �kto�" - ty - chcia�em powiedzie�, ale ugryz�em si� w sam� por� w j�zyk. Czy to by�a aluzja, wyrzut?xC�, mo�na by�o i w ten spos�b rozumie�; po katastrofie �Delp- hina", gdy Ray, jak ranne zwierz� ucieka� od przyjaci� i zamyka� si� w sobie, mog�em, by� mo�e, do�o�y� wi�cej stara�, aby prze�ama� mur jego martwej rozpaczy, mog�em mu mo�e pom�c. Gdybym naprawd� by� si� o to postara�. Ale ja wola�em powiedzie� sobie, �e ka�dy ma to prawo: do prze�ywania w spokoju swoich dramat�w. I �e ka�da pr�ba pomocy jest wtedy tylko uszcz�liwianiem na si��, wtr�ca- niem si� w cudze sprawy, najzwyczajniejszym w�cibstwem. By�em o tym najg��biej przekonany. Czy rzeczywi�cie? A mo�e by�o mi tylko z takim za�o�eniem wygodniej? My�la�em o tym wszystkim id�c z Rayem w kierunku bungalowu. Zielonkawa jaszczurka wygrzewa�a si� w s�o�cu na stopniu schod�w; cienka sk�ra podgardla wzdyma�a si� przyspieszonym oddechem. Nasze kroki sp�oszy�y j�, w jed- nej chwili senna nieruchomo�� zmieni�a si� w nieuchwytny dla oczu, zielonkawy b�ysk, kt�ry znikn�� w niewidocznej dla mnie szparze mi�dzy kamiennymi stopniami, jakby jej nigdy nie by�o. S�aby podmuch wiatru, tak s�aby, �e nie poczu�em go wcale na rozpalonej sk�rze, przyni�s� ci�ki i s�odki zapach - magnolii? - oleandr�w? - str�caj�c na bia�e p�yty rozleg�ego tarasu kilka r�owych p�atk�w. To, �e ta sama Ziemia mia�a i miejsce tak niepoj�te jak Tr�jk�t, stref� grozy, w kt�rej gin�y tysi�ce ludzi bez �ladu, wyda�o mi si� nagle czym� niewiarygodnym. - Tu b�dzie najwygodniej - powiedzia� Ray. Nie zapro- testowa�em, cho� by�em pewien, �e wewn�trz domu by�oby znacznie ch�odniej; mia� tam chyba, do licha, jak�� klimaty- zacj�. Siadaj�c na skrzypi�cym, bambusowym fotelu pomy- �la�em, �e jednak troch� przesadza z t� swoj� sparta�sko�- ci�; je�li si� chce pomieszka� troch� w prymitywnych warun- kach mo�na wynaj�� co� przez �Glob-Turist" - na wyspach Polinezji czy w innym rezerwacie. Zamiana domu po�o�one- go tu� obok najelegantszej, s�yn�cej z umi�owania luksusu metropolii na co� w rodzaju sza�asu eremity lub chaty dziewi�tnastowiecznego pioniera, to ju� naprawd� za du�o. - Whisky, gin, koniak? - tak by�em zamy�lony, �e drgn�- �em na d�wi�k jego g�osu. Pochyla� si� nad barkiem - prawdziwym, ch�odzonym barkiem, w zaskakuj�cy spos�b wyczarowanym ze �ciany - mniej chyba zdziwi�by mnie widok ciemnosk�rego boya w kwiecistym, bawe�nianym pareo, z tac� w r�kach, jak na starych filmach. Prze�kn��em g�o�no �lin�. - Whisky, je�li ju� tak daleko posuwasz swoj� go�cin- no��. Z mas� lodu - co najmniej cztery kostki... k II Nala� mi szybko, dla siebie zmiesza� cocktail. Przysiad� na brzegu sto�u, przygl�da� mi si� z g�ry - jego oczy zn�w by�y powa�ne, taksuj�ce. - Teraz, kiedy wszelkim konwenansom sta�o si� zado��, mo�esz powiedzie�, co ci� sprowadza, Kew. Milcza�em, stropiony. Czy dawniej te� by� taki - ironiczny pod pozorn� uk�adno�ci�, twardy jak stal pod mask� tej szyderczej grzeczno�ci? Mo�e i tak, tylko ja odwyk�em; zacz��em widzie� go innym w swoich wspomnieniach. A mo- �e on si� zmieni� po tej historii z Kris... - Potrzebuj� pilota. Bardzo dobrego pilota - wypali�em. - Zosta�em mianowany kierownikiem wyprawy, od kt�rej powodzenia, nie ukrywam, zale�y moja przysz�o��. Znaczn� cz�� bada� trzeba prowadzi� z wodolot�w, teren jest nazbyt wielki, by robi� to w inny spos�b. I sprawa zbyt powa�na, nie tylko dla mnie, �ebym nie stara� si� mie� najlepszych ludzi, jakich w og�le... - Zwr�� si� do Sharka Tessona. Jest znacznie lepszy, wiesz - poradzi� ojcowsko Ray, przerywaj�c mi niemal w p� s�owa. Zamurowa�o mnie, przez chwil� siedzia�em nierucho- mo, mrugaj�c powiekami. Drwi�? Nie, nie wygl�da�o na to, patrzy� na mnie prawie ze - zatroskany?, tylko w jego oczach zn�w -migota�y jakie� dziwne iskierki. Czy�by naprawd� my�la�, �e t�uk�em si� a� tutaj z Puerto Rico, by us�ysze� t� rad�? Nie... to ja zapomnia�em, Le nie mo�na wierzy� �adnemu z jego solennych wyraz�w twarzy, na kt�re m�g� nabiera� si� tylko kto�, kto bardzo ma�o go zna�. - Nie chc� Sharka Tessona - powiedzia�em zdecydowa- nie, odstawiaj�c szklank� (moje spocone palce pozostawi�y wyra�ny, przejrzysty �lad na szkle zmatowia�ym od ch�odu; teraz znika� powoli). - Ani Reda Calldvella czy Marca Kenna, je�li ju� o to chodzi. Kandydatur� Deveya Smitha te� mo�esz sobie darowa�. Chc� mie� w swojej ekipie ciebie. Po pierwsze dlatego, �e to powinien by� fizyk, dobry fizyk, nie tylko pilot. Po drugie, bo to piekielnie trudna do rozgryzienia sprawa, a nigdy, z nikim, nie pracowa�o mi si� tak dobrze! Po trzecie - bo tylko ty... - Nie. Zabrzmia�o to jak trzask bata. Zamilk�em. Utkwili�my wzrok w sobie i gdy tak patrzyli�my, zobaczy�em nagle na twarzy Raya zarysowuj�ce si� dwie g��bokie bruzdy, kt�re ��obi�y twarde linie od nosa do ust; teraz, niespodziewanie, stwierdzi�em, �e jednak si� postarza�, twarz mia� zm�czon� i gorzk�. Powt�rzy�: - Nie. - I zaraz, jak gdyby chc�c uprzedzi� to, co m�g�bym"powiedzie�, ubiec moj� argumentacj�, dorzuci�: - Zapomnia�e� o jednym: od bardzo dawna ju� nie latam zawodowo... - Lata�e� dla Baxtera. - Och, tak... - odwr�ci� si� gwa�townie, jakby chcia� spojrze� na co�, co znajdowa�o si� za nim, lecz nagle zrezygnowa�; wp�odwr�cony popatrzy� na mnie przez ra- mi�. - To tak�e by�o do�� dawno... (�Jeszcze przed �mierci� Kris" - pomy�la�o co� we mnie, rzeczowo, bez wsp�czucia, ale nie powiedzia�em nic). -1 by�em m�odszy, wiesz... - No tak. Teraz jeste� w wieku emerytalnym. Bardzo ci� lubi�, kiedy si� zgrywasz, Ray... Za�mia� si� cicho i to mog�em odnotowa� jako pierwsze, co prawda do�� mizerne, zwyci�stwo. - Nie to. Nie mam zamiaru kokietowa� ci� swoim wie- kiem, Kew. - Si�gn�� po shaker, chwil� przygl�da� mu si�, jakby nie wiedzia�, do czego mo�e s�u�y�, wreszcie odstawi� go i zn�w przysiad� na brzegu sto�u. Patrzy� na mnie prosto, spokojnie, bez zniecierpliwienia, ale i bez u�miechu. - Widzisz, przychodzi po prostu taka chwila, kiedy ju� ma si� do��. Wszystkiego. Czasami my�l�, �e chyba siebie tak�e... - Odwr�ci� g�ow� i patrzy� w nas�oneczniony ogr�d; w ciszy, kt�ra zapad�a, us�ysza�em cykad� - wysoki, dra�ni�cy terkot owada wwierca� si� w rozpra�one powietrze, drga� nad wy- schni�t� ziemi�; pomy�la�em, �e d�ugo tego nie znios�. W�a�nie wtedy Ray odezwa� si� znowu - po raz pierwszy w tym dniu czu�em, �e m�wi do mnie, �e chce by� w�a�nie przeze mnie zrozumiany, do mnie trafi� s�owami. - Gdy si� jest bardzo m�odym, �wiat ma jedn� warto��: przygody. Gonisz za niezwyczajnym, za tym, co nieuchwytne, co niesie z sob� ryzyko, okazj� sprawdzenia siebie... I wydaje ci si� to podniecaj�ce. Potem przechodzi. Cz�owiek staje si� w ko�cu nie tyle, �e zm�czony, raczej leniwy. Coraz mniej widzi rzeczy, dla kt�rych warto rozbija� sobie �eb. Zaczyna celeb- rowa� swoje upodobania, my�li ju� tylko o w�asnej wygo- dzie... - Powiedzmy: wygodnictwie.... 13 - Niech b�dzie - zgodzi� si� �atwo, za �atwo. - Nie warto spiera� si� teraz o s�owa... Nie chcia�em mu pozwoli� wymkn�� si� w taki spos�b, dopu�ci�, �eby wy�lizn�� mi si� bez wi�kszego trudu, obraca- j�c wszystko w akademick� dyskusj�. Powiedzia�em: - Nie m�wisz tego powa�nie. - Wyobra� sobie, �e tak... - Chyba nie zacz��e� po prostu... ba� si�, Ray? Nie obrazi� si�, popatrzy� na mnie tak, jak gdyby chcia� powiedzie�: �I c� ty mo�esz wiedzie� o l�ku?" Ale nie powiedzia� nic. Po chwili daremnego wyczekiwania na jakie� dalsze s�owa zaatakowa�em powt�rnie: - Nie zacz��e� si� ba�... niebezpiecze�stwa, �mierci... Bruzda w k�ciku ust, nie do poj�cia raptem zgorzknia- �ych, po raz drugi postarzy�a jego twarz. - Niebezpiecze�stwa, �mierci... - powt�rzy� za mn� bez- barwnie. - Tak, Kew, w�a�nie tego si� boj�. Nie dla siebie, ale ty pewnie nie zechcesz w to uwierzy�. Je�eli to mnie si� zdarzy... przestan� istnie�, po prostu, wi�c wszystko - i ten fakt tak�e - stanie si� dla mnie zupe�nie oboj�tne. Nie chcia�bym tylko zobaczy�, by� jeszcze kiedy� �wiadkiem tego, jak bardzo inni s� �miertelni... Tym razem cisza trwa�a o wiele d�u�ej ni� wszystkie poprzednie. Siedzieli�my bez s�owa, tak nieruchomo, �e jaka� jaszczurka (mo�e ta sama, kt�ra wygrzewa�a si� - p� godziny temu? godzin�? � w gor�cym s�o�cu) wybieg�a na �rodek tarasu i - niczym nie p�oszona - znieruchomia�a pomi�dzy nami, przyp�aszczona do bia�ych, wyg�adzonych od cz�stego st�pania p�yt. Powiew musn�� mnie znowu - tym razem poczu�em jego dotkni�cie na rozgrzanym policzku - ale nie przyni�s� ju� z sob� zapachu kwitn�cych kwiat�w. Zapyta�em: - A wi�c odmawiasz? I to jest twoja nieodwo�alna decyz- ja, Ray? Wydawa�o mi si�, �e westchn��. Z wyra�n� ulg�. By� teraz znowu ca�kowicie opanowany (o ile poprzedni ulotny gry- mas, nieznaczn� zmian� g�osu, b�ysk oczu mo�na w og�le nazwa� brakiem opanowania). Tak samo ch�odno i grzecz- nie, jak na pocz�tku rozmowy, powiedzia�: - Przykro mi, ale tak. - I nie interesuje ci� nawet, jaki jest cel tej wyprawy? Mo�e ostrzeg�o go co� w moim g�osie; wsta�. Teraz, napi�ty, mimo nieruchomo�ci ca�ego cia�a, robi� wra�enie boksera, kt�ry spodziewa si� ciosu. U�miecha� si�, ale oczy mia� czujne. - My�lisz, �e to ma dla mnie jakie� znaczenie? - spyta� z pozorn� beztrosk�. � Mo�e. Nie wiem... �Ja tak�e by�em czujny, nie spieszy- �em si�, celowo przeci�ga�em t� chwil�, chc�c spot�gowa� wra�enie. - Bo widzisz, jako� ci zapomnia�em powiedzie�, chocia� od tego chyba powinienem by� zacz��... (Ray u�mie- cha� si� ci�gle, nadal jednak samymi tylko ustami, w jego oczach by�... nie, nie przesadzam-pop�och).-Celem naszej wyprawy ma by�... Tr�jk�t Bermudzki. Wiedzia�em, �e ta nazwa musi podzia�a� na niego, lecz nie s�dzi�em, �e a� tak; jakby w niej by�o co� parali�uj�cego, co�, przed czym nie jest w stanie si� broni�, wezwanie, kt�remu nie mo�e si� oprze�. Dalsze przekonywanie nie by�o ju� potrzebne, musia�em tylko poczeka� te kilkana�cie minut, niezb�dnych, by poza�atwia� sprawy zwi�zane z na- g�ym wyjazdem. Osi�gn��em, co chcia�em, i fakt, �e si� uda�o tak �atwo, zaskoczy� mnie troch� - troch�, nie bardzo; w gruncie rzeczy �ywi�em najg��bsze przekonanie, �e wszys- tko, co ma zwi�zek z planowan� wypraw�, musi mi si� uda�, tak jak wierzy�em, �e zdo�am rozwi�za� zagadk� �Piekielne- go Tr�jk�ta", czyni�c pierwszy krok ku podporz�dkowaniu owych, budz�cych od stu lat groz�, w�d - ludzkiej woli i ludzkiej dzia�alno�ci. My�la�em o tym, siedz�c naprzeciw Raya w dwuosobo- wym przedziale mi�dzykontynentalnego bolidu. Wydawa� mi si� teraz ca�kiem zwyczajny, nie tak niepokoj�cy jak przedtem; pozby� si� wreszcie swego ekscentrycznego, sta- ro�wieckiego stroju - lu�nej koszuli i szort�w; w po�yskli- wym, przylegaj�cym �ci�le, bia�ym kombinezonie z migaj�- cymi nad lew� piersi� kontrolkami wska�nik�w biodiagnos- tycznych i tarcz� telekomunikatora wygl�da� jak wszyscy, a jednocze�nie dopiero teraz naprawd� zwraca� uwag� sw� doskona�� budow�. Zauwa�y�em, �e dziewczyny nie potrafi� powstrzyma� si� od zerkania na niego; nawet operatorka bolidu, bardzo s�u�bista, przyjrza�a mu si� d�u�ej, ni� to by�o konieczne, a gdy wysiadali�my w Puerto Rico, smag�e pi�kno�ci oczekuj�ce w przeszklonej sali dworca, leniwe i nieco senne, jak bywaj� kobiety z tej strony oceanu, tak�e przeprowadzi�y go wzrokiem. Nie reagowa�, jakby nie wi- dzia� spojrze�, jak gdyby te dziewczyny nie istnia�y dla� wcale. To niezauwa�anie nie by�o udawane; znowu pomy- �la�em o Kris. Czy to mo�liwe, �eby jedna kobieta sta�a si� dla m�czyzny wszystkim, aby, gdy jej zabraknie, nie pozos- ta�o w nim nic? Puerto Rico powita�o nas upa�em jeszcze dokuczliwszym od europejskiego; miasto zdawa�o si� wymar�e, kolorowe markizy nad tarasami kawiar� i cocktail-room�w zwisa�y sm�tnie w nieruchomym powietrzu, na pi�knej esplanadzie nie by�o wida� ludzi, jedynie grawistery �miga�y z rzadka nad pi�trz�cymi si� w niebo �ukami srebrnych grawistrad, ale one mia�y klimatyzacj�. Zaledwie opu�cili�my och�adzan� kabin�, zacz�li�my si� poci�, niewiele pomaga�a termiczna regulacja skafandr�w - nie by�y jeszcze przystosowane do takich temperatur. Nasz grawister, zb�dny ju�, poszybowa� w kierunku mias- ta, prawdopodobnie ponaglany jakim� nowym wezwaniem. Stali�my na nabrze�u sami - jak okiem si�gn�� nie by�o wida� nikogo; ogromny port le�a� w s�o�cu, cichy, znieru- chomia�y; komputerowe d�wigi zastyg�e w po�owie ruchu, automaty r�nego typu rozkraczone na swych metalowych �apach, umilk�e �adowarki - mimo woli pomy�la�em t�sknie o dawnych, znanych ju� tylko ze sferowizji, czasach, kiedy port o�ywia�y kolorowe t�umy smag�ych, ha�a�liwych traga- rzy; chyba i w czasie sjesty nie zamiera� on w�wczas tak zupe�nie jak teraz. Mia�em wra�enie, �e upa�, jak ci�ar, przygniata mnie do ziemi; nabrze�a zion�y �arem - rozle- g�e, ra��ce odbitym blaskiem, bia�e i martwe. Dopiero nieco dalej, pomi�dzy niskimi zabudowaniami kapitanatu a pierw- szymi domami miasta podzwrotnikowa ro�linno�� tworzy�a zielon� g�stw� - wypoczynek dla oczu. Ray milcza�; w ci�gu ca�ej podr�y odzywa� si� bardzo ma�o. Mru��c oczy, przygl�da� si� statkom cumuj�cym w pobli�u - morze o�lepia�o, b��kitne, rozedrgane l�ni�cym migotem; kiedy spojrza�em w tym samym co on kierunku, oczy zacz�y mi �zawi�. - Patrz, tam kotwiczy �Ariadna" - powiedzia�em, wska- zuj�c bia�y, pot�ny kad�ub naszego statku; prezentuj�c ten wypi�trzaj�cy si� ponad l�nieniem wody ogrom czu�em si� dumny: �Ariadna", najbardziej nowoczesny ze statk�w-baz naukowych, rozwijaj�cy szybko�� trzydziestu dziewi�ciu w�z��w nuclear ship, poza luksusowymi pomieszczeniami dla trzydziestu o�miu naukowc�w i dwudziestu os�b za�ogi mie�ci�a osiemna�cie wyposa�onych w najnowszy, wysoko zautomatyzowany sprz�t pracowni, na jego pok�adach znaj- dowa�y si� dwa l�dowiska - helikopter�w i wodolot�w, batyskaf i ma�y pojazd podwodny; m�g�bym wymienia� d�ugo, i tak nie zdo�a�bym wyliczy� nawet po�owy rzeczy, w jakie wyposa�ono statek. Doda�em wi�c tylko: - Kapitan van Vincent twierdzi, �e da on sobie rad� w ka�dych, nawet najgorszych warunkach... Ray prawie oboj�tnie spojrza� w kierunku, kt�ry mu wskazywa�em. Jego twarz pozosta�a ch�odna, tylko oczy - na kr�tko - zrobi�y si� zn�w czujne. Albo po prostu tak mi si� wydawa�o, bo gdy przyjrza�em si� lepiej, nie dostrzeg�em w nich nic. - �Ariadna"... - powiedzia� w zamy�leniu, jakby ta nazwa wyda�a mu si� szczeg�lnie godna uwagi. - �Ariad- na"... A ty chcesz by� Tezeuszem, Kew? W pierwszej chwili nie zrozumia�em, ale nie chcia�em da� pozna� tego po sobie; historia nigdy nie by�a moj� mocn� stron�. U�miechn�� si� oczyma, jakby m�g� czyta� we mn^i; zbyt p�no przypomnia�em sobie, jak przenikliwym potrafi� by�, gdy zechcia�. - Ale ciebie nie powinno to zra�a�. Dla takich jak ty zawsze znajdzie si� do�� labirynt�w - powiedzia�. Nie patrzy� na �Ariadn�", ale gdzie� dalej i jakby poprzez ni� - w horyzont posiwia�y wielogodzinnym upa�em; rozpra- �one powietrze zdawa�o si� drga� wok� nas. Nie odwracaj�c wzroku dorzuci�: - Tylko �e nie w ka�dym labiryncie mo�na natrafi� na swoj� ni� przewodni�. Z niekt�rych si� nie wraca. Wzi��e� to pod uwag�? Zachowywa� si� dziwnie, w�a�ciwie - bardzo dziwnie; takie s�owa, niejasne, mog�ce mie� a� nazbyt wiele znacze�, nie powinny pada� przed rozpocz�ciem wyprawy, w�a�nie teraz, kiedy by�em tak pewny siebie, �Ariadny" i sukcesu. Przygryz�em wargi, by opanowa� zniecierpliwienie; dopiero po chwili milczenia powiedzia�em: - Wygl�da na to, �e raczej ty �a�ujesz swojej decyzji, Ray. Ze chcia�by� si� wycofa�. Natychmiast po�a�owa�em tych s��w; m�wi�c je, da�em mu nieopatrznie okazj� do skorzystania z takiej mo�li- wo�ci. Ale Ray nie podchwyci� okazji - nie zauwa�y�? Nie chcia�? - Gdyby tak by�o, nie uda�oby ci si� przywie�� mnie tutaj, wiesz? - W jego g�osie by�a wyra�na drwina. - Po prostu mam wra�enie, �e ty wci�� jeszcze niezupe�nie rozumiesz, na co si� porwa�e�... - A wi�c chcesz mnie ostrzec? - Ja tak�e postara�em si� w�o�y� w swoje s�owa tyle sarkazmu, ile to by�o mo�liwe. - Dzi�kuj� ci, wiesz przecie� o tyle wi�cej, Ray. - Wiem tylko tyle: w tym rejonie zagin�o w latach sze��dziesi�tych i siedemdziesi�tych ubieg�ego stulecia po- nad sto statk�w i samolot�w, przepad�o kilkaset os�b, a teraz, gdy po czterdziestu latach spokoju Tr�jk�t zn�w wznowi� swoj�... nazwijmy to: dzia�alno��, liczby si� podwo- i�y. I wiem, �e w�r�d jego ofiar by�y te� ekspedycje wyposa- �one niemal r�wnie dobrze jak twoja, przygotowane na wszelkie niebezpiecze�stwa, jakie tylko dawa�o si� przewi- dzie�... - Czy dlatego odm�wi�e� udzia�u w rejsie �Delphina"? Chcia�em uderzy�, ale nie przypuszcza�em, �e uderz� tak mocno; si�� w�asnego ciosu pozna�em dopiero patrz�c w twarz Raya, w jednej chwili zbiela��, wyostrzon� - jak gdyby smagni�t� b�lem. To, co czu�, napi�o rysy i �cisn�o mu szcz�ki - gdy odpowiedzia�, g�os wyszed� przez zaci�ni�te z�by z wyra�nym trudem. - Tak. I dlatego, bo to pewnie b�dziesz chcia� wiedzie� tak�e, nie odm�wi�em ci teraz. - Znowu wpatrzy� si� w mo- rze, z t� wci�� napi�t�, udr�czon� twarz�. - Wtedy... nie us�ucha�em. I za moje tch�rzostwo zap�aci� kto�, kto... Niewa�ne. To ciebie nie mo�e obchodzi�. Po prostu: tym razem b�d� p�aci� swoje rachunki sam. - Nie us�ucha�e�? Kogo? I dlaczego - za ciebie...? Nie mog�em si� powstrzyma�, chocia� ju� w chwili, gdy zaczyna�em m�wi�, zrozumia�em, �e powinienem milcze�. Cokolwiek odczuwa�, nie mia�em prawa docieka� jego - prawdziwej czy urojonej? - winy, analizowa� uczu�, wdzie- ra� si� w jego my�li. Mimo tej �wiadomo�ci nie potrafi�em oprze� si� zdziwieniu, ch�ci poznania, zrozumienia - oska- r�enie, kt�re rzuca� na siebie, wydawa�o mi si� ca�kowitym absurdem. - Tak, za mnie. - Odwr�ci� si� i popatrzy� mi w oczy - nie wyzywaj�co, a przecie� w taki spos�b, �e musia�em spu�ci� wzrok. - Mo�e ci kiedy� wyt�umacz�, dlaczego. Nie teraz. Dzi� jeszcze nie, nie warto. I tak nie zrozumia�by�. - Zdawa�o mi si� kiedy�, �e masz zaufanie do mojej... inteligencji, Ray? U�miechn�� si�. Samymi wargami, ale si� jednak u�mie- chn��. - To nie dlatego. Nie uwierzysz, po prostu. Nie mo�esz. Najpierw musia�by� to i owo zobaczy�... - Bardzo stara� si� utrzyma� na twarzy u�miech, ale mu si� nie uda�o. - A mo�e i wtedy jeszcze nie zrozumiesz do ko�ca... Przez ciebie... Widzisz, nikt, nigdy jeszcze, nie musia� umrze� dlatego, �e ty okaza�e� si� tch�rzem... Jeden raz w �yciu, ale to by� w�a�nie ten jeden raz... By�a w tych s�owach pasja, z trudem pow�ci�gana gwa�- towno��, szyderstwo, rozpacz - i co� jeszcze, jakby wzgardli- we politowanie. Nade mn�, nad moj� naiwno�ci�, niewie- dz�, niew�tpliw� dla niego wobec jakich� jego do�wiadcze� - ale i nad nim samym. I by�a tak�e gorycz, o jak� nigdy nie by�bym go podejrzewa�. Nie pojmowa�em, jak mo�e jej by� a� tyle - zupe�nie tak, jak gdyby cz�owiek nosi� w sobie jej �r�d�o, nie zamieraj�ce nigdy, czasami tylko cofaj�ce si� w g��b... To przecie� niemo�liwe, �eby obwinia� siebie o �mier� Kris. Gdyby wzi�� udzia� w wyprawie �Delphina", ona pop�yn�aby tym bardziej. A je�li nawet... Skoro ta sprawa dr�czy�a go tak mocno, dlaczego godzi� si� na to, dlaczego �y� z tym dalej - wystarczy�oby przecie� kilka seans�w telehipnozy, aby... - Nie - powiedzia� cicho Ray, raz jeszcze daj�c dow�d piekielnej przenikliwo�ci. - Nie wszystko da si� wymaza�. W moim przypadku zabiegi okaza�y si� nieskuteczne. Przez co on przeszed�, te ile� tam lat temu? Co mog�o pozostawi� w nim a� tak niezatarty, wypali� tak trwa�y �lad? Nie potrafi�em zapanowa� nad sob�, by nie wpatrywa� si� w Raya; pod tym upartym spojrzeniem moich oczu jego twarz z wolna zacz�a twardnie� w wyrazie wzgardliwego szyderstwa. - Zastanawiasz si� teraz, czy nie zrobi�e� kapitalnego g�upstwa, lec�c po mnie do Aten i namawiaj�c na udzia� w tej ekspedycji, Kew? Mia� racj� � to w�a�nie pomy�la�em. Ale nie pokaza�em tego po sobie. Wzruszy�em tylko ramionami; nie wiem, czy ta manifestacja pewno�ci siebie, kt�rej wcale nie czu�em, zdo�a�a go przekona�. Rzeczywi�cie przysz�o mi do g�owy, �e on - z tym brakiem entuzjazmu, ze swoim rozgoryczeniem - mo�e by� uci��liwy. Nie tylko dla mnie. Dla wszystkich cz�onk�w wyprawy. Ale by�o za p�no; nie mog�em ju� nic zmieni� i niczego odwr�ci�. Bezcelowe by�o tak�e to sam na sam w s�o�cu, w zatykaj�cym oddech upale; spojrza�em w stron� pi�trz�- cej si� o kilkadziesi�t metr�w od nas �Ariadny": wola�em wszystko, nawet tysi�c idiotycznych problem�w, kt�re po przekroczeniu ostatnich szczebli trapu zwal� mi si� na g�ow�, od dalszej z nim rozmowy. Ju� mia�em skierowa� si� w stron� statku, kiedy poczu- �em, �e kto� z ty�u, l�kliwie, dotyka mego skafandra. Odwr�- ci�em si� - chyba nazbyt gwa�townie, zaskoczony, bo nie s�ysza�em zbli�aj�cych si� krok�w. Tu� za nami sta� ch�opiec - ma�y, mo�e sze�cioletni; jego czarne, po�yskuj�ce oczy i smag�a z�ota sk�ra �wiadczy�y o kreolskich, czy te� kuba�- skich przodkach. Wystrz�piony kapelusz z jakiej� rafii czy s�omy nie chcia� trzyma� si� g�owy, zje�d�a� na kark, brze- giem ronda opiera� si� na plecach; na zielony skafanderek mia� narzucone poncho, takie, jakie noszono przed stu laty, a dzi� ju� tylko mo�na by�o zobaczy� w muzeum. W tym nieprawdopodobnym stroju dzieciak wygl�da� na opuszczo- nego, by� jaki� zaniedbany; prawdopodobnie jedno z tych niekochanych, osamotnionych dzieci, kt�re -pomimocoraz g�stszej sieci plac�wek Opieki nad Rodzin� - spotyka�o si� czasem na peryferiach du�ych, przeludnionych miast. - Co ty tu robisz? - spyta�em ostro, pewnie dlatego, �e jego widok tak bardzo mnie zaskoczy�, a mo�e rozdra�niony jeszcze rozmow� z Rayem. � Nie wiesz, �e do portu dzie- ciom nie wolno wchodzi�? Gdzie twoja Grupa Opieki? Nale�ysz chyba do jakiej�? Wracaj tam zaraz, bo zawo- �am stra�nika! - Zostaw go. - Ray odwr�ci� si� nagle; wygl�da� teraz zupe�nie inaczej ni� przed chwil� i dzieciak odruchowo przysun�� si� do tego u�miechni�tego m�czyzny, nie budz�- cego w nim l�ku. - Nie b�j si�, dobrze? On to wszystko m�wi tylko tak sobie. Nie wezwa�by stra�nika, na pewno, ja go znam. Przykucn��, opieraj�c d�onie na rozstawionych kolanach. Jego twarz znalaz�a si� na tym samym poziomie co oliwko- wa, okolona szerokim rondem buzia dziecka. U�miecha� si� �agodnie, ciep�o; Ray-kameleon, nagle zupe�nie inny, �yczli- wy ca�emu �wiatu, serdeczny, Ray, jakiego nie zna�em. - Tak tylko? - upewni� si� na wszelki wypadek ma�y. Kaleczy� troch� inter-langue, ale mo�na go by�o zrozumie�. -1 nie wezwie stra�nik�w? - teraz i on u�miecha� si� - ufnie, got�w bezzw�ocznie zaprzyja�ni� si� z tym roze�mia- nym m�czyzn�. - To dobrze, bo ja ich wcale nie lubi�. Zaraz musz� cz�owieka wypytywa�, co robi i dlaczego jest sam. - Zgubi�e� swoj� Grup� i nie mo�esz jej znale��? Poszli gdzie� sobie bez ciebie? - Nie. - Ma�y kucn�� naprzeciw Raya, te� opar� r�czki na rozstawionych kolanach; by�y opalone, podrapane i brudne. Patrzy�em na nich z g�ry: w tych samych pozach, du�y i ma�y cz�owiek wygl�dali, jak gdyby odprawiali jaki� im tylko znany, zamierzch�y, bardzo wa�ny rytua�. - To ja si� im zgubi�em! - Uciek�e�? - No, niezupe�nie. - Teraz, gdy jeden z nas m�g� ju� by� uwa�any za przyjaciela, ma�y zrobi� si� bardzo rozmowny. - To ju� jest taki... zwyczaj. Oni s� nudni, wszyscy, a dziew- czyny si� ma�� o byle g�upstwo, wiesz... Wi�c zawsze im si� gubi�, pani z�o�ci si� potem, ale nie bardzo, bo nie jest z�a naprawd� - jak mnie nie ma, to mo�e sobie odpocz��, nikt nie podsuwa dzieciom nie... niesamowitych pomys��w. Ona tak zawsze m�wi. I m�wi jeszcze, �e jestem za bardzo ab-sor-bu-j�-cy jak na jej mo�liwo�ci. Naprawd�, tak za- wsze m�wi... - Ray, powinni�my jednak odes�a� go do tej pani... - zacz��em, ale on tylko machn�� r�k�. Ma�y tak�e nie zwraca� na mnie uwagi - zrobi�em si� niewa�ny, nawet moimi gro�bami nie warto by�o zanadto si� przejmowa�. - I co wtedy robisz, kiedy ju� zgubisz grup�? - zapyta� Ray, jak gdyby to naprawd� mog�o go interesowa�. - Przychodzisz tutaj, �eby ogl�da� statki? - To te�. Ale najbardziej lubi� chodzi� nad wod� i zbie- ra� kawa�ki drewna, kt�re wyrzuca morze. Takie czarne i g�adkie. Kiedy s� mokre, �atwo je ci�� scyzorykiem. Wi�c wycinam z nich r�ne rzeczy, a najcz�ciej tych niby-ludzi, 0 kt�rych m�wi� dziadek. - Zwariowa�e�, Ray - zaczyna�em si� niecierpliwi�; do pe�ni szcz�cia potrzebny mi by� tylko ten oberwany dzie- ciak, kt�rego lada chwila zaczn� poszukiwa�, zaalarmowani przez ow� jego �pani�" wszyscy stra�nicy portu. - Sko�cz z tym, czekaj� na nas na statku. Nie reagowa� - jak gdybym przesta� dla niego istnie�. Pochyli� si� ku ch�opcu, uj�� go za ramiona - jego �yczliwie u�miechaj�ca si� twarz by�a - pod tym u�miechem - uwa�na 1 napi�ta. - O jakich niby-ludziach opowiada� ci dziadek? - Tych z morza. Dziadek ich widzia�, jak wychodzili z wody. �owi� ryby, a oni wyszli f^tali ko�o niego. S� tacy sami jak my, kiedy si� na nich patrzy. Tylko nie m�wi�. I kiedy chcesz ich dotkn��, r�ka przechodzi na wylot. Nic nie bujam... v - Wiem. Chcia�em powiedzie� �bzdury", ale w g�osie Raya by�o co� takiego, �e nie mog�em. Zelektryzowany kucn��em tak�e, schylaj�c si� ku dziecku; jego ogromne oczy by�y bardzo powa�ne, nie zmy�la�, wierzy� we wszystko, co m�wi�, i cho� ta ich rozmowa brzmia�a jak bredzenie sza- le�ca, poczu�em dziwny dreszcz - niepokoju, ale i ocze- kiwania zarazem. - O czym on m�wi? Co wy pleciecie obaj?�zamajaczy�a mi nagle przera�aj�ca i nonsensowna wizja jakich� podmor- skich, p�prze�roczystych stwor�w; w teoriach na temat Tr�jk�ta Bermudzkiego zdarza�y si� i takie, kt�re przypisy- wa�y tajemnicze katastrofy statk�w i �mier� ludzi dzia�alno�- ci kosmit�w lub istot zamieszkuj�cych podmorskie g��bie czy groty; dotychczas uwa�a�em je za tw�r bujnej fantazji... Ale istnieli przecie� naoczni �wiadkowie startu dziwnych obiekt�w wynurzaj�cych si� z wody, robiono zdj�cia, nagra- nia... Falsyfikaty? Przywidzenia? Autosugestia? Najpraw- dopodobniej, ale to niespodziane napi�cie w g�osie Raya, kt�rego nie pos�dzi�bym o histeri� czy autosugesti�, Raya, kt�ry tam przecie� by�... By� i - cokolwiek widzia� - milcza�, zas�aniaj�c si� przed zbytni� dociekliwo�ci� tymi dwoma s�owami: �nie zrozumiesz". A� do tej chwili - bo w�a�nie zacz�� m�wi�; nie do mnie, do tego dziecka: - Pos�uchaj, je�eli kiedy� spotkasz takiego morskiego niby-ludzika, nie podchod�. - Pochylony, z r�kami na szczup�ych, drobnych ramionkach dziecka, m�wi� z naci- skiem, jak kto�, kto przestrzega, l�kaj�c si�, �e nie zostanie wys�uchany. - Obiecaj mi to, dobrze? On b�dzie nawet mi�y, bardzo do ciebie podobny, no - ca�kiem jak drugi ty... Pomy�lisz mo�e, �e m�g�by� go polubi�, �e w�a�nie z nim m�g�by� si� zaprzyja�ni� jak jeszcze nigdy z nikim - w�a�nie dlatego, �e jest taki podobny... Ale nie r�b tego. Uciekaj. Uciekaj jak najdalej. Obiecaj mi to, prosz�... - Ale dziadek... #lJH "*�< - Tw�j dziadek jest chory, prawda? No, nie jest taki jaK wszyscy... - No... -ch�opiec przytakn�� machinalnie, zdziwiony, ale widocznie zawstydzi� si� swojej nielojalno�ci i zacz�� broni� dziadka: - Ale to nic nie szkodzi... Jest bardzo dobry, naprawd�. Nigdy na mnie nie krzyczy... Tylko opowiada i opowiada o tych ludziach. I robi ci�gle ruchy... o takie. Jakby co� chwyta� i to przecieka�o przez palce... Od strony kapitanatu us�ysza�em g�osy i tupot krok�w, odwr�ci�em si�: w nasz� stron� bieg�a m�oda dziewczyna w niebieskim mini-skaf andrze z widocznym z daleka Signum U�miechu na piersiach, a za ni� gromadka dzieci, ubranych, tak jak i ch�opiec, w zielone skafanderki. Spojrza�em na ma�ego; ju� sta�, buzi� mia� nachmurzon�, doln� warg� wysun�� nieco do przodu. Kapelusz zjecha� mu ju� ca�kiem na plecy i nie os�ania� g�owy, zmierzwione w�osy stercza�y wicherkami nad czo�em. - Po mnie - oznajmi� chmurnie. Jednym spojrzeniem oceni� odleg�o��, kt�r� musia�a przeby� biegn�ca opiekunka i dzieci z jego Grupy, odwr�ci� si� do Raya, powiedzia� z nag�� decyzj�: - Dobrze. Mog� ci przyrzec. Dziadkowi ju� przyrzek�em, on te� m�wi jak ty, kiedy... kiedy jest spokoj- niejszy. B�d� je rze�bi� w drewnie, ale do nich nie p�jd�, je�eli wyjd� z morza... A tego jednego ci dam, �eby� wiedzia�, �e dotrzymam s�owa. Masz, schowaj dobrze. Sam go zrobi�em. W�a�ciwie mia� by� dla Margit, ale jej ju� nie lubi�, bo naskar�y�a pani. Wi�c ty go we�. Ciebie m�g�bym polubi�... Si�gn�� pod swoje poncho, wyci�gn�� ma��, brudn� r�czk� i wcisn�� Rayowi jaki� czarny, dziwaczny przedmiot. Potem odwr�ci� si� i pobieg� w stron� zbli�aj�cej si� Grupy. Dziew- czyna i dzieciaki skupi�y si� wok� niego; opiekunka praw- dopodobnie gniewa�a si� (�ale nie bardzo") za t� jego ucieczk�. Popatrzy�em na Raya - sta� nieruchomo, �ciskaj�c w r�ku to co�, co ofiarowa� mu ch�opiec. Przyjrza�em si�: by�a to nieco pokraczna posta� ludzka, wyci�ta no�em w pow�lonym korzeniu, wyg�adzonym do po�ysku przez fale. Twarz, pod�u�n�, nie wi�ksz� od cz�onu kciuka, skrzy- wia� ob��dny strach - takie wra�enie wywo�ywa�y otwarte do krzyku usta; oczy - wskutek nieporadno�ci rze�bi�cej je r�ki - jak gdyby wy�azi�y z orbit. Czy tylko - w wyniku nieporad- no�ci? - Zabawny dzieciak... - bez przekonania powiedzia� Ray. G�os mia� niski, chrapliwy, bezd�wi�czny; podni�s� r�k�, bardzo powoli przesun�� ni� po twarzy, jakby chcia� z niej co� zetrze�. Sta�, patrz�c w stron� oddalaj�cej si� Grupy, a potem znowu powt�rzy� ten sam ruch. -1 mi�y, nie uwa�asz? Obraca� trzyman� w r�ku figurk�; my�la�em, �e j� wyrzu- ci, ale wsun�� do kieszeni na piersiach. Nie zmie�ci�a si�; brzydka, przera�ona twarz wystawa�a podpieraj�c uko�nie patk�, kt�ra zacienia�a j� tak, jak kapelusz buzi� ch�opca. Ray spojrza� na mnie, rysy mia� wci�� wyostrzone, k�ciki ust opada�y w d�. Czeka�. Wiedzia�em na co: na moje s�owa. - O jakich ludziach z morza rozmawiali�cie, Ray? - spyta�em. Mia�em wra�enie, �e si� waha. Mylne - bo jego oczy zmru�y�y si� - oboj�tne, ch�odne i czujne. - Nie mam poj�cia. Dzieciak ma wyobra�ni�... A do tego ten dziadek, kt�ry mu opowiada niestworzone historie... - To jeszcze nie jest pow�d, �eby utwierdza� go w prze- konaniu o realno�ci tych... zmy�le� - powiedzia�em cierpko, w�ciek�y na siebie, �e da�em si� oszuka�: jego bredzenie by�o tak sugestywne, �e niemal uwierzy�em w istnienie owych stwor�w. � Tak� nadmiernie pobudliw� fantazj� powinno si� hamowa�, a nie nabija� dzieciakowi g�ow� bzdurami. Nie mog� poj��, co ci� napad�o, Ray. Nim odpowiedzia�, b�ysn�� z�bami w ol�niewaj�cym, cho� dziwnie bezradosnym u�miechu. Mia�em wra�enie, �e stara si� dzia�a� mi na nerwy rozmy�lnie. 'A - Och, nie przesadzaj. Wyjdzie mu to na dobre. Chcia- �em po prostu, �eby by� ostro�niejszy, gdy zbli�a si� do wody. Do dzieci �atwiej trafi� opowie�ci� ni� logicznym wyk�a- dem o niebezpiecze�stwie utoni�cia, powiniene� to wie- dzie�, Kew. Odwr�ci� si� na pi�cie i zrobi� par� krok�w w stron� morza, ostentacyjnie nie zwracaj�c ju� na mnie uwagi. Mia�em niejakie w�tpliwo�ci, czy jego rozumowanie jest prawid�owe z pedagogicznego punktu widzenia, afc to w ko�cu nie by�a moja rzecz, nie mia�em o co si� czepia�. Niepotrzebnie zrobi�em z tego spraw�, tak jak i niepotrzeb- nie stali�my tutaj, o kilkadziesi�t krok�w od trapu - w pe�- nym s�o�cu, rozdra�nieni upa�em, o byle co gotowi si� pok��ci�. - W porz�dku, Ray - powiedzia�em, patrz�c na jego plecy. - To wszystko nie ma sensu. Chod�my lepiej na statek. Skin�� g�ow�, najwyra�niej nie zamierzaj�c powraca� do porzuconego tematu; to by�a jedna z cech, kt�r� w nim znajdowa�em bez zmian - nigdy nie �ywi� urazy, nie zacina� si�, nie obra�a�. Zbli�y�em si� do niego; dotykaj�c si� prawie ramionami, ruszyli�my obaj w kierunku schodni statku. Byli�my przy trapie, kiedy zatrzyma� si� tak nagle, �e zanim to spostrzeg�em, wyprzedzi�em go o kilka krok�w. Kiedy si� odwr�ci�em, zobaczy�em niepok�j w jego twarzy; sta� nieruchomo w swoim bia�ym skafandrze, kt�rego g�rn� kiesze� wydyma�a niesamowita figurka z czarnego drewna. Znieruchomia�y przesuwa� wzrokiem po pok�adach �Ariad- ny", po nadbud�wkach, wzd�u� burty, wznosz�cej si� wyso- ko nad wod�; �adunek jeszcze nie zosta� uko�czony, zanu- rzenie "nie si�ga�o linii wodnej. W jego oczach nie by�o podziwu, tylko niezrozumia�a czujno��, powiedzia�bym - obawa, gdyby nie by�o to tak nonsensowne. - Ray? O co ci chodzi, Ray? Odetchn�� z trudem, jakby si� z czym� zmaga�, ale g�os mia� prawie spokojny: - Czy zauwa�y�e�, �e on, ten ma�y, mia� takie oczy jak... - nie doko�czy�, ale i tak wiedzia�em, jakie imi� pad�oby. W zamy�leniu, bardziej do siebie ni� do mnie, m�wi� dalej: - Nie, ty nie mo�esz pami�ta�, jakie by�y jej oczy... Ja tak�e... prawie zapomnia�em. Dopiero dzisiaj... - Ray, przesta�! Nie wolno ci ci�gle rozpami�tywa�, Ray! - Nic nie rozumiesz - powiedzia� wolno. - Ja nie dlate- go... To, co prze�y�em... jest tylko moj� spraw�. Ale... pyta�e� mnie o Tr�jk�t. Dziwi�e� si�, �e milcz�, �e w niczym nie chc� ci pom�c. Teraz tak�e dziwisz si� - sk�d wiem... Umilk�, jakby si� waha�. Jak cz�owiek, kt�ry nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, albo jak automat prowadzony programem zrobi� zn�w kilka krok�w. Przystan�� dopiero w�wczas, gdy jego r�ka dotkn�a por�czy trapu. Popatrzy� na mnie - d�ugo, uwa�nie, pociemnia�ymi, rozszerzonymi oczami, ca�kiem inaczej ni� dot�d. - Przyjecha�e� tam do mnie, do Aten, taki pewny siebie, energiczny i prze�wiadczony, �e wszystko, czego dotkniesz, musi ci si� udawa�. Liczy�e� na mnie - na moj� znajomo�� Tr�jk�ta, wiedz�. A ja niczego nie chc� ci powiedzie�, wyt�umaczy�. Uwa�asz mnie pewno za dziwaka. Albo jesz- cze gorzej. A czy nie przysz�o ci do g�owy, �e ja po prostu nie wiem? Nie wiem niczego, co mog�oby ci pom�c. - By�e� tam przecie�. I lata po�wi�ci�e� badaniom tych obszar�w. - Tak, ale - to nic nie da�o... Nic konkretnego, rozu- miesz, nic, co mo�na by w jakikolwiek spos�b uj��. Gar�� oderwanych informacji, zjawisk, nie wi���cych si� z sob�. - M�g�by� przynajmniej opowiedzie� mi je, Ray. - M�g�bym. Ale to nic ci nie da. Nie uwierzy�by�. Albo zacz��by� si� sugerowa�. Nie ma sensu. Tym bardziej �e wszystko, czego ja do�wiadczy�em, wcale nie musi powt�- rzy� si� tym razem... Tr�jk�t jest pomys�owy. I nie wyczer- pa� wszystkich swych mo�liwo�ci, przynajmniej ja tak s�- dz�... Wiem, co my�lisz: boj� si�, wi�c zacz��em Tr�jk�t demonizowa�. Mo�e. Ale gdy tam ju� b�dziemy... Nie, po co ubiega� fakty; lepiej, �eby� si� przedtem sam zorientowa�. Nie o tym chcia�em. Po prostu pomy�la�em, �e powinienem ci� przestrzec: nie ufaj za bardzo sobie, aparatom, nauko- wym metodom. Nie ufaj nawet w�asnym zmys�om. - Dlaczego mi to m�wisz? - Bo jeste� tak pewny siebie... a tak przecie� �miertelny, Kew. Pami�tasz, powiedzia�em ci, nie chcia�bym by� �wiad- kiem tego, jak gin� inni... - A ty? Nie pomy�la�e� o sobie? Ty tak�e mo�esz zgin��. - M�wi�em ju�: to nie jest takie wa�ne. Mo�e b�d� si� ba� - w chwili, kiedy to si� ju� zacznie, ba� umierania... Potem - ju� nic... Patrzy�em na niego z wzrastaj�cym zdziwieniem. Powt�- rzy�em: - Dlaczego m�wisz o tym wszystkim w�a�nie teraz? - Tak, powinienem wcze�niej. Jako� - nie mog�em. Mo�e to by� egoizm, a mo�e... z�o��, bo przyjecha�e� i rozbi�e� m�j spok�j, nad kt�rym pracowa�em tyle lat. Gdyby� ty si� nie zjawi�, siedzia�bym nadal w Europie, pr�buj�c nie pami�ta�. Czyta�bym ksi��ki, p�ywa�bym i przygl�da� si�, jak z dnia na dzie� rozrasta si� m�j ogr�d... I wyk�ada� fizyk�, a to - przynajmniej w zakresie, jaki obowi�zuje student�w wy- �szych uczelni - jest wiedza empirycznie sprawdzalna, daj�- ca wra�enie wyrnierno�ci otaczaj�cego nas �wiata. Ale ty chyba musia�e� przyjecha� po mnie, Kew. - Musia�em? - Tak. Widzisz, do tego zmierzam, w to jedno musisz mi uwierzy�. Na s�owo - bo nie mam �adnych dowod�w; ja to po prostu wiem. Ale jest to jedyna moja wiedza, kt�rej jestem zupe�nie pewny... Urwa�; oddycha� z trudem, ten jego oddech s�ysza�em bardzo wyra�nie w upalnej ciszy. Mia�em wra�enie, �e trudno mu m�wi� dalej. Ale si� przem�g�. - Niech to zostanie mi�dzy nami - przynajmniej na razie, Kew. Nie odpowiada mi rola Kassandry. Nie chcia�bym wyda� si�...�mieszny. Nikomu. Tobie tak�e, i dlatego by�em zdecydowany milcze�. Dopiero kiedy zobaczy�em tego ch�opca i jego oczy, pomy�la�em, �e nie mam prawa... Zmaga) si� z sob�, to byio ca�kiem wyra�ne. Nie ponagla- �em go; po chwili zacz�� znowu, znacznie spokojniej - widocznie opanowa� si� du�ym wysi�kiem woli: - Widzisz, skoro ju� wpakowa�e� si� w t� spraw�... musisz przyj��, jak pewnik, jak prawo Gaussa czy Keplera na przyk�ad, �e ca�a wiedza, jak� rozporz�dzamy, stanie si� nieprzydatna, �e niemo�liwe stanie si� nagle mo�liwe, �e nie b�dziemy wiedzieli, kiedy nami i wszystkim, co b�dzie dzia� si� wok�, rz�dzi... zwyk�y przypadek czy zbieg okoliczno�ci, a kiedy... jaka� si�a, niepoj�ta, z naszego punktu widzenia zupe�nie alogiczna. I �e jedyny spos�b, by - ju� nie: pozna� j�, bo nie wiem, czy to w og�le m

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!