6727
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 6727 |
Rozszerzenie: |
6727 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 6727 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 6727 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
6727 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
GABRIELA G�RSKA
PIEKIELNY TR�JK�T
Od samego pocz�tku pozyskanie dla ekspedycji Raya
Gordona jako fizyka i jednocze�nie pilota sta�o si� spraw�
najwa�niejsz�. Prawd� m�wi�c, wbi�em to sobie do g�owy
tak, jakby od tego, czy Ray zgodzi si� na wsp�prac�,
zale�a�o powodzenie ca�ego przedsi�wzi�cia.
Wiedzia�em, �e to nie b�dzie �atwe. Cztery czy pi�� lat
temu, po nigdy nie wyja�nionej katastrofie �Delphina", Ray
zrezygnowa� z lot�w, wycofa� si� z czynnej s�u�by, w kilka
miesi�cy p�niej poprosi� o dymisj� ze stanowiska naczelne-
go fizyka Mi�dzynarodowego Instytutu Oceanografii. Za-
rzuci� wszystkie prowadzone badania, kupi� ma�� posiad�o��
gdzie� w okolicy Aten, zakopa� si� w niej ca�kiem. Mia�
wprawdzie jak�� docentur�, wyk�ada� na uniwersytecie
w Atenach, ale to by�o wszystko. Pozrywa� znajomo�ci,
unika� dawnych przyjaci�, nie utrzymywa� z nikim bli�szych
kontakt�w. Tyle zdo�a�em si� dowiedzie� po dw�ch tygod-
niach zbierania informacji.
Musia�em liczy� si� z tym, �e mi odm�wi. W�a�nie dlatego
sam pojecha�em do niego, zamiast wys�a� kablogram czy
��czy� si� z nim video. Na kablogram mo�na oddepeszowa�
�nie", w rozmowie videofonowej wystarczy wcisn�� przy-
cisk, by przerwa� po��czenie. Cz�owieka trudniej jest
sp�awi�.
Mia�em nadziej�, �e mo�e go przekonam. W ostateczno�-
ci zamierza�em pos�u�y� si� pewn� informacj�, dotycz�c�
jego najbardziej osobistych spraw - chwyt, przyznaj�, nie
maj�cy nazbyt wiele wsp�lnego z zasadami zwanymi najo-
g�lniej fair play. Ale ju� bardzo dawno temu kto� wymy�li�
przys�owie, �e cel u�wi�ca �rodki. Nie takie g�upie, jak by si�
wydawa�o. A Ray by� mi potrzebny. Potrzebny bardziej, ni�
mia�em odwag� si� przyzna� - nawet przed samym sob�.
Nikt - jak dotychczas - nie po�wi�ci� a� tyle czasu
badaniom �Piekielnego Tr�jk�ta", nie wiedzia� r�wnie du�o
o kolejnych pr�bach rozwi�zania tej cholernej zagadki, co
w�a�nie on. To by�a jego pasja, nami�tno��, kt�rej podpo-
rz�dkowa� po�ow� swego �ycia. I nawet teraz, w kilka lat po
wycofaniu si� ze wszystkiego, by� ci�gle wybitnym specjalis-
t� w tej dziedzinie. Niezast�pionym - szczeg�lnie dla mnie,
nowo upieczonego szefa pierwszej od pi�ciu lat ekspedycji,
maj�cej raz jeszcze przebada� tamten rejon.
Chodzi�o zreszt� nie tylko o t� jego fachowo��. By� moim
przyjacielem. Kiedy�. W�a�ciwie dosy� dawno, od tego czasu
min�o wi�cej lat ni� od katastrofy �Delphina". Jeszcze
przed �Seahorse" - bo potem on i Kris... Niewa�ne. Skoro,
w ostateczno�ci, nie zmusi� mnie, bym u�y� przeciw niemu tej
broni, gadulstwo - teraz, po latach - nie jest wystarczaj�cym
powodem, by wywleka� t� spraw�, dotycz�c� jedynie ich
obojga. Wystarczy to: wierzy�em, �e - mimo up�ywu czasu -
mog� na niego liczy�. Na niego - i na t� dawn� przyja��.
By� jeszcze trzeci pow�d; nigdy i z nikim wsp�praca nie
uk�ada�a mi si� tak wspaniale jak z Rayem. Od pocz�tku, od
pierwszej wsp�lnej praktyki, jeszcze w okresie studi�w.
Wsp�lnej - mimo r�nicy lat - bo starszy pilot Ray Gordon
odkry� w sobie zami�owanie do fizyki po wylataniu kilku
tysi�cy mil. W Tr�jk�cie Bermudzkim, oczywi�cie. To by�
jego drugi fakultet. M�j - pierwszy.
Uzupe�niali�my si� w spos�b nieomal doskona�y. Jego
sceptyczny, pos�uguj�cy si� �elazn� logik�, ch�odny umys�
korygowa� moje zbyt fantastyczne zap�dy, ja - ze swym
nieco narwanym, czasem do�� chaotycznym sposobem my<-
�lenia - dzia�a�em, jak sam stwierdza�, na nasz dwuosobowy
zesp� pobudzaj�co (�jak zwariowane dro�d�e" - pokpiwa�
nieraz Ray). Przy tych r�nicach mieli�my pewn�, wsp�ln�
nam obu, cech�: �aden z nas nie mia� jakich� �wymy�lonych
barier", nie cofa� si� przed najbardziej karko�omn� hipote-
z�, nie uznawa� �adnych naukowych �wi�to�ci. Brzytwa
Ockhama nie mia�a w naszym tandemie nic do roboty;
byli�my sk�onni podwa�y� ka�dy pewnik - cho�by zosta�
tysi�ckrotnie sprawdzony; nic nigdy nie stanowi�o dla nas
niepodwa�alnego dowodu, nikomu, w nic, nie wierzyli�my
�na s�owo". Poza Rayem niewielu takich zna�em. W umy-
s�owo�ci przeci�tnego cz�owieka, a tak�e, cz�sto, nawet tych
nieprzeci�tnych, tkwi� niewzruszalne bariery: dogmaty nau-
kowe, czy cho�by tylko my�lowe stereotypy (niejednokrot-
nie zreszt� trudniejsze do podwa�enia ni� dowiedziony
pewnik), nazbyt g��boko wyryte w �wiadomo�ci, by dopusz-
cza�y mo�liwo�� jakiejkolwiek z ninii dyskusji; sama my�l
o niej wydaje si� �wi�tokradztwem. Taki cz�owiek, rozumu-
j�cy �mia�o a� do granicy swej �strefy zakazanej", wycofa si�
natychmiast, je�li przeprowadzany dow�d m�g�by zaprze-
czy� temu jakiemu� �tabu". Czasem - wbrew wszelkiej
oczywisto�ci. Bo staj�c wobec alternatywy: oczywisto�� czy
dogmat, wybierze zawsze nienaruszalno�� dogmatu; pod-
�wiadomie, by� mo�e, lecz to niczego nie zmienia. Uzna b��d
swego rozumowania za ka�dym razem, gdy to rozumowanie
mia�oby podda� w w�tpliwo�� przyj�ty przez niego pewnik,
stwierdzi w�asn� pomy�k� tam, gdzie jej nie pope�ni�. Przy
wszystkich naszych wadach tej jednej byli�my pozbawieni -
ja w takim samym stopniu co on. Nie istnia� �aden system,
kt�rego nie byliby�my gotowi zburzy� - chocia�by nawet
pochodzi� od nas samych. Dlatego w�a�nie Ray, z t� sam�
umiej�tno�ci� w�tpienia, by� mi a� tak potrzebny. W sytua-
cji, w jakiej mia�em si� znale��, ta cecha mog�a by� najwa�-
niejsza; wszystkie dotychczasowe badania przeprowadzone
przez ludzi zak�adaj�cych cho�by minimum twierdze� nie-
podwa�alnych, przyjmuj�cych za niewzruszalny pewnik
chocia�by tylko tyle, �e dwa i dwa to cztery, przynio-
s�y zupe�ne fiasko. Wi�c mo�e trzeba by�o zacz�� od
innej strony: za�o�y�, �e dwa plus dwa dawa� w wyni-
ku cztery wcale nie musi. To by�a moja szansa. Chyba je-
dyna, skoro badania Tr�jk�ta prowadzili - bez �adnych
rezultat�w - naukowcy przerastaj�cy mnie co najmniej
o g�ow�.
To wszystko razem sprawi�o, �e polecia�em do Aten,
zamiast - jak powinienem - siedzie� w Puerto Rico i dogl�-
da� ostatnich przygotowa�, u�eraj�c si� z ka�dym, od kogo
zale�a�o sprawne i terminowe wyj�cie �Ariadny" w morze.
Rozgrzeszy�em si� z tego zreszt� do�� �atwo: w ci�gu tej
mojej kr�tkiej - maj�cej potrwa� nie wi�cej ni� kilkana�cie
godzin - nieobecno�ci, nic wa�nego nie powinno si� zdarzy�.
To znaczy - nic takiego, z czym Johnny Olsen, m�j adminis-
tracyjny zast�pca, i kapitan van Vincent nie potrafiliby sobie
jako� poradzi�.
Pogoda by�a burzowa i nad Europ� bolidem troch� rzuca-
�o, ale poza tym czterdzie�ci minut lotu min�o, jak zwykle,
bez wi�kszych wra�e�. Pierwsze trudno�ci zacz�y si� w Ate-
nach: Ray figurowa�, co prawda, na li�cie wyk�adowc�w, ale
prywatny adres mia� zastrze�ony i dosy� d�ugo nikt - ani
w uniwersyteckim miasteczku, ani w zarz�dzie strefowym -
nie chcia� mi poda� miejsca jego zamieszkania. Nie pomog�y
pe�nomocnictwa �wiatowego Biura Nauki, ani powo�ywa-
nie si� na Organizacj� Sfederowanych Narod�w, by�em
ju� zrozpaczony, kiedy z pomoc� przyszed� mi po prostu
przypadek: niespodziewanie spotka�em Roberta Kotta
- pami�ta� mnie i Raya z Melbourne i z Toronto, wiedzia�
- jak wszyscy w�wczas - o naszej bliskiej wsp�pracy,
wi�c po chwili wahania, zdecydowa� si� wreszcie da� mi
ten adres.
Jecha�em szerok�, obsadzon� po obu stronach ��to
kwitn�cymi �arnowcami grawistrad�, zastanawiaj�c si� nad
ow� tajemniczo�ci� Raya. Wygl�da�o na to, �e mia� napraw-
d� do�� wszystkich i wszystkiego, �e chcia� uniemo�liwi�
wszelkie pr�by skontaktowania si� z sob�. Po raz pierwszy
zw�tpi�em ca�kowicie w powodzenie mojego przedsi�-
wzi�cia.
Uczucie beznadziejno�ci wzros�o, kiedy znalaz�em si�
przed jego posiad�o�ci�. Ogrodzona wysokim, betonowym
murem z w�sk�, �elazn� furtk� zatrza�ni�t� na g�ucho,
wygl�da�a tak, jak gdyby nikt nie odwiedza� jej od tygodni
(pordzewia�y zamek, k�pka trawy wyrastaj�ca pod furtk�),
robi�a nieodparte wra�enie twierdzy, odci�tego od �wiata
miejsca dobrowolnego zes�ania, nie�yczliwej obcym pustel-
ni. Mimo wszystko trudno mi by�o uwierzy� w Raya mizan-
tropa, zdzicza�ego samotnika nieprzychylnego ludziom.
Wci��, wbrew dowodom, mia�em nadziej�, �e ten, kogo
zobacz� po przekroczeniu ogrodzenia - to b�dzie dawny
Ray.
Wysiad�em z grawisteru, obszed�em go i zatrzyma�em si�
naprzeciw furtki. Z bliska nie robi�a wra�enia nieprzebytej
zapory; by�a to zwyk�a furtka z automatycznym urz�dze-
niem rejestruj�cym, magnetowidem i automatem otwieraj�-
cym od wewn�trz.
Wcisn��em przycisk aparatury rejestruj�cej. Przez d�ugi
czas nic si� nie dzia�o; sta�em przed w�sk�, zamkni�t� furtk�
z uczuciem niepewno�ci, jakie ma zawsze cz�owiek obserwo-
wany (wiedzia�em, �e ca�y czas, od naci�ni�cia w��cznika,
teleobiektyw przekazuje m�j obraz ekranom rozmieszczo-
nym po ca�ym domu) - i wobec tej �wiadomo�ci czu�em si�
z ka�d� chwil� coraz bardziej g�upio. Trwa�o to d�ugo, tak
d�ugo, �e wreszcie zacz��em si� zastanawia�, czy automat si�
nie zaci�� lub czy nie nacisn��em zbyt lekko, by w��czy�
rejestrator. Podnios�em r�k�, by wcisn�� guzik znowu,
i wtedy us�ysza�em spokojny, r�wny g�os Raya - g�os,
w kt�rym nie by�o najs�abszego zdziwienia:
- Wejd�, Kew. Jestem ko�o basenu, po drugiej stronie
domu.
Brak zaskoczenia �wiadczy� o tym, �e widzia� mnie przez
ca�y czas - wystarczaj�co d�ugo, by si� opanowa�. Mo�e
waha� si�, czy w og�le otworzy�? Nie zastanawiaj�c si� nad
tym wi�cej popchn��em furtk�. Otworzy�a si� lekko. Zaraz
za murem zaczyna� si� du�y ogr�d; dom, a raczej bungalow -
bia�y i niski, gin�� w zieleni; zdzicza�e figi i oleandry, pinie,
kapryfolium i tamaryszki, kwitn�ce ciemnym fioletem, daw-
no nie przycinane glicynie otacza�y go tak spl�tan� g�stw�,
jakby Rayowi nie wystarcza�a brama i wysoki na osiem st�p
mur; jak gdyby �cian� rozro�ni�tej zieleni pragn�� si� dodat-
kowo zabezpieczy� przed ciekawo�ci� natr�tnych, ludzkich
oczu. Ledwie to pomy�la�em, wzruszy�em ramionami: chyba
jednak przesadza�em z tym wszystkim, zaczynaj�c Raya
demonizowa�.
Ruszy�em �wirowan� alejk�. Obszed�em dom dooko�a, za
wschodni� �cian� by� rzeczywi�cie basen, niewielki, z bardzo
b��kitn� wod�. I chyba do�� g��boki - na jednym z kr�tszych
bok�w zamocowano trampolin�. Pomy�la�em: �nie�le si�
Ray urz�dzi�" i w tej samej prawie chwili go zobaczy�em.
Szed� w moj� stron�, ubrany tylko w slipy, opalony, po�ysku-
� jacy �ciekaj�c� po sk�rze wod�. U�miecha� si�. Ale oczy
mia� czujne.
- Mi�o zobaczy� ci� znowu po tylu latach, Kew.
Przypuszcza�em, �e wcale nie by� tym taki zachwycony;
gdyby cho� troch� zale�a�o mu na moim widoku, mia� tysi�c
mo�liwo�ci, by skontaktowa� si� ze mn� w ci�gu tych lat. Ale
uda�em, �e jego o�wiadczenie bior� za dobr� monet� - nie
mog�em przecie� pozwoli� sobie na luksus okazania urazy,
a w ka�dym razie - na pewno jeszcze nie teraz, nie w tej
chwili. Wyszczerzy�em z�by w u�miechu, kt�rego beztroska
- mam nadziej� - by�a przekonuj�ca.
- Jak si� chyba domy�lasz, ciesz� si� z tego jeszcze
bardziej od ciebie, Ray.
Nic si� nie zmieni�, a w ka�dym razie bardzo ma�o:
barczysty, wspania�e umi�niony, bez grama zb�dnego t�usz-
czu, z bezb��dnie wysklepion� klatk� piersiow� i p�askim,
nieomal wkl�s�ym brzuchem mimo dobiegaj�cej czterdzies-
tki; przyby�o mu tylko troch� zmarszczek w k�cikach oczu,
to wszystko. Patrzy�em z odrobin� zazdrosnego podziwu:
by�em dziesi�� lat m�odszy, ale nie mog�em bez wpadania
w kompleksy mierzy� si� z Rayem. Poczu�em z�o�� - sam nie
wiem: na siebie czy na niego; pewnie dlatego bez �adnych
wst�p�w powiedzia�em to, co nale�a�o powiedzie� o wiele
p�niej, wtedy, gdy ju� zdo�a�bym stworzy� atmosfer� zau-
fania i kole�e�stwa:
;.- Przyjecha�em, bo jeste� mi bardzo potrzebny, Ray... -
urwa�em na widok ironicznych iskierek w jego br�zowych
oczach. Ale by�o za p�no; odkry�em karty, nim dowiedzia-
�em si�, co on trzyma w r�ku. Z punktu widzenia wszelkich
taktyk post�powania by� to cholerny b��d; wiedzia�em o tym
i rozumia�em, �e Ray to tak�e wie.
- C�, tak my�la�em... - u�miechn�� si� szeroko, w k�ci-
kach oczu zbieg�y si� drobne zmarszczki, ale same oczy
pozosta�y niezmienne: uwa�ne i skupione. - Skoro zada�e�
sobie trud, �eby mnie tu odnale��...
Schyli� si�, podni�s� koszul� le��c� na obmur�wce base-
nu; mi�nie prze�lizn�y si� g�adko pod sk�r�, znowu poczu-
�em lekkie uk�ucie zazdro�ci.
Z koszul� w r�ku, wyprostowany, nieomal nagi na tle
ciemnob��kitnego nieba, powiedzia�:
- To mi�e, �e przypomnia�e� sobie o mnie, gdy okaza�o
si�, �e kto� jest ci potrzebny, Kew. - Pozostawa�o mi tylko,
�ywi� nadziej�, �e owo ledwie uchwytne szyderstwo w jego
g�osie jest teraz czym� zwyczajnym.
Nie �kto�" - ty - chcia�em powiedzie�, ale ugryz�em si�
w sam� por� w j�zyk. Czy to by�a aluzja, wyrzut?xC�,
mo�na by�o i w ten spos�b rozumie�; po katastrofie �Delp-
hina", gdy Ray, jak ranne zwierz� ucieka� od przyjaci�
i zamyka� si� w sobie, mog�em, by� mo�e, do�o�y� wi�cej
stara�, aby prze�ama� mur jego martwej rozpaczy, mog�em
mu mo�e pom�c. Gdybym naprawd� by� si� o to postara�.
Ale ja wola�em powiedzie� sobie, �e ka�dy ma to prawo: do
prze�ywania w spokoju swoich dramat�w. I �e ka�da pr�ba
pomocy jest wtedy tylko uszcz�liwianiem na si��, wtr�ca-
niem si� w cudze sprawy, najzwyczajniejszym w�cibstwem.
By�em o tym najg��biej przekonany. Czy rzeczywi�cie?
A mo�e by�o mi tylko z takim za�o�eniem wygodniej?
My�la�em o tym wszystkim id�c z Rayem w kierunku
bungalowu. Zielonkawa jaszczurka wygrzewa�a si� w s�o�cu
na stopniu schod�w; cienka sk�ra podgardla wzdyma�a si�
przyspieszonym oddechem. Nasze kroki sp�oszy�y j�, w jed-
nej chwili senna nieruchomo�� zmieni�a si� w nieuchwytny
dla oczu, zielonkawy b�ysk, kt�ry znikn�� w niewidocznej dla
mnie szparze mi�dzy kamiennymi stopniami, jakby jej nigdy
nie by�o. S�aby podmuch wiatru, tak s�aby, �e nie poczu�em
go wcale na rozpalonej sk�rze, przyni�s� ci�ki i s�odki
zapach - magnolii? - oleandr�w? - str�caj�c na bia�e p�yty
rozleg�ego tarasu kilka r�owych p�atk�w. To, �e ta sama
Ziemia mia�a i miejsce tak niepoj�te jak Tr�jk�t, stref�
grozy, w kt�rej gin�y tysi�ce ludzi bez �ladu, wyda�o mi si�
nagle czym� niewiarygodnym.
- Tu b�dzie najwygodniej - powiedzia� Ray. Nie zapro-
testowa�em, cho� by�em pewien, �e wewn�trz domu by�oby
znacznie ch�odniej; mia� tam chyba, do licha, jak�� klimaty-
zacj�. Siadaj�c na skrzypi�cym, bambusowym fotelu pomy-
�la�em, �e jednak troch� przesadza z t� swoj� sparta�sko�-
ci�; je�li si� chce pomieszka� troch� w prymitywnych warun-
kach mo�na wynaj�� co� przez �Glob-Turist" - na wyspach
Polinezji czy w innym rezerwacie. Zamiana domu po�o�one-
go tu� obok najelegantszej, s�yn�cej z umi�owania luksusu
metropolii na co� w rodzaju sza�asu eremity lub chaty
dziewi�tnastowiecznego pioniera, to ju� naprawd� za du�o.
- Whisky, gin, koniak? - tak by�em zamy�lony, �e drgn�-
�em na d�wi�k jego g�osu. Pochyla� si� nad barkiem -
prawdziwym, ch�odzonym barkiem, w zaskakuj�cy spos�b
wyczarowanym ze �ciany - mniej chyba zdziwi�by mnie
widok ciemnosk�rego boya w kwiecistym, bawe�nianym
pareo, z tac� w r�kach, jak na starych filmach. Prze�kn��em
g�o�no �lin�.
- Whisky, je�li ju� tak daleko posuwasz swoj� go�cin-
no��. Z mas� lodu - co najmniej cztery kostki...
k
II
Nala� mi szybko, dla siebie zmiesza� cocktail. Przysiad� na
brzegu sto�u, przygl�da� mi si� z g�ry - jego oczy zn�w by�y
powa�ne, taksuj�ce.
- Teraz, kiedy wszelkim konwenansom sta�o si� zado��,
mo�esz powiedzie�, co ci� sprowadza, Kew.
Milcza�em, stropiony. Czy dawniej te� by� taki - ironiczny
pod pozorn� uk�adno�ci�, twardy jak stal pod mask� tej
szyderczej grzeczno�ci? Mo�e i tak, tylko ja odwyk�em;
zacz��em widzie� go innym w swoich wspomnieniach. A mo-
�e on si� zmieni� po tej historii z Kris...
- Potrzebuj� pilota. Bardzo dobrego pilota - wypali�em.
- Zosta�em mianowany kierownikiem wyprawy, od kt�rej
powodzenia, nie ukrywam, zale�y moja przysz�o��. Znaczn�
cz�� bada� trzeba prowadzi� z wodolot�w, teren jest nazbyt
wielki, by robi� to w inny spos�b. I sprawa zbyt powa�na, nie
tylko dla mnie, �ebym nie stara� si� mie� najlepszych ludzi,
jakich w og�le...
- Zwr�� si� do Sharka Tessona. Jest znacznie lepszy,
wiesz - poradzi� ojcowsko Ray, przerywaj�c mi niemal w p�
s�owa. Zamurowa�o mnie, przez chwil� siedzia�em nierucho-
mo, mrugaj�c powiekami. Drwi�? Nie, nie wygl�da�o na to,
patrzy� na mnie prawie ze - zatroskany?, tylko w jego oczach
zn�w -migota�y jakie� dziwne iskierki. Czy�by naprawd�
my�la�, �e t�uk�em si� a� tutaj z Puerto Rico, by us�ysze� t�
rad�? Nie... to ja zapomnia�em, Le nie mo�na wierzy�
�adnemu z jego solennych wyraz�w twarzy, na kt�re m�g�
nabiera� si� tylko kto�, kto bardzo ma�o go zna�.
- Nie chc� Sharka Tessona - powiedzia�em zdecydowa-
nie, odstawiaj�c szklank� (moje spocone palce pozostawi�y
wyra�ny, przejrzysty �lad na szkle zmatowia�ym od ch�odu;
teraz znika� powoli). - Ani Reda Calldvella czy Marca
Kenna, je�li ju� o to chodzi. Kandydatur� Deveya Smitha
te� mo�esz sobie darowa�. Chc� mie� w swojej ekipie ciebie.
Po pierwsze dlatego, �e to powinien by� fizyk, dobry fizyk,
nie tylko pilot. Po drugie, bo to piekielnie trudna do
rozgryzienia sprawa, a nigdy, z nikim, nie pracowa�o mi si�
tak dobrze! Po trzecie - bo tylko ty...
- Nie.
Zabrzmia�o to jak trzask bata. Zamilk�em. Utkwili�my
wzrok w sobie i gdy tak patrzyli�my, zobaczy�em nagle na
twarzy Raya zarysowuj�ce si� dwie g��bokie bruzdy, kt�re
��obi�y twarde linie od nosa do ust; teraz, niespodziewanie,
stwierdzi�em, �e jednak si� postarza�, twarz mia� zm�czon�
i gorzk�. Powt�rzy�:
- Nie. - I zaraz, jak gdyby chc�c uprzedzi� to, co
m�g�bym"powiedzie�, ubiec moj� argumentacj�, dorzuci�: -
Zapomnia�e� o jednym: od bardzo dawna ju� nie latam
zawodowo...
- Lata�e� dla Baxtera.
- Och, tak... - odwr�ci� si� gwa�townie, jakby chcia�
spojrze� na co�, co znajdowa�o si� za nim, lecz nagle
zrezygnowa�; wp�odwr�cony popatrzy� na mnie przez ra-
mi�. - To tak�e by�o do�� dawno... (�Jeszcze przed �mierci�
Kris" - pomy�la�o co� we mnie, rzeczowo, bez wsp�czucia,
ale nie powiedzia�em nic). -1 by�em m�odszy, wiesz...
- No tak. Teraz jeste� w wieku emerytalnym. Bardzo ci�
lubi�, kiedy si� zgrywasz, Ray...
Za�mia� si� cicho i to mog�em odnotowa� jako pierwsze,
co prawda do�� mizerne, zwyci�stwo.
- Nie to. Nie mam zamiaru kokietowa� ci� swoim wie-
kiem, Kew. - Si�gn�� po shaker, chwil� przygl�da� mu si�,
jakby nie wiedzia�, do czego mo�e s�u�y�, wreszcie odstawi�
go i zn�w przysiad� na brzegu sto�u. Patrzy� na mnie prosto,
spokojnie, bez zniecierpliwienia, ale i bez u�miechu. -
Widzisz, przychodzi po prostu taka chwila, kiedy ju� ma si�
do��. Wszystkiego. Czasami my�l�, �e chyba siebie tak�e... -
Odwr�ci� g�ow� i patrzy� w nas�oneczniony ogr�d; w ciszy,
kt�ra zapad�a, us�ysza�em cykad� - wysoki, dra�ni�cy terkot
owada wwierca� si� w rozpra�one powietrze, drga� nad wy-
schni�t� ziemi�; pomy�la�em, �e d�ugo tego nie znios�.
W�a�nie wtedy Ray odezwa� si� znowu - po raz pierwszy
w tym dniu czu�em, �e m�wi do mnie, �e chce by� w�a�nie
przeze mnie zrozumiany, do mnie trafi� s�owami. - Gdy si�
jest bardzo m�odym, �wiat ma jedn� warto��: przygody.
Gonisz za niezwyczajnym, za tym, co nieuchwytne, co niesie
z sob� ryzyko, okazj� sprawdzenia siebie... I wydaje ci si� to
podniecaj�ce. Potem przechodzi. Cz�owiek staje si� w ko�cu
nie tyle, �e zm�czony, raczej leniwy. Coraz mniej widzi
rzeczy, dla kt�rych warto rozbija� sobie �eb. Zaczyna celeb-
rowa� swoje upodobania, my�li ju� tylko o w�asnej wygo-
dzie...
- Powiedzmy: wygodnictwie....
13
- Niech b�dzie - zgodzi� si� �atwo, za �atwo. - Nie warto
spiera� si� teraz o s�owa...
Nie chcia�em mu pozwoli� wymkn�� si� w taki spos�b,
dopu�ci�, �eby wy�lizn�� mi si� bez wi�kszego trudu, obraca-
j�c wszystko w akademick� dyskusj�. Powiedzia�em:
- Nie m�wisz tego powa�nie.
- Wyobra� sobie, �e tak...
- Chyba nie zacz��e� po prostu... ba� si�, Ray?
Nie obrazi� si�, popatrzy� na mnie tak, jak gdyby chcia�
powiedzie�: �I c� ty mo�esz wiedzie� o l�ku?" Ale nie
powiedzia� nic. Po chwili daremnego wyczekiwania na jakie�
dalsze s�owa zaatakowa�em powt�rnie:
- Nie zacz��e� si� ba�... niebezpiecze�stwa, �mierci...
Bruzda w k�ciku ust, nie do poj�cia raptem zgorzknia-
�ych, po raz drugi postarzy�a jego twarz.
- Niebezpiecze�stwa, �mierci... - powt�rzy� za mn� bez-
barwnie. - Tak, Kew, w�a�nie tego si� boj�. Nie dla siebie,
ale ty pewnie nie zechcesz w to uwierzy�. Je�eli to mnie si�
zdarzy... przestan� istnie�, po prostu, wi�c wszystko - i ten
fakt tak�e - stanie si� dla mnie zupe�nie oboj�tne. Nie
chcia�bym tylko zobaczy�, by� jeszcze kiedy� �wiadkiem
tego, jak bardzo inni s� �miertelni...
Tym razem cisza trwa�a o wiele d�u�ej ni� wszystkie
poprzednie. Siedzieli�my bez s�owa, tak nieruchomo, �e
jaka� jaszczurka (mo�e ta sama, kt�ra wygrzewa�a si� - p�
godziny temu? godzin�? � w gor�cym s�o�cu) wybieg�a na
�rodek tarasu i - niczym nie p�oszona - znieruchomia�a
pomi�dzy nami, przyp�aszczona do bia�ych, wyg�adzonych
od cz�stego st�pania p�yt. Powiew musn�� mnie znowu - tym
razem poczu�em jego dotkni�cie na rozgrzanym policzku -
ale nie przyni�s� ju� z sob� zapachu kwitn�cych kwiat�w.
Zapyta�em:
- A wi�c odmawiasz? I to jest twoja nieodwo�alna decyz-
ja, Ray?
Wydawa�o mi si�, �e westchn��. Z wyra�n� ulg�. By� teraz
znowu ca�kowicie opanowany (o ile poprzedni ulotny gry-
mas, nieznaczn� zmian� g�osu, b�ysk oczu mo�na w og�le
nazwa� brakiem opanowania). Tak samo ch�odno i grzecz-
nie, jak na pocz�tku rozmowy, powiedzia�:
- Przykro mi, ale tak.
- I nie interesuje ci� nawet, jaki jest cel tej wyprawy?
Mo�e ostrzeg�o go co� w moim g�osie; wsta�. Teraz,
napi�ty, mimo nieruchomo�ci ca�ego cia�a, robi� wra�enie
boksera, kt�ry spodziewa si� ciosu. U�miecha� si�, ale oczy
mia� czujne.
- My�lisz, �e to ma dla mnie jakie� znaczenie? - spyta�
z pozorn� beztrosk�.
� Mo�e. Nie wiem... �Ja tak�e by�em czujny, nie spieszy-
�em si�, celowo przeci�ga�em t� chwil�, chc�c spot�gowa�
wra�enie. - Bo widzisz, jako� ci zapomnia�em powiedzie�,
chocia� od tego chyba powinienem by� zacz��... (Ray u�mie-
cha� si� ci�gle, nadal jednak samymi tylko ustami, w jego
oczach by�... nie, nie przesadzam-pop�och).-Celem naszej
wyprawy ma by�... Tr�jk�t Bermudzki.
Wiedzia�em, �e ta nazwa musi podzia�a� na niego, lecz nie
s�dzi�em, �e a� tak; jakby w niej by�o co� parali�uj�cego,
co�, przed czym nie jest w stanie si� broni�, wezwanie,
kt�remu nie mo�e si� oprze�. Dalsze przekonywanie nie
by�o ju� potrzebne, musia�em tylko poczeka� te kilkana�cie
minut, niezb�dnych, by poza�atwia� sprawy zwi�zane z na-
g�ym wyjazdem. Osi�gn��em, co chcia�em, i fakt, �e si� uda�o
tak �atwo, zaskoczy� mnie troch� - troch�, nie bardzo;
w gruncie rzeczy �ywi�em najg��bsze przekonanie, �e wszys-
tko, co ma zwi�zek z planowan� wypraw�, musi mi si� uda�,
tak jak wierzy�em, �e zdo�am rozwi�za� zagadk� �Piekielne-
go Tr�jk�ta", czyni�c pierwszy krok ku podporz�dkowaniu
owych, budz�cych od stu lat groz�, w�d - ludzkiej woli
i ludzkiej dzia�alno�ci.
My�la�em o tym, siedz�c naprzeciw Raya w dwuosobo-
wym przedziale mi�dzykontynentalnego bolidu. Wydawa�
mi si� teraz ca�kiem zwyczajny, nie tak niepokoj�cy jak
przedtem; pozby� si� wreszcie swego ekscentrycznego, sta-
ro�wieckiego stroju - lu�nej koszuli i szort�w; w po�yskli-
wym, przylegaj�cym �ci�le, bia�ym kombinezonie z migaj�-
cymi nad lew� piersi� kontrolkami wska�nik�w biodiagnos-
tycznych i tarcz� telekomunikatora wygl�da� jak wszyscy,
a jednocze�nie dopiero teraz naprawd� zwraca� uwag� sw�
doskona�� budow�. Zauwa�y�em, �e dziewczyny nie potrafi�
powstrzyma� si� od zerkania na niego; nawet operatorka
bolidu, bardzo s�u�bista, przyjrza�a mu si� d�u�ej, ni� to by�o
konieczne, a gdy wysiadali�my w Puerto Rico, smag�e
pi�kno�ci oczekuj�ce w przeszklonej sali dworca, leniwe
i nieco senne, jak bywaj� kobiety z tej strony oceanu, tak�e
przeprowadzi�y go wzrokiem. Nie reagowa�, jakby nie wi-
dzia� spojrze�, jak gdyby te dziewczyny nie istnia�y dla�
wcale. To niezauwa�anie nie by�o udawane; znowu pomy-
�la�em o Kris. Czy to mo�liwe, �eby jedna kobieta sta�a si�
dla m�czyzny wszystkim, aby, gdy jej zabraknie, nie pozos-
ta�o w nim nic?
Puerto Rico powita�o nas upa�em jeszcze dokuczliwszym
od europejskiego; miasto zdawa�o si� wymar�e, kolorowe
markizy nad tarasami kawiar� i cocktail-room�w zwisa�y
sm�tnie w nieruchomym powietrzu, na pi�knej esplanadzie
nie by�o wida� ludzi, jedynie grawistery �miga�y z rzadka nad
pi�trz�cymi si� w niebo �ukami srebrnych grawistrad, ale
one mia�y klimatyzacj�. Zaledwie opu�cili�my och�adzan�
kabin�, zacz�li�my si� poci�, niewiele pomaga�a termiczna
regulacja skafandr�w - nie by�y jeszcze przystosowane do
takich temperatur.
Nasz grawister, zb�dny ju�, poszybowa� w kierunku mias-
ta, prawdopodobnie ponaglany jakim� nowym wezwaniem.
Stali�my na nabrze�u sami - jak okiem si�gn�� nie by�o
wida� nikogo; ogromny port le�a� w s�o�cu, cichy, znieru-
chomia�y; komputerowe d�wigi zastyg�e w po�owie ruchu,
automaty r�nego typu rozkraczone na swych metalowych
�apach, umilk�e �adowarki - mimo woli pomy�la�em t�sknie
o dawnych, znanych ju� tylko ze sferowizji, czasach, kiedy
port o�ywia�y kolorowe t�umy smag�ych, ha�a�liwych traga-
rzy; chyba i w czasie sjesty nie zamiera� on w�wczas tak
zupe�nie jak teraz. Mia�em wra�enie, �e upa�, jak ci�ar,
przygniata mnie do ziemi; nabrze�a zion�y �arem - rozle-
g�e, ra��ce odbitym blaskiem, bia�e i martwe. Dopiero nieco
dalej, pomi�dzy niskimi zabudowaniami kapitanatu a pierw-
szymi domami miasta podzwrotnikowa ro�linno�� tworzy�a
zielon� g�stw� - wypoczynek dla oczu.
Ray milcza�; w ci�gu ca�ej podr�y odzywa� si� bardzo
ma�o. Mru��c oczy, przygl�da� si� statkom cumuj�cym
w pobli�u - morze o�lepia�o, b��kitne, rozedrgane l�ni�cym
migotem; kiedy spojrza�em w tym samym co on kierunku,
oczy zacz�y mi �zawi�.
- Patrz, tam kotwiczy �Ariadna" - powiedzia�em, wska-
zuj�c bia�y, pot�ny kad�ub naszego statku; prezentuj�c ten
wypi�trzaj�cy si� ponad l�nieniem wody ogrom czu�em si�
dumny: �Ariadna", najbardziej nowoczesny ze statk�w-baz
naukowych, rozwijaj�cy szybko�� trzydziestu dziewi�ciu
w�z��w nuclear ship, poza luksusowymi pomieszczeniami
dla trzydziestu o�miu naukowc�w i dwudziestu os�b za�ogi
mie�ci�a osiemna�cie wyposa�onych w najnowszy, wysoko
zautomatyzowany sprz�t pracowni, na jego pok�adach znaj-
dowa�y si� dwa l�dowiska - helikopter�w i wodolot�w,
batyskaf i ma�y pojazd podwodny; m�g�bym wymienia�
d�ugo, i tak nie zdo�a�bym wyliczy� nawet po�owy rzeczy,
w jakie wyposa�ono statek. Doda�em wi�c tylko: - Kapitan
van Vincent twierdzi, �e da on sobie rad� w ka�dych, nawet
najgorszych warunkach...
Ray prawie oboj�tnie spojrza� w kierunku, kt�ry mu
wskazywa�em. Jego twarz pozosta�a ch�odna, tylko oczy - na
kr�tko - zrobi�y si� zn�w czujne. Albo po prostu tak mi si�
wydawa�o, bo gdy przyjrza�em si� lepiej, nie dostrzeg�em
w nich nic.
- �Ariadna"... - powiedzia� w zamy�leniu, jakby ta
nazwa wyda�a mu si� szczeg�lnie godna uwagi. - �Ariad-
na"... A ty chcesz by� Tezeuszem, Kew?
W pierwszej chwili nie zrozumia�em, ale nie chcia�em da�
pozna� tego po sobie; historia nigdy nie by�a moj� mocn�
stron�. U�miechn�� si� oczyma, jakby m�g� czyta� we mn^i;
zbyt p�no przypomnia�em sobie, jak przenikliwym potrafi�
by�, gdy zechcia�.
- Ale ciebie nie powinno to zra�a�. Dla takich jak ty
zawsze znajdzie si� do�� labirynt�w - powiedzia�.
Nie patrzy� na �Ariadn�", ale gdzie� dalej i jakby poprzez
ni� - w horyzont posiwia�y wielogodzinnym upa�em; rozpra-
�one powietrze zdawa�o si� drga� wok� nas. Nie odwracaj�c
wzroku dorzuci�:
- Tylko �e nie w ka�dym labiryncie mo�na natrafi� na
swoj� ni� przewodni�. Z niekt�rych si� nie wraca. Wzi��e� to
pod uwag�?
Zachowywa� si� dziwnie, w�a�ciwie - bardzo dziwnie;
takie s�owa, niejasne, mog�ce mie� a� nazbyt wiele znacze�,
nie powinny pada� przed rozpocz�ciem wyprawy, w�a�nie
teraz, kiedy by�em tak pewny siebie, �Ariadny" i sukcesu.
Przygryz�em wargi, by opanowa� zniecierpliwienie; dopiero
po chwili milczenia powiedzia�em:
- Wygl�da na to, �e raczej ty �a�ujesz swojej decyzji,
Ray. Ze chcia�by� si� wycofa�.
Natychmiast po�a�owa�em tych s��w; m�wi�c je, da�em
mu nieopatrznie okazj� do skorzystania z takiej mo�li-
wo�ci. Ale Ray nie podchwyci� okazji - nie zauwa�y�? Nie
chcia�?
- Gdyby tak by�o, nie uda�oby ci si� przywie�� mnie tutaj,
wiesz? - W jego g�osie by�a wyra�na drwina. - Po prostu
mam wra�enie, �e ty wci�� jeszcze niezupe�nie rozumiesz, na
co si� porwa�e�...
- A wi�c chcesz mnie ostrzec? - Ja tak�e postara�em si�
w�o�y� w swoje s�owa tyle sarkazmu, ile to by�o mo�liwe. -
Dzi�kuj� ci, wiesz przecie� o tyle wi�cej, Ray.
- Wiem tylko tyle: w tym rejonie zagin�o w latach
sze��dziesi�tych i siedemdziesi�tych ubieg�ego stulecia po-
nad sto statk�w i samolot�w, przepad�o kilkaset os�b,
a teraz, gdy po czterdziestu latach spokoju Tr�jk�t zn�w
wznowi� swoj�... nazwijmy to: dzia�alno��, liczby si� podwo-
i�y. I wiem, �e w�r�d jego ofiar by�y te� ekspedycje wyposa-
�one niemal r�wnie dobrze jak twoja, przygotowane na
wszelkie niebezpiecze�stwa, jakie tylko dawa�o si� przewi-
dzie�...
- Czy dlatego odm�wi�e� udzia�u w rejsie �Delphina"?
Chcia�em uderzy�, ale nie przypuszcza�em, �e uderz� tak
mocno; si�� w�asnego ciosu pozna�em dopiero patrz�c
w twarz Raya, w jednej chwili zbiela��, wyostrzon� - jak
gdyby smagni�t� b�lem. To, co czu�, napi�o rysy i �cisn�o
mu szcz�ki - gdy odpowiedzia�, g�os wyszed� przez zaci�ni�te
z�by z wyra�nym trudem.
- Tak. I dlatego, bo to pewnie b�dziesz chcia� wiedzie�
tak�e, nie odm�wi�em ci teraz. - Znowu wpatrzy� si� w mo-
rze, z t� wci�� napi�t�, udr�czon� twarz�. - Wtedy... nie
us�ucha�em. I za moje tch�rzostwo zap�aci� kto�, kto...
Niewa�ne. To ciebie nie mo�e obchodzi�. Po prostu: tym
razem b�d� p�aci� swoje rachunki sam.
- Nie us�ucha�e�? Kogo? I dlaczego - za ciebie...?
Nie mog�em si� powstrzyma�, chocia� ju� w chwili, gdy
zaczyna�em m�wi�, zrozumia�em, �e powinienem milcze�.
Cokolwiek odczuwa�, nie mia�em prawa docieka� jego -
prawdziwej czy urojonej? - winy, analizowa� uczu�, wdzie-
ra� si� w jego my�li. Mimo tej �wiadomo�ci nie potrafi�em
oprze� si� zdziwieniu, ch�ci poznania, zrozumienia - oska-
r�enie, kt�re rzuca� na siebie, wydawa�o mi si� ca�kowitym
absurdem.
- Tak, za mnie. - Odwr�ci� si� i popatrzy� mi w oczy - nie
wyzywaj�co, a przecie� w taki spos�b, �e musia�em spu�ci�
wzrok. - Mo�e ci kiedy� wyt�umacz�, dlaczego. Nie teraz.
Dzi� jeszcze nie, nie warto. I tak nie zrozumia�by�.
- Zdawa�o mi si� kiedy�, �e masz zaufanie do mojej...
inteligencji, Ray?
U�miechn�� si�. Samymi wargami, ale si� jednak u�mie-
chn��.
- To nie dlatego. Nie uwierzysz, po prostu. Nie mo�esz.
Najpierw musia�by� to i owo zobaczy�... - Bardzo stara� si�
utrzyma� na twarzy u�miech, ale mu si� nie uda�o. - A mo�e
i wtedy jeszcze nie zrozumiesz do ko�ca... Przez ciebie...
Widzisz, nikt, nigdy jeszcze, nie musia� umrze� dlatego, �e ty
okaza�e� si� tch�rzem... Jeden raz w �yciu, ale to by� w�a�nie
ten jeden raz...
By�a w tych s�owach pasja, z trudem pow�ci�gana gwa�-
towno��, szyderstwo, rozpacz - i co� jeszcze, jakby wzgardli-
we politowanie. Nade mn�, nad moj� naiwno�ci�, niewie-
dz�, niew�tpliw� dla niego wobec jakich� jego do�wiadcze�
- ale i nad nim samym. I by�a tak�e gorycz, o jak� nigdy nie
by�bym go podejrzewa�. Nie pojmowa�em, jak mo�e jej by�
a� tyle - zupe�nie tak, jak gdyby cz�owiek nosi� w sobie jej
�r�d�o, nie zamieraj�ce nigdy, czasami tylko cofaj�ce si�
w g��b... To przecie� niemo�liwe, �eby obwinia� siebie
o �mier� Kris. Gdyby wzi�� udzia� w wyprawie �Delphina",
ona pop�yn�aby tym bardziej. A je�li nawet... Skoro ta
sprawa dr�czy�a go tak mocno, dlaczego godzi� si� na to,
dlaczego �y� z tym dalej - wystarczy�oby przecie� kilka
seans�w telehipnozy, aby...
- Nie - powiedzia� cicho Ray, raz jeszcze daj�c dow�d
piekielnej przenikliwo�ci. - Nie wszystko da si� wymaza�.
W moim przypadku zabiegi okaza�y si� nieskuteczne.
Przez co on przeszed�, te ile� tam lat temu? Co mog�o
pozostawi� w nim a� tak niezatarty, wypali� tak trwa�y �lad?
Nie potrafi�em zapanowa� nad sob�, by nie wpatrywa� si�
w Raya; pod tym upartym spojrzeniem moich oczu jego
twarz z wolna zacz�a twardnie� w wyrazie wzgardliwego
szyderstwa.
- Zastanawiasz si� teraz, czy nie zrobi�e� kapitalnego
g�upstwa, lec�c po mnie do Aten i namawiaj�c na udzia�
w tej ekspedycji, Kew?
Mia� racj� � to w�a�nie pomy�la�em. Ale nie pokaza�em
tego po sobie. Wzruszy�em tylko ramionami; nie wiem, czy
ta manifestacja pewno�ci siebie, kt�rej wcale nie czu�em,
zdo�a�a go przekona�. Rzeczywi�cie przysz�o mi do g�owy, �e
on - z tym brakiem entuzjazmu, ze swoim rozgoryczeniem -
mo�e by� uci��liwy. Nie tylko dla mnie. Dla wszystkich
cz�onk�w wyprawy.
Ale by�o za p�no; nie mog�em ju� nic zmieni� i niczego
odwr�ci�. Bezcelowe by�o tak�e to sam na sam w s�o�cu,
w zatykaj�cym oddech upale; spojrza�em w stron� pi�trz�-
cej si� o kilkadziesi�t metr�w od nas �Ariadny": wola�em
wszystko, nawet tysi�c idiotycznych problem�w, kt�re po
przekroczeniu ostatnich szczebli trapu zwal� mi si� na
g�ow�, od dalszej z nim rozmowy.
Ju� mia�em skierowa� si� w stron� statku, kiedy poczu-
�em, �e kto� z ty�u, l�kliwie, dotyka mego skafandra. Odwr�-
ci�em si� - chyba nazbyt gwa�townie, zaskoczony, bo nie
s�ysza�em zbli�aj�cych si� krok�w. Tu� za nami sta� ch�opiec
- ma�y, mo�e sze�cioletni; jego czarne, po�yskuj�ce oczy
i smag�a z�ota sk�ra �wiadczy�y o kreolskich, czy te� kuba�-
skich przodkach. Wystrz�piony kapelusz z jakiej� rafii czy
s�omy nie chcia� trzyma� si� g�owy, zje�d�a� na kark, brze-
giem ronda opiera� si� na plecach; na zielony skafanderek
mia� narzucone poncho, takie, jakie noszono przed stu laty,
a dzi� ju� tylko mo�na by�o zobaczy� w muzeum. W tym
nieprawdopodobnym stroju dzieciak wygl�da� na opuszczo-
nego, by� jaki� zaniedbany; prawdopodobnie jedno z tych
niekochanych, osamotnionych dzieci, kt�re -pomimocoraz
g�stszej sieci plac�wek Opieki nad Rodzin� - spotyka�o si�
czasem na peryferiach du�ych, przeludnionych miast.
- Co ty tu robisz? - spyta�em ostro, pewnie dlatego, �e
jego widok tak bardzo mnie zaskoczy�, a mo�e rozdra�niony
jeszcze rozmow� z Rayem. � Nie wiesz, �e do portu dzie-
ciom nie wolno wchodzi�? Gdzie twoja Grupa Opieki?
Nale�ysz chyba do jakiej�? Wracaj tam zaraz, bo zawo-
�am stra�nika!
- Zostaw go. - Ray odwr�ci� si� nagle; wygl�da� teraz
zupe�nie inaczej ni� przed chwil� i dzieciak odruchowo
przysun�� si� do tego u�miechni�tego m�czyzny, nie budz�-
cego w nim l�ku. - Nie b�j si�, dobrze? On to wszystko m�wi
tylko tak sobie. Nie wezwa�by stra�nika, na pewno, ja go
znam.
Przykucn��, opieraj�c d�onie na rozstawionych kolanach.
Jego twarz znalaz�a si� na tym samym poziomie co oliwko-
wa, okolona szerokim rondem buzia dziecka. U�miecha� si�
�agodnie, ciep�o; Ray-kameleon, nagle zupe�nie inny, �yczli-
wy ca�emu �wiatu, serdeczny, Ray, jakiego nie zna�em.
- Tak tylko? - upewni� si� na wszelki wypadek ma�y.
Kaleczy� troch� inter-langue, ale mo�na go by�o zrozumie�.
-1 nie wezwie stra�nik�w? - teraz i on u�miecha� si� - ufnie,
got�w bezzw�ocznie zaprzyja�ni� si� z tym roze�mia-
nym m�czyzn�. - To dobrze, bo ja ich wcale nie lubi�.
Zaraz musz� cz�owieka wypytywa�, co robi i dlaczego
jest sam.
- Zgubi�e� swoj� Grup� i nie mo�esz jej znale��? Poszli
gdzie� sobie bez ciebie?
- Nie. - Ma�y kucn�� naprzeciw Raya, te� opar� r�czki na
rozstawionych kolanach; by�y opalone, podrapane i brudne.
Patrzy�em na nich z g�ry: w tych samych pozach, du�y i ma�y
cz�owiek wygl�dali, jak gdyby odprawiali jaki� im tylko
znany, zamierzch�y, bardzo wa�ny rytua�. - To ja si� im
zgubi�em!
- Uciek�e�?
- No, niezupe�nie. - Teraz, gdy jeden z nas m�g� ju� by�
uwa�any za przyjaciela, ma�y zrobi� si� bardzo rozmowny. -
To ju� jest taki... zwyczaj. Oni s� nudni, wszyscy, a dziew-
czyny si� ma�� o byle g�upstwo, wiesz... Wi�c zawsze im si�
gubi�, pani z�o�ci si� potem, ale nie bardzo, bo nie jest z�a
naprawd� - jak mnie nie ma, to mo�e sobie odpocz��, nikt
nie podsuwa dzieciom nie... niesamowitych pomys��w. Ona
tak zawsze m�wi. I m�wi jeszcze, �e jestem za bardzo
ab-sor-bu-j�-cy jak na jej mo�liwo�ci. Naprawd�, tak za-
wsze m�wi...
- Ray, powinni�my jednak odes�a� go do tej pani... -
zacz��em, ale on tylko machn�� r�k�. Ma�y tak�e nie zwraca�
na mnie uwagi - zrobi�em si� niewa�ny, nawet moimi
gro�bami nie warto by�o zanadto si� przejmowa�.
- I co wtedy robisz, kiedy ju� zgubisz grup�? - zapyta�
Ray, jak gdyby to naprawd� mog�o go interesowa�. -
Przychodzisz tutaj, �eby ogl�da� statki?
- To te�. Ale najbardziej lubi� chodzi� nad wod� i zbie-
ra� kawa�ki drewna, kt�re wyrzuca morze. Takie czarne
i g�adkie. Kiedy s� mokre, �atwo je ci�� scyzorykiem. Wi�c
wycinam z nich r�ne rzeczy, a najcz�ciej tych niby-ludzi,
0 kt�rych m�wi� dziadek.
- Zwariowa�e�, Ray - zaczyna�em si� niecierpliwi�; do
pe�ni szcz�cia potrzebny mi by� tylko ten oberwany dzie-
ciak, kt�rego lada chwila zaczn� poszukiwa�, zaalarmowani
przez ow� jego �pani�" wszyscy stra�nicy portu. - Sko�cz
z tym, czekaj� na nas na statku.
Nie reagowa� - jak gdybym przesta� dla niego istnie�.
Pochyli� si� ku ch�opcu, uj�� go za ramiona - jego �yczliwie
u�miechaj�ca si� twarz by�a - pod tym u�miechem - uwa�na
1 napi�ta.
- O jakich niby-ludziach opowiada� ci dziadek?
- Tych z morza. Dziadek ich widzia�, jak wychodzili
z wody. �owi� ryby, a oni wyszli f^tali ko�o niego. S� tacy
sami jak my, kiedy si� na nich patrzy. Tylko nie m�wi�.
I kiedy chcesz ich dotkn��, r�ka przechodzi na wylot. Nic nie
bujam...
v - Wiem.
Chcia�em powiedzie� �bzdury", ale w g�osie Raya by�o
co� takiego, �e nie mog�em. Zelektryzowany kucn��em
tak�e, schylaj�c si� ku dziecku; jego ogromne oczy by�y
bardzo powa�ne, nie zmy�la�, wierzy� we wszystko, co
m�wi�, i cho� ta ich rozmowa brzmia�a jak bredzenie sza-
le�ca, poczu�em dziwny dreszcz - niepokoju, ale i ocze-
kiwania zarazem.
- O czym on m�wi? Co wy pleciecie obaj?�zamajaczy�a
mi nagle przera�aj�ca i nonsensowna wizja jakich� podmor-
skich, p�prze�roczystych stwor�w; w teoriach na temat
Tr�jk�ta Bermudzkiego zdarza�y si� i takie, kt�re przypisy-
wa�y tajemnicze katastrofy statk�w i �mier� ludzi dzia�alno�-
ci kosmit�w lub istot zamieszkuj�cych podmorskie g��bie
czy groty; dotychczas uwa�a�em je za tw�r bujnej fantazji...
Ale istnieli przecie� naoczni �wiadkowie startu dziwnych
obiekt�w wynurzaj�cych si� z wody, robiono zdj�cia, nagra-
nia... Falsyfikaty? Przywidzenia? Autosugestia? Najpraw-
dopodobniej, ale to niespodziane napi�cie w g�osie Raya,
kt�rego nie pos�dzi�bym o histeri� czy autosugesti�, Raya,
kt�ry tam przecie� by�... By� i - cokolwiek widzia� - milcza�,
zas�aniaj�c si� przed zbytni� dociekliwo�ci� tymi dwoma
s�owami: �nie zrozumiesz". A� do tej chwili - bo w�a�nie
zacz�� m�wi�; nie do mnie, do tego dziecka:
- Pos�uchaj, je�eli kiedy� spotkasz takiego morskiego
niby-ludzika, nie podchod�. - Pochylony, z r�kami na
szczup�ych, drobnych ramionkach dziecka, m�wi� z naci-
skiem, jak kto�, kto przestrzega, l�kaj�c si�, �e nie zostanie
wys�uchany. - Obiecaj mi to, dobrze? On b�dzie nawet mi�y,
bardzo do ciebie podobny, no - ca�kiem jak drugi ty...
Pomy�lisz mo�e, �e m�g�by� go polubi�, �e w�a�nie z nim
m�g�by� si� zaprzyja�ni� jak jeszcze nigdy z nikim - w�a�nie
dlatego, �e jest taki podobny... Ale nie r�b tego. Uciekaj.
Uciekaj jak najdalej. Obiecaj mi to, prosz�...
- Ale dziadek... #lJH "*�<
- Tw�j dziadek jest chory, prawda? No, nie jest taki jaK
wszyscy...
- No... -ch�opiec przytakn�� machinalnie, zdziwiony, ale
widocznie zawstydzi� si� swojej nielojalno�ci i zacz�� broni�
dziadka: - Ale to nic nie szkodzi... Jest bardzo dobry,
naprawd�. Nigdy na mnie nie krzyczy... Tylko opowiada
i opowiada o tych ludziach. I robi ci�gle ruchy... o takie.
Jakby co� chwyta� i to przecieka�o przez palce...
Od strony kapitanatu us�ysza�em g�osy i tupot krok�w,
odwr�ci�em si�: w nasz� stron� bieg�a m�oda dziewczyna
w niebieskim mini-skaf andrze z widocznym z daleka Signum
U�miechu na piersiach, a za ni� gromadka dzieci, ubranych,
tak jak i ch�opiec, w zielone skafanderki. Spojrza�em na
ma�ego; ju� sta�, buzi� mia� nachmurzon�, doln� warg�
wysun�� nieco do przodu. Kapelusz zjecha� mu ju� ca�kiem
na plecy i nie os�ania� g�owy, zmierzwione w�osy stercza�y
wicherkami nad czo�em.
- Po mnie - oznajmi� chmurnie. Jednym spojrzeniem
oceni� odleg�o��, kt�r� musia�a przeby� biegn�ca opiekunka
i dzieci z jego Grupy, odwr�ci� si� do Raya, powiedzia�
z nag�� decyzj�: - Dobrze. Mog� ci przyrzec. Dziadkowi ju�
przyrzek�em, on te� m�wi jak ty, kiedy... kiedy jest spokoj-
niejszy. B�d� je rze�bi� w drewnie, ale do nich nie p�jd�,
je�eli wyjd� z morza... A tego jednego ci dam, �eby�
wiedzia�, �e dotrzymam s�owa. Masz, schowaj dobrze. Sam
go zrobi�em. W�a�ciwie mia� by� dla Margit, ale jej ju� nie
lubi�, bo naskar�y�a pani. Wi�c ty go we�. Ciebie m�g�bym
polubi�...
Si�gn�� pod swoje poncho, wyci�gn�� ma��, brudn� r�czk�
i wcisn�� Rayowi jaki� czarny, dziwaczny przedmiot. Potem
odwr�ci� si� i pobieg� w stron� zbli�aj�cej si� Grupy. Dziew-
czyna i dzieciaki skupi�y si� wok� niego; opiekunka praw-
dopodobnie gniewa�a si� (�ale nie bardzo") za t� jego
ucieczk�. Popatrzy�em na Raya - sta� nieruchomo, �ciskaj�c
w r�ku to co�, co ofiarowa� mu ch�opiec. Przyjrza�em si�:
by�a to nieco pokraczna posta� ludzka, wyci�ta no�em
w pow�lonym korzeniu, wyg�adzonym do po�ysku przez
fale. Twarz, pod�u�n�, nie wi�ksz� od cz�onu kciuka, skrzy-
wia� ob��dny strach - takie wra�enie wywo�ywa�y otwarte do
krzyku usta; oczy - wskutek nieporadno�ci rze�bi�cej je r�ki
- jak gdyby wy�azi�y z orbit. Czy tylko - w wyniku nieporad-
no�ci?
- Zabawny dzieciak... - bez przekonania powiedzia�
Ray. G�os mia� niski, chrapliwy, bezd�wi�czny; podni�s�
r�k�, bardzo powoli przesun�� ni� po twarzy, jakby chcia�
z niej co� zetrze�. Sta�, patrz�c w stron� oddalaj�cej si�
Grupy, a potem znowu powt�rzy� ten sam ruch. -1 mi�y, nie
uwa�asz?
Obraca� trzyman� w r�ku figurk�; my�la�em, �e j� wyrzu-
ci, ale wsun�� do kieszeni na piersiach. Nie zmie�ci�a si�;
brzydka, przera�ona twarz wystawa�a podpieraj�c uko�nie
patk�, kt�ra zacienia�a j� tak, jak kapelusz buzi� ch�opca.
Ray spojrza� na mnie, rysy mia� wci�� wyostrzone, k�ciki
ust opada�y w d�. Czeka�. Wiedzia�em na co: na moje
s�owa.
- O jakich ludziach z morza rozmawiali�cie, Ray? -
spyta�em.
Mia�em wra�enie, �e si� waha. Mylne - bo jego oczy
zmru�y�y si� - oboj�tne, ch�odne i czujne.
- Nie mam poj�cia. Dzieciak ma wyobra�ni�... A do tego
ten dziadek, kt�ry mu opowiada niestworzone historie...
- To jeszcze nie jest pow�d, �eby utwierdza� go w prze-
konaniu o realno�ci tych... zmy�le� - powiedzia�em cierpko,
w�ciek�y na siebie, �e da�em si� oszuka�: jego bredzenie by�o
tak sugestywne, �e niemal uwierzy�em w istnienie owych
stwor�w. � Tak� nadmiernie pobudliw� fantazj� powinno
si� hamowa�, a nie nabija� dzieciakowi g�ow� bzdurami. Nie
mog� poj��, co ci� napad�o, Ray.
Nim odpowiedzia�, b�ysn�� z�bami w ol�niewaj�cym, cho�
dziwnie bezradosnym u�miechu. Mia�em wra�enie, �e stara
si� dzia�a� mi na nerwy rozmy�lnie. 'A
- Och, nie przesadzaj. Wyjdzie mu to na dobre. Chcia-
�em po prostu, �eby by� ostro�niejszy, gdy zbli�a si� do wody.
Do dzieci �atwiej trafi� opowie�ci� ni� logicznym wyk�a-
dem o niebezpiecze�stwie utoni�cia, powiniene� to wie-
dzie�, Kew.
Odwr�ci� si� na pi�cie i zrobi� par� krok�w w stron�
morza, ostentacyjnie nie zwracaj�c ju� na mnie uwagi.
Mia�em niejakie w�tpliwo�ci, czy jego rozumowanie jest
prawid�owe z pedagogicznego punktu widzenia, afc to
w ko�cu nie by�a moja rzecz, nie mia�em o co si� czepia�.
Niepotrzebnie zrobi�em z tego spraw�, tak jak i niepotrzeb-
nie stali�my tutaj, o kilkadziesi�t krok�w od trapu - w pe�-
nym s�o�cu, rozdra�nieni upa�em, o byle co gotowi si�
pok��ci�.
- W porz�dku, Ray - powiedzia�em, patrz�c na jego
plecy. - To wszystko nie ma sensu. Chod�my lepiej na
statek.
Skin�� g�ow�, najwyra�niej nie zamierzaj�c powraca� do
porzuconego tematu; to by�a jedna z cech, kt�r� w nim
znajdowa�em bez zmian - nigdy nie �ywi� urazy, nie zacina�
si�, nie obra�a�. Zbli�y�em si� do niego; dotykaj�c si�
prawie ramionami, ruszyli�my obaj w kierunku schodni
statku.
Byli�my przy trapie, kiedy zatrzyma� si� tak nagle, �e
zanim to spostrzeg�em, wyprzedzi�em go o kilka krok�w.
Kiedy si� odwr�ci�em, zobaczy�em niepok�j w jego twarzy;
sta� nieruchomo w swoim bia�ym skafandrze, kt�rego g�rn�
kiesze� wydyma�a niesamowita figurka z czarnego drewna.
Znieruchomia�y przesuwa� wzrokiem po pok�adach �Ariad-
ny", po nadbud�wkach, wzd�u� burty, wznosz�cej si� wyso-
ko nad wod�; �adunek jeszcze nie zosta� uko�czony, zanu-
rzenie "nie si�ga�o linii wodnej. W jego oczach nie by�o
podziwu, tylko niezrozumia�a czujno��, powiedzia�bym -
obawa, gdyby nie by�o to tak nonsensowne.
- Ray? O co ci chodzi, Ray?
Odetchn�� z trudem, jakby si� z czym� zmaga�, ale g�os
mia� prawie spokojny:
- Czy zauwa�y�e�, �e on, ten ma�y, mia� takie oczy jak... -
nie doko�czy�, ale i tak wiedzia�em, jakie imi� pad�oby.
W zamy�leniu, bardziej do siebie ni� do mnie, m�wi� dalej: -
Nie, ty nie mo�esz pami�ta�, jakie by�y jej oczy... Ja tak�e...
prawie zapomnia�em. Dopiero dzisiaj...
- Ray, przesta�! Nie wolno ci ci�gle rozpami�tywa�,
Ray!
- Nic nie rozumiesz - powiedzia� wolno. - Ja nie dlate-
go... To, co prze�y�em... jest tylko moj� spraw�. Ale...
pyta�e� mnie o Tr�jk�t. Dziwi�e� si�, �e milcz�, �e w niczym
nie chc� ci pom�c. Teraz tak�e dziwisz si� - sk�d wiem...
Umilk�, jakby si� waha�. Jak cz�owiek, kt�ry nie zdaje
sobie sprawy z tego, co robi, albo jak automat prowadzony
programem zrobi� zn�w kilka krok�w. Przystan�� dopiero
w�wczas, gdy jego r�ka dotkn�a por�czy trapu. Popatrzy�
na mnie - d�ugo, uwa�nie, pociemnia�ymi, rozszerzonymi
oczami, ca�kiem inaczej ni� dot�d.
- Przyjecha�e� tam do mnie, do Aten, taki pewny siebie,
energiczny i prze�wiadczony, �e wszystko, czego dotkniesz,
musi ci si� udawa�. Liczy�e� na mnie - na moj� znajomo��
Tr�jk�ta, wiedz�. A ja niczego nie chc� ci powiedzie�,
wyt�umaczy�. Uwa�asz mnie pewno za dziwaka. Albo jesz-
cze gorzej. A czy nie przysz�o ci do g�owy, �e ja po prostu nie
wiem? Nie wiem niczego, co mog�oby ci pom�c.
- By�e� tam przecie�. I lata po�wi�ci�e� badaniom tych
obszar�w.
- Tak, ale - to nic nie da�o... Nic konkretnego, rozu-
miesz, nic, co mo�na by w jakikolwiek spos�b uj��. Gar��
oderwanych informacji, zjawisk, nie wi���cych si� z sob�.
- M�g�by� przynajmniej opowiedzie� mi je, Ray.
- M�g�bym. Ale to nic ci nie da. Nie uwierzy�by�. Albo
zacz��by� si� sugerowa�. Nie ma sensu. Tym bardziej �e
wszystko, czego ja do�wiadczy�em, wcale nie musi powt�-
rzy� si� tym razem... Tr�jk�t jest pomys�owy. I nie wyczer-
pa� wszystkich swych mo�liwo�ci, przynajmniej ja tak s�-
dz�... Wiem, co my�lisz: boj� si�, wi�c zacz��em Tr�jk�t
demonizowa�. Mo�e. Ale gdy tam ju� b�dziemy... Nie, po co
ubiega� fakty; lepiej, �eby� si� przedtem sam zorientowa�.
Nie o tym chcia�em. Po prostu pomy�la�em, �e powinienem
ci� przestrzec: nie ufaj za bardzo sobie, aparatom, nauko-
wym metodom. Nie ufaj nawet w�asnym zmys�om.
- Dlaczego mi to m�wisz?
- Bo jeste� tak pewny siebie... a tak przecie� �miertelny,
Kew. Pami�tasz, powiedzia�em ci, nie chcia�bym by� �wiad-
kiem tego, jak gin� inni...
- A ty? Nie pomy�la�e� o sobie? Ty tak�e mo�esz zgin��.
- M�wi�em ju�: to nie jest takie wa�ne. Mo�e b�d� si� ba�
- w chwili, kiedy to si� ju� zacznie, ba� umierania... Potem -
ju� nic...
Patrzy�em na niego z wzrastaj�cym zdziwieniem. Powt�-
rzy�em:
- Dlaczego m�wisz o tym wszystkim w�a�nie teraz?
- Tak, powinienem wcze�niej. Jako� - nie mog�em. Mo�e
to by� egoizm, a mo�e... z�o��, bo przyjecha�e� i rozbi�e� m�j
spok�j, nad kt�rym pracowa�em tyle lat. Gdyby� ty si� nie
zjawi�, siedzia�bym nadal w Europie, pr�buj�c nie pami�ta�.
Czyta�bym ksi��ki, p�ywa�bym i przygl�da� si�, jak z dnia na
dzie� rozrasta si� m�j ogr�d... I wyk�ada� fizyk�, a to -
przynajmniej w zakresie, jaki obowi�zuje student�w wy-
�szych uczelni - jest wiedza empirycznie sprawdzalna, daj�-
ca wra�enie wyrnierno�ci otaczaj�cego nas �wiata. Ale ty
chyba musia�e� przyjecha� po mnie, Kew.
- Musia�em?
- Tak. Widzisz, do tego zmierzam, w to jedno musisz mi
uwierzy�. Na s�owo - bo nie mam �adnych dowod�w; ja to
po prostu wiem. Ale jest to jedyna moja wiedza, kt�rej
jestem zupe�nie pewny...
Urwa�; oddycha� z trudem, ten jego oddech s�ysza�em
bardzo wyra�nie w upalnej ciszy. Mia�em wra�enie, �e
trudno mu m�wi� dalej. Ale si� przem�g�.
- Niech to zostanie mi�dzy nami - przynajmniej na razie,
Kew. Nie odpowiada mi rola Kassandry. Nie chcia�bym
wyda� si�...�mieszny. Nikomu. Tobie tak�e, i dlatego by�em
zdecydowany milcze�. Dopiero kiedy zobaczy�em tego
ch�opca i jego oczy, pomy�la�em, �e nie mam prawa...
Zmaga) si� z sob�, to byio ca�kiem wyra�ne. Nie ponagla-
�em go; po chwili zacz�� znowu, znacznie spokojniej -
widocznie opanowa� si� du�ym wysi�kiem woli:
- Widzisz, skoro ju� wpakowa�e� si� w t� spraw�...
musisz przyj��, jak pewnik, jak prawo Gaussa czy Keplera
na przyk�ad, �e ca�a wiedza, jak� rozporz�dzamy, stanie si�
nieprzydatna, �e niemo�liwe stanie si� nagle mo�liwe, �e nie
b�dziemy wiedzieli, kiedy nami i wszystkim, co b�dzie dzia�
si� wok�, rz�dzi... zwyk�y przypadek czy zbieg okoliczno�ci,
a kiedy... jaka� si�a, niepoj�ta, z naszego punktu widzenia
zupe�nie alogiczna. I �e jedyny spos�b, by - ju� nie: pozna�
j�, bo nie wiem, czy to w og�le m