GABRIELA GÓRSKA PIEKIELNY TRÓJKĄT Od samego początku pozyskanie dla ekspedycji Raya Gordona jako fizyka i jednocześnie pilota stało się sprawą najważniejszą. Prawdę mówiąc, wbiłem to sobie do głowy tak, jakby od tego, czy Ray zgodzi się na współpracę, zależało powodzenie całego przedsięwzięcia. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Cztery czy pięć lat temu, po nigdy nie wyjaśnionej katastrofie „Delphina", Ray zrezygnował z lotów, wycofał się z czynnej służby, w kilka miesięcy później poprosił o dymisję ze stanowiska naczelne- go fizyka Międzynarodowego Instytutu Oceanografii. Za- rzucił wszystkie prowadzone badania, kupił małą posiadłość gdzieś w okolicy Aten, zakopał się w niej całkiem. Miał wprawdzie jakąś docenturę, wykładał na uniwersytecie w Atenach, ale to było wszystko. Pozrywał znajomości, unikał dawnych przyjaciół, nie utrzymywał z nikim bliższych kontaktów. Tyle zdołałem się dowiedzieć po dwóch tygod- niach zbierania informacji. Musiałem liczyć się z tym, że mi odmówi. Właśnie dlatego sam pojechałem do niego, zamiast wysłać kablogram czy łączyć się z nim video. Na kablogram można oddepeszować „nie", w rozmowie videofonowej wystarczy wcisnąć przy- cisk, by przerwać połączenie. Człowieka trudniej jest spławić. Miałem nadzieję, że może go przekonam. W ostatecznoś- ci zamierzałem posłużyć się pewną informacją, dotyczącą jego najbardziej osobistych spraw - chwyt, przyznaję, nie mający nazbyt wiele wspólnego z zasadami zwanymi najo- gólniej fair play. Ale już bardzo dawno temu ktoś wymyślił przysłowie, że cel uświęca środki. Nie takie głupie, jak by się wydawało. A Ray był mi potrzebny. Potrzebny bardziej, niż miałem odwagę się przyznać - nawet przed samym sobą. Nikt - jak dotychczas - nie poświęcił aż tyle czasu badaniom „Piekielnego Trójkąta", nie wiedział równie dużo o kolejnych próbach rozwiązania tej cholernej zagadki, co właśnie on. To była jego pasja, namiętność, której podpo- rządkował połowę swego życia. I nawet teraz, w kilka lat po wycofaniu się ze wszystkiego, był ciągle wybitnym specjalis- tą w tej dziedzinie. Niezastąpionym - szczególnie dla mnie, nowo upieczonego szefa pierwszej od pięciu lat ekspedycji, mającej raz jeszcze przebadać tamten rejon. Chodziło zresztą nie tylko o tę jego fachowość. Był moim przyjacielem. Kiedyś. Właściwie dosyć dawno, od tego czasu minęło więcej lat niż od katastrofy „Delphina". Jeszcze przed „Seahorse" - bo potem on i Kris... Nieważne. Skoro, w ostateczności, nie zmusił mnie, bym użył przeciw niemu tej broni, gadulstwo - teraz, po latach - nie jest wystarczającym powodem, by wywlekać tę sprawę, dotyczącą jedynie ich obojga. Wystarczy to: wierzyłem, że - mimo upływu czasu - mogę na niego liczyć. Na niego - i na tę dawną przyjaźń. Był jeszcze trzeci powód; nigdy i z nikim współpraca nie układała mi się tak wspaniale jak z Rayem. Od początku, od pierwszej wspólnej praktyki, jeszcze w okresie studiów. Wspólnej - mimo różnicy lat - bo starszy pilot Ray Gordon odkrył w sobie zamiłowanie do fizyki po wylataniu kilku tysięcy mil. W Trójkącie Bermudzkim, oczywiście. To był jego drugi fakultet. Mój - pierwszy. Uzupełnialiśmy się w sposób nieomal doskonały. Jego sceptyczny, posługujący się żelazną logiką, chłodny umysł korygował moje zbyt fantastyczne zapędy, ja - ze swym nieco narwanym, czasem dość chaotycznym sposobem my<- ślenia - działałem, jak sam stwierdzał, na nasz dwuosobowy zespół pobudzająco („jak zwariowane drożdże" - pokpiwał nieraz Ray). Przy tych różnicach mieliśmy pewną, wspólną nam obu, cechę: żaden z nas nie miał jakichś „wymyślonych barier", nie cofał się przed najbardziej karkołomną hipote- zą, nie uznawał żadnych naukowych świętości. Brzytwa Ockhama nie miała w naszym tandemie nic do roboty; byliśmy skłonni podważyć każdy pewnik - choćby został tysiąckrotnie sprawdzony; nic nigdy nie stanowiło dla nas niepodważalnego dowodu, nikomu, w nic, nie wierzyliśmy „na słowo". Poza Rayem niewielu takich znałem. W umy- słowości przeciętnego człowieka, a także, często, nawet tych nieprzeciętnych, tkwią niewzruszalne bariery: dogmaty nau- kowe, czy choćby tylko myślowe stereotypy (niejednokrot- nie zresztą trudniejsze do podważenia niż dowiedziony pewnik), nazbyt głęboko wyryte w świadomości, by dopusz- czały możliwość jakiejkolwiek z ninii dyskusji; sama myśl o niej wydaje się świętokradztwem. Taki człowiek, rozumu- jący śmiało aż do granicy swej „strefy zakazanej", wycofa się natychmiast, jeśli przeprowadzany dowód mógłby zaprze- czyć temu jakiemuś „tabu". Czasem - wbrew wszelkiej oczywistości. Bo stając wobec alternatywy: oczywistość czy dogmat, wybierze zawsze nienaruszalność dogmatu; pod- świadomie, być może, lecz to niczego nie zmienia. Uzna błąd swego rozumowania za każdym razem, gdy to rozumowanie miałoby poddać w wątpliwość przyjęty przez niego pewnik, stwierdzi własną pomyłkę tam, gdzie jej nie popełnił. Przy wszystkich naszych wadach tej jednej byliśmy pozbawieni - ja w takim samym stopniu co on. Nie istniał żaden system, którego nie bylibyśmy gotowi zburzyć - chociażby nawet pochodził od nas samych. Dlatego właśnie Ray, z tą samą umiejętnością wątpienia, był mi aż tak potrzebny. W sytua- cji, w jakiej miałem się znaleźć, ta cecha mogła być najważ- niejsza; wszystkie dotychczasowe badania przeprowadzone przez ludzi zakładających choćby minimum twierdzeń nie- podważalnych, przyjmujących za niewzruszalny pewnik chociażby tylko tyle, że dwa i dwa to cztery, przynio- sły zupełne fiasko. Więc może trzeba było zacząć od innej strony: założyć, że dwa plus dwa dawać w wyni- ku cztery wcale nie musi. To była moja szansa. Chyba je- dyna, skoro badania Trójkąta prowadzili - bez żadnych rezultatów - naukowcy przerastający mnie co najmniej o głowę. To wszystko razem sprawiło, że poleciałem do Aten, zamiast - jak powinienem - siedzieć w Puerto Rico i doglą- dać ostatnich przygotowań, użerając się z każdym, od kogo zależało sprawne i terminowe wyjście „Ariadny" w morze. Rozgrzeszyłem się z tego zresztą dość łatwo: w ciągu tej mojej krótkiej - mającej potrwać nie więcej niż kilkanaście godzin - nieobecności, nic ważnego nie powinno się zdarzyć. To znaczy - nic takiego, z czym Johnny Olsen, mój adminis- tracyjny zastępca, i kapitan van Vincent nie potrafiliby sobie jakoś poradzić. Pogoda była burzowa i nad Europą bolidem trochę rzuca- ło, ale poza tym czterdzieści minut lotu minęło, jak zwykle, bez większych wrażeń. Pierwsze trudności zaczęły się w Ate- nach: Ray figurował, co prawda, na liście wykładowców, ale prywatny adres miał zastrzeżony i dosyć długo nikt - ani w uniwersyteckim miasteczku, ani w zarządzie strefowym - nie chciał mi podać miejsca jego zamieszkania. Nie pomogły pełnomocnictwa Światowego Biura Nauki, ani powoływa- nie się na Organizację Sfederowanych Narodów, byłem już zrozpaczony, kiedy z pomocą przyszedł mi po prostu przypadek: niespodziewanie spotkałem Roberta Kotta - pamiętał mnie i Raya z Melbourne i z Toronto, wiedział - jak wszyscy wówczas - o naszej bliskiej współpracy, więc po chwili wahania, zdecydował się wreszcie dać mi ten adres. Jechałem szeroką, obsadzoną po obu stronach żółto kwitnącymi żarnowcami grawistradą, zastanawiając się nad ową tajemniczością Raya. Wyglądało na to, że miał napraw- dę dość wszystkich i wszystkiego, że chciał uniemożliwić wszelkie próby skontaktowania się z sobą. Po raz pierwszy zwątpiłem całkowicie w powodzenie mojego przedsię- wzięcia. Uczucie beznadziejności wzrosło, kiedy znalazłem się przed jego posiadłością. Ogrodzona wysokim, betonowym murem z wąską, żelazną furtką zatrzaśniętą na głucho, wyglądała tak, jak gdyby nikt nie odwiedzał jej od tygodni (pordzewiały zamek, kępka trawy wyrastająca pod furtką), robiła nieodparte wrażenie twierdzy, odciętego od świata miejsca dobrowolnego zesłania, nieżyczliwej obcym pustel- ni. Mimo wszystko trudno mi było uwierzyć w Raya mizan- tropa, zdziczałego samotnika nieprzychylnego ludziom. Wciąż, wbrew dowodom, miałem nadzieję, że ten, kogo zobaczę po przekroczeniu ogrodzenia - to będzie dawny Ray. Wysiadłem z grawisteru, obszedłem go i zatrzymałem się naprzeciw furtki. Z bliska nie robiła wrażenia nieprzebytej zapory; była to zwykła furtka z automatycznym urządze- niem rejestrującym, magnetowidem i automatem otwierają- cym od wewnątrz. Wcisnąłem przycisk aparatury rejestrującej. Przez długi czas nic się nie działo; stałem przed wąską, zamkniętą furtką z uczuciem niepewności, jakie ma zawsze człowiek obserwo- wany (wiedziałem, że cały czas, od naciśnięcia włącznika, teleobiektyw przekazuje mój obraz ekranom rozmieszczo- nym po całym domu) - i wobec tej świadomości czułem się z każdą chwilą coraz bardziej głupio. Trwało to długo, tak długo, że wreszcie zacząłem się zastanawiać, czy automat się nie zaciął lub czy nie nacisnąłem zbyt lekko, by włączyć rejestrator. Podniosłem rękę, by wcisnąć guzik znowu, i wtedy usłyszałem spokojny, równy głos Raya - głos, w którym nie było najsłabszego zdziwienia: - Wejdź, Kew. Jestem koło basenu, po drugiej stronie domu. Brak zaskoczenia świadczył o tym, że widział mnie przez cały czas - wystarczająco długo, by się opanować. Może wahał się, czy w ogóle otworzyć? Nie zastanawiając się nad tym więcej popchnąłem furtkę. Otworzyła się lekko. Zaraz za murem zaczynał się duży ogród; dom, a raczej bungalow - biały i niski, ginął w zieleni; zdziczałe figi i oleandry, pinie, kapryfolium i tamaryszki, kwitnące ciemnym fioletem, daw- no nie przycinane glicynie otaczały go tak splątaną gęstwą, jakby Rayowi nie wystarczała brama i wysoki na osiem stóp mur; jak gdyby ścianą rozrośniętej zieleni pragnął się dodat- kowo zabezpieczyć przed ciekawością natrętnych, ludzkich oczu. Ledwie to pomyślałem, wzruszyłem ramionami: chyba jednak przesadzałem z tym wszystkim, zaczynając Raya demonizować. Ruszyłem żwirowaną alejką. Obszedłem dom dookoła, za wschodnią ścianą był rzeczywiście basen, niewielki, z bardzo błękitną wodą. I chyba dość głęboki - na jednym z krótszych boków zamocowano trampolinę. Pomyślałem: „nieźle się Ray urządził" i w tej samej prawie chwili go zobaczyłem. Szedł w moją stronę, ubrany tylko w slipy, opalony, połysku- • jacy ściekającą po skórze wodą. Uśmiechał się. Ale oczy miał czujne. - Miło zobaczyć cię znowu po tylu latach, Kew. Przypuszczałem, że wcale nie był tym taki zachwycony; gdyby choć trochę zależało mu na moim widoku, miał tysiąc możliwości, by skontaktować się ze mną w ciągu tych lat. Ale udałem, że jego oświadczenie biorę za dobrą monetę - nie mogłem przecież pozwolić sobie na luksus okazania urazy, a w każdym razie - na pewno jeszcze nie teraz, nie w tej chwili. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, którego beztroska - mam nadzieję - była przekonująca. - Jak się chyba domyślasz, cieszę się z tego jeszcze bardziej od ciebie, Ray. Nic się nie zmienił, a w każdym razie bardzo mało: barczysty, wspaniałe umięśniony, bez grama zbędnego tłusz- czu, z bezbłędnie wysklepioną klatką piersiową i płaskim, nieomal wklęsłym brzuchem mimo dobiegającej czterdzies- tki; przybyło mu tylko trochę zmarszczek w kącikach oczu, to wszystko. Patrzyłem z odrobiną zazdrosnego podziwu: byłem dziesięć lat młodszy, ale nie mogłem bez wpadania w kompleksy mierzyć się z Rayem. Poczułem złość - sam nie wiem: na siebie czy na niego; pewnie dlatego bez żadnych wstępów powiedziałem to, co należało powiedzieć o wiele później, wtedy, gdy już zdołałbym stworzyć atmosferę zau- fania i koleżeństwa: ;.- Przyjechałem, bo jesteś mi bardzo potrzebny, Ray... - urwałem na widok ironicznych iskierek w jego brązowych oczach. Ale było za późno; odkryłem karty, nim dowiedzia- łem się, co on trzyma w ręku. Z punktu widzenia wszelkich taktyk postępowania był to cholerny błąd; wiedziałem o tym i rozumiałem, że Ray to także wie. - Cóż, tak myślałem... - uśmiechnął się szeroko, w kąci- kach oczu zbiegły się drobne zmarszczki, ale same oczy pozostały niezmienne: uważne i skupione. - Skoro zadałeś sobie trud, żeby mnie tu odnaleźć... Schylił się, podniósł koszulę leżącą na obmurówce base- nu; mięśnie prześliznęły się gładko pod skórą, znowu poczu- łem lekkie ukłucie zazdrości. Z koszulą w ręku, wyprostowany, nieomal nagi na tle ciemnobłękitnego nieba, powiedział: - To miłe, że przypomniałeś sobie o mnie, gdy okazało się, że ktoś jest ci potrzebny, Kew. - Pozostawało mi tylko, żywić nadzieję, że owo ledwie uchwytne szyderstwo w jego głosie jest teraz czymś zwyczajnym. Nie „ktoś" - ty - chciałem powiedzieć, ale ugryzłem się w samą porę w język. Czy to była aluzja, wyrzut?xCóż, można było i w ten sposób rozumieć; po katastrofie „Delp- hina", gdy Ray, jak ranne zwierzę uciekał od przyjaciół i zamykał się w sobie, mogłem, być może, dołożyć więcej starań, aby przełamać mur jego martwej rozpaczy, mogłem mu może pomóc. Gdybym naprawdę był się o to postarał. Ale ja wolałem powiedzieć sobie, że każdy ma to prawo: do przeżywania w spokoju swoich dramatów. I że każda próba pomocy jest wtedy tylko uszczęśliwianiem na siłę, wtrąca- niem się w cudze sprawy, najzwyczajniejszym wścibstwem. Byłem o tym najgłębiej przekonany. Czy rzeczywiście? A może było mi tylko z takim założeniem wygodniej? Myślałem o tym wszystkim idąc z Rayem w kierunku bungalowu. Zielonkawa jaszczurka wygrzewała się w słońcu na stopniu schodów; cienka skóra podgardla wzdymała się przyspieszonym oddechem. Nasze kroki spłoszyły ją, w jed- nej chwili senna nieruchomość zmieniła się w nieuchwytny dla oczu, zielonkawy błysk, który zniknął w niewidocznej dla mnie szparze między kamiennymi stopniami, jakby jej nigdy nie było. Słaby podmuch wiatru, tak słaby, że nie poczułem go wcale na rozpalonej skórze, przyniósł ciężki i słodki zapach - magnolii? - oleandrów? - strącając na białe płyty rozległego tarasu kilka różowych płatków. To, że ta sama Ziemia miała i miejsce tak niepojęte jak Trójkąt, strefę grozy, w której ginęły tysiące ludzi bez śladu, wydało mi się nagle czymś niewiarygodnym. - Tu będzie najwygodniej - powiedział Ray. Nie zapro- testowałem, choć byłem pewien, że wewnątrz domu byłoby znacznie chłodniej; miał tam chyba, do licha, jakąś klimaty- zację. Siadając na skrzypiącym, bambusowym fotelu pomy- ślałem, że jednak trochę przesadza z tą swoją spartańskoś- cią; jeśli się chce pomieszkać trochę w prymitywnych warun- kach można wynająć coś przez „Glob-Turist" - na wyspach Polinezji czy w innym rezerwacie. Zamiana domu położone- go tuż obok najelegantszej, słynącej z umiłowania luksusu metropolii na coś w rodzaju szałasu eremity lub chaty dziewiętnastowiecznego pioniera, to już naprawdę za dużo. - Whisky, gin, koniak? - tak byłem zamyślony, że drgną- łem na dźwięk jego głosu. Pochylał się nad barkiem - prawdziwym, chłodzonym barkiem, w zaskakujący sposób wyczarowanym ze ściany - mniej chyba zdziwiłby mnie widok ciemnoskórego boya w kwiecistym, bawełnianym pareo, z tacą w rękach, jak na starych filmach. Przełknąłem głośno ślinę. - Whisky, jeśli już tak daleko posuwasz swoją gościn- ność. Z masą lodu - co najmniej cztery kostki... k II Nalał mi szybko, dla siebie zmieszał cocktail. Przysiadł na brzegu stołu, przyglądał mi się z góry - jego oczy znów były poważne, taksujące. - Teraz, kiedy wszelkim konwenansom stało się zadość, możesz powiedzieć, co cię sprowadza, Kew. Milczałem, stropiony. Czy dawniej też był taki - ironiczny pod pozorną układnością, twardy jak stal pod maską tej szyderczej grzeczności? Może i tak, tylko ja odwykłem; zacząłem widzieć go innym w swoich wspomnieniach. A mo- że on się zmienił po tej historii z Kris... - Potrzebuję pilota. Bardzo dobrego pilota - wypaliłem. - Zostałem mianowany kierownikiem wyprawy, od której powodzenia, nie ukrywam, zależy moja przyszłość. Znaczną część badań trzeba prowadzić z wodolotów, teren jest nazbyt wielki, by robić to w inny sposób. I sprawa zbyt poważna, nie tylko dla mnie, żebym nie starał się mieć najlepszych ludzi, jakich w ogóle... - Zwróć się do Sharka Tessona. Jest znacznie lepszy, wiesz - poradził ojcowsko Ray, przerywając mi niemal w pół słowa. Zamurowało mnie, przez chwilę siedziałem nierucho- mo, mrugając powiekami. Drwił? Nie, nie wyglądało na to, patrzył na mnie prawie ze - zatroskany?, tylko w jego oczach znów -migotały jakieś dziwne iskierki. Czyżby naprawdę myślał, że tłukłem się aż tutaj z Puerto Rico, by usłyszeć tę radę? Nie... to ja zapomniałem, Le nie można wierzyć żadnemu z jego solennych wyrazów twarzy, na które mógł nabierać się tylko ktoś, kto bardzo mało go znał. - Nie chcę Sharka Tessona - powiedziałem zdecydowa- nie, odstawiając szklankę (moje spocone palce pozostawiły wyraźny, przejrzysty ślad na szkle zmatowiałym od chłodu; teraz znikał powoli). - Ani Reda Calldvella czy Marca Kenna, jeśli już o to chodzi. Kandydaturę Deveya Smitha też możesz sobie darować. Chcę mieć w swojej ekipie ciebie. Po pierwsze dlatego, że to powinien być fizyk, dobry fizyk, nie tylko pilot. Po drugie, bo to piekielnie trudna do rozgryzienia sprawa, a nigdy, z nikim, nie pracowało mi się tak dobrze! Po trzecie - bo tylko ty... - Nie. Zabrzmiało to jak trzask bata. Zamilkłem. Utkwiliśmy wzrok w sobie i gdy tak patrzyliśmy, zobaczyłem nagle na twarzy Raya zarysowujące się dwie głębokie bruzdy, które żłobiły twarde linie od nosa do ust; teraz, niespodziewanie, stwierdziłem, że jednak się postarzał, twarz miał zmęczoną i gorzką. Powtórzył: - Nie. - I zaraz, jak gdyby chcąc uprzedzić to, co mógłbym"powiedzieć, ubiec moją argumentację, dorzucił: - Zapomniałeś o jednym: od bardzo dawna już nie latam zawodowo... - Latałeś dla Baxtera. - Och, tak... - odwrócił się gwałtownie, jakby chciał spojrzeć na coś, co znajdowało się za nim, lecz nagle zrezygnował; wpółodwrócony popatrzył na mnie przez ra- mię. - To także było dość dawno... („Jeszcze przed śmiercią Kris" - pomyślało coś we mnie, rzeczowo, bez współczucia, ale nie powiedziałem nic). -1 byłem młodszy, wiesz... - No tak. Teraz jesteś w wieku emerytalnym. Bardzo cię lubię, kiedy się zgrywasz, Ray... Zaśmiał się cicho i to mogłem odnotować jako pierwsze, co prawda dość mizerne, zwycięstwo. - Nie to. Nie mam zamiaru kokietować cię swoim wie- kiem, Kew. - Sięgnął po shaker, chwilę przyglądał mu się, jakby nie wiedział, do czego może służyć, wreszcie odstawił go i znów przysiadł na brzegu stołu. Patrzył na mnie prosto, spokojnie, bez zniecierpliwienia, ale i bez uśmiechu. - Widzisz, przychodzi po prostu taka chwila, kiedy już ma się dość. Wszystkiego. Czasami myślę, że chyba siebie także... - Odwrócił głowę i patrzył w nasłoneczniony ogród; w ciszy, która zapadła, usłyszałem cykadę - wysoki, drażniący terkot owada wwiercał się w rozprażone powietrze, drgał nad wy- schniętą ziemią; pomyślałem, że długo tego nie zniosę. Właśnie wtedy Ray odezwał się znowu - po raz pierwszy w tym dniu czułem, że mówi do mnie, że chce być właśnie przeze mnie zrozumiany, do mnie trafić słowami. - Gdy się jest bardzo młodym, świat ma jedną wartość: przygody. Gonisz za niezwyczajnym, za tym, co nieuchwytne, co niesie z sobą ryzyko, okazję sprawdzenia siebie... I wydaje ci się to podniecające. Potem przechodzi. Człowiek staje się w końcu nie tyle, że zmęczony, raczej leniwy. Coraz mniej widzi rzeczy, dla których warto rozbijać sobie łeb. Zaczyna celeb- rować swoje upodobania, myśli już tylko o własnej wygo- dzie... - Powiedzmy: wygodnictwie.... 13 - Niech będzie - zgodził się łatwo, za łatwo. - Nie warto spierać się teraz o słowa... Nie chciałem mu pozwolić wymknąć się w taki sposób, dopuścić, żeby wyśliznął mi się bez większego trudu, obraca- jąc wszystko w akademicką dyskusję. Powiedziałem: - Nie mówisz tego poważnie. - Wyobraź sobie, że tak... - Chyba nie zacząłeś po prostu... bać się, Ray? Nie obraził się, popatrzył na mnie tak, jak gdyby chciał powiedzieć: „I cóż ty możesz wiedzieć o lęku?" Ale nie powiedział nic. Po chwili daremnego wyczekiwania na jakieś dalsze słowa zaatakowałem powtórnie: - Nie zacząłeś się bać... niebezpieczeństwa, śmierci... Bruzda w kąciku ust, nie do pojęcia raptem zgorzknia- łych, po raz drugi postarzyła jego twarz. - Niebezpieczeństwa, śmierci... - powtórzył za mną bez- barwnie. - Tak, Kew, właśnie tego się boję. Nie dla siebie, ale ty pewnie nie zechcesz w to uwierzyć. Jeżeli to mnie się zdarzy... przestanę istnieć, po prostu, więc wszystko - i ten fakt także - stanie się dla mnie zupełnie obojętne. Nie chciałbym tylko zobaczyć, być jeszcze kiedyś świadkiem tego, jak bardzo inni są śmiertelni... Tym razem cisza trwała o wiele dłużej niż wszystkie poprzednie. Siedzieliśmy bez słowa, tak nieruchomo, że jakaś jaszczurka (może ta sama, która wygrzewała się - pół godziny temu? godzinę? — w gorącym słońcu) wybiegła na środek tarasu i - niczym nie płoszona - znieruchomiała pomiędzy nami, przypłaszczona do białych, wygładzonych od częstego stąpania płyt. Powiew musnął mnie znowu - tym razem poczułem jego dotknięcie na rozgrzanym policzku - ale nie przyniósł już z sobą zapachu kwitnących kwiatów. Zapytałem: - A więc odmawiasz? I to jest twoja nieodwołalna decyz- ja, Ray? Wydawało mi się, że westchnął. Z wyraźną ulgą. Był teraz znowu całkowicie opanowany (o ile poprzedni ulotny gry- mas, nieznaczną zmianę głosu, błysk oczu można w ogóle nazwać brakiem opanowania). Tak samo chłodno i grzecz- nie, jak na początku rozmowy, powiedział: - Przykro mi, ale tak. - I nie interesuje cię nawet, jaki jest cel tej wyprawy? Może ostrzegło go coś w moim głosie; wstał. Teraz, napięty, mimo nieruchomości całego ciała, robił wrażenie boksera, który spodziewa się ciosu. Uśmiechał się, ale oczy miał czujne. - Myślisz, że to ma dla mnie jakieś znaczenie? - spytał z pozorną beztroską. — Może. Nie wiem... —Ja także byłem czujny, nie spieszy- łem się, celowo przeciągałem tę chwilę, chcąc spotęgować wrażenie. - Bo widzisz, jakoś ci zapomniałem powiedzieć, chociaż od tego chyba powinienem był zacząć... (Ray uśmie- chał się ciągle, nadal jednak samymi tylko ustami, w jego oczach był... nie, nie przesadzam-popłoch).-Celem naszej wyprawy ma być... Trójkąt Bermudzki. Wiedziałem, że ta nazwa musi podziałać na niego, lecz nie sądziłem, że aż tak; jakby w niej było coś paraliżującego, coś, przed czym nie jest w stanie się bronić, wezwanie, któremu nie może się oprzeć. Dalsze przekonywanie nie było już potrzebne, musiałem tylko poczekać te kilkanaście minut, niezbędnych, by pozałatwiał sprawy związane z na- głym wyjazdem. Osiągnąłem, co chciałem, i fakt, że się udało tak łatwo, zaskoczył mnie trochę - trochę, nie bardzo; w gruncie rzeczy żywiłem najgłębsze przekonanie, że wszys- tko, co ma związek z planowaną wyprawą, musi mi się udać, tak jak wierzyłem, że zdołam rozwiązać zagadkę „Piekielne- go Trójkąta", czyniąc pierwszy krok ku podporządkowaniu owych, budzących od stu lat grozę, wód - ludzkiej woli i ludzkiej działalności. Myślałem o tym, siedząc naprzeciw Raya w dwuosobo- wym przedziale międzykontynentalnego bolidu. Wydawał mi się teraz całkiem zwyczajny, nie tak niepokojący jak przedtem; pozbył się wreszcie swego ekscentrycznego, sta- roświeckiego stroju - luźnej koszuli i szortów; w połyskli- wym, przylegającym ściśle, białym kombinezonie z migają- cymi nad lewą piersią kontrolkami wskaźników biodiagnos- tycznych i tarczą telekomunikatora wyglądał jak wszyscy, a jednocześnie dopiero teraz naprawdę zwracał uwagę swą doskonałą budową. Zauważyłem, że dziewczyny nie potrafią powstrzymać się od zerkania na niego; nawet operatorka bolidu, bardzo służbista, przyjrzała mu się dłużej, niż to było konieczne, a gdy wysiadaliśmy w Puerto Rico, smagłe piękności oczekujące w przeszklonej sali dworca, leniwe i nieco senne, jak bywają kobiety z tej strony oceanu, także przeprowadziły go wzrokiem. Nie reagował, jakby nie wi- dział spojrzeń, jak gdyby te dziewczyny nie istniały dlań wcale. To niezauważanie nie było udawane; znowu pomy- ślałem o Kris. Czy to możliwe, żeby jedna kobieta stała się dla mężczyzny wszystkim, aby, gdy jej zabraknie, nie pozos- tało w nim nic? Puerto Rico powitało nas upałem jeszcze dokuczliwszym od europejskiego; miasto zdawało się wymarłe, kolorowe markizy nad tarasami kawiarń i cocktail-roomów zwisały smętnie w nieruchomym powietrzu, na pięknej esplanadzie nie było widać ludzi, jedynie grawistery śmigały z rzadka nad piętrzącymi się w niebo łukami srebrnych grawistrad, ale one miały klimatyzację. Zaledwie opuściliśmy ochładzaną kabinę, zaczęliśmy się pocić, niewiele pomagała termiczna regulacja skafandrów - nie były jeszcze przystosowane do takich temperatur. Nasz grawister, zbędny już, poszybował w kierunku mias- ta, prawdopodobnie ponaglany jakimś nowym wezwaniem. Staliśmy na nabrzeżu sami - jak okiem sięgnąć nie było widać nikogo; ogromny port leżał w słońcu, cichy, znieru- chomiały; komputerowe dźwigi zastygłe w połowie ruchu, automaty różnego typu rozkraczone na swych metalowych łapach, umilkłe ładowarki - mimo woli pomyślałem tęsknie o dawnych, znanych już tylko ze sferowizji, czasach, kiedy port ożywiały kolorowe tłumy smagłych, hałaśliwych traga- rzy; chyba i w czasie sjesty nie zamierał on wówczas tak zupełnie jak teraz. Miałem wrażenie, że upał, jak ciężar, przygniata mnie do ziemi; nabrzeża zionęły żarem - rozle- głe, rażące odbitym blaskiem, białe i martwe. Dopiero nieco dalej, pomiędzy niskimi zabudowaniami kapitanatu a pierw- szymi domami miasta podzwrotnikowa roślinność tworzyła zieloną gęstwę - wypoczynek dla oczu. Ray milczał; w ciągu całej podróży odzywał się bardzo mało. Mrużąc oczy, przyglądał się statkom cumującym w pobliżu - morze oślepiało, błękitne, rozedrgane lśniącym migotem; kiedy spojrzałem w tym samym co on kierunku, oczy zaczęły mi łzawić. - Patrz, tam kotwiczy „Ariadna" - powiedziałem, wska- zując biały, potężny kadłub naszego statku; prezentując ten wypiętrzający się ponad lśnieniem wody ogrom czułem się dumny: „Ariadna", najbardziej nowoczesny ze statków-baz naukowych, rozwijający szybkość trzydziestu dziewięciu węzłów nuclear ship, poza luksusowymi pomieszczeniami dla trzydziestu ośmiu naukowców i dwudziestu osób załogi mieściła osiemnaście wyposażonych w najnowszy, wysoko zautomatyzowany sprzęt pracowni, na jego pokładach znaj- dowały się dwa lądowiska - helikopterów i wodolotów, batyskaf i mały pojazd podwodny; mógłbym wymieniać długo, i tak nie zdołałbym wyliczyć nawet połowy rzeczy, w jakie wyposażono statek. Dodałem więc tylko: - Kapitan van Vincent twierdzi, że da on sobie radę w każdych, nawet najgorszych warunkach... Ray prawie obojętnie spojrzał w kierunku, który mu wskazywałem. Jego twarz pozostała chłodna, tylko oczy - na krótko - zrobiły się znów czujne. Albo po prostu tak mi się wydawało, bo gdy przyjrzałem się lepiej, nie dostrzegłem w nich nic. - „Ariadna"... - powiedział w zamyśleniu, jakby ta nazwa wydała mu się szczególnie godna uwagi. - „Ariad- na"... A ty chcesz być Tezeuszem, Kew? W pierwszej chwili nie zrozumiałem, ale nie chciałem dać poznać tego po sobie; historia nigdy nie była moją mocną stroną. Uśmiechnął się oczyma, jakby mógł czytać we mn^i; zbyt późno przypomniałem sobie, jak przenikliwym potrafił być, gdy zechciał. - Ale ciebie nie powinno to zrażać. Dla takich jak ty zawsze znajdzie się dość labiryntów - powiedział. Nie patrzył na „Ariadnę", ale gdzieś dalej i jakby poprzez nią - w horyzont posiwiały wielogodzinnym upałem; rozpra- żone powietrze zdawało się drgać wokół nas. Nie odwracając wzroku dorzucił: - Tylko że nie w każdym labiryncie można natrafić na swoją nić przewodnią. Z niektórych się nie wraca. Wziąłeś to pod uwagę? Zachowywał się dziwnie, właściwie - bardzo dziwnie; takie słowa, niejasne, mogące mieć aż nazbyt wiele znaczeń, nie powinny padać przed rozpoczęciem wyprawy, właśnie teraz, kiedy byłem tak pewny siebie, „Ariadny" i sukcesu. Przygryzłem wargi, by opanować zniecierpliwienie; dopiero po chwili milczenia powiedziałem: - Wygląda na to, że raczej ty żałujesz swojej decyzji, Ray. Ze chciałbyś się wycofać. Natychmiast pożałowałem tych słów; mówiąc je, dałem mu nieopatrznie okazję do skorzystania z takiej możli- wości. Ale Ray nie podchwycił okazji - nie zauważył? Nie chciał? - Gdyby tak było, nie udałoby ci się przywieźć mnie tutaj, wiesz? - W jego głosie była wyraźna drwina. - Po prostu mam wrażenie, że ty wciąż jeszcze niezupełnie rozumiesz, na co się porwałeś... - A więc chcesz mnie ostrzec? - Ja także postarałem się włożyć w swoje słowa tyle sarkazmu, ile to było możliwe. - Dziękuję ci, wiesz przecież o tyle więcej, Ray. - Wiem tylko tyle: w tym rejonie zaginęło w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia po- nad sto statków i samolotów, przepadło kilkaset osób, a teraz, gdy po czterdziestu latach spokoju Trójkąt znów wznowił swoją... nazwijmy to: działalność, liczby się podwo- iły. I wiem, że wśród jego ofiar były też ekspedycje wyposa- żone niemal równie dobrze jak twoja, przygotowane na wszelkie niebezpieczeństwa, jakie tylko dawało się przewi- dzieć... - Czy dlatego odmówiłeś udziału w rejsie „Delphina"? Chciałem uderzyć, ale nie przypuszczałem, że uderzę tak mocno; siłę własnego ciosu poznałem dopiero patrząc w twarz Raya, w jednej chwili zbielałą, wyostrzoną - jak gdyby smagniętą bólem. To, co czuł, napięło rysy i ścisnęło mu szczęki - gdy odpowiedział, głos wyszedł przez zaciśnięte zęby z wyraźnym trudem. - Tak. I dlatego, bo to pewnie będziesz chciał wiedzieć także, nie odmówiłem ci teraz. - Znowu wpatrzył się w mo- rze, z tą wciąż napiętą, udręczoną twarzą. - Wtedy... nie usłuchałem. I za moje tchórzostwo zapłacił ktoś, kto... Nieważne. To ciebie nie może obchodzić. Po prostu: tym razem będę płacił swoje rachunki sam. - Nie usłuchałeś? Kogo? I dlaczego - za ciebie...? Nie mogłem się powstrzymać, chociaż już w chwili, gdy zaczynałem mówić, zrozumiałem, że powinienem milczeć. Cokolwiek odczuwał, nie miałem prawa dociekać jego - prawdziwej czy urojonej? - winy, analizować uczuć, wdzie- rać się w jego myśli. Mimo tej świadomości nie potrafiłem oprzeć się zdziwieniu, chęci poznania, zrozumienia - oska- rżenie, które rzucał na siebie, wydawało mi się całkowitym absurdem. - Tak, za mnie. - Odwrócił się i popatrzył mi w oczy - nie wyzywająco, a przecież w taki sposób, że musiałem spuścić wzrok. - Może ci kiedyś wytłumaczę, dlaczego. Nie teraz. Dziś jeszcze nie, nie warto. I tak nie zrozumiałbyś. - Zdawało mi się kiedyś, że masz zaufanie do mojej... inteligencji, Ray? Uśmiechnął się. Samymi wargami, ale się jednak uśmie- chnął. - To nie dlatego. Nie uwierzysz, po prostu. Nie możesz. Najpierw musiałbyś to i owo zobaczyć... - Bardzo starał się utrzymać na twarzy uśmiech, ale mu się nie udało. - A może i wtedy jeszcze nie zrozumiesz do końca... Przez ciebie... Widzisz, nikt, nigdy jeszcze, nie musiał umrzeć dlatego, że ty okazałeś się tchórzem... Jeden raz w życiu, ale to był właśnie ten jeden raz... Była w tych słowach pasja, z trudem powściągana gwał- towność, szyderstwo, rozpacz - i coś jeszcze, jakby wzgardli- we politowanie. Nade mną, nad moją naiwnością, niewie- dzą, niewątpliwą dla niego wobec jakichś jego doświadczeń - ale i nad nim samym. I była także gorycz, o jaką nigdy nie byłbym go podejrzewał. Nie pojmowałem, jak może jej być aż tyle - zupełnie tak, jak gdyby człowiek nosił w sobie jej źródło, nie zamierające nigdy, czasami tylko cofające się w głąb... To przecież niemożliwe, żeby obwiniał siebie o śmierć Kris. Gdyby wziął udział w wyprawie „Delphina", ona popłynęłaby tym bardziej. A jeśli nawet... Skoro ta sprawa dręczyła go tak mocno, dlaczego godził się na to, dlaczego żył z tym dalej - wystarczyłoby przecież kilka seansów telehipnozy, aby... - Nie - powiedział cicho Ray, raz jeszcze dając dowód piekielnej przenikliwości. - Nie wszystko da się wymazać. W moim przypadku zabiegi okazały się nieskuteczne. Przez co on przeszedł, te ileś tam lat temu? Co mogło pozostawić w nim aż tak niezatarty, wypalić tak trwały ślad? Nie potrafiłem zapanować nad sobą, by nie wpatrywać się w Raya; pod tym upartym spojrzeniem moich oczu jego twarz z wolna zaczęła twardnieć w wyrazie wzgardliwego szyderstwa. - Zastanawiasz się teraz, czy nie zrobiłeś kapitalnego głupstwa, lecąc po mnie do Aten i namawiając na udział w tej ekspedycji, Kew? Miał rację — to właśnie pomyślałem. Ale nie pokazałem tego po sobie. Wzruszyłem tylko ramionami; nie wiem, czy ta manifestacja pewności siebie, której wcale nie czułem, zdołała go przekonać. Rzeczywiście przyszło mi do głowy, że on - z tym brakiem entuzjazmu, ze swoim rozgoryczeniem - może być uciążliwy. Nie tylko dla mnie. Dla wszystkich członków wyprawy. Ale było za późno; nie mogłem już nic zmienić i niczego odwrócić. Bezcelowe było także to sam na sam w słońcu, w zatykającym oddech upale; spojrzałem w stronę piętrzą- cej się o kilkadziesiąt metrów od nas „Ariadny": wolałem wszystko, nawet tysiąc idiotycznych problemów, które po przekroczeniu ostatnich szczebli trapu zwalą mi się na głowę, od dalszej z nim rozmowy. Już miałem skierować się w stronę statku, kiedy poczu- łem, że ktoś z tyłu, lękliwie, dotyka mego skafandra. Odwró- ciłem się - chyba nazbyt gwałtownie, zaskoczony, bo nie słyszałem zbliżających się kroków. Tuż za nami stał chłopiec - mały, może sześcioletni; jego czarne, połyskujące oczy i smagła złota skóra świadczyły o kreolskich, czy też kubań- skich przodkach. Wystrzępiony kapelusz z jakiejś rafii czy słomy nie chciał trzymać się głowy, zjeżdżał na kark, brze- giem ronda opierał się na plecach; na zielony skafanderek miał narzucone poncho, takie, jakie noszono przed stu laty, a dziś już tylko można było zobaczyć w muzeum. W tym nieprawdopodobnym stroju dzieciak wyglądał na opuszczo- nego, był jakiś zaniedbany; prawdopodobnie jedno z tych niekochanych, osamotnionych dzieci, które -pomimocoraz gęstszej sieci placówek Opieki nad Rodziną - spotykało się czasem na peryferiach dużych, przeludnionych miast. - Co ty tu robisz? - spytałem ostro, pewnie dlatego, że jego widok tak bardzo mnie zaskoczył, a może rozdrażniony jeszcze rozmową z Rayem. — Nie wiesz, że do portu dzie- ciom nie wolno wchodzić? Gdzie twoja Grupa Opieki? Należysz chyba do jakiejś? Wracaj tam zaraz, bo zawo- łam strażnika! - Zostaw go. - Ray odwrócił się nagle; wyglądał teraz zupełnie inaczej niż przed chwilą i dzieciak odruchowo przysunął się do tego uśmiechniętego mężczyzny, nie budzą- cego w nim lęku. - Nie bój się, dobrze? On to wszystko mówi tylko tak sobie. Nie wezwałby strażnika, na pewno, ja go znam. Przykucnął, opierając dłonie na rozstawionych kolanach. Jego twarz znalazła się na tym samym poziomie co oliwko- wa, okolona szerokim rondem buzia dziecka. Uśmiechał się łagodnie, ciepło; Ray-kameleon, nagle zupełnie inny, życzli- wy całemu światu, serdeczny, Ray, jakiego nie znałem. - Tak tylko? - upewnił się na wszelki wypadek mały. Kaleczył trochę inter-langue, ale można go było zrozumieć. -1 nie wezwie strażników? - teraz i on uśmiechał się - ufnie, gotów bezzwłocznie zaprzyjaźnić się z tym roześmia- nym mężczyzną. - To dobrze, bo ja ich wcale nie lubię. Zaraz muszą człowieka wypytywać, co robi i dlaczego jest sam. - Zgubiłeś swoją Grupę i nie możesz jej znaleźć? Poszli gdzieś sobie bez ciebie? - Nie. - Mały kucnął naprzeciw Raya, też oparł rączki na rozstawionych kolanach; były opalone, podrapane i brudne. Patrzyłem na nich z góry: w tych samych pozach, duży i mały człowiek wyglądali, jak gdyby odprawiali jakiś im tylko znany, zamierzchły, bardzo ważny rytuał. - To ja się im zgubiłem! - Uciekłeś? - No, niezupełnie. - Teraz, gdy jeden z nas mógł już być uważany za przyjaciela, mały zrobił się bardzo rozmowny. - To już jest taki... zwyczaj. Oni są nudni, wszyscy, a dziew- czyny się mażą o byle głupstwo, wiesz... Więc zawsze im się gubię, pani złości się potem, ale nie bardzo, bo nie jest zła naprawdę - jak mnie nie ma, to może sobie odpocząć, nikt nie podsuwa dzieciom nie... niesamowitych pomysłów. Ona tak zawsze mówi. I mówi jeszcze, że jestem za bardzo ab-sor-bu-ją-cy jak na jej możliwości. Naprawdę, tak za- wsze mówi... - Ray, powinniśmy jednak odesłać go do tej pani... - zacząłem, ale on tylko machnął ręką. Mały także nie zwracał na mnie uwagi - zrobiłem się nieważny, nawet moimi groźbami nie warto było zanadto się przejmować. - I co wtedy robisz, kiedy już zgubisz grupę? - zapytał Ray, jak gdyby to naprawdę mogło go interesować. - Przychodzisz tutaj, żeby oglądać statki? - To też. Ale najbardziej lubię chodzić nad wodę i zbie- rać kawałki drewna, które wyrzuca morze. Takie czarne i gładkie. Kiedy są mokre, łatwo je ciąć scyzorykiem. Więc wycinam z nich różne rzeczy, a najczęściej tych niby-ludzi, 0 których mówił dziadek. - Zwariowałeś, Ray - zaczynałem się niecierpliwić; do pełni szczęścia potrzebny mi był tylko ten oberwany dzie- ciak, którego lada chwila zaczną poszukiwać, zaalarmowani przez ową jego „panią" wszyscy strażnicy portu. - Skończ z tym, czekają na nas na statku. Nie reagował - jak gdybym przestał dla niego istnieć. Pochylił się ku chłopcu, ujął go za ramiona - jego życzliwie uśmiechająca się twarz była - pod tym uśmiechem - uważna 1 napięta. - O jakich niby-ludziach opowiadał ci dziadek? - Tych z morza. Dziadek ich widział, jak wychodzili z wody. Łowił ryby, a oni wyszli f^tali koło niego. Są tacy sami jak my, kiedy się na nich patrzy. Tylko nie mówią. I kiedy chcesz ich dotknąć, ręka przechodzi na wylot. Nic nie bujam... v - Wiem. Chciałem powiedzieć „bzdury", ale w głosie Raya było coś takiego, że nie mogłem. Zelektryzowany kucnąłem także, schylając się ku dziecku; jego ogromne oczy były bardzo poważne, nie zmyślał, wierzył we wszystko, co mówił, i choć ta ich rozmowa brzmiała jak bredzenie sza- leńca, poczułem dziwny dreszcz - niepokoju, ale i ocze- kiwania zarazem. - O czym on mówi? Co wy pleciecie obaj?—zamajaczyła mi nagle przerażająca i nonsensowna wizja jakichś podmor- skich, półprzeźroczystych stworów; w teoriach na temat Trójkąta Bermudzkiego zdarzały się i takie, które przypisy- wały tajemnicze katastrofy statków i śmierć ludzi działalnoś- ci kosmitów lub istot zamieszkujących podmorskie głębie czy groty; dotychczas uważałem je za twór bujnej fantazji... Ale istnieli przecież naoczni świadkowie startu dziwnych obiektów wynurzających się z wody, robiono zdjęcia, nagra- nia... Falsyfikaty? Przywidzenia? Autosugestia? Najpraw- dopodobniej, ale to niespodziane napięcie w głosie Raya, którego nie posądziłbym o histerię czy autosugestię, Raya, który tam przecież był... Był i - cokolwiek widział - milczał, zasłaniając się przed zbytnią dociekliwością tymi dwoma słowami: „nie zrozumiesz". Aż do tej chwili - bo właśnie zaczął mówić; nie do mnie, do tego dziecka: - Posłuchaj, jeżeli kiedyś spotkasz takiego morskiego niby-ludzika, nie podchodź. - Pochylony, z rękami na szczupłych, drobnych ramionkach dziecka, mówił z naci- skiem, jak ktoś, kto przestrzega, lękając się, że nie zostanie wysłuchany. - Obiecaj mi to, dobrze? On będzie nawet miły, bardzo do ciebie podobny, no - całkiem jak drugi ty... Pomyślisz może, że mógłbyś go polubić, że właśnie z nim mógłbyś się zaprzyjaźnić jak jeszcze nigdy z nikim - właśnie dlatego, że jest taki podobny... Ale nie rób tego. Uciekaj. Uciekaj jak najdalej. Obiecaj mi to, proszę... - Ale dziadek... #lJH "*•< - Twój dziadek jest chory, prawda? No, nie jest taki jaK wszyscy... - No... -chłopiec przytaknął machinalnie, zdziwiony, ale widocznie zawstydził się swojej nielojalności i zaczął bronić dziadka: - Ale to nic nie szkodzi... Jest bardzo dobry, naprawdę. Nigdy na mnie nie krzyczy... Tylko opowiada i opowiada o tych ludziach. I robi ciągle ruchy... o takie. Jakby coś chwytał i to przeciekało przez palce... Od strony kapitanatu usłyszałem głosy i tupot kroków, odwróciłem się: w naszą stronę biegła młoda dziewczyna w niebieskim mini-skaf andrze z widocznym z daleka Signum Uśmiechu na piersiach, a za nią gromadka dzieci, ubranych, tak jak i chłopiec, w zielone skafanderki. Spojrzałem na małego; już stał, buzię miał nachmurzoną, dolną wargę wysunął nieco do przodu. Kapelusz zjechał mu już całkiem na plecy i nie osłaniał głowy, zmierzwione włosy sterczały wicherkami nad czołem. - Po mnie - oznajmił chmurnie. Jednym spojrzeniem ocenił odległość, którą musiała przebyć biegnąca opiekunka i dzieci z jego Grupy, odwrócił się do Raya, powiedział z nagłą decyzją: - Dobrze. Mogę ci przyrzec. Dziadkowi już przyrzekłem, on też mówi jak ty, kiedy... kiedy jest spokoj- niejszy. Będę je rzeźbił w drewnie, ale do nich nie pójdę, jeżeli wyjdą z morza... A tego jednego ci dam, żebyś wiedział, że dotrzymam słowa. Masz, schowaj dobrze. Sam go zrobiłem. Właściwie miał być dla Margit, ale jej już nie lubię, bo naskarżyła pani. Więc ty go weź. Ciebie mógłbym polubić... Sięgnął pod swoje poncho, wyciągnął małą, brudną rączkę i wcisnął Rayowi jakiś czarny, dziwaczny przedmiot. Potem odwrócił się i pobiegł w stronę zbliżającej się Grupy. Dziew- czyna i dzieciaki skupiły się wokół niego; opiekunka praw- dopodobnie gniewała się („ale nie bardzo") za tę jego ucieczkę. Popatrzyłem na Raya - stał nieruchomo, ściskając w ręku to coś, co ofiarował mu chłopiec. Przyjrzałem się: była to nieco pokraczna postać ludzka, wycięta nożem w powęźlonym korzeniu, wygładzonym do połysku przez fale. Twarz, podłużną, nie większą od członu kciuka, skrzy- wiał obłędny strach - takie wrażenie wywoływały otwarte do krzyku usta; oczy - wskutek nieporadności rzeźbiącej je ręki - jak gdyby wyłaziły z orbit. Czy tylko - w wyniku nieporad- ności? - Zabawny dzieciak... - bez przekonania powiedział Ray. Głos miał niski, chrapliwy, bezdźwięczny; podniósł rękę, bardzo powoli przesunął nią po twarzy, jakby chciał z niej coś zetrzeć. Stał, patrząc w stronę oddalającej się Grupy, a potem znowu powtórzył ten sam ruch. -1 miły, nie uważasz? Obracał trzymaną w ręku figurkę; myślałem, że ją wyrzu- ci, ale wsunął do kieszeni na piersiach. Nie zmieściła się; brzydka, przerażona twarz wystawała podpierając ukośnie patkę, która zacieniała ją tak, jak kapelusz buzię chłopca. Ray spojrzał na mnie, rysy miał wciąż wyostrzone, kąciki ust opadały w dół. Czekał. Wiedziałem na co: na moje słowa. - O jakich ludziach z morza rozmawialiście, Ray? - spytałem. Miałem wrażenie, że się waha. Mylne - bo jego oczy zmrużyły się - obojętne, chłodne i czujne. - Nie mam pojęcia. Dzieciak ma wyobraźnię... A do tego ten dziadek, który mu opowiada niestworzone historie... - To jeszcze nie jest powód, żeby utwierdzać go w prze- konaniu o realności tych... zmyśleń - powiedziałem cierpko, wściekły na siebie, że dałem się oszukać: jego bredzenie było tak sugestywne, że niemal uwierzyłem w istnienie owych stworów. — Taką nadmiernie pobudliwą fantazję powinno się hamować, a nie nabijać dzieciakowi głowę bzdurami. Nie mogę pojąć, co cię napadło, Ray. Nim odpowiedział, błysnął zębami w olśniewającym, choć dziwnie bezradosnym uśmiechu. Miałem wrażenie, że stara się działać mi na nerwy rozmyślnie. 'A - Och, nie przesadzaj. Wyjdzie mu to na dobre. Chcia- łem po prostu, żeby był ostrożniejszy, gdy zbliża się do wody. Do dzieci łatwiej trafić opowieścią niż logicznym wykła- dem o niebezpieczeństwie utonięcia, powinieneś to wie- dzieć, Kew. Odwrócił się na pięcie i zrobił parę kroków w stronę morza, ostentacyjnie nie zwracając już na mnie uwagi. Miałem niejakie wątpliwości, czy jego rozumowanie jest prawidłowe z pedagogicznego punktu widzenia, afc to w końcu nie była moja rzecz, nie miałem o co się czepiać. Niepotrzebnie zrobiłem z tego sprawę, tak jak i niepotrzeb- nie staliśmy tutaj, o kilkadziesiąt kroków od trapu - w peł- nym słońcu, rozdrażnieni upałem, o byle co gotowi się pokłócić. - W porządku, Ray - powiedziałem, patrząc na jego plecy. - To wszystko nie ma sensu. Chodźmy lepiej na statek. Skinął głową, najwyraźniej nie zamierzając powracać do porzuconego tematu; to była jedna z cech, którą w nim znajdowałem bez zmian - nigdy nie żywił urazy, nie zacinał się, nie obrażał. Zbliżyłem się do niego; dotykając się prawie ramionami, ruszyliśmy obaj w kierunku schodni statku. Byliśmy przy trapie, kiedy zatrzymał się tak nagle, że zanim to spostrzegłem, wyprzedziłem go o kilka kroków. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem niepokój w jego twarzy; stał nieruchomo w swoim białym skafandrze, którego górną kieszeń wydymała niesamowita figurka z czarnego drewna. Znieruchomiały przesuwał wzrokiem po pokładach „Ariad- ny", po nadbudówkach, wzdłuż burty, wznoszącej się wyso- ko nad wodą; ładunek jeszcze nie został ukończony, zanu- rzenie "nie sięgało linii wodnej. W jego oczach nie było podziwu, tylko niezrozumiała czujność, powiedziałbym - obawa, gdyby nie było to tak nonsensowne. - Ray? O co ci chodzi, Ray? Odetchnął z trudem, jakby się z czymś zmagał, ale głos miał prawie spokojny: - Czy zauważyłeś, że on, ten mały, miał takie oczy jak... - nie dokończył, ale i tak wiedziałem, jakie imię padłoby. W zamyśleniu, bardziej do siebie niż do mnie, mówił dalej: - Nie, ty nie możesz pamiętać, jakie były jej oczy... Ja także... prawie zapomniałem. Dopiero dzisiaj... - Ray, przestań! Nie wolno ci ciągle rozpamiętywać, Ray! - Nic nie rozumiesz - powiedział wolno. - Ja nie dlate- go... To, co przeżyłem... jest tylko moją sprawą. Ale... pytałeś mnie o Trójkąt. Dziwiłeś się, że milczę, że w niczym nie chcę ci pomóc. Teraz także dziwisz się - skąd wiem... Umilkł, jakby się wahał. Jak człowiek, który nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, albo jak automat prowadzony programem zrobił znów kilka kroków. Przystanął dopiero wówczas, gdy jego ręka dotknęła poręczy trapu. Popatrzył na mnie - długo, uważnie, pociemniałymi, rozszerzonymi oczami, całkiem inaczej niż dotąd. - Przyjechałeś tam do mnie, do Aten, taki pewny siebie, energiczny i przeświadczony, że wszystko, czego dotkniesz, musi ci się udawać. Liczyłeś na mnie - na moją znajomość Trójkąta, wiedzę. A ja niczego nie chcę ci powiedzieć, wytłumaczyć. Uważasz mnie pewno za dziwaka. Albo jesz- cze gorzej. A czy nie przyszło ci do głowy, że ja po prostu nie wiem? Nie wiem niczego, co mogłoby ci pomóc. - Byłeś tam przecież. I lata poświęciłeś badaniom tych obszarów. - Tak, ale - to nic nie dało... Nic konkretnego, rozu- miesz, nic, co można by w jakikolwiek sposób ująć. Garść oderwanych informacji, zjawisk, nie wiążących się z sobą. - Mógłbyś przynajmniej opowiedzieć mi je, Ray. - Mógłbym. Ale to nic ci nie da. Nie uwierzyłbyś. Albo zacząłbyś się sugerować. Nie ma sensu. Tym bardziej że wszystko, czego ja doświadczyłem, wcale nie musi powtó- rzyć się tym razem... Trójkąt jest pomysłowy. I nie wyczer- pał wszystkich swych możliwości, przynajmniej ja tak są- dzę... Wiem, co myślisz: boję się, więc zacząłem Trójkąt demonizować. Może. Ale gdy tam już będziemy... Nie, po co ubiegać fakty; lepiej, żebyś się przedtem sam zorientował. Nie o tym chciałem. Po prostu pomyślałem, że powinienem cię przestrzec: nie ufaj za bardzo sobie, aparatom, nauko- wym metodom. Nie ufaj nawet własnym zmysłom. - Dlaczego mi to mówisz? - Bo jesteś tak pewny siebie... a tak przecież śmiertelny, Kew. Pamiętasz, powiedziałem ci, nie chciałbym być świad- kiem tego, jak giną inni... - A ty? Nie pomyślałeś o sobie? Ty także możesz zginąć. - Mówiłem już: to nie jest takie ważne. Może będę się bał - w chwili, kiedy to się już zacznie, bał umierania... Potem - już nic... Patrzyłem na niego z wzrastającym zdziwieniem. Powtó- rzyłem: - Dlaczego mówisz o tym wszystkim właśnie teraz? - Tak, powinienem wcześniej. Jakoś - nie mogłem. Może to był egoizm, a może... złość, bo przyjechałeś i rozbiłeś mój spokój, nad którym pracowałem tyle lat. Gdybyś ty się nie zjawił, siedziałbym nadal w Europie, próbując nie pamiętać. Czytałbym książki, pływałbym i przyglądał się, jak z dnia na dzień rozrasta się mój ogród... I wykładał fizykę, a to - przynajmniej w zakresie, jaki obowiązuje studentów wy- ższych uczelni - jest wiedza empirycznie sprawdzalna, dają- ca wrażenie wyrnierności otaczającego nas świata. Ale ty chyba musiałeś przyjechać po mnie, Kew. - Musiałem? - Tak. Widzisz, do tego zmierzam, w to jedno musisz mi uwierzyć. Na słowo - bo nie mam żadnych dowodów; ja to po prostu wiem. Ale jest to jedyna moja wiedza, której jestem zupełnie pewny... Urwał; oddychał z trudem, ten jego oddech słyszałem bardzo wyraźnie w upalnej ciszy. Miałem wrażenie, że trudno mu mówić dalej. Ale się przemógł. - Niech to zostanie między nami - przynajmniej na razie, Kew. Nie odpowiada mi rola Kassandry. Nie chciałbym wydać się...śmieszny. Nikomu. Tobie także, i dlatego byłem zdecydowany milczeć. Dopiero kiedy zobaczyłem tego chłopca i jego oczy, pomyślałem, że nie mam prawa... Zmaga) się z sobą, to byio całkiem wyraźne. Nie ponagla- łem go; po chwili zaczął znowu, znacznie spokojniej - widocznie opanował się dużym wysiłkiem woli: - Widzisz, skoro już wpakowałeś się w tę sprawę... musisz przyjąć, jak pewnik, jak prawo Gaussa czy Keplera na przykład, że cała wiedza, jaką rozporządzamy, stanie się nieprzydatna, że niemożliwe stanie się nagle możliwe, że nie będziemy wiedzieli, kiedy nami i wszystkim, co będzie dziać się wokół, rządzi... zwykły przypadek czy zbieg okoliczności, a kiedy... jakaś siła, niepojęta, z naszego punktu widzenia zupełnie alogiczna. I że jedyny sposób, by - już nie: poznać ją, bo nie wiem, czy to w ogóle możliwe... ale, by jakoś zbliżyć się do niej i do jej rozumienia - to poddać się jej i badać ją w działaniu dotyczącym nas właśnie. To jest jedyna szansa. Twoja. „Ariadny". Nas wszystkich na pokła- dzie, żeby przeżyć i pojąć choć w ogólnym zarysie zagadkę, którą tak pochopnie podjąłeś się rozwiązać. To, co mówił, było zdumiewające. Ray dostrzegł chyba moje zaskoczenie, bo szybko dodał: - Wiem, o czym myślisz - że to już metafizyka. Tak. Spodziewałeś się czegoś całkiem innego ode mnie—naukow- ca, fizyka, który przez osiem lat badał zjawiska zachodzące w Trójkącie i był nawet członkiem Kolegium Fizyków Międzynarodowego Instytutu Oceanografii. Ale to jest je- dyne, co mogę ci powiedzieć - z całkowitą odpowiedzialnoś- cią. Wszystko inne byłoby z mojej strony... oszustwem. Powinieneś zrozumieć: to nie my, wyposażeni w naszą wspaniałą naukę i wysoko zorganizowaną technikę, przystę- pujemy do zdobywania... do badania Trójkąta. Wiem, że to brzmi nonsensownie, ale będzie tak, jakby Trójkąt na nas przeprowadzał badania.- - Mówisz jak... jak o zwierzętach doświadczalnych, które same pchają się... Nazwałeś Trójkąt siłą. Jaką? Jeśli chcesz, bym ci wierzył, nie - żebym zastosował się do twoich przestróg... to jedno powinieneś mi chyba wyjaśnić. A więc - co to za siła? - Nie wiem - westchnął, w jego twarzy zobaczyłem znużenie. - Gdybym wiedział... gdyby ktokolwiek wiedział - poprawił się natychmiast - ekspedycja badawcza nie byłaby potrzebna. A ja mam tylko pewność, że ona jest. Doznałem jej działania na sobie. Także na innych. To wszystko. Jeśli nie możesz uwierzyć mi, weź przynajmniej pod uwagę to, co ci powiedziałem, Kew. Jeżeli nie chcesz, oczywiście, aby „Ariadna" uzupełniła rejestr statków, które w niepojęty sposób zniknęły bez śladu w rejonie Bermudzkiego Trój- kąta. Przetarł twarz znowu, jak wtedy, gdy patrzył za odchodzą- cym chłopcem - tym samym, znużonym gestem; jakby chciał coś z niej zetrzeć, usunąć jakiś ślad... Rzucił chrapliwym głosem: ^Sted' - Jeżeli nie... będę zmuszony uznać, że wszystko, co mówiłem, powiedziałem na próżno. Że miałem rację wtedy, kiedy postanowiłem milczeć. Tylko że to, w jakiejś chwili, wydało mi się... nielojalne wobec ciebie. I wobec wszystkich innych członków wyprawy... - Ray, gdybyś chociaż... Podaj jakieś przykłady. Opo- wiedz coś, co... - Jak wszyscy, chcesz dowodów... - znów przetarł rękami twarz. - A ja już ci powiedziałem, że ich nie mam... Odwrócił się, zniechęcony. Patrzyłem na niego z boku: twardy profil, zamknięta w sobie twarz, rys zawodu, zmęcze- nia w bruzdach dokoła ust. Sądziłem, że nic już nie powie i zaskoczyło mnie, że się jednak odezwał: ~? - Czy czułeś się kiedyś, Kew jak... doświadczalny szczur w labiryncie? Myślałem, że niczym nie może mnie zaskoczyć, a przecież jednak zdołał... Szczur? W labiryncie? Słowa „labirynt" używał po raz drugi, to nie mógł być przypadek. Ja zresztą także miałem skojarzenia z czymś, co kiedyś... Nie mogłem sobie przypomnieć i to spotęgowało mój niepokój - jak zawsze, gdy coś uparcie wymyka się z pamięci i kiedy przypomnienie sobie tej sytuacji, zwrotu, wydaje się tak ważne, że odsuwa natrętnie inne myśli... - Pamiętasz doświadczenia de Trolla? - pomógł mi Ray. - Te jego białe szczury, którym... Tak, pamiętałem doświadczenia de Trolla; tę jego wielką pracownię zamienioną w labirynt, którego ściany nam, ludziom, sięgały aż do piersi. Szczury nie miały szukać w nim drogi na ślepo, metodą prób i błędów, de Troll wymyślił sposób mający im w tym „pomóc": kiedy szczur wchodził w odnogę bez wyjścia, nie mogącą go doprowadzić do celu, otrzymywał bodziec elektryczny, oznaczający „nie". Jeśli zwierzątko nie kojarzyło wstrząsu z zakazem posuwania się naprzód, otrzymywało całą ich serię - każdy następny był przy tym boleśniejszy. De Troll uważał, że w taki sposób zdoła nauczyć je podstawowych pojęć: twierdzenia i prze- czenia. Nie pamiętam już, w jaki sposób zamierzał rozwijać 29. dalej ten system, ale uroił sobie, że dojdzie do bardziej złożonych pojęć, tworząc język, przy pomocy którego bę- dzie się mógł porozumiewać ze szczurami. Miał potem kłopoty z Komisją Opieki nad Zwierzętami - niehumanitar- ność owej metody nie przyszła mu jakoś do głowy. No tak, ale de Troll był już wtedy szalony. - Biednym szczurom prawdopodobnie wcale nie zależało na intelektualnym kontakcie z de Trollem - powiedział Ray; było to znowu tak, jak gdyby śledził moje myśli. — A jeśli nawet, to pewno nie za tę cenę. - Zlituj się, Ray, co to ma... - zacząłem, ale urwałem na widok jego twarzy; był blady, krople potu osiadły między prostymi brwiami, lewy policzek zadrgał mu krótkim skur- czem. Gdy znowu zaczął mówić, głos miał cichy i jakby nieco zduszony: - Widzisz, czasami przychodzi mi do głowy, że owa siła... tam, w Trójkącie... może być równie nierozumna i szalona jak de Troll... A my, wchodząc jej w drogę, zachowu- jemy się tak właśnie jak szczury, wkraczając ufnie do labiryntu... - Nie chcesz chyba powiedzieć, że my... - w ustach mi zaschło, w głowie miałem zupełną pustkę, nie byłem zdolny formułować zdań. Odczekał, a widząc, że nie skończę, dorzucił: - Z jedną różnicą: one nie pchały się tam same. No, cóż, my, ludzie, zawsze byliśmy ciekawi otaczającego nas świa- ta... - przyglądał mi się chwilę, a potem dodał, na pozór całkiem bez związku z wszystkim, co mówił dotąd: - Pamię- tasz, Kew, szczury, które już były raz w labiryncie, które poznały drogę, a przy tym reagowały już na sygnał zakazu, de Troll naznaczał sobie... a przy następnych doświadcze- niach wolał korzystać z tych właśnie... - zamilkł, przyglądał mi się z jakimś dziwnym skupieniem, napięciem prawie bolesnym. Potem, z wyzwaniem w oczach, wyrzucił jednym tchem: - Nie przyszło ci do głowy, że i ja także... zosta- łem naznaczony? Nie obawiasz się tego? A jeśli się oka- że, że jest tak rzeczywiście... nie będziesz bał się mnie, Kew? Mogłem spodziewać się wielu rzeczy, ale jednak nie tego. W ustach mi zaschło, musiałem przełknąć ślinę, żeby móc mówić: - Skąd ci to wszystko przyszło do głowy, Ray? - Byłem tam, prawda? I nie umarłem, ani nie oszalałem, jak tylu innych... A potem, kiedy oparłem się wezwaniu, zapłaciłem... najwyższą cenę, jaką zapłacić mogłem. Przypa- dek? Zdziwiłeś się, kiedy powiedziałem, że musiałeś przyje- chać... A ja czasami myślę, że stałem się potrzebny... właśnie w taki sam sposób, w jaki bywa przydatny taki... raz naznaczony szczur... To już było obłędne, nie do przyjęcia... Cofnąłem się mimo woli, wpatrując się w twarz Raya — byłem pewny, że ujrzę w niej coś, co mogłoby być zapowiedzią... choroby umysłowej? - tak, chyba tego właśnie się spodziewałem. Ale twarz, którą miałem przed sobą, była spokojna, twarda, ironiczna. I kiedy tak patrzyłem, wydało mi się, że zmienia się coś nieuchwytnie w otoczeniu - jakby powietrze wokół Raya stało się nagle gęstsze, jakby całe napięcie, które aż dotąd przypisywałem rozmowie, duchocie tropikalnego skwaru, skondensowało się wokół nas kręgiem nieomal dotykalnym, a w każdym razie możliwym do rozpoznania, choć nie przez zmysły... I kiedy trwałem zdumiony nad tym uczuciem i nad tymi myślami, Ray odezwał się znowu: - Wybacz, Kew, to wstrętne z mojej strony, byłeś tak pewny siebie, taki—wiedzący wszystko. Rozwiązanie zagad- ki, której nikt ugryźć nie mógł... przez sto lat prawie, miałeś w kieszeni. Tak w każdym razie ci się zdawało. Nie mogłem oprzeć się chęci... przeprowadzenia małego... eksperymen- tu. Paskudnego, przyznaję. No, cóż - dawniej też robiliśmy sobie kawały. Ten przyda ci się, przynajmniej o tyle, że już nie będziesz tak niewzruszenie pewien... sukcesu. Obiecuję, że więcej nie będę się wygłupiał - podniósł głowę, popatrzył na górującą nad nami, białą burtę „Ariadny". Na pokładzie nad naszymi głowami rozbrzmiewały już głosy, rozległ się jakiś huk, z piskiem przetoczyła się ładowarka - minęły godziny sjesty. Kiedy Ray zwrócił się do mnie, uśmiechał się ironicznie i rozbrajająco zara- zem, tylko - mimo uśmiechu - jego oczy pozostawały czujne: - Przecież po to właśnie chciałeś mnie mieć na „Ariad- nie". Żebym ci trochę... zamieszał. W głowie, naturalnie. No więc - zrobiłem tylko to, czegoś się po mnie spodziewał... A w tym, co mówiłem... nie ma oczywiście sensu. Żadnego. Zapomnij o tym. Zapomnij o wszystkim, co powiedziałem ci, Kew... Ślepa pasja, w jaką Rayowi udało się mnie wprawić, minęła znacznie szybciej, niż mogłem się spodziewać; ledwie znalazłem się w swojej kabinie, zwaliła mi się na głowę taka ilość spraw, że cała rozmowa przy nabrzeżu natychmiast poszła w niepamięć. Teoretycznie przynajmniej połowa z nich nie powinna mnie obchodzić; John Olsen miał dość szerokie uprawnienia we wszystkich sprawach administra- cyjnych i związanych z zaopatrzeniem statku, a van Vincent w dotyczących żeglugi — ale w praktyce zawsze znajdowały się jakieś rozliczenia bankowe, które ja właśnie powinienem podpisać, terminy, które należało akceptować, osoby, z któ- rymi musiałem odbyć rozmowę, i licho wie, co jeszcze. Gdy uporałem się z tym z grubsza, mogłem dopiero zabrać się do czekającego już od kilku dni harmonogramu podróży; usta- lenie kolejnych stref Trójkąta, które należy zbadać, z uwzględnieniem planów badawczych poszczególnych pra- cowni w taki sposób, by każdej' z nich zapewnić pełną realizację programu, nie wywołując przy tym niezadowole- nia żadnej z grup specjalistów, że ich badania nie zostały potraktowane priorytetowo - zajęło mi ponad pięć godzin; dzwon okrętowy bił właśnie cztery „szklanki". Przeliczyłem to sobie na moje, ciągle jeszcze „lądowe" pojęcie czasu, była już szósta po południu. - Czas na herbatę - uśmiechnąłem się do van Vincenta, siedzącego po drugiej stronie biurka. Nie odwzajemnił uśmiechu, popatrzył tylko swymi jasnymi, głęboko osadzo- nymi oczami; zwalisty, rudy, z ogorzałą jak u pilotów systemowych, spokojną, grubo ciosaną twarzą, sprawiał niezmiennie solidne wrażenie - już sam sposób, w jaki stał albo siedział, w jaki po prostu zajmował miejsce w przestrze- ni, mógł budzić zaufanie. ń — Myślę, że przedtem należałoby jeszcze ustalić przebieg tej... ceremonii - wycedził wolno, jak gdyby ważąc wyrazy (gdy mówił, miałem zawsze wrażenie, że zastanawia się przez sekundę nad każdym słowem, jakby wypowiedze- nie choć jednego zbędnego było wręcz marnotraw- stwem). — Skoro już wyjście w morze musi się odbyć w ten sposób... Chodziło o uroczyste pożegnanie „Ariadny", w którym mieli wziąć udział przedstawiciele Międzynarodowego In- stytutu Oceanografii, Światowego Biura Nauki, władze lo- kalne i federacyjne, rodziny i przyjaciele zaokrętowanych naukowców, a nawet ktoś delegowany przez Organizację Sfederowanych Narodów; van Vincent uważał uroczystość za skończony idiotyzm i nigdy nie nazywał jej inaczej niż „tą ceremonią", z niewielkim, pogardliwym zawieszeniem głosu przed słówkiem „ta". Spojrzałem w zamknięty szczelnie-ze względu na upał i pracującą we wnętrzu statku klimatyzację - iluminator; błękitne morze połyskiwało falą drobną jak rybia łuska, z rzadka bielał wąski rozbłysk piany. Za falo- chronem, na wodach awanportu, zobaczyłem żaglówkę; ożaglowanie bermudzkie, wykonane z pomarańczowego płótna, zdawało się płonąć blaskiem, skupiać na sobie całą jaskrawość słońca. Jacht szedł ostro do wiatru - pozazdroś- ciłem ludziom znajdującym się na jego pokładzie; miałem dosyć chłodnego, nasyconego sztucznym zapachem sosno- wego igliwia powietrza mojej kabiny, zapragnąłem znaleźć się z dala od niej, odetchnąć wilgocią morza. Tej całej biurokracji także miałem już dość. - To można ustalić później - zdecydowałem, wstając. Van Vincent podniósł się także, z wyraźną ulgą - granicząca z pedanterią dokładność nie wyrzucała mu tym razem niczego. W drzwiach kabiny przypomniałem sobie o Rayu; nie zdążyłem przedstawić go nikomu poza Adrienem, trze- cim oficerem „Ariadny" - miałem nadzieję, że zajął się nim jakoś. Wchodząc do mesy przekonałem się, że było tak istotnie; pierwszą osobą, jaką tam zobaczyłem, był Ray; sprawiał wrażenie kogoś najzupełniej zadomowionego - on zresztą sprawiałby je chyba wszędzie i zawsze. Siedział w swobodnej pozie na jednym z głębokich i wygodnych foteli, popijając mocną herbatę; skinął mi głową, nieznacznie, porozumiewa- wczo, jakby chciał na coś zwrócić moją uwagę. Spojrzałem na pozostałych: Steve Calvert, naczelny oceanograf wypra- wy, Marcel Auboyer zajmujący się archeologią podmorską, astronom Peter Irving i geofizyk, ekspert od badania pól magnetycznych na wielkich głębokościach, Iv North. Praw- dopodobnie toczyli znowu jeden z niekończących się. sporów na temat przyjmowanych przez każdą z tych dyscyplin naukowych hipotez, mających wyjaśniać tajemnicę niepoję- tych katastrof w rejonie, który w najbliższym czasie miał stać się przedmiotem naszej penetracji; już sam skład owej grupy przemawiał za tym. Nie omyliłem się - gdy przechodziłem przez mesę, by wziąć herbatę z automatycznego stewarda, usłyszałem Irvinga, mówiącego z ledwie opanowywanym zacietrzewieniem: - ...nigdzie na Ziemi nie zaobserwowano takiego zagęsz- czenia niezidentyfikowanych obiektów latających. Zwra- cam przy tym uwagę panów na fakt bezsporny: w przypadku, gdy okręty i samoloty ginęły w tym rejonie, nie odnaleziono nigdy - mimo intensywnych poszukiwań - żadnych ludzkich szczątków. A jeżeli czasem statek udało się odnaleźć, nie było na nim nikogo - ani jednego człowieka spomiędzy kilkuset nieraz pasażerów, załogi... Tak, proszę panów, powiedzmy sobie otwarcie: w trójkącie, którego wierzchołki stanowią Bermudy, Puerto Rico i Floryda, giną zawsze i przede wszystkim ludzie. Zupełnie i bez śladu. Łącząc te obie sprawy otrzymujemy śmiałą, nie przeczę, lecz spójną hipotezę, której niewątpliwą zaletą jest to, że wyjaśnia wszystkie wątpliwości: w rejonie „Trójkąta Zaginionych" działają siły kosmiczne, i to nie ślepe siły kosmosu, lecz rozumne istoty o inteligencji przerastającej naszą. By zba- dać cywilizację, której twórcą jest homo sapiens, przybywa- ją na Ziemię i zabierają ze sobą ludzi i ich pojazdy, bądź urządzenia, by przeprowadzić nad nimi studia na dalekich planetach... - I zabijają ich przedtem, czy też mieszkańcy Ziemi wraz ze swymi statkami i samolotami egzystują nadal w tamtym świecie? - spytał z podejrzaną słodyczą w głosie Steve Calvert. Jego szczupła, inteligentna, jasnorzęsa i piegowata twarz Irlandczyka zadrgała sardonicznym uśmieszkiem, gdy ciągnął dalej: - Rozumiem, żyją nadal. Nie mogą jednak wrócić na swoją planetę... - Minął się pan z powołaniem. Z taką fantazją powinien pan był zostać pisarzem science fiction - z zimną, wyniosłą miną zareplikował Irving. - To chyba dawałoby lepsze pole do popisu niż oceanografia... - Niewątpliwie, lecz tylko w tym przypadku, gdybym miał pisać pod pańskie znakomite dyktando... - Steve ironicznie skłonił się Irvingowi ze swojego fotela; najwido- czniej bawiła go irytacja Petera. - Lecz skoro tak się składa, że nasza spółka autorska nie została, ku memu niezmierne- mu żalowi, zawiązana, pozwoli pan, że zostanę wierny swym założeniom: katastrofy w rejonie Trójkąta Bermudzkiego powodują nie UFO i pozaziemskie istoty, lecz ciepłe i zimne prądy, spotykające się tutaj, czego skutkiem są sztormowe fale i silne wiatry - tak gwałtowne, że statki i samoloty nie są w stanie im się oprzeć... Automatyczny steward zabrzęczał ostro; na klapie podaj- nika stygła zamówiona przeze mnie herbata; sięgnąłem po tackę, przesunąłem na nią filiżankę i niosąc w obu rękach, skierowałem się ku jednemu z wolnych foteli. Auboyer, jak zawsze i dla wszystkich usłużny, podsunął mi go, usiadłem. W tej samej chwili do mesy wszedł Jerzy Koliński, specjalis- ta od geologii podmorskiej - skinął wszystkim głową i staną- wszy w drzwiach, zaczął śledzić dyskusję. Straciłem część wywodów Calverta, ale powiązanie tego, co już słyszałem, z dalszym ciągiem nie sprawiało żadnej trudności: - ... mogą tam występować silne tornada o bardzo ogra- niczonym, lokalnym zasięgu — kontynuował Steve — może to być również tsunami, gwałtowna i niszcząca fala wywołana podwodnymi ruchami sejsmicznymi; fale te osiągają 30 do 40 metrów wysokości i prędkość dochodzącą do 800 kilome- trów na godzinę; są dwukrotnie wyższe od fal sztormowych przy 12 stopniach Beauforta... - Trzęsienia ziemi czy wybuchy wulkanów podmorskich o takiej sile zostałyby zarejestrowane przez lądowe i pod- morskie sejsmografy, a sama fala nie mogła przejść niezau- ważona - włączył się do rozmowy Iv North. - Pańska teoria nie tłumaczy też braku wszelkich śladów po zaginionych. Na ogół po każdej katastrofie morskiej pozostają na powierzch- ni morza jakieś pływające szczątki. Dlaczego więc po żad- nym ze statków, które zatonęły w rejonie „Trójkąta Śmier- ci" nie znaleziono nic: choćby szalupy, deski, koła ratunko- wego? Dlaczego nigdy, nikt się nie uratował lub nie odnale- ziono bodajże czyichś zwłok? - Tsunami mają olbrzymią siłę uderzeniową; mogą roz- bić statek rozrzucając jego szczątki na wielkich obsza- rach. Poszukiwania śladów tragedii nie dają żadnych re- zultatów. - W takim przypadku odnajdywano by je, daleko od miejsca katastrofy, ale jednak by je odnajdywano. Nie, ta teoria nie przekonuje mnie wcale, natomiast działalność Kosmitów... - Jeżeli można - jest inna hipoteza, pozwalająca wyjaś- nić wszystko w sposób zupełnie naturalny, bez uciekania się do działalności Obcych - wtrącił Koliński, którego, podob- nie jak Calverta, drażniły teorie Irvinga. - Ruchy skorupy ziemskie] powodują, że te same obszary mogą podlegać raz wypiętrzaniu, innym zaś razem rozciąganiu. W grotach czy pieczarach powstałych w ten sposób pod dnem morza jest niemal próżnia. Gdy wskutek wstrząsów tektonicznych pęka gwałtownie gardziel groty próżniowej, w morzu tworzy się gigantyczny wir, który wsysa statek. Zasysa on również powietrze, więc i lecący nad morzem samolot, powstaje bowiem wówczas swego rodzaju trąba powietrzna. Skalista gardziel załamuje się, zakrywa grotę próżniową, a na jej dnie statek czy samolot. Na powierzchnię morza nie wypłyną żadne szczątki... - Nie mamy żadnej pewności, że groty tego typu znajdu- ją się na terenie Trójkąta... - Nie mamy żadnej pewności, że Istoty Kosmiczne pene- trują ten obszar - zareplikował natychmiast Koliński. Z mego miejsca nie mogłem obserwować Raya, a byłem ciekaw, jak reaguje na toczącą się wokół niego dyskusję; jego doświadczenia musiały przecież skłaniać go ku którejś z wygłaszanych teorii. Przesunąłem się, widziałem teraz jego skróconą przez nachylenie twarz; oczy, poza leciutką drwiną - nie wyrażały nic. - Przykro mi, ale żadna z tych „realistycznych" teorii nie trafia mi do przekonania — upierał się North. — Były przecież przypadki, gdy ginęła cała załoga, natomiast statek pozosta- wał nienaruszony. Teorie panów nie tłumaczą też faktu, dlaczego przestawały nagle działać prawidłowo kompasy, załoga traciła orientację. Moim zdaniem dowodziłoby to, że warunki elektromagnetyczne w Trójkącie odbiegają daleko od normy. Przeważająca część zaginionych samolotów i stat- ków nie wysyłała w ogóle żadnych sygnałów alarmowych, 37 kontakt z nimi urywał się gwałtownie, nieraz w połowie zdania, a więc znajdujący się na ich pokładach sprzęt radiotelegraficzny i videofoniczny także przestawał działać. Warunki atmosferyczne - co potwierdziliby nasi meteorolo- gowie, gdyby tu był któryś z nich - są w tym rejonie istotnie bardzo skomplikowane, prądy zmienne, zmiany pogody następują błyskawicznie, jak w całym pasie podzwrotniko- wym, mogą też zdarzyć się tornada i tsunami. Tu zgadzam się z doktorem Calvertem... Ale to jest przyczyną tylko części katastrof. Prawdziwe zagrożenie stanowi biegun magnetycz- ny, znajdujący się w tym właśnie rejonie, lub zakłócenia magnetyczne spowodowane odbiciem fal słonecznych od powierzchni Księżyca, przy pewnych jego pozycjach. Zakłó- cenia, które rozregulowują pokładowe kompasy, kierując samoloty czy statki w niebezpiecznym dla nich kierunku. - Jednakże... - zaczął Calvert, ale North uciszył go ruchem ręki; nie skończył i nie zamierzał pozwolić, aby mu przerywano. W ogólnym milczeniu ciągnął dalej: - Jestem zdania, że wciąż jeszcze nie doceniamy możli- wości magnetyzmu. Opowiem panom coś, czego dowiedzia- łem się zupełnie przypadkowo; fakt, otaczany przez długi czas ścisłą tajemnicą, a potem zapomniany. Otóż w 1943 roku przeprowadzono tajny eksperyment, którego celem było wypróbowanie działania pola magnetycznego na statek i jego załogę. Używając magnetycznych generatorów stwo- rzono wokół okrętu i na nim potężne pole magnetyczne. Dokumentacja, do której miałem dostęp, to jest zapis przebiegu doświadczenia i sporządzone później na jego podstawie sprawozdanie czy raport, mówią, że natychmiast po włączeniu degausserów ukazała się lekka, świecąca, zielonkawa mgiełka i ogarnęła cały okręt, który zaczął znikać z pola widzenia aż po linię zanurzenia, pozostawiając na wodzie wgłębienie o kształcie sferoidalnym. Wraz z wzrostem pola siły magnetycznej członkowie załogi zaczęli znikać także, przy czym niektórzy z nich, by zostać przywró- ceni do swoich normalnych, materialnych wymiarów, musie- li być poddani działaniu specjalnie skonstruowanego urzą- dzenia... Niestety, nie podano opisu jeg^ budowy. Ci ludzie znaleźli się w stanie zawieszonej animacji, z której powrót był niełatwym problemem. Podobno wielu z nich trzeba było poddawać kuracji szpitalnej, a kilku nawet zmarło. U wszys- tkich pozostały zaostrzone zdolności psychiczne, a u niektó- rych zdolność do transmutacji, znikania i pojawiania się w różnych miejscach... To wszystko stanowi dowód istnienia w magnetyzmie sił dotąd nieprzeczuwanych, które, gdyby ich działanie zostało potwierdzone, wyjaśniłyby zupełnie, ostatecznie, w sposób już nie budzący najmniejszych wątpli- wości... - Doświadczenie, o którym pan wspomina, było przepro- wadzone tylko raz i to przeszło sto lat temu? - wtrącił się Irving. - Tak, w 1943, jak już wspomniałem. Jako niezgodne z zasadami humanitaryzmu nie mogło być przecież powta- rzane. Nie wyobraża pan sobie chyba, że w naszych cza- sach... - Natomiast zgodzi się pan, jak sądzę, że istoty, powodu- jące się w działaniu zasadami od humanitaryzmu odmienny- mi, nie widziałyby przeszkód w kontynuowaniu takich do- świadczeń. Czy nie zastanowiło pana nigdy, że - gdyby przyczyną zaginięć w rejonie Bermudów miał być magne- tyzm ziemski - wypadki takie zdarzałyby się zawsze, bez żadnej przerwy? Czym zatem wytłumaczy pan to, że statki, samoloty i ludzie ginęli przez sześćdziesiąt lat, po czym, po czterdziestu latach bezpiecznej żeglugi, od roku dwa tysiące czterdziestego któregoś przypadki te powtarzają się znowu? To jeszcze raz potwierdza moją teorię. Zgoda, magnetyzm może stanowić przyczynę katastrof, ale posługują się nim istoty z innych planet, posiadające w tej dziedzinie wiado- mości dystansujące wszystko, co my wiemy, i zdolne wyko- rzystywać je w technologii... - By uprowadzać ludzi dla celów eksperymentalnych... - poddał niewinnie Steve, najwyraźniej rozdrażniony uporem Irvinga. Peter spiorunował go wzrokiem, zanosiło się, że dyskusja przemieni się w ostrą sprzeczkę. Miałem tylko nadzieję, że Marcel nie wyskoczy ze swoją teorią zatopione- go kontynentu i podwodnej cywilizacji; miał taką, ukocha- ną, według której pod powierzchnią wód Trójkąta znajduje się zaginiony ląd, Atlantyda; mieszkańcy jej, nadużywając rozwiniętej techniki, jaką dysponowali, zniszczyli w za- mierzchłych czasach samych siebie - nie całkowicie jednak, bowiem jakieś tam resztki przetrwały aż do dzisiaj w potęż- nych, osłanianych energią elektromagnetyczną, podmor- skich „schronach". Nie wiem dlaczego ta teoria Marcela doprowadzała pozostałych do zgodnej furii; moim zdaniem była tak samo dobra jak inne. Przygotowywałem się już do tego, by - jeśli wszyscy rzucą się znowu na niego - przyjść mu jakoś z pomocą, kiedy zza moich pleców rozległ się miękki, niezwykle dźwięczny, lekko przeciągający samo- głoski głos: - Jak mi się zdaje, zapomniano o jednej, moim zdaniem, najbardziej prawdopodobnej teorii, o której ty przynaj- mniej powinieneś był pamiętać, Peter - nie musiałem się oglądać, żeby rozpoznać Toma Otisa, głównego inżyniera „Ariadny"; charakterystyczny, stanowiący chyba jedyne dziedzictwo po murzyńskich przodkach (bo tak poza tym Tom przypominał raczej Latynosa czy Włocha), głos wyróż- niał go spomiędzy członków ekspedycji. - Chodzi mi, oczy- wiście, o tę o infradźwiękach... - Infradźwięki...? - mruknął niepewnie Marcel; jego mina wyrażała zwątpienie, czy kiedykolwiek w życiu słyszał 0 czymś takim; Tom wielkodusznie pospieszył z wyjaśnie- niem: - Jeszcze w dwudziestym wieku odkryto, że zbliżającemu się sztormowi towarzyszy występowanie drgań powietrza 1 wody o częstotliwości poniżej 15 herców; ich źródłem mogą być także wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, zaburzenia pola magnetycznego... Późniejsze badania wykazały, że nie są one obojętne dla organizmu ludzkiego ani dla zbudowa- nych przez człowieka obiektów. Już infradźwięki od 2 do 4 herców powodują oczopląs i zakłócenia równowagi, od 4 do 10 zmniejszają zdolność widzenia... Działają one na układ nerwowy, zakłócają rytm fizjologiczny mózgu, powodują ostry ból, oślepnięcie, głuchotę, napady lęku, drgania orga- nów wewnętrznych, utratę przytomności. Przy dostatecznie dużej amplitudzie infradźwiękowej dochodzi do rozerwania tkanek i zatrzymania akcji serca. Wchodząc w rezonans z korpusem statku czy samolotu infradźwięki mogą dopro- wadzić do rozpadnięcia się go na drobne szczątki... Sądzę, że gdyby nasze badania potwierdziły częstsze niż w innych rejonach globu występowanie infradźwięków w Trójkącie Bermudzkim, tajemnica zostałaby wyjaśniona — przy czym i ta teoria nie pozostawia luk. Wiem, wiem - usłyszę teraz, że infradźwięki działałyby bez przerwy i że nie tłumaczy to kilkudziesięciu lat „spokojnego Trójkąta". Uzasadnienie jest proste: w końcu ubiegłego stulecia „Piekielny Trójkąt" budził tak wielką grozę, że omijano go; żadne ważniejsze szlaki żeglugi nie wiodły przez ten akwen. Toteż i nie było wypadków. Lata spokoju spowodowały, że zła sława Trój- kąta poszła w zapomnienie. Samoloty i statki zaczęły kurso- wać znowu - i znowu rozpoczęły się katastrofy. Tak, moim zdaniem, zupełnie prozaicznie, należy tłumaczyć osławione „podjęcie działalności" przez Trójkąt. - Jednym słowem, panowie, wszystko jest nadal możliwe - podsumował, nagle znużony i ironiczny Steve. - Jak dobrze pójdzie, „Ariadna" rozpadnie się nam pod nogami na cząstki czy atomy, albo po prostu sami zginiemy nagłą śmiercią, czy też w ataku szału powyskakujemy za burtę. - Podciągnął długie nogi, które wpół leżąc na fotelu trzymał wyprostowane, wstał, obciągnął na sobie skafander i dodał tym samym tonem, w którym słyszało się drwinę i autoironię zarazem: - No, mieliśmy dziś wszystko: od infradźwięków po nieziemskie istoty, które przybywają na latających tale- rzach, żeby porywać ludzi i używać ich jako... preparatów mikroskopowych, okazów zoologicznych, czy czegoś w tym rodzaju - tego, niestety, nie zdołaliśmy ustalić... Prawie wszystko... - poprawił się kpiąco. - Brak było w naszym gronie kolegów zoologów, a szkoda, do wszystkich innych hipotez doszłaby bowiem wtedy i ta o podmorskich potwo- rach; na ich istnienie mają przecież podobno nawet dowody rzeczowe! Wszystko to pięknie, ale ja pozostaję przy moich, tak niepociągających dla panów, założeniach. A tak w ogóle to międzydyscyplinarnych dyskusji mam dość, panowie wybaczą. Skłonił się ironicznie, odsuwając niewielki stolik, który zagradzał mu drogę; automat sprzątający wytoczył się z ką- ta: składany stolik, tacka i filiżanka Steve'a zniknęły w jego wnętrzu. Calvert skłonił się po raz drugi - już ruszał ku drzwiom, kiedy jego jasne, zaczepne, drwiące oczy napotka- ły tak samo szyderczy wzrok Raya, który w ciągu całej dyskusji nie odezwał się ani razu; z nogą założoną na nogę, wspierając brodę na zaciśniętej pięści przenosił tylko oczy z jednego dyskutanta na drugiego. Chociaż nie objawiało się to w żaden widoczny sposób, miałem wrażenie, że bawi się doskonale, uważając w gruncie rzeczy wszystkich obecnych 41 za głupców. Prawdopodobnie to samo odczuwał Steve, bo przystanął w pół kroku i skierował ku niemu wyzywające spojrzenie. Chwilę przyglądali się tak sobie w milczeniu; myślałem już, że Steve odwróci się i odejdzie, gdy usłysza- łem jego zaczepny głos: - A pan, docencie, jakiego jest pan zdania? Nie słyszeliś- my go jakoś... Podobno spędził pan kilka miesięcy w samym środku Trójkąta — w dwutysięcznym siedemdziesiątym trze- cim roku, jeżeli się nie mylę. Powinien pan mieć wyrobione poglądy. A więc: tsunami, magnetyzm, infradźwięki czy zielone ludziki pożerające przedstawicieli gatunku homo sapiens? A może sądzi pan - tak jak kolega Marcel - że katastrofy statków powoduje działalność skrytych w głębi- nach morza Atlantów? Bylibyśmy wdzięczni, gdybyśmy mogli usłyszeć, którą z naszych hipotez byłby pan skłonny poprzeć... - Żadnej - Ray nie poruszył się przez cały czas tej przydługiej tyrady, nie próbował jej przerwać. Tylko oczy zwęziły mu się jeszcze bardziej. Teraz to jedno słowo zabrzmiało sucho, jak strzał. - Dlatego właśnie nie brałem udziału w dyskusji. - O, jakaś nowa teoria? - udał zdziwienie Steve; Otis dawał mu znaki, próbując uspokoić, ale Calverta poniósł już irlandzki temperament. - Nieznana, pana własna? - Może - Ray siedział wciąż bez ruchu, a przecież miałem wrażenie, że zebrał się w sobie, jak ktoś przygotowujący się do nagłego skoku. Lakoniczność jego wypowiedzi podrażni- ła Calverta; spytał tym samym, zwodniczo słodkim głosem, jakim poprzednio zwracał się do Irvinga: - Czy można wiedzieć - jaka? - Nie - Ray poderwał się tak szybko, że ruch właściwie umknął mojej uwadze. Po prostu stał, górując nad Calver- tem o pół głowy, i chociaż patrzył na niego z góry, nie było w tym wyższości. Tylko oczy zrobiły mu się większe, ciem- niejsze, twarde. - Nie sądzę, by w tej chwili... - Czy to ma znaczyć, że uważa pan nas wszystkich za... - Nie - Ray pociemniałymi, lecz chłodnymi oczami mie- rzył zacietrzewionego Irlandczyka. - Po prostu nie uważam, by ta moja teoria warta była rozpowszechniania... Nie zdołałem jej sprawdzić, nie mam żadnej pewności, niczego, co mogłoby sprawić, że uważałbym ją za bardziej prawdopo- dobną od innych. Zamierzam zweryfikować to właśnie na „Ariadnie"... Tę, w nienagannej formie udzieloną, nauczkę przyjęto milczeniem, lecz było jasne, że Ray nie zyskał sobie sympa- tii. Przygryzłem wargi, wściekły na niego: czy musiał tak od samego początku zrażać do siebie ludzi, dlaczego nie pomy- ślał - jeśli już nie o sobie, to o tym, że w ten sposób utrudnia pracę mnie? Ale jego zdawało się to nie obchodzić; przeciw- nie, miałem wrażenie, że drażnienie wszystkich dokoła sprawia mu przewrotną przyjemność. Tym razem on ukłonił się zgromadzonym, i choć uczynił to nie tak wyzywająco jak Steve, przecież w jego wyszukanej grzeczności było coś znacznie bardziej obraźliwego; z niecierpliwością pomyśla- łem, że to już nie jest dawny, tak dobrze znany mi, Ray. Odwrócił się i - w bardzo wymownym milczeniu - poszedł w kierunku drzwi; tak, najwyraźniej napięcie, które swym zachowaniem wywołał, sprawiało mu satysfakcję. Przez chwilę miałem ochotę go udusić. I Po jego wyjściu w mesie zapanowało sztywne milczenie. Odczekałem kilka minut i wyszedłem także, obiecując sobie odszukać go natychmiast i wygarnąć mu wszystko, co myślę. Nie było go w kabinie, leżały tylko jego rzeczy, przywie- zione popołudniową, interkontynentalną pocztą. Zajrzałem do biblioteki naukowej i pracowni fizyków, lecz tam nie było go także. Mogłem właściwie wezwać go interkomem, albo połączyć się z jego telekomunikatorem zamiast bez sensu łazić po całym statku, tym bardziej, że wszystkich pracowni, sal wypoczynku i pomieszczeń sportowych nie obszedłbym i tak do wieczora. Ale uparłem się głupio, właściwie nie wiem czemu. Poza tym nie chciałem go uprzedzać. Posze- dłem więc na basen, ale tam nie było nikogo. Potem do sali projekcyjnej, gdzie Adrien i Juan Haskins, oficerowie „Ariadny", przeglądali coś, co wyglądało na locję. W czytel- ni, nad ostatnim numerem „Wiadomości Bahamskich", siedział jedynie drugi pilot „Ariadny", Michael Hawk; nie podniósł nawet głowy, gdy zapytałem, czy nie widział Gor- dona. Powoli złość przeszła, odechciało mi się napominania Raya; wątpię zresztą, czy by mi się udało - prawdopodobnie wywinąłby się gładko i to jeszcze w ten sposób, że wydałbym się przesadnie drobiazgowy, a więc po prostu śmieszny. Machnąłem na niego ręką - ostatecznie jego sprawa, z kim i kiedy zamierza mieć na pieńku. Dopóki nie odbijało się to ujemnie na pracy zespołu, nie miałem obowiązku ingerować w te sprawy. Poczułem nagle, jak bardzo byłem zmęczony, po raz drugi zapragnąłem choć chwili odprężenia - nie tutaj, w stalowym wnętrzu „Ariadny", wyposażonym we wszystkie urządzenia naszej cywilizacji, nie w żadnej z luksusowych, jasno lakierowanych kabin, lecz na otwartym powietrzu, w wietrze napełniającym płuca słoną świeżością morza. Najbliższą windą wjechałem na pokład spacerowy; było cicho i pusto, wiejąca od oceanu bryza nieznacznie wydyma- ła pasiaste płótna leżaków. Stałem z przymkniętymi oczami, łowiąc twarzą ten powiew. Nie chciało mi się ruszać. Skąd brało się takie znużenie - psychiczne i fizyczne? Jak gdybym rejs miał już za sobą, a nie przed sobą. Razem z wiatrem zdawał się nadciągać niepokój - nieuzasadniony, przeciwny tak radosnej jeszcze niedawno wierze w sukces. W świecie, w którym się urodziłem i żyłem trzydzieści lat,, w świecie Otwartych Granic, pozbawionym międzynarodo- wych konfliktów, bezsensu wojny, grozy niespodziewanej śmierci, ruin i głodu, na Ziemi, z której niemal zniknęły choroby, a technika, opanowana nareszcie, także przestała być zagrożeniem i ludzie umierali przeżywszy swoje życie do późnej starości, jak to powinno być dane każdemu człowie- kowi - znalazł się jeden rejon wykluczony z tych praw, rejon, w którym od czterdziestu lat (jeśli nie liczyć zeszło- wiecznych wydarzeń) tajemnicza śmierć przychodziła nie- spodziewanie i łatwo, w niewytłumaczalny sposób dosięga- jąc załogi wielkich, wyposażonych w najnowocześniejsze urządzenia, teoretycznie niezatapialnych statków, unices- twiając je w jednej chwili tak, że nie pozostawał świadek tragedii. I ja miałem płynąć tam po to, aby - wraz z grupą specjalistów z różnych dziedzin - ustalić tego przyczynę, umożliwić człowiekowi opanowanie tej ostatniej strefy za- mieszkałego przezeń globu, która aż do tej chwili zdawała się drwić ze wszystkich ludzkich wysiłków, jakby chciała mu udowodnić, że wciąż nie może wszystkiego. Jeszcze wczoraj, przed kilku godzinami, byłem zupełnie pewien, że musi mi się powieść, że tajemnica „Piekielnego Trójkąta" nie może ostać się wobec najnowocześniejszych metod I I badawczych. Teraz, nagle, zaczynałem rozumieć, na co się porwałem. Co gorsza, miałem uczucie, że wszystko - nim się naprawdę zaczęło - rozsypuje się w ręku: przygotowania do wyjścia statku w morze zdawały się ciągnąć w nieskończo- ność, naukowcy zaczynali się kłócić zamiast złączyć wysiłki, by rozwiązać czekającą nas zagadkę, ogarniało mnie znie- chęcenie... Byłem z tym sam, a Ray, na którego tak ogrom- nie liczyłem, nie tylko nie chciał mi pomóc, ale zamykał się w sobie, drwił albo urządzał idiotyczne kawały. Po raz pierwszy pomyślałem: zawiódł. Odetchnąłem głęboko, starając się opanować ten nastrój; samotność najwyraźniej nie była tym, czego potrzebowałem w tej chwili najbardziej. Poszedłem więc w stronę trapu prowadzącego na spardek. Pierwszą osobą, którą tam zobaczyłem, był Ray. Wsparty niedbale o reling rozmawiał z kimś zwrócony ku mnie plecami; okazało się, że jest to Steve Calvert; śmiali się właśnie obaj z czegoś, czego nie dosłyszałem, jakby nigdy nie doszło do nonsensownej utarczki między nimi. Kiedy ich zobaczyłem w tej przyjacielskiej rozmowie ręce mi całkiem opadły: co można zrobić z kimś tak denerwująco zmiennym jak Ray? Nie miałem wątpliwości, że to on podszedł pierw- szy, rozbroił Steve'a tak samo łatwo, jak przedtem doprowa- dził go był do furii. Kiedy rzucił mi jedno ze swoich ironicznych spojrzeń, uzyskałem w dodatku pewność, że domyśla się mego niedawnego oburzenia i doskonale wie, że zamierzałem odbyć z nim zasadniczą rozmowę, więcej: szukałem go w tym celu po różnych pomieszczeniach „Ariadny" - tak samo, jak zdaje sobie sprawę, że, stojąc tak ze Stevem w zupełnej zgodzie, robi ze mnie skończonego durnia. Przypuszczalnie bawił się tym wspaniale; pomyśla- łem, że przypomina zwinną i śliską rybę. którą chciałoby się uwięzić w dłoni, a która zawsze, w ostatniej chwili, wymknie się ściskającym ją palcom. - Wiedziałeś, że będziemy mieć damę na pokładzie? - zwrócił się do mnie Steve. Był lekko podekscytowany, ruchem głowy wskazywał coś za burtą; podszedłem i, prze- chylając się tak jak oni nad relingiem, popatrzyłem w dół; przy burcie „Ariadny" stała niewielka, poruszana silnikiem na paliwo chemiczne, barka; krzątał się po niej Adrien i dwóch płetwonurków. Trzeci, już bez płetw i akwalungu, wspinał się po sztormtrapfe; wystarczył mi rzut oka, by stwierdzić, że to dziewczyna. Nie zdążyłem odpowiedzieć Steve'owi, gdy zręcznie prze- skoczyła przez reling, stając przy nas. Cofnęliśmy się nieco, aby zrobić jej miejsce. Nie speszona podniosła głowę (była drobna i krucha, sięgała mi do brody, Ray, wyższy, miał jej głowę na poziomie ramienia) i spojrzała na nas. Widziałem z bliska jej twarz, jasną i drobną, obciśniętą czarnym elastilem czepka, robiącą przez to wrażenie jeszcze mniej- szej, niż mogła być w istocie. Tylko oczy miała ogromne, brunatnozłote jak bardzo ciemny bursztyn i - też jak bursztyn - załamujące światło. Uśmiechnęła się - to rozjaś- niło je jeszcze bardziej, teraz były już prawie złote w czar- nych kreskach wilgotnych brwi i rzęs. Jednym szarpnięciem zerwała czepek z głowy - długie do ramion włosy miały ten sam miodowobursztynowy odcień co oczy. Zrobiła krok w moją stronę, ciągle się uśmiechając - tak uśmiecha się dziecko, zażenowane i pełne dobrej woli, ale niepewne, jak owa dobra wola zostanie przez dorosłych przyjęta. Powiedziała: - Płetwonurek, Thea Alvarez. Jakbym mógł tego nie wiedzieć, nie domyślić się - jakby nie było jasne zaraz od pierwszej chwili; nie mieliśmy przecież żadnej innej kobiety na „Ariadnie". (Przed zaan- gażowaniem Thei także broniłem się długo; jedna dziewczy- na w tym męskim światku wyprawy... Ale cóż miałem zrobić: była tak świetnym nurkiem, tak znakomicie znała tutejsze wody - Ras, kierownik ekipy, postawił więc na swoim). Rozśmieszyła mnie powagą, z jaką dokonywała prezentacji; powiedziałem, starając się, by nie dostrzegła owego rozba- wienia: - Jestem... Przerwała mi: - Wiem. Doktor Kew Raiford, Główny Koordynator ekspedycji. To, że mnie znała, sprawiło mi maleńką i śmieszną satysfakcję. Patrzyłem na nią ze wzrastającym zdziwieniem; kiedy Ras opowiadał o jej podmorskich wyczynach (była tam walka z rekinem, odnalezienie zatopionej szesnastowie- cznej karaki, pierwsze kobiece zejście na głębokość stu sześćdziesięciu metrów i szalona odwaga wykazana w czasie akcji ratunkowej pojazdu podmorskiego „Ariel", który na skutek awarii nie mógł wynurzyć się na powierzchnię), gdy czytałem jej nazwisko na liście uczestników wyprawy, wyo- brażałem sobie potężnie umięśnioną olbrzymkę, energicz- nego babsztyla poruszającego się z męską zamaszystością. Wyobrażałem sobie wszystko, tylko nie to: że będzie szczu- pła i krucha jak niedorosła dziewczynka, z drobną twarzą i zdziwionymi oczami dziecka. Uśmiechnąłem się także - było w niej coś takiego, co kazało się człowiekowi uśmiechać - i dokończyłem przerwanej prezentacji: - Steve Calvert, nasz naczelny oceanograf, Ray Gordon, główny fizyk, a jednocześnie pilot, docent Uniwersytetu w Atenach, twórca metody... - Może po prostu: Ray - przerwał. Odwróciłem się, tak bardzo mnie zaskoczył. Twarz miał nieprzeniknioną, uśmiechał się - on także - ale tym razem nie było w tym drwiny. Thea zawahała się, lecz zaraz skinęła głową z tą swoją wzruszającą powagą; kosmyk włosów opadł jej na policzek, odgarnęła go wierzchem dłoni. Wyciągnęła do Raya rękę tym samym, co uprzednio, gestem grzecznej dziewczynki, robiąc to jednocześnie w taki sposób, że zapominało się o jej kombinezonie i obnażonych udach, po których ciągle jeszcze spływały krople wody - czując się tak, jak można czuć się na wspaniałym przyjęciu, wo- bec kobiety w wytwornej, długiej do ziemi, wieczoro- wej sukni. - Bardzo mi miło - Ray. Prawdopodobnie uśmiechała się nadal, ale nie patrzyłem już na nią, lecz na Raya. Po raz drugi miałem uczucie, jakby powietrze wokół niego zgęszczało się, drgając, jak gdyby działo się coś dziwnego, czego ośrodkiem, celem i przyczyną był Ray. Ale to trwało krótko i ustąpiło bez śladu. Znacznie ważniejsza, bardziej godna uwagi wydawała się zmiana, którą dostrzegłem w nim samym: jego oczy stały się nagle czułe, jasne, pełne świetlistych błysków, co zaskoczyło mnie tak, że zapomniałem o poprzednim wrażeniu. Stałem bez ruchu, nie mogąc oderwać wzroku od jego złagodniałej, po raz pierwszy nie - obojętnej, czujnej lub ironicznej twarzy; nawet linie ust zmiękły, nawet dwie twarde bruzdy idące od nosa do ich kącików wygładziły się, znikły. Patrzyłem, zbyt zdumiony, aby cokolwiek mówić, by chociaż się poruszyć; 47 tylko raz, bardzo dawno temu, widziałem go spoglądającego na kogoś w taki sposób, i tylko wtedy jego twarz miała ten wyraz. W taki sposób, takimi świetlistymi oczami Ray patrzył kiedyś na Kris. Oficjalne pożegnanie „Ariadny" - dwugodzinny cocktail z przedstawicielami wszystkich możliwych organizacji i nau- kowych placówek zainteresowanych tajemnicą Trójkąta Bermudzkiego, władz, sferowizji i prasy - dobiegł nareszcie końca. - Bardzo liczymy na pana... na waszą ekspedycję - powiedział, gładko tuszując początkowy nietakt, wysłannik Biura Nauki Organizacji Sfederowanych Narodów, Peer Webb. Był niewysoki, pulchny - w puertorikańskim słońcu pocił się mimo chłodzonego skafandra; ściskając moją dłoń w nieco zbyt długim, miękkim i wilgotnym uścisku, patrzył zza okularów wypukłymi oczyma, w których pozorna dobro- dusznośc niedostatecznie maskowała kalkulujące, chłodne spojrzenie polityka. - Ma pan tu znakomitych fachowców, najnowocześniejsze urządzenia, a statek wytrzyma wszyst- ko... - przełknąłem, milcząc, to wyliczenie danych mi w ręce atutów, których posiadanie, jak zrozumiałem, miało zobo- wiązywać; Webb pojął, że odgadłem jego intencje i dodał żartem: - Nawet inwazję latających talerzy... - I zaraz, poważniejąc: - Zapewnienie bezpiecznej żeglugi w tym rejonie jest obecnie najważniejszą sprawą, znajdującą się w centrum uwagi Biura Naukowego i całej Organizacji. Będziemy w stałym kontakcie radiofonicznym i videofonicz- nym z „Ariadną". Liczymy na was, na naukowe wyjaśnienie tych wszystkich anomalii, zaginięć i zagadek... Miał dar mówienia banałów; nie mam pojęcia, jak godził to z niewątpliwą rzutkością. Po raz pierwszy pożałowałem, że nie ma przy mnie Raya z tą jego drwiącą twarzą i jadowi- tym językiem. Odpowiedziałem coś z tych rzeczy, jakie w takiej sytuacji wypada powiedzieć; Webb po raz drugi uścisnął moją rękę, odwrócił się błyskając szkłami okularów i zaczął schodzić po schodni. Zatłoczone do niedawna nabrzeże pustoszało, wiroloty żegnających nas osobistości jeden po drugim odrywały się od ziemi i wznosiły w błękitne niebo jak ciężkie, senne owady - wibrujący, metaliczny, jak gdyby gniewny dźwięk słyszało się jeszcze wówczas, gdy one same zniknęły w odda- li. Lekkie, zwrotne „pchły" sprawozdawców prasowych i sferowizyjnych odleciały już wcześniej; gdy tylko któryś uznał, że zdobył dość wiadomości, startował, unosząc z sobą materiały do dziennika lub stereoramowych dodatków do popołudniowych wydań. Na nabrzeżu pozostało tylko tro- chę ciekawskich, przybyłych najróżniejszymi pojazdami, od bardzo starych polotów, jeszcze z początku stulecia, po najnowocześniejsze grawistery. Odszedłem od burty w chwili, gdy automat zaczął podno^ sić schodnię. Za kilka minut „Ariadna" miała wyjść w mo- rze; komputer dowodzenia wydał już rozkaz zdjęcia lin cumowniczych - zeskakiwały z polerów z niegłośnym trza- skiem elektromagnetycznych zacisków. Spojrzałem raz jesz- cze na nabrzeże, na dalekie, przysnute mgiełką wielodnio- wego upału miasto i skierowałem się w stronę sterówki. Zastałem tam van Vincenta i Juana Haskinsa; pochyleni nad locją sprawdzali program kodowany przez przystawkę nawigacyjną do komputera; ilekroć, tak jak teraz, przyglą- dałem się ich zajęciom, zdumiewało mnie, jak wiele spraw na statku wymagało codziennego nadzoru - żegluga, mimo wszelkich usprawnień, automatów i komputeryzacji, bar- dziej niż jakakolwiek inna dziedzina życia wymagała wciąż jeszcze pracy ludzkiej. Van Vincent uzasadniał to kaprysami morza, ale dla van Vincenta morze było nieomal żywą istotą, wymagającą, okrutną i wspaniałą - prawdopodobnie w tym samym stopniu, jaką było nią dla kapitanów dziewiętnasto- wiecznych brygów, czy też dwudziestowiecznych statków motorowych. Mimo podobieństw żaden z tych dawnych szyprów nie czułby się dobrze we władztwie van Vincenta — zautomaty- zowanej i skomputeryzowanej kabinie dowodzenia „Ariad- ny". Zamiast kompasu, pelengatora i wszystkich innych, od dawna już na morzu nie używanych przyrządów, kabinę nieomal w trzech czwartych wypełniał prowadzący statek komputer; błyski kontrolnych lamp sygnalizowały gotowość do manewrów, z kalkulatora pełzła taśma jakichś obliczeń, bezszelestnie poruszały się dyski programów. Szeroki, biały pulpit nadzoru rozświecały żółte tarcze zegarów, sonary emanowały spokojnym, błękitnym światłem, zielone smugi radarów omiatały puste ekrany; już wkrótce, po wyjściu na pełne morze miał dołączyć się do nich płonący rubinowo wskaźnik reaktora. Na razie reaktor miał jeszcze bieg jałowy; zgodnie z zarzą- dzeniami Światowego Biura Kontroli Wykorzystania Ener- gii Jądrowej napędu atomowego wolno było używać dopiero po wyjściu z portu - dwa holowniki miały więc wyprowadzić „Ariadnę" aż poza redę. Właśnie rzuciły swe liny holownicze; niewielkie, zwrotne, bliźniaczo podobne do siebie „Kastor" i „Polideukes" wy- dawały się jeszcze mniejsze przy ogromie „Ariadny", kiedy manewrowały przed jej wysokim dziobem. Lewy, a potem prawy hol drgnęły, naprężyły się, smagając wodę, pas po- między burtą „Ariadny" a wybrzeżem zaczął się zwiększać - statek wykręcał wolno, majestatycznie, holowniki obracały go dziobem ku pełnemu morzu; komputer sygnalizował prawidłowy przebieg manewru. - Jutro, około 9.30 osiągniemy Bimini - uśmiechnął się van Vincent; białe na opalonej skórze zmarszczki zbiegły się koło oczu. - Słyszałem, że dawni marynarze nigdy nie wymieniali punktu docelowego, nie wypełniano nawet takiej rubryki w dziennikach okrętowych... - My już nie jesteśmy przesądni. Wyspy Bimini miały być pierwszym etapem prowadzo- nych badań, głównie ze względu na fakt, że interesowały większość naukowców: archeolodzy obiecywali sobie rewe- lacyjne odkrycia związane z istnieniem podmorskich struk- tur kamiennych, uważanych przez nich za prehistoryczne mury wzniesione ręką ludzką, oceanografów interesowały tamtejsze prądy, meteorologów zjawiska atmosferyczne, speleologów podmorskich labirynty grot i korytarzy pod- wodnych - geolodzy, geofizycy, a nawet zoolodzy także obiecywali sobie wiele po przebadaniu wód wokół tych trzech wysepek. To przesądziło - odległość, wobec nadzwy- czajnej dzielności morskiej „Ariadny", była bez znaczenia. Nabrzeże i pirsy pozostały za nami, wychodziliśmy z base- nu portowego na wody awanportu; z falochronu poderwały się mewy, zawisły wrzaskliwym, kołującym stadkiem nad pokładem dziobowym, by w chwilę później opaść na fale po obu stronach spienionego śladu torowego, który w gładkiej, lśniącej tęczowymi plamami oleju wodzie portu zaczęły ryć holowniki. Dalszą moją obecność w sterowni van Vincent mógł uznać za próbę kontroli, niedowierzanie, patrzenie mu na ręce, oświadczywszy więc, że nie chcę im przeszkadzać, wyszedłem na pokład, kierując się w stronę zejściówki wiodącej do wnętrza statku. W ogromnej mesie, zaprojektowanej jako wspólna jadal- nia dla wszystkich członków ekspedycji, kończył się właśnie lunch dla nich i pozostałych gości. Były to rodziny, przyjacie- le i najbliżsi znajomi zaokrętowanych na „Ariadnie", toteż ta część przyjęcia różniła się wyraźnie atmosferą od oficjal- nego cocktailu. Śmiejąc się i żartując wstawano od stołów i przechodzono do dwóch przyległych salonów: większego, nazywanego złotym od migotliwych, niby-słonecznych refle- ksów, którym niezmordowana wyobraźnia projektanta ka- zała rozpełzać się niestrudzenie po mlecznej wykładzinie ścian, i mniejszego, przypominającego wnętrza starych, drewnianych żaglowców. Nad ramionami barwnej i rozga- danej grupki, pośrodku której świeciła rudowłosa, rozwi- chrzona głowa Steve'a Calverta, zobaczyłem wysoką postać Raya. Stał, uśmiechając się do kogoś o wiele odeń niższego, kogo widzieć nie mogłem; nie musiałem - po oczach Raya, po wyrazie jego odprężonej i złagodniałej twarzy odgadywa- łem, że może to być tylko Thea Alvarez. - Jestem zupełnie pewien, że to „kapryśna fala" - usły- szałem tuż obok siebie głos Caryla Gilberta, oceanografa, asystenta Steve'a. - Ma ona wyjątkowo niszczycielską siłę. Powstaje, gdy różne systemy fal zbiegają się i nakładają w jednym punkcie, a rezultat potęguje jeszcze przeciwny prąd, na który z kolei oddziałują kontury dna morskiego oraz krawędź szelf u. Zatopić może nawet największy statek; dziób jego wpada w „dziurę" poprzedzającą falę, wywołaną gwałtownym cofnięciem się poprzedniej... Masa wody doga- nia go i spada na pokład, miażdżąc statek i wywracając go do góry dnem... Szansę takiego popisu erudycji mogła dać Carylowi tylko nieobecność Calverta; w pobliżu szefa milczał, ograniczając się wyłącznie do monosylabowych potwierdzeń — najwyraź- niej bał się jak ognia jego złośliwych dowcipów. Odwróciłem się, by dojrzeć drugiego rozmówcę - był to, poruszający się jak zwykle z godnością, przesadnie wyprostowany Iv North. Znowu trafiłem na jedną z tych dyskusji, bez których nie można było przeżyć nawet dnia na „Ariadnie". Tym razem jednak nie poczułem zniecierpliwienia; stałem spokojnie, oddychając głęboko chłodnym, klimatyzowanym powie- trzem. Dzięki rzeczowym argumentom padającym w rozmo- wie obydwu naukowców odzyskiwałem wiarę, że musi nam się udać, że to, co dzieje się w rejonie „Diabelskiego Trójkąta", już wkrótce zdołamy zbadać, uzasadnić, wyjaś- nić. Niepokój, który zaszczepił we mnie Ray, wydał mi się śmieszny, rację miał Webb, gdy mówił, że z takimi naukow- cami i takim sprzętem badawczym... „Diabelski Trójkąt"! To tylko nazwa, którą tym wodom nadała nadmiernie pobudzona wyobraźnia ludzka, gotowa natychmiast uznać za potężne i budzące grozę każde zjawisko, które wymyka się jej możliwościom poznawczym. Poczułem nagle, jak bardzo jestem głodny — nie jadłem przecież lunchu. Roboty porządkowe uprzątały już stoły, zdążyłem jednak uratować przed ich gorliwością ledwie napoczęty półmisek sałatki z krabów; nałożyłem ogromną porcję na talerz i na stojąco zacząłem jeść łapczywie - czerpiąc radość z samego faktu, że poruszam się, żyję, jem i oddycham. To przyszło w momencie doskonałej w swym nasileniu świadomości istnienia, właśnie w takiej chwili. Odniosłem wrażenie ucisku między brwiami. Ucisk ten powoli zmieniał się w niesamowite uczucie, że mózg mój staje się obnażony - nie w swej biologicznej konstrukcji, lecz w sferze procesów myślowych, doznań; w tym wszystkim, co stanowiąc osobo- wość człowieka było najbardziej mną. Jak gdyby jakaś siła - bezosobowa, lecz czujna i potężna, której niczego nie byłem w stanie przeciwstawić - uważnie, obojętnie, ze skupieniem, którego intensywność budziła przerażenie, wdarła się we mnie, żeby zobaczyć... Co? Tego sam nie wiedziałem, czu- łem jedynie, że jestem całkowicie bezbronny i że nic z moich myśli i uczuć nie jest już moją wyłączną własnością... Chciałem poruszyć się, uciec, ale nie mogłem - stałem wciąż nieruchomo, czując rozrastającą się wewnątrz ogromną i niepokojącą pustkę, przerażająco trzeźwy, świadom wszys- tkiego, co działo się we mnie, jednocześnie widząc samego siebie jak gdyby z boku: skamieniałego, z talerzem w jednej, widelcem w drugiej ręce, pod obojętnym spojrzeniem re- ceptorów krzątających się wokół mnie automatów. A po- tem, nagle, owa siła cofnęła się - i wtedy dopiero poczułem strach, zwierzęcy i gwałtowny, zapierający oddech, ściskają- cy za gardło. Razem z nim przyszedł straszliwy zawrót głowy, tak silny, że straciłem świadomość dołu i góry, prawej i lewej strony, pionu, poziomu - w ogóle wszelkich kierunków i, by nie upaść, musiałem poszukać ręką stołu, aby się go przy- trzymać. Usłyszałem - jakby z bardzo daleka - brzęk tłuczonego talerza. Kotłujący się we mnie, ciemny wir uspokajał się z wolna, odpływał, mogłem znów widzieć; zobaczyłem talerz i rozpryśnięte wokół resztki, a potem własną rękę, zaciśniętą na brzegu stołu aż do zbielenia kostek palców. Jakby nie była moja, nie mogłem jej nakazać zwolnienia uchwytu; dużo czasu minęło nim wreszcie impuls woli dotarł z mózgu do mięśni — wciąż patrząc jak na rzecz niepojętą i obcą dostrze- głem wreszcie, że rozwiera się z trudem, cofa i opada. - Pan Tyczy sobie czegoś? Pełny zestaw dań jest do pana dyspozycji... - usłyszałem tuż obok siebie metaliczny, nieco bezbarwny, bo pozbawiony wszelkich żywszych akcentów głos; kulisty, lśniący szeroką tarczą programów automat podtoczył się ku mnie - wziął, widać, moją nieruchomość za oczekiwanie. — Polecałbym syntetyczną pieczeń baranią albo płetwy rekina... - Odejdź. Nie jestem głodny. - Czy coś się stało? Wezwać automat diagnostyczny? - Nie trzeba. - Przyjąłem. Zawsze do usług. Rozmowa z automatem, właśnie w tej chwili, wydała mi się nagle czymś niesamowitym; a przecież nic niezwykłego w niej nie było. Dowodziło to tylko mego roztrzęsienia. Siadłem na brzegu stołu czując gwałtowne i głośne łomota- nie serca - jak gdyby powiększało się, wypełniając całą klatkę piersiową; mięśnie mi drżały, z trudem chwytałem oddech. Podniosłem jedną, a potem drugą rękę, zbliżyłem je do oczu i zupełnie bezmyślnie przyglądałem się im na przemian, póki ich kształt nie zaczął zacierać się i rozmazy- wać w napływającej nie wiadomo skąd mgle. Było to jakby trwanie poza czasem, w stanie półświado- mości; wiedziałem, że jestem, że siedzę, lecz poza tą infor- macją nie docierało do mnie nic. Wypełniała mnie pustka i senna obojętność, nie chciało mi się ruszyć - nie chciało mi się nic. Kiedy się wreszcie ocknąłem, sala była sprzątnięta, roboty obsługi zniknęły. Przetarłem ręką czoło, czułem się całkiem dobrze, przedziwne zaburzenia nie zostawiły śladu. A więc nie byłem chory. „Po prostu przemęczenie" - pomyślałem. Z obu salonów dochodziła muzyka, gwar głosów i śmiech. Poszedłem w kierunku większego z nich. Obecni podzielili się na dwie wyraźne grupy; mniejsza, której ośrodek stanowili Irving, Caryl i North kontynuowała rozpoczętą przez dwóch ostatnich dyskusję - stanąłem przy nich. Nie słuchałem, po prostu pozwalałem, aby starannie wyważone słowa i beznamiętne głosy przywróciły mi całko- wite poczucie zwyczajności wszystkiego, co dzieje się wokół mnie. Patrzyłem na drugą grupę, stłoczoną wokół Adriena - młodzieńczy, pucołowaty, pochylał się nad fonoteką; praw- dopodobnie tańczyli tu przed chwilą — pomiędzy męskimi postaciami w skafandrach widziałem lekkie, powiewne i bar- dzo kolorowe sukienki dziewcząt. - Te dwie teorie można z sobą pogodzić - perorował z takim naciskiem Irving, że wreszcie to i owo zaczęło do mnie docierać. - Jeżeli wyciągniemy wnioski z einsteinow- skiej ogólnej teorii względności, która umieszcza pole gra- witacyjne i elektromagnetyczne w czasoprzestrzeni, musimy przyjąć, że wystarczająco silne pole byłoby zdolne spowodo- wać, by obiekty i ludzie zmieniali swe wymiary i stawali się niewidoczni. Uaktywnienie się elektromagnetyzmu może być celowe, wywołane przez istoty nieskończenie lepiej od nas zorientowane w zasadach jego działania... - Zo- baczył mnie i urwał. A potem zaczął zupełnie innym tonem: - Dobrze, że jesteś, Kew. Chciałbym uzgodnić z tobą pewne poprawki, które postanowiłem wprowa- dzić do mego harmonogramu prac. Mam nadzieję, że je zaakceptujesz. - Dzisiaj? - Nie, oczywiście, że nie. Jutro, może wieczorem, jeżeli nie masz na ten czas innych planów. - W porządku. Powiedzmy - koło siódmej. Odpowiada ci to? - Tak, naturalnie. Wybacz, że robię to dopiero teraz, ale 55 dziś rano rozmawiałem z docentem Gordonem i ta rozmowa podsunęła mi pewne, zupełnie nowe pomysły... No tak, oczywiście - Ray! Ciekawe, co mógł nagadać Irvingowi, czy zakpił z niego tak, jak ze mnie kilka dni temu? Nie miałem ochoty dowiadywać się tego teraz —jutro będzie dość czasu... Ktoś wcisnął mi do ręki kieliszek z winem, upiłem - było łagodne, nieco cierpkawe, przypominało lekkie, różowe wina francuskie. Od strony fonoteki zabrzmiała nowa melodia, skupiona w tej części salonu grupa rozproszyła się, rozdzieliła na pary - tancerze, którym brakowało partnerek, stanęli kręgiem, wybijając rytm dłońmi; w prześwitach między ich opiętymi w skafandry ramionami migały rozwiewające się wachlarzo- wato kwieciste suknie. Zobaczyłem roześmiane usta narze- czonej Adriena i zaraz potem nad ramieniem tancerza złotawe oczy Thei, poważne, nie biorące udziału w rozba- wieniu reszty twarzy, utkwione w jeden kąt. Poszedłem wzrokiem za tym jej spojrzeniem: wsparty o bulaj, z twarzą wpół oświetloną, wpół zanurzoną w cieniu stał Ray. On także patrzył na nią i chociaż wyraz jego twarzy, jak zwykle, nie oznaczał niczego, w jego oczach dostrzegłem to samo zapatrzenie. Muzyka ucichła, krąg tańczących rozsypał się; teraz Thea pochyliła się nad fonoteką, aby zamówić program — ona jedna spomiędzy wszystkich kobiet była w białej, zupełnie gładkiej sukni, długiej, przylegającej ciasno jak futerał. Melodia zabrzmiała nagle; była to uroczysta, powolna nuta pallany, staroświeckiego tańca, który pozwala partnerom trzymać się blisko siebie. Widziałem, jak Thea prostuje się powoli - jej smukłe ciało, głowa z gładko upiętymi włosami, szczupła, śniada szyja - i, zanim zdołałem odgadnąć, co zamierza, zobaczyłem ją idącą wśród nieruchomych, nieco zaskoczonych wybranym przez nią melogramem tancerzy, w tę stronę, gdzie - wciąż nieruchomy, z twarzą w połowie ukrytą w cieniu - stał Ray. Zatrzymała się przed nim o krok, może pół kroku - z mojego miejsca wyglądało to tak, jakby w ostatniej chwili zawahała się czy przelękła. A potem podniosła głowę, unosząc ku Rayowi swoją małą, jasną i teraz także - bardzo skupioną, bardzo poważną twarz i powiedziała coś, czego słyszeć nie mogłem, coś, czego nie słyszał chyba nikt poza mężczyzną, któremu te słowa zostały przeznaczone. To, że do niego dotarły, odgadłem z jego złagodniałej i rozświetlo- nej twarzy. Patrzyłem, jak ją objął i jak — już razem — zrobili ten pierwszy, płynny, łączący ich oboje, poważny krok pallany, patrzyłem, rozumiejąc, że między tym dwojgiem dzieje się coś ważnego — jak musiał rozumieć każdy, kto ich widział w tej chwili. I kiedy tak patrzyłem, poczułem nagle, zupełnie niespo- dziewanie, ucisk pomiędzy brwiami - to było znowu to, poznane niedawno, uczucie obnażenia, otwarcia, przeraża- jącej pustki wypełniającej się powoli bezosobową, a prze- cież czujną i napiętą uwagą. Razem ze świadomością owej penetrującej moje - myśli? - uczucia? - reakcje? - obcej woli poczułem znowu strach przeradzający się w potężny zawrót głowy. Potykając się i czepiając framugi zdołałem jakoś wyjść - nie chciałem być wśród ludzi, nie chciałem, by ktoś zauwa- żył, wypytywał, przyglądał mi się - jak rażone zwierzę chciałem zawlec się gdzieś, gdzie byłbym z tym, co działo się we mnie i ze mną, sam. Nie wiem, jak zdołałem dobrnąć do swojej kabiny, nie wiem, jak, kiedy znalazłem się na koi; drżąc, zataczając się, niezdolny skupić wzroku, nie panujący nad własnymi ruchami upadłem na nią twarzą. Nie wiem, jak długo leżałem tak, w owej pustce narastają- cej we mnie, a jednocześnie jak gdyby rozciągającej się także i na zewnątrz - jakbym ja sam wypromieniował wsysającą mnie próżnię. W jakiejś chwili zaczęły ją zalud- niać niepojęte koszmary, a ja nie mogłem otworzyć oczu, krzyknąć, nie potrafiłem się bronić. Potem poczułem, że spadam - był to niekończący się lot w ciemność, której się bałem, w czarną studnię bez dna, u której nieosiągalnego końca taiła się groza, jakiej dotychczas nawet nie przeczu- wałem, a przecież, w jakiejś chwili zacząłem oczekiwać spotkania z nią z utęsknieniem, bo wszystko było lepsze od owego przerażającego spadania. Kiedy oprzytomniałem, kabinę zaczynały wypełniać czer- wone blaski zmierzchu. Usiadłem - po raz drugi zdumiewa- jąc się nad tym, że czuję się całkiem dobrze, że nie odczu- wam żadnego śladu niedawnych zaburzeń. Myślało mi się także spokojnie, precyzyjnie. Były dwie możliwości: albo ja jestem chory — w takim wypadku mój udział w ekspedycji, a już szczególnie kiero- wanie nią, stanie się niemożliwy, albo też to, co czułem, jest początkiem działalności Trójkąta; być może właśnie zabu- rzeń magnetycznych, o których mówił North, infradźwię- ków, lub jeszcze czegoś innego, co powinno stać się przed- miotem badań. By ustalić, która z tych możliwości wchodzi w grą, należało przeprowadzić badania medyczne - jeśli wykluczą chorobę, pozostanie już tylko owe alternatywne rozwiązanie. Wtedy należałoby sprawdzić, czy ktoś inny nie miał w tym samym czasie analogicznych objawów, a także - prześledzić zapis wszystkich przyrządów pomiarowych „Ariadny"; jeżeli choćby przez ułamek sekundy znajdowa- liśmy się w strefie zaburzeń magnetycznych lub drgań infra- dźwiękowych - aparaty musiały to odnotować. Należało więc zacząć od przebadania siebie — dopiero później zorganizować roboczą naradę. Wstałem i rozejrza- łem się po kabinie; blask zachodu na ścianach ściemniał, morze widziane przez iluminator przybrało kolor granatu. Zaskoczony, spojrzałem na czasomierz, uświadamiając so- bie, że od mego wyjścia z salonu musiało upłynąć co najmniej sześć-siedem godzin. Pierwszą reakcją było tylko zdziwienie: mój osobisty chronometr wskazywał drugą, jakby od zakończenia cock- tailu i wyjścia „Ariadny" z portu upłynęły zaledwie trzy godziny. To było niemożliwe — niebo i morze najwyraźniej świadczyły o zbliżaniu się nocy. Rozejrzałem się nieco bezradnie, mój wzrok napotkał wielki, ścienny czasomierz- wskazywał dziewiątą wieczór. Raz jeszcze spojrzałem na mój własny: nie, nie pomyliłem się, różnica wynosiła siedem godzin. /» To było niemożliwe, po prostu nie mogło się wydarzyć. Kiedyś, te kilkadziesiąt lat temu, używane przez ludzi me- chaniczne zegarki mogły się psuć czy późnić, ale teraz czas wszystkich chronometrów w danym rejonie Ziemi synchro- nizował zdalnie automatyczny chronizator; przy przekracza- niu granicy czasu kontrolę przejmował od razu inny, właści- wy dla danego regionu. Żaden chronometr nie mógł wskazy- wać innej godziny niż pozostałe, znajdujące się w jego pobliżu. Usiadłem znowu, objąłem głowę rękami; musiałem sobie jakoś to uporządkować. W tej samej chwili poczułem nagły niepokój; było coś istotnego, o czym natychmiast powinie- nem sobie przypomnieć. Wiedziałem, że to ważne, że bezpo- średnio wiąże się z owym faktem. Po chwili wiedziałem już, o co chodzi: to była ta stara historia, nigdy nie wyjaśniona, która zdarzyła się jeszcze w ubiegłym wieku... Tak - w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku. Na lotnisku w Miami. Śledzony na ekranie radarów samolot linii pasażerskich „National Airlines" podchodzący właśnie do lądowania znikł nagle z wszystkich ekranów. Przez dziesięć minut nie było go widać. Po czym znów się ukazał i najnormalniej w świecie wylądował. Załoga samo- lotu była bardzo zdziwiona zaniepokojeniem, z jakim ją przywitano w kapitanacie portu — ich zdaniem nic się nie wydarzyło. „Przez dziesięć minut nie egzystowaliście" - przywitał ich dyżurny, który prowadził samolot do lądowa- nia. Sprawdzono zegarki ręczne załogi i zegary w samolocie; wszystkie spóźniały się o dziesięć minut w stosunku do rzeczywistego czasu. A na dwadzieścia minut przed zniknię- ciem samolotu z ekranów sprawdzono czas z obowiązującym na lotnisku; żadnych różnic wówczas nie było. Przetarłem czoło ręką; było mokre od potu. Gdzie w ciągu tych dziesięciu minut znajdował się samolot wraz z ludźmi, których miał na pokładzie? Gdzie — byłem ja? Teoretycznie możliwe jest przechodzenie z jednego wymiaru do drugiego. Wymagałoby to użycia olbrzymiej energii, którą mógłby, na przykład, dostarczyć odmienny rodzaj grawitacji. Jeśli zało- żyć istnienie wielowymiarowej paraprzestrzeni, w której nie istnieje ani czas, ani odległość, ani materia (można więc pokonywać w niej nieskończenie wielkie przestrzenie w czasie zerowym), mogłem właściwie być wszędzie... Nonsens. Widziałem przecież wokół siebie wnętrze własnej kabiny. Głowa zaczęła mnie boleć, robiło mi się duszno, choć klimatyzatory nieprzerwanie napełniały kabinę świeżym, chłodnym powietrzem. Wstałem powoli i - z zamętem w myślach - powlokłem się w stronę drzwi. Szedłem jak ślepiec, obijając się o biało lakierowane ściany - najpierw kabiny, a potem korytarza. Teraz dopiero przypomniałem sobie, że w ten sam sposób kilka godzin temu zrobiłem tę samą drogę - tyle, że w przeciwnym kierunku. W jakiejś chwili oparłem się o ścianę i stałem dysząc. Niejasno uświadomiłem sobie, że zdarzyło się to i przedtem w tym samym miejscu. Powoli zaczynałem się uspokajać, odzyskiwałem wiarę w to, że wszystko, co przy- darzyło się dzisiaj, da się wyjaśnić całkiem zwyczajnie. Zarówno różnica czasów na obu chronometrach, jak i moje dziwne zaburzenia. Kiedy znalazłem się na pokładzie, byłem całkiem spokoj- ny. Nadleciał lekki wiatr, poczułem jego chłodne muśnięcie; stałem nieruchomo, oddychając coraz równomierniej, coraz mniej napięty. „Ariadna" pruła wodę potężnym kadłubem z błyskawiczną szybkością swoich trzydziestu dziewięciu węzłów; szeroki ślad torowy olśniewająco białej w zapadają- cym zmroku piany nasycały fosforyzujące błyski luminesce- ncji, chwilami dobiegała cicha muzyka, głosy i śmiech bawią- cych się ciągle jeszcze ludzi. Wszystko to było tak swojskie, tak normalne... Z lewej burty nadciągała już ciemność, niebo stało się granatowe, pomiędzy smugami chmur prze- błyskiwały gwiazdy. Z przeciwnej strony, nad samą linią ściemniałej wody rozciągała się smuga intensywnego blasku, zabarwiając horyzont czerwienią przechodzącą ku górze w pawiobłękitne przelśnienie zamącane powoli nadciągają- cym mrokiem. Właśnie na tle tych blasków zobaczyłem dwie nieruchome sylwetki, jak ja wpatrzone w zamieranie barw zmierzchu. Poznałem je natychmiast; nie mogłem się pomy- lić — poniżej czarnych na tle zachodu ramion i głowy z zaczesanymi gładko, upiętymi włosami polśniewała głębo- ką, miękką bielą, jakby wchłonęła całe światło znikającego dnia, surowa w liniach, ściśle przylegająca do ciała, długa suknia. Skafander Raya, przez kontrast z tą lśniącą bielą, wydawał się błękitnawy. Pożałowałem, że nie jest sam. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że, choć nie szukałem go tym razem świadomie, spodziewałem się go spotkać, chciałem z nim porozmawiać. Wydawał mi się jedyną istotą na pokładzie „Ariadny" zdolną mnie zrozumieć. Przez chwilę walczyłem z chęcią, by podejść do nich, ale zrozumiałem, że nie powinienem; stali tuż obok siebie, nie dotykając się, a przecież w jakiś sposób stanowili jedność - widać było, że nie znaleźli się tu przypad- kiem, że są tu z sobą. Pomimo to nie słyszałem ich głosów; widocznie stali milcząc. Chciałem się cicho wycofać, gdy Thea poruszyła się w mroku - znieruchomiałem, aby mnie nie dojrzała. Ale ona w tej chwili widziała tylko Raya - uniosła twarz, ciemny profil zarysował się na tle świetlnej smugi, zobaczy- łem, jak poruszają się jej wargi - może milczącym drgnie- niem, a może temu ruchowi towarzyszył szept, zbyt cichy, abym mógł go posłyszeć. Byli wciąż jeszcze oddaleni od siebie, ale właśnie Ray zrobił krok i ta odległość przestała ich dzielić. Zobaczyłem jego twarz, nachyloną, zatrzymaną w pół ruchu, jakby zastygłą w wahaniu, krótkim, bo zaraz jego głowa przesłoni- ła twarz Thei, stały się jedną plamą, czarną na tle płonącego barwami nieba — i odwróciłem wzrok, bo nie chciałem, korzystając z ciemności, podglądać ich pocałunku. W tej samej chwili poczułem dziwny smutek, żal - nad nimi? - nad sobą? - tak jakbym wiedział, że wszystko, co się dzie- je, musi dziać się na próżno, że ich uczucie też musi być zmarnowane. I kiedy tak myślałem, dziwiąc się owej wiedzy, nie rozu- miejąc, skąd bierze się we mnie ta, równie bezpodstawna co niewzruszona, pewność, zobaczyłem nagle zimnobłękitny blask, który zbliżał się ku nam tak, jakby jego źródło znajdowało się tuż pod powierzchnią wody. Lśnił pasmem sinego, do bólu rażącego oczy światła, w którym fale załamy- wały się ostro i szkliście, jakby odlane z przejrzystego metalu. Zbliżał się ku nam z niesłychaną szybkością, z jaką nie mógłby poruszać się obiekt materialny - a w każdym razie: żaden znany nam obiekt materialny. Bez tchu patrzy- łem na ową podwodną błyskawicę, która, zapalając przed sobą i gasząc za sobą fale, zmierzała nieuchronnie do przecięcia się z kursem „Ariadny"; sądząc z tempa, w jakim to robiła, i rozmiarów emitowanego blasku, zderzenie, na pewno w skutkach dla statku tragiczne, było nieuniknione. Oczekiwałem zmiany kursu, błyskawicznego zwrotu, sam nie wiem czego - ale nie działo się nic: statek, prowadzony przez najczulsze, wysoko wyspecjalizowane, reagujące w ułamkach sekund na każde zagrożenie automaty, niestru- dzenie zmierzał wytkniętą trasą. Stałem jak sparaliżowany, niezdolny się poruszyć, nie- zdolny nawet do krzyku; nic nie dawało się zrobić, nie było na to czasu. W kilka sekund od pojawienia się światła wszystko wokół mnie stanęło w upiornym, białobłękitnym blasku; zobaczyłem pokład, nadbudówki, szalupę rakietową zawieszoną na żurawikach, reling i tamtych dwoje tak wyraźnie, jak widzi się przy świetle błyskawicy. Trwało to równie krótko; zdążyłem zmrużyć oczy, kiedy poczułem, że wielki kadłub pode mną unosi się, jak gdyby z westchnie- niem i prześlizguje nad czymś - tak, jak mógłby to zrobić wąż pełznący poprzez wypukłość gruntu; w tej samej chwili oślepiający blask przygasł, mogłem uchylić powieki. Przed olśnionymi oczyma wirowały ciemnoczerwone i pomarań- czowe kręgi, lecz mimo to dostrzegłem, że łuna, świecąc na grzbietach fal, oddalała się tak samo szybko, jak przedtem się pojawiła. Wciągając z sykiem powietrze przez zaciśnięte zęby - chwyciłem oddech. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, jak silnie zwierałem szczęki. Tajemniczy, świecący obiekt dosięgał horyzontu, był teraz tylko słabym lśnieniem na wodzie, tuż pod jaśniejszą linią, którą od morza wciąż jeszcze odcinało się niebo. Miałem się już odwrócić, by biec dokądś — sam nie wiem dokąd - gdy światło zgasło. Przez chwilę na horyzoncie panowała zupełna ciemność. A potem świetlny punkt zalśnił znowu, oderwał się od powierzchni wody i pomknął w górę. Wznosił się, błyszcząc jak chłodna i tajemnicza, większa od pozostałych, gwiazda - póki nie zmalał i nie przepadł wśród innych, stając się jedną z nich. Obudziłem się wypoczęty; kabinę zalewało słoneczne światło, na biało lakierowanym suficie drgały ruchliwe błyski odbite od drobnej fali łamiącej się o burtę. Wczorajsze wydarzenia wydały mi się naraz zupełnie inne, pozbawione grozy i niepojętych znaczeń; byłem wdzięczny sam sobie, że, jak na to w pierwszej chwili miałem ochotę, nie zaalarmowa- łem nikogo — dając tym hasło do niekończących się badań i dociekań. Pośpiech niczego nie zmieniał; po świetlistym obiekcie nie pozostało śladu, ja sam nie czułem już nic, co mogłoby stać się podstawą diagnozy. Należało przeanalizować wszystko, mając wyselekcjono- wany, spokojnie przemyślany materiał do rozważań. Goląc f się, biorąc natrysk z jonizujących kropel, układałem plan postępowania. Niezmiernie czuła aparatura rejestrująco- -badawcza zainstalowana na „Ariadnie" dniem i nocą śle- dziła otoczenie niezliczoną ilością czujników; temperatura powietrza i wody, jej zasolenie, skład chemiczny, prądy, naświetlenie, jonizacja powietrza, wszelkie możliwe drga- nia, zjawiska magnetyczne, optyczne, różne rodzaje promie- niowania i tysiące innych danych były bez przerwy rejestro- wane i kodowane przez komputery; nic z tego, co działo się na statku i wokół niego, nie mogło przejść niezauważone - tym bardziej obiekt tak niespotykany jak ten, który widzia- łem wczoraj. Powinienem zażądać kompletu danych z kom- putera na temat tego zjawiska, jeśli dyskusja nie ma być bezprzedmiotowa. Zdefiniowanie charakteru widzianego przeze mnie obiek- tu mogło stać się początkiem nitki, prowadzącej przez labirynt niewiedzy; przynajmniej miałem taką nadzieję. Co prawda świetliste dyski widywano już dawniej, ale żaden z obserwatorów nie był wyposażony w tak precyzyjny sprzęt pomiarowo-badawczy. Jedyne, jak dotąd, jako tako wiary- godne pomiary, dokonane zostały w ubiegłym wieku, bodaj- że w 1963 r. przez eskadrę okrętów wojennych państwa zwanego Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej (przydawała się wiedza, którą od kilku miesięcy ładowałem do głowy). Eskadra przez kilka dni śledziła dziwny obiekt, namierzając go przy pomocy prymitywnych co prawda, lecz już dość precyzyjnych sonarów, obserwacje te jednak ogra- niczyły się do stwierdzenia, że jest on „nienormalny" i okre- ślenia tylko dwóch parametrów: szybkości poruszania się pod wodą, wynoszącej około 150 węzłów, i głębokości zanurzenia - około 9000 metrów. Na tej podstawie wyklu- czono możliwość spotkania z podwodnym, ziemskim stat- kiem, żaden z nich bowiem nie mógł przy takim zanurzeniu rozwijać takiej szybkości; dało to asumpt do różnych speku- lacji myślowych - niektórzy byli skłonni widzieć w świetlis- tym przedmiocie zjawisko magnetyczne, inni potwora z głę- bin, jeszcze inni statek Kosmitów. Nim wyszedłem z kabiny, połączyłem się z Northern, Irvingiem i Otisem, zapraszając ich na naradę roboczą po lunchu; do tej pory powinienem mieć komplet informacji. Byłem ciekaw, jak przyjmą moje rewelacje - na moment wyobraziłem sobie triumfalną minę Irvinga, gdyby okazało się, że obiekt jest pozaziemskiego pochodzenia. Na razie jednak nie była to hipoteza bardziej prawdopodobna od innych, po namyśle doprosiłem więc jeszcze meteorologa Yannisa i zoologa Burtona. Na samym końcu zadzwoniłem do Raya - nie wypadało pomijać drugiego na „Ariadnie" fizyka. Mój videotelefon przyjął całkiem zwyczajnie, z nic nie wyrażającą twarzą, co rozzłościło mnie nieco; sprawiał wrażenie, jakby nic się nie stało, a przecież musiał też zauważyć światło, choćby był nie wiemjak zajęty dziewczy- ną. Ale machnąłem ręką - jeszcze jedno z tych nowych dziwactw tak kłócących się z dawnym zachowaniem Raya. Poza zebraniem danych pozostawały jeszcze dwie sprawy: wyjaśnienie omyłki chronometru (nadal spóźniał się w sto- sunku do wszystkich innych o siedem godzin, co mogło oznaczać tylko awarię urządzenia odbierającego bodźce z rejonowego chronizatora) i stan własnego zdrowia. W dro- dze do mesy zaszedłem do cybernetyków; dyżur miał Istvan Molnar, szczupły i zwinny, z cygańskimi oczami i smagłą twarzą, której rysy świadczyły o tym, jakim kotłem narodów była kiedyś Europa. Wysłuchał mojej relacji trzymając w ręku czasomierz, przyglądał mu się chwilę z jedną brwią uniesioną, potem przyznał niechętnie, że awarie czasami się zdarzają, niezmiernie rzadko i prawie nigdy w normalnych, ziemskich warunkach... No, ale jednak. Zostawiłem go z moim chronometrem i jego automatami naprawczymi, z miną, jaką miewają zwykle cybernetycy, gdy któreś z ich urządzeń okaże się nie tak znów niezawodne. W gabinecie medycznym też poszło szybko; przystawka diagnostyczna potwierdziła moje domysły: napięcie, przemęczenie... Ża- dnych większych'zaburzeń; zupełnie drobna sprawa. Med- -komputer rąbnął mi jakiś cholernie piekący zastrzyk, nie uważając za stosowne wezwać okrętowego lekarza; widocz- nie, jego zdaniem, stan mego zdrowia nie kwalifikował się nawet do psychoterapii w postaci współczującego wyrazu twarzy innego homo sapiens. To wszystko, mimo pośpiechu, zabrało mi trochę czasu; gdy wychodziłem z kabiny diagnozera, zauważyłem, że statek nie porusza się już — staliśmy na kotwicy, widocznie osiągnęliśmy pierwszy etap badań, rejon wysp Bimini. Na śniadanie zjawiłem się ostatni. Mesa świeciła pustką, prawie wszyscy już jedli, co było zrozumiałe: na „Ariadnie" rozpoczęły się wreszcie normalne prace badawcze, pracow- nie przystępowały do realizacji założonych programów, więc ludzi pogonił pełen nadziei niepokój pierwszego roboczego dnia. Tylko u końca jednego z mniejszych stołów siedziało jeszcze pięć osób: płetwonurkowie, którzy nie mogli zaczy- nać pracy natychmiast po posiłku, Marcel i Adrien. któremu widocznie teraz musiała skończyć się wachta. Pochłaniał płatki synt-owsiane nie odrywając rozmarzonych oczu od Thei; jak na faceta, którego narzeczona odleciała pięć czy sześć godzin temu ostatnim wiropłatem odwożącym gości z pokładu „Ariadny", robił to dość ostentacyjnie; zastana- wiałem się, jakim cudem - przy tak odwróconej uwadze - nie rozlewa wszystkiego. Siadając przy nim uśmiechnąłem się do małego Marcela; krągły, łagodny, zawsze wszystkim życzliwy, budził moją sympatię. Tym razem jednak nie odpowiedział uśmiechem; z zaczerwienioną twarzą, kosmy- kiem włosów opadającym na czoło z bardzo kunsztownie zaczesanej „pożyczki" i oczami błyszczącymi galijskim tem- peramentem usilnie przekonywał o czymś obydwu płetwo- nurków, ilustrując swoje wywody płynnymi ruchami rąk. - ... to ważne, bardzo ważne. Jeszcze w dwudziestym wieku nurkowie poszukujący skarbów w zatopionych hisz- pańskich galeonach natykali się na dnie morza w pobliżu tych wysepek, podobnie jak i koło Andros, na kamienne budowle, kolumny i otaczający je mur, niewątpliwie zbudo- wany ręką ludzką... Robert Angrove w 1968 r. widział drogę - kamienie, z której ją zbudowano, określił jako zerodowa- ne przez wodę tak, jakby były od tysiącleci pogrążone w morzu... - A jeśli są to po prostu formacje geologiczne, profe- sorze? - Droga ciągnęła się w linii prostej, co w naturalnych, geologicznych formacjach jest rzeczą niespotykaną... Taką samą drogę widzieli zresztą lotnicy - na skałach u Kay Lobos. I wał kamienny przy wyspie Andros... W Rowie Puertorikańskim widziano z batyskafu „Archimedes" scho- dy, wykute w szelfie kontynentalnym... Nie, to na pewno budowle stawiane ludzką ręką, które pogrążył jakiś wielki kataklizm. A groty, labirynt grot i korytarzy pod wyspami Morza Karaibskiego? - Byłem tam - powiedział, wstając, Ras Salih, kierownik ekipy płetwonurków. Przeszedł przez mesę (lubiłem pa- trzeć, jak chodzi stąpając z giętkością kota, poruszającego się leniwie w słońcu), zatrzymał się przy automatycznym stewardzie, odwrócił, popatrzył na nas z wysokości swoich sześciu stóp wzrostu; oczy miał także kocie, żółte, lekko zwężone. — Te labirynty są bardzo niebezpieczne... I jest w nich coś dziwnego... Ryby tracą tam orientację, nawet rekiny, które muszą być w ruchu, żeby się nie udusić, zapadają tam w drzemkę, można do nich podpływać całkiem' blisko... - Wcisnął guzik włącznika, patrzył z kpiącym uśmiechem na nieco bezładne miotanie się kolorowych świateł; automat najwyraźniej dostał zamówienie na danie, którego receptura sprawiała mu nieco kłopotu. Znów od- wrócił się do nas (miało się wrażenie, że węzły mięśni napinają mu się pod skórą). — A korytarze wyglądają istotnie, jakby wykuła je ręka ludzka... Automatyczny steward wysunął wreszcie klapkę, na tale- rzyku leżało coś różowawożółtego, wyglądało na substancję niesamowicie ciągliwą - jakiś spetryfikowany pudding czy co? Ras już wracał z tym do nas, kiedy odezwał się drugi płetwonurek, płowy, grubokościsty Kanadyjczyk, James Martin: - W porządku, profesorze, obejrzymy Bimini. sfilmuje- my każdy metr dna. Proszę być całkowicie spokojnym: jeśli istotnie jest tam choć jeden ślad jakiejś zamierzchłej cywili- zacji - zobaczy go pan. A jeśli uzna pan, że warto obejrzeć to coś z bliska, mamy przecież batyskaf... - Urwał, popatrzył na Saliha pochłaniającego ową ciągliwą masę, pokazał zęby w uśmiechu: - Ras. przestań zażerać się tym swoim rahatłu- kum czy jak się to słodkie świństwo nazywa. Spasiesz się tak, że będziesz pływał jak korek; tratwa zatonie pod ciężarem balastu, jaki będziesz zabierał, żeby w ogóle móc jakoś zejść pod wodę... Ras odsunął talerzyk, wstał, przeciągnął się - podświado- mie czekałem, by trzasnęło mu w stawach, tak potężne było to przeciągnięcie. Ale nic usłyszałem nic; wszystko chodziło w nim jak naoliwione pod śniadą, spaloną słońcem skórą. On także błysnął zębami, lecz jego uśmiech, w odróżnieniu od szelmowskiego, a w gruncie rzeczy niezmiernie chłopię- cego uśmiechu Martina, miał w sobie coś drapieżnego. 67 - To na wypadek, gdybyś znów trafił w mój przewód tlenowy, zamiast do drętwy, Jeems...—Martin nie znosił, gdy tak zdrabniano mu imię. Ras wiedział o tym, drażnił się z nim umyślnie, choć trudno byłoby w to uwierzyć, patrząc na jego najniewinniejszą minę. - Chciałbym mieć szansę wypłynię- cia, zanim się uduszę... - Kiedy to ja... — zaczął gwałtownie Martin, ale nie skończył; najwyraźniej zatkało go z oburzenia. - A poza tym tu nie ma drętw, tyle przynajmniej powinieneś był wie- dzieć... Ta nieudolna riposta sprawiła, że wszyscy troje wybuch- nęli śmiechem; śmiali się tak, jak mogą śmiać się ludzie bardzo ze sobą zżyci, którzy się rozumieją, którym po prostu jest dobrze ze sobą. Martin przestał pierwszy; wciągnął głowę w ramiona i popatrzył na Rasa - w tym spojrzeniu było coś bezradnego. I, widząc tę bezradność, jego zażeno- wanie, zrozumiałem nareszcie, czemu nie jego - płetwonur- ka już nie o sławie światowej, lecz wręcz uznanego za najlepszego na świecie - mianowano szefem ich trzyosobo- wej grupy; niezawodny pod wodą, obdarzony siłą, zręcznoś- cią i odwagą, przy których niczym była dzika śmiałość i wyzywająca energia Rasa, gubił się i zatracał na powierzch- ni, niezdolny radzić sobie w skomplikowanych międzyludz- kich układach. Ras wiedział o tym także; poznałem to po nagłym złagodzeniu napiętych rysów jego jastrzębiej twarzy i po wyrazie oczu: popatrzył na Martina, jak mógłby patrzeć na swego młodszego brata. - Och, wiesz przecież, że nie warto zwracać uwagi na moje gadanie, James... - Odwrócił się do Marcela, powie- dział niespodziewanie poważnie i solennie: — Jeżeli Martin zapewnił pana, że znajdzie to zatopione miasto, kontynent czy co też to ma być - jest tak, jakby pan miał je już przed sobą: kolumna po kolumnie i kamień po kamieniu. Proszę mi wierzyć. Widziałem go w różnych akcjach, widziałem w studni Vaucluse i wtedy, gdy od niego zależało życie szesnastu ludzi uwięzionych na dnie podwodnej szczeliny skalnej w batyskafie „Protheus"... Tam, pod powierzchnią, on potrafi więcej niż każdy inny człowiek i jeszcze trochę, a to „trochę" oznacza, że nawet ryby dostają przy nim zadyszki... - Już dobrze, przestań, Ras... - Martin był tak speszony, że aż kropelki potu wystąpiły mu u nasady włosów. - Profesor gotów pomyśleć, że ja naprawdę... Po prostu... - A ty po prostu urodziłeś się ze skrzelami - nie wytrzy- mał Ras. - Nie widać ich, ale to nic nie znaczy; proszę mi wierzyć, zależnie od fantazji James może być skrzelo- lub płucodyszny. Podobno nie był normalnym niemowlakiem - urodził się kijanką... - Przestań pleść, Ras. - Thea przyszła z pomocą Marti- nowi, zaczerwienionemu aż po białka jasnoniebieskich oczu. - Idziemy do roboty. - Wstała i, stojąc pomiędzy Rasem a Jamesem, patrzyła na nich z uśmiechem, przenosząc oczy z jednego na drugiego; mała i drobna zdawała się istotą innego gatunku niż tych dwóch olbrzymów - trudno było wyobrazić sobie tę trójkę pracującą wspólnie pod wodą. W każdym razie tu, na powierzchni, jej zdanie liczyło się dla obu; Ras przestał się wygłupiać i - już w najlepszej zgodzie— skierowali się ku drzwiom. Wyszedłem razem z nimi, odprowadzony tęsknym wzro- kiem Adriena - oczywiście przeznaczonym nie dla mnie. Zaraz po wyjściu z windy odłączyłem się jednak od rozgada- nej, roześmianej, docinającej wciąż sobie trójki płetwonur- ków („to dlatego, że pod wodą musimy tyle milczeć" - błysnęła ku mnie porozumiewawczo oczyma Thea) i skiero- wałem się do kabiny nawigacyjnej. Spieszyło mi się, a przecież przystanąłem, zaledwie wydo- stałem się na pokład, urzeczony pięknem otaczającego nas oceanu. Niejednokrotnie opowiadano mi o niezwykłym kolorycie wód w tym rejonie, ale to, co ujrzałem, przewyż- szało moje najśmielsze oczekiwania: mieniły się od ciemne- go granatu na południowym zachodzie, w stronę Cieśniny Florydzkiej, po wszystkie odcienie zieleni tu, gdzie rzuciła kotwicę „Ariadna", przechodząc w kierunku północno- wschodnim, ku South Bimini, w turkus i seledyn — tam robiło się płytko, przez przezroczystą wodę prześwitywało dno. Fale rozbijały się z szumem o brzegi wyspy, nad spienioną linią przyboju kołowały z przenikliwym wrzaskiem mewy i inne. większe, nieznane mi ptaki; cały ten widok miał w sobie groźne piękno, sprawiające, że można było uwierzyć we wszystkie legendy od lat narastające wokół tych wysp. Odwróciłem się wolno, przełamując ów czar - na chwilę oślepiło mnie słońce, upał wzrastał; dziwne, że van Yincent dotychczas nie polecił rozwieszenia tentu. Patrzyłem zmru- żonymi oczyma; stadko latających ryb wyprysnęło nad wodę, srebrnoseledynowe, jak odlane z metalu. Przeszybo- wały na płetwach kilkadziesiąt metrów i zapadły znowu w fale, za nimi przemknął jaśniejszy kształt marlina. Było cicho, spokojnie, tylko na fordeku meteorologowie Yannis i Johnson ustawiali swoją aparaturę, przygotowując się do jakichś pomiarów, a od bakburty dochodziły stłumione oddaleniem odgłosy spuszczania motorowej łodzi mającej poholować tratwę ze sprzętem płetwonurków. Ruszyłem w stronę sterówki, wymijając Irvinga, który wyciągnięty leniwie w słońcu na wielobarwnym leżaku, najwyraźniej wykorzystywał jakąś chwilę wolną od obser- wacji. Nawet gdy odpoczywał, biła od niego niewzruszona, optymistyczna wiara w skuteczność naukowych metod, głę- bokie przekonanie o wymierności otaczającego świata; pew- ność godna zazdrości. Oficerem wachtowym był Juan Haskins, poważny, mało- mówny, o fanatycznym spojrzeniu średniowiecznego hidal- ga; kiedy miał zacząć mówić, podświadomie oczekiwałem, że z jego ust, okolonych czarnym wąsem i bródką, jaką kiedyś nazywano „hiszpańską", padnie „si, sefior", zamiast suchych zwrotów w inter-langue. Moja prośba nie zdziwiła go wcale - gdybym oświadczył, że rozmawiałem przed chwilą z latającą meduzą, która wysiadła z kosmicznego pojazdu, nie zdziwiłby się także. Kiedy skończyłem, skinął spokojnie głową. - Tak, oczywiście. Przekażę komputerom polecenie przejrzenia zapisów pamięciowych dotyczących wszystkie- go, co działo się wczoraj między ósmą wieczór, a — powiedz- my: dziesiątą. To powinno wystarczyć. Czymkolwiek by ten obiekt nie był, na pewno został zarejestrowany. Nawet jeżeli nie było to zjawisko materialne, lecz elektryczne, magnety- czne czy świetlne, będę go miał. Jakie dane pana interesują? - Wszystkie. Wygląd i wielkość, szybkość poruszania się, temperatura, promieniowanie... wszystko. Będzie to mate- riał wyjściowy do bardziej wnikliwych analiz - chcę zbadać ten obiekt szczegółowo: konstrukcja, skład chemiczny, ana- liza molekularna, analiza spektralna widma, emitowane fale, magnetyzm... - Rozumiem. Dokładne, możliwie najbardziej wszech- stronne dane, na których będzie pan mógł oprzeć każdy program badawczy. Zakłada pan, doktorze, kosmiczne po- chodzenie tego... świetlnego dysku? - Niczego nie zakładam, nie chciałbym uprzedzać fak- tów. Ale pan, widzę, dopuszcza tę możliwość. - No cóż, dziwne obiekty, co do których tylko jedno było zupełnie pewne: że nie mógł ich skonstruować człowiek na aktualnym etapie swej wiedzy i techniki, widywano już w tym rejonie. - Tak, wiem. W ubiegłym wieku. Przyzna pan, że to dziwne - teraz jakoś nie pojawiają się nikomu. A żadne z dawnych spotkań nie zostało udowodnione w sposób nie budzący wątpliwości. No, może z jednym wyjątkiem: pod- wodny pojazd, który namierzyła eskadra okrętów wojen- nych na tych wodach. - Nie wiadomo, co zeznaliby członkowie ekspedycji, które nie wróciły, załogi zaginionych bez śladu statków. W tej sytuacji musimy oprzeć się na dwudziestowiecznych relacjach. Zeznania świadków, jak chociażby Schneidera... Machnąłem ręką. - Nieudokumentowane, jak wszystko. Tyle, że bardziej fantastyczne od innych. No i mrożące krew, tak właśnie jak trzeba: biedaczek Schneider, zanurzony pod wodą i uczepio- ny steru, a ponad jego głową zawieszony nad statkiem obiekt z połyskliwego metalu, który emanuje błękitnawą poświatę i wsysa załogę przy akompaniamencie odgłosów przypomi- nających wciąganie w dyszę sprężonego powietrza... Okrzy- ki przerażenia i tupot nóg na pokładzie... Obiekt unosi się z błyskawiczną szybkością i niknie w przestworzach. Z zało- gą, oczywiście. Bardzo ładna opowieść, znakomita, by wzbu- dzić zainteresowanie znudzonych dziewcząt na plażach Mia- mi Beach. Tylko jeden mankament: brak jakichkolwiek dowodów poza zeznaniami Schneidera. Żadnego zapisu, filmu, żadnej dokumentacji... - Tym razem będzie pełna dokumentacja - powiedział sztywno Haskins; odwrócił się i - ostentacyjnie, nie zwraca- jąc na mnie uwagi - zaczął wciskać klawisze komputera. Uraziłem go? Ale czym? Wierzył, jak tylu innych, w odwie- dziny Kosmitów czy też dotknęły go drwiny ze Schneidera? Odwróciłem się, zrobiłem kilka kroków po przekątnej kabiny; słońce chlusnęło w oczy, musiałem się zatrzymać. 71 Właściwie czemu byłem tak agresywny? Przez chwilę, od- wrócony do Juana plecami, przyglądałem się oceanowi; łódź, holująca tratewkę płetwonurków, zakotwiczyła w pew- nej odległości od statku. Na tle roziskrzonej wody widziałem drobne, czarne sylwetki — z tej odległości nie mogłem odróżnić Rasa od Martina, zdawało mi się jednak, że rozpoznaję Theę; była o tyle niższa, sięgała im do ramion. Malutkie, czarne postacie znikały jedna po drugiej z mego pola widzenia - prawdopodobnie schodzili już pod wodę. Ocean, łódź, tratwa i pracujący ludzie byli czymś tak zwy- czajnym,. . I nagle zrozumiałem to swoje rozdrażnienie: n i e chciałem, żeby to, co możemy spotkać na swojej dro- dze, było siłą kosmiczną, bałem się Kontaktu z nami innych rozumnych istot być może słabszych albo silniejszych od nas, rozporządzających doskonalszą czy tylko całkiem odmienną techniką, istot, o których to tylko można będzie powiedzieć z całą pewnością, że będą od nas inne. Nie chciałem, by ich inność, ich niepojęte działanie, ich prawa wtargnęły w ziem- ski, znany - a więc bezpieczny - świat, bałem się zmian, które musiałaby wywołać konieczność walki, koegzystencji czy tylko tolerancji, chciałem, aby mój świat pozostał taki, jak dotąd. Chciałem, by wyjaśnienie zagadki okazało się proste, zwyczajne, ziemskie - niechby to były infradźwięki, tsunami, zjawiska magnetyczne czy sam już nie wiem co; godziłem się na wszystko, byle to „wszystko" pochodziło stąd, z Ziemi... Tak, bałem się Nieznanego, obcych Istot i narzuconego Kontaktu, nie chciałem być zmuszony do liczenia się z nimi, chociażby tylko przez fakt uznania ich inności, obcości — myśli, cywilizacji, a nawet: wyglądu, sposobu poruszania się, kształtu. Bałem się i to była moja „brzytwa Ockhama", której jeszcze niedawno byłem gotów wypierać się z oburzeniem równie gwałtownym, co szczerym - gdyby ktokolwiek mi to zarzucił. Drgnąłem, gdy Juan lekko dotknął mego ramienia. - Koordynator, po przejrzeniu pamięci wszystkich ob- wodów, melduje, że nic nie zarejestrowano. Wszystkie rejestry zostały sprawdzone dwukrotnie. Zaskoczyło mnie to. - Prawdopodobnie pomyliłem godzinę. Proszę spraw- dzić jeszcze raz. Czas od... no, powiedzmy - szóstej do jedenastej. - Sprawdzałem. Marginesy czasowe zostały maksymal- nie poszerzone. Od wypłynięcia z portu do chwili obecnej aparatura nie zarejestrowała niczego. Żadnego obiektu materialnego w pobliżu statku. Żadnych anomalii jakiego- kolwiek typu. Nic. Zdębiałem. A więc żaden świetlny dysk nie przemknął obok - nie mogłem niczego czuć ani widzieć? A przecież czułem, widziałem... wciąż jeszcze pamiętałem ból gałek ocznych porażonych oślepiającym światłem, stęknięcia ka- dłuba statku pod stopami, kiedy „Ariadna" przechodziła nad tym czymś, gdy pogrążyło się w morzu... Przywidzenie, jak u Schneidera, z którego drwiłem niedawno? Przełkną- łem z trudem ślinę, usta miałem jak z drewna, sztywne, zupełnie suche. Ray nic nie dostrzegł i nie widziała Thea... Przypomnia- łem sobie jej twarz przy śniadaniu, uśmiech, z jakim przyglą- dała się obu swoim kolegom... nie, tak nie mógłby zachować się człowiek, który ostatniej nocy był świadkiem niepojętego zdarzenia, nie mogła siedzieć ze mną przy jednym stole i milczeć... no, dobrze, mogła, ja przecież także milczałem. Ale Ray - po co miałby to robić? A może i on także chciał - jak ja - sprawdzić, być pewien, co właściwie zaobserwował? A jeśli oni nie zobaczyli niczego? Sam już nie wiedziałem, co myśleć - zupełnie skołowany. Jednego tylko byłem zupełnie pewien: powinienem, możli- wie jak najszybciej, skontaktować się z Rayem. Dowiedzieć się, czy oni... Uśmiechnąłem się krzywo do patrzącego na mnie w milczeniu Juana; ten uśmiech wypadł chyba raczej żałośnie. - Świetlisty dysk przeszedł w pobliżu statku, ale widział go tylko jeden człowiek i to po kilku cocktailach... Tak pewnie myśli pan teraz, Haskins? - urwałem; bezsensowne rozdrażnienie dźwięczało w moim głosie. - Nie, wcale tak nie sądzę, panie Raiford. - Głos Juana był niezmiernie solenny, to przywracało sprawom ich nor- malne wymiary. - Zaburzenia wzroku i słuchu nie należą do rzadkości na tych wodach. - Aparatura statku nie zarejestrowała żadnych anomalii mogących je powodować - przypomniałem. - Tak, ale... Nie dowiedziałem się, co miało nastąpić po owym „ale", bo nagle rozjazgotał się intercom; na jego ekranie ujrzałem twarz jednego z dwóch meteorologów, Johnsona - zwykle spokojny, był teraz tak podniecony, że nawet jasne, krótko przycięte włosy, normalnie gładko przylegające do krągłej czaszki, sterczały na wszystkie strony, pewno swoim zwycza- jem podekscytowany przejeżdżał po nich ręką. - Kew, słuchaj, czegoś takiego jeszcze nie widziałem, to nie jest zwykła mgła... - ręką z rozcapierzonymi palcami przegarnął znowu włosy. Kiedy je cofnął, nad czołem stały poskręcane „wicherki". - To świństwo zachowuje się tak, jak... no, jak gdyby rozumiało, co ja zamierzam i jakby naumyślnie... Nie mogę pobrać próbek, kurczy się jak ameba, rozumiesz? Zmienia kształty, niezależnie od wia- tru... Odbija światło jak... jak... no, jak lusterko „zajączki" Pod jakimś niemożliwym do przewidzenia kątem, za każ- dym razem innym... I wygląda tak jakoś... Cholerna mgła. Spojrzałem w iluminator: ocean wyraźną, ostrą linią przechodził w horyzont, łącząc się z niebem jasnym i czys- tym, bez jednej nawet chmurki; nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać było mgły. Zestawiłem to sobie z moim świecącym dyskiem, który nie istniał także - stwierdzała to ponad wszelką wątpliwość niezmiernie czuła, nieomylna aparatura. Jeśli ja mogę miewać zwidy, ma prawo je mieć i Thor Zupełnie innym tonem, niż zamierzałem, powiedziałem: - Gdzie jesteś? - Na pokładzie dziobowym, nad naszą pracownią, koło lewej burty. Wynieśliśmy tu aparaty, żeby móc lepiej... - Dobrze, już wiem. Gdzie widzicie tę mgłę? - No... jak to... - zaciął się, patrzył na mnie okrągłymi oczami jak na kogoś, kto bredzi. - Ty jesteś w sterówce, tak9 No, to musisz ją widzieć, ciągnie się wzdłuż lewej burty, podchodzi prawie do statku... Spojrzałem na Juana — miał wyraz osłupienia w oczach, prawdopodobnie wyglądałem tak samo; przecież my właśnie patrzyliśmy w stronę sterburty. „Statek wariatów - pomy- ślałem z niespodziewanym rozdrażnieniem — jeden po drugim zaczynamy dostawać kota". Niebo i ocean były niezmiennie czyste, widzialność po horyzont. Ani śladu mgły. - Kew! - denerwował się Thor. - Kew! Co... czemu... Dlaczego nie odpowiadasz? • --* ,?* -— — - Dobra, Thor, zaraz będę u ciebie. - Raz jeszcze spojrzałem na Juana; jego twarz stanowiła studium najwyż- szego zdumienia. W dwóch krokach byłem przy drzwiach; ledwie się uchyliły, wyskoczyłem na pokład. Horyzont, ocean, niebo - tak dokładnie widoczne ze sterówki - przesłaniała gęsta, nieprzenikniona mgła. Wzno- siła się jak grzywacz mlecznożółtawą ścianą. Porównanie do wielkiej, spiętrzonej fali nasunęło mi to, że owa nieruchoma, pionowa niemal ściana na wysokości jakichś dwudziestu metrów nad pokładem załamywała się, wyginała w naszą stronę, tworząc jakby szeroki dach nad całym statkiem. Rzadsza w tym miejscu zdawała się falować, widziałem długie pasma żółtawych zgęszczeń, kurczące się niespiesz- nie, jak gdyby tylko po to, by zaraz rozwlec się znowu; przenikały się wzajemnie, splatały ze sobą — jak dym rozcho- dzący się w nieruchomym powietrzu. Ten niby-dach nad „Ariadną" nie przesuwał się, nie oddalał, nie zwiększał i nie zmniejszał - wisiał nieruchomo, jak nieruchomy był wał mgły, wciąż oddalony o te sześc-siedem metrów od burty statku pasem ściemniałej po granicę najgłębszego granatu wody. Zaskakująca nieruchomość, statyczne trwanie oparu, który kłębił się drgającymi zgęstkami, jakby za szklaną ścianą uniemożliwiającą mu zbliżenie do statku, sprawiało chyba najbardziej niesamowite wrażenie - i kiedy tak patrzyłem, niezdolny się poruszyć, niezdolny odetchnąć głębiej, poczułem nagły, niepojęty niepokój: jak gdyby ktoś, nieskończenie potężny, a jednocześnie niezmiennie cierpli- wy, przyglądał mi się pulsowaniem tej mgły. - Kew, co się stało? Gdzie się podziałeś, Kew? - Komputer nawigacyjny zgłasza rozstrojenie kompa- sów... Pomocniczy żyrokompas w sterówce kręci się w kół- ko... Spada napięcie prądu... Głosy Johnsona i Juana Haskinsa - usłyszałem niemal jednocześnie; prawdopodobnie mówili obaj naraz, sekun- dową przerwę zawdzięczałem selektorowi osobistej apara- tury fonicznej. Oprzytomniałem. W jednej chwili prze- stałem być przerażonym człowieczkiem, skulonym pod nadbudówką, byłem Kewem Raifordem, kierownikiem wyprawy. - Idę do ciebie — powiedziałem do Thora. I do Haskinsa: - Zrób coś, by statek ruszył się z tego miejsca. - Nie mogą - głos Juana był spokojny jak zawsze, ale on pewnie niczego nie dostrzegał, przez szyby nie widziało się tej piekielnej mgły. - Nasi płetwonurkowie są ciągle jeszcze pod wodą. - Wezwij ich do powrotu. - Wezwałem. Ale na to potrzeba trochę czasu. Są na głębokości stu dwudziestu trzech metrów. ' Jeszcze mówił, gdy pod powierzchnią wody rozległ się dziwny pomruk - jak gdyby głębinowe, potężne stęknięcie. Odruchowo wczepiłem palce w szczelinę przy framudze, przywarłem do drzwi za moimi plecami; w jednej chwili przeleciało mi przez głowę wszystko, co mogło być powo- dem tego potwornego odgłosu - od podmorskich wulkanów, wstrząsów sejsmicznych, aż po wybuchy bomb, pozostałych z którejś z minionych wojen, czy też pękanie znajdujących się pod dnem oceanu grot próżniowych. Przymknąłem oczy w oczekiwaniu walących się na pokład ton wody, która miażdży wszystko, co znajdzie się na jej drodze; spo- dziewałem się trzasku pękających nadbudówek i grodzi, pokładu stającego dęba pod moimi nogami, ryku morza, zgniecenia, zatopienia przez kilkudziestometrowe fale, które walą się z przekrzywionego horyzontu, krzyku tonących... - Nie wydarzyło się nic. Przez wielki kadłub „Ariadny" nie przeszło nawet drżenie, ocean nie poruszył się, nie spienił większą od innych falą. Tylko mgła nagle zaczęła się cofać- tak samo gładką, jakby uciętą nożem, zwartą, pionową ścianą, za której nieruchomą powierzchnią kłębiło się, pul- sowało, pełzło i przelewało się coś, czego milczącą, czujną i skoncentrowaną obecność można było wyczuć w taki sam sposób, w jaki istnienie życia można rozpoznać w pulsowa- niu śluzowatego ciała nieruchomej ameby. A potem, nagle targnął nią jak gdyby niewyczuwalny wiatr. Mgła zbiła się, zwinęła w gigantyczny słup - z początku prosty, równy i sprawiający wrażenie czegoś tak trwałego jak kamienna kolumna. Ale już niemal w tej samej chwili, w której to pomyślałem — słup począł rozwij ać się wachlarzowato u góry w ogromny, wirujący kielich, który zmienił się w ogromny lej, i ciągle wirując niewyobrażalnie szybko, w ułamkach sekund pogrążył się w wodzie; nie zachwiał przy tym ani na moment monotonnego ruchu fal, sam nie zmarszczył się I u nasady, nie ugiął nawet, a ocean przyjął go, wchłonął w siebie bez śladu. Zamrugałem oczami patrząc na wodę — spokojną, nie wytrąconą ani na chwilę ze swego rytmu - i bezchmurne niebo ponad nią. Gdybym nie widział... Nie, moje własne widzenie mogło być w końcu tylko halucynacją. Ale ją widział także i Thor Johnson... prawda; jeszcze i Yannis, pracujący wraz z Thorem. Zbiorowe urojenia? Jaką prze- szkodą mogłaby być w nich szyba? W moją stronę biegł Johnson - wymachiwał kamerą, włosy, bardziej niż kiedy- kolwiek sterczały mu wokół głowy, zmierzwione, poskręca- ne; twarz świeciła od potu. - Mam ją! Sfilmowałem to wszystko... I - czy uwierzysz? - sprawdziłem wiatromierzem: kiedy się przesuwała, był sztil zupełny, zero stopni, najlżejszego podmuchu! Już miałem odpowiedzieć, kiedy doszedł mnie równy, spokojny głos Juana Haskinsa, głos, w którym nigdy nie słyszało się niepokoju, zniecierpliwienia, napięcia: - Oficer wachtowy prosi kapitana van Vincenta i doktora Raiforda o połączenie się ze sterówką. Na trawersie z bak- burty statek. Zachowuje się dziwnie. Dryfuje prosto na nas. Nie odpowiada na sygnały... Wyglądał naprawdę dziwnie; cichy, przechylony nieco na prawą burtę, sunął wolno po lśniącej wodzie; nie manewru- jąc szedł prosto na „Ariadnę", jakby z jego pokładu nie dostrzegano leżącego na kursie statku, lub jakby ci, co tam byli, postanowili staranować go dziobem. - Musi być długo w morzu - mruknął Adrien, gdy nasza, przesuwająca się gładko na swej poduszce powietrza, łódź kontaktowa znalazła się pod ciemnym nawisem burty; zbli- żający się statek nie reagował na żadne ostrzegawcze sygna- ły, radio i odbiorniki video milczały, mimo długiego nawoły- wania, toteż zdecydowaliśmy się płynąć do niego. — A swoją drogą mogliby utrzymać go w lepszym stanie, mają tam chyba jakieś automaty porządkowo-naprawcze... Spojrzałem w górę: wypiętrzającą się nad nami burtę znaczyły nacieki soli, farba miejscami złuszczyła się, odpa- dła, styki blach poszycia pokryły rdzawe smugi - nawet białe litery, którymi wypisano na dziobie nazwę: „Neil Arm- strong" i port macierzysty - Lizbona - były zżółkłe i brudne. — Coś musiało się zdarzyć — powiedział Otis (w łodzi było nas czterech: on, Adrien, drugi oficer Claude Petrini i ja; Ray i Michael Hawk mieli dołączyć do nas wiropłatem - wysyłanie na „Neila Armstronga" większej grupy na razie uzrialiśmy za zbędne). — Awaria, epidemia? Nie widać ludzi... Żadnego ruchu na pokładach. Ale automaty pracują jednak, patrzcie... Zza stewy rufowej wypełzł właśnie niewidoczny dotych- czas, niewielki robot czyszcząco-malujący; połyskując bla- chą pancerza pełzł wolno i znaczył za sobą jaśniejszy pas oczyszczonej i pociągniętej świeżą farbą powierzchni. Do- piero po kilku minutach patrzenia zauważyliśmy, że jego ruchy są nieskoordynowane; przystawał co kilka metrów, nieruchomiał, potem - utykając, jak gdyby musiał przezwy- ciężać niedostrzegalny opór - sunął znowu do przodu. Nagle zawrócił i ruszył z powrotem, po odczyszczonym już i odma- lowanym pasie, zmywając położoną przed chwilą farbę; przyglądaliśmy się, dopóki nie zawrócił raz jeszcze, bezsen- sownie niszcząc wykonaną poprzednio pracę - po to, by ją powtórzyć od nowa. — Rozkojarzenie programu — powiedział głośno Otis; myśleliśmy tak wszyscy. Nikt mu nie odpowiedział, nie wyglądało to dobrze: puste pokłady, rozkojarzony au- tomat... — Nadal nie możemy nawiązać łączności - odezwał się odbiornik łodzi głosem Juana Haskinsa. - Otis, polecenie Starego: jeśli załoga okaże się niezdolna do kierowania statkiem, zaprogramujesz poprawkę kursową i zakotwiczysz statek pół mili od „Ariadny". — Przyjąłem. Wiesz już coś o nich? — Tak, van Vincent uzyskał informacje z Register of Shiping ŚBI: rudotankowiec „Neil Armstrong" wypłynął 18 maja z Nassau, port przeznaczenia Norfolk. Najwyższej klasy certyfikat sprawności żeglugowej, nowoczesna kon- strukcja, niemal zupełnie zautomatyzowane wyposażenie. - Zauważyłem, że Otis w tym miejscu podniósł brew, ale nie skomentował, słuchał dalej. - Dowodzi kapitan Fernando Silva... - Powinni dawno być w Norfolk. - Tak. Oczekiwany od 16 czerwca, jak dotychczas na próżno. Nie zawinął do żadnego innego portu. Przypuszcza się, że miał awarię na trasie... - Od kiedy brak łączności? - Ostatni komunikat odebrano 3 czerwca. Znajdowali się wówczas na pozycji 26°52' Nord i 79°13' West. Rejs przebiegał normalnie, nie meldowali o żadnych trudnoś- ciach w żegludze. Późnym wieczorem tego dnia stacja brzegowa w Fort Lauderdale odebrała wprawdzie jakiś urywek depeszy, która mogła pochodzić z „Armstronga", ale to nie jest pewne - głos zaraz zanikł, mimo długotrwałe- go wywoływania nie udało się już nawiązać rozmowy. - Potrzebowali pomocy? Nadali SOS? - Nie. Cień wiropłatu przesunął się po falach, znieruchomiał; nad głowami usłyszeliśmy jego wysoki, wibrujący warkot. Nadajnik rozjarzył się migającą czerwono lampką dodatko- wego wezwania - tam, nad nami, Ray zaczynał się niecier- pliwić. - Widzę pokład „Armstronga" — zaczął, gdy tylko puści- łem go na fonię. - Wszystko wydaje się być w jak najwię- kszym porządku: żadnych śladów zniszczenia, sztormowa- nia... Ale nadal nie widać ludzi, nikt nie pokazał się, chociaż to niemożliwe, żeby nie zauważyli wiropłatu. Chcę zejść na statek i dostać się do wnętrza; może wszyscy są chorzy, potrzebują pomocy... Stery przejmie Michael. - W porządku. Zejdź, potem Hawk spuści drabinkę do łodzi. My też zamierzamy przedostać się na pokład. - OK. Czekam na was. - „Armstrong" dryfuje wolno, możecie się nie spieszyć- wtrącił Haskins. - Bądźcie ostrożni, przez cały czas nie przerywajcie łączności z „Ariadną". Będziemy na stałym nasłuchu. - Zrozumiałem. Ray był już na pokładzie - w kilka minut Otis, Adrien i ja dotarliśmy tam także. Petrini pozostał w łodzi - ktoś musiał ją nadzorować, utrzymując jednocześnie łączność ze stat- kiem macierzystym; odbiorniki skafandrów nie wystarczały na tak dużą odległość. - Od czego zaczynamy? - z nas wszystkich tylko Ray nie okazywał niepokoju, ciekawości czy podniecenia. — Propo- nuję, byśmy się rozdzielili: dwóch rozpocznie poszukiwania od sterowni i pomostu nawigacyjnego, dwóch pozostałych zejdzie do wnętrza statku przeszukać pomieszczenia za- łogi... - OK. Ja z Otisem, ty idź z Adrienem. Zaczniemy od sterowni. *-:te*ffc Nagrzane wielogodzinnym upałem powietrze wisiało nie- ruchomo nad rozprażonym pokładem — nasze bezceremo- nialne wtargnięcie wydawało się bezczelnością wobec panu- jącego tutaj, martwego, głębokiego milczenia. W przytła- czającej ciszy kroki rozbrzmiewały drażniąco głośno -wciąż oczekiwałem, że ktoś się pojawi, ale nie pokazywał się nikt, statek był jak wymarły. Tylko samotna mewa krążyła nad naszymi głowami, lśniąc w słońcu jak srebrny krzyżyk; jej skrzek powiększał wrażenie niesamowitości i opuszczenia. Mimo że wszystko znajdowało się w idealnym porządku (luki zabezpieczone, nawet najmniejsza lina równo obłożo- na, żadnych zbędnych przedmiotów, każda rzecz na swoim miejscu) odnosiło się wrażenie zaniedbania; metalowe częś- ci nie lśniły, lakier na pokładówkach zmatowiał, tu i ówdzie bielały ptasie odchody. W kabinie nawigacyjnej panował także wzorowy porzą- dek, nikt jednak nie pełnił wachty - zaniedbanie, wręcz nie mogące pomieścić się w głowie. Tom Otis podszedł do pulpitu kontroli, pochylony, wsparty na obu rękach, przy- glądał się przez chwilę, wcisnął jeden, potem drugi przełącz- nik, zamigotały światła, komputer nawigacyjny zgłaszał się po rozkazy. - Nic nie rozumiem... - mruknął do siebie Otis. I, w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie: - Wyłączyli komputer dowodzenia. Sądziłem, że ma awarię, bo tylko to tłumaczyłoby... Ale wszystko w porządku. - A inne urządzenia? Mte^mmnc ,v\ i A - Także zupełnie sprawne. Reaktor bez przecieków, żadnych uszkodzeń, statek słucha sterów. Po cholerę wyłą- czyli komputer? Przystawka nawigacyjna sama zaprogra- mowałaby poprawkę, kiedy czujniki powiadomiłyby ją o tym, że na kursie leży inny statek - a tak pchali się prosto na nas, jak... Zobaczyłem, że South Bimini, widoczna od nawietrznej, zaczyna się przesuwać; włączony przez Otisa komputer pracował, rudotankowiec posłusznie wykonywał manewr - z kursografu zaczęła spływać taśma z zapisem. Tom pochylił się znowu - kodował poprawkę; zaledwie skończył, kadłub „Armstronga" przebiegło lekkie drżenie, błysnęła zielona lampka „stop" i statek znieruchomiał: niemal w tej samej chwili obie kotwice poszły z hukiem za burtę. Ale nawet teraz nikt z załogi nie pojawił się w nawigacyjnej. Miałem wrażenie, że Otis czeka na to: przez chwilę nasłuchiwał, napięty, wpatrzony w uchylone drzwi. Wreszcie poruszył się, przesunął ręką po czole. - Co się tu dzieje? - zamruczał. Rozejrzał się po kabinie, jakby coś w jej wyglądzie mogło udzielić mu odpowiedzi na to, coraz bardziej nas nurtujące, pytanie. - Zaraz. Poczekaj, może... Wyprostował się, zrobił kilka kroków; domyślałem się, czego szuka: większość statków prowadziła dzienniki okrę- towe, wypełniane przez oficerów wachtowych; zawierały zapis najważniejszych zdarzeń. „Neil Armstrong" miał taki dziennik także - Otis już pochylał się nad otwartą księgą. To była myśl: aby wiedzieć, co się tu wydarzyło, musielibyśmy przejrzeć z kilometr taśmy i dedukować z zapisów stanu morza, przebiegu wykonywanych manewrów, podczas gdy dziennik... - Kew, chodź tu. Zobacz. Stał nieruchomo, wydało mi się tylko, że przygarbił się nieco, podświadomym, obronnym ruchem wciągając głowę w ramiona. Jego głos wydawał mi się inny — zduszony, obcy, chrapliwy. - Kew... Podszedłem — odsunął się skwapliwie, robiąc mi miejsce. Ostatni zapis zaczynał się na górze strony: „3 czerwca 2084 r. godz. 22.10. Wciąż na pozycji 26°52' N i 79°13' W. Kompasy nie działają. Zgubiliśmy kurs. Dzieje się coś niedobrego. Załoga..." Na tym słowie wpis się urwał; ostatnia litera przedłużyła się w dół, biegnąc skośną, dwukrotnie przerywaną linią do końca strony - jakby pisząca ręka ześliznęła się nagle po karcie, dwukrotnym wstrząsem oderwana w czasie tego ześlizgu: autopis za każdym razem wbijał się w papier z siłą, żłobiącą w nim głębokie draśnięcia. Co tu się wydarzyło? Co uniemożliwiło piszącemu zakończenie rozpoczętego zda- nia? Gdzie był on sam? Wyobraziłem sobie rannego czy chorego człowieka, usiłującego resztką sił wyczołgać się ze sterowni; przełknąłem ślinę, spojrzałem na Otisa — u nasady włosów zbierały mu się krople potu. Zamierzałem odwrócić kartkę, aby odczytać zapis poprzedzający ten nie dokończo- ny, kiedy odbiornik mojej osobistej aparatury radiowej pisnął nagląco i usłyszałem przytłumiony głos Raya: - Kew, Tom - znaleźliśmy coś... Nie, lepiej przyjdźcie tu sami. Jesteśmy w mesie — znajdziecie ją bez trudu. Istotnie nie szukaliśmy długo; zdyszani (drogę z nawiga- cyjnej do wnętrza statku i korytarz aż do jadalni załogi przebyliśmy biegiem) stanęliśmy w otwartych drzwiach, z których Adrien i Ray usunęli się, umożliwiając nam przejście. Spodziewaliśmy się jakiegoś wstrząsającego wido- ku - biegnąc, wyobrażałem sobie chorych, umierających, a nawet zwłoki ludzkie — toteż pierwszym uczuciem było niedowierzające zdumienie: mesa była zupełnie pusta, stół nakryty... Pomyślałem tak - i jakbym dopiero wówczas uświadomił sobie, co widzę: stół był nakryty do posiłku, który nigdy nie został zjedzony, więcej — wyglądało, jak gdyby ludzie zerwali się od niego w pośpiechu: przewrócona szklanka, z której płyn (chyba kawa?) wylał się ciemnobru- natną smugą, zastygłą już, zeskorupiałą, widelec z nabitym nań kawałkiem czegoś, co kiedyś mogło być befsztykiem... Na wpół zeschnięta, pokryta zielonkawym kożuchem pleśni masa na talerzach, porozrzucane sztućce, wywrócone w pa- nice krzesła... Kabinę przesycał mdły zapach rozkładu, bijący od wypełnionych zepsutymi potrawami półmisków, waz z niemożliwą do określenia cieczą, która zapewne kiedyś musiała być zupą... Żołądek podjechał mi do gardła, musiałem się wycofać. •» ':'<* *'Oj - A ludzie? — wykrztusiłem, starając się wciągać w płuca jak najmniej powietrza. - Co się stało z załogą? - Zniknęła. - Ray stał przede mną wyprostowany, sztyw- ny, przybladł, nozdrza prostego nosa ściągały się ze wstrę- tem, ale to było wszystko. - Przeszukaliśmy pomieszczenia załogi, kabina po kabinie. Wygląda to tak, jakby nagle coś oderwało ich od wykonywania zajęć. W jednej kajucie koja rozrzucona, śpiący w niej człowiek zerwał się widać gwał- townie, zrzucając koce i wybiegł, bez spodni, które leżały obok, bez butów, jak gdyby włożyć ich nie zdążył. W drugiej - rozpoczęty, nie dokończony list. W jeszcze innej, w poło- wie wykreślony rysunek...na kartonie rozbryzgi tuszu zciś- niętego rapidografu. W salonie przerwano grę w szachy na dwa ruchy przed nieuniknionym matem; ktoś, kto przeglą- dał kasety, wstał nagle, pozostawiając jedną w projek- torze, projektor nie wyłączony. Coś zaskoczyło chyba załogę, w chwili, gdy jedna wachta siadała do posiłku, a inne... - Żadnych śladów zniszczenia, wypadku, epidemii? Przygotowań do opuszczenia statku? - Żadnych. Ubrania i bielizna członków załogi poukłada- ne w jak największym porządku. Drobiazgi osobiste także. Nic, tylko te ślady przerwanych nagle zajęć, porzuconych prac. - I... nikogo? Człowieka, czy choćby... zwłok? - Nie. Zapach gnijących, sfermentowanych potraw dotarł aż tutaj, musiałem cofnąć się znowu. Z trudem opanowywałem mdłości; Otis i Adrien też byli bardzo bladzi. - Dlaczego automaty obsługi nie sprzątnęły tego wszyst- kiego? - Zostały wyłączone. W każdym razie te, które my spotkaliśmy. Przypuszczam, że chyba wszystkie pomocnicze automaty unieruchomiono na długo przed... przed zniknię- ciem załogi. W jednej z kabin znaleźliśmy bluzę z wbitą w materiał nawleczoną igłą; ktoś sam igłą przyszywał sobie guzik. Ktoś sam przy pomocy rapidografu wykreślał jakiś rysunek, Kew. To wszystko było zupełnie niepojęte; co mogło powodo- wać, że ludzie, od urodzenia przyzwyczajeni do obsługi automatów, rezygnowali z niej nagle? Dlaczego wyłączyli komputer nawigacyjny? Poszaleli? Cisza, martwota statku, niewytłumaczalne zniknięcie jego załogi budziło grozę i od- ruchową chęć natychmiastowej ucieczki. W myślach szuka- łem rozpaczliwie czegoś, co nadałoby sens czy choćby pozo- ry logiki rozegranym tu wydarzeniom. Oblizałem wyschnięte wargi, by móc się w ogóle odezwać. - Trzeba sprawdzić, czy łodzie ratunkowe nie zostały spuszczone. - Przechodziliśmy przez pokład łodziowy - odparł na- tychmiast Ray. - Tam nie brakuje żadnej, ani jedna szalupa nie została nawet ruszona na żurawikach. Co więcej - nigdzie nie brakuje nawet koła ratunkowego. A zresztą - po co ludzie mieliby opuszczać zupełnie sprawny statek? Nie, Kew - spójrz prawdzie w oczy, mamy do czynienia z niepo- jętym zniknięciem załogi, jak w tylu innych przypadkach. Wiesz przecież, że w rejonie Trójkąta często się to zdarzało. Wiedziałem, ale jednak co innego jest wiedzieć - słyszeć o tym albo czytać w raportach, a co innego znaleźć się na opustoszałym, dryfującym bez celu statku, jednym z tych, które nazywano widmami. Poczułem chłód na twarzy, na karku - miałem wrażenie, że włosy zaczynają mi się napraw- dę jeżyć. Przez uchylone drzwi mesy, ponad przewróconymi krzesłami i tym, budzącym wstręt stołem, dostrzegłem za- wieszony na ścianie sferowizyjny portret Neila Armstronga - dowódcy pierwszego załogowego lotu na Księżyc, człowie- ka, który sto piętnaście lat temu, pierwszy w dziejach ludzkości stanął na gruncie innego ciała kosmicznego niż Ziemia - wierząc zapewne, że daje tym początek ekspansji swego gatunku w Kosmos. I nie mylił się, skoro dziś kosmo- loty docierają do najodleglejszych planet Układu, na Jowi- szu powstają bazy eksploracyjne, a gospodarka Ziemi w dwudziestu czterech procentach opiera się na surowcach z Marsa i Wenus. Pewni siebie, ufni w swą wiedzę zawojowu- jemy przestworza, a jednocześnie zjawiska zachodzące na własnej planecie wciąż jeszcze wymykają się naszej kontroli, naszemu rozumieniu. Nerwowo przełknąłem ślinę. Staliśmy wszyscy czterej w głębokiej, martwej ciszy - bezradni, ogłupiali, nasze oddechy wydawały się jedynym odgłosem, jaki można było tutaj usłyszeć. Właśnie to sobie uświadomiłem, gdy dotarł do mnie dźwięk - niski i przytłumiony, tak niepodobny do wszystkie- go, czego można by się było spodziewać, że drgnąłem, z trudem się opanowując i zmuszając do pozostania na miejscu. Dopiero gdy się powtórzył, stwierdziłem, że brzmi jak warknięcie. Poczułem mdlący skurcz przerażenia na myśl o obłąkanej czy zdziczałej ze strachu istocie ludzkiej, której gardło wydawało ten głos. Adrien widocznie pomyślał o tym samym, bo zszarzał, zzieleniał niemal; jego zwykle beztroska, pucołowata twarz wyglądała jak gipsowa maska. W głębi kabiny, której otwarte drzwi znajdowały się naprzeciw mesy, zobaczyłem w półmroku czerwony połysk oczu i zaraz znowu rozległo się to głuche warczenie czy stęknięcie. — To chyba... — wykrztusił, nie panując nad głosem, Adrien - ...nie jest... - Pies - powiedział spokojnie Ray (dopiero teraz dotarło do mnie, że on się nie przeraził; po prostu nasłuchiwał w skupieniu). I odwracając się w stronę otwartych drzwi: - Tu, w tej kabinie. *' Weszliśmy za nim - raczej dlatego że żaden z nas nie miał ochoty zostać sam, niż z innych, bardziej racjonalnych przyczyn. Kajuta należała do kapitana - świadczyła o tym niepokalanie biała regulaminowa kurtka z czterema złotymi paskami i kotwiczką szturmańską na rękawach, wisząca tuż przy drzwiach. Nad koją zobaczyłem videoramowe zdjęcie ciemnowłosej dziewczyny. Jedną ręką przyciskała do siebie roześmiane, może dwuletnie dziecko. Ten jedyny, osobisty akcent w nienagannie czystym, pedantycznie uporządkowa- nym i pozbawionym przedmiotów, które świadczyłyby o in- dywidualnych cechach człowieka, wnętrzu, sprawił w tej sytuacji wstrząsające wrażenie. Warknięcie powtórzyło się znowu, Ray ukląkł, pochylił się i zajrzał pod koję - z półmroku błysnęły czerwonawo ślepia, zaszurało - pies cofał się prawdopodobnie, starając się wcisnąć w najodleglejszy kąt. Ray sięgnął bez wahania, szamotał się przez chwilę (warczenie przeszło w zduszony przerażeniem skrzek), nim wreszcie zdołał wyciągnąć przy- czajone zwierzę. Był to najwyżej pięciomiesięczny psiak - już nie szcze- niak, a jeszcze nie dorosły pies - z grubokościstymi, zbyt wielkimi dla niewyrośniętego ciała łapami i „zapasem" skóry na dużego psa; uniesiony za jej fałdę na karku zwisał bezradnie, niezgrabny i przestraszony. Wychudł straszliwie - żebra nieomal przebijały mu skórę, łeb, wielki przy tym zmarniałym ciele, chwiał się bezwładnie na boki, zmatowia- ła, skudlona sierść sterczała na wszystkie strony; widać głodował od bardzo dawna, na próżno poszukując jedzenia na opuszczonym statku (być może drzwi w mesie były zatrzaśnięte). Patrząc na niego przypomniałem sobie, że to zdarzało się często: w rejonie Trójkąta ze statków ginęli zawsze ludzie - zwierzęta, jeżeli jakieś były, pozostawały i snuły się tygodniami po opuszczonych kabinach i pokła- dach, póki nie zdechły z głodu. Powtarzalność tego koszmar- nego scenariusza jeszcze dobitniej uświadomiła mi grozę spraw, które stawały się naszym udziałem. Pies zaskomlił, patrząc z nadzieją na otaczających go ludzi. - Biedny mały — powiedział Ray. Przykucnął, postawił psa ostrożnie: szczeniak chwiał się na łapach. Przytrzymując go jedną ręką, żeby nie upadł, sięgnął drugą do wewnętrznej kieszeni bluzy; wydobył fiolkę odżywki ze swego żelaznego zapasu, rozkruszył jedną ta- bletkę i podsunął ją psu. Zwierzę nieufnie obwąchiwało przez chwilę mlecznobiałe okruchy, liznęło raz, niedowie- rzająco, a potem, nagle przekonane, zaczęło wylizywać z zapałem podsuniętą mu dłoń. Patrzyłem, dziwiąc się po raz któryś nie znanym mi dotąd cechom Raya, kiedy poczułem nagły i niespodziewany ucisk w gardle, jakby żelazna obręcz zaciskała się na mojej krtani. Jednocześnie wróciło owo, dwukrotnie już zaznane, uczucie Obecności niepojętej i obcej, która usiłowała wtargnąć w mój mózg. Usiłowała, a nie wtargnęła, bowiem tym razem nie miałem już wrażenia, że zostałem otwarty i że żadna z moich myśli nie oprze się penetrującej mnie, niepojętej dociekliwości; tym razem było tak, jakby ktoś - czy coś? - zadawało pytanie, ponawiane z zadziwiającą cierpliwością, niezrozumiałe, o którym wiedziałem tylko, że jest milczą- cym domaganiem się odpowiedzi. Była to próba nawiązania ze mną bezsłownego dialogu; jednostronny kontakt, które- mu odpowiedzieć nie mogłem, niezdolny rozszyfrować pyta- nia, a więc tym bardziej - udzielić odpowiedzi. Szczeniak zapiszczał nagle — zjeżony, zaczął znowu posuwać się tyłem, ślepia połyskiwały mu czerwonawo. Jak przez mgłę dostrze- głem twarz Adriena - już nie szarą, a siną, wykrzywioną obłędnym strachem; kuląc się i bełkocząc bez związku, cofał się ku otwartym drzwiom. - Adrien! Co ci się stało? Jakby dopiero mój krzyk wyzwolił w nim przytłumiony instynkt ucieczki, Adrien odwrócił się i wypadł na korytarz; biegnąc zataczał się i obijał o ściany jak nietoperz oślepiony światłem. Stałem, niezdolny się poruszyć, kiedy minął mnie Ray - już także biegnąc; w prześwicie korytarza zobaczyłem ich obu w chwili, gdy Adrien dopadł pierwszych stopni trapu, prowadzącego na pokład; Ray usiłował chwycić go za ' ramię, na moment zwarli się z sobą - z daleka wyglądało, jakby w biegu odbili się od siebie, bo Ray, pchnięty czy uderzony pięścią, poleciał nagle na ścianę. Te kilka sekund wystarczyło trzeciemu oficerowi, by dopaść trapu i zacząć wspinać się po nim. Ujrzałem ich ponownie dopiero wówczas, gdy i ja znalaz- łem się na pokładzie; stali naprzeciw siebie, oddaleni nie bardziej niż o pięć kroków; Adrien - skulony, wciąż bełko- czący, wparty plecami o reling (sprawiało to wrażenie, że, cofając się przed podchodzącym doń Rayem, natrafił na przeszkodę) i Ray - spokojny, skupiony, stojący w lekkim rozkroku, z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała. Mówił coś - nie słyszałem słów; chwytałem tylko ton jego głosu łagodny, uspokajający, jakim się mówi do przerażonego dziecka. Ale nie ten widok przygwoździł mnie do miejsca. Ze zdumieniem ujrzałem, że w ciągu kilkudziesięciu minut, spędzonych pod pokładem, wszystko dokoła statku uległo zmianie: niebo ściemniało, stało się niemal granatowe, wzburzony ocean walił spienioną falą w nawietrzną; po każdym uderzeniu „Neil Armstrong" przechylał się głębo- ko, a potem prostował z trudem. Widoczność była żadna; nie dostrzegałem już nie tylko Bimini, ale nawet „Ariadny", nie mogącej przecież znajdować się dalej niż o pół mili; wszyst- ko przesłoniła kłębiąca się wokół, ciemna jak dym, nieprze- nikniona mgła; słupami zgęstniałych zbitków szła z rozkoły- sanego oceanu w nisko nawisłe niebo, tworząc wokół rudotankowca kolistą ścianę; ciemniało z każdą chwilą, mrok zaczął robić się siny, błękitne iskry wyładowań trzaskały z metalowych przedmiotów. - Adrien, stój! Słyszysz mnie? Stój! Spojrzałem na nich znowu, szamotali się w zwarciu, Adrien — rozpaczliwie wyrywając się przytrzymującemu go Rayowi - usiłował skoczyć za burtę. Był drobniejszy i niższy, a przecież tamten nie mógł z ninrsobie poradzić; wczepiony kurczowo w reling stawiał mu dziki, nie do przezwyciężenia opór szaleńca, miotając się z siłą, o jaką nigdy nie byłbym go posądzak. Pokład zataczał się pod naszymi nogami przy każdym przechyle statku, „Armstrong" rył dziobem wodę- nie mogłem do nich podejść, by dopomóc Rayowi; kurczo- 88 wo uczepiony klamry gretingu, patrzyłem, jak zmagają się z sobą, ślizgając się po mokrym pokładzie, póki nie zrozu- miałem, że Ray nie utrzyma się długo i jeszcze chwila, a obaj wylecą za burtę. To dodało mi sił; nie wiem, jak zdołałem się do nich dostać - zalewany wodą i oślepiany słoną pianą, targany gwałtownymi przechyłami statku, jakoś się w końcu przedostałem. Chwyciłem drugie ramię Adriena. Poczuł to, zwrócił ku mnie ściągniętą, wykrzywioną twarz. W jej wyrazie nie było nic ludzkiego: górna warga uniesiona, zęby odsłonięte jak u rozwścieczonego zwierzęcia, oczy nieprzy- tomne, nalane obłędem - ich zmętniałe tęczówki skurczone do granic możliwości zatapiały niemal zupełnie nic nie widzące źrenice. Pomimo mroku widok tych oczu wstrząsnął mną. Zwolniłem uchwyt. Adrien wyśliznął się z moich rąk. Dziób statku podjechał znowu w górę, szła nowa fala; zobaczyłem, jak załamuje się nad naszymi głowami i masa wody wali się w dół - nie miałem czasu myśleć, tonąłem, oślepiony i wpół uduszony, czepiając się resztą sił jakiejś liny i czując, że moje palce, sztywniejąc z zimna, rozprostowują się z wolna. W chwili, gdy już traciłem resztkę nadziei, że zdołam się utrzymać, pokład dźwignął się znowu, by wynieść nas raz jeszcze z zalewu piany i wody. Krztusząc się, na czworakach, podpełzłem do nadbudówki; uczepiwszy się jej rękami zdołałem wreszcie uklęknąć. Miałem wrażenie, że wszystko to trwa nieskończenie długo — jak gdyby wiele godzin upłynęło, odkąd wydostaliś- my się na zalewany falami pokład, a jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że nie mogło minąć więcej niż kilkanaście minut. Osłabły, trzęsący się z zimna i napięcia, klęcząc i klnąc bezgłośnie siebie za nieporadność, poszukałem oczy- ma Raya. Ktoś - może Otis, a może sam komputer - włączył światła; reflektory zalały pokład zimnym, jaskrawym blaskiem, zo- baczyłem w nim Raya i Adriena: przemoknięci, lśniący od wody zmagali się wciąż jeszcze. W jakiejś chwili Adrien wyszarpnął się, odskoczył; szczerząc obronnie zęby znów zaczął cofać się ku relingowi; Ray dyszał ciężko, jego szeroka klatka piersiowa rozdymała się kurczowymi wde- chami, było jasne, że tym razem nie będzie już miał dość siły, by szaleńca powstrzymać. Widocznie pojął to także — jed- nym skokiem przebył odległość dzielącą go od trzeciego oficera i, jeszcze w skoku, uderzył, trafiając precyzyjnie w podbródek. Chłopak runął na pokład. Od jakiegoś czasu burza zaczęła przycichać - tak samo nieoczekiwanie jak przedtem się zaczęła. Mgła zrzedła, rozdzierana strugami deszczu, szkwał słabł także. Błękitna- we błyski wyładowań przygasły, tylko reflektory zalewały wciąż wszystko zimnym i ostrym blaskiem. Spojrzałem na Adriena: leżał wciąż nieruchomo, twarz rniał udręczoną, ale zupełnie spokojną; z rozciętych warg ciekła krew, mieszając się ciemną smugą ze spływającą wodą. Ray schylił się, by go podnieść. Nie zdążył, Adrien poruszył się i otworzył oczy — nie było już w nich lęku. Usiadł, spróbował się podźwignąć, lecz nagle znieruchomiał: wsparty łokciem o pokład patrzył na nas badawczo, ze ściągniętymi brwiami, marszcząc czoło jak człowiek, który na próżno usiłuje sobie coś przypomnieć. Musiał poczuć sączącą się krew, bo podniósł rękę i wierzchem dłoni otarł krwawiące usta; przez chwilę z tępym zdumieniem przyglą- dał się czerwonej smudze, a potem podniósł oczy - zdumio- ne, niespokojne (tym razem zdumienie i niepokój były normalne, ludzkie) i jak ktoś budzący się ze zbyt długiego, głębokiego snu, spytał - zdziwienie było także i w jego głosie: - Panie Gordon?... - i, z odrobiną lęku, wywołanego tym, że wciąż nic nie pamiętał, niczego przypomnieć sobie nie mógł: — Czy coś się stało? Ja... Doktorze Raiford! Ray zrobił ruch, jakby prosił mnie o milczenie; pozwoli- łem mu mówić. Gdy zaczął, oczy miał czujne, ale twarz całkiem spokojną. - Musiałem cię uderzyć. Chciałeś skoczyć za burtę... - Ja?!... - Tak. Nic nie pamiętasz? Adrien pokręcił głową, nie odrywając od niego zdumio- nych oczu; ostatnie krople wody spływały mu po twarzy. - Nie. - Przypomnij sobie. Spróbuj. Zmarszczka namysłu pogłębiła się; najwidoczniej próbo- wał odtworzyć sobie to, co działo się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut. - Staliśmy w kabinie... pan karmił tego psa... - urwał, 91 rozejrzał się bezradnie, w jego oczach dostrzegłem niedo- wierzanie, jakby dopiero teraz dotarł do niego widok wciąż jeszcze wzburzonego morza, mgły i zlanego wodą pokładu. - A potem, teraz, znalazłem się tutaj, leżę, a pan stoi przy mnie... Nic nie rozumiem. Skąd... skąd wziął się ten sztorm9 Dlaczego chciałem...? Czy jestem chory? Morze uspokoiło się, szum fal nie zagłuszał już słów. - Nie sądzę - powiedział cicho Ray. - Nie jestem wpraw- dzie lekarzem, ale zapewniam, że wcale chory nie jesteś ani obłąkany... bo tego boisz się najbardziej, prawda? Odgadł trafnie, poznałem to po wyrazie oczu Adriena. Po chwili milczenia chłopak powiedział już o wiele spokojniej, nie tak napiętym głosem: - Więc dlaczego nic nie pamiętam? Dlaczego chciałem. 1 wyskoczyć? Zwracał się do Raya, jak gdyby on jeden mógł rozstrzy- gnąć każdą wątpliwość. Miałem wrażenie, że Ray tym razem się waha; jego twarz przybrała wyraz, jaki widywałem za każdym razem, gdy ktoś domagał się od niego wyjaśnień w sprawach, o których mógł coś wiedzieć wyłącznie na podstawie swoich doświadczeń w Trójkącie. Ale odpowie- dział, choć w jego słowach wyraźnie czuło się przymus. - To zdarza się tutaj, wiesz. Może zdarzyć się nagle, w każdej chwili i każdemu z nas. Takie momenty, w któ- rych... traci się władzę nad sobą, nad własnymi myślami, nad swoim zachowaniem. Kiedy jest tak, jak gdyby sterowało nami coś z zewnątrz, wbrew nam, nie rozumiejąc... albo nie licząc się wcale z naszą wolą. Na tym, jak sądzę, polega największe zagrożenie Trójkąta. - Docencie Gordon, pan sądzi, że oni... no, ci z „Ar- mstronga"... Że nie było sztormu, awarii, niebezpieczeństwa z zewnątrz? Ze — tak jak ja bym zrobił, gdyby pan nie... Że oni po prostu sami potopili się, powyskakiwali za burtę? Zabrzmiało to naiwnie i niesamowicie - jak bajka, zbyt niezręcznie sklecona, by można było w nią uwierzyć, a jed- nak budząca grozę, mimo nielogiczności. Dlatego też zdzi- wiłem się, kiedy Ray odpowiedział szybko, zdecydowanie i sucho - jak gdyby się od całej poprzedniej rozmowy odcinał: - Nie wiem. Zapadło długie milczenie. Wydało mi się, że reflektory przygasły, ale to tylko niebo zaczęło jaśnieć, otaczający nas mrok blednął. Działo się to w dziwny, niespotykany sposób: ciemność zagęściła się w kilku miejscach w wysmukłe słupy czerni, między którymi zaczynało przeświecać niebo, inten- sywnie błękitne, jak zawsze w strefach przyzwrotnikowych. A potem owe smugi czy pasy mroku poczęły się ku sobie pochylać, tworząc nad nami jak gdyby ażurowy, gigantyczny ostrosłup. „Neil Armstrong" znalazł się w samym środku jego podstawy. Psiak, który widocznie wydostał się w ślad za nami na pokład, zaskowyczał rozdzierająco, zjeżony, prze- rażony; drgnąłem gwałtownie. Rozkraczony nad nami, wparty wierzchołkiem w niebo zarys ostrosłupa zachwiał się i przypłaszczył, ciemne kominy oderwały się od powierzchni wody i zobaczyłem, że zwiększa się odległość pomiędzy nimi a morzem — znów gładkim, znów spokojnym. Przejrzystość fali zaczęła nagle mętnieć. Woda zbielała, jak gdyby dolano do niej niewyobrażalnie wielkie ilości mleka, jej tafla zaczę- ła wydymać się, miejscami puchnąć w płaskie bąble, które pękały tysiącami banieczek, biegnących niewstrzymanie z głębi. Odetchnąłem, z trudem wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby; czułem skurcz gardła i metaliczny smak w ustach. Ostrosłup z ciemnych smug unosił się coraz wyżej, malejąc na tle nieba - z tej odległości wyglądało to jak łapy amortyzatorów kosmolotu, nie wciągnięte przy starcie. Było już całkiem jasno, zwykły, słoneczny dzień: widziałem zno- wu wyspę Bimini, lśniącą bielą „Ariadnę" i łódź z tratewką płetwonurków; z góry dochodził warkot wiropłatu pilotowa- nego przez Hawka. Tylko morze wciąż pieniło się biało, a z jego głębi zmierzały ku powierzchni miliardy - nie, biliony czy biliony bilionów pękających banieczek. Mój radioodbiornik zatrzeszczał, usłyszałem rześki, choć nieco zaniepokojony głos Petriniego: - Łódź kontaktowa wzywa „Neila Armstronga"... Wzy- wam „Neila Armstronga"... Co się z wami działo? Zginęliś- cie we mgle, przesłoniła was nagle - nie mogłem się przedos- tać, jak gdyby odrzucała łódź... w życiu nie spotkałem mgły zachowującej się w taki sposób... Odbiór. Odbiór. Co z wami? Wzywam „Neila Armstronga"... Miałem mu odpowiedzieć, kiedy powietrze eksplodowało ogłuszającym świstem - jak gdyby pękła gigantyczna, nacią- gnięta do ostateczności, basowa struna. W ciszy, która zapadła po tym dźwięku - ciszy tak niewyobrażalnie głębo- kiej, że aż dzwoniła w uszach, rozsadzała czaszkę — usłysza- łem zanikający chwilami, dochodzący jak gdyby z niezmier- nej odległości, przerywany, napięty, rozpaczliwy głos: „N/s «Neil Armstrong» do wszystkich stacji... »Neil Armstrong« do wszystkich... Od pięciu godzin na pozycji 26°52' Nord i 79°13' West. Nie posuwamy się naprzód. Komputer nawigacyjny... inne automaty także. Żadne... nie działają... niebezpieczeństwo... Nie wiemy, z której strony. Dookoła nas biała woda... nie widać horyzontu, mgła wydaje się... Wszyscy oficerowie wraz z kapitanem... ja także..." Traciłem oddech, w oczach mi pociemniało - jak w podró- ży kosmicznej, gdy przeciążenie odbiera zdolność widzenia razem z odpływającą krwią. Nie mogłem mówić, nie mogłem się poruszać - z jakiejś ogromnej, zupełnie nierealnej odległości dochodziło mnie nawoływanie Petriniego: — Wzywam „Neila Armstronga"... Wzywam „Neila Armstronga"... — To niemożliwe — powiedział, odchylając się w swoim krześle Steve Calvert; nerwowo obracał w palcach autopis, jasne oczy patrzyły niedowierzająco. - Nie istnieją sztormy b tak lokalnym zasięgu. Powierzchnia oceanu nie może burzyć się na niewielkiej przestrzeni, gdy wszędzie wokół jest tylko lekko zmarszczona. Byliście w odległości pół mili od „Ariadny"; tu słońce, jeden stopień Beauforta, ani podmuchu wiatru... Nie, bzdura. Po prostu bzdura. - To niemożliwe - powtórzył za nim Thor Johnson. - Kew, zrozum, żaden meteorolog... To niemożliwe. Te dwa słowa padały co chwilę podczas ogólnej narady, którą zwołałem natychmiast po powrocie. Właściwie o jej dotychczasowym przebiegu można było tylko tyle powie- dzieć, że wszystko, czego doświadczyliśmy w ciągu ostatnich dwóch dni jest nieprawdopodobne, z naukowego punktu widzenia te rzeczy po prostu nie mogły się wydarzyć. Nie mogłem widzieć świetlistego dysku, bo nic takiego nie zaobserwowała superczuła aparatura, Adrien i ja nie mogliś- my ulec napadom niewytłumaczalnego lęku, skoro drobiaz- gowe badania medyczne nie stwierdziły śladu zaburzeń w organizmie żadnego z nas, mój chronometr nie mógł wskazywać odmiennego czasu niż wszystkie inne, cyberne- tycy stwierdzili bowiem, że jest w jak najlepszym porządku. Załoga „Neila Armstronga" nie mogła znikać po prostu tak sobie, a my — odebrać komunikatu nadanego przez nią przed kilku dniami. Nie było sztormu (dla tych z „Ariadny" rudotankowiec otoczyła na pewien czas mgła). Kłopot pole- gał na tym, że - nawet jeśli się wyłączyło z rozważań wszystko, co można by wytłumaczyć halucynacjami które- goś z nas - pozostawały fakty, którym nie sposób było zaprzeczyć: chronometr wciąż jeszcze wskazywał czas opóź- niony o siedem godzin, ubrania moje, Gordona i Adriena nie wyschły dotąd, a załoga rzeczywiście zniknęła. Poczułem się ogromnie znużony; obu rękami wsparłem się o blat stołu. - A ta twoja mgła, Thor? - zapytałem. - Widziałeś ją... widzieliśmy ją wszyscy trzej: ty, Yannis, ja... Prawda? Dlaczego więc nie ma jej na taśmie filmowej? Słońce, morze i niebo, widoczne po horyzont - ani śladu najlżejszej nawet mgiełki. I czym ty, meteorolog, wytłumaczysz, że Juan Haskins w ogóle jej nie widział? O ile wiem, nie istnieje mgła niewidoczna przez szybę? - Panowie, to nie ma sensu. Tak można w nieskończo- ność - wtrącił się Peter Irving. - Dlaczego mgła, widziana przez trzy osoby, dla czwartej pozostawała niedostrzegalna? Dlaczego kamera jej nie zarejestrowała? Dlaczego ci z nas, którzy byli na pokładzie „Neila Armstronga" mieli dokoła burzę, a my - piękną i bezwietrzną pogodę? Dlaczego światło widziane przez Raiforda nie zostawiło śladu na superczułych kliszach? Każdy z zaatakowanych znajdzie na swoją obronę coś, co dostrzegł ktoś inny i czego także w pewnym sensie „nie było". Nie wyjdziemy stąd do półno- cy. Mnie chodzi o coś innego. Kew popełnił zasadniczy błąd nie powiadamiając nas wszystkich natychmiast, wtedy, w nocy, o dostrzeżonym dysku... - Jaki, jeśli stwierdzono, że wcale go nie było? - pospie- szył mi z pomocą Iv North. - O tym, że żaden z aparatów nie potwierdza w tym przypadku zaobserwowanych zjawisk, Kew dowiedział się znacznie później, prawda? Nawiasem mówiąc, zapis apara- tury sprawdził również ze zbyt dużym opóźnieniem. Nie powinien był odkładać tego do następnego dnia. - Sądziłem, że to nie ma specjalnego znaczenia, skoro dokładny zapis mamy utrwalony na taśmach - wtrąciłem; denerwujące było takie mówienie o mnje, jakbym był nieobecny. - Poczekaj, nie przerywaj. Jesteś kierownikiem wypra- wy, której zadaniem jest badanie zjawisk zachodzących w Trójkącie Bermudzkim. Wszystkich zjawisk, podkreślam. Spostrzegasz obiekt co najmniej... nienormalny i milczysz. Wyjaśnienie zagadki pozostawiasz do jutra... Miał rację, pojąłem to dopiero teraz, dziwiąc się, jak mogłem nie rozumować w ten sposób. Istotnie, popełniłem błąd. - Te kilka godzin mogło stanowić zagrożenie dla wszyst- kich - ciągnął - gdyby zjawisko było niebezpieczne... i po- wtarzalne. Tym razem już przesadził. Zareplikowałem stanowczo: - Gdyby istotnie stanowiło zagrożenie d^a statku zarea- gowałyby czujniki alarmowe. Kwestia powtarzalności? Ow- szem, była szansa, że dysk pojawi się po raz drugi - urządzenia rejestrujące zapisałyby go wówczas w swej pa- mięci ponownie. Jak sam zauważyłeś, nie mogłem wiedzieć, że żaden z aparatów... Narada przemieniła się w starcie pomiędzy nami dwoma; Peter poprawił się w krześle, jakby miał zamiar wygłaszać referat, jego szczupła twarz wyostrzyła się, gdy zaczął: - Twoje argumenty byłyby słuszne, gdybyśmy mieli do czynienia ze zjawiskami naturalnymi. Aparaty te mają bo- wiem zasięg reagowania ograniczony do znanych nam zja- wisk. Magnetyzm, fale świetlne, radiowe, akustyczne, radia- cja, siły grawitacyjne, nawet wybuch jądrowy... i tysiące innych stałoby się powodem alarmu. Jeżeli jednak miałyby do czynienia z czymś nieznanym - nie zareagowałyby. Choćby to miało stanowić znacznie większe zagrożenie. - Co masz na myśli mówiąc: „zjawiska nam nie znane"? - W Kosmosie mogą istnieć cząstki nie posiadające swo- ich odpowiedników na Ziemi ani w naszym Układzie. Gdyby ów dysk był pojazdem Przybyszy, jakimś ich urzą- dzeniem czy bronią - zbudowanymi z nje znanych nam materiałów? Wówczas czujniki nie zostałyby pobudzone. Szmer, jaki rozległ się na te słowa, uniemożliwił mi natychmiastową odpowiedź: - Nieznane materiały byłyby jednak nadal czymś mate- rialnym, a więc nie uszłyby uwagi czujników - odparowa- łem, gdy wreszcie nieco ucichło. - Mógł to być również rodzaj nie znanej nam energii... Nasza nauka nie ogarnia, nie może, wszystkich zjawisk Wszechświata. - Sugerujesz, że to, co widziałem, było przejawem działalności Obcych? - Nie mogę tego wykluczyć. Rozgwar zbyt wielu głosów wypełnił znów salkę narad; mówili prawie wszyscy - jedni, wyrażając poglądy przeczące tezie Irvinga, inni ją popierając. Milczałem — nie tylko dlatego, że nie czułem się na siłach ich przekonywać. Ogar- nęło mnie uczucie, którego doświadczyłem już raz, w obec- ności Haskinsa: graniczący z paniką bunt przeciw takiej ewentualności; nie chciałem ingerencji obcych, kosmicz- nych Istot w sprawy Ziemi, nie chciałem, by kiedykolwiek ludzkość miała zostać zmuszona do liczenia się z faktem ich istnienia, z ich działalnością - chociażby nawet najbardziej nienatrętną i dobrotliwą. Może dlatego, że podświadomie broniłem się przed taką możliwością, ani na chwilę nie wziąłem jej pod uwagę, popełniłem zarzucany mi przez Petera błąd. Wśród innych twarzy dostrzegłem twarz Calverta - wyra- żała te same uczucia. Wykorzystując pierwszy moment ciszy zawołał: - To jest interpretacja faktów w ten sposób, by pasowały do pańskich apriorycznych hipotez, Irving! Od początku, zanim jeszcze mogliśmy uzyskać jakiekolwiek konkretne dane, usiłował pan przekonywać wszystkich, że tajemnice Trójkąta wyjaśnić można jedynie zaziemską interwencją! Peter zesztywniał, rozejrzał się dokoła, jakby szukając sojusznika; zauważył milczącego - jak zwykle - od początku narady Raya. - Docencie Gordon - powiedział tonem, jakim mógłby przemawiać prokurator, wzywając świadka oskarżenia przed trybunał. - Pan, jedyny z nas, był tu już kiedyś i prowadził badania. Czy pana ówczesne doznania lub obserwacje pozwalają wykluczyć kosmiczną interwencję? Wie pan więcej od nas, nic ma pan prawa milczeć... Oczekiwałem reakcji gwałtownej, ucinającej tę próbę wciągnięcia Raya do dyskusji po czyjejkolwiek stronie, toteż nie zdziwiła mnie jego odpowiedź - prawie impertynencka, chociaż udzielona uprzejmym, pozornie tak obojętnym, że aż rozwlekłym, głosem: - Moje doświadczenia, jak sądzę, nie mogą dla nikogo stanowić niepodważalnego dowodu. A możliwości Kontak- tu nie wykluczam, jak nie wykluczam niczego... Choć - jeśli moje zdanie istotnie pana interesuje - przyznam, że nie spodziewam się zobaczyć lądujących pojazdów kosmicznych ani porywających nas w przestrzeń Kosmitów. - Czy można wobec tego mieć zaszczyt usłyszenia, czego się pan spodziewa? Ray patrzył na niego swymi ciemnymi, ironicznymi oczy- ma tak długo, że mogło wyglądać to na wyzwanie; chyba tylko ja jeden dostrzegłem w nich cień zagubienia, znużenie i bezradność: - Spodziewam się, że więcej będzie się zdarzać rzeczy, których nie potrafimy zrozumieć. Że coraz częściej jedni drugich będą obwiniali o błąd. I że zaczniemy popełniać je też coraz częściej — niczego nie rozumiejąc... - Co pan chce przez to powiedzieć? I Ray wstał; zrobił to tak niespodziewanie, że nawet mnie zaskoczył. Stał chwilę nieruchomo, z twarzą spokojną, chłodną, nie wyrażającą nic. A potem powiedział cicho, zwracając się do Otisa, z całkowitym ignorowaniem Irvinga: - Tom, jeżeli się nie mylę, zakotwiczyłeś „Neila Ar- mstronga" dobrze? Można więc przyjąć, że aż do odwołania obecnego programu - nie ruszy z miejsca? - Tak. Nawet w wypadku wyrwania jednej z kotwic będzie trzymać go druga, zresztą komputer natychmiast rzuciłby zapasowe. Ale co to ma... Urwał, odwracając się szybko, by spojrzeć w iluminator; razem z nim zrobiliśmy to wszyscy. Wydało mi się, że nic nie uległo zmianie; „Neil Armstrong"-jak przed chwilą, jak od dwóch blisko godzin tkwił nieruchomo na trawersie „Ariad- ny' ', zwrócony do nas burtą... Nie - już nie: jak przed chwilą. A także nie - nieruchomo. Przegłębiony na rufę, ze skośnie sterczącym dziobem, bardzo wolno, a jednak niepowstrzy- manie przesuwał się w kierunku południowo-wschodnim; odległość powiększała się z minuty na minutę. - To niemożliwe - bezgłośnie, samym ruchem warg szepnął Otis w głuchą ciszę kabiny. - Wygląda, jakby tonął - zauważył Koliński. d«tSbt*F - To niemożliwe. Przecież... nie został uszkodzony. Sprawdzałem. Bardzo dokładnie sprawdzałem. Mimo to rufa zagłębiała się ciągle, chociaż powoli; wprost proporcjonalnie do coraz większego nachylenia pokładu wzrastała szybkość, z jaką rudotankowiec parł naprzód; robił już co najmniej dwadzieścia węzłów. Przed jego dzio- bem zaczęła wstawać z morza lekka, opalizująca mgiełka; szedł teraz prosto na nią. W miarę jego zbliżania opar gęstniał, kurcząc się jednocześnie; wyglądał jak zawieszona tuż nad powierzchnią morza, gigantycznych rozmiarów perła. - Znów ta cholerna mgła - szepnął, niemal nabożnie, Thor Johnson. - Ile razy zaczyna dziać się coś niezrozumia- łego... hn sm Kulisty kształt przed „ Armstrongiem" z początku emano- wał blask, jakby odbijał światło, ale w ciągu kilku sekund zaczął mlecznieć i gasnąć. Ze zmatowiałej kuli poczęły wysuwać się na wszystkie strony cienkie, iglaste wypustki - wyglądała jak ogromny jeżowiec. Ledwie to pomyślałem, kolce zafalowały, drgnęły, błyskawicznie zaczęły rozsuwać się, tworząc wyraźną choć cienką pajęczynę - statek szedł w samo centrum tej sieci. Kiedy był bardzo blisko, zadrgała, jakby szarpnięta wiatrem; regularność rysunku zatarła się, zmącona, jak obraz odbity na powierzchni spokojnej wody mąci uderzenie kamienia; wypustki, promienie koła (sam nie wiem, jak można by nazwać rozchodzące się od środka na wszystkie strony linie) poczęły kurczyć się, grubieć, jak gdyby nadtopione - znów była tylko kula, która całkiem niespodziewanie eksplodowała rozprzestrzeniając się we wszystkie strony; nasuwało to porównanie do rozgniecionej butem, olbrzymiej purchawki, która wyrzuca z siebie chmu- rę zarodników. W tej samej chwili „Neil Armstrong" dotarł do niej; kiedy dotknął kłębiącej się mgły dziobem, nie rozstąpiła się i nie przyjęła go w siebie, nie zaczęła okrywać przed naszymi oczyma, przeciwnie, w jakiś sposób stawiła opór; rudotankowiec przebiegło drżenie, jakby w swym posuwaniu się naprzód trafił na ścianę. Mgła, nie zmieniając teraz kształtu, wznosiła się na pozór lekkim oparem, ulot- 99 nym, nietrwałym, można by sądzić - rozwieje ją pierwszy podmuch; w rzeczywistości twardym jak granitowa ściana. To dziób „Armstronga" - potem jego burty, nadbudówki, pokłady - zaczęły nagle rozrzedzać się i rozwiewać, zamie- niając w ogromną, kryjącą pół horyzontu chmurę; ulegając niepojętemu rozpadowi statek wyparował, jak gdyby nie był metalową konstrukcją, lecz wciąż rozrzedzanym gazem, zawiesiną cząsteczek rozpraszaną przez wiatr. Gdyby to także nie było niemożliwe, powiedziałbym, że w zetknięciu z mgłą przestały działać w nim siły międzycząsteczkowe - z potężnego kadłuba i wszystkiego, co składa się na wyposa- żenie statku, pozostał tylko dymny, coraz mniej wyraźny kształt. Patrzyliśmy, dopóki nie rozwiał się zupełnie, póki z niego i z mgły nie pozostało kilka szarawych kłaczków nad powie- rzchnią wody. Przez cały czas tego zdumiewającego widowi- ska nikt się nie odezwał; raz tylko usłyszałem za plecami czyjeś westchnienie. W takim samym milczeniu uczestnicy narady zaczęli się rozchodzić; spieszyli się do swoich pra- cowni, by sprawdzić, czy urządzenia nie zarejestrowały czegoś, co mogłoby stanowić bodaj punkt zaczepienia do snucia hipotez. Kabina opustoszała; narada skończyła się na niczym. Powinienem wyjść razem z nimi, lecz stałem dalej, wpa- trzony w gładkie, spokojne morze i czyste niebo; to, że nic nie zmieniło się w otoczeniu, że nie pozostał żaden ślad niedawnych wydarzeń, wydało mi się najbardziej przygnę- biające. Powoli, jak zahipnotyzowany podszedłem do ilumi- natora, podniosłem obie ręce, położyłem je płasko na szkle, oparłem na nich głowę. - Kew: Odwróciłem się; nie byłem sam, za mną, pośrodku kabiny stał Ray. Światło ślizgało się po jego białym skafandrze i śniadej twarzy, w której tym razem zobaczyłem zwyczajne zmęczenie. Kiedy zaczął iść ku mnie, dostrzegłem znużenie także i w ruchach, w całej jego sylwetce: nieznaczne schyle- nie głowy, nie tak lekki i szybki krok, pochyła linia pleców i ramion. - Nie myślałem, że to będzie... jak walka z cieniem, Ray. Ledwie to powiedziałem, ogarnęła mnie wściekłość; na siebie, za te słowa (jakby nie dosyć było, że przyłapał mnie w momencie załamania, zwątpienia) i na niego, za to, że je usłyszał. Ale w ciemnych, uważnych oczach Raya nadal nie było szyderstwa, patrzył na mnie ze zrozumieniem, spokoj- nie, w dawno już zapomniany, przyjazny sposób - jak nie patrzył od lat. - Wiem. Myślałeś... nieważne. Teraz już nie. - I po przerwie, tak krótkiej, że niemal nieuchwytnej: - To będzie właśnie tak. - Nic więcej? Tylko zdarzenia, których ani wyjaśnić, ani zarejestrować nie można - nie mówiąc już o próbach naukowego zbadania, wyciągnięcia z ich obserwacji jakich- kolwiek logicznych wniosków? - Nie wiem. W siedemdziesiątym trzecim, kiedy byłem tutaj, wyglądało to właśnie tak. Aż do tej nocy, kiedy... Urwał, ale nie musiał kończyć - wiedziałem: „Seahorse" pewnej nocy po prostu przestał istnieć, zniknął z całą załogą bez śladu. I tylko jeden Ray... Dalekomorscy rybacy do- strzegli go, dryfującego na oderwanej pokrywie luku, z któ- rej nie zsunął się jedynie dlatego, że nie puściła magnetyczna przyssawka jego skafandra; był nieprzytomny, z głęboką raną głowy — i nie pamiętał nic. Mimo woli poszukałem oczyma jakiegoś śladu, blizny - ale, jeżeli była (po dobrze wykonanej operacji blizny są niewidoczne), zakrywały ją gęste, ciemne włosy. - I co zamierzasz robić? Nie było to chłodne i dociekliwie postawione pytanie, jakiego mógłbym spodziewać się po Rayu dwa dni temu; w jego ruchliwej twarzy widziałem niemal współczucie, jakby każdą moją odpowiedź akceptował z góry, z każdej, nawet tchórzliwej decyzji mnie rozgrzeszał. m$ - Kontynuować badania. Dopóki to będzie możliwe. I tak długo, jak długo inni... Skinął głową z aprobatą. Dorzuciłem: - Powiedziałeś - tam, na nabrzeżu, pamiętasz? Mówiłeś wtedy, że jedynym sposobem zrozumienia tego, co dzieje się w Trójkącie, jest poddanie się siłom, które zechcą... będą na nas... eksperymentować. Powiedziałeś: badać je w działaniu dotyczącym nas właśnie. Teraz wiem, że to nie był kawał, Ray. Potrzebowałem na to trochę czasu, ale już wiem. - Teraz dopiero powinienem przeprosić ciebie, Kew. - Nieważne. v '•^śMśtóć & - A co jest ważne? Mogliśmy znowu, jak bardzo dawno temu, rozmawiać z sobą urywanymi zdaniami, których sens chwytaliśmy, zanim zostały do końca wypowiedziane - i mimo wszystkich trosk, niepewności i lęku — w tym jednym odnajdywałem radość. - Potrzebuję twojej pomocy, Ray. - Boję się, że niewiele zdołam ci pomóc. Tutaj trudno jest pomóc samemu sobie. Wszystko może być błędem... - Czy jest coś, co zrobiłbyś teraz, natychmiast, będąc na moim miejscu? - Tak. Odwołałbym ekipę płetwonurków. - Sądzisz, że zagraża im tam, bardziej niż nam tutaj, jakieś niebezpieczeństwo? Zawahał się, lecz trwało to sekundę, nie dłużej. - Rozumując logicznie — nie. Brak przesłahek, by twier- dzić, że zagrożenie jest większe poza statkiem niż na nim, albo że w jakichś chwilach zwiększa się, w innych zmniejsza. Skoro nie wiemy, co nam właściwie zagraża... — popatrzył na mnie, oczy miał znowu czujne. — Nie wiem. Może to jest najzwyczajniejsza w świecie histeria, a może... Po prostu - to jest taki niepokój. Nie wiem, skąd on się bierze, ale boję się 0 nich, Kew. W ciągu ostatnich dni widziałem dosyć, żeby zrozumieć, że nie wolno lekceważyć, nawet rzeczy tak irracjonalnej, jak czyjś, na pozór nieuzasadniony lęk. Nie komentując usłysza- nych słów podszedłem do stojącego przy drzwiach aparatu video, wcisnąłem przycisk połączenia ze sterówką. Ekran rozbłysnął łagodnym, opalizującym blaskiem, kon- tury natychmiast ułożyły się w ostry, wyraźny obraz, lecz to, co zobaczyłem, było tak niespodziewane, że potrzebowałem kilku sekund, by pojąć, że ukazało się na ekranie naprawdę 1 że istotnie połączyłem się ze sterownią. Na pierwszym planie, zamazana nieznacznie zbliżeniem, leżała ludzka gło- wa: wpółuchylone usta, wyszczerzone i zaciśnięte zęby, oczy wywrócone białkami, polśniewające biało w ściągniętej twa- rzy; gdyby nie czarna, hiszpańska bródka, nie rozpoznałbym Haskinsa. Leżał górną połową ciała na pulpicie kontrolnym; niena- turalnie wykręcona głowa skierowana była twarzą wprost w ekran, jedna ręka zaciśnięta w pięść, zgięta w łokciu, zasłaniała część pulpitu, druga, bezwładna jak u zmarłego, zwieszała się nad podłogą. Ale nie to szokowało najbardziej: za plecami leżącego, na tle pracującego bezgłośnie kompu- tera, stał drugi Juan Haskins. Stał i uśmiechał się ponuro, okrutnie, uśmiechem, jakiego nigdy nie widziałem w jego twarzy. Rzuciłem się ku drzwiom, Ray i tym razem był szybszy, ale miał nieco dalej; nim obiegł stół, dopadłem drzwi i pierwszy wybiegłem na korytarz. Pierwszy znalazłem się także przed kabiną nawigacyjną. Zanim automat zdążył otworzyć drzwi do końca, pchnąłem je barkiem i wpadłem do środka. Tu stanąłem jak wryty; w kącie, pomiędzy bulajem a przystawką nawigacyjną stał trzeci Haskins. Była to niewątpliwie także twarz Juana, jednocześnie nie przypominająca go w niczym - tępa, debilna, z charakterys- tycznymi cechami mongolizmu; stał nieruchomo, z pół- otwartych ust spływała nitka śliny v sięgała aż na piersi, połyskując szkliście odbiciem światła pulsujących zegarów. Na mój widok debil wcisnął się głębiej w swój kąt, zabełko- tal, ślina pociekła obficiej. Drugi, ten koło komputera, wciągnął głowę w ramiona i ruszył ku mnie; wyglądał jak przyczajone zwierzę. Nie zdążyłem zasłonić się, kiedy skoczył; poczułem jego palce zaciskające się na moim gardle i zacząłem się dławić - w oczach ciemniało od bólu zgniatanej krtani. Udało mi się wyswobodzić rękę i uderzyłem na oślep, niezręcznie, bez rozmachu, ale wkładając w ten cios całą siłę ramienia; przeciwnik zmiękł, uchwyt jego palców zelżał, chwyciłem ze świstem oddech. Poprzez mgłę powlekającą wzrok dostrze- głem Raya pochylonego nad pierwszym czy trzecim, tym leżącym Juanem. Dlaczego nie biegnie mi z pomocą, przecież... Pomimo zaskoczenia nie spuszczałem oczu ze „swojego" Haskinsa: przykurczony, zajadły, zbliżał się znowu - tyle tylko, że teraz był ostrożniejszy. Zacząłem cofać się przed nim, póki za plecami nie poczułem oparcia. Zaatakował ponownie. Bez trudu oderwał mnie od ściany i rzucił na podłogę; czułem kolano twardo napierające na żebra, ręce zaciskały się na moim gardle, miażdżąc je niemal, wgniatały w pękającą z bólu tchawicę zdławiony oddech, płucom rozdymającym kurczowo klatkę piersiową nie po- zwalały chwycić odrobiny powietrza. Czując, jak krew na- pływa mi do głowy, a oczy wychodzą z orbit, próbowałem oderwać jego ręce, zrzucić go z siebie. Na próżno — miałem do czynienia z nadludzką, niemożliwą do przezwyciężenia siłą. W uszach szumiało, oczy przesłaniał czerwony mrok, robiło się coraz ciemniej i ciemniej, dusiłem się. Charcząc, przewalaliśmy się z głuchym łomotem po całej kabinie, z trzaskiem runęło krzesło, łamały się jakieś sprzęty; w wy- buchu nienawiści tamten tłukł moją głową o podłogę. Ogar- nął mnie strach, obłędny, zwierzęcy lęk na myśl o bliskiej śmierci; bezskutecznie próbowałem wyrwać się z jego rąk. Chciałem żyć, w tej chwili chciałem tylko żyć; nie obchodził mnie Trójkąt i „Ariadna", nasza wyprawa, nawet losy całego świata - nic nie znaczyło tyle, co oddech, którego chwycić nie mogłem. Niespodziewanie palce rozluźniły chwyt - nie na tyle, żebym mógł normalnie oddychać, ale wystarczająco, bym złapał jeden oddech, ten właśnie, o który tak walczyłem. Teraz on osłabł, zupełnie nagle. Zdołałem go odepchnąć. Ukląkłem. Kątem oka dostrzegłem, że tamten, leżący Ha- skins, drgnął i spojrzał przytomnie; zauważyłem to w tym samym momencie, gdy mój przeciwnik znowu rzucił się ku mnie; zobaczyłem z bliska jego okrutne oczy i wykrzywione usta, uderzyłem. Ręka przeszła przez jego ciało na wylot, jak mogłaby przejść przez holowizyjną złudę, przez mgłę albo dym - nie czując nawet tyle oporu, ile stawia go woda, w którą zagłębia się kij. Nie mogąc się już zatrzymać, poleciałem do przodu - i tracąc równowagę - całym ciałem zwaliłem się na podłogę. Udało mi się potoczyć tak, by, padając, przyjąć pozycję jako tako obronną. Ale już nie musiałem; mój przeciwnik był tylko chwiejącym się, coraz to mniej wyraźnym widmem, blednącym tak, jak blednie obraz sferowizyjny, gdy padnie nań bardzo jaskrawe światło; stawał się prawie niewidoczny. Wreszcie rozpłynął się zupełnie. W nawigacyjnej było nas tylko trzech: ja, Ray i ten Haskins, nad którym on się pochylał; debil także gdzieś zniknął. Musiała istnieć zależność między utratą przytomności człowieka, a pojawianiem się owych... sobowtórów; Ray wiedział o tym, skoro - zamiast pomagać mi - zajął się trzeźwieniem pierwszego oficera. Jego stan trudno zresztą . byłoby nawet teraz nazwać normalnym; dźwigał się ciężko, chwiejnie, patrząc na nas przytomniejącymi z wolna oczami; były wciąż otępiałe i przerażone. Drżał, wargi mu się trzęsły; mieliśmy przed sobą śmiertelnie wystraszonego, rozdygota- nego człowieka. - Sprawdzałem, właśnie pomiary - wychrypiał wreszcie nie swoim głosem - kiedy oni... Doktorze Raiford, to prze- cież nie jestem ja... Kuląc się, zrobił wstecz kilka kroków; jakby bał się powrotu fantomowych sobowtórów. Słowa moje i Raya nie trafiały do niego, uspokoił się dopiero wtedy, kiedy wezwa- ny przez nas lekarz okrętowy, Lee Darley, zrobił mu za- strzyk kojący nerwy. Ale nawet wówczas nie przypominał dawnego zrównoważonego Juana; ołowianoblady, z rozsze- rzonymi źrenicami i wciąż jeszcze drżącymi ustami, podpo- rządkowywał się bez oporu zaleceniom lekarza, bezwolny i posłuszny jak chore dziecko. Kiedy dwa automaty podnio- sły nosze, na których leżał, dźwignął się nagle i jakby chciał nam wyznać coś niezmiernie ważnego, wyrzucił z siebie gwałtownie, wysiłkiem woli przełamując ogarniającą go senność: , - Oni... wychodzą z morza. •% Drgnąłem; gdzie ja to już słyszałem?1 naraz zobaczyłem białe, rozprażone słońcem nabrzeże, oliwkową buzię dziec- ka pod zbyt dużym sombrerem i Raya, stojącego z przechy- loną głową, zamarłego, jakby wsłuchiwał się w samego siebie; brzydka figurka przerażonego człowieka, wyrzeźbio- na w ciemnym drzewie, wystawała z jego górnej kieszeni. Ale na wyjaśnienia nie było czasu, musiałem je odłożyć; należało o wypadkach w sterówce zawiadomić van Vincenta i jak najszybciej połączyć się z tratwą płetwonurków. Nie czekając przybycia kogoś z obsługi połączyłem się z tratwą; drapieżna, kocia twarz Rasa Saliha pojawiła się prawie natychmiast - widać trafiłem na chwilę jego wypo- czynku. Prawdopodobnie wynurzył się przed chwilą; jeszcze ociekał wodą. - Właśnie miałem łączyć się z panem, doktorze - zaczął radośnie, nie dając mi dojść do słowa. - Chcemy jeszcze trochę popracować. Zostaniemy do zmroku. Znaleźliśmy coś. Profesor Auboyer miał rację - są ślady cywilizacji! Sprzed tysięcy lat! Miasto, całe miasto pod wodą! Ruiny domów, świątynie, akwedukty... Był podniecony, mówił szybko i głośno, białe zęby błyska- ły w zwycięskim uśmiechu; po wszystkich wstrząsach tegc dnia, to odkrycie, potwierdzające jedną z naukowych hipo- tez, i entuzjazm Saliha były jak rozbłysk światła w ciemności jak łyk powietrza dla pozbawionych go płuc; poczułem, że prostuję się, a w moim głosie nie słychać już przygnębienia: - Gratuluję. Warn trojgu udało się znacznie więcej ni; nam wszystkim na „Ariadnie". Ale teraz wracajcie. Będzie cie kończyć jutro. - Chcieliśmy te budowle sfilmować, żeby profesor mia jeszcze dzisiaj taśmy. - To przecież można odłożyć. - Ależ dlaczego? — poprzez rozradowanie Rasa przebija ło zniecierpliwienie, jego oczy zwęziły się, stając się jeszcz bardziej podobne do kocich. - Mamy co najmniej dwi godziny do zmierzchu. Nie czujemy zmęczenia, jesteśm w doskonałej formie. Widzialność znakomita, przejrzystoś wody nadzwyczajna. A jeżeli w nocy będzie sztorm? Alb prądy zaniosą miasto piaskiem? Tu, w pobliżu Golf sztrom takie rzeczy się zdarzają... Wahałem się, przenosząc oczy z potężnie umięśniom sylwetki płetwonurka na gładką wodę, na której unosiła s tratwa; morze było ciche, spokojne, niebo jasne - prz< chwilę moje obawy wydały mi się zupełnie bezpodstawni tacy nurkowie jak Ras, Martin i Thea poradzą sobie w ka dych warunkach, zresztą - skąd pewność, że w wodzie je niebezpieczniej niż tu, na pokładzie „Ariadny"? Ani mgł ani rozwiewające się statki nie mogą im tam zagraża Z niebezpieczeństwem wszyscy liczyliśmy się na początk a nie zapadła decyzja wstrzymania prac naukowych; spotk nie się z niewyjaśnionymi zjawiskami nie oznaczało, uważa się wyprawę za zakończoną. Odwoływanie płetw nurków właśnie w tej chwili, gdy mieli zdobyć materi, mogący ruszyć badania z martwego punktu... Nie mogłe podjąć ostatecznej decyzji i Ras to zauważył: - Nasz powrót teraz naprawdę nie miałby sensu, dok) rze Raiford. Potrzebujemy tylko czterdziestu pięciu min żeby dokończyć taśmę. Za godzinę będziemy na pokład z fascynującym materiałem filmowym... - Ras uśmiechał ciągle, ale widziałem, że zaczyna być zły; jego wyrazista twarz skurczyła się, drapieżna i napięta. - W czasie waszej nieobecności na „Ariadnie" — i to nie tylko na niej - zdarzyły się dziwne wypadki. Poza tym mgła może stanowić zagrożenie, którego wielkości nie jesteśmy w stanie przewidzieć - powiedziałem, lecz wypadło to z mniejszym przekonaniem, niż zamierzałem. - Mgła? - Ras rozejrzał się; dłuższą chwilę badał wzro- kiem horyzont, po czym zwrócił się do mnie; barki pod opi- nającym je skafandrem drgnęły, domyśliłem się, że w ostat- niej chwili powstrzymał lekceważące wzruszenie ramion. — Nie widać żadnej mgły, w ciągu dnia także nic nie zauważyliśmy. A jeśli chodzi o te zdarzenia, o których słyszeliśmy w południe - to przecież miały miejsce właśnie na powierzchni, na statkach; my cały dzień pracowaliśmy normalnie, bez najmniejszych zakłóceń. Tutaj nic się nie działo. I dziać się nie będzie. Proszę mi wierzyć, zbyt dobrze znamy morze - James, Thea i ja. Niebezpieczeństwo czuje- my z daleka. Dziś nic nam nie grozi. Wrócimy ze zdjęciami - zapraszamy na wieczór, na fascynującą projekcję... Jego pewność siebie sprawiła, że poczułem się ze swoimi obawami śmieszny; konkretom, którymi się posługiwał, mogłem przeciwstawić jedynie niepokój spowodowany wy- padkami dzisiejszego dnia i „przeczucia" Raya-prawdopo- dobnie nie mające żadnego uzasadnienia poza tym jednym: że zaczął lękać się o dziewczynę. Byłbym się chyba zgodził, gdyby nie jego obecność; przysłuchując się milcząco rozmo- wie miał w oczach nakaz, któremu oprzeć się nie umiałem. I gdyby nie uparcie powracające słowa Haskinsa: „oni wychodzą z morza". - Dokończenie zdjęć zostawcie robotom - powiedziałem tonem wykluczającym dalszą dyskusję. - To polecenie, Ras. Tym razem pozwolił sobie na wzruszenie ramionami; patrzył wyzywająco - uważał mnie za tchórza i wcale nie zamierzał ukrywać tego przede mną. Kiedy mi odpowie- dział, postarał się, żeby ton chłodnej wzgardy w jego gło- sie nie uszedł mojej uwagi: - Rozumiem. Pan decyduje, Raiford. Wynurzamy się, pracę pozostawiając automatom. To wprawdzie potrwa dwa razy dłużej, stracimy mnóstwo czasu... ale, skoro pan życzy sobie tego... Rozłączył się, uniemożliwiając mi w ten sposób odpowie- dzenie na zaczepkę; przez chwilę miałem ochotę wezwać go znowu. Ale właściwie po co? Dałem spokój. Odwracając się od ciemnego ekranu powiedziałem do Raya, który wciąż przyglądał mi się milcząco: / — W porządku, załatwione. Chodźmy. Tutaj nie jesteśmy potrzebni. Przynajmniej co do tego nie mogliśmy mieć wątpliwości; van Vincent i Petrini, których zaraz po zakończonej walce z sobowtórami Haskinsa wezwał brzęczyk alarmu, byli tak pochłonięci sprawdzaniem urządzeń nawigacyjnych (być może obawiali się, że Juan, czy jeden z jego „dublerów", mógł zmienić program lub coś uszkodzić), że czyjaś obec- ność mogła im tylko przeszkadzać. Gdy drzwi nawigacyjnej zamknęły się za nami, poczułem nagle, że przechodzą mnie dreszcze — jak gdyby tamto ślepe przerażenie Haskinsa udzieliło mi się dopiero teraz. Przysta- nąłem i oparłem się o jakąś nadbudówkę, na próżno usiłując opanować drżenie; po raz drugi przeżywałem koszmarną walkę z drugim wcieleniem trzeciego oficera, strach chwili, w której śmierć wydawała się nieunikniona, a potem nagłe zdematerializowanie się przeciwnika. Jeżeli takie rzeczy zaczną się dziać na „Ariadnie"... Poczułem skurcz strachu pod żebrami, pod mostkiem, wyobrażając sobie statek roją- cy się od istot, z których część tylko byłaby zwykłymi ludźmi, a reszta - wrogimi nam, niepojętymi stworami, bliźniaczo podobnymi do nas samych, lecz o wrogich wobec nas, ludzi, zamiarach... Gdyby kilka dni temu ktoś mi o tym powiedział, uznałbym go za fantastę albo obłąkanego i trudno byłoby mi się dziwić - miałem prawo spodziewać się wszystkiego, tylko nie widm, rozpływających się w powietrzu statków i zacho- wujących się z przemyślnością żywej istoty — mgieł. A może to nie zdarzyło się wcale, może to ja zaczynałem wpadać po prostu w obłęd, może obłąkanymi stawaliśmy się wszyscy - budzące grozę wypadki były po prostu wytworem naszych mózgów, niezdolnych już rozróżnić rzeczywistości od ma- niakalnej halucynacji... - Nie sądzę - powiedział cicho Ray. -To wszystko zdarza się naprawdę. Tym razem nie mogłem mieć wątpliwości; zgadywał moje myśli. Zgadywał? Nie - odbierał je w przedziwny, telepaty- czny sposób. Nie zdziwiłem się nawet - powoli wszystko, w co nie tak dawno nie umiałem uwierzyć, stawało się możliwe, nie istniała granica pozwalająca oddzielić niewia- rygodne od realnie istniejącego. Ray poruszył się i znów w odpowiedzi na moje myśli cicho dodał: - A więc już i to zrozumiałeś. Tak, zdarzają mi się chwile, kiedy dokładnie wiem, o czym myśli ktoś, na kogo patrzę czy z kim rozmawiam. Kiedy wiem nawet to, czego wiedzieć bym nie chciał. I nie panuję nad tym - wbrew mojej woli wszystko dociera do mnie. Na szczęście to nie trwa cały czas. Są tylko takie momenty... Wyobraziłem sobie zgiełk cudzych myśli, wdzierających się bez mojej woli w mój mózg - to musiał być koszmar; w pierwszej chwili poczułem litość dla Raya, później strach, strach, jaki musi wywoływać w nas człowiek, dla którego wszystko, co każdy nosi w sobie: gniew, okrucieństwo, podłość, spychane w podświadomość, nigdy nie dopuszcza- ne do głosu, jest w pewnych chwilach widoczne, zaczyna się ujawniać. - Od kiedy tak jest, Ray? Zawahał się, ale powiedział prawdę - jeśli się kogoś zna tyle lat, umie się ją rozróżnić - z wyrazu oczu, z twarzy; nie musi się być obdarzonym darem wdzierania się w czyjś mózg: - Zaczęło się dawno, jeszcze na „Seahorse". Jak myślisz, dlaczego chciałem uciec od ludzi, dlaczego zakopałem się tam, w Atenach? Nie mogłem tego znieść. I chyba miałem nadzieję, że jeśli przy mnie nie będzie nikogo... jeśli nie będę zmuszony do tego przez czyjąś obecność, utracę tę... umie- jętność. - I? - Prawie mi się udało. Widocznie to zamiera w człowie- ku, nie używane - tak jak unieruchomione mięśnie podlega- ją atrofii. Z początku nawet tu, na „Ariadnie", nie czułem nic. Dopiero tamtej nocy, kiedy widziałeś dysk... - Ty nie widziałeś go, Ray? - Nie. Ja tylko... nagle... zacząłem czytać myśli. Człowie- ka, który... był wtedy ze mną. Nie chciałem tego, ale nie mogłem przestać. To... to był koszmar, wiesz. Wiedziałem więcej, niż mógł się spodziewać (choć, jeśli czytał myśli, to, że widziałem go wtedy z Theą, musiał r. wiedzieć także - po prostu nie przyzwyczaiłem się myśleć o nim w ten sposób). Nie wątpiłem, że — zwłaszcza w takiej chwili - musiało to być co najmniej niesamowite. Aby odwrócić myśli Raya spytałem: - Czy... przyszłość umiesz przewidywać także? - Chyba nie. Nie wiem - pionowa zmarszczka namysłu zarysowała się między ciemnymi brwiami. - Chociaż czasa- mi... ogarnia mnie niepokój, jakby coś miało się wydarzyć. Coś złego, wiesz. Ale nie potrafię przewidzieć rodzaju niebezpieczeństwa ani w jaki sposób i komu ono zagraża. Mimo woli spojrzałem na otaczającą nas wodę; powierz- chnia oceanu zaczęła srebrnieć, niebo nad horyzontem nabierało zielonkawych tonów, słońce było już niżej, jego skośne promienie wydawały mi się tak intensywne, że niemal materialne; tratewka płetwonurków czerniała nieru- chomym kształtem - ze zniecierpliwieniem pomyślałem sobie, że nie spieszą się z wykonaniem moich poleceń -przy okazji trzeba będzie wytknąć Rasowi tę samowolę. Cień morskiego ptaka przesunął się przez pokład. Ptak chwilę ważył się nad naszymi głowami na rozpiętych skrzydłach, usłyszałem jego krzyk; wydał mi się niesłychanie żałosny, brzmiało w nim ostrzeżenie. Ledwie to pomyślałem, zawsty- dziłem się — jak przesądna staruszka doszukiwałem się wokół siebie znaków, chyba naprawdę przestawałem pano- wać nad sobą. By jakoś zmienić nastrój, powiedziałem, starając się, by zabrzmiało to lekko i trochę drwiąco; miała to być drwina z nas samych, z sytuacji, w której znaleźliśmy się, z samego Trójkąta nawet: - Powinieneś dziękować losom, Ray, że żyjesz teraz, w dwudziestym pierwszym wieku. Z twymi umiejętno- ściami w średniowieczu spalono by cię na stosie jako cza- rownika... Uśmiechnął się, ale w tym drgnięciu warg, w błysku zębów nie było rozbawienia. Ptak wrócił, znowu zatoczył koło nad naszymi głowami, wydając przenikliwy krzyk. Powierzchnia morza mieniła się teraz czerwonawo i złoto, w powietrzu był przedwieczorny spokój, zbliżał się zmierzch. Poddałem się bez reszty temu nastrojowi, czując ogromną ulgę na myśl, że koszmarny dzisiejszy dzień dobiega wreszcie końca. Może jutro coś się Ul wyjaśni, może podmorskie ruiny znalezione przez płetwo- nurków dadzą nam w ręce klucz... Wbrew dotychczasowym doświadczeniom, wbrew faktom, odzyskiwałem nadzieję; popatrzyłem na Raya, całkiem opanowany. - Chciałbym, żebyś powiedział mi wszystko, co wiesz o tych... sobowtórach. To te fantomy nazywał chłopiec „ludzikami wychodzącymi z morza"? - Tak. Wybacz, wtedy nie mogłem o tym mówić. Nie uwierzyłbyś. Nikt nie chciał wierzyć, Kew. Tę część mojej relacji wykreślono z raportu... nie jedyną, co prawda. Pro- ponowano mi nawet leczenie psychiatryczne. Wstrząs, nad- szarpnięte nerwy, halucynacje. Rozumiesz. Rozumiałem. Gdybym ja teraz zjawił się w którejś z pla- cówek naukowych z relacją z tych dwóch dni, mnie także by to zaproponowano. Skinąłem głową. - Ale już możesz, musisz mówić. Przede wszystkim o sprawach, których nie ma w raportach. - Wiem - zamilkł, przyglądał mi się w zamyśleniu, jak gdyby chciał ocenić - co? Moją odporność czy moją wyo- braźnię? Zastanawiał się chwilę, jak gdyby szukał słów: - Mówiłem ci już chyba, że w Trójkącie cała nasza nauka, nasza wiedza, stają się nieprzydatne... Rządzą tu jakieś inne od wszystkich znanych nam prawa. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że woda nie jest ciekła, ogień nie parzy, a pion osiąga położenie horyzontalne? Że kwas solny nie trawi żelaza, a laserowy promień nie spopiela wszystkiego, co stanie na jego drodze? - To właśnie chcę powiedzieć. Że tak może się zdarzyć. - A więc znajdziemy się w sytuacjach, w których nasza technika... to wszystko, w co wyposażono „Ariadnę", nie będzie mogło zapewnić nam bezpieczeństwa? - Tak. Może się zdarzyć, że wszystko stanie się inne, niepodobne do niczego znanego, Kew. Że zatrze się granica pomiędzy rzeczywistością a fikcją, że nic nie będzie pewne, na niczym nie będzie można polegać. Nawet -- na samym sobie... nie: najmniej na samym sobie. Wybacz - mówiłbym jaśniej, gdyby to było w ogóle możliwe. Są rzeczy, których trzeba samemu doświadczyć. - Rozumiem. - Tym razem ja zamilkłem, patrzyłem na nasączane barwami zachodu morze; tratewka płetwonur- ków powoli zbliżała się ku „Ariadnie", holowana przez łódź. - A owi... ludzie z morza? To rzeczywistość, czy wytwór naszych mózgów? - Nie wiem. Z początku przypuszczałem, że to halucyna- cje. Potem nie byłem już tego taki pewien. Wychodzą znikąd - czasem ma się wrażenie, że z oceanu... Ale nie zawsze. Bywa, że budzisz się i gdy otwierasz oczy, stwierdzasz że oni... lub on przy tobie jest. Powiedziałem: on, ale właściwie to jesteś ty sam, odbity w lustrze, rozłamany na kilku jednakowych, a przecież żyjących jak gdyby własnym życiem, bo on... oni nie powtarzają ciebie, nie naśla- dują - twojej mimiki, zachowań, ruchów... Zresztą - widziałeś. - Słuchaj, Ray, powiedziałeś, że wszystko jest możliwe. Może więc są chwile, kiedy człowiek... jeden z nas - dziś był to Haskins - znajdzie się w pętli czasowej? Widzi samego siebie - z wczoraj, z przedwczoraj, jutrzejszego... czy ja zresztą wiem, z kiedy? - Też tak z początku myślałem. Ale to nie jest to. Pamiętam, kiedyś zaciąłem się przy goleniu. Kiedy się skądś zjawili, każdy z nich miał taki sam ślad na policzku, to samo skaleczenie, wiesz... Jednocześnie są różni - od ciebie i od siebie nawzajem. Jak gdybyś to był ty, tylko ukształtowany w różnych warunkach, przez różną rzeczywistość, przez sprawy czy przeżycia, których ty w swoim życiu nie doświad- czyłeś nigdy. Jakieś repliki ciebie, zdeterminowanego przez całkiem inne okoliczności. Albo - bo to mi także przycho- dziło do głowy - personifikacja cech, które w tobie nigdy nie doszły do głosu, ale wciąż masz je w sobie. Doktor Jekyll i mister Hyde - tylko że w nieskończonej ilości wariantów. Nie potrafię ci jaśniej... Raz zdałem sobie sprawę, że jeden z nich jest znacznie bardziej... bezwzględny, okrutny nawet, niż ja potrafiłbym być. To samo było zresztą dzisiaj z Haskinsem. Drugi, pamiętasz, był zupełnym kretynem... Zamilkł, przez chwilę panowała cisza, słyszałem tylko chlupot fali o burtę. A potem podjął znowu - miałem wrażenie, że teraz, kiedy już zaczął mówić, musi wypowie- dzieć wszystko - do końca. - Ludzie szaleją od tego, wpadają w obłęd. Nie można tego pojąć, nawet dotknąć. Pamiętasz, mały mówił: „prze- ciekają przez palce"... - Ten dzisiejszy był aż zbyt materialny. - Tak - dla ciebie. I do momentu, póki Juan nie odzyskał przytomności. To też charakterystyczne. W każdym razie dla kogoś, czyją repliką stanowią, są nieuchwytni zawsze. Nie możesz ich pochwycić, dotknąć... i uwolnić od tego nie potrafisz się także - przychodzą w jakichś chwilach niemoż- liwych do przewidzenia — gdziekolwiek byś się zaszył, co byś nie zrobił - są. Zresztą - nie to jest najgorsze: sny... Nie, tego wyjaśnić nie potrafią. Jeśli tu zostaniemy, będziesz je mie- wał... będziesz mógł się przekonać. Nie miałem żadnych powodów, by Rayowi nie wierzyć; w miarę słuchania mrówki przebiegały mi po plecach, pomyślałem, że jeszcze czas się wycofać — podjąłem się kierowania normalną naukową ekspedycją, nie walki z czymś, czego ludzki rozum nie zdoła pojąć, czemu nie sposób sprostać. - O ile będziesz mógł - powiedział bardzo cicho, ze znużeniem, Ray. — Myślę, że skoro raz się tu znaleźliśmy, wycofanie się... z gry nie zależy już tylko od nas samych. - Gry? Mówisz tak, jakbyś był przekonany, że bierze w niej udział ktoś jeszcze poza nami, jakaś Druga Strona... - Czasem przychodzi mi to do głowy. Ale nie mam dowodów. Nie wiem. Naprawdę nie wiem, Kew. Pewne jest tylko to, że w rejonie Trójkąta rozprzęga się nasz świat — ten, który istnieje wokół nas i w nas samych. Chwilami myślę także, że - czymkolwiek jest ta siła - muszę jej wyjść naprzeciw; przyjąć ją i zrozumieć albo się przeciw- stawić... Przypomniałem sobie tę chwilę na „Armstrongu" - mo- ment pewności, najgłębszego przekonania, że to, co się dzieje, jest jakąś milczącą próbą nawiązania ze mną kontak- tu, niesłychanie cierpliwym oczekiwaniem odpowiedzi na nie zadane pytanie - które ja, być może, powinienem odgad- nąć. I nagle zbuntowałem się przeciwko własnym myślom i całej tej rozmowie - byłem, do licha, szefem naukowej wyprawy, nie grupki spirytystów. Miałem dość parapsycho- logii, metafizyki czy co tam mogło być jeszcze. - Doktorze Raiford - usłyszałem nagle zdławiony głos van Vincenta - Płetwonurkowie... Ras Salih i pani Thea Alvarez... Zobaczyłem ich niemal w tej samej chwili, oddalonych tylko o szerokość pokładu; przed kilku minutami musieli widać przejść z tratwy na „Ariadnę". Wyglądali na ludzi ciężko chorych lub w szoku; twarz Rasa była pod ciemną opalenizną ziemistoblada, dziwnie stężała w przerażającym grymasie, słaniającą się Theę podtrzymywał marynarz z obsługi łodzi - jakby nie mogła zrobić kroku o własnych siłach. Rzuciłem się w ich stronę; kiedy już byłem przy nich, marynarz puścił Theę — zachwiała się i jak dziecinna lalka, w której przestała działać elektronowa aparatura, osunęła się miękko i bezwładnie na pokład. Ale nie znieruchomiała jak lalka. Przez kilka sekund klęczała, wsparta na jednej ręce (drugą wykonywała jakieś przedziwne ruchy, jakby coś odpychała od siebie lub chciała się osłonić), a potem, nagle, zaczęła kręcić głową; skurczonym ciałem targało drżenie; milczała, ale to nieprzytomne obracanie się głowy i dygot ciała robiły znacznie bardziej przerażające wrażenie, niż mógłby sprawić krzyk. - Thea, co pani? Znieruchomiała na moment i znowu zaczęła kręcić głową - złotobrunatne włosy rozsypały się po ramionach, zakryły pochyloną twarz. Przestała, oderwała dłoń od pokładu, wyprostowała się i usiadła na podkulonych nogach. Przez kilka sekund siedziała tak nieruchomo, jej oczy patrzyły spod rozwichrzonych włosów, rozszerzone przestrachem, nieufne i dzikie; wyglądała jak małe, wystraszone zwie- rzątko. - Spokojnie - powiedziałem, starając się, żeby w moim głosie nie wyczuła niepokoju; udawałem pewność siebie, której wcale nie miałem. I pochylając się nad jej drobną, ociekającą wodą postacią: — Spokojnie, Thea. Jesteś bezpie- czna, wśród ludzi, na „Ariadnie"... Chwyciła moją rękę, jej palce zacisnęły się. Zdumiała mnie siła drobnych, prawie dziecinnych dłoni. Oczy miała ogromne, rozszerzone przestrachem, prawie czarne; patrzy- ła na mnie chwilę z głową odchyloną do tyłu, a potem - nagłym, dziecinnym ruchem — przypadła mi do ramienia i dygocąc od powstrzymywanych łkań zaczęła wołać z przy- ciśniętą do rękawa mojego skafandra twarzą, której gorąco i rozedrganie czułem przez materiał: zapatrzenie do wewnątrz dotarła doń moja obecność i moje pytanie, bo odpowiedział - cicho, rozwlekle, z tępą roz- paczą: - Jeems - użył tak bardzo nie lubianego przez tamtego zdrobnienia, wymawiając je z żałością, jakiej bym nigdy się po nim nie spodziewał. - Jeems został. Tam. - Jak to - został? - moje palce zacisnęły się na jego ramieniu, trząsłem nim i szarpałem, jakbym w ten sposób mógł — zmuszając go do zaprzeczenia tym słowom — odmie- nić prawdę, której do wiadomości przyjąć nie chciałem. (Nie, to nie mogła być prawda: miałem wciąż w oczach ich troje, jak rano przekomarzali się przy śniadaniu, i później, gdy schodzili do lodzi - „to dlatego, że tam, pod wodą, musimy tyle milczeć" — mówiła Thea; widziałem ciągle dobry, lekko zażenowany uśmiech Jamesa Martina). -Trze- ba wracać natychmiast, szukać... - Szukałem - głos Rasa, monotonny, zrezygnowany, byt jak wschodnia melorecytacja z zamierzchłych czasów, to pozbawione nadziei wołanie niedosiężnego Boga. - Scho- dziłem cztery razy... Wszystko zaczęło się zaraz po rozmowie z panem, miałem im przekazać, żeby kończyli robotę, kiedy on... I nie mogłem go znaleźć, nie było jego boi, nic. Wiedziałem tylko, że coś mu się przydarzyło, myślałem, że jeśli znajdę go dosyć szybko... To był najlepszy płetwonurek na świecie. Nie mógł popełnić błędu, nikt tyle o morzu nie wiedział co on, tam, pod wodą, nie było zagrożenia, z którym nie umiałby sobie poradzić... Ale nie znalazłem go. Nig- dzie!... Ani ja, ani automaty. Mała - ruchem głowy wskazał znieruchomiałą Theę - szukała także. Potem... to przyszło na nią. Musiałem z nią wypłynąć. On... Jemu... Jemu wtedy już tlen musiał się skończyć... Nie godziłem się z tym, nie chciałem w to uwierzyć. Wciąż miałem przed oczyma twarz Kanadyjczyka, gdy śmiał się i przekomarzał z Rasem. To nie mogło się zdarzyć. Salih wciągnął powietrze jak człowiek, który - nurkując bez akwalungu - musi zejść jak najgłębiej. Jego głos załamy- wał się, kiedy powtórzył z wściekłą rozpaczą, z tępym, głuchym bólem: - Jeems... został, tam. Nie miał już tlenu. Nikt nie mógł mu pomóc. • Z dziennika Raya Gordona 28 czerwca 2084 r. Postanowiłem zapisywać wydarzenia, szczególnie wszyst- ko, co wydaje się niezrozumiałe lub zastanawiające; rzeczy ważne i pozornie błahe, lub zbyt osobiste, by znalazły się w oficjalnych zapisach i sprawozdaniach. Może właśnie te mato ważne sprawy, konfrontowane z zasadniczymi, pozwo- lą zrozumieć to, co wymyka się naszemu rozumieniu. A jeśli i ta wyprawa nie przyniesie spodziewanych wyni- ków, niech ci, co po nas będą usiłowali rozwiązać tajemnicę Trójkąta, nie muszą zaczynać wszystkiego od początku. Gdyby na pokładzie „Delphina", poza utrwaloną na taś- mach relacją z przebiegu badań, znaleziono jakiekolwiek nagrania, będące zapisem uczuć, wrażeń, najbardziej oso- bistych przeżyć członków załogi, być może my rozumielibyś- my cokolwiek z tego, co dzieje się z nami i wokół nas, nie posuwalibyśmy się w aż takich ciemnościach. Jest jeszcze jeden powód: wszystko, co w jakikolwiek sposób zostanie utrwalone, może mieć dla nas nieocenioną wartość w przypadku nagłej zbiorowej amnezji - zupełnej lub częściowej. Taką utratę pamięci przeżyłem już na „Sea- horse" i - cokolwiek usiłowali wmawiać we mnie lekarze - wiem, że nie była ona następstwem urazu głowy, więcej - jestem zupełnie pewien, że nie zdarzyła mi się w chwili awarii statku, lecz znacznie wcześniej. I nie tylko mnie - wszystkim. Więc na początek - fakty znane prawie każdemu z nas, zdarzenia, które spowodowały nadanie akwenowi o powie- rzchni około trzystu pięćdziesięciu tysięcy mil kwadrato- wych, znajdującemu się pomiędzy Bermudami, Florydą i Puerto Rico, nazwy „Diabelskiego" lub „Piekielnego Trójkąta", „Trójkąta Śmierci", „Trójkąta Zaginionych" czy też „Cmentarza Atlantyku". Wypadki zaginięcia statków zdarzały się tu od wieków, jak zresztą na wszystkich wodach Ziemi; te szesnasto-, siedemnasto- czy osiemnastowieczne tragedie można jed- nak wyjaśniać zupełnie racjonalnie: wiele spomiędzy zagi- nionych statków było w bardzo złym stanie technicznym, specyficzne warunki atmosferyczne w Trójkącie niejedno- krotnie musiały być nie do pokonania dla drewnianych żaglowców lub pierwszych, dość jeszcze prymitywnych stat- ków parowych i motorowych, tym bardziej, że nawigacja w tych czasach była mocno improwizowana. Trójkąt znany jest jako rejon wyjątkowo gwałtownych sztormów, częstych huraganów i silnych, kapryśnych prądów. Szczególnie nie- bezpieczne bywają północne wiatry wiejące zimą i groźne dla prymitywnych przyrządów nawigacyjnych zaburzenia magnetyczne, powodowane bliskością bieguna magnetycz- nego. Jeśli do tego dodać, że w szesnastym i siedemnastym wieku Morze Karaibskie było terenem działalności piratów, można się tylko dziwić, że wypadków tych nie zdarzyło się znacznie więcej. W latach czterdziestych ubiegłego stulecia zdarzył sie, jednak tak dziwny, tak niewytłumaczalny, że sugerował działanie sił o wiele groźniejszych niż prądy morskie czy sztormy. Od tej daty zaczęto liczyć Pierwszy Okres Aktyw- ności Trójkąta, przypadający na całą drugą połowę dwu- dziestego wieku. Piątego grudnia 1945 roku zaginęła bez śladu, w tajemniczych i nigdy nie wyjaśnionych okolicznoś- ciach, eskadra pięciu bombowców typu Grumman TBM-3 „Avenger", wyposażonych w 1600-konne silniki Wrighta, mogących rozwijać szybkość 500 kilometrów na godzinę. z obciążeniem 1000 kilogramów, a więc na owe czasy naprawdę nowoczesnych. Eskadra, dowodzona przez por. Charlesa Taylora, do- świadczonego pilota mającego za sobą 2,5 tysiąca godzin lotów, wystartowała jako „Lot nr 19" o godzinie 14.10zdziś już nie istniejącego lotniska Ford Lauderdale na Florydzie. Leciała na północny-wschód, w kierunku Bahamów. Wa- runki atmosferyczne były doskonałe. W ciągu pięciu kwadransów lot odbywał się bez zakłóceń. Samoloty wykonały zadanie: zrzucenie torped na pływający cel w pobliżu wysp Bimini. Tuż przed powrotem do bazy, około 15.15 dowódca eskadry nadał alarmującą wiadomość, że eskadra zgubiła kurs i nie widzi spodziewanego lądu. „Nie potrafię określić naszej pozycji - meldował. - Straciliśmy orientację. Nie jesteśmy pewni, gdzie jest zachód. Wszystko się pokręciło. Przyrządy źle wskazują". Był bardzo zdener- wowany. Zdążył jeszcze powiadomić, że nie działają kompasy, po czym łączność z eskadrą została zerwana. Zaniepokojona baza bez przerwy prowadziła nasłuch; docierały do niej pełne niepokoju rozmowy prowadzone między pilotami, ale jej potężny nadajnik nie był już przez nich odbierany, irn Ze strzępów wyłapywanych rozmów dowiedziano się, ze por. Taylor z nieznanych przyczyn zdał dowództwo eskadry innemu pilotowi - kpt. Stiversowi, że kończy się paliwo, wiatr osiąga prędkość 120 kilometrów na godzinę, a wszyst- kie instrumenty pokładowe „zwariowały" i każdy z nich daje zupełnie inny odczyt. „Nie wiemy, gdzie jesteśmy" - nada- wał Stivers, zrozpaczony. Słyszalność stawała się coraz słabsza. Baza nadała sygnał nieszczęścia - MAYDAY. Na poszukiwanie eskadry wyru- szył ciężki samolot-wodnopłatowiec typu „Martin-Mari- ner"; tymczasem o godzinie szesnastej zaginiony patrol znów się odezwał: usłyszano okrzyk Stiversa: „Mój Boże! Wygląda, jak gdyby... Ocean nie jest taki, jak być powi- nien... Jesteśmy pogrążeni w białej wodzie". Po chwili wypowiedział jeszcze jedno zdanie: „Jesteśmy nieodwołal- nie straceni". A potem - ostatni już znak życia - niezrozu- miałe słowa: „Nie lećcie za nami... oni wyglądają, jak gdyby przybyli z zewnętrznej przestrzeni..." Z dowódcą samolotu wysłanego na poszukiwania także nie można było nawiązać kontaktu; łączność została prze- rwana zaraz po nadaniu pierwszego meldunku do bazy. Zaopatrzony w specjalne instrumenty i urządzenia mające pomóc lotnikom eskadry w przypadku wodowania, wodno- płatowiec wraz z dwunastoosobową ekipą ratowniczą prze- padł również bez śladu. Zniknięcie w ciągu kilku godzin 6 samolotów z 27 ludźmi spowodowało ogromne poszukiwania; wzięło w nich udział 240 samolotów startujących z lądu i 67 z lotniskowców, 4 niszczyciele, 18 statków Straży Przybrzeżnej, kilka okrętów podwodnych, specjalne jednostki ratownicze, setki prywat- nych jachtów i łodzi. Przez cały następny dzień lecące wolno na wysokości 100 metrów nad morzem samoloty przeczesy- wały obszar sześciuset tysięcy kilometrów kwadratowych. Nie znaleziono nic, żadnych szczątków — nawet plam rozla- nego oleju. Eskadra i wysłany jej na pomoc „Martin-Mari- ner" przepadły - jakby roztopiły się w powietrzu czy oceanie. Aż do dziś nie udało się tej tragedii wyjaśnić. Awarii silników nie mogło ulec jednocześnie sześć samolotów. Zderzenie w powietrzu, rozbicie się ich z innych przyczyn musiałoby pozostawić ślady na powierzchni wody. Zaburze- .nia magnetyczne nie mogły spowodować, by samoloty latały w kółko, aż do wyczerpania paliwa; w takim przypadku wzięłyby kurs na słońce; atmosferyczne nie powinny stano- wić zagrożenia dla samolotów wyposażonych w tak potężne silniki. A gdyby nawet zdarzyło się coś z tych rzeczy i samo- loty były zmuszone do wodowania, załogi przesiadłyby się na pneumatyczne tratwy, które, umocowane na zewnątrz ka- dłubów, w zetknięciu z wodą odczepiały się automatycznie. Nawet w przypadku, gdy maszyny, waląc się ciężko w morze, tonęły natychmiast, tratwy te unosiły się na powierzchni - byłyby zatem łatwo zauważalne dla przeczesujących ocean ratowników. Pytań bez odpowiedzi można by zresztą posta- wić jeszcze wiele: co mogło spowodować tak błędną orienta- cję, że piloci nie tylko nie umieli określić swojej własnej pozycji, lecz nawet nie wiedzieli, gdzie znajduje się zachód? Co oznaczały nigdy nie wyjaśnione słowa: „Jesteśmy pogrą- żeni w białej wodzie", lub jeszcze bardziej zdumiewające: „Oni wyglądają jak z zewnętrznej przestrzeni"? Oczywiście najłatwiej było wyjaśniać wszystko interwen- cją Kosmitów - toteż, kiedy w dwa lata później zaobserwo- wano pierwsze niezidentyfikowane obiekty latające, inter- pretacja zdarzeń poszła w tym właśnie kierunku. Razem z rosnącą w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwu- dziestego wieku historią wywołaną rzekomo działalnością Kosmitów, zwanych wówczas UFO, mnożyła się też ilość naukowych i pseudonaukowych hipotez, tłumaczących w ten sposób zaginięcie eskadry i wysłanego na jej ratunek wodnopłatowca. Zanim ich zwolennicy mogliby zdobyć dowody potwier- dzające tę wersję, zdarzył się nowy, budzący równie wiele wątpliwości wypadek. W styczniu 1948 r. zaginął, przero- biony z bombowca typu „Lancaster", wyposażony w potęż- ne silniki samolot pasażerski „Star Tiger", lecący na Bermu- dy. O godzinie 10.30 wieża kontrolna na lotnisku bermudz- kim odebrała od kapitana komunikat: „Znajdujemy się około stu mil od was. Przylecimy zgodnie z planem. Pogoda i zachowanie samolotu wspaniałe". Był to ostatni znak życia; nie odebrano żadnego sygnału wzywającego pomocy czy też donoszącego o jakichkolwiek kłopotach. Pomimo to „Star Tiger" nie wylądował. Ani na Bermudach, ani na żadnym innym lotnisku. Wśród 25 pasażerów samolotu znajdował się marszałek lotnictwa jednego z ówczesnych państw, zwanego Wielką Brytanią. I w tym wypadku poszukiwania zaginionego sa- molotu odbywały się więc na wielką skalę. Czterdzieści samolotów i dwanaście okrętów, łącznie 1100 ludzi, prze- szukiwało ocean na obszarze 300 tysięcy kilometrów kwa- dratowych. Żadnych śladów nie znaleziono. W rok później zaginął bliźniaczy samolot tych samych linii lotniczych, „Star Ariel", lecący z Londynu do Santiago de Chile. Po zatankowaniu paliwa na Bermudach wystartował w kierunku Jamajki; kapitan, w trzy kwadranse po starcie, nadał wiadomość: „Pogoda piękna i samolot spisuje się doskonale. Spodziewam się lądować w Kingston zgodnie z planem". Był to ostatni komunikat. Olbrzymie poszukiwa- nia, w których wzięły udział samoloty Straży Przybrzeżnej, superfortece B-29 i B-7 i odbywające w tej okolicy mane- wry okręty amerykańskie - w sumie ponad 14000 ludzi - i tym razem nie dały żadnego rezultatu. Nie znaleziono bodaj najmniejszych szczątków lub plam oliwy na wodzie, które w przypadku rozbicia się samolotu powinny unosić się na przestrzeni wielu kilometrów. Był to początek długiej serii tajemniczych wypadków. W tym samym czasie przepadła o 150 kilometrów od Bermudów superforteca amerykańska C-54, w roku 1948 - samolot DC-3 z załogą i 36 pasażerami, w dwa lata później amerykański Globmaster. W roku 1952 brytyjski York Transport z 33 pasażerami, w 1954 r. „Constellation" z 42 pasażerami na pokładzie, w 1956, przerobiony na cywilny transportowiec, samolot wojskowy B—25 i wodnopłato- wiec Navy Martin P5M. Wypadki zdarzały się niemal rok po roku; w 1962 zginął tankowiec KB-50, w 1960 - Cargomas- ter C-119, w 1967 samolot Chase YC-122. Daty i nazwy można wymieniać długo, nie one jednak są ważne. Najistot- niejsze jest podobieństwo wszystkich tych wypadków: sa- moloty były pilotowane przez doświadczonych lotników i kierowane przez dobrych nawigatorów, wszystkie miały aparaty radiowe i ekwipunek ratowniczy, ich stan techniczny nie budził żadnych zastrzeżeń. Wszystkie przepadły w czasie ltł dobrej pogody, nie uratował się nikt z pasażerów ani z zało- gi, nigdy nie znaleziono żadnych szczątków czy śladów. Zrozumiałe, że wydarzenia te wywołały ogromne zaniepo- kojenie, wzbudzając międzynarodowe zainteresowanie. Tym bardziej, że w tym samym czasie zaczęły mnożyć się tajemnicze wypadki zaginięcia statków i jachtów lub ich załóg. Nigdy nie zdołano wyjaśnić, co stało się przyczyną zniknięcia całej załogi jachtu „Gloria Colite" w 1940 r., płynącego z wyspy San Vincent, lub w 1944 kubańskiego frachtowca „Rubikon"; obydwa statki były nie uszkodzone i najzupełniej sprawne, nie stwierdzono na nich śladów popłochu lub przygotowań do opuszczenia ich przez załogę. Jachty „Cinnemare IV" i „Mapie Bank" spotkał taki sam los. W roku 1950 zniknął bez śladu wraz z całą swoją załogą frachtowiec „Sandra", dobrze wyposażony w najnowsze urządzenia nawigacyjne i radiokomunikacyjne, płynący wzdłuż wybrzeży Florydy, przepadł też kecz „Providence"; będąc w odległości sześćdziesięciu mil od Hamilton na Florydzie zapowiedział on drogą radiową kapitanowi portu, że za pięć godzin wejdzie na redę, po czym jak gdyby zdematerializował się - wysłane na poszukiwanie helikopte- ry nie dostrzegły na powierzchni oceanu żadnych śladów katastrofy. W 1969 r. w podobny sposób zaginął statek „Fernandina" - to tylko kilka spomiędzy wielu przykładów, nieliczne nazwy z ogromnej liczby zaginionych na tym akwenie do końca XX wieku jednostek pływających. Na innych obszarach morskich statki ginęły także, pod tym względem Trójkąt nie stanowił wyjątku. Równie ponu- rą sławę miało Morze Japońskie, nazwane zresztą także „Diabelskim", znajdujące się dokładnie po przeciwnej stro- nie globu. Jednakże w atmosferze katastrof zdarzających się w Trójkącie Bermudzkim było coś odmiennego, coś tak niesamowitego, że spowodowało największe zainteresowa- nie naukowców i opinii światowej tym właśnie regionem. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia kilkanaście kolejnych ekspedycji prowadziło bada- nia w strefie Trójkąta, żadnej z nich jednak nie udało się nic pewnego ustalić; wysuwane przez naukowców z różnych dziedzin hipotezy nie znajdowały potwierdzenia. Wraz z rozwojem nawigacji, coraz doskonalszą konstrukcją stat- ków i znajdujących się na nich urządzeń, żegluga na wszyst- kich innych, nawet mających równie złą sławę, akwenach stawała się z roku na rok coraz bardziej bezpieczna, wypadki zatonięcia lub rozbicia się statku należały do zupełnej rzadkości. Jedynie tu, w Trójkącie, nie zmieniało się nic - jak gdyby zachodzące w nim wydarzenia rządziły się od- miennymi prawami, nieznanymi i niemożliwymi do pojęcia przez człowieka. W Organizacji Narodów Zjednoczonych - odpowiadają- cej w jakimś stopniu naszej, Światowej Organizacji Sfedero- wanych Narodów - zaczęto rozważać problem zamknięcia tego regionu dla żeglugi. Pociągałoby to jednakże za sobą ogromne koszty i znaczne utrudnienia w kontaktach mię- dzynarodowych, na jakie rywalizujące ze sobą, wydające znaczny procent dochodu narodowego na eskalację zbrojeń państwa nie chciały się zgodzić. Projekt konwencji dotyczą- cej Trójkąta Bermudzkiego nigdy nie został ukończony. I właśnie wówczas, gdy sytuacja wydawała się absolutnie bez wyjścia, wypadki tajemniczych zaginięć przestały się wyda- rzać. Od 2001 roku rozpoczął się okres nazwany przez bermudologów „Okresem Spokojnego Trójkąta" - w ciągu czterdziestu lat nie było ani jednego wypadku, żegluga i komunikacja powietrzna stały się tutaj równie bezpieczne jak pływanie albo latanie nad spokojną sadzawką w parku. Toteż tym większym zaskoczeniem stała się w 2041 roku tragedia ogromnego, najnowocześniejszego w tym czasie statku pasażerskiego „Cindarella", zbudowanego w cieszą- cej się najwyższą renomą stoczni aleksandryjskiej na zamó- wienie Biura Integracji Narodów ŚOSN. W tych pierwszych latach Ery Otwartych Granic program integracyjny - oficjalnie uznawany przez wszystkich - w praktyce na każdym kroku napotykał opory wynikające ze starych jak ludzkość uprzedzeń, szowinizmu i przesądów narodowościowo-rasowych. Głównym zadaniem stało się więc wychowanie nowego pokolenia w atmosferze pozba- wionej nietolerancji, podziałów na „my" i „oni", stereoty- pów myślowych w rodzaju „Murzyni są leniwi", a „Anglicy pozbawieni temperamentu", wszelkiego generalizowania, a nawet odmiany patriotyzmu, zwanego „obronnym". Jed- nym ze sposobów przełamywania tych barier już w wieku dziecięcym było organizowanie nauki i zabawy w grupach międzynarodowych; dzięki nieźle już rozwiniętej komuni- kacji bolidowej całotygodniowy pobyt małego Węgra, Pola- ka, Norwega czy Marokańczyka w przedszkolu z internatem w — powiedzmy — Kanadzie, wraz z powrotem do domu na trzy ostatnie, wolne dni tygodnia, nie stanowił żadnego problemu. Organizowano też międzynarodowe Koła Zabaw i Zainteresowań, w których łącznikiem między dziećmi miały być przede wszystkim wspólne zamiłowania. W latach pięćdziesiątych metodę tę definitywnie zarzucono -okazało się bowiem, że w miejsce szowinizmu narodowościowego tworzą one, nieomal równie silny, szowinizm uzdolnie- niowy. Ale w 2041 roku nikomu jakoś nie przyszło to do głowy. Zgrupowania wyrastały jak drzewa na pożywce dexif iliowej; „Cindarella" miała być pierwszym transatlantykiem z serii trzydziestu przeznaczonych na międzynarodowe kolonie pływające. Jej wodowanie odbyło się szczególnie uroczyście, komunikaty o przebiegu rejsu transmitowano w tele- i sfero- wizji, nakręcono kilometry taśmy ze specjalnym serwisem kinowym i prasowym. , Oglądałem je, prawie wszystkie z tych, które jakoś prze- trwały do naszych czasów. Na zdartej, chwilami tracącej niemal zupełnie złudzenie trójwymiarowości, taśmie białe, żółte i ciemnoskóre dzieciaki goniły się po pokładach, wywieszały przez reling, wełniste i prostowłose główki po- chylały się nad czymś zbliżone zaciekawieniem - korespon- denci, jak mogli, wygrywali kontrasty: pucołowata Nigeryj- ka i jasnooki Skandynaw nad żyrokompasem, Francuzka i Algierczyk budujący model wiro-żaglowca, mały Lapoń- czyk, który nawet na noc nie chce rozstawać się z misiem, ubranym w białą czapkę kapitana Wielkomorskiej Żeglugi. Robili, co było w ich mocy, by wzruszyć widzów, a jedno- cześnie utwierdzić w przekonaniu, że Rejsy Dzieci będą stanowić jedno pasmo zabawy i radości. Pogoda była wspa- niała, żegluga przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Pod koniec drugiego tygodnia rejsu, 8 kwietnia, „Cinda- rella" znalazła się na wysokości Andros, o 23.30 statek miał wejść do portu Andros Town, kapitan, George Mason, nadał komunikat: „Statek spisuje się nadzwyczajnie. Pogo- da doskonała. Dzieci zdrowe". Na nabrzeżu portowym gromadzili się już rodzice. Przed zmierzchem na „Cindarel- li" miała odbyć się wielka zabawa połączona z konkursami i loterią - korespondenci szykowali się do nadania serwisu prasowego. O 17.30 matka jednego z chłopców, Nicole Lenormand, połączyła się z synem. „Mamusiu, ja jestem wielorybem - opowiadał, przejęty. - Mam bardzo ważną rolę, tylko że ogon ciągle się odkleja, więc muszę lecieć, żeby go przykleili. Jest wspaniale, opowiem ci o wszystkim po zabawie, ale teraz naprawdę już muszę lecieć". O 18.00 - jak co godzina - stacja kontrolnego nasłuchu wywołała transatlantyk. Odpowiedzi nie było. Natychmiast rozpoczęły wywoływanie go wszystkie stacje radiowe w tym rejonie, wraz z najsilniejszą, o międzykonty- nentalnym zasięgu, zakotwiczoną u wybrzeży Bermudów radiostacją „Master Voice". Mimo wielogodzinnego nasłu- chu i regularnego, co 10 minut, wywoływania, nie zdołano uzyskać połączenia. 0 18.30, a więc już w pół godziny od zamilknięcia „Cindarelli", z San Andros, Nassau, Bullock's Harbour, Freeport i Teąuesta wystartowały na poszukiwania samolo- ty M-18 i M—48, superloty „Red Horse-3" i siedemnaście ratowniczych wodnopłatowców BJ-6; w sumie 96 maszyn. Z Andros, wysp Bahama i Abaco wypłynęło 119 statków, w tym 8 lotniskowców i 16 specjalnie przystosowanych do akcji ratowniczych ścigaczy typu „Narval-2" i „Shark-8". Z Cape Canaveral wystrzelono 3 rakiety okołoziemskie niskiej orbity z urządzeniami telemetrycznymi i wysokoczu- łymi radaronamiernikami na pokładzie; w ciągu 45 minut przelotu nad przeczesywanym akwenem przekazywały do bazy dokładne zdjęcia powierzchni oceanu. Dwadzieścia trzy tysiące ludzi przez ponad trzy tygodnie przeczesywało obszar o powierzchni 600 tysięcy kilometrów kwadrato- wych. Scenariusz dwudziestowiecznych wypadków powtó- rzył się w najdrobniejszych szczegółach: nie znaleziono , żadnych, najmniejszych bodaj śladów. „Cindarella" zniknę- 4 ła, po prostu przestała istnieć. Widziałem taśmy, na których sfilmowano sceny rozgry- , wające się po zniknięciu statku: tłumy napierające na grawi- bariery ogrodzeń gmachów Światowej Organizacji i Biura ' Integracyjnego, matki i ojców koczujących dzień i noc pod budynkami radiostacji i kapitanatów portów na Bahamach i Andros, usiłujących wedrzeć się na pokłady wypływających statków. Ich twarze... nie, tego nie potrafię opowiedzieć. Po 127 trzech tygodniach zaniechano dalszych poszukiwań, ogła- szając żałobę ogólnoświatową. Wśród ogólnego zainteresowania losami „Cindarelli" niemal bez echa przeszły dwa następne wypadki: w nocy z 19 na 20 kwietnia zniknął, idący w szyku 24 okrętów przeczesu- jących morze w okolicy East Brother, rakietowy lotnisko- wiec „Peace", a w dwa dni później „Estella", ścigacz typu „Shark-3". I w tych wypadkach okoliczności były niemal takie same: aż do ostatniej chwili statki nadawały normalne komunikaty, nie meldowały o żadnym zagrożeniu czy awarii. Powołana przez Światową Organizację Sfederowanych Narodów komisja dochodzeniowa, której zadaniem było zbadanie przyczyn tragedii, po niemal rocznej pracy złożyła sprawozdanie, w którym najczęściej powtarzającymi się słowami były: „nie stwierdzono". A więc nie stwierdzono zaburzeń atmosferycznych czy magnetycznych, nie zarejes- trowano podwodnych wybuchów lub drgań sejsmicznych, nie było dużej fali, wykluczono możliwość napotkania przez statek miny lub bomby, pozostałej po którejś z wojen, wybuch reaktora czy awarię urządzeń, uznano za niemożli- we rozbicie się statku, jego zatonięcie w przeciągu kilku sekund i to bez pozostawienia na powierzchni jakichkolwiek śladów... Sprawa pozostała nie wyjaśniona, dochodzenie zamknięto. Żeglugę w strefie Trójkąta znacznie ograniczono, statki, których kursy przecinały ten akwen, przechodziły przed wyruszeniem w rejs drobiazgową kontrolę techniczną, przy- jęto jako zasadę, że po objętym zagrożeniem obszarze poruszać się mogą tylko w konwojach składających się z kilku, co najmniej dwóch jednostek pływających. Mimo to, w roku 2043 zginął w ten sposób transatlantyk „Lope de Vega" wraz z towarzyszącym mu, przystosowanym do kon- wojowania niszczycielem „Wiking-II", a w rok później dwa statki-przetwórnie „Blue Fisch" i „Silver Fisch" eskortowa- ne przez atomowy konwojer „Enrico Fermi". Trasy linii pasażerskich zaczęły omijać „Piekielny Trójkąt", tak jak - od czterdziestego pierwszego roku — omijały go, nadkłada- jąc drogi, trasy pasażerskich linii powietrznych; tylko jedno- stki eksplorujące bogactwa naturalne dna i oceanu lub niezbędne dla utrzymania połączeń między położonymi w obszarze Trójkąta wyspami poruszały się na tych wodach; służbę na nich, opłacaną wyżej od służby na wewnątrzukła- dowych statkach kosmicznych, przyjmowali prawie wyłącz- cie ludzie, dla których zagrożenie i element ryzyka stanowiły niezbędny składnik życia (wraz ze zmniejszaniem się liczby niebezpiecznych zawodów i zakończeniem wojen wielu z nich nie miało zatrudnienia). W następnych latach coraz trudniejsze stało się kompleto- wanie załóg nawet spomiędzy owej „Legii Straceńców", gotowych podejmować się najszaleńszych zadań. W 2047 roku zaginął, odbywający regularne rejsy pomiędzy Free- town a Nassau siatek pasażerski „Nereida", w roku 2048 prowadzący badania dna morskiego w rejonie Walker Cay statek-baza naukowa „Capitaine Nemo", w 2049 trawler- przetwórnia „Quatzetqoatl", w roku 2050 samolot pasażer- ski linii Nicholl's Town - Nassau z pięćdziesięcioma sześcio- ma pasażerami na pokładzie i RC-3 służby meteorologicznej z pięcioosobową załogą. W 2051 - lokalny bolid Eleuthera- Abaco oraz latarniowiec „Joshua Slocum". Zgromadzenie ŚOSN powróciło do porzuconego przez ONZ w 2000 r. projektu ewakuacji wysp, lecz ta na pozór zupełnie racjonalna propozycja spotkała się z radykalnym oporem samych zainteresowanych - okazało się przy tym, że można czuć się jednocześnie obywatelem całej Ziemi i nie wyrażać zgody na opuszczenie miejsca, które uważa się za swój dom. Pokaźne fundusze przeznaczone na przeprowa- dzenie tej akcji postanowiono więc zużyć na zorganizowanie szczegółowych badań Trójkąta - decyzja, przyjęta przez społeczeństwo Ziemi z aprobatą; rezygnacja nigdy chyba nie należała do charakterystycznych cech homo sapiens, a w pierwszych latach eksploracji Układu i ogólnego przeko- nania o nieistnieniu barier nieprzekraczalnych dla ludzkości wydawała się wręcz nie do przyjęcia. Badania naukowe nabrały rozmachu dopiero w 2052 roku. Ruszyła pierwsza poważna ekspedycja na zbudowa- nym w rekordowym tempie statku-bazie „Tristao da Cun- ha". Jego konstruktor, Thomas Graham, gwarantował, że statek utrzyma się na wodzie nawet po utracie zbiorników wypornościowych. Istotnie - nie zatonął - w pół roku po zaginięciu, a w dwa miesiące po zakończeniu bezowocnych poszukiwań, patrolowiec Służby Przybrzeżnej natknął się nań w pobliżu Jacksonville Beach; dryfował w kierunku północno-wschodnim, nie uszkodzony, lecz bez jednego człowieka na pokładzie; zniknięcia płynących na nim nau- kowców i załogi nigdy nie zdołano wyjaśnić. Lęk przed podzieleniem ich losu okazał się tak wielki, że dopiero w 2058 roku zdołano skompletować następną eks- pedycję. Ulepszona wersja „Tristao da Cunha", „Horatio Nelson", wypłynął 20 maja 2058 z Nassau i aż do listopada prowadził prace naukowe. Niczego nieznanego lub szczegól- nego nie udało się odkryć. Podobny efekt dały badania prowadzone ze statków: „Marco Polo" w 2060 r., „Alfa Persei II" w 2063 i „Allan Sandage" w 2065. Żadna z tych ekspedycji nie wykryła niczego, co mogłoby być przyczyną znikania ludzi i statków. Żadne z badanych zjawisk - magnetycznych, oceanograficznych, meteorologicznych i in- nych — nie uzasadniało tajemniczych katastrof. A jednak statki, samoloty, bolidy ginęły dalej. W 2067 roku ruszyła największa w dziejach Trójkąta ekspedycja, złożona z sześciu statków. Użyto w niej wszyst- kich poprzednich: „Tristao da Cunha", „Horatio Nel- son", „Marco Polo", „Alfa Persei II" i „Allan Sandage". Wypłynęły 20 grudnia z San Juan, 27 grudnia miał dołączyć do nich płynący z Freetown, najnowocześniejszy, niedawno zbudowany „Randolph O'Neil". Badany akwen podzielono na sektory, każdy ze statków-baz miał badać jeden z nich. Zgodnie z planem „Randolph O'Neil" połączył się z pozos- tałymi statkami i powiadomił o dotarciu do swojego sektora. Kolejny komunikat zapowiedziano na 9.00 rano 28 grudnia. O oznaczonej godzinie „Randolph O'Neil" nie odezwał się. „Horatio Nelson" i „Alfa Persei II", statki z sąsiednich sektorów, rozpoczęły wywoływanie. Bez skutku. W tydzień później w taki sam sposób zniknął „Tristao da Cunha"; te wypadki spowodowały czasowe zawieszenie prac badaw- czych, których nigdy już nie podjęto. W końcu roku 2068 ŚOSN przystąpiła do ewakuacji ludności zamieszkującej wyspy. Lecz część mieszkańców nie zgodziła się opuścić tych terenów. Sprawa pozostała nie rozstrzygnięta, tym bardziej że w tym czasie nie można było zrezygnować z bogactw naturalnych tak wielkiego akwenu, eksploracja Układu Słonecznego przynosiła wciąż jeszcze raczej symboliczne rezultaty, a eksploatowane od wieków zasoby Ziemi były na wyczerpaniu. Niezależnie od rezulta- tów akcji ewakuacyjnej problem Trójkąta byłby zatem otwarty. Kolejna ekspedycja wyruszyła jednakże dopiero w 2073 roku, na pokładzie najbardziej nowoczesnego, budowanego z uwzględnieniem wszelkich możliwych i niemożliwych za- grożeń statku-bazie, n/s „Seahorse". Brałem w niej udział jako asystent profesora Olmsteada. Jak większość ekspedy- cji podjęliśmy prace w okresie najsilniejszych zaburzeń meteorologicznych, wypływając z Miami 14 maja i planując ich zakończenie w końcu października lub pierwszych dniach listopada. Mimo to pogodę mieliśmy całkiem znośną; raz tylko, szesnastego dnia, musieliśmy sztormować — statek znalazł się w strefie silnego wiatru, wiejącego z szybkością 310 kilometrów na godzinę, właściwie już huraganu. „Seahorse" przetrzymał tę próbę znakomicie, dając najlepsze świadec- two swoim konstruktorom. Ale wtedy właśnie, raptem, już przy wspaniałej i słonecz- nej pogodzie, zaczęło się coś dziać - choć były to zmiany nie tyle otaczającego nas świata, co przebiegające w nas samych, graniczące z parapsychologią i metafizyką, niemożliwe do wyjaśnienia przez którąkolwiek z nauk opartych na empirii. Tajemnicze, niepojęte wypadki, strach... nie, tego nie będę opowiadał. Choćbym utracił ponownie pamięć, tego co działo się na „Seahorse" nie zapomnę, nie mogę; utrwalone na zawsze, nie objęte amnezją, wspomnienia owych przeżyć to właśnie pozostałość zmian we mnie, które wtedy... Z dnia na dzień zmienialiśmy się z członków wyprawy naukowej w gromadę śmiertelnie przerażonych, na wpół oszalałych zwierząt. Potem - jeden po drugim - zaczęliśmy tracić pamięć. Dotknięty amnezją stawał się całkowicie bezradny - niezdolny poradzić sobie nie tylko z otoczeniem, ale i z włas- nym ciałem; dorosły człowiek z mózgiem niemowlęcia, nie przechowującym żadnej koniecznej do życia informacji, nie panującym nawet nad żadnym odruchem. Kiedy postanowi- liśmy - ci, których to jeszcze nie dotknęło - wracać, było za późno. „Seahorse" przestał nadawać i odbierać komunikaty radiowe 9 czerwca. Co działo się z nami wówczas, nie wiem. Ja także straciłem pamięć - swoją przeszłość odzyskiwałem w ciągu długiego leczenia, późniejsze losy moje i „Seahorse" znam już tylko z relacji: po kilku dniach odnaleziono mnie w morzu, na wpół utopionego. Ze stu dwudziestu czterech ludzi na „Seahorse" przeżyłem tylko ja jeden. Miałem dosyć — Trójkąta i wszystkiego. Chciałem wrócić do równowagi, zapomnieć, żywiłem wtedy jeszcze nadzieję, że z moich telepatycznych umiejętności będę się mógł wyleczyć. Żyć jak zwykły człowiek. Zamierzałem zrezygno- wać z badań, podać się do dymisji. Właśnie wtedy poznałem Kris; zwróciłem na nią uwagę właściwie przez to tylko, że była jedyną osobą, której myśli nie odbierałem (ten pierw- szy okres był dla mnie koszmarem). Potem... Została i to, że znowu mogłem stać się normalnym człowiekiem, zawdzię- czam tylko jej. Więcej: jeżeli człowiek, który przeszedł przez piekło, znalazł się na granicy obłędu, poznał to, co w naturze ludzkiej, w jego naturze, najbardziej przerażają- ce, może w ogóle być jeszcze kiedyś szczęśliwy, to ja nim byłem. Te pięć lat - od siedemdziesiątego czwartego do dziewią- tego - wypełniła mi praca w Międzynarodowym Instytucie Oceanografii i Kris. Zaczynałem liczyć się wśród bermudo- logów; tylko ja wiedziałem, jak niewiele znaczą te moje prace, że są zaledwie niezdarnym pełzaniem po orbicie problemu, gdy on sam nadal pozostaje nietknięty. Mimo to zaproponowano mi udział w mającej wyruszyć w 2079 roku ekspedycji „Delphina". Miałem być głównym fizykiem. Odmówiłem. Zamiast mnie wzięła w niej udział Kris. Chciała - tyle przynajmniej zdołałem potem zrozumieć — swoją obecnoś- cią usprawiedliwić mnie jakby, osłonić; miała nadzieję, że komentarze brzmieć będą: „odstąpił jej stanowisko" - nie: „stchórzył". „Delphin" zaginął. Nie uratował się nikt. A teraz, w pięć lat później, zgodziłem się wziąć udział w ekspedycji, którą kieruje Kew. Może dlatego, że wówczas nie znalazłem w sobie nawet tyle odwagi, żeby popłynąć z nią razem, pomimo wszystko, i zginąć razem, skoro nie potrafi- łem skłonić jej do zmiany raz podjętej decyzji. Może gdzieś w mojej podświadomości tkwi bezsensowna nadzieja, której zaprzeczają wszystkie znane mi fakty, że można przeciwsta- wić się sile, która zabiła Kris, że jednak kiedyś zdołamy ją pokonać i uczynić niegroźną. I że to będzie moja- ludzkości - zemsta. Dziecinne? Tak, oczywiście. Ale człowiek nie zawsze w swoim postępowaniu powoduje się rozsądkiem i logiką. No, tak. To chyba byłoby wszystko. W jakiejś wolnej chwili będę musiał przejrzeć tę taśmę, usunąć z niej to, co nikogo poza mną samym nie zainteresuje. Chyba chwilami ponosiło mnie trochę. Zostawię tylko fakty - dobrze, że pamiętam ich tyle. Po śmierci Kris, kiedy szukałem dla siebie odpowiedzi, z upo- rem starając się w przebiegu najnowszych i zeszłowiecznych wydarzeń wytropić coś, co przegapili inni, coś, co pomoże mi odnaleźć jakąś nitkę, da bodaj cień szansy na zrozumienie Trójkąta, najmniej trzydzieści razy przesłuchiwałem taśmy rejestratorów; do dziś potrafię cytować z pamięci całe fragmenty zapisów. Być może to się przyda. 29 czerwca 2084 r. Postanowiono kontynuować badania nie odstępując od założonego programu. Na zebraniu ogólnym, w którym brali udział nie tylko naukowcy, lecz i członkowie załogi - od van Vincenta po wszystkich marynarzy - decyzja taka została podjęta jednogłośnie. Po lunchu, jak gdyby nic ważnego się nie zdarzyło, wszyscy zaszyli się w swoich pracowniach, chociaż tylko Auboyer może mieć bodziec do prowadzenia badań; dla pozostałych jest to właściwie powtarzanie doświadczeń, które już inni wykonywali przed nimi nie osiągając żadnego rezultatu. Natomiast Marcel promienieje. Drugi dzień podwodne roboty prowadzą prace w odkrytym przez płetwonurków mieście, filmują, wydobywają coraz to nowe znaleziska - archeolodzy prawie nie wychodzą ze swojej pracowni, nie odrywają się od ekranów. Marcel pokazał się tylko raz, na obiedzie, siedział przy mnie, toteż musiałem wysłuchać - chyba już po raz trzeci - całej jego teorii. Wciąż ma nadzieję że tajemnicę Trójkąta wyjaśni działalność podwodnej cywi- lizacji - ludzi, którzy po zatopieniu kontynentu przystoso- wali się do życia na dnie oceanu. No cóż... tego także nie możemy wykluczyć. Od chwili, gdy byłem świadkiem znikania „Armstronga" zastanawiam się, czy nie jest to po prostu jakiś rodzą. 13: energii, dotychczas nie znanej. Energii zdolnej do rozrywa- nia sił spójności cząstek w ciałach stałych, bez występowania jakichkolwiek zjawisk mogących - z punktu widzenia naszej dotychczasowej wiedzy - efekt taki wyjaśnić, a jednocześnie oddziałującej na mózg i psychikę człowieka. By jednak móc ją, chociażby w przybliżeniu, określić, musiałbym mieć o wiele więcej danych niż te, którymi dysponuję. Próbowa- łem, całe popołudnie przesiedziałem w pracowni, ale było to poruszanie się w próżni, poszukiwanie igły w Galaktyce; nawet komputer traktował mnie jak idiotę, wyrzucając sygnał „brak danych" przy każdej próbie ułożenia programu poszukiwań. Pogląd, że wypadki w Trójkącie należy przypisywać okre- sowemu działaniu nie znanej nam energii lub nieznanych właściwości energii już znanych, na przykład magnetyzmu, podziela także Irving; dziś znów rozpoczął dyskusję na ten temat. Tyle, że - jego zdaniem - energią tą posługują się Istoty Kosmiczne. Nie wiem... Czasami sam dość bliski byłem takiego przekonania; ta przedziwna i potężna Obec- ność, którą, w pewnych momentach odczuwa człowiek poddany owym siłom... Wydaje mi się jednak, że jest to znacznie bardziej skomplikowane, niż chciałby Irving - jeśli to byłby Kontakt, to zupełnie odmienny od naszych wyobra- żeń, nie mający nic wspólnego z Kosmitami na latających talerzach. Dlatego czasem złości mnie Irving z tą swoją pewnością siebie, zresztą Auboyer także. Nie, tak nie wolno. Wszyscy poszukujemy, miotając się w ciemności. Być może któryś z tych dwóch ma rację, a ja niepotrzebnie komplikuję sprawę, jak gdyby wybieranie najtrudniejszej drogi gwarantowało, że będzie to droga właściwa. No, dobrze, Gordon. Na dzisiaj dosyć - nie jesteś w specjalnie dobrej formie, stary. 30 czerwca 2084 r. Dziś przyszła do mnie Thea: byłem w pracowni sam, kiedy zapukała, nieśmiało, nie odważając się nacisnąć zwalniacza drzwi - musiałem otworzyć je sam, od wewnątrz. Stała na progu, trochę bledsza niż zwykle, z podkrążony- mi oczami, ale tak samo ładna, rozbrajająca swoją kruchoś- cią i wielkimi oczyma dziecka, w których - nawet po tych trzech dniach - nie było żalu ani wyrzutu; chyba właśnie dlatego zawstydziłem się, że ani razu w ciągu minionych dni nie zdobyłem się na to, by ją odwiedzić, zapytać, jak się czuje, czy nie potrzeba jej czegoś... Sądziłem, że tak będzie lepiej, lepiej dla nas obojga: skoro to wszystko, co zaczynało się między nami, skończyło się — z mojej winy, nie powinie- nem robić niczego, co to jej jakieś... oczarowanie? zaintere- sowanie mną? - mogłoby podtrzymywać. Skoro nie zdoła- łem i nie zdołam jej nawet wyjaśnić... Ale w tej chwili, patrząc na nią, tak w niczym do Kris niepodobną, a tak ogromnie mi ją przypominają- cą, pożałowałem, że nigdy nic między nami nie będzie, czułem, że to mogłoby być dobre i wielkie - dla każde- go z nas. - Nie przeszkadzam ci, Ray? - Nie, nie pracuję, siedzę tutaj tak tylko. Wejdź. Przeszła przez pracownię, drobna i smukła w lekkiej, jasnej sukience; pomyślałem, że to odstępstwo od codzien- nego stroju zrobione jest dla mnie, i znów poczułem żal za tym, co mogłoby być, a nigdy nie będzie już naszym udzia- łem. Przystanęła przy biurku, obróciła się ku mnie; patrząc na jej niepewne ruchy odniosłem wrażenie, że ona mnie się boi. Tę świadomość odebrałem jak krzywdę, bo przecież chciałem dla niej wszystkiego najlepszego. - No, powiedz, jak się czujesz? — zapytałem, usiłując wejść w rolę pod tytułem „stary, poczciwy wujaszek Ray". - Już wszystko dobrze? Ale ona nie chciała poczciwego wujaszka; ignorując moje pytanie patrzyła na mnie prosto, otwarcie i tak szczerze, jak rzadko patrzą kobiety; jej oczy pociemniały — z gniewu czy z żalu? ale opanowała się prawie natychmiast, na chwilę , tylko przygryzła dolną wargę. - Mam prośbę - powiedziała takim tonem, jakby to było pierwsze zdanie padające w rozmowie. Rozejrzała się nagle już całkowicie swobodna, panująca nad sobą; nie widząc w pobliżu krzesła usiadła na brzegu biurka, śliczna w tej swojej „wielkoświatowej" sukience, założyła nogę na nogę, zaplotła ręce, obejmując nimi kolana. - Przyszłam cię prosić, żebyś mi pomógł, Ray. Muszę przełamać lęk. Nie mogę się bać. Nie chcę, inaczej nigdy już nie zdołam zejść pod powierzchnię, po prostu... skończę się, rozumiesz. Więc zdecydowałam: dziś znów podpłynę do Bimini. W to samo miejsce, gdzie wtedy... gdzie się to stało. Tam, gdzie James Martin... Urwała, mocniej zaciskając splecione ręce; zobaczyłem, jak pobielały kostki ściśniętych kurczowo palców. Pochyli- łem się i zajrzałem w jej drobną, bladą, poważną twarz; nie była wcale tak spokojna, jak starała się pokazać. Była zmęczona, wytrącona z równowagi, przybita - lecz mimo to uparła się, zacięła w swoim postanowieniu. Dokończyła z determinacją: - Więc dziś popłynę. Do tego miasta, które jest tam, pod wodą. W to samo miejsce. Strach... jeśli powróci... muszego opanować. To może nie być łatwe, dlatego... dlatego chciała- bym cię prosić, żebyś ten pierwszy raz popłynął ze mną. - Ja?! - Tak, ty. Jeden raz, dziś. Będzie mi łatwiej. Potem już będę dawała sobie radę sama. - Thea, nie jestem nawet w jednej czwartej tak dobrym nurkiem jak Ras. Jeśli coś by się zaczęło dziać, nie mógłbym cię tak dobrze zabezpieczyć. - To nie była odmowa, i ona, na szczęście, tak właśnie zrozumiała. Zmarszczyła brwi. - Ray, nie grozi nam nic takiego, czemu można by przeciwstawić umiejętności, znajomość morza, siłę... Gdyby tak było, James... To przychodzi skądś z zewnątrz, ale jest w nas - nie, nie tak; pobudza coś w nas samych, znajduje jakby jakiś oddźwięk, rezonans. Stąd bierze się ten lęk. Człowiek powinien, musi sam nad tym zapanować. Poradzić sobie z własnym uczuciem lęku, nie poddać się panice. - Nie wiem, czy to wystarczy. - Ja także nie jestem tego pewna. Ale muszę spróbować. Dla siebie samej. Żeby nie być zmuszoną do powiedzenia sobie: „może mogłaś, ale nie spróbowałaś"... Rozumiesz? - Chyba tak. - Ty sam też tak myślałbyś. Wiem, jestem pewna. Nie cofnąłbyś się przed tym. Nie zrezygnował. - Thea, tak niewiele wiesz o mnie. Przeceniasz mnie. - Nie. Ale to... inna sprawa. Teraz... po prostu nie chcą, nie potrafię się poddać. Muszę spróbować. Myślę, że nic mi nie grozi - poza tym, co jest we mnie. Pod wodę zejdą z nami automaty, w tym dwa ratunkowe, jeżeli wolisz przez cały czas możemy poruszać się w polu ochronnym... Proszę cię, zgódź się, Ray. Nie miałem żadnych sensownych powodów, żeby się opierać; moja przeklęta zdolność przejmowania cudzych myśli, gdyby się znów pojawiła, tym razem nie mogłaby nic zniszczyć i niczemu przeszkodzić, przeciwnie, mogła się tylko przydać, skoro dzięki niej zdołałbym przejąć strach Thei, zrozumieć jej decyzje wcześniej, niż ona byłaby skłon- na się nimi ze mną podzielić. Skinąłem głową. - Dobrze, kiedy? i' - Wolałabym nie zwlekać. Powiedzmy - za pół godziny. Będę czekać na pokładzie łodziowym. Kiedy wyszła, przez długą chwilę patrzyłem w iluminator; ocean był niezmiennie błękitny, niebo bezchmurne - tylko w pewnej odległości od „Ariadny" snuły się nad powierzch- nią wody kłaczki żółtawej mgły; widok, do którego w ciągu ostatnich dni zdążyliśmy wszyscy się przyzwyczaić. Po raz drogi poczułem dojmujący żal za tym, co mogło być, a już się nie wydarzy, co mnie i Thei zostało odebrane, nieodwołalnie i da zawsze, w tej samej chwili, gdy pocałowałem ją - po raz pierwszy i ostatni zarazem; kiedy, trzymając w obu rękach jej małą, ufnie poddającą się głowę, zacząłem nagle przej- mować wszystkie jej myśli. Od tamtego momentu wyrósł między nami mur. Ona tego jeszcze nie wiedziała, nie wiedziała, że bez jej zgody wtargnąłem w to, co najintymniejsze, najbardziej dla każdego własne - w świat zastrzeżony, zamknięty jeszcze przede mną, niedostępny dla innych. Że przeniknąłem tak ukradkiem, wydzierając z niej myśli bez pozwolenia i zgody. Co gorsza, to mogło się powtarzać. Było przecież czymś tak zupełnie ode mnie niezależnym, niezawinionym, niechcianym... a mimo to ani trochę mniej nieuczciwym. Później, kiedy już przeszedł pierwszy wstrząs i próbowa- łem chłodno wszystko rozpatrzyć, zrozumiałem w dodatku, że jeśli nie zrezygnuję z Thei, moje zdolności telepatyczne staną się kiedyś torturą dla nas obojga - nigdy nie będzie mogła być pewna, czy każda jej myśl najdrobniejsza, najbar- dziej osobista, nie jest właśnie w tej chwili przeze mnie odbierana, a ja wciąż będę świadomy faktu, że przy mnie musi bez przerwy się kontrolować, że nigdy nie jest, nie może być swobodna - i ta straszliwa, inwigilująca wszystkie jej myśli i uczucia moja obecność musi być dla niej udręką. Było tylko jedno wyjście i jedyna decyzja, którą miałem prawo podjąć, a przecież nawet teraz, w trzy dni po jej podjęciu, ogarniała mnie głucha rozpacz, wściekłość na tę rozumną czy bezrozumną siłę wtrącającą się w moje życie, na siebie i na Theę, choć właśnie ona niczemu nie była winna. Ale ja także nie zawiniłem w niczym, więc dlaczego TO postanowiło mnie zniszczyć, dlaczego łamało we mnie i wokół mnie wszystko z żelazną konsekwencją, pozostawia- jąc pustkę, w której nie było już nic, czego bym mógł się uczepić? Dlaczego odbierało mi ludzi, których kochałem albo mógłbym pokochać? Coraz częściej powracało uczu- cie, że jestem naznaczony - gdybym żył w dawnych wiekach, byłbym powiedział pewnie „wybrany" lub „prze- klęty". Minęło pół godziny. Nie chcąc się spóźnić, zakodowałem szybko informację dla Kewa i wyszedłem z pracowni. Thea przygotowała już wszystko, więc w kilka minut znaleźliśmy się w łodzi, która natychmiast odcumowała od „Ariadny" i popłynęła w kierunku wyspy, ciągnąc za sobą pneumatyczną tratwę ze sprzętem. Tym razem dwoma marynarzami dowodził Adrien; widocznie van Vincent uznał, że obecność trzeciego oficera gwarantuje nam wię- ksze bezpieczeństwo; sądząc z wyrazu twarzy Adriena on sam nie był tego tak bardzo pewny, po zajściu na „Ar- mstrongu" mniej wierzył w siebie niż dawniej. Chwilami patrzył na mnie, jakby spodziewał się jakiegoś wsparcia: milczałem, nie mogłem mu w niczym pomóc - z własnymi słabościami mężczyzna musi poradzić sobie sam. Stanęliśmy na kotwicy w pobliżu niewielkiej rafy; fala łamała się o nią charakterystycznie. Przechodząc z łodzi na tratwę poczułem chłodny, gorzkawosłony zapach morza tak wyraźnie, jak nigdy nie czułem go na „Ariadnie". Wyższa od innych fala uderzyła skośnie o burtę, ochlapując Theę, która szła przede mną; krople wody połyskując srebrzyście, spły- wały po jej skafandrze. - Zejdę pierwsza, a ty zaraz za mną - powiedziała. - Będę schodzić powoli, tuż przy Unie kotwicznej. Nie spiesz się, zaczekam tam na dole. Założyliśmy płetwy i aparaty nurkowe; Thea pochyliła się i opłukała maskę, by potem, w wodzie, nie zapotniała. Powtórzyłem za nią tę czynność. W odległości niecałej mili zobaczyłem stadko delfinów; rozbryzgując wysoko wodę wyskakiwały nad powierzchnią, ich mokre, wrzecionowate ciała lśniły w słońcu. Thea nasunęła maskę na twarz i płynnym ruchem ześliz- nęła się z tratwy. Policzyłem do pięciu i zanurzyłem się także; woda była przyjemnie chłodna, w miarę mojego opadania poczęły ulatywać ku górze pęcherzyki powietrza, światło słoneczne przygasało, wszystko stawało się coraz bardziej błękitne. Automatycznie włączyły się nasze reflek- tory, w ich blasku dostrzegłem Theę - cztery, pięć metrów pode mną - opadała pionowo, pomagając sobie oszczędny- mi ruchami rąk; dopiero teraz mogłem docenić, jak świet- nym jest płetwonurkiem. Od dna dzieliła nas jeszcze spora odległość, nie byłem pewien, czy prawidłowo ją oceniam; nie nurkowałem już dawno, odwykłem od patrzenia przez wodę. Schodziłem ciągle przy linie zwisającej z burty, spód tratwy majaczył cieniem nad nami; pomyślałem, że spostrzegam za wiele niepotrzebnych szczegółów - wciąż jeszcze byłem napięty. Z tyłu, na wysokości głowy, słyszałem klekotanie wentyli przy wężach oddechowych, oddech miałem zbyt szybki, zbyt głęboki. Nakazałem sobie spokój; powoli praca serca zaczęła się wyrównywać. Schodziłem dalej; niewielka, nadzwyczaj bar- wna rybka, purpurowa na głowie, o jaskrawoczerwonym tułowiu przechodzącym ku ogonowi w cytrynową żółć prze- płynęła przede mną, na tle podwodnego urwiska przesunęła się mała ławica makrelonów połyskując długimi, srebrzysto- zielonkawymi ciałami. Byłem już całkiem opanowany, odzy- skałem dawną pewność ruchów i siebie. Kiedy dotknąłem dna, Thea podpłynęła do mnie; chwilę patrzyliśmy na siebie przez szybki masek, ona też była zupełnie spokojna. Gestem dała mi znać, że musimy zacze- kać na automaty. Nie trwało to długo, wkrótce opadły przy nas, podobne do wielkich, połyskujących metalicznie me- duz. Lekkie pstryknięcie w uszach, podobne do odgłosu, jaki słyszy się przy nagłej zmianie ciśnienia, dało znać, że otoczy- ły nas swoim polem ochronnym. Od tego momentu byliśmy całkowicie bezpieczni; bariery pola nie mogło przebić żadne zwierzę i żaden materialny przedmiot, stanowiła nieprzeby- tą zaporę dla skażenia chemicznego i bakteriologicznego, energii mogącej okazać się dla człowieka szkodliwą, dla wszelkich w ogóle zagrożeń; nawet laserowa wiązka ześliz- nęłaby się nie wyrządzając nam szkody. Nurkowanie w ochronnym pęcherzu pola było tak pozbawione ryzyka, że właściwie nie stanowiło żadnej atrakcji, ale tym razem nie o nią przecież chodziło. Był jeszcze jeden mankament: płetwonurek nie mógł niczego dotknąć, ku niczemu się zbliżyć bardziej, niż pozwalał promień otaczającego go pola. Tak, rzeczywiście, byliśmy zabezpieczeni przed wszystkim, przed własną ciekawością czy niezręcznością także. Popły- nęliśmy - Thea pierwsza, ja za nią. Słyszałem nieraz o niewyobrażalnym pięknie podwodne- go świata tych okolic, ale to, co widziałem, przewyższało wszelkie oczekiwania: w ostrym świetle reflektorów mieniły się niespotykanymi barwami ogrody wodorostów o fantasty- cznych i niemożliwych do opisania kształtach, kolorowe ukwiały, podobne do niesamowitych kwiatów, kapryśne, bladoróżowe gałązki miękkich korali przeplatały się z inny- mi ich formami koloru kawy z mlekiem, tworzącymi coś na kształt płaskich, niewielkich, truflowatych narośli. Szmarag- dowozielone polipy błyszczały na kamieniach jak plamy mchu, jakaś bajkowo piękna, dziewięcioramienna gwiazda, której kruchy, biały szkielecik wyglądał jak obsypany ciem- noróżowymi, strzępiastymi piórkami, posuwała się wolno po dnie, inna, o pięciu czarnych i cieniutkich ramionach poroś- niętych srebrzystobiałymi wypustkami, połyskiwała na tle szkarłatnej gąbki, w szczelinie na wysokości twarzy zobaczy- łem wielkiego kraba pustelnika wciśniętego w ogromną muszlę i towarzyszącego mu, maleńkiego „porcelanowego kraba" pokrytego regularnymi, białoliliowymi plamkami, a w chwilę potem nieznaną, karminowoczerwoną rybę usianą białymi cętkami; chciałem zbliżyć się do niej, ale pole ochronne odepchnęło mnie łagodnie i stanowczo. Mój ruch nie spłoszył jej, nieruchoma w cieniu szczeliny patrzyła na mnie tak czarnymi, jakby nie miały dna, zdziwionymi ocza- mi, wachlując tylko płetwami piersiowymi. W innej rozpa- dlinie skalnej mignął mi konger, przemknął poruszający się błyskawicznie włócznik - w ogóle ryb było tu mnóstwo; ponad łąkami wodorostów, ukwiatów, gąbek i korali uwijały się ich całe chmary, różnokolorowych, o wszystkich możli- wych kształtach; w każdym innym przypadku byłbym żało- wał, że nie wziąłem kamery. Płynąca przede mną Thea zatrzymała się i wskazała coś ręką. Przyjrzałem się; to, co dotąd uważałem za fantastycz- nie ukształtowaną skałę majaczącą przed nami, z bliska o wiele bardziej przypominało budowlę; kamienny łuk wystrzelał z potężnego filaru wspartego na szerokich przy- porach, poprzez nieprawdopodobnie błękitną wodę wznosił się w górę, by znów opaść ku drugiemu filarowi, który, choć do połowy zasłonięty rumowiskiem kamieni, był najwidocz- niej zbudowany tak samo, w najdrobniejszych szczegółach powtarzając ową pierwszą konstrukcję. Skierowałem nań światło; poprzez obrastające kamień wodorosty i muszle dostrzegłem w kilku miejscach spojenia wielkich bloków - widać budowla została oczyszczona przez archeologiczne roboty. Patrzyłem długą chwilę - ogarniał mnie mimowolny szacunek do owych ludzi, którzy przed wiekami, w prymi- tywnych warunkach, bez pomocy wyspecjalizowanych urzą- dzeń automatycznych potrafili tworzyć takie budowle. A może ich technika nie była aż tak prymitywna? Może stare historie o wspaniałej cywilizacji, która pogrążyła się w ocea- nie, istotnie zawierały prawdę? Zapragnąłem popłynąć wzdłuż tego mostu czy akweduktu, dotrzeć do podwodnego miasta, ujrzeć pogrążone od wieków w wodzie, porośnięte lasem wodorostów ogromne, kamienne budowle, zobaczyć, jak przez ich okna przepływają różnobarwne ryby, samemu wpłynąć do środka. To było coś zupełnie innego niż ogląda- nie miasta na pokładzie „Ariadny", na ekranach, w filmie nakręconym przez archeologiczne roboty. Zaczynałem ro- zumieć Rasa, w chwili gdy sprzeciwiał się poleceniom Rai- forda, niezdolny zrezygnować z dalszych prac. To przypomniało mi nagle ów dzień i śmierć Martina; nie, nie odczułem żadnego zagrożenia, po prostu pomyślałem o Thei i o jej lęku, który tak chciała zwalczyć. Byliśmy chyba blisko miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło; gdzieś tutaj zginął Martin. Pomyślałem, że dla niej w tej chwili sama świadomość znalezienia się w punkcie, w którym rozegrały się te wypadki... Podpłynąłem do Thei, przez szybkę maski przyjrzałem się jej twarzy; wydała mi się spokojna, choć w jakiś sposób wyczuwałem ogarniające ją napięcie, miałem wrażenie, że z wolna traci panowanie nad „Wszystko w porządku"? - spróbowałem zasygnalizo- wać. Zrozumiała, skinęła kilkakrotnie głową, ale wyraz jej oczu przeczył temu beztroskiemu ruchowi; były ciemniejsze, czujne. „Wracajmy" - poprosiłem; zaczynałem bać się o nią, choć wszystko pozostawało bez zmiany, a ja sam nie odczuwałem nic. Ale Thea pokręciła odmownie głową, a jej oczy wyraża- ły upór, tak jak rano, w pracowni. Odwróciła się i popłynęła wzdłuż kamiennego łuku. Bałem się o nią, czułem się za nią odpowiedzialny - może nie tylko to... Skupiłem się na chwilę, by odebrać jej myśli, po raz pierwszy w życiu starając się świadomie zrobić użytek z posiadanych przeze mnie możliwości. Ale nie odebrałem nic, ani w pierwszej chwili, ani też później, gdy - płynąc już za nią znowu - ponowiłem próbę. Czując, że oddech mam znów szybki i nazbyt wysilony, skupiłem całą wolę na jednym: usłyszeć, wiedzieć... I wtedy to poczułem. Przyszło niespodziewanie; nim jeszcze zrozumiałem, że to jest właśnie to, poczułem gwał- towny skurcz gardła, targnięcie lęku, odczuwane fizycznie, pod żebrami, zawrót głowy - te objawy ustąpiły zresztą natychmiast, pozostawiając tylko uczucie bezradności wo- bec czegoś, co było we mnie i wokół mnie, dostrzegło mnie w tym podwodnym świecie, zamkniętego w przejrzystej masie wody jak owada w bursztynie i - zobaczywszy - dosięgło, spoczęło na mnie jak ręka, przeniknęło i już nie opuszczało, prowadząc poprzez głębię; przenikające moje ciało i jednocześnie tak obce, jak niewyobrażalne, jak niemożliwe do pojęcia jest dla człowieka twarde powietrze, czarne światło lub lodowaty ogień. Szarpnąłem się, jak gdybym mógł ujść nieznanemu; nie myślałem, ciało reago- wało samo. Tylko że to nie było niebezpieczeństwo, przed którym ono byłoby zdolne się bronić, bo TO, raz odnalazł- szy, nie porzucało mnie teraz, szło za mną, tak jak odwijają- ca się z bębna lina harpunnicza ciągnie się za trafionym zwierzęciem. W tej samej chwili zobaczyłem, że płynąca aż dotąd równo, spokojnie Thea targnęła się gwałtownie, jak ryba, która poczuła w sobie ostrze haczyka i próbuje się zerwać z niewidzialnej, a przecież nieustępliwie trzymającej ją żyłki; zrozumiałem, że TO dosięgło jej także. W mój mózg biły w tej chwili aż dwa potężne bodźce; lęk Thei, który niedawno sam chciałem przejąć, i straszliwe napięcie, płynące ku mnie od nieznanej siły, jakiejś obec- ności, która uparcie, bez wytchnienia szukała ze mną kontaktu - bo w tym wszystkim rozumiałem, że chodzi o kontakt i że jest to Obecność. Nie mogłem, nie umia- łem jej odpowiedzieć; właśnie ta niemożność przeradza- ła się w lęk - tak potworny, że było mi wszystko jedno, co może stać się ze mną: wysiłkiem całej woli zmuszałem się, by nie zacząć krzyczeć i nie wypuścić zaciskanego w zę- bach ustnika. Ale nie byłem sam, odpowiadałem za Theę i to chyba pomogło mi się opanować. Walcząc z lękiem własnym i jej - który, w miarę jak się zbliżałem, stawał się coraz wyraźniej odczuwalny, trudniejszy do zniesienia, zdołałem do niej podpłynąć i jakoś ją uchwycić, choć miotała się w moich rękach jak oszalała ryba. Nie pamiętam, jak zwolniłem zaczepy jej i mojego balastu, wiem tylko, że nagle pomknę- liśmy w górę w chmurze srebrzystych pęcherzyków powie- trza. Potem moment, w którym uderzyłem głową w dno łodzi. Przytomność odzyskałem dopiero na „Ariadnie". No, tak. Teraz, dyktując, starałem się przypomnieć sobie wszystko dokładnie: każdą chwilę, każde spostrzeżenie, każdy nasz ruch. Zrozumieć, co właściwie... I dalej nie wiem. Możliwości są dwie: jedna, że źródło tego, co powoduje zaburzenia, znajduje się w oceanie czy na dnie; być może właśnie podwodne miasto. I dlatego zdarzyło się to wszyst- ko, że znaleźliśmy się tam, gdzie pierwszego dnia nurkowali Thea, Martin i Ras, w miejscu objętym działaniem owej siły. Druga - to, że ja sam... Starając się zmusić swój mózg do odbierania nadchodzących z zewnątrz sygnałów, wykorzys- tałem możliwości dane mi w jakimś celu, sprowadzając na nas... wywołując z przestrzeni, powierzchni ziemi, czy mor- skich głębin to, co powoduje wszystkie niepojęte zdarzenia. Ale to by znaczyło... 3 lipca 2084 r. Trzecią noc z rzędu nawiedzają mnie sny. Znane z mojego poprzedniego pobytu w rejonie „Piekielnego Trójkąta" dziwne, męczące, przerażające sny. Nie chciałem mówić o tym. Pierwszego i drugiego dnia miałem nadzieję, że już się nie powtórzą, że będę mógł je przemilczeć. Wmawiałem sobie, że to nie ma znaczenia, że ich nie muszę notować. Sam siebie próbowałem oszukać, bo na myśl, że miałbym opisywać to, co dzieje się wówczas ze mną, czułem przemożny wstyd, jaki zawsze wywołuje konie- czność obnażania własnej psychiki, wywlekanie na światło dzienne ciemnych i zawikłanych spraw podświadomości, nad którymi od dziecka uczymy się panować, ukrywać je - nie tylko przed innymi, także przed sobą. Ukry- wać tak dokładnie, że samo przemilczenie staje się już negacją. Właściwie nie są to sny w przyjętym tego słowa znaczeniu. Coś nieokreślonego dzieje się wtedy z człowiekiem, na wpół świadomym, zawieszonym w jakimś przedziwnym trwaniu między uśpieniem a jawą, niezdolnym do wykonania żadne- go ruchu, nie panującym — tak właśnie jak zdarza się to we śnie - nad swoim ciałem, a jednocześnie odbierającym jasno, logicznie i całkiem trzeźwo impulsy nadchodzące do jego mózgu. Ta jasność myśli sprawia, że czuję się za nie odpowiedzialny. Sądzę zresztą, że w pewien sposób człowiek odpowiedzialny jest także za swoje zwykłe, śnione przez niego w normalnym uśpieniu sny. Jak za wszystko, co - w stanie świadomości czy też nieświadomości - może wyroić się z jego mózgu. Bo to Oznacza, że coś z tych uczuć, wrażeń, myśli we mnie jest. Niewidomy nie śni wizjami. Dopóki człowiek nie znalazł się w Kosmosie, ludziom nie śniły się podróże kosmiczne. Więc skoro moje sny ocierają się o schizofrenię, o obłęd, są nieraz tak okrutne, tak pełne nienawiści, że na samo wspomnienie tego robi się zimno... Nie tylko, oczywiście. Ale właśnie dlatego chciałem tę sprawę pominąć; nawet najbardziej wstrząsające obrazy, jakie jest w stanie produkować mój mózg, są tylko moją własnością, miałem więc prawo uznać je za rzecz subiektyw- ną, nie mogącą mieć praktycznego znaczenia, nie rzucającą na wydarzenia żadnego światła. Do dzisiaj. Dziś dowiedzia- łem się, że Kew i Hawk mają podobne sny. Może nie tylko oni; nikt chyba nie jest skłonny do rozgłaszania takich majaczeń. Więc to, co dzieje się ze mną, nie jest jedynie wytworem mojej - przewrażliwionej? chorej? - czy po prostu roztrzę- sionej psychiki. Może przydarzyć się każdemu z nas, jest faktem, czymś, co spotyka ludzi tutaj, w strefie działania niezrozumiałych sił. I właśnie jako fakt nie jest już czymś, co mam prawo zataić. Tamci dwaj odczuwają podobne stany, lecz nie wiem, czy odbierają je dokładnie tak samo. Jak to się dzieje, potrafię zilustrować tylko na własnym przykładzie. Więc z konieczności muszę opisać swoje własne sny. Zaczynają się zawsze w tym krótkim momencie, który tuż przed zaśnięciem dzieli nas od całkowitej utraty świadomoś- ci, tyle, że stan między snem a jawą przedłuża się nieokreśle- nie - człowiek niezdolny ocknąć się czy poruszyć trwa w zawieszeniu, w pustce, do której nie dochodzą żadne zewnętrzne bodźce, z potęgującym się jednocześnie wraże- niem obnażenia, otwarcia; tak mógłby czuć preparat otwie- rany skalpelem, całkowicie świadomy zarówno wnikającego weń bezboleśnie ostrza, jak i ciekawości skierowanego nań wzroku; oczywiście o ile preparat mógłby w ogóle czuć cokolwiek. To brzmi koszmarnie, gdy staram się określać ten stan słowami, ale w rzeczywistości nie budzi on ani lęku, ani przykrości; przyjmuje się towarzyszące mu wrażenia jak coś oczywistego. Potem w sferze psychicznej zaczyna dziać się to, co mieliśmy okazję zaobserwować w fizycznej, materialnej formie z chwilą zjawienia się „sobowtórów"; tak jak czło- wiek wówczas rozłamuje się na kilka istniejących w jakiś sposób realnie i obok siebie postaci, tak tu osobowość dzieli się na - nieskończoną niemal - ilość wariantów, jak gdyby wszystkie posiadane cechy, nawet te, które nigdy nie mogły się rozwinąć, dochodziły do głosu; nie jestem już jednym sobą, pojedynczą, znaną mi osobowością, lecz jakby kłębem istot biorących ze mnie początek, istniejących jednocześnie ze mną prawdziwym czy też ze mną „pierwowzorem". W jednym momencie mogę być sobą dorosłym, przeżywają- cym znowu rozpacz po śmierci Kris, sobą siedmioletnim, oczekującym w zmierzchu, na schodkach naszego domu powrotu rodziców z holoteatru i sobą nigdy nie zaistniałym... powiedzmy: wykładającym paleobotanikę na Uniwersytecie Archimedesa na Księżycu albo zabijającym innego, nigdy mi nie znanego człowieka, przy czym wszystkie uczucia i wrażenia odbierane jednocześnie przez te wcielenia, któ- rych jest znacznie więcej niż cztery, są tak samo dokładne: rozpacz, uczucie oczekiwania, dziecinnej tęsknoty i smutku, zniecierpliwienie, nienawiść. Tak samo, jak nie różnią się w swej intensywności wszelkie inne, odbierane przez każdą z tych osobowości doznania: duszne powietrze nad rozpalo- nym pokładem ratowniczego statku, szorstki i chłodny dotyk muru, nieco cierpkawy zapach pnącego się po nim dzikiego wina, który przez całe moje dzieciństwo bezbłędnie rozpo- znawałem nawet w ciemności, śliska gładkość blatu stolika wykładowcy, ręce mordowanego przeze mnie, który usiłuje oderwać moje... Jeżeli podejść do tego w miarę chłodno, co nie zawsze jest łatwe, można powiedzieć, że w snach tworzy się nowa, nigdy naprawdę nie zaistniała rzeczywistość, po- mieszana ze zdarzeniami już przeżytymi, w rozmaity sposób odległymi w czasie od momentu zawierającego teraźniej- szość śniącego; jak gdyby ktoś, patrząc wstecz na nasze życie, aż do ledwie zapamiętanych chwil najwcześniejszego dzieciństwa, nie tylko urealniał już przeminione, lecz „na- prawiając niedopatrzenie" jednej i tylko raz przeżytej rze- czywistości, odnajdywał te miejsca, w których dalsze przeży- cia, czyny, zostały zdeterminowane na tyle, że pozbawione owej determinanty mogły przebiegać całkiem inaczej. I jak- by - po to, żeby zrozumieć, móc porównać w działaniu ten sam psychiczny mechanizm - podsuwał mu tę drugą, setną, tysięczną, już nie zdeterminowaną lub zdeterminowaną inaczej rzeczywistość, oprócz jednego, możliwego dotych- czas wariantu „mnie" ofiarowując nieskończoną ich liczbę - hipotetycznie istniejących jak gdyby obok siebie, chociaż nigdy nie zrealizowanych. Mówię „ktoś", bo - śniąc - przez cały czas ma się świadomość obserwującej, czujnej, jakby oczekującej na coś, cierpliwej Obecności; czegoś tak ogromnego i nieskoń- czonego, że ludzka wyobraźnia nie jest w stanie mu sprostać; to Niepojęte przenika wszystko, co dzieje się we mnie i ze mną. I jakby jedna istota ludzka nie wystarczała, by zaspo- koić tę przeogromną Ciekawość, jak gdyby wszystkie uczu- cia, stany, dostępne jednemu człowiekowi, tworzące ten obłędny kalejdoskop zdarzeń przeżytych czy tylko pomyśla- nych, możliwości, pragnień dotychczas najzupełniej mi ob- cych to było jeszcze za mało, stawałem się nie tylko zwielo- krotnionym sobą - rzeczy przeżywane przez innych, znane rai tylko z opowiadań, opisów czy lektury, zdarzenia współ- czesne i dziejące się przed wiekami, wszystkie pragnienia, lęki, oczekiwania, które kiedykolwiek mogły nawiedzać ludzkość, zaczynały dziać się za moim pośrednictwem. W jednym momencie mogłem być sobą, Einsteinem, Mon- tezumą, Galileuszem, Aleksandrem Wielkim, pilotem kos- micznym, 0'Neilem w swojej pracowni i neandertalczy- kiem, żołnierzem rannym w którejś z minionych wojen i kochankiem; ich losy, ich uczucia, myśli ożywały na nowo przeze mnie i dla mnie. Na te kłębiące się w moim mózgu przeżycia, będące jakby projekcją tego, co mogłem w czasie krótkiego, osobniczego istnienia jednostki mego gatunku poznać, zrozumieć, zapa- miętać i wchłonąć - bo nigdy nie dowiadywałem się niczego nowego, wszystko, co przeżywałem, wiedziałem przedtem - patrzyłem jednocześnie rejestrująco i chłodno, jakbym oglądał to całkiem obcym spojrzeniem. Nie, nie tak: jak gdyby moje oczy potrzebne były innej, niepojętej Istocie, by mogła nimi dostrzegać, choć ani odczuć, ani zrozumieć nie potrafiła, tylko po to, by - obojętnie, bez osądzania, aproba- ty lub potępienia - zobaczyć rzeczy, które bez takiej pomo- cy, bez mojego widzenia nie byłyby dla niej- do poznania możliwe. Jak można być jednocześnie myślami, przeżyciami całego tłumu ludzi i nie oszaleć? Nie oszalałem, każdego ranka potwierdzają mi to od nowa badania psychodiagnostyczne. Jak można być w jednej chwili oglądanym i oglądającym? Czy tu, na Ziemi, może istnieć taki rodzaj energii, której działanie na mózg człowieka czyni z nim to wszystko - i nie zabija? Jeżeli tak, dlaczego dotąd ludzkość nie spotkała się z tym zjawiskiem? Dlaczego ów strumień siły ujawnia się jedynie w tym punkcie naszego globu? Dobrze - załóżmy, że to jest Kontakt. Z Istotami Kosmi- cznymi, jak chciałby tego Irving, lub podmorskimi, jak się spodziewa Auboyer; byłby to Kontakt odbiegający od wszelkich naszych oczekiwań i wyobrażeń. Od stu pięćdzie- sięciu lat ludzkość spodziewa się Spotkania, liczy się z nim, na falach międzygwiezdnego wodoru wysyłając w przestrzeń wezwania, na które - jak dotąd - nie odpowiedział jej nikt. Przypuśćmy, że myliliśmy się sądząc, że nastąpi ono w Kos- mosie i że - jakkolwiek będzie wyglądać - będzie to jednak zetknięcie się dwóch, choćby nawet najbardziej odmiennych Istot. Ale czy to możliwe, aby ten inny Rozum miał być aż tak kaleki, tak ślepy, by w warunkach nie znanego mu świata - już nie po to, by zmieniać w nim cokolwiek, lecz po prostu go poznać - potrzebował świadectwa danego przez nas samych? By - aby widzieć - musiał używać naszych oczu? 4 lipca 2084 r. Bardzo stare karaibskie przysłowie mówi: „Na huragany w czerwcu za wcześnie, w lipcu bądź przygotowany, w sier- pniu przyjść muszą". Mimo to wciąż jeszcze utrzymuje się wspaniała pogoda; błękitne niebo i lśniący szkliście ocean stwarzają wokół „Ariadny" złudzenie bezpieczeństwa, wy- poczynku, spokoju. Dziś po raz pierwszy od śmierci Martina widziałem Rasa Saliha i mało brakowało, a byłbym go nie poznał. Posiwiał, a jego wielkie, muskularne ciało straciło swoją elastyczność i giętkość; w niczym nie przypomina już teraz zuchwałego, średniowiecznego pirata, beztroskiego, rozkoszującego się samym faktem istnienia drapieżnika. Szedł, przygarbiony, niechlujny - jak czasem bywają bardzo starzy ludzie w jego rodzinnym kraju - lekko powłócząc nogami; prowadził z sobą psa, którego przywiozłem z „Armstronga" i darowa- łem Thei - podobno przywiązał się do niego nieomal chorobliwie w ciągu tych kilku dni spędzonych w zamknięciu swojej kabiny. Na mój widok przystanął, podniósł głowę i kilka minut przyglądał mi się z takim natężeniem w twarzy, jak bym był człowiekiem spotkanym po wielu latach, a zna- nym kiedyś, w bardzo odległych czasach. Spróbował się uśmiechnąć; było to raczej bolesne skrzywienie na wymize- rowanej, nie ogolonej twarzy; w jaskrawym słońcu zobaczy- łem siwe włosy w kilkudniowym zaroście. A potem podniósł rękę - wychudłą, drżącą, z przykurczonymi starczo palcami i dwukrotnie przesunął nią po oczach, jak gdyby coś z nich ścierał; kiedy myślałem już, że pójdzie dalej wymijając mnie bez jednego słowa, odezwał się chrapliwie, z tępą, niemożli- wą do opisania rozpaczą: - On już nie mógł mieć tlenu... Miałem ochotę odwrócić się i uciec, przemogłem się jakoś. Ras patrzył na mnie z napięciem, wytężając wzrok, jakbym znajdował się bardzo daleko. Poruszył znowu usta- mi, powiedział coś bezgłośnie i dopiero po chwili, jakby potrzeba mu było czasu, by pojąć, że wciąż nic nie powie- dział, powtórzył: - Pan jest fizykiem, prawda? Pan musi wiedzieć. Czy on... Gdybym zawrócił... Gdybym go szukał dalej... Czy on żył jeszcze? Czy mogło mu na tak długo wystarczyć tlenu? - Nie, on już nie żył - powiedziałem, bo właśnie to chciał usłyszeć; nie byłem pewien, jaką pojemność miały ich aparaty, ale tak chyba było - w każdym razie Thea i Ras nie mieli już żadnej rezerwy w chwili, gdy wydostali się na powierzchnię. Udręczona twarz Saliha złagodniała na mo- ment; znowu przetarł ją ręką. - Wie pan, myślałem... - zaczął nieomal normalnym tonem; nie skończył, urwał, przez chwilę patrzył na mnie nieufnie. A pot,em skinął mi głową i poszedł dalej - utykając, przystając co kilka kroków, by sprawdzić, czy pies idzie za nim. O tym spotkaniu nie rozmawiałem z nikim. Zastanawia- łem się, czy nie powinienem - przynajmniej z naszym lekarzem. Ale nie wierzę, by medycyna mogła Rasowi pomóc, jak nie sądzę, by Lee Darley nie zrobił już wszystkie- go, co tylko mógł. A skoro tych dwóch tak starało się pozorami szorstkości, drwiną, żartami pokrywać łączącą ich przyjaźń, nie miałem prawa teraz obnażać przeżyć Saliha po stracie przyjaciela. Gdybym chociaż potrafił zrozumieć, co mogło spowodo- wać tę śmierć, dlaczego utonął tak doskonały nurek jak James? Dlaczego właśnie on? Z nich trojga najsłabsza była Thea. A ona - pomimo paraliżującego ją strachu zdołała jednak wypłynąć na powierzchnię. Podczas naszego wspól- nego nurkowania potrafiliśmy tego dokonać także. Gdyby potwierdziła się hipoteza, że to, co promieniuje ów lęk, znajduje się w podwodnym mieście, jest w jakiś sposób z tym rejonem związane, można by założyć, że Martin płynął bliżej centrum „strefy strachu", w którym działa on silniej, bar- dziej paraliżująco na ośrodki nerwowe. Ale takiej możli- wości nie potwierdza nic. Przeciwnie, wszystko zdaje się wskazywać, że występowa- nie u ludzi stanów lękowych nie jest w ogóle z podwodnym miastem związane. U Adriena atak rozpoczął się na „Ar- mstrongu", znajdującym się w odległości dwóch mil. Żadna z kolejnych podmorskich ekspedycji nic takiego nie odczu- wała. Pierwsza i druga wyprawa archeologów do podwodne- go miasta były to wprawdzie zanurzenia w batyskafie, bo tyl- ko na to Marcel uzyskał zgodę Kewa, przebywali jednakże po kilka godzin w różnych punktach ruin i żaden z nich nie odczuwał zaburzeń fizycznych ani psychicznych, odwrotnie - wykonali cały swój program i wrócili w doskonałych nastrojach. Za trzecim razem zanurzył się z nimi razem Koliński, nasz geolog; chciał wykorzystać do jakichś swoich prac znajdujący się w batyskafie hydroiokator o podwójnym nadajniku, który odtwarza nie tylko rzeźbę dna, lecz i wy- krywa zmiany gęstości jego górnych warstw. On także nie odczuwał niczego. Bez żadnych wrażeń przeszło też nurko- wanie Otisa w sztywnym skafandrze. Można by sądzić, że „promieniowanie strachu" nie przenika przez ośmiomilime- trową blachę stalową powłoki batyskaf u czy pancerny ska- fander. Ale dziś rano znów nurkowała Thea. Sama. Nie wydarzyło się nic. Cybernetycy rozpoczęli pracę nad skonstruowaniem „re- jestratora strachu"; Molnar obiecuje na jutro pierwszy egzemplarz, który zostanie podłączony do jednego z pracu- jących w mieście archeologicznych robotów; jeśli automat napotka „strefę", lęk, który stałby się w tym momencie udziałem człowieka, przełożony na drgania elektromagnety- czne zostanie zapisany na dysku pamięciowym. Jeśli okaże się, że ataki strachu nie mają z podwodnym miastem nic wspólnego, będziemy szukać ich przyczyny gdzie indziej. Thor Johnson twierdzi, że źródłem ich jest mgła; każdorazowo występowanie objawów lęku u ludzi poprzedzało (lub im towarzyszyło) pojawienie się jej w po- bliżu „Ariadny" czy też nad oceanem. Jest jeszcze jedna możliwość, ale o niej nikt jakoś nie wspomina. Stany lękowe mogą okazać się „nierejestro- walne"; żaden z czujników nie zauważył przecież świetlnego dysku, żaden nie rejestruje mgły. 5 lipca 2084 r. Od wczoraj obrazy, wrażenia, halucynacje - czy jak można by nazwać to, co pojawia się w moich snach -zaczęły przybierać pewien rytm; jest w nich jakiś sens, którego nie mogę uchwycić - jakby sekwencje odczuć psychicznych, nawracające w określonej kolejności, stanowiły cierpliwie powtarzane pytanie, nieczytelne dla mnie, bo ani treść, ani porządek ich pojawienia się nic mi nie sugerują. Budzę się potem z uczuciem, że coś mnie ominęło, czemuś nie zdoła- łem sprostać. Próbowałem rozmawiać o tym z Kewem, ale nasze dozna- nia są nieporównywalne. Dla niego najtrudniejszym proble- mem jest zacieranie się granic pomiędzy snem a jawą. Niektóre z jego majaczeń są tak realistyczne, że po przebu- dzeniu z trudem oddziela rzeczywistość od fikcji; czasem jest to niewykonalne. Podobno kilkakrotnie przyłapał się już na tym, że - ku zdziwieniu swoich rozmówców - zaczyna kontynuować dyskusje, spory, jakich w rzeczywistości nigdy nie było; dopiero ich reakcja pozwala mu domyślić się, że zarówno jego własne argumenty jak i twierdzenia strony przeciwnej we wcześniejszej dyskusji nigdy nie padły, że znowu wziął za fakty przeżycia ze swoich snów. Pół biedy, jeśli dotyczy to spraw, które dadzą się sprawdzić w taki sposób. Ale co będzie, jeżeli sny zaczną kształtować rzeczy- wistość? To przecież jest możliwe: jeżeli będę przekonany, że coś, co we śnie wyroiło się z mego mózgu, zdarzyło się naprawdę, zacznę postępować konsekwentnie do „zaistnia- łych" już faktów, i te, na jawie dokonywane przeze mnie czyny, mogą już być nieodwracalne. Zniknie granica pomię- dzy majaczeniem a działaniem, zwidy będą rzutować na rzeczywistość, mieszać się z nią; stanie się ona wówczas już tylko dalszym ciągiem snów, to one zaczną determinować nasze postępki i nasze zachowania. To już wygląda na świadome programowanie przez kogoś ludzi znajdujących się na „Ariadnie". Ich czynów. A świa- domego działania nie można przypisywać żadnym siłom natury, chociażby nawet zupełnie nam nie znanym, niewy- obrażalnym. Prąd wysokiego napięcia może człowieka zabić albo przynajmniej porazić. Nie będzie determinował jego zachowań. Z drugiej strony, jeśli eksperymentuje na nas inny Inte- lekt, dlaczego nie postara się po prostu nawiązać z nami kontaktu? Nie postawi tych swoich pytań wprost? Nie może? Boi się nas? Nie ufa? Nonsens, opowieść o zdalnym testowaniu ludzkości, zanim uzna się ją za godną galaktycz- nych kontaktów, znakomicie nadaje się na fabułę sferowi- zyjnych filmów science fiction. Ale i wszystkie moje pomysły także. Dlaczego Kontakt miałby przebiegać według jakiegoś wzorca, a tym bardziej wzorca przyjętego przez ludzi? Zgodnie z naszymi oczekiwaniami czy wyobrażeniami? No cóż, teoria, że świetlny dysk był pojazdem kosmicznym wykonującym rekonesans, że mgły w istocie są nie znaną nam formą galaktycznego życia, a napady lęku, pojawianie się sobowtórów czy znikanie ludzi i rzeczy efektem działania energii używanej przez Obcych, jest dość pociągająca. Prze- de wszystkim dlatego, że wszystko tłumaczy - za jednym zamachem i zgodnie z tym, na co od lat jesteśmy przygoto- wani. Nie przychodzi nam do głowy, że Kontakt może być zupełnie czymś innym, obywającym się bez Spotkań Trze- ciego Stopnia, wymiany informacji w języku wyższej mate- matyki... Obywającym? Może dlatego wciąż nic nie możemy zrozumieć, dlatego mam uczucie, że rozwiązanie jest gdzieś tuż obok, blisko, właściwie całkiem proste i tylko my nie potrafimy wpaść na nie, że wciąż szukamy w niewłaściwym kierunku. To wszystko przypomina rozwiązywanie rebusu, w któ- rym przynajmniej połowa znaków jest nieczytelna albo obrazująca przedmioty rozwiązującemu nieznane. ' Wobec własnej bezsilności uciekłem dziś po prostu z pra- cowni, wykorzystując pierwszy pretekst, który mi się nada- rzył: Hawk proponował wspólne oblatywanie wiropłatu. Polecieliśmy nad Bimini. Dziwne wrażenie robią te opuszczone wyspy. Jedynie na tym obszarze cała ludność poddała się ewJcuacji; miasta, miasteczka i stojące gdzieniegdzie samotne domy od szesna- stu lat powoli zmieniają się w ruiny, porastające szybko bujną, podzwrotnikową roślinnością. Lądowaliśmy w jednej z nadbrzeżnych osad, będącej prawie przedmieściem Alice Town; kiedy opuściliśmy kabinę wiropłatu, otoczyła nas niesamowita cisza wymarłych uliczek i opuszczonych do- mów. Szliśmy między nimi w milczeniu - nawet szept wydawałby się tu zbyt głośny. Bezszelestnie mijaliśmy zaras- tające splątanymi jak dżungla, zdziczałymi krzewami patia i niewielkie ogródki, w których rozkojarzone, pordzewiałe roboty powtarzały bezsensownie jakieś oderwane czynnoś- ci. Najbardziej przykre wrażenie robiły chyba mieszkania odsłonięte przez zawalenie się jednej ze ścian, niemal zupeł- nie ogołocone ze sprzętów. W jakiejś kuchni mały podajnik zgrzytając wysuwał co chwila klapkę, bez żadnych już potraw, zapomniana zabawka kręciła się, utykając, wokół własnej osi, gdzieś zegar wybił godzinę, wiatr przemiótł w dół uliczki strzępki pogryzionych przez myszy czy szczury, pożółkłych mimo immortacji papierów. Zdziczały kot, pry- chając, uskoczył nam spod nóg - był wychudzony, kości żeber i grzbietu rysowały się wyraźnie przez skórę. Niewido- czne okno czy drzwi, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami, uderzało rytmicznie o futrynę. Zawróciliśmy. W drodze powrotnej mieliśmy kilkadziesiąt bardzo de- nerwujących minut. Zaczęło się od tego, że straciliśmy z oczu „Ariadnę". Byliśmy oddaleni pół mili od wybrzeża, ocean pod nami, bardzo spokojny, wyglądał z tej wysokości jak wielka płyta odlana ze stopu srebra i jakichś błękitnawozielonkawych metali, przyrządy pokładowe pracowały prawidłowo; we- dług namiarów za dziesięć minut powinniśmy schodzić do lądowania, gdy Michael odezwał się trochę zduszonym, choć bardzo opanowanym głosem: - Przejmij stery, Ray. Coś niedobrego dzieje się z moimi oczami. Nie widzę statku. Przejmując drążek spojrzałem w dół; ja także nie dostrze- głem „Ariadny", choć jeszcze przed chwilą jej biały kształt rysował się bardzo wyraźnie na wodzie. „Przelecieliśmy" - pomyślałem, kładąc maszynę w skręt i jednocześnie podry- wając ją lekko w górę, zaniepokojony, bo rzeczywiście coś niedobrego działo się z oczyma Hawka. Ale za nami „Ariadny" także nie było; uniosłem wiropłat znowu, z tej wysokości widziałem ocean przynajmniej w promieniu dziesięciu mil; pod lewym skrzydłem miałem wyspy Bimini, lecz statku, zakotwiczonego zaledwie milę od brzegu, ciągle nie mogłem dostrzec. Zrobiło mi się nieswojo - czyżby zniknął, jak przydarzyło się to już tylu innym? W tej samej chwili zobaczyłem przed oczyma niewielkie, czarne plamki - rozbiegały się i zachodziły na siebie; nie zasłaniały całego pola widzenia, ale tam, gdzie się pojawiały, obraz znikał - to nie było tak, że pojawiały się na tle nieba czy morza albo je przysłaniały; wszystko, na co patrzyłem, było jak gdyby usiane plamkami pustki, dziurkami zupełnej przejrzystości, wypełnionej jedynie ich drganiem. - Cholera - powiedziałem. - Ja także nic nie widzę. W tej samej chwili przeszło. Zobaczyłem znów bardzo dobrze ocean pod nami - i znów nie było na nim „Ariadny". - Już dobrze - rzuciłem Hawkowi, widząc jego zaniepo- kojone spojrzenie. - A co z twoimi oczami? - Także w porządku. Ale przez chwilę byłem ślepy jak kret. Widzisz „Ariadnę"? - Nie. Wywołaj ich. Musiał usłyszeć niepewność w moim głosie, ale nie dał mi tego poznać; jego śniada, ostra, jakby rzeźbiona w teako- wym drzewie twarz nawet nie drgnęła, czarne, indiańskie oczy nie zwróciły się ku mnie po raz drugi; bez zwłoki przełączył radioaparat na nadawanie. - FT-X „Mohawk" wzywa „Ariadnę". „Mohawk" wzy- wa „Ariadnę". Odezwijcie się, odbiór. Odbiór. Znowu szczęknął przełącznik; w słuchawkach była cisza, przerywana tylko niegłośnymi trzaskami. Z bardzo daleka napłynął niewyraźny, zanikający chwilami głos ludzki, ale to nie była odpowiedź ze statku; w naszą falę zaplątał się chyba jakiś radioamator. - FT-X „Mohawk" wzywa „Ariadnę". „Mohawk" wzy- wa „Ariadnę" - powtórzył Hawk. - Daj spokój - powiedziałem. Nie musiałem dodawać już nic więcej, zrozumiał to, co i ja. Pomyślałem sobie, że w tej diabelnej sytuacji mam przynajmniej takiego towarzysza, jakiego każdy na' moim miejscu życzyłby so- bie mieć. - Co robimy? - spytał po chwili. O energię nie musieliśmy się martwić, „Mohawk" miał baterie słoneczne, ładowały się same, gdyby tylko o to chodziło, moglibyśmy w ogóle nie lądować do końca życia. Jeśli „Ariadna" istotnie zatonęła, należało krążyć nad ocea- nem wokoło tego miejsca aż do przybycia ekipy ratowniczej, na wypadek, gdyby ktoś jednak... Fakt, że zazwyczaj po zaginionych statkach nie znajdowano nawet niewielkich szczątków i że wciąż nie dostrzegaliśmy na powierzchni oceanu niczego, nic jeszcze nie oznaczało; ja sam byłem najlepszym dowodem, że od reguły zdarzają się wyjątki. Wiedziałem, że Michael nie ma wątpliwości, jak należy postąpić; jego pytanie dowodziło po prostu, że uznaje we mnie dowódcę. - Spróbuj połączyć się z najbliższą stacją brzegową. Może ci się nie udać, nasz nadajnik ma mały zasięg. Więc przemiennie nadawaj MAYDAY. Zamierzał właśnie wykonać to polecenie, kiedy zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Powierzchnia oceanu drgnęła wy- raźnie, a potem, nagle, zaczęła się uginać; nie był to lej, jaki w powierzchni wody tworzy trąba powietrzna. Sprawiało to wrażenie, że niewidzialna siła wgniata środek srebrzystej płyty rozciągającej się pod „Mohawkiem", wbrew wszelkim prawom fizyki zamieniając ocean we wklęsłą, gigantyczną misę, której brzegi unosiły się coraz szybciej. Horyzont mieliśmy już nad głowami, wyglądało, że lada moment znajdziemy się we wnętrzu potwornie wielkiej kuli. Szar- pnąłem wolant do siebie, wiropłat zadarł nos i poszedł świecą w górę; gwizdało w uszach, maszyna trzęsła się i wibrowała, jakby się miała rozlecieć, oczekiwałem, że lada chwila odpadną płaty nośne. Ale zamykająca się kula była o wiele szybsza: nad głowami widziałem malejący w ułam- kach sekund okrąg prześwitu. - Ray, biała woda! Biała woda! Patrz! Tak - w jednej chwili otaczające nas ściany kuli przybrały kolor mleka, a jednocześnie ich brzegi drgnęły, jak gdyby natrafiając na niewidoczną przeszkodę; już nie zdążały ku sobie, prześwit nad nami przestał się zmniejszać. Wiropła- tem rzuciło, przekoziołkowaliśmy raz i drugi, nagle dół stał się górą, spadaliśmy, tak -spadaliśmy na znajdujący się jeszcze przed chwilą nad nami okrągły otwór otaczającego nas mlecznego klosza, w którym przebłyskiwało niebo. Rzuciłem okiem na przyrządy - pulpit wyglądał jak cyrkowa strzelnica, wskazówki wszystkich zegarów wirowały. Ale zdumiało mnie przede wszystkim to, że wirowały z jednako- wą prędkością, wszystkie w tę samą stronę. „Pogrążamy się w białej wodzie... Nie wiemy, gdzie góra, a gdzie dół. Jesteśmy zgubieni..." Jak gdyby tylko o to chodziło, aby wywołać odpowiednie skojarzenie, wiropłatem szarpnęło znowu. Zobaczyłem, że brzegi klosza zaczynają się powoli wyginać, pęcznieć i zniżać - tak samo szybko, jak przedtem się wznosiły. Opadały, kulisty kształt wokół nas stawał się znowu misą spłaszczającą się w oczach, jakby ugniataną przez gigantyczne, a niewido- czne ręce. Wiropłatem rzucało, tego, co robiłem, nikt nie nazwałby pilotowaniem, było to jakieś bezładne szarpanie się ze stawiającym mi dziki opór wolantem. Z ponad dwóch tysięcy metrów - nie mam pojęcia, kiedy wdrapaliśmy się na taką wysokość - widziałem pod nami srebrzystozieloną, połyskującą w słońcu aż po horyzont płytę oceanu; wygląda- ła tak, jak wygląda z tej wysokości zawsze. I właśnie wtedy oślepiło nas światło; błysk, promień - nie wiem, nie potrafię opisać. Nie przypominał w niczym błyska- wicy ani żadnego innego wyładowania; podobny raczej do laserowej wiązki, choć o błękitnym, a nie liliowym świetle, werżnął się w wodę, otwierając ją do dna, znieruchomiał - choć to znieruchomienie trwało zaledwie kilka sekund - i poszerzył błyskawicznie ku górze, a potem zaczął przesu- wać się wolno ku wschodowi; trójkątne, gigantyczne ostrze, niewyobrażalnie wielki nóż, otwierający swoim cięciem ocean do dna, ryjąc w nim kilkusetmetrową przepaść, wąwóz, którego przejrzyste ściany jeszcze przez chwilę wznosiły się nieruchomo, oddzielone od siebie, nie zlewają- ce się z sobą, by nagle zejść się zupełnie bezszelestnie. A potem wszystko uspokoiło się, ucichło, byliśmy właśnie 0 jakieś trzysta metrów od marszczącej się drobną falą powierzchni, gdy dostrzegliśmy „Ariadnę". W tym samym miejscu, w którym ją zostawiliśmy. Bardzo powoli, ostrożnie, zacząłem zniżać „Mohawka", ręce miałem jak z drewna, z trudem trzymałem drążek. Nie mam pojęcia, jak mogłem wylądować nie zaczepiając o nic. Ledwie wyszliśmy z kabiny, Kew nawymyślał mi, nie dając dojść do słowa. Byliśmy spóźnieni o trzy godziny, choć nic tego nie usprawiedliwiało. Bo z pokładu „Ariadny" nie było widać nic; mieli dwa stopnie Beauforta, niewyczuwalną falę, słoneczny dzień. Tylko koło południa z północo- -wschodu nadciągnęły znów żółte mgły. Yannisa, który próbował do nich podpłynąć, marynarze przywieźli nieprzy- tomnego, w szoku. Krzyczał i rzucał się jak w gorączce, a gdy to przeszło i leżał już spokojnie, pojawiły się jego „sobowtó- ry". Tym razem było ich pięć. Wieczorem fantomowe twory zjawiły się także u Northa 1 Caryla Gilberta, asystenta Steve'a. Iv, przerażony, rzucił się do ucieczki i tak jak Adrien na „Armstrongu" usiłował skoczyć za burtę; nawet i wówczas, gdy halucynacje już ustąpiły, wyrywał się trzymającym go ludziom. Wreszcie stracił przytomność; wciąż jeszcze jej nie odzyskał. Ale „białej wody", zamykającego się klosza i promienia, który rozorał ocean, nie oglądał z nich nikt. I tylko nasze chronometry - mój i Michaela - późnią się o trzy godziny w stosunku do pozostałych... Czy w tych wypadkach jest jakaś prawidłowość, jakiś wyraźny sens, który wymyka się ludzkiemu poznaniu? Nie wiem, dostrzegam tylko chaos. Jakaś siła bawi się z bezmyśl- nym okrucieństwem - jakby czerpała uciechę z faktu, że zmienia nas kolejno w szalejące z przerażenia zwierzęta. Najpierw Adrien, potem Thea, teraz Yannis, Caryl i Iv. To przychodzi kolejno na nas wszystkich. W jakiejś chwili zacznie się ze mną także, i nie będę mógł się temu przeciw- stawić - bezradny, uzależniony od niepojętego kaprysu, od zdarzeń wymykających się próbie zbadania... 6 lipca 2084 r. Zastanawiam się, czy powinienem kontynuować ten za- pis. Zbyt wiele nazbierało się we mnie: zatonięcie „Seahor- se", śmierć Kris i wszystko, co, ingerując we mnie i moje sprawy, uczynił ze mną Trójkąt. A teraz jeszcze Thea... właśnie ona, której tak bardzo chciałbym tego piekła oszczę- dzić. I nie potrafię, przeciwnie, wbrew moim chęciom, pragnieniom, staję się przyczyną jej udręki. Bezwinną, lecz co to zmienia? A jednocześnie nie mogę wykluczyć tego, że jednak powinienem... Jestem tu po raz drugi, porównując - mogę zrozumieć więcej. Ale nie tylko dlatego. Czasami mam uczucie, że - choć to brzmi jak nonsens - moje telepatyczne umiejętności zostały dane mi w pewnym celu, że wyznaczają określoną rolę w toczących się wypadkach, rolę przekaźni- ka, za pośrednictwem którego może odbywać się przepływ informacji, ale i czegoś, co kumuluje zdarzenia wokół mnie i ludzi, z którymi jestem związany - tak, jak obecność katalizatora przyspiesza reakcje, jak piorunochron ściąga elektryczne wyładowania. Jeśli to prawda, Kris zginęła, bo była mi najbliższa ze wszystkich, a Theę unieszczęśliwiłem przez sam fakt zwrócenia na nią uwagi. Gdybyśmy żyli w starożytności lub średniowieczu, załoga statku powinna wyrzucić mnie za burtę, by - pozbywając się mojej przeklę- tej obecności - odwrócić od „Ariadny" oczy zawziętych bogów. Dość. Nie mam realnych podstaw, by twierdzić, że jestem wyróżniony. Prawdopodobnie nigdy nie dowiem się, dlacze- go i w jaki sposób otrzymałem tę swoją nadwrażliwość, jak nigdy nie będę wiedział, czemu zginęła Kris. Tylko jednego mogę być całkiem pewien: za to, co dzieje się z Theą, ja jestem odpowiedzialny. Nieważne, czy dlatego, że byłbym mógł ją pokochać, czy że - najzwyczajniej w świecie - spodobałem się jej, i to zainteresowanie wytropiła, odnalaz- ła w jej mózgu siła, która eksperymentuje na nas, badając nasze stany psychiczne, nasze myśli i nasze pragnienia. Miałem zapisywać zdarzenia i nie mam odwagi zacząć, bo to, czego byłem świadkiem, jest znacznie trudniejsze do opisania, niż byłoby, gdyby przydarzyło się nie jej, a mnie. W ciągu ostatnich pięciu dni widywałem ją rzadko - nie dlatego, bym jej unikał; to raczej ona robiła wrażenie dalekiej, pochłoniętej swoimi przeżyciami. Raz czy dwa razy zobaczyłem jej oczy - były świetliste, wielkie, nie dostrzega- jące niczego poza czymś dla niej chyba bardzo istotnym, dziejącym się w niej samej. W jakiejś chwili, w trakcie wykonywania jednej z tych drobnych, nic nie znaczących przysług, które mężczyzna oddaje kobiecie przy stole - nie pamiętam już nawet, czy było to podanie jej czegoś, czy odsunięcie krzesła - uśmiechnęła się do mnie; uderzyła mnie tajemniczość tego uśmiechu, danego mi tak jakoś... ukrad- kiem, i wyraz szczęścia w jej twarzy. Ale to było tylko małe i przelotne wrażenie, natychmiast zapomniane. Toteż dziś na pokładzie zaskoczył mnie zupeł- nie widok jej obnażonej, już nie ukrywającej niczego twa- rzy; trwało dłuższą chwilę, nim zrozumiałem, że dzieje się tak dlatego, że jesteśmy we dwoje, a ta jej tajemnica dotyczy wszystkich innych, tylko nie mnie. Stałem sam, na spardeku, gdzie zatrzymałem się chwilę, marudząc w dość okrężnej drodze do biblioteki, do której wybierałem się po najnowszą pracę Ericha Standbergera; miałem nadzieję, że pomoże mi ona ruszyć z martwego punktu, w którym utknąłem - gdy usłyszałem stuk kroków. Odwróciłem się, wzdłuż relingu szła w moją stronę Thea, smagła i smukła w jednej z tych swoich jasnych, powiewnych sukienek, których kroju nie potrafiłbym określić, a które czyniły jej drobną figurkę jeszcze bardziej lekką i kruchą. Małą twarz uniosła ku słońcu, oczy zmrużyła przed jego silnym blaskiem. Ciągnący od oceanu powiew rozwiewał włosy - jak zwykle nieujarzmione, niepokorne jak ten wiatr. Szła uśmiechnięta, w słońcu jej oczy były pełne jakiejś ekstazy, szczęśliwe, nalane światłem. Zanim zdążyłem po- wiedzieć choćby słowo, zatrzymała się tuż przy mnie wycią- gając ręce; staliśmy tak blisko siebie, że jej otwarte dłonie dotknęły moich ramion. Nieruchoma w opływającym ją wietrze, który sprawiał, że mimo owej nieruchomości zda- wała się dokądś dążyć, biec komuś na spotkanie, powiedzia- ła - ciągle z oczyma wypełnionymi czułością, i z tym uśmiechem, w którym, dopiero teraz, nagle, zobaczyłem coś lunatycznego: - Miałeś rację dziś w nocy. Tak, to jest miłość. Teraz już wiem na pewno. Kocham cię, Ray. Przyszłam ci to powie- dzieć... Poczułem chłód. Stała przede mną, szczęśliwa, uśmiech- nięta, oczekująca; patrzyłem na nią, widząc to jej radosne oczekiwanie i mając wciąż w oczach ten poprzedni moment, gdy szła przez pokład w wietrze i w słońcu, niosąc ku mnie swój uśmiech, swoją czułość i nowo odkrytą miłość, którą - natychmiast - zapragnęła wypowiedzieć i nazwać, dając mi ją tym samym tak, jak można by wręczyć rzadki i cenny kwiat. Tylko że nigdy nie było żadnej nocy, która byłaby naszą wspólną nocą, i nigdy nie postawiłem pytania, na które teraz, ufna i rozświetlona, przynosiła odpowiedź. Milczałem, niezdolny sformułować żadnego sensownego [ zdania, w miarę mijania minut coraz wyraźniej zdając sobie sprawę, że to milczenie, w takiej chwili, jest właściwie | . obelgą. A potem zdołałem jakoś zmusić moje zdrewniałe | wargi, żeby wypowiedziały przynajmniej tyle, jej imię. | - Thea... - zabrzmiało sucho, krótko i nieprzekonująco; i powinienem... Co powinienem, co może, musi zrobić męż- czyzna w takiej chwili, by przynajmniej oszczędzić...? Wciąż jeszcze niczego nie rozumiałem, nie byłem zdolny pojąć, siad brały się jej słowa; ta jakaś nasza noc...? Wreszcie dotarła do mnie: sny. Takie, o jakich opowiadał mi Kew. Jeżeli moje mogły realizować możliwości nigdy nie przeczu- wane, nowe warianty mojej osobowości, jej stwarzały tę jakąś „rzeczywistość", w której ona i ja... Wszystko, co tu się działo, było wynikiem halucynacji, dalszym ciągiem czegoś, co nigdy nie zdarzyło się między nami. Poczułem nagły skurcz w gardle, a potem - wściekłość i dojmujący żal zarazem: nieznana Siła, bawiąca się ludźmi na tym przeklę- tym statku, wtargnęła między nas, niszcząc brutalnie to, co - być może - zdołalibyśmy dla siebie uratować, zmusiła Theę do owego uczucia, które, właśnie dlatego, że narzucone, nigdy, w żadnych warunkach nie będzie już mogło się rozwinąć. Narzucona miłość, nie płynąca z niej samej, sztuczna, mająca w sobie tyle samo z prawdziwego uczucia, ile może go mieć realizowany przez komputer program. Wszystko między nami będzie już teraz zawsze nieprawdzi- we, skłamane. I myśląc o tym poczułem, jak zwierają mi się szczęki, a ręce zaciskają w pięści. Nienawidziłem tej obcej Siły. W mojej twarzy musiało się coś odbić, bo zobaczyłem, jak uśmiech Thei roztapia się w żałosnym skurczu warg, a w oczy, jeszcze przed chwilą pełne czułości, światła, wchodzi wielkie zdumienie - stały się rozżalone, pociemnia- łe z zawodu. - Gniewasz się na mnie, Ray? Co ja zrobiłam? Ray? Jakkolwiek się stało, jedno było przecież prawdziwe: cierpiała, i to ja zadałem jej ból. Patrzyłem, jak jej usta krzywią się drobnym skurczem, który ona na próżno stara się opanować, i czułem, że nie potrafię się ruszyć i że nie stać mnie na nic - na żadne słowo, jeden cieplejszy odruch; nic z tego, czego ona ode mnie oczekiwała. Oderwała ręce od moich ramion, opuściła je wolno; stała przede mną, patrząc pociemniałymi, rozszerzonymi oczyma, w których obraza mieszała się z bolesnym zdumieniem. Nie panując już nad wyginającymi się jak u skrzywdzonego dziecka ustami, powiedziała obcym, napiętym, lekko za- chrypłym głosem: - Przecież mówiłeś... Dlaczego? Dlaczego... Ray? Coś, może żal nad nią i nad sobą, sprawiło, że podniosłem ręce i wyciągnąłem je do niej, objąłem ją i przytuliłem. Jej głowa dotknęła mojej piersi, zaciążyła na niej na moment; poczułem przez skafander rozpaloną twarz, rozchylone, ciepłe wargi z trudem łowiące oddech, drganie wstrząsające jej szczupłymi plecami pod moją dłonią. W jej głosie także był szloch: - Och, Ray, myślałam... Myślałam, że pomyliłam się... że mówiłeś to wszystko tak tylko... Że dla ciebie to było bez znaczenia, a ja uwierzyłam... Jak mogłem jej powiedzieć, że wszystko jest istotnie nieprawdą, że między nami nie zdarzyło się nic, a to, o czym jest przekonana, jest tylko halucynacją, wytworem wyo- braźni? Nie uwierzyłaby... Z twarzą w jej włosach, czując ciągle skurcz w gardle, pełen rozpaczy i strachu - tchórzliwe- go, męskiego strachu, który odczuwa każdy z nas, obdaro- wany miłością zbyt wielką lub niechcianą, powiedziałem, pełen żalu nad nami; w tym samym stopniu nad nią, co i nad - Kochanie... Ja tylko... Tylko dlatego, że tak mnie zaskoczyłaś. Oderwała się od mojej piersi i - wsparta o nią obu zaciśniętymi pięściami - odchyliła się gwałtownie do tyłu; szukała czegoś w mojej twarzy. Znalazła chyba, albo przynajmniej tak jej się wydawało, bo powiedziała, próbu- jąc się uśmiechnąć z oczyma jeszcze ciągle pełnymi łez: - Naprawdę kochasz mnie, Ray? I jestem ci potrzebna? Jestem dla ciebie ważna? Tak jak mówiłeś? - Tak - powiedziałem przez znów zwierające się szczęki, czując coraz większy chłód w piersiach. - Kocham, i jesteś mi potrzebna i ważna. Kłamałem, już zawsze miałem jej tylko kłamać. I gardzić za to sobą, rozumiejąc, że niszczę wszystko do końca, ostatecznie - o ile było jeszcze cokolwiek, co nie zostało zmarnowane, zniszczone poprzez ten eksperyment, być może zaaranżowany po to, by ktoś mógł zbadać empirycznie reakcje uczuciowe kochającej kobiety i niekochającego mężczyzny czy umiejętność angażowania się człowieka, granicę jego uczuć. Powtórzyłem: - Naprawdę kocham cię, Thea. Tak, mogłem zrobić inaczej. Mogłem... Właściwie - co ja mogłem? Próbować jej tłumaczyć, że ja i ona... nie, tylko ona uległa sterowanemu przez doświadczającą nas Siłę złudzeniu, że jej uczucia - tak prawdziwe, tak mocne, są jednym wielkim oszustwem, wynikiem eksperymentu? Że wszyscy na tym piekielnym statku stajemy się „naznaczeni", a to, co czujemy, wywołano w nas, aby poprzez sztucznie stwarzane sytuacje informować o pewnych cechach ludz- kich, wypróbowywać nasze możliwości psychiczne? Że ja i ona jesteśmy tylko okazami w owym laboratorium, w któ- rym bada się możliwości człowieka, a jej miłość nie różni się od zastrzyknięcia zamkniętej w klatce myszy bakterii trądu czy dżumy, wprowadzanych do organizmu celowo, aby zbadać przebieg choroby, jej nasilenie i ból? Jeżeli to jest Kontakt, to Kontakt z Kimś zupełnie różnym od wszelkich naszych wyobrażeń, z jakąś okrutną albo ślepą wszechmocą, niezdolną nic zrozumieć, niczego pojąć, łamią- cą nas - bo nie potrafi inaczej - nie rozumiejąc nawet, co niszczy. 8 lipca 2084 r. Archeolodzy zakończyli dziś pierwszy etap prac nad podmorskimi ruinami; Marcel mówi już tylko o następnej wyprawie, mającej za cel wyłącznie badania nad zaginioną cywilizacją Atlantów. Twierdzi, że czegoś równie fascynują- cego nie było w całej znanej historii Ziemi, obiecuje oszała- miające rewelacje. Na razie muszą mu wystarczyć filmy nakręcone przez automaty i kilka niemal zupełnie nieroz- poznawalnych, częściowo zatartych przez podwodną erozję kamiennych ornamentów, odłupanych z zatopionych bu- dowli. Oglądałem je, jak zresztą wszyscy - zdumiewają, istotnie. Nastrojem, układem linii przypominają trochę sztukę minojską, są jednak bardziej wyrafinowane, kapryś- ne. Zastanawiające jest także to, że nie zostały zniszczone doszczętnie, że wytrzymały ponad pięć tysięcy lat działania wody morskiej; archeolodzy są zdania, że kamień poddawa- no jakiejś specjalnej obróbce - promieniotwórczej? termi- cznej? - czyniącej go nieomal niezniszczalnym. Gdyby nie kataklizm, który wyspę, ląd czy kontynent pogrążył w ocea- nie, to miasto - i pewnie wiele innych - nie naruszone, tak samo piękne jak tysiące lat temu, przetrwałoby do dziś. To wszystko jednak nie zmienia faktu, że próby wyjaśnie- nia tajemnicy Trójkąta działalnością ocalonych Atlantów zakończyły się fiaskiem. Informacja negatywna jest także informacją, w naszej sytuacji tak samo cenną, skoro wyklu- cza jakąś możliwość - drogą eliminacji też można przecież dochodzić do pewnych wniosków. Żal mi jednak Marcela; pomimo dokonanego odkrycia, które przyniesie mu sławę w światku archeologów, jest mocno przygaszony - widać, że trudno mu było rozstać się z wyznawaną od tak dawna teorią. No i - jeżeli chodzi o cel naszej wyprawy - znaleźliś- my się niemal w tym samym miejscu, w którym byliśmy przed jej rozpoczęciem. Nie - jednak mamy te trochę informacji, spostrzeżeń - tyle, że to nie tworzy żadnej całości, nie posuwa naszych badań ani o krok. Pozwala tylko zająć się czymś kon- kretnym, udawać przed samym sobą, że jednak coś robimy... Toteż teraz, kiedy podwodne miasto ostatecznie zawio- dło, wszyscy niemal rzucili się na mgłę. Meteorolodzy, którzy zresztą od początku twierdzili, że to ona stanowi klucz do zagadki, od kilku dni prowadzą badania ze zdwojo- ną energią, choć - niestety, efekty są odwrotnie proporcjo- nalne do ich spodziewań. Jak dotąd oni również mogą pochwalić się tylko gromadzoną niestrudzenie informacją negatywną. Wiadomo już na pewno, że mgła nie jest właści- wie mgłą - nie składa się z drobniutkich cząsteczek wody zawieszonych w powietrzu. Nie jest też parą ani unoszącą się w powietrzu zawiesiną cząsteczek jakichkolwiek ciał stałych, nieorganicznych ani - jak spodziewali się nasi biologowie - organicznych. Jest zresztą znacznie więcej tych stwierdzeń, rozpoczynających się od przeczenia: mgła nie jest powiąza- na ze zjawiskami atmosferycznymi, jak dotąd nie stwierdzo- no, by podlegała w sposób stały jakimś prawom fizyki - od prawa powszechnego ciążenia poczynając... Nadal nie po- zostawia żadnych śladów na taśmie filmowej, video lub podczerwieni, nie „dostrzegają" jej czujniki i rejestratory. Na dobrą sprawę nie istnieje właściwie, a jednocześnie nie sposób jest zaprzeczyć „działalności" tej „nie istniejącej" mgły - charakteryzującej się niepojętą kapryśnością i bra- kiem powtarzalności, która pozwoliłaby cokolwiek zaklasy- fikować, określić. I tak na przykład odbija wiązkę światła, jak odbija je lusterko, a w kilka minut później tę samą wiązkę pochłania, wykazuje zdolności indukcyjne lub jest ich zupełnie pozbawiona, rozstępuje się, aby przepuścić promień lasera, lub nie reaguje nań w ogóle, jak gdyby go nie było. Cofa się przed zbliżającymi się ludźmi, a kiedy indziej można wchodzić w nią jak w każdą zwykłą mgłę, pobierać próbki, wykonywać badania - po to, aby wynik jednego natychmiast przeczył drugiemu... Właściwie jest na tyle różna od wszelkich „normalnych" mgieł, że nie ma żadnych powodów, aby zajmował się nią właśnie Thor i Yannis, toteż pracują nad jej rozszyfrowaniem nieomal wszyscy z wyjątkiem Kolińskiego, Marcela, Steve'aiGilber- ta. Ale - jak dotąd - ani Irving nie udowodnił jej pozaziem- skiego pochodzenia, ani Burtonowi nie udało się znaleźć żadnych podobieństw do żywej i myślącej istoty, ani Kew nie odnalazł reguł fizyki, którym by podlegała. A swoją drogą - nie zazdroszczę Kewowi. Biuro Nauki ŚOSN naciska w czasie każdego połączenia, chcieliby mieć wyniki - możliwie szybko, zaraz; wydaje im się, że brak jakichkolwiek efektów jest winą naszą, Kewa, braku opera- tywności, czy ja wiem zresztą czego? A przecież zasiadają tam naukowcy z prawdziwego zdarzenia. Zdumiewające, jak człowieka może ogłupić sam fakt przynależności do jakiejś organizacji nadzorczej, jak łatwo od poczucia własnej wyjątkowości przechodzi się do uzurpowania sobie prawa do roli tego, który wie więcej, a więc może swoje wymagania narzucać innym... Kew wije się, dokazuje cudów pomysłowości przy każdej z nimi roz- mowie. W dodatku nie wszystko można im mówić. Siedząc za tymi swoimi biurkami albo przy konferencyjnych stołach do- szliby natychmiast do wniosku, że wszyscy, jak tu jesteśmy, kwalifikujemy się do leczenia psychiatrycznego. Naukow- cy bredzący o „strefach strachu", tajemniczym rozwiewa- niu się statku, oceanie wyginającym się w gigantyczną ku- lę... Fizycy, astronomowie, meteorolodzy skupiający się przede wszystkim na swoich snach, oglądający na jawie repliki samych siebie - fantomy, sobowtóry, analizujący stany uczuciowe własne i cudze. Opowiadający o fan- tastycznych, niesamowitych tworach, w jakie zmienia się mgła... Bo to powtarza się nadal: z niewyjaśnionych przyczyn z żółtawego oparu pojawiającego się w pobliżu statku powstają nagle zaskakujące zmiennością swoich kształtów konstrukcje. Chwilami mam wrażenie, że dostrzegam w tym jakiś ład, że to służy czemuś, a zaraz potem wydaje mi się, że wszystko, co widzimy, czego możemy doświadczyć za pomo- cą swych zmysłów, jest jakieś... przypadkowe, i że jedyną funkcją zdarzających się „cudów" - jest zwrócić naszą uwagę, zafascynować, zmusić do myślenia. Że wszystkie te zjawiska pełnią nie większą rolę niż sztuczki pokazywane przez iluzator dziecku, a prawdziwe jest tylko to, co dzieje się w nas samych: nasze uczucia, nasze myśli, nasz strach. I że - jeżeli chcemy móc cokolwiek zrozumieć - na tym tylko powinniśmy się skupić, na to zwrócić przede wszystkim uwagę... 9 lipca 2084 r. Moje sny po raz drugi zmieniły swój charakter, swój rytm - jest w nich teraz narastający niepokój, świadomość czegoś niepojętego, co dzieje się we mnie i wokół mnie, w świecie pozazmysłowym, jakby wezwanie, na które nie potrafię odpowiedzieć, i ta niemożność powiększa jeszcze napięcie. Mam coraz częściej wrażenie, że to, co dzieje się z ludźmi na „Ariadnie", jest nie tyle eksperymentem, co próbą zrozu- mienia, odczucia czy po prostu poznania... Ludzkich reakcji, psychiki, sposobu rozumowania? Testem? Nie, raczej po- szukiwaniem w ciemności, cierpliwie powtarzanym pyta- niem, na które pytający nie otrzymuje oczekiwanej odpo- wiedzi. Może dlatego, że język, w jakim je stawia, nie budzi żadnych skojarzeń w umyśle pytanego. To bardzo krucha i niepewna konstrukcja, ale próbuję postawić hipotezę: załóżmy, że istotnie jest pytany i pytają- cy. Dwie istoty, teoretycznie mogące porozumieć się z sobą, równe lub prawie równe sobie poziomem intelektu, lecz pozbawione wspólnych środków wyrazu - tak, jak brak było możliwości słownego porozumienia ludziom różnych naro- dowości, nie znającym nawzajem swoich języków, przed wprowadzeniem do powszechnego użycia interlangue. Sło- wo musieli zastępować obrazem, gestem... Lub że różnica jest jeszcze większa, że używane przez jedną ze stron środki wyrazu są dla drugiej tak niezrozumiałe, jak dla ludzi współczesnych któryś z języków dawno wymarłych kultur - choćby napisy etruskie, do których od trzech wieków nie znajdujemy klucza. Jak język barw dla ślepca. Tak, to ostatnie porównanie wydaje mi się najlepsze. Załóżmy, że ich sposób wypowiadania myśli - nazwijmy go „język X" - w ogóle nie trafia do ziemskich zmysłów, nie budzi w naszych umysłach żadnych spodziewanych skojarzeń... Musiałem przerwać, Kew wezwał mnie do siebie. Zamilk- ły nagle urządzenia nadawczo-odbiorcze „Ariadny"; w po- rze nadawania codziennego komunikatu dla Biura Nauki nie udało się uzyskać połączenia - ani z Biurem, ani z żadną stacją ziemską czy też satelitarną. Teoretycznie awaria ich jest niemożliwa: „Ariadna" została wyposażona w najsilniejsze urządzenia nadawczo-odbiorcze, radiowe i video, w potężny układ antenowy i podwójny system zasilania na wypadek uszkodzenia głównego agregatu. A jednak nie odbieramy żadnych sygnałów, zostaliśmy odcięci od świata. Przestały także działać chronometry; to, co uniemożliwia nam łączność, uniemożliwia także odbiera- nie przez nie bodźców od rejonowych synchronizatorów. Nie wiemy, czy tylko my nie odbieramy sygnałów, czy też i nasze są niesłyszalne; na wszelki wypadek wysyłamy wia- domość o naszej sytuacji do Miami - w przeciwnym razie rozpoczęto by poszukiwania, uważając „Ariadnę" za zagi- nioną. Czterdzieści minut temu Hawk wystartował wiropła- tem; byłem zdania, że powinniśmy lecieć obydwaj, lecz Kew uważał, że nie może pozbawiać statku obydwu pilotów naraz. Hawk także protestował, twierdząc, że jeśli coś się stanie, lepiej, żeby miał zginąć jeden człowiek niż dwóch. Nie widziałem powodu, żeby tym kimś miał być właśnie on. Powiedziałem mu to. Zaproponował losowanie. Wybór padł na niego. Hawk to wspaniały pilot, nic nie powinno się zdarzyć, a przecież nie potrafię obronić się przed dziwnym uczuciem. Najgorsze, że nie możemy się z nim porozumiewać. W pięt- naście minut po starcie straciliśmy łączność... Przez te piętnaście minut utrzymywaliśmy ją jednak, co dowodzi, że to nie urządzenia „Ariadny" uległy awarii, że coś uniemożli- wia im przejmowanie fal. Ostatni komunikat Hawka brzmiał: „Wszystko w porząd- ku, warunki atmosferyczne doskonałe, wiropłat spisuje się bez zarzutu...". Przypadkowa zbieżność słów czy też...? Świetlny dysk, mgła, zniknięcie załogi „Armstronga", a później samego statku, niepojęte zachowywanie się ocea- nu i to, co dzieje się z nami wszystkimi... Jaki to może mieć sens? Ku czemu zmierza? Nie, bezcelowe jest szukanie w tym jakichś znaczeń. Ilekroć próbuję to robić, czuję się jak dziecko, które na próżno stara się ułożyć obrazek z różnorakich klocków: poszczególne fragmenty nie pasują do siebie i jakby ich nie składać... Zaraz. Załóżmy, że ktoś ułożył w jednym pudełku klocki wybrane z kilku kompletów, kierując się ich właściwościami, o których dziecko nie wie - więcej, wiedzieć nie może. Powiedzmy - molekularną strukturą materiału, z jakieg< zostały wykonane. Dla układającego je sens jego poczynaj jest oczywisty, klucz, który zastosował zrozumiały i prosty Ale dla dziecka ważne są tylko obrazki naklejone na kloc- kach - nie mogąc z nich ułożyć żadnej całości, dochodzi one do wniosku, z jego punktu widzenia także zupełnie logiczne- go, że ułożenie tych właśnie klocków w jednym pudełku jest pozbawione sensu. Jeśli i w tym przypadku obie strony stosują różne kryteria, bo żadnych wspólnych po prostu mieć nie mogą? 10 lipca 2084 r. W ciągu ostatnich trzech dni prawie Thei nie widziałem; obiecywałem sobie, że będę zachowywał się w taki sposób, żeby nie utrudniać jej sytuacji, w niczym nie sprawiać przykrości, żeby - przynajmniej z mojej winy - nie musiała cierpieć. Okazało się to jednak niewykonalne; udawanie uczuć, których we mnie nie ma, przekracza po prostu moje możliwości. Więc idąc chyba po linii najmniejszego oporu - zacząłem jej unikać, tłumacząc się brakiem czasu, zmęcze- niem, nadmiarem zajęć. Thea przyszła po trzech dniach oczekiwania. Byłem w kabinie sam, przeglądałem akurat Standbergera, robiłem notatki. Na szczęście, bo gdyby przy- szła o pół godziny wcześniej, zobaczyłaby, jakim kłamstwem są te moje niemożliwe-do-odłożenia-sprawy, moje napraw- dę-chciałbym-ale-zupemie-nie-mam-czasu... Kiedy ją zo- baczyłem w drzwiach, napiętą, niczego już nie pewną, a przecież dzielnie próbującą udawać, że tak po prostu zaszła do mnie po drodze, że „chciałam wiedzieć, jak ci się pracuje, Ray", uśmiechającą się tylko po to, by tym uśmiechem pokryć rozżalenie, zerwałem się - od razu roześmiany. To moje udawane rozradowanie - gra, w którą wszedłem tak odruchowo, natychmiast, była wstrętna. Thea przyglądała mi się z niespokojną uwagą; prawdopo- dobnie jeszcze nie dowierzała, ale to trwało krótko, bo przecież chciała zostać przeze mnie przekonana, móc znów uwierzyć w moje dla niej uczucie, w to, że nie mógłbym oszukiwać jej, kłamać. Tej dobrej woli było w niej tyle, że chyba nie musiałem grać aż tak dobrze, wystarczyłaby znacznie mniejsza perfekcja. Strach i napięcie zniknęły; objęła mnie, przycisnęła czoło do mojej szyi, czułem pośpieszne łomotanie jej serca, wdy- chałem zapach włosów. Z twarzą ciągle ukrytą przed moimi oczami zapytała: - Ray, jak jest z nami, powiedz...? Jak to jest z nami, Ray? - i choć tak bardzo starała się powiedzieć to zwyczaj- nie, w głosie było napięcie nie do zniesienia, upokorzenie, które musiała odczuwać, kiedy - wbrew wszystkim postano- wieniom - opadała z niej maska udawanej beztroski, a nie- pokój oczekiwania zmuszał do stawiania pytania, wypowia- danego z żałosnym uporem. Chciałem być dla niej dobry. „Boże, zmiłuj się - pomyśla- łem - naprawdę chcę być dobry" - już zaczynając rozumieć, że dobroć jest ostatnią rzeczą na świecie, którą chciałoby się otrzymać zamiast uczucia, i że lepiej bym zrobił, gdybym potrafił ją uderzyć, odepchnąć - wtedy mogłaby przynaj- mniej mnie znienawidzić. Pomyślałem, że pewnie wolała- by, żebym był dla niej brutalny czy okrutny - ale żebym ją kochał. Zamiast tego dawałem jej tę dobroć, obojętność i dobroć, której wcale nie chciała, upokarzając siebie i ją w tym samym stopniu, tak samo rozgoryczony - tylko że moja udręka różniła się tym od jej, że ona wciąż jeszcze miała nadzieję i - odbijając się od mojej obojętności, rozbijając boleśnie przy każdej próbie jej przełamania - wciąż jeszcze mogła wierzyć w to, czego tak bardzo pragnęła, podczas gdy ja pełen byłem żalu i gniewu na myśl, że jej miłość jest tylko sztuczną reakcją na włożony w nią program. Milczałem. Jej ręce - w jakiejś chwili - zsunęły się z moich ramion, cofnęły jakby ze wstydem, w ogromnym zawiedze- niu czy smutku, a ja tym razem nie odczułem nawet litości, bo już i tego nie było teraz we mnie; może traciłem z wolna zdolność do ludzkich uczuć, ale nie znajdowałem już w sobie nic poza zniecierpliwieniem. Czy zawsze byłem taki, czy też to Trójkąt może aż tak zmieniać ludzi, czynić ich tak małymi? Nie, to za łatwe... Obciążać winą za wszystko, co się dzieje, siły działające w Trójkącie, rozgrzeszać samego siebie z odpowiedzialnoś- ci, próbować oszczędzić siebie... Jutro lecę do Miami. Hawk nie powrócił, nie wiemy, czy doleciał, ani - co mogło mu się przydarzyć. W dalszym ciągu urządzenia nadawczo-odbiorcze nie nawiązują łączności; nie docierają do nas żadne sygnały; dziś, na porannej naradzie sześć osób głosowało za powrotem i zaniechaniem na razie dalszych badań. „Na razie" - to w praktyce oznacza na zawsze, przynajmniej, jeśli chodzi o nas i o „Ariadnę". Dziś jeszcze zostali przegłosowani. Zdecydowano podjąć kolejną próbę nawiązania kontalctu, wysyłając drugi wiro- lot. Więc lecę. Jeżeli zginę... Może zresztą nic mi się nie przydarzy, może nieobecność Hawka tłumaczą jakieś zupełnie rozsądne i wcale nie drama- tyczne powody, a może wciąż jestem potrzebny? Komu i po co, przestałem się już zastanawiać. Mam tylko coraz silniej- sze, choć zupełnie irracjonalne uczucie - to samo, co na początku wyprawy - że moja obecność tutaj nie jest czystym przypadkiem, tak jak i moje telepatyczne zdolności nie zostały mi dane bez celu. Od kilku godzin wzrosły. Jest znowu tak, że przebywanie wśród ludzi staje się dla mnie męką, bo przejmowane przez mój mózg myśli, odczucia innych tworzą w nim niemożliwy do zniesienia chaos; ich strach, niepokój biją we mnie falami, których intensywność wywołuje aż ból. Dziś, na naradzie, czułem przerażenie tych kilku głosujących za natychmiastowym powrotem, wzrasta- jącą niechęć Northa i Calverta, graniczącą już chwilami z nienawiścią, „słyszałem" myśli siedzących przy mnie - Kewa i van Vincenta. Zamknąłem się w kabinie - to koszmarne, kiedy poza swym własnym nosi się w sobie niepokój wszystkich innych. Być może nasilanie się owej wrażliwości istotnie w jakiś sposób powiązane jest z zagęszczaniem się mgły wokół statku; od kilku godzin otacza nas nieprzenikliwym kręgiem, przysłaniając horyzont, ale nie zbliża się, pozostawia wokół „Ariadny" przestrzeń przejrzystego powietrza i błękitnego, gładkiego oceanu - okrąg o promieniu jakichś trzech czwar- tych mili, nad którym, nie przysłonięte nawet najmniejszą chmurką, świeci jaskrawe, południowe słońce. Godzinę temu w czterech miejscach okręgu podniosły się z oceanu ogromne słupy mglistych, nieco bardziej żółtych od otacza- jącego nas białawego oparu zgęstków; proste i gładkie jak kamienne kolumny wznoszą się w niebo zdając się nie mieć końca; pod ich gładką jak szkło, odbijającą promienie słońca, nieruchomą powierzchnią coś przelewa się i pulsuje, chwilami rozjaśnia się, chwilami ciemnieje, na przemian matowe i opalizujące. Odkąd się pojawiły, moja wrażliwość wzrosła jeszcze. A może mgła jest jakimś generatorem albo kondensatorem prądów, energii, która wywołuje tę moją nadwrażliwość? Jeśli tak jest w istocie, byłaby to energia, która nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla ludzi; żadne z jej działań nie było przecież wymierzone przeciw nam, nawet „Armstrong" zniknął, gdy już nikogo z nas na nim nie było. Energia, która - zakłócając funkcjonowanie mózgu, budząc emocje, uczucia i wrażenia w stopniu dotych- czas nigdy przez nas nie zaznawanym jednocześnie nie zagraża materialnym przejawom życia... Zaraz. Nie zagraża materialnym przejawom życia, a tylko w jakiś sposób zakłóca funkcjonowanie móz- g u . Ależ to by znaczyło... Chwileczkę, przypuśćmy, że to jest Kontakt. Że nie chodzi o doświadczanie ludzi, eksperymentowanie na ich stanach psychicznych, analizowanie ich myśli i ich uczuć, że druga strona po prostu usiłuje się z nami porozumieć, wybierając tę właśnie drogę... Dlaczego? Może porozumie- wanie się za pomocą telepatii jest dla nich tak naturalne, że nie potrafią wyobrazić sobie istot, dla'których jakąkolwiek trudność stanowiłoby odbieranie informacji w ten sposób... Nie, niemożliwe - takie rozumowanie, założenie, że owe inne istoty muszą posiadać cechy typowe dla samych inicja- torów Kontaktu, dowodziłoby bardzo małych horyzontów myślowych, nie większych niż miał człowiek w okresie antropomorfizowania swych wyobrażeń o wszelkich innych formach życia w Kosmosie, Byłoby zatem zbyt prymitywne dla tych, którzy znajdują się na stopniu rozwoju, na którym cywilizacja rozpoczyna poszukiwania we wszechświecie. Więc może tylko ten jeden sposób porozumiewania się jest dla nich dostępny? Może w ogóle nie są w stanie wyobrazić sobie istot takich jak my, może ich świat i oni sami są tylko tym - przenikaniem się informacji, myśli - jakichś prądów? Nie! To przecież... Zaraz. Spokojnie. Nasz świat składa się z cząstek materii i kierując się tym, nie tylko w taki sposób wyobrażamy sobie dostępny nam Wszechświat, ale i zauważamy go jedynie zmysłami przystosowanymi do postrzegania zjawisk przede wszystkim materialnych, nie dostrzegając pewnych rodza- jów energii weale, a inne tylko w ograniczonym zakresie. Gdyby tę sytuację odwrócić? Istoty, które nie dostrzegają nas, materialnych, bo w ogóle nie widzą materialnego świata. A więc - niematerialne. Struktury, nie składające się z żadnych, nawet ujemnych atomów. Intelekt, który zrodziła energia - nie materia... Takie istoty mogły-- by nie spostrzegać naszego świata. Istniałby dla nich jedynie w stopniu, w jakim wytwarza energię, a my - jako prądy emitowane przez nasze ciała i mózgi, przy czym te ostatnie. rozpoznaliby wśród wszystkich innych, „martwych" rodza- jów energii jako jedyną, niosącą wyczekiwaną, „rozumną". informację, jakąś „formułę życia"... t To założenie jest przecież tak samo dobre, jak każde inne. Jeśli świat materialny w swoim rozwoju - lub, jak chcą inni, entropii - poprzez rodzenie się mgławic i zapalanie słońc, tworzenie całych układów, stygnięcie planet, aż po wyro je-/ nie się pierwszych tworów białkowych na jednej z nich i powstawanie coraz to bardziej zróżnicowanych, skompli- kowanych struktur mózgowych mógł stworzyć w efekcie Rozum, dlaczegogigantyczne wydzielanie się energii, towa-, rzyszące kosmicznym przemianom, nie mogłoby dopro- wadzić do analogicznego efektu? Bo my nie jesteśmy w stanie sobie tego nawet wyobrazić? To jeszcze żaden argument. Przecież nasza nauka, nasza wiedza to wyrywkowa znajo- mość pewnych praw, prawdopodobnie nie będąca nawet milionową częścią tego, co można by wiedzieć w ogóle - nie tylko o wszechświecie, ale nawet o naszej Galaktyce czy choćby o tej jednej planecie, na której człowiek począł się i rozwinął i którą próbuje opanować, podporządkować sobie. Zapomina przy tym, że warstwa jej skorupy, poza którą nie sięga jego działalność, stanowi zaledwie drobny ułamek całości, której do końca opanować nie uda mu się nigdy. Tak na dobrą sprawę wszystko, co wiemy, na to wskazuje, im więcej poznajemy, tym większy staje się ogrom naszej ignorancji, nasza niemożność wydostania się z kręgu, w którym zamknęła nas ograniczoność naszego rozumu i naszych zmysłów. Więc dlaczego nie miałoby być właśnie tak? Intelekt, który zrodziła energia, we wszechświecie postrzegający je- dynie jej przejawy? W jakimś momencie - podobnie jak my kiedyś - osiągnął taki stopień rozwoju, który charakteryzuje tęsknota za spotkaniem w Kosmosie innych istot rozum- nych, i rozpoczął poszukiwania. Na jednej z planet — przy czym planeta i zapewne każdy układ słoneczny stanowią dla nich najprawdopodobniej jedynie źródło energii - natrafił na „energię życia", jaką wydziela nasz mózg. Rozpoczął starania, by nawiązać z nią Kontakt. To karkołomna teoria. Wiem. Mimo to ją rozwinę: co zrobiłby człowiek, pewny, że odnalazł we wszechświecie inne istoty sobie podobne, i gdyby próba nawiązania Kon- taktu nie dawała efektów? Postarałby się wzmocnić swoje urządzenia nadawcze, budowałby coraz potężniejsze gene- ratory energii niosącej poprzez próżnię jego posłanie ku gwiazdom. A jeśli Oni próbują tego także? Zwiększając nasilenie emitowanych sygnałów działają na nasze mózgi w ten sposób, by zwiększyć zdolność wysyłania przechwyty- wanych, „słyszalnych" dla nich prądów, w nadziei, że staną się w jakiejś chwili bardziej — czytelne? — uchwytne? — zrozumiałe? i że w ten sposób oczekiwany Kontakt stanie się wreszcie możliwy. Nie wiedząc - bo skąd by wiedzieć mogli? — że wysyłaniu określonej energii przez nasze komórki mózgowe towarzyszą, odczuwane przez nas, przemiany ma- terialne: fizyczne, chemiczne i biologiczne, zachodzące w naszych organizmach, a w konsekwencji wywołuje to stany niezmiernie dla człowieka przykre, czasami nie do zniesienia? Być może właśnie wtedy, gdy człowiek przeżywa lęk, rozpacz lub jakieś inne, wstrząsające całą jego psychiką uczucie, emitowane przez mózg prądy stają się wyraźniej- sze? Może to wszystko zmierza do tego, by je jeszcze bardziej pobudzić? A wcale nie jest jedynie bezmyślnym w swym okrucieństwie eksperymentowaniem? Może po prostu „On", „Oni" dążą w ten sposób, dla nich zupełnie oczywisty, normalny, do Porozumienia? Powiedzmy, że nie oszalałem, że tak wygląda prawda. To tłumaczyłoby wszystko. Gdy rozpoczęliśmy swoją ekspansję w Kosmos, opraco- wano całe systemy mające służyć nawiązaniu Kontaktu - od sposobów przesyłania informacji o sobie, poprzez stworze- nie języka kosmicznego, lincosu, za pomocą którego infor- macja popłynąć miała w obu kierunkach, aż po wysłanie wypraw do innych, zamieszkałych światów. Na wyrost opra- cowywaliśmy zasady, którymi homo sapiens powinien kiero- wać się w chwili Bezpośredniego Styku, Spotkania - czy jak tam nazywano moment zetknięcia się ze sobą dwóch róż- nych Istot, odmiennych cywilizacji innych światów - za naczelną uznając Zasadę Nieinterwencji, niewtrącania się w żadne „Ich" sprawy, chociażby nawet ci nasi Bracia w Rozumie mieli okazać się istotami prymitywnymi, którym interwencja mogłaby tylko pomóc. Byliśmy tacy dumni z tego humanitaryzmu. A czy przyszło nam do głowy, że już sam fakt naszego pojawienia się w innym świecie może stać się dla tego świata zabójczy, a wszelkie próby porozumienia - zagładą owych Istot? Czemu więc Oni — ci, którzy emitują swoje posłanie do nas - mieliby być aż o tyle mądrzejsi? Lub też z jakich powodów mieliby być do naszych wyobrażeń o Nich podob- ni? Dlaczego Kontakt miałby przebiegać właśnie w ten sposób, jakiego oczekiwaliśmy? Zdawało nam się dotąd, że na każde Spotkanie jesteśmy przygotowani. Inny Intelekt wyobrażaliśmy sobie we wszel- kich możliwych postaciach: „Oni" mieli być wielcy lub mali, podobni do pająków, mrówek, ludzi z głowami węży, kulis- tych tworów, do starego, jednomasztowego żaglowca, do nas samych, lub niepodobni do niczego w naszym świecie - ktoś posunął się tak daleko, że zakładał istnienie roślinnego „mózgu", wytworzonego przez powiązaną sieć korzeni, stanowiącą drogę przepływu informacji, florę całej planety, ktoś inny, dystansując wszystkie dotychczasowe pomysły, wyobraził sobie ocean galarety czy plazmy otaczający całą planetę otoczką genialnego, bo zdolnego nawet do zmiany jej orbity, „myślącego żelu". Ale zawsze zetknięcie z innym światem wyobrażaliśmy sobie jak coś dostrzegalnego; cza- sem - niepojętego, ale w każdym przypadku dostępnego naszemu poznaniu. Kiedy myślimy o Tamtych, jesteśmy w stanie się zgodzić, że mogą być niepojęci, z niczym nieporównywalni, że wymiana myśli może być niemożliwa, a ich rozumowanie dla nas niepojęte. Ale zawsze zakładaliś- my, że nawet wówczas będziemy mogli ich dotknąć, usły- szeć, zobaczyć. Że będą dostępni naszym zmysłom czy też jakimś pomiarom dokonywanym przez nasze aparaty. To jedno nigdy, nikomu, nie przyszło jeszcze do głowy, że będą niedostrzegalni, że oni, a razem z nimi ich świat, mogą znajdować się w innych, nieznanych i dla nas niemożliwych 175 do poznania wymiarach. Że nigdy nie zobaczymy ich, nie usłyszymy, nie zdołamy poznać ani zrozumieć, że niemożli- wy jest ten, tak bardzo przez nas oczekiwany, Kontakt. I nawet to Spotkanie, tutaj, zetknięcie się z Ich działalnością także Kontaktem nie jest, skoro żadnego dialogu nie można nawiązać, lecz jest jedynie odbiciem się jakby Ich świata od naszego. Że wszystko, co nam się może przydarzyć, to będzie seria niepojmowalnych zjawisk, wstrząśnienie posad tego, co już zwykliśmy uważać za niewzruszalne - i zakłóce- nia w nas samych. I że tych przemian także nie będziemy w stanie zrozumieć, zdefiniować, jak nigdy nie poznamy siły, która spowodowała ów wstrząs. Rozpadanie się struktur naszego świata w zetknięciu z Ich światem - i zakłócenia funkcji naszych odczuć, pracy nasze- go mózgu, jako jedyny efekt Kontaktu, który Oni z nami - bo nie my z Nimi - starają się nawiązać. A jeśli to jedyny Kontakt, jaki w tej sytuacji jest możliwy? Zrobiło się już nieomal ciemno, w zapadającym zmierz- chu wyraźniej widać słupy mgły, bijące z oceanu w granato- we niebo, na którym gwiazdy tworzą obce mi konstelacje, odmienne od północnych, pod którymi się urodziłem i które jakoś zawsze będę uważał za własne. Krąg mgieł wokół „Ariadny" nie uległ żadnym zmianom, tylko owe kolumny wierzchołkami wdzierające się w niebo zaczęły emanować bladym błękitnym blaskiem, który nie rozświeca niczego, pozwala tylko wyraźniej dostrzec drgające pulsowanie wy- pełniających je zgęstków. Krąg ciemnej, czarnej nieomal wody wydaje się w tej chwili jakby areną, sceną, na której mają rozegrać się jakieś wypadki... To już przesada, oczy- wiście, dopatrywanie się niepojętych znaczeń tam, gdzie ich nie ma, bezsensowny symbolizm. A swoją drogą nigdy jeszcze moje myśli nie biegły aż tak szybko, nie miałem uczucia takiej lekkości, połączonej z pewnością, że rozumuję właściwie. Cóż - jeśliby ta teoria okazała się istotnie prawdziwa... Jednego jestem ciekaw; jeśli to wszystko prawda, czy możliwy jest w takim razie jakiś, choćby nawet najbardziej ulotny Kontakt, już nie Porozumienie, ale zetknięcie tych dwóch - naszego i Ich - Intelektów - chociażby tylko po to, aby przekazać sobie jedną, najbardziej podstawową z możli- wych informację? I czego byłoby trzeba, jaką energię mu- siałby z siebie wypromieniować mój mózg, jakie doznania musiałyby mną wstrząsać, aby to stało się - choć na ułamki sekund - możliwe? - Ray, jesteś gotów? - Tak. - Powtarzam program łotu: kurs Miami. Starasz się wyjść nad mgłę, jeśli ci się nie uda, postępujesz według swego uznania. Dopóki to będzie możliwe, utrzymujesz stały kon- takt radiowy z „Ariadną". - Przyjąłem. Proszę o pozwolenie na start. - Zezwalam. Powodzenia, stary. Good luck. Głos Kewa zamilkł, formalnościom stało się zadość; Ray dodał silnikowi obrotów, wiropłat lekko oderwał się od pokładu „Ariadny". Stojących na nim ludzi smagnęło ude- rzenie powietrza i na chwilę ogłuszył grzmot steropłatów; prostując się i przysłaniając oczy patrzyli, jak maszyna zatacza łuk i kieruje się ku zachodowi - słońce oślepiało, nie pozwalając śledzić jej długo. - Miejmy nadzieję, że mgła kończy się gdzieś wreszcie - powiedział Steve Calvert. Nikt się nie odezwał. ;i Wyglądało, jakby sięgała co najmniej mezosfery, zstępu- jącymi z głębin nieba ścianami zamykając „Ariadnę" w środku gigantycznego walca, którego podstawę stanowił połyskliwy krąg wody; cztery kolumny utworzone z żółtawe- go oparu zdające się być krawędziami niewidzialnego, wpi- sanego w ów okrąg prostopadłościanu emanowały delikatną poświatę, przy blasku słońca równie wyraźną jak w nocy. Srebrzysty, lśniący na tle nieba wiropłat skierował się w prześwit pomiędzy dwiema z nich; z wolna nabierając wysokości wznosił się coraz wyżej, póki nie zniknął z oczu. - Jestem na wysokości czterech tysięcy metrów - meldo- wał Ray. - Nie widzę końca mgły. Będę wznosił się dalej. Kew Raiford, wciąż jeszcze - właściwie bez uzasadnionej przyczyny - tkwiący w kabinie operacji startowej za plecami radiotelegrafisty, pochylił się do przodu, jakby coś chciał powiedzieć. Ale zrezygnował. - Przyjąłem - potwierdził obsługujący radiostację. - Melduj natychmiast, gdyby zdarzyło się coś szczególnego. - OK. Wysokość cztery i pół. Pełna hermetyzacja kabiny. Wznoszę się dalej. - Co z mgłą? - Bez zmian. Sterczy przede mną ścianą, której szczytu nie widać. - Przyrządy? - Pracują prawidłowo. Mam pięć dwieście. Podciągnę do sześciu i jeśli to draństwo się nie skończy, będę próbował wejść w mgłę. - Ray, nie ryzykuj: jeśli cokolwiek zacznie się dziać z przyrządami, z tobą, wracaj naty... No, tak - Kew jednak nie wytrzymał. „Stary, poczciwy Kew" - pomyślał Ray, wiedząc, że nie usłyszy nic więcej; w słuchawkach panowała głucha cisza, połączenie zostało przerwane. Był teraz zdany tylko na siebie - w tej świado- mości nie było niepokoju; przez kilka sekund wsłuchiwał się w milczenie radioaparatu, a potem poprawił się w fotelu i odruchowo dotknął laserowego pistoletu w kieszeni na prawym udzie; właściwie nie mógł się przydać, ale znajomy kształt chłodnej i gładkiej kolby dodawał pewności siebie. Popatrzył na tablicę kontrolną; wiropłat osiągnął już wysokość sześciu tysięcy metrów. Mgła stała nadal przed nosem maszyny nie kończącą się, nieprzenikliwą ścianą; nie było sensu wznosić się dalej, prędzej czy później i tak trzeba będzie w nią wejść. Lekko, zdecydowanie pchnął drążek. Mleczna zawiesina drgnęła nieznacznie, jak gdyby prze- biegł przez nią niewielki, szybki skurcz - żółtawe zgęstki zafalowały, ale to było wszystko - rozstąpiła się, przyjmując w siebie maszynę, jak każda inna, zupełnie zwykła mgła. Tylko że człowiek czuł się w niej nieco inaczej niż w normalnej mgle; nie zostawiała najmniejszego prześwitu, oblepiając wiropłat tak, że nie widziało się nawet bocznych stateczników, zupełnie jakby pogrążył się w wacie lub śniegu, jakby to, co go otaczało, nie było lotną substancją. W dodatku w całym ciele czuło się jakieś mrowienie, ledwie zauważalne, ale denerwujące - miliony lodowatych, kłują- cych skórę igieł. Napięcie z wolna wzrastało, przeradzając się w coraz silniejszy niepokój. Ray znowu spojrzał na wskaźniki kontroli, ale maszyna spisywała się bez zarzutu: mała sylwetka wiropłatu siedziała w samym środku tarczy żyrospektroskomierza nie wykazu- jąc najmniejszego przechyłu, altimetr wskazywał niezmien- nie 6000 metrów, czerwona linia kursografu nad świetlisty- mi konturami mapy wydłużała się powoli w kierunku Miami, nie zbaczając - choć z braku widoczności leciał całkiem na ślepo; wskaźnik zużycia paliwa, zegar obrotów pulsowały uspokajająco. W otoczeniu także nie zaszły żadne zmiany: aneroid, anemometr, przyrząd do mierzenia wilgotności powietrza, magnetometr i wszelkie inne dawały normalny odczyt; jak zwykle „nie zauważały" mgły. Leciał już z dziesięć minut, a nic nie wskazywało na to, aby miała się skończyć; nie przerzedziła się nawet. Ale powoli przyzwyczajał się do niej, nabierał pewności siebie; podcią- gnął tylko wiropłat, ale na siedmiu tysiącach metrów była tak samo nieprzenikliwa. Mrowienie ustępowało, zaczynał czuć się prawie całkiem normalnie. W tej samej chwili w słuchawkach zatrzeszczało, a potem cisza nabrała głębi; wydawała się nie mieć końca - jego własny oddech zaszemrał na membranie mikrofonu, tak jak to czasem bywa, gdy człowiek schyli się nad bardzo głęboką studnią lub stoi we wnętrzu wysoko sklepionej groty. Radio- odbiornik zatrzeszczał po raz drugi, na trzaski nałożył się wysoki, ostry pisk; trwało to kilka sekund i urwało się równie niespodziewanie, jak się zaczęło. Nagle - znikąd, z owej bezdennej ciszy, dotarły słowa, wypowiadane jak gdyby bardzo blisko, głosem, w którym słyszało się wzrastający, niemożliwy do opanowania strach: - Nie potrafię określić naszej pozycji. Straciliśmy orien- tację. Nie jesteśmy pewni, gdzie jest zachód. Wszystko się pokręciło. Przyrządy źle wskazują. Ray drgnął. To niemożliwe. Zupełnie niemożliwe, bo Stivers dawno nie żył, a gdyby nawet nie zginął wtedy, w 1945 roku, musiałby do tej pory umrzeć po prostu ze starości - minęło sto trzydzieści dziewięć lat. A jednak słyszał ten głos naprawdę, schrypnięty z niepokoju, żywy głos, który zamilkł, zanim on się narodził, wypowiadający w od dawna nie używanym, znanym z dzieciństwa języku, słowa, które też znał na pamięć, bo powtarzały się we wszystkich przeglądanych przez niego, dotyczących historii Trójkąta, magnetycznych zapisach: - Mój Boże! Ocean nie jest taki, jak być powinien... Jesteśmy pogrążeni w białej wodzie... W pierwszej chwili pomyślał, że ma halucynacje, lecz choć o wiele prościej byłoby w to uwierzyć, wcisnął włącznik zapisu; igła zadrgała, nieznacznie, ale to drganie powtarzało dokładnie rytm zdyszanego oddechu, który szedł ze słucha- wek, wypełniając kabinę. Potem głos zabrzmiał znowu; już nie meldunek - pełen rozpaczy krzyk: - Jesteśmy nieodwołalnie straceni! Z walącym głucho sercem, czując, jak twarz wykrzywia mu niemożliwy do opanowania skurcz, a spod przylegające- go ciasno do czoła hełmofonu zaczyna ściekać pot, Ray spojrzał na rejestrator; igła pisaka drgała ledwie widocznie, ale linia nakreślona przed chwilą na zsuwającym się już z pulpitu odcinku taśmy wznosiła się i opadała wyraźnie: zarejestrowała głos. Znieruchomiały, dysząc prawie tak samo szybko, Ray wsłuchiwał się w ten drugi, dochodzący wciąż ze słuchawek oddech - i wtedy, nagle, potężną falą uderzył w niego strach, bezradność ginącego przed stu z górą latami człowieka. Zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć; bał się własnego głosu, bał się narastającego mu w gardle skowytu, w którym nie byłoby już chyba nic ludzkiego - wiedział, że tego nie zdołałby znieść. Jakąś resztką przytomności zdawał sobie sprawę, że jeśli straci panowanie nad wiropłatem, nie ura- tuje go nic. - Nie lećcie za nami! Oni wyglądają, jakby przybyli z zewnętrznej przestrzeni! Nie słowa - sposób, w jaki zostały powiedziane, paraliżo- wał słuchającego; głos, który po tylu latach odezwał się znowu, sprawiał, że było tak, jakby tamten raz jeszcze przeżywał przedśmiertny lęk; nasilenie odbieranych przez Raya uczuć przekroczyło granicę ludzkiej wytrzymałości. Zwinął się, uderzając czołem o pulpit sterowniczy - w tej samej chwili wiropłat zwichnął lot, z wyciem rozdzieranego powietrza poszedł pionowym korkociągiem w dół. Ray oprzytomniał, instynkt życia przytłumił wszystko inne. Całym ciałem naparł na drążek, usiłując wyprowadzić maszynę. Nie pomogło; do jego uszu dochodził wizg roz- dzieranej blachy-odpadały płaty nośne. „Koniec"-przele- ciało przez głowę. Przerażenie - znacznie gorsze niż tamto, cudze, odbierane przed chwilą, zdławiło oddech, sparaliżo- wało myśli. Wszystko, co było nim, Rayem Gordonem, chciało żyć dalej, za wszelką cenę żyć; cała jego świadomość stała się jednym krzykiem przeciw śmierci. Tracił świadomość. Wsysał ją jakiś bezdenny, czarny wir, za którym zaczynała się ciemność - nieistnienie. W owym mroku pojawiło się blade światło, błysk, zaledwie dostrze- galny promień — raczej rozrzedzenie się czerni — zbliżający się szybko, zagarniający coraz większą przestrzeń; Obec- ność Kogoś czy Czegoś znacznie potężniejszego niż wszyst- ko, co człowiek mógł sobie wyobrazić; niepojęta, inna Świadomość, która ogarnęła go, sprawiając, że stał się na ułamki sekund jej częścią, nieskończenie drobną, a przecież mimo własnej małości nie zlewającą się z tym Ogromem, nawet w połączeniu z nim stanowiącą wciąż okruch odmien- nej świadomości, wyodrębnioną. A potem To cofnęło się, jak gdyby odepchnięte nasileniem lęku, jaki w nim zobaczy- ło, uniemożliwiającym Mu znalezienie porozumienia. Do świadomości Raya nie dotarł moment, w którym opadła hermetyczna osłona wiropłatu i automat katapulto- wał go ze spadającej maszyny; poczuł tylko uderzenie o wodę, potworny ból i chluśnięcie fali, która zamknęła się nad nim. Tonął. Ból był tak straszny, że na chwilę odebrał mu przytomność, ale woda wdzierająca się do płuc sprawiła, że mięśnie naprężyły się same; zagarnął ją rękami. Już nie ostatkiem sił, a samym pragnieniem życia, zakodo- wanym w każdej żywej komórce, usiłował wydostać się na powierzchnię. Ramiona słabły, płuca zdawały się pękać od zatrzymywanego w nich powietrza; dusił się. Rozdygotane mięśnie prężyły się do wdechu, który byłby już tylko ostat- nim zachłyśnięciem się wodą. Z ogromnej pustki wypełnia- jącej jego otępiały mózg wypłynął słaby, lecz dokuczliwy dźwięk przypominający bicie odległych dzwonów; zapadał w ciemność, w której pojawiły się wirujące coraz szybciej, jaskrawoczerwone kręgi. I właśnie wtedy fala łagodnie wyrzuciła go na powierzch- nię. Spazmatyczny, już nie kontrolowany oddech, napełnia- jąc płuca powietrzem, przywrócił mu przytomność. Ale dopiero po chwili dotarło do niego, że dzieje się coś nie- zwykłego; jeszcze dłuższego czasu potrzebował, aby móc się tym zdziwić. Leżał na wodzie, która nie rozstępowała się pod jego ciężarem; nie wykonując żadnych ruchów, nie płynąc, utrzy- mywał się na powierzchni—pod sobą czuł przetaczanie się 1 nad kilkuset metrami głębi; nie zapadał w nią, nie ton Spróbował się poruszyć; powierzchnia ugięła się nieznac nie, tak jak mogłaby ugiąć się woda stawu pod lekk ciałkiem nartnika, ale to było wszystko. Razem z ruchem powrócił - nie ból, bo ten czuł przez a czas - świadomość bólu. Jęknął. Zacisnął zęby, próbuj skupić się jakoś, przez chwilę myśleć logicznie. Prawie r się udało - w każdym razie na tyle, żeby zrozumieć, że j< zupełnie sam, daleko od „Ariadny", od ludzi, którzy mog by mu pomóc, że został kontuzjowany i że owo zjawiskc jakby zgęstnienia morza, czy też kilkasetkrotnegozwięks2 nia się na jakiejś przestrzeni napięcia powierzchniowe wody — nie będzie trwać w nieskończoność. Zwierając nac zęby, żeby powstrzymać jęk, zaciskając je tak, że mięśi szczęk boleśnie napięły się pod skórą, zaczął powoli peb po uginającej się pod jego ciężarem, lecz ciągle utrzymu cej go na sobie, powierzchni oceanu. Zdołał pokonać w ten sposób kilka metrów, słabn chwilami tracąc świadomość i zaczynając rozumieć, że w t sposób nigdzie nie zdoła dotrzeć, kiedy otaczająca go mj zafalowała i nagle zaczęła rzednąć; wydłużające się, rozda drobnymi prześwitami pasma poczęły wznosić się w gó Leżał, zdyszany, mokry - od wody i od potu - i czekał, wróciły siły choćby na tyle, żeby mógł przepełznąć kolej kilka metrów, niezdolny zrezygnować z tej beznadziej] szansy, ciągle czując pod sobą pulsowanie, uginanie powierzchni oceanu i patrząc ze zdumieniem w poszerzaj: się z każdą chwilą pas czystego powietrza. Nagle w odlegl ci ledwie kilkuset metrów zobaczył wychylający się jak znikąd dziób statku; wysoki, czarny, rozcinał wodę odkła< jąc na obie strony przejrzyste bruzdy fali, zbliżając się co bardziej. Nie była to „Ariadna"; na piętrzącej się wysc nad sobą burcie zobaczył napis „Lacerta"; po jej obyd bokach pojawiły się, też jakby znikąd, dwa in idące nieco w tyle, lecz najwyraźniej w jednym z nią szj statki. „Lacerta" była już bardzo blisko; rozcięta dziobem we zapadała w głąb, burząc gładź oceanu umykającymi skoś ku tyłowi bruzdami - jedna z nich, nieco dłuższa od inny dosięgła miejsca, naictórym leżał Ray; poczuł, że to, co aż tej chwili utrzymywało go na powierzchni, ustępuje. Poszedł pod wodę. Ale zdołał się wynurzyć. Krzyknął. Poprzez swój własny krzyk usłyszał czyjś głos, chyba z pokładu zbliżające- go się statku: - Człowiek za burtą! Zdążył zobaczyć lecące w morze koło; nie zapamiętał, kiedy zdołał się go uchwycić. Jeszcze skrzyp żurawików opuszczanej pośpiesznie szalupy ratunkowej i stracił przy- tomność. Łagodny półmrok, będący jednocześnie uczuciem spoko- ju, odprężenia, był pierwszą rzeczą, która dotarła do jego świadomości; przez długą chwilę nie poruszał się, czekał, rozkoszując się owym stanem zawieszenia, w którym już istniał, a jednocześnie wciąż jeszcze czuł się zwolniony z obowiązku robienia czegokolwiek; potem usłyszał stuk, jakiś głos, metaliczny brzęk odkładanych narzędzi - nadal otaczała go miękka ciemność, ale powoli zaczynała już blednąc, poprzez przerzedzający się mrok zobaczył biało lakierowany sufit i czyjąś twarz—znajomą, chociaż wciąż tak do końca nie rozpoznawalną, nie kojarzącą się z konkret- nym człowiekiem, imieniem czy nazwiskiem. Zrobił wysiłek, by je sobie przypomnieć. Nie był zupełnie pewien, ale zaryzykował: - Lee Darley? - Tak, to ja. Nie poruszaj się, Ray. Leż jeszcze chwilę spokojnie. Wszystko w porządku, jesteś już na „Ariadnie". Posłuchał, bo też i wcale nie chciało mu się ruszać; ból znikł, było mu trochę sennie i dobrze; leniwie próbował zrozumieć, co znaczy słowo: „Ariadna". A potem, nagle, przypomniał sobie wszystko. - Na „Ariadnie"? Jak ja się tu dostałem? %- Spokojnie - przypomniał Lee. - Zostałeś wyłowiony z wody przez załogę „Lacerty", jednego ze statków, które - od trzech dni - przemierzają ocean w poszukiwaniu „Ariad- ny". Odkąd nie można było połączyć się z nami, rozpoczęto akcję ratowniczą... - Tak, mów dalej. Hawk nie doleciał? - Nie. Prawdopodobnie... nie żyje. Ty także omal... - To wiem. Powiedz mi co innego: jeśli poszukiwan;a trwają od trzech dni, jak to się stało, że nie dostrzegły nas samoloty. Musiały przecież... - Tak, oczywiście, przeczesywały ten teren. Lotnicy eskadry „Pegazów", która miała zadanie przeszukania oce- anu od Gun Cay po Bimini, twierdzą, że najmniej dziesięć razy przelatywali nad miejscem, w którym kotwiczymy. I że to niemożliwe, by nie dostrzegli statku. W ogóle wszystko, co dotyczy tych trzech dni, w ciągu których nie mieliśmy łączności, wygląda dosyć dziwnie... - Powiedziałeś: nie mieliśmy. Czy to ma znaczyć, że teraz łączność jest? - Tak. Równie niespodziewanie jak przedtem się prze- rwała, powróciła, w chwili gdy zaczęły podnosić się mgły. Bo mgły już nie ma, znikły też owe słupy otaczające „Ariadnę". - A chronometry? - Wskazują normalny czas, chociaż w momencie spotka- nia z „Lacertą" wskazywały jeszcze odmienny. Kew Raiford jest zdania, że przez owe trzy dni znajdowaliśmy się w innym czasie, że dlatego nas nie widziano, a my nie mogliśmy nawiązać kontaktu. Jesteś fizykiem, powinieneś lepiej ode mnie wiedzieć, jak to możliwe. Ray przymknął oczy, leżał zupełnie nieruchomo, prawie nie myśląc, nie dziwiąc się niczemu: od jakiejś chwili wie- dział, chociaż właściwie nie uświadamiał sobie tego aż dotąd, że tajemnicza Siła, płynąca skądś - może z głębin Kosmosu - cofnęła się, odeszła, że żadne dziwy nie będą się już zdarzać. Nie otwierając oczu zapytał: - Czy Kew jest tu, na „Ariadnie"? - Tak. Chcesz się z nim widzieć? On także chciał rozma- wiać z tobą, kiedy... - Chyba teraz już mogę? Nie czekał na odpowiedź, uniósł się, żeby wstać - czuł się prawie dobrze, nic nie bolało, myślało mu się spokojnie, precyzyjnie. Toteż zdziwił się, kiedy poderwać się nie zdołał; dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie czuje połowy swego ciała, że ta połowa jest dziwnie drętwa i martwa. Leżał dysząc, czując skurcz przerażenia zaciskający gar- dło, nim opanował się na tyle, by móc zapytać: - Co ze mną, Lee? Na szerokiej, dobrotliwej twarzy lekarza odbiło się zmie- szanie; przez pewien czas szukał słów. - Już dobrze, mów - ponaglił go niecierpliwie Ray. - Chciałem powiedzieć ci o tym trochę później - zaczął niepewnie Darley. - Ale skoro pytasz... Masz złamany kręgosłup. I uszkodzony rdzeń. To powoduje... częściowy lub zupełny paraliż ciała poniżej uszkodzenia. W twoim przypadku... - urwał, popatrzył niespokojnie w blednącą, skurczoną nagle twarz. - Rozumiem. W moim przypadku to porażenie jest j całkowite - powiedział bardzo wolno, nazbyt spokojnie Ray. - Czy to... można usunąć, zoperować? - Ray, gdyby to mogło dać cokolwiek, już bym cię I operował. Twój uraz należy do tych nielicznych, których medycyna wciąż jeszcze nie potrafi... Twarz Raya wydała się Darleyowi prawie bezbarwna; ściągnięta, nieruchoma, lśniła w łagodnym świetle napełnia- jącym kabinę. Nagle zrozumiał, że świeci tak od potu. - Jesteś pewny... że nie możesz się mylić? Albo że w innych warunkach, wybacz - ktoś inny... - głos Raya był tak stłumiony, że prawie niesłyszalny. - Niestety, jestem pewien. Nie wtedy, kiedy to wygląda... tak jak u ciebie. - Rozumiem. Zapadło długie milczenie. Żaden z nich nie poruszał się, nawet nie oddychali głośniej — cisza zdawała się nie mieć końca. Głos Raya zabrzmiał w niej niemal chrapliwie: - Dlaczego... nie czuję bólu? - Zastrzyknąłem ci heromorfinę. Działa przez kilka go- dzin. - Lee wciąż patrzył; mięsień policzka zaczął Rayowi drgać, od skroni aż po szczękę spływała strużka potu; oczy miał bezradne, niemal czarne. Aby zapobiec nowemu naras- taniu ciszy, lekarz zaczął mówić nerwowo: - Ray, słuchaj... To nie oznacza, że będziesz całkowicie niesprawny, przykuty do fotela czy łóżka, że nie będziesz się ruszał. Istnieją doskonałe galwanobioprotezy, przy ich pomocy można przejść nawet przez pokój, poruszać się na tyle, by móc pracować... - Przestań. Wyostrzona, napięta do ostateczności twarz nagle zaczęła drgać; szeroko otwarte oczy, nieruchome jak oczy ślepca, zdawały się nie dostrzegać niczego - ani wnętrza kabiny, ani też pochylonego doktora. Ray odetchnął - krótko, gwałtow- nie, w kąciku ust zadrgała drobna fałda. Powiedział cicho, bez modulacji, bezbarwnym głosem, nad którym jednak panował już całkowicie: - W porządku. Zrozumiałem wszystko, co powinienem zrozumieć. Nie przejmuj się mną, Lee. - Zamilkł na chwilę, a potem dodał, wciąż niemal doskonale panując nad swoim głosem: - Chciałbym zostać sam. Jeśli mogę cię prosić... Darley patrzył chwilę bezradnie, potem powoli skinął głową, odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi. Zamknął je cicho za sobą. Przez chwilę stał na korytarzu, ale zza ściany nie docho- dziło nic; przygarbił się i wolno, niechętnie ruszył wzdłuż jasno lakierowanej ściany w stronę kabiny Kewa Raiforda. Zapukał, Kew otworzył natychmiast; przekrwione oczy i znużenie widoczne w jego twarzy mówiły o kilkudniowym napięciu, przemęczeniu. Cofnął się, by przepuścić wchodzą- cego lekarza; patrzył na niego pytająco, lecz kiedy Darley milczał, zapytał z trudem hamując niecierpliwość: - Co z nim? - Czuje się dobrze. Tak dobrze, jak tylko człowiek może czuć się w takiej sytuacji, dcgg y/puMP- » - Powiedział mu pan? - Tak. Ukrywanie nie miało sensu, prędzej czy później musiałbym. 3t#x ^i«om er ; - Jak to przyjął? - O wiele lepiej, niż mogłem się spodziewać. Kew zamilkł, zastanawiał się nad czymś, potem powoli podniósł rękę, przesunął nią po twarzy; zbyt dobrze znał Gordona, jego umiejętność panowania nad sobą w każdej sytuacji, by bez zastrzeżeń móc lekarzowi uwierzyć. Powie- dział, przyglądając mu się badawczo: - Czy mogę tam już iść? - Nie wiem. To znaczy, jeżeli chodzi o jego stan - tak. Ale on prosił... Chciał być przez chwilę sam. Sądzę, że musi to wszystko sobie przemyśleć. Jakoś się z tym pogodzić. To był niezmiernie żywotny człowiek, niespokojny, pełen ener- gii, prawda? - Tak. To właściwie nie były dobre słowa, lecz w braku innych... Był. Kew przypomniał sobie nagle ranek w Atenach, Raya stojącego nad ciemnobłękitną wodą basenu: był opalony, 187 węzły mięśni prześlizgiwały się gładko pod śniadą skórą, po której, połyskując w słońcu, spływała kroplami woda. - Nie powinienem... - mruknął. Ale wiedział, że wtedy nie mógł, nie potrafiłby postąpić inaczej i że żal teraz, po czasie, jest bez sensu i bez znaczenia. Znów przetarł ręką twarz: - Nie pytał o mnie? - Tak, na początku. Potem - już nie. - Dziękuję panu, doktorze. Spróbuję się z nim połączyć. Może jednak będzie chciał widzieć się, mówić ze mną. - Może. Ale równie dobrze mógł wyłączyć video. Kew nie odpowiedział i lekarz ruszył ku wyjściu. Odcze- kał chwilę, a kiedy drzwi zamknęły się już za nim, wcisnął przycisk i na ekranie pojawiła się kabina Gordona. Zbliżenie ukazało twarz Raya, znaną Kewowi tak dobrze, teraz zmie- nioną, pozbawioną zwykłego na niej wyrazu ironicznego skupienia. Oczy były zamknięte - spał albo może rozmyślał, ale nawet i teraz nie wyłączył odbioru - czekał; wiedział, że będzie potrzebny? Wahając się, czy przerywać tę chwilę odprężenia, Kew przyjrzał mu się baczniej, teraz dopiero spostrzegł, że ów pozorny spokój jest złudą - twarz Raya była zmieniona, udręczona i obca, jak gdyby w swoim bezruchu zmagał się z czymś, czego nie chciał, nie akcepto- wał, wiedząc, że musi się z tym wreszcie pogodzić. Przypo- mniał sobie moment, w którym gotów był uznać, że dawny przyjaciel zawiódł - tak dawno, po wypłynięciu z Puerto Rico, i zawstydził się tej myśli, pojął, że tamten, na swój milczący i ironiczny sposób, był przy nim przez cały czas, nie chciał tylko nic mu sugerować, podsuwać gotowych rozwią- zań, usiłował zmusić, by zaczął myśleć sam. - Nie śpię, Kew. Przestań się czaić, stary. - Znów słyszysz moje myśli? - Nie. Tylko szum aparatu. Mam wrażenie, że tamto już się skończyło. Że już nie będę ich w przyszłości odbierał. - Więc ty też sądzisz, że to jest koniec? Że nic dziwnego nie będzie się już zdarzać? - Tak. Przez kilka minut milczeli obaj. Kew teraz dopiero zdał sobie sprawę, że z aparatu dochodzi lekki szum - nigdy dotąd nie zwrócił na to uwagi. Zapytał: - Możesz rozmawiać? Chciałbym... - W porządku. Przyjdź. —^«^,-, ««,«,, ^w*,iW _ Gdy w kilka minut później wszedł do kabiny Raya, ten leżał nadal z zamkniętymi oczami: otworzył je na odgłos zamykanych drzwi. Kew zbliżył się do koi, pochylił, popa- trzył z bliska w postarzałą, zmęczoną, prawie ołowianą twarz. - Bardzo cię boli, Ray? — spytał, niemal w tej samej chwili wściekły na siebie za banalność tego pytania. Tamten przesunął głowę po zaklęśniętej poduszce; oczy patrzyły chłodno i ironicznie, usta drgnęły w zdawkowym, bezradosnym uśmiechu. - Boli — potwierdził. Kew czekał na dalsze słowa, jakieś „bardzo" albo „można wytrzymać", ale Ray nie powiedział nic więcej. Leżał bez ruchu, z szarą, znużoną twarzą, po- ciemniałą od nie ogolonego zarostu; Kew poczuł, jak na ten widok ogarnia go przerażenie i litość, której odczuwać nie chciał i której tamten by od niego nie przyjął; walcząc z nią, starając się, by współczucia i żalu nie było przynajmniej w jego głosie, powiedział: , - Wezwę lekarza, zaraz zrobi ci zastrzyk. Głowa na poduszce poruszyła się lekko, przeczącym gestem; Kew zmieszał się pod uważnym spojrzeniem ciem- nobrązowych oczu. - Wyciągną cię z tego, Ray — zaczął nerwowo. — To tylko kiedyś... Dziś medycyna radzi sobie z takimi rzeczami zupełnie dobrze, wiesz... Ray znowu poruszył głową, zmrużonymi, drwiącymi tak jak dawniej oczyma przyjrzał się jego twarzy. - Wiem - przytaknął. - Galwanobioprotezy, można w nich nawet przechodzić z łóżka na fotel. Daruj juz sobie. I mnie także. Ton głosu był prawie obojętny, jakby to wszystko nie obchodziło go wcale, jakby dotyczyło kogoś całkiem obcego. Uśmiechnął się - tym razem naprawdę się uśmie- chnął, - Poradzę sobie, nie przejmuj się mną, Kew. Nie o tym przecież chciałem rozmawiać, Siadaj. Szkoda czasu, My dwaj, jak sądzę, możemy zrezygnować zamówienia sobie pocieszających banałów. Czego chcesz się dowiedzieć? Kew usiadł, ulegając, jak prawie zawsze, atmosferze, którą wytwarzał Ray. 188 - Widzisz, może powinienem poczekać — zaczął uspra- wiedliwiająco - wiem, że to wcale nie jest najlepsza chwila... Ale już jutro rano będziemy w Miami. Łączność wróciła - od kilku godzin Biuro Nauki chce wiedzieć, co się działo, domaga się konkretów, dokładnego sprawozdania... Uru- chomili ogromną akcję ratunkową, kilkaset samolotów i statków szukało nas przez trzy dni... - Tak, wiem, Lee mówił mi. bi<< Bn <ńAilt - O tym, że nas „nie było" mówił ci także? - I że ty sądzisz, że znaleźliśmy się w innym czasie. Mam wrażenie, że nie mylisz się, Kew. Kew wstał; przez chwilę, stojąc, patrzył z góry na Raya, potem odwrócił się, przeszedł na ukos kabinę, zatrzymał się dopiero przy iluminatorze. Ocean ciemniał w zbliżającym się zmierzchu, świetliste niebo wydawało się bardzo odległe. - Ale to wszystko mało, Ray - powiedział z nagłą rozpa- czą. - Pomyśl: najlepiej wyposażony statek, jaki kiedykol- wiek zszedł z doku jakiejkolwiek stoczni na Ziemi, kilku- dziesięciu naukowców, prawie trzy tygodnie badań... i nic. Jedyny bilans wyprawy to dwóch zaginionych ludzi, trzeci... i trochę oderwanych, nie łączących się z sobą informacji: „Neil Armstrong", „strefy strachu", mgła. Bo nawet tego, że znaleźliśmy się w innym czasie czy też - innej czasoprze- strzeni, nie jestem zupełnie pewien. Nie mam żadnych do- wodów... - I nie będziesz ich miał. Nie tylko ty. Nikt. Kew odwrócił się—szybko, gwałtownie, jakby miał zamiar powiedzieć coś niezmiernie ważnego. Ale milczał; czarna nieruchoma sylwetka na tle świetlistego zmierzchu. Ode- zwał się wreszcie cicho, po bardzo długiej chwili: - Ray, czy i tobie wydaje się, że to był... Kontakt? - Tak. Ale właśnie — wydaje. Ja także nie mam żadnych dowodów. - Dlaczego Oni... dlaczego To się cofnęło? - — Nie wiem. Mogę ci tylko powiedzieć, jaką ja sam wymyśliłem teorię. Tylko - teorię, bo tak jak wszyscy inni, nie mam nic, co by ją potwierdzało... Kew skinął głową, znów przeszedł przez kabinę, usiadł. Przez chwilę patrzyli na siebie w zmierzchu, którego nie rozświetlała prawie mała lampka nad koją; Ray pierwszy się poruszył - podciągnął się na koi, odchylił głowę, wspierając ją o ściankę. Przymknął oczy -wyglądało, jakby zasypiał, ale twarz miał wciąż czujną, znużoną i napiętą. - Oczekiwaliśmy niebezpieczeństw, tajemnic, z którymi trzeba będzie się zmierzyć, a w każdym razie — konkretnego zagrożenia przez jakieś wciąż jeszcze nie zbadane siły przy- rody albo... działalność wymierzoną przeciw nam, ludziom... - powiedział. - Na wszystko chyba byliśmy przygotowani, tylko nie na to jedno: że ono nie istnieje. - Głos miał znużony, cichy, jeden kąt warg wygiął się w gorzki grymas. — Że wszystko, co się dzieje, dzieje się tak... jak gdyby mimochodem — i że jest bez znaczenia. Skupiliśmy się na badaniu oderwanych i przypadkowych zjawisk: mgły, świet- listego dysku, „sobowtórów", zastanawialiśmy się nad sen- sem takich zjawisk, jak sztorm na małej, ograniczonej powierzchni albo złudzenie zapadania się powierzchni ocea- nu czy wreszcie „białej wody" - dziwiąc się, że to wszystko nie łączy się nam w całość. Byliśmy jak ktoś, kto w chwili transmisji sferowizyjnej dostrzega tylko niewyraźny poblask na szybie, bo odwrócony jest tyłem do ekranu... Kew poruszył się, jakby go chciał powstrzymać albo o coś zapytać, ale Ray nie mógł tego zobaczyć - oczy miał wciąż zamknięte. - Nie zauważaliśmy, że najważniejsze dzieje się w nas samych, a jeśli nawet - to tylko po to, aby buntować się przeciw eksperymentującej, doświadczającej nas sile; przy- pisując jej jakże częste dla nas samych motywy, zakładaliś- my, że powoduje nią jedynie ciekawość czy nawet - chęć pognębienia, poprzez tę okrutną zabawę wykazania swojej wyższości... Nie przyszło nam do głowy, że Ona - Oni - szukają tylko z nami porozumienia. - W taki sposób?! - A jeżeli inaczej... po prostu nie są w stanie? Jeśli to był jedyny dostępny dla nich? - teraz uchylił powiek, przyglądał się Kewowi bez ciekawości, jakby mógł z góry wiedzieć, jaki wyraz zobaczy w jego twarzy. - Ani razu nie przyszło ci to do głowy, Kew? Znowu zapadła cisza. Wreszcie Kew spytał, jak gdyby przemagając się, by to pytanie postawić: - Dobrze. Załóżmy, że jest tak, jak mówisz. Czy ta twoja... teoria wyjaśnia także, dlaczego inny sposób porozu- mienia był dla Nich niemożliwy? - Tak, ale... wolałbym chyba, żebyś sam doszedł do tego. - Chcesz się zabawić w rozwiązywanie zagadek? - Nie. Po prostu... Jeżeli dojdziesz do takich samych wniosków, wychodząc z przesłanek, na których ja... Będę miał pewność, że rozumuję właściwie. To, oczywiście, nic konkretnego nam nie da; -teorii, wymyślonej przez dwóch facetów i nie popartej żadnymi dowodami, ci z ŚOSN nie przyjmą również. Zyskamy pewność jedynie dla nas samych. Urwał i czekał, czy Kew zgodzi się na takie rozwiązanie; przekonanie samego siebie, to trochę mało dla kogoś, kto musi składać sprawozdanie przed całym Kolegium Biura Nauki ŚOSN. Ale Kew go nie zawiódł. - W porządku. Czy na początek podasz mi te przesłanki, czy mam dojść do nich sam? - Gdybyśmy mieli choć trochę więcej czasu - uśmiechnął się porozumiewawczo Ray - musiałbyś pogimnastykować się sam. A swoją drogą nie bierz się więcej do kierowniczych stanowisk. Głupiejesz przez nie całkiem wyraźnie, Kew. Przyglądali się sobie trochę zaczepnie, jak kiedyś, gdy pracowali razem, jeszcze w Melbourne, nad rozwinięciem teorii zderzeń fononów. A potem Kew zareagował - też zgodnie z dawną konwencją: - Uwierzyłbym, gdyby nie podejrzenie, że przemawia przez ciebie najczystsza zazdrość, Ray. - Zaledwie to powie- dział, speszył się; w obecnej sytuacji żarty wydawały się nie na miejscu. Niepewnie spojrzał na Raya. Ale tamten uśmiechał się ciągle, jakby nic się nie stało, jak gdyby nie miał spędzić reszty życia poruszając się tylko dzięki galwanoprądom, a wszystko, co mu się przydarzyło, było bez znaczenia; w ciemnobrązowych oczach błyszczały zwykłe, ironiczne iskierki: - No, trudno. Pozostaje mi odwalać robotę za ciebie, choć do tych wniosków doszedłbyś bez trudu, gdybyś miał czas pomyśleć o czymś innym niż układanie harmonogra- mów badań tak, żeby North i Calvert nie zaczęli skakać sobie do oczu. I pomyśleć, że kiedyś uważałem ciebie za „droż- dże" naszego dwuosobowego zespołu. — Spoważniał. - Słuchaj, Kew, żeby cię naprowadzić, podam ci pewien przykład. Nieadekwatny do naszej sytuacji, ale w ten sposób może sam dojdziesz, o co mi chodzi. Wyobraź sobie planetę. na której żyją istoty rozumne, różniące się od nas tym, że brak im jednego z ludzkich zmysłów — powiedzmy: słuchu... Ze jednocześnie ich wiedza nie przekracza poziomu, jaki osiągnęła nasza... powiedzmy, w okresie późnogreckim. Ich postrzeganie, podobnie jak nauka, nie będzie uwzględniać dźwięków, w ich fizyce zabraknie jednego, ogromnego działu, jakim jest - pojmowana chociażby najbardziej pry- mitywnie - akustyka. Mimo to będzie tworzyła - w ich oczywiście pojęciu - zamkniętą całość, uwzględniającą i tłu- maczącą wszystko, to znaczy wszechświat taki, jakim go oni pojmują. A jednocześnie - ich cała nauka, jeśli porównać ją z naszą na tym samym etapie - będzie niepełna, uboższa o tę wiedzę, tak samo zresztą jak oni od człowieka ubożsi będą o pewną skalę doznań. - Myślisz, że Tamci mogą, w stosunku do nas, posiadać znacznie doskonalszy aparat poznawczy? Lub, że są wyposa- żeni w zmysły, o jakich my nie mamy pojęcia, i przy pomocy których mogą poznawać wszechświat w sposób dla nas nieosiągalny? - Być może. Ale ja nie myślałem o Tamtych. Powiedzia- łem ci zresztą: przykład nie będzie zupełnie adekwatny. Widzisz, moje myślenie jest przecież także ograniczone, ograniczona jest moja wyobraźnia - być może właśnie poprzez ograniczoność zmysłów. Sam tego nie rozumiem do końca, przeczuwam raczej, więc jedyne, co jestem w stanie zrobić, to skłonić cię do myślenia zmierzającego w określo- nym kierunku, podsunąć ci te same, niejasne skojarzenia, na których ja się opierałem... - No, jeśli to się nazywa niesugerowaniem rozmówcy... - pokiwał głową Kew. - Dobrze, niech będzie. Chodzi ci o to, że wszystko, co wiemy, stanowi zaledwie część, ułamek jakiejś całości, zawierający zupełnie przypadkowe dane, selekcjonowane wybiórczo przez aparat poznawczy, którym dysponujemy, mogące dawać całkiem fałszywe pojęcie o tej całości. Ale nasza nauka jest przecież empirycznie spraw- dzalna... - Do pewnych granic i w pewnych, określonych warun- kach, z których, być może, tylko część dostrzegamy. Czasem coś w nich się zmienia, chociaż ten czynnik, który podlegał zmianie, jest dla nas niewidoczny. I wtedy doświadczenie „nie wychodzi". Albo też zdarza się „cud" - coś, czego nie umiemy wyjaśnić, co przeczy wszystkim zasadom naszej fizyki, chemii czy którejś z innych nauk. - Twoim zdaniem, wszystko, co widzieliśmy w Trój kącie, jest wynikiem działania takiego, dla nas niemożliwego do pojęcia, czynnika? Jakiejś — siły, energii? Oczy Raya błysnęły przy tych słowach. Ale niczego nie dał po sobie poznać, kiedy znów zaczai mówić: - Tak, może właśnie - energii... Dla nas niedostrzegalnej - być może tylko dlatego, że ludzki rozum wciąż jeszcze nie dosyć się rozwinął lub ciągle brak nam wystarczających możliwości technicznych. A może — dla nas - niepoznawal- nej w ogóle. Jeśli to nie jest kwestia rozwoju, czasu, tylko po prostu... jakiejś naszej głuchoty, jak u tych istot, które przed chwilą wymyśliłem. Lub jeśli z innych przyczyn nie będzie- my mogli poznać całej prawdy, jeśli zdołamy tylko zbliżyć się do niej, nic więcej. Zbliżyć, a może właśnie oddalić, bo nie można wykluczyć, że poznawanie jednych praw i zjawisk uniemożliwia poznanie innych, determinując kierunek, w którym zmierza określona owym poznaniem nauka i tech- nika, tworząc naukę coraz 10 dokładniejszą i bardziej precy- zyjną, tylko - być może - najzupełniej zawodną... - Ray, to, co mówisz, kwestionuje całą naszą naukę... Kew wstał, zaczął chodzić po przekątnej kabiny; był wyraźnie wzburzony. - Poczekaj, Ray, myślę, że powiedziałeś mi dość. I tak, jak tego chciałeś: nie mówiąc mi właściwie niczego, co w prosty sposób mogłoby naprowadzić... Zmuszając do myślenia. Dobrze. Uznajmy, że lego, z czym spotkaliśmy się w czasie naszej wyprawy, nie da się wytłumaczyć za pomocą naszej nauki. Że nie możemy oprzeć się nawet na naszych zmysłach. Pozostaje to tylko, co działo się w nas samych. Wrażenia. Uczucia. Sny... Zatrzymał się na chwilę, a potem zaczął chodzić znowu, niecierpliwie, zawracając ciągle w tym samym miejscu, koło drzwi. - A więc tak: sny. I jeszcze — twoja umiejętność odczyty- wania myśli, którą otrzymałeś właśnie tutaj. Ktoś usiłował porozumieć się z nami, używając w tym celu prądów naszych własnych mózgów. W inny sposób nie chciał, nie potrafił lub nie mógł. Załóżmy, że właśnie nie mógł; bo gdyby nie chciał, gdyby uparcie powtarzał wciąż działania, które nie dopro- wadzają go do niczego, musiałby być po prostu wyposażo- nym w potęgę kretynem. Więc - nie mógł. A skofo tak, musi istnieć przeszkoda, niemożliwa do przezwyciężenia w dro- dze prostego rozwoju techniki - bo ja wiem - zbudowania lepiej wyposażonych statków kosmicznych na przykład. Przeszkoda, w jakiś sposób biorąca się z nas samych - spowodowana Ich i naszą... konstrukcją. Taka, że tylko jedno: prądy naszego mózgu, jako nośnik informacji - inteligentnej?... mogą dla obu stron być wspólne. Ależ to by znaczyło... Zatrzymał się gwałtownie, jak gdyby trafił na ścianę. Odwrócił się i ze ściągniętymi brwiami patrzył na milczącego wciąż Raya. - Ray, nie chcesz chyba powiedzieć... Ależ tak, jest tylko jedna możliwość, jedyna sytuacja, w której dwie inteligent- ne istoty będą od siebie we wszystkim, całkowicie, do najdrobniejszych szczegółów różne; tak różne, że tylko pozazmysłowy kontakt będzie pomiędzy nimi możliwy. Ma- teria i energia. Jeżeli jedna z tych istot jest materialna, druga musi być... - A więc doszliśmy obaj do takich samych wniosków - podsumował Ray. Kew zrobił ruch, jakby chciał ruszyć w swoją wędrówkę po kabinie, ale się jednak powstrzymał. Stał. Patrzył. - Takiego wyjaśnienia nie przyjmie od nas Biuro Nauki. - Tak. Dla nich nie masz nic. Kew zastanawiał się chwilę, a potem machnął ręką. Podszedł do Raya, przysiadł na brzegu koi. Uśmiechał się - po raz pierwszy od początku rozmowy zupełnie odprężony. - Cóż, trudno. Mniejsza o nich. Powiedz mi jeszcze jedno: skąd wiesz... przepraszam, pytanie jest bez sensu: jak zrozumiałeś, że to... że wszystko się skończyło? Ciemne oczy Gordona zmrużyły się znów ironicznie. - No, pogłów się sam, stary. Może i to ci się uda... - potem spoważniał. - Dobrze. Tego wiedzieć nie możesz. Widzisz, kiedy... W momencie prawie agonii... a w każdym razie- nieznacznie poprzedzającym śmierć, wtedy, gdy wiro- płat walił się w morze... uzyskałem, na jakieś ułamki sekund nawiązałem ten Kontakt... - Ray! Przecież... - Poczekaj. Nie, to nie przyda się na nic. Nie przekazali mi żadnego posłania, nic, co mogłoby zadowolić Webba i innych panów z Kolegium - patrzył na Kewa drwiąco. - Nie przedstawili się nawet... nie poinformowali, że należy ich szukać w okolicy bety Perseusza na przykład albo w płasz- czyźnie ekliptyki... To było po prostu... uczucie zetknięcia się z Czymś wielkim, zupełnie ode mnie innym, czymś, co poszukiwało - mnie? Istot do mnie podobnych? Nie wiem... Ale widziałem, że znalazło, i że to właśnie jest TO. A potem - też wyraźnie - poczułem, że się cofa i że odepchnął Je napotkany we mnie lęk... Kiedy przemyślałem wszystko, już tutaj, na „Ariadnie*, przyszło mi do głowy, że może strach przed śmiercią jest tym, co w nas najsilniejsze, a więc powoduje emitowanie prądów o takim nasileniu, że stają się dla nich zrozumiałe, uchwytne. Że - dążąc do nawiązania dialogu - zabijali, nie wiedząc, że to czynią, bo tylko w taki sposób mogli odbierać informację, potwierdzającą fakt, że istniejemy i że jest to istnienie innego Intelektu. I nagle zrozumieli... - Dlaczego właśnie wtedy? Dlaczego ty? - Widzisz, w siedemdziesiątym trzecim mogłem - choć tego nie pamiętam - przeżyć już taki,moment: kontaktu z Nimi, w chwili nasilenia mego lęku przed śmiercią. W każ- dym razie, właśnie na „Seahorse", otrzymałem umiejętność czytania cudzych myśli. Chyba nie tylko to. Mam wrażenie - a w każdym razie miałem je, kiedy płynąłem z Theą - że prądy mego mózgu w pewnych, określonych sytuacjach mogą... przywołać to, co wówczas odbierałem jedynie jako strach. Jeśli istotnie posiadałem takie umiejętności, lęk, który wczoraj poczułem, potęgujący je jeszcze, mógł... - Rozumiem. Ale jeśli oni istotnie pojęli wreszcie, czym ich próba Kontaktu jest dla nas... - Właśnie. Dlatego się cofnęli. Wykorzystali jeszcze swą siłę po to, aby nie dać mi zginąć - i odeszli. - Jak to - nie dać ci zginąć? Ray milczał chwilę, a potem powiedział z drobnym, bezradnym uśmiechem, jak gdyby przepraszał za niewiary- godność swej prawdy — jak człowiek, który rozumie, że od tej prawdy bardziej prawdopodobnie będzie brzmieć każde kłamstwo, i wiedząc o tym decyduje się, aby jednak właśnie tę swoją prawdę powiedzieć: - Widzisz, stało się coś takiego, że powierzchnia oceanu nie rozstępowała się pode mną... że mogłem po niej iść; no- nie: iść. pełznąć... Rozumiesz? Nie tonąłem, mogłem poru- szać się po powierzchni wody, póki nie podpłynęła „La- certa". W jego głosie Kew usłyszał cień minionego zdumienia; być może to sprawiło, że uwierzył natychmiast. - I właśnie po tym zniknęły mgły, odzyskaliśmy łączność. Wszystko wróciło do normy. Wiesz, Ray, tej ostatniej nocy nie nawiedzały już nikogo z nas sny... Milczeli obaj, długo. Myśleli o tym samym: że Obcy zrozumieli, iż zderzenie z ich światem nie doprowadzi do Kontaktu z innym Rozumem, a tylko powoduje zakłócenia w zamieszkiwanym przez ów odmienny Intelekt świecie, i że odeszli. Z niepojętych głębin Kosmosu inny Rozum próbo- wał znaleźć drogę porozumienia, i to się nie udało, było jak ręce wyciągnięte do siebie, rozmijające się w ciemności. - I to już wszystko? — odezwał się wreszcie Kew; pytanie brzmiało, jak gdyby zadał je samemu sobie, ale Ray odpo- wiedział natychmiast: - Tak. To był jedyny Kontakt, który zdołaliśmy nawią- zać. Innego już nie będzie. Jest niemożliwy. Oni, ich świat znajduje się w zupełnie innych, niemożliwych do zrozumie- nia dla nas wymiarach. Rządzą się odmiennymi prawami, nie prawami materii, znanymi nam samym... Kew wstał, przyjrzał mu się w zamyśleniu. Teraz dopiero zauważył bladość chorego; twarz wyostrzyła się, mięśnie szczęk wystąpiły pod skórą, pod oczyma ciemniały sine kręgi. - Przyślę ci Lee Darleya - powiedział, zawstydzony własnym egoizmem. - Nie powinienem był chyba dyskuto- wać dziś z tobą tak długo, Ray. - Przeciwnie. Chciałem, żeby to było dziś. - Ray uśmie- chał się niemal zupełnie swobodnie, może tylko drobna fałda w kąciku ust potwierdzała zmęczenie, widoczne w jego twarzy. - A lekarza nie musk>z-jni przysyłać. Chcę pospać trochę, Kew. - Dobrze, zapowiem w takim razie, żeby już nikt ci nie przeszkadzał. - Dziękuję. Kew stał nieruchomo, bezradny - czuł, że powinien coś jeszcze zrobić, powiedzieć. Ale nie wiedział, co by to być, powinno, a zresztą obowiązująca pomiędzy nimi konwencja wykluczała wszelkie cieplejsze gesty. Powoli ruszył wiec w stronę drzwi. Kiedy był przy nich, odwrócił się raz jeszcze i - z ręką na zwalniającym zamek przycisku - zapytał takim tonem, jakby od odpowiedzi Raya zależało coś bardzo istotnego: - Jak sądzisz - czy Oni już nie wrócą? Kiedyś, kiedy będziemy może lepiej przygotowani...? Czy to naprawdę koniec? A jeśli jeszcze kiedyś nastąpi takie... zderzenie naszych światów? - Będziesz miał znowu to: Trójkąt Bermudzki - cicho, jakby niechętnie odpowiedział mu Ray. Kiedy drzwi zamknęły się wreszcie za Kewem, leżał cicho, wpatrzony w czarny iluminator, oddychając spokojnie, rów- no, na tyle, na ile pozwalał mu znów budzący się ból; był znacznie słabszy niż przedtem, ale to chyba ciągle jeszcze działała heromorfina. Zrobił już prawie wszystko, co zamie- rzał, pozostawała do wykonania tylko ostatnia część planu, w realizacji której ból nie powinien przeszkadzać, właściwie nawet - był całkiem bez znaczenia. Bardzo powoli, zaciska- jąc zęby i poruszając się tak ostrożnie jak tylko mógł, zaczął przekręcać się na bok; gdy to się wreszcie udało, zrozumiał, że przecenił własną wytrzymałość. Przez chwilę leżał znów nieruchomo, oceniając odległość od krzesła, na które ktoś niedbale rzucił jego skafander. Była dość duża, by dosięgnąć kieszeni, musiał nie tylko wyciągnąć na całą długość rękę, ale i silnie wychylić ciało z koi; gdy wreszcie dotknął materiału palcami, był cały zlany potem. Odpoczywał znów chwilę, dysząc — jego chrapliwy oddech napełniał całą kabinę jak oddech śmiertelnie zgonionego zwierzęcia. A potem palce wymacały gładki i śliski kształt, który zawsze, nawet wte- dy, kiedy na nic nie mógłby się przydać, dodawał mu odwagi. Bardzo powoli przyciągnął skafander do koi, a potem schylił się i wyszarpnął pistolet. Opadł na wznak, leżał z zamkniętymi oczami, przygryzając wargi. Ból odpływał, już nie przeszkadzał skupić się tylko na tym jednym, co miał do wykonania. Powoli podniósł rękę, przyjrzał się jej — była spokojna, pewna. Ze skurczem przerażenia w gardle pomy- ślał, że ta ostatnia szansa na pozostanie sobą mogła mu być odebrana - bo gdyby porażenie objęło także ręce... 1 Nie chciał się spieszyć, chciał zrobić to spokojnie, do końca zdawać sobie sprawę z wszystkiego. Przygryzł wargi i zaczął się dźwigać na łokciu. Chwilami robiło mu się słabo z bólu, wtedy nieruchomiał na chwilę, odpoczywał. Wreszcie udało mu się unieść i oprzeć głowę o ścianę, jak wtedy, gdy był z nim Kew. Tym razem odpoczywał dłużej, dopóki ból zupełnie się nie uciszył, a czarno-czerwone kręgi nie przesta- ły wirować przed oczami. Kabinę zalewało łagodne, miękkie światło, noc w iluminatorze była ciemna, bez gwiazd. In- stynkt życia, który tak silnie odezwał się w nim wczoraj, nad oceanem, teraz zaszamotał się w jego mózgu jak małe, przestraszone zwierzątko. Uśmiechnął się, bo wiedział, że tym razem panuje nawet nad nim, że i pragnienie życia udało mu się podporządkować woli. Wsparł mocniej rękę na zaklęśnięciu poduszki, żeby mu nie drgnęła, pochylił się i - czując chłodny dotyk lufy pomiędzy brwiami - nacisnął spust wyzwalacza. Liliowy promień lasera zobaczył nie oczami, lecz jakby mózgiem, na ułamek sekundy przed tym, nim zagarnęła go ciemność. W ciemności zabłysła mała, błękitna iskra - zadrgała przygasając, a potem zaczęła się powiększać; rosła, spycha- jąc nieprzenikliwą czerń na boki, wymiatając ją całkowicie, dopóki wreszcie wszystko nie nasyciło się drżącym, błękit- nobiałym światłem. Niebieskawa świetlistość zaczęła bled- nąc, jak blednie barwa otaczającej wody w miarę zbliżania się nurka ku powierzchni; przez rozszerzającą się, opalizują- cą mgłę zobaczył zawieszone nad sobą, rozpływające się jeszcze, niewyraźne, nie budzące w nim żadnych skojarzeń kształty. - Ciśnienie 130/90, tętno 75, dobrze wypełnione. Odru- chy w normie. Był; w jednej sekundzie najzupełniej świadomy, przy- tomny, znalazł się znowu w zwykłej rzeczywistości - jak gdyby nigdy nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, jakby po prostu budził się z normalnego snu. Odróżniał głosy i twarze; jedna z nich była twarzą Lee Darleya, druga - jakiegoś nieznanego lekarza, jeżeli można było sądzić po białym krilonowym fartuchu i srebrnej tarczce Znaku Eskulapa na przegubie umięśnionego, porośniętego krótkimi i jasnymi włoskami przedramienia. W pomieszczeniu, które nie było jego kabiną, lecz chyba salą operacyjną „Ariadny", krzątały się jeszcze dwa med-automaty, nad jego głową zwieszały się plastykowe rurki, pulsowały ekrany; prawdopodobnie wiją- ce się w nich linie były zapisem różnych życiowych funkcji organizmu. „Sfuszerowałem" - pomyślał z dziką, skierowaną przeciw samemu sobie furią. Ale to było niemożliwe; wiązka lasero- wa, nawet jeżeli poszła bokiem... ale nie mogła pójść; przypomniał sobie twardy ucisk otworu lufy nad brwiami. Upokorzony, wściekły, spróbował się poderwać, ale to, na czym leżał, przytrzymało go stanowczo, choć łagodnie. - Chcę wstać — powiedział przez zaciśnięte zęby. - Jeszcze chwileczkę, zaraz już będziesz mógł. Doktorze Loeve, czy można pana prosić o porównanie wykresu rytmu theta z ostatnich dziesięciu minut? I o sprawdzenie reakcji pól czołowych... Ray leżał wyprężony, z zaciśniętymi zębami, dopóki obcy lekarz nie powiedział kilku zdań po łacinie i łoże nie wypuściło go ze swego uścisku. Usiadł. Nie zauważając tego nawet, powiedział z hamowaną, lecz bardzo wyraźnie sły- szalną w głosie pasją: - Dlaczego nie dałeś mi spokoju? Na twoim miejscu... - Na moim miejscu składałbyś przysięgę Hipokratesa. Ale nie mnie i nie ziemskiej medycynie zawdzięczasz... Postarałeś się zrobić to w taki sposób, żebym mógł tylko wystawić świadectwo zgonu. - Nie... nie rozumiem. Mów jaśniej - zażądał nagle schrypniętym głosem Ray. Lee Darley patrzył przez chwilę w ciemne, nieustraszone oczy; już wiedział, że nie skłamie. Zaczął powoli: - Powinieneś nie żyć. Czekałem tylko, żeby - zgodnie z przepisami, twój elektroencefalogram był przez godzinę płaski. Mijało czterdzieści osiem minut od chwili, kiedy cię znaleziono, a ze dwie do trzech godzin od czasu, gdy... kiedy linie na ekranie ożyły. Z początku prawie niedostrzegalnie, potem... -^ Nie chcesz mi chyba wmówić, że... zmartwychwstałem, Lee? Mierzyli się oczami; na dnie ciemnych tęczówek lekarz dopiero teraz dostrzegł lęjs. - Właśnie to chciałem ci powiedzieć, Ray — zaczął, dużo łagodniej. - Posłuchaj, jesteś właściwie fenomenem. Twoje komórki regenerują, cokolwiek by z nimi zrobiono, w jaki- kolwiek sposób byłyby zniszczone... - To... niemożliwe. Musi być jakiś sposób... Darley uśmiechnął się jakby z politowaniem. - Nie próbuj. To nic nie da. Zresztą - wcale nie musisz. Twój rdzeń kręgowy zregenerował także. Jesteś zupełnie zdrów. Ray milczał, na jego twarzy rozlewało się coraz większe zdumienie; jak ogromnie był zaskoczony świadczyło bezsen- sowne pytanie, które mu się wymknęło: - Lee, słuchaj... mówiłeś, że medycyna nie potrafi rege- nerować komórek mózgu i komórek nerwowych... - Przecież ci powiedziałem: powinieneś już nie żyć. Ale żyjesz... wbrew wszystkiemu. I żyć będziesz, Ray. Pożałował tych słów, kiedy zobaczył śmiertelną bladość twarzy Gordona. Usta fizyka drgnęły, niewielka bruzda w ich kąciku pogłębiła się, wyginając niesymetrycznie dolną wargę; twarz Raya drgała i widać było, że nie jest w stanie jej opanować. Powiedział martwo: - Czy to ma znaczyć... że stałem się nieśmiertelny, Lee? Fałda w kąciku ust pogłębiła się jeszcze, oczy stały się z przerażenia zupełnie czarne. Bezradnie, z rozpaczą i zdu- mieniem, szepnął bezgłośnie w martwą ciszę sali opera- cyjnej: - Odpowiedz. Darley nie potrafił odezwać się czy poruszyć; stał nieru- chomo, milcząc. Nagle, z drugiego końca sali, doszedł ich lekko schrypnięty, płaski i także prawie bezdźwięczny głos obcego lekarza - pomimo wszystko słyszalny w ciszy, jaka zapadła, aż za bardzo wyraźnie: - Tak, jest pan nieśmiertelny. Przynajmniej w naszym, ziemskim rozumieniu. Komórki pańskiego ciała są nieznisz- czalne, organizm je zregeneruje - nawet jeśli będą podda- wane długotrwałemu działaniu zabójczych dla nas czynni- ków, z chwilą gdy tylko ono ustąpi. Powinien pan się cieszyć. Będzie pan żył zawsze. - Cieszyć? - wykrzywiona, oszalała twarz Raya nie była już podobna do żadnej ludzkiej twarzy. - Cieszyć? Czy pan rozumie, co znaczy to słowo: nieśmiertelność? Widzieć przemijanie pokoleń, wygasanie słońc i umieranie galaktyk - i nie móc umrzeć? Czy można wyobrazić sobie coś potworniejszego? Opadł w tył, na poduszkę, i leżał dysząc; jego twarz, wyostrzona, napięta, wykrzywiona spazmatycznym skur- czem wydawała się twarzą umarłego. Wreszcie wychry- piał: - Zostawcie mnie... samego. - A kiedy nie poruszył się żaden z nich: - Do wszystkich diabłów, przecież nie mogę się zabić! Darley dał znak Loeve'owi - cicho, starając się poruszać z ostrożnością, z jaka chodzi się w pokoju, w którym leży umarły, skierowali się obydwaj ku drzwiom. Już w progu Lee przystanął, odwrócił się i chwilę patrzył w zmienioną, postarzałą twarz Raya; sam poczuł się stary i niezmiernie znużony. Powiedział cicho, zacinając się; w jego głosie nie było nadziei na odpowiedź: - Może to jeszcze nie jest ostateczne, Ray. Może kie- dyś... mija. Istotnie, odpowiedzi nie otrzymał. Odwrócił się i - czując się znacznie gorzej niż czuł się kiedykolwiek w obecności chorego, któremu pomóc nie mógł, wyszedł. Zaledwie zniknęli, Ray gwałtownie przekręcił się twarzą do poduszki. Zacisnął zęby i leżał bez ruchu, skulony i napięty - wciąż jeszcze nie ogarniał wszystkiego, co to słowo: „nieśmiertelność" miało dla niego oznaczać, co miało z sobą nieść. Rosło w nim przerażenie, bezradność, jakiej nie czuł jeszcze nigdy - bo to było coś, z czym nie mógł się już zmierzyć, nieodwracalne, najstraszliwsze z wszystkiego, co mogło mu się wydarzyć. Nagle poczuł na ramieniu dotknięcie - lekkie, niepewne; dotykająca go ręka cofnęła się zaraz, jak gdyby przestra- szona własną śmiałością. Odwrócił się natychmiast, jed- nym szarpnięciem: tuż przy nim stała Thea. Blada, zde- nerwowana, patrzyła na niego bursztynowymi oczyma, patrzyła jak dziecko - prosto i ufnie. - Musiałam widzieć cię, Ray... - powiedziała. - Próbo- wałam dostać się jakoś od chwili, kiedy mi powiedziano, że jesteś już na „Ariadnie". Ale nie chcieli mnie wpuścić... Lee Darley i Kew. Uniósł się, patrzył na nią - wyglądało, że nie wie jeszcze o niczym; poczuł nagłą.niezrozumiałą wdzięczność do obyd- wu lekarzy i do Kewa. Żeby mieć pewność, spytał: - Co oni... powiedzieli ci o mnie? - Miałeś awarię wiropłatu... Omal się nie zabiłeś. Ale teraz już wszystko dobrze, nic ci nie grozi... - Nic mi nie grozi... - powtórzył za nią jak echo i Thea cofnęła się, tyle zawziętej goryczy było w jego słowach. Ray opadł na łóżko; leżał bez ruchu, z twarzą nieomal obojętną, oddychając powoli i bardzo równo - tylko powieki miał zaciśnięte, jakby odgrodzić się chciał nimi od wszystkiego dokoła i od tej twarzy, pełnej oczekiwania. Do kabiny zaczęła nagle dochodzić jakaś wrzawa - jak gdyby radosne okrzyki, wiwatowanie tłumu. - Co to? — zapytał, nie otwierając wciąż oczu, Ray. - Dziś rano zakotwiczyliśmy w Miami. Ludzie się cieszą, że wszystko się pomyślnie zakończyło, że mogą wracać - wiesz, ci ewakuowani z wysp. A inni — że tajemnica się wreszcie wyjaśniła. - Jak to — wyjaśniła? - No, niezupełnie... Ale przecież w Trójkącie już nic nikomu nie zagraża. Dziś rano w sferowizji mówili o tym Peer Webb i Kew. Czy ty rozumiesz, Ray, co to znaczy dla wszystkich...? - Tak - powiedział powoli. - Chyba rozumiem. - A po- tem z nagłą zawziętością, goryczą, której powodu Thea nie potrafiła zrozumieć: — Może nawet Światowa Organizacja zamierza dekorować nas wszystkich orderami - Kewa, mnie, ciebie? Milczała - nie rozumiejąc przyczyny jego wybuchu, wola- ła milczeć; stała tuż przy nim, zupełnie cicho, i Ray, choć wciąż na nią nie patrzył, wciąż nie uchylił powiek, zrozumiał nagle, że jedna rzecz nie zmieniła się wcale, nie odeszła mimo cofnięcia siły emitowanej przez obcych - jej miłość. Poczuł skurcz w gardle, przełknął z wysiłkiem ślinę. - Miałbym do ciebie prośbę - zaczął. - Tak? - odwróciła się szybko, jej mała twarz była otwarta i żarliwa. - Zrobię, co zechcesz, Ray. Wciąż nie otwierał oczu, jak gdyby mógł w ten sposób obronić się przed nadzieją, która była w jej głosie, w jej słowach i w jej oczekiwaniu. Przygryzł wargi, przez chwilę zbierał siły, żeby móc to zrobić, a potem powiedział cicho: - Wyjdź. Wyjdź i nie wracaj tu nigdy. Nigdy do mnie nie przychodź. Teraz już spojrzał. Zobaczył, jak jej ufna, otwarta twarz zamyka się przed nim - jak zaciśnięta pięść. Przez chwilę stała, patrząc, i cała czułość, jaką kiedykolwiek miała dla niego, cofała się z jej oczu, póki nie stały się płaskie i twarde jak dwa kamyki. A potem odwróciła się i - potykając w progu, wyszła z twarzą zdrętwiałą z nienawiści. Pomyślał, że to wszystko, co mógł dla niej zrobić. Nie miał już nic do dania - jej ani żadnemu innemu człowiekowi. I rozumiejąc, co zrobił - jak mógłby ją kochać i że stracił to, zniszczył z własnej woli - zapragnął umrzeć tak mocno, jak jeszcze nigdy. Ale to właśnie było nieosiągalne, skoro owa nieznana siła, na chwilę wyłoniona z Kosmosu - być może przez pomyłkę lub przez niezrozumienie tego, co dla istoty ludzkiej może stać się najstraszliwszą torturą, albo nawet nie wiedząc, co robi, zupełnie nieświadomie, obdarowała go tym najstraszniejszym, niemożliwym do uniesienia: nieśmiertel- nością. Wypadki, które wydarzyły się w rejonie tzw. Trójkąta Bermudzkiego do roku 1969 są autentyczne. Podaję za opracowaniami popularnonaukowymi: Janusz Skarżynski Widma Morskie. KAW, 1977 r. Aleksander Grobicki Me tylko Trójkąt Bermudzki. Wydawnictwo Morskie, 1980 r.___ , ,iV ,. Skanowanie Skartaris Wrocław 2004