6461
Szczegóły |
Tytuł |
6461 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6461 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6461 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6461 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J�zef Ignacy Kraszewski
Budnik
W ci�gu lat dwudziestu kilku "Budnik" do�y� wyda� kilku i t�umaczenia na j�zyk
niemiecki. Autor we w�asnej wiosce mia� budnik�w i m�g� si� ich obyczajom
przypatrze�, a malowa� jak zwykle - z natury. Le�a�o w og�le w�wczas na sercu
wprowadzenie naszego w�asnego, rzeczywistego �wiata do powie�ci w miejsce
konwencjonalnych obrazk�w, a nawet salonowych historyj, kt�re barwy ani
charakteru nie maj� nigdy inszej nad kosmopolityczn�. Le�a�o te� na sercu
r�wnouprawnienie wobec sztuki tych klas spo�ecze�stwa, kt�re przedtem nie mia�y
prawa ani do sceny, ani do romansu, ani do obrazu, chyba przeodziane w jak��
szat� skrojon� przez urz�dowego krawca... "Budnik" nale�y do tego szeregu, w
kt�rym si� mie�ci "Ulana", "Ostap Bondarczuk", "Jermo�a" inne powie�ci z �ycia
ludu... Dzi� i ten lud wcale inaczej wygl�da. Co by�o powie�ci�, sta�o si� -
powtarzamy - histori� prawie. - Stare dzieje! �wier� wieku przysypa�o ich gr�b,
a na nim zieleni� si� nowe kwiaty.
6 stycznia 1874.
J.I. Kraszewski
I
Chocia� od niejakiego czasu nie zbywa nam na pisarzach w kraju szukaj�cych
przedmiot�w i natchnienia do swoich obraz�w, wiele stron naszego �ycia, wiele
okolic kraju, wiele charakter�w w�a�ciwych nam, pozosta�y pi�rem nie tkni�te,
my�l� jeszcze nie do�cignione. Tak gin� i zapadaj� w przesz�o�ci, bezpowrotnie
mo�e, liczne obrazy, kt�re by dope�ni�y p�no przedsi�wzi�t�, poj�t� p�no
histori� wewn�trzn�; gdy� wkr�tce i dziejopis nawet w zamilk�ych podaniach nie
znajdzie �ladu wielu stron przeradzaj�cego si� w nowe oblicze �ycia.
Dawniej wszystko, czego nie zapisa�y kroniki, krystalizowa�o si� w podaniu
idealizuj�cym na sw�j spos�b histori�; dzi� wszystko si� powoli zapomina lub
dziwacznie, ubogo, sucho, w kilku s�owach, jak pogardliwa ja�mu�na, rzuca si�
nadchodz�cej przysz�o�ci. Lecz kto wie? - mo�e na mogi�ach poda� wyrosn� dopiero
poetyczne ich kwiaty.
To rzecz pewna, �e rozmaite miejscowo�ci zaledwie dzi�, nie m�wi� zbadywane, ale
rozpatrywane by� poczynaj�. Ciekawo�� powierzchownym pogl�dem chce chwyta�
obraz, kt�ry si� wciska na przelotnej podr�nego karcie, martwo i p�asko. Trzeba
�y� w kraju, w k�tku, kt�ry si� ma opisa� �ywo; trzeba, by mi�dzy nim a nami by�
zwi�zek nie tylko przedmiotu obserwacji z ciekawo�ci� postrzegacza, ale zwi�zek
�ywotny, serdeczny. Inaczej obraz da tylko powierzchni� bez ducha. Wiele� to
ciekawych pozosta�o okolic, nie tkni�tych dot�d, pominionych, z kt�rymi oswojeni
ci, kt�rzy w nich �ycie wiod�, nie �miej�, nie umiej�, nie mog� przerzuci� na
papier, co widz�: bo nie czuj� znowu wa�no�ci przedmiotu, kt�ry jest ich chlebem
powszednim.
Dosy� ju� dawno czytaj�c podr� jakiego� angielskiego turysty, kt�ry znad
brzeg�w Gangesu, przez Persj� i Kaukaz, potem przerzynaj�c si� cz�ci� Wo�ynia,
spieszy� do Londynu, opisuj�c po drodze M�yn�w i Torczyn. bardzo powierzchownie
i pociesznie - pomy�leli�my, �e opis w�asnego dobrze znajomego kraju, okolicy,
m�g�by przecie� by� zajmuj�cym. Wydana pr�ba wzbudzi�a na�ladowc�w, kt�rymi
niech si� nam b�dzie wolno poszczyci�. Za Wspomnieniami Wo�ynia, posz�y w �lad
Wspomnienia Podola, �mudzi i Wielkopolski. Lecz wszystkie, a naprz�d pr�bka
nasza, jak�e s� jeszcze dalekimi od tego, czym by podr� po w�asnym kraju by�
mog�a i powinna! Ile zajmuj�cych tajemnic pozosta�o za szrankami tych ksi��ek,
kt�re szuka�y w miastach, pa�skich dworach i pa�acach, na gruzowiskach i ruinach
zamczysk, przedmiot�w do obraz�w jednostronnych i niepe�nych. Ile to razy
przysz�o nam �a�owa� po�piechu my�l�c, jakby go now� prac� wynagrodzi�!
Dzi� wszak�e nie przychodzimy do was, mi�o�ciwi czytelnicy, ze wspomnieniem
podobnym, ale z powie�ci�, kt�rej tre�ci� prost� b�dzie obrazek �ywota klasy
ludu najmniej mo�e znanej; zamieszkuj�cej lasy Polesia wo�y�skiego.
Ta odr�bna obyczajami, j�zykiem, wiar� i twarz� r�ni�c� si� wielce od
otaczaj�cego j� plemienia gar�� przychodni�w, od dawna tu osiad�ych, pospolicie
zowie si� Budnikami lub Mazurami. Pierwsze z tych nazwa� pospolitsze.
Pochodzenie tych osadnik�w, nazwisko Mazur�w, mowa ich, dochowany nieco akcent i
obyczaje, dostatecznie wy�wiecaj�; lecz ani pow�d w�dr�wki, ani czas, kiedy tu
przyszli, nie jest nam wiadomy. Wszyscy prawie od bardzo dawna, lat dw�chset i
wi�cej zamieszkiwali w tym kraju, lecz niejedna rodzina zmienia�a kilkakrotnie
chat� i przenosi�a si� z miejsca na miejsce. Pr�cz szlacheckich nazwisk
rodowych, �adnych pami�tek pochodzenia swego, �adnych pi�miennych jego nie
dochowali dowod�w.
Osady te, Mazur�w, nie s� wsiami; nigdzie prawie kilku chat razem niewolniczo
skupionych nie znajdziesz; wszystkie rozpierzch�e po lasach i puszczach,
najcz�ciej pojedynczo na wzg�rzach, u ruczaj�w nie opodal dr�g siedz�. Lecz w
jednej okolicy, rozleg�ej puszczy, w jednym obr�bie las�w zwykle kilka,
kilkana�cie rodzin razem si� mie�ci, cho� oddzielonych od siebie znaczn�
niekiedy przestrzeni�. To rozstrzelenie ich nie wp�yn�o bynajmniej na
pomieszanie z ludem okolicznym, na zatarcie pochodzenia, zapomnienie mowy, a
nawet nie zmusi�o ich do zawierania zwi�zk�w z Rusi� otaczaj�c�. Mazurowie
pozostali po najwi�kszej cz�ci sami sob� i wierni pami�ci swego rodu, kt�ry
wysoko cho� bez �adnej przyczyny wynosz�.
Odosobnienie ich, osamotnienie, rodzaj �ycia dzikiego, zaj�cia dzi� znacznie
zmienione po wyniszczeniu las�w, kt�re oni wprz�dy wyrabiali na belki, klepki,
smo��, dziegie� i pota�e, musia�y przewa�nie wp�yn�� na ich obyczaje i stan
moralny. Tak si� te� sta�o. Ci ubodzy bud le�nych mieszka�cy s� dzi� mo�e
najbiedniejsz� i najsmutniejsz�, lito�� wzbudzaj�c� klas� mieszka�c�w Polesia.
W pocz�tkach osadnicy ci, mo�e dla swej zr�czno�ci w p�dzeniu smo�y, wyrabianiu
dziegciu i wygotowywaniu z popio��w korytnego i kot�owego pota�u sprowadzani,
zapewniony mieli dobry byt samym pracy dostatkiem. P�niej, gdy przenosz�cym si�
z opustosza�ej puszczy jednej do drugiej nie sta�o zaj�cia; gdy z robotnik�w
dobrze p�atnych przeszli na n�dznych le�nych tu�aczy; odwykli od roli do kt�rej
i ochoty im braknie, ledwie maj�c za co kilka k�z i chud� kupi� krow�, nie
zawsze szcz�liwi my�liwcy - zubo�eli do ostatka. D�ugi pobyt na tej ziemi
zacieraj�c pami�� okolic, z kt�rych wyszli, zabrania� im powrotu, o kt�rym i nie
my�l� nawet.
Ogromne tutejsze puszcze, kt�rych proste jak trzciny, jak trzciny g�adkie sosny
masztowe wzrasta�y wieki, kt�rych d�by pot�ne wanczos�w i klepki tak d�ugo
dostarcza�y do Gda�ska i Kr�lewca, kt�rych g�stych zaro�li tyle si� w popi�
pop�atny zmieni�o - dzisiaj sta�y si� smutn� pustyni�, gdzie zwierza spotka�,
drzewa dorodnego znale�� trudno. �osie, dziki i sarny, i ptastwo nawet uciek�o z
go�ych bor�w na nieliczne g�stwiny, kt�re trz�sawiska otaczaj�ce lub dziwny
przypadek od chciwego wyrobku do szcz�tu ochroni�.
Gdzie przeszed� budnik z siekier� swoj� na plecach, z sznurkami powi�zan�
strzelb� na ramieniu, g�ucha po nim cisza i pnie tylko po nim zosta�y a
spr�chnia�e k�ody. Gdzie za� sosnowe lasy wyrobiono a� do bal�w i mur�at�w, tam
w ostatku dziedzic i pnie nareszcie na �uczywo, z kt�rego si� p�dzi smo�a,
powydobywa� kaza�. Widok lasu zniszczonego w ten spos�b jest czym� dziwnie
smutnym; jest ruin�, gorzej, bo wielkim zdaje si� cmentarzem, na kt�rym
�miesznie by�oby zap�aka�, a nie mo�na si� oprze� smutnemu wra�eniu.
Gdzie� bowiem dzisiaj te puszcze nasze szumi�ce w�r�d uroczystej ciszy
wieczora?!... Teraz odkryte bagniska i trz�sawy, kt�re porasta szorstki wiszar,
i bobownik, go�e, smutne, obros�e po brzegach choin� nisk� i krzyw�; zdaj� si�
placem potyczek duch�w, kt�re zbieg�y z przerzed�ych puszcz w g�ste, wysokie
trawy i osoki Gdzieniegdzie k�pina, gnidnikiem i mchem pokryta, zdaje si�
wyzywa� nogi my�liwca, by je, zdradliwie osuwaj�c si�, w niezgruntowane
trz�sawiska pogr��y�. �wdzie woda na poz�r czysta d�o� tw� n�ci, by zaczerpn��,
lecz po jej brzegach poznasz, �e rud� przesi�k�a, a barwa i wo� do ust donie��
nie pozwol�. U zgni�ych pal�w, kt�re starych ��k granice znaczy�y, znajdziesz w
pr�chnie wyl�gaj�cego si� w�a; na ka�dej ka�u�ce �ab� z otwartymi oczyma
wpatruj�c� si� w ciebie; na ka�dym �d�ble trawki uwieszonego komara, kt�ry ci�
nudzi piosnk� i otacza chmur� ��de� nieodegnan�. Dziwnego kszta�tu muchy, koniki
i jak py� drobne stworzonka, kt�re na wiosn� wci�gnione z tchnieniem zabijaj�
byd�o, unosz� si� tu gromadami: to pojedynczo, to w s�upach ogromnych, wiruj�ce
w g�r� ko�ysane wiatrem wieczornym.
Lecz powr��my do las�w. Tu niemniej dzi� smutno i ci�ko spojrze� doko�a. �adna
sosna wynios�a, �aden d�b stary zielonej g�owy nie podnosz� w g�r�. Na
pobojowisku zosta�y tylko m�ode brzezinki, ��ta wypalona i nie�ywa so�nina,
puszczonym dla trawy po�arem zabita �oza, trzmielina, krzak olszyny z pniem
czerwonym po�rodku, bia�e trzaski osiczyny i sokoru lub skrzywiona, wychylona,
poopalana zewsz�d, na nic nieprzydatna ju�, a na tym cmentarzu sama jedna
dogorywaj�ca choina. Poni�ej �o�e li�ci przegni�ych przebijaj� pokorni las�w
mieszka�cy, najd�u�ej pozostali, bo najmniej potrzebni: krzaczki bagna, wrzosu,
czernicy i kruszyny, wygl�daj�ce boja�liwie i tul�ce si� do pogni�ych pni
dawnych swoich opiekun�w. Natomiast bujnie strzeli�y roczne kwiaty, kt�re
zlecia�y si� na �yzn� ziemi� jak na pastw�; ich jasne g��wki ko�ysz� si� weso�o,
ja�niej�c mn�stwem barw, z t� �a�ob� losu dziwnie sprzecznych. Lecz gdzie�
upadek jednych nie jest powstaniem drugich? Na cmentarzu tej arystokracji
ro�linnej lud weso�o porasta i �mieje si� rozsypuj�c doko�a korzonki swe i
nasionka.
Zgni�e k�ody, obsypane trzaskami do�y, z kt�rych pnie smolne wyj�to, ogniska
stare popio�ami u�y�nione ju� zarasta zielono�� nowa, ju� pokrywa �ycia m�ode.
Szybko pu�ci�y si� smukle bia�e brzezinki na wy�szych miejscach; gdzieniegdzie
krzaczasto i kar�owato pr�buje d�b si� swoich, m�cz�c si�, by wydoby� do �ywota.
Sosny podeptane, poobjadane i pokoszlawione, skrzywione i skarla�e wielkich
rodzic�w potomki, rachityczne, biedne, wygrzeba�y si� tak�e na piaskowych
wydmach, gdzie byd�o mniej chodzi. Ale to ju� nie owa stara, nie wiekowa
puszcza, kt�ra tu wprz�dy ros�a!
Przechodz�c to zgliszcza i rumowiska nie sp�oszysz zwierza; nie zaszelepie ci
ptak nad g�ow�, nie pos�yszysz g�osu dawnych mieszka�c�w lasu, kt�rzy daleko
gdzie� polecieli s�a� nowe gniazda; tylko kaczka w�drowna kwaka ci�gn�c na
wy�ary, z �eru wracaj�c tylko czarny bocian le�ny zaszumi skrzyd�y lub czajka
sw� �a�osn� wy�piewa piosenk�. Zaros�e jamy wilcze, rozwalone stare sza�asy
my�liwych, pozielenia�e wa�y pota�owych piec�w, zgliszcza uciek�ych cha�up
spotykasz tylko po drodze.
Gdzieniegdzie kopiec przebity d�bowym ko�em lub stromy zasadzanym d�bczakiem
przypomni, �e i tu s� granice; cho� licha ziemia naga, niepr�dko wart� b�dzie
procesu i zwady.
Taki cz�sto obraz wyniszczonych las�w Polesia, chocia� nie wszystkie do tego
stopnia zg�adzone zosta�y. Miejscami cho� wyr�bano sosny i dyby na belki,
pozwolono �y� i podrasta� m�odzie�y, zostawiono g�szcze, kt�re b�r robi�
tajemniczym i ciemnym; stare barcie, kt�re na pr�no, ale od dawna pszcz�
czekaj� i brzozy, co je tylko dziegciarz po pas z bia�ych aberwa� fartuszk�w. A
cho� k�ody le�� i gnij� wsz�dzie, bo nikt ich na opa� ani na budow�, cho�by by�y
zdatne, nie ruszy, maj� sobie za r�wno czy zdech�e podj�� zwierz�, czy zwalonego
u�y� drzewa; cho� szramy ��tych trzasek znacz� g�sto miejsca, gdzie �ydzi
ostrogscy wyrabiali belki - przecie� tam jeszcze i zwierz i budnik biedny �y�
mo�e. Miejscami nawet niedost�pne ostrowy b�otami otoczone, zosta�y dot�d prawie
nie tkni�te siekier�; tam bujaj� jeszcze �osie i stada sarn przelatuj�
pierzchliwie, i dzik wylega si� w �wie�o wyrytej ziemi na mi�kkim pos�aniu.
Lecz nie daj tam Bo�e budnika! Wkr�tce przetrzebi� si� ost�py, spadn� bez u�ytku
najpi�kniejsze drzewa, powypalaj� si� g�szcze i zapusty, bo nie ma dla lasu nic
szkodliwszego nad Mazura; nawet pan zrujnowany, co tysi�cami beczek smo�y
przedaje, gdzie ich stu wyp�dzi� trudno, nie tak zniszczy jak budnik.
Od rana z siekier� w lesie; dla ga��zi got�w zwali� najpi�kniejsze drzewo, na
drwa b�dzie r�ba� najcenniejsze sztuki, a dla swoich chudych kr�w, kt�rych na
wiosn� nie mam czym po�ywi�, powali, co napadnie, aby si� cho� m�odymi
wypustkami najad�y.
II
W jednej z puszcz poleskich niezupe�nie jeszcze wyci�tych, daleko od wsi i
dwor�w, a nawet i dr�g w kilku kierunkach bory przenikaj�cych, na wytrzebionej
mokrej ��ce, kt�r� gni�y przep�ywa� ruczajek, brzegi maj�c sitowiem i �otoci�
zaros�e, sta�a chatka budnika troch� na wy�ynie, przyparta do ost�pu ma�o co
jeszcze przetrzebionego. Budnik wybiera zawsze, gdzieby najwi�cej zrobi� m�g�
szkody.
Kilka ledwie dojrza�ych dro�ynek �ci�ga�y si� tutaj z r�nych stron; jedne
wydeptali ludzie, drugie byd�o i kozy, a szersza nieco, g��boko wyryt� ko�ami
prostego wozu, zaros��, star� oznaczona by�a kolej�. Dooko�a szumia� las,
niewiele jeszcze i ze szcz�tem nigdzie nie wyci�ty; stare sosny z barciami na
barkach, kilka d�b�w roz�o�ystych na pag�rku, do�em olchy k�pami rosn�ce i g�sta
leszczyna umaja�y to miejsce. Buda z bierwion sosnowych nie obrobionych, na mech
zarzucona w zamki jak chaty poleskie, troch� od nich wy�sza, lecz bardzo
podobna, wznosi�a si� na podniesionym brzegu ��ki w cieniu brz�z i sosen. Dach
jej pokrywa�y w cz�ci nieforemne dranice przybite ko�kami, w cz�ci ponad szop�
i ob�rk�, kt�re z ni� jedn� ca�o�� stanowi�y, narzucone kupy wiszaru i mi�tej
s�omy, przyci�nione kluczynami brzozowymi. W sposobie budowania tej chaty zna�
by�o, �e si� tu i o trwa�o��, ani o wdzi�k nie starano wcale; krz�tano tylko
po�piesznie, nie rachuj�c na d�ugie jutro - aby by�o. Okna nieco wi�ksze od
zwyk�ych po chatach, drzwi zbite z tarciczek, wrota do ob�rki z dranic krzywych
nieforemnie sklecone, komin z p�otu i gliny, czarny teraz i okopcony, dymnik z
wy��obionego pniaka olchowego - wcale nie zdobi�y budy Mazura. Nigdzie pobia�y,
kt�r� ch�opek na �wi�ta jak bia�� koszul� zdobi swoje mieszkanie, maluj�c w
dodatku przy�b� ��to lub brunatno; nigdzie nic dla oka i serca. Za ob�rk� z
p�otu, tu� p�ot drugi z ga��zi, z pni�w wykarczowanych, z k��d poobcinanych,
narzucony po�piesznie otacza� ogr�dek, w�r�d kt�rego zagon�w licho uprawnych
stercza�y resztki nie dogorza�e czarnych korzeni drzew i krzew�w.
Lecz wnijd�my we wn�trz chaty, kt�r� sk�ada�y: sionka niechlujna i ciemna, izba
z alkierzem i komora po drugiej stronie. W izbie wszystek sprz�t prawie
cechowa�a po�pieszna domowa robota: sto�y i �awy chwia�y si� na cienkich,
zaledwie z kory ostruganych nogach, zbite z deszczek �upanych, nier�wnych i nie
og�adzonych. Naczynia gospodarskie, kt�re z konieczno�ci szczelniejsze by�
musia�y i pracowiciej wykonane, zdawa�y si� kupne. Piec chlebowy z kominem i
przy�b�, z gliny lepiony, wytarty plecami ogrzewaj�cych si� przy nim, zajmowa�
wielk� czy�� pierwszej izby; tu� bondur s�omiany omazany glin�, s�u�y� do
o�wiecania �uczyw� w d�ugie wieczory i ranki zimowe. �ciel nad izb� u�o�ona by�a
z dyl�w sosnowych, potrz��nionych wiszarem i oblepionych glin� gdzieniegdzie
otworami dobywaj�c� si� i na cienkich siana niciach wisz�c�. Dym i kope�
uczyni�y j� czarn�, r�wnie jak �ciany. U drzwi jak w chatach sta�a ra�ka, ceber,
wiadro, czerpak drewniany, �opata, kociuba tajemnicza, miot�a do czyszczenia
pieca na d�ugim dr�gu i napleczki do roszenia wody.
Na kapturze komina i w piecu czarne garnki, na pi�ce kilka flaszek i misek
dowodzi�y wielkiego ub�stwa. W g��bi mizerne ��ko, zaledwie zbite, narzucone
brudn� po�ciel� i starymi szcz�tkami sukman dziurawych, pokrywa�o wygl�daj�cy
bokiem zielony kuty kuferek. Nad nim w ramkach czarnych obrazek Naj�wi�tszej
Panny Cz�stochowskiej, Pan Jezus Boromelski, palma, ��ta gromnica z wiankami
dosy� ju� upalona, wisia�y przy strzelbie i torbie. Na drugiej stronie stare
szablisko w �elaznej pochwie z rapciami sk�rzanymi, odosobnione, smutne,
spoczywa�o opylone; dawno zapewne, dawno bo i �ciana pod nim by�a ja�niejszej
barwy!
Zewsz�d widna by�a wielka n�dza wypisuj�ca si� na wszystkim. Smutno wpada�o tu
�wiate�ko okienkiem od ��ki, smutno sycza� ogie� na kominie, a ka�demu
usiedzeniu na �awie towarzyszy�o dziwne skrzypienie i suche jakby �amanie si�
drzewa. Nagie �ciany kope� tylko oczerni�, a opr�cz opiekunki Matki Boskiej,
starej, nie u�ywanej szabli i strzelby, pr�cz prawie pustej p�eczki wisz�cej w
k�ciku, oko przebiegaj�c je nie mia�o si� na czym zatrzyma�.
III
W chwili gdy si� opowiadanie nasze zaczyna, by�a to m�oda jeszcze ledwie spod
�nieg�w wychylaj�ca si� wiosna, pora najstraszniejsza dla ubogich, bo stykaj�ca
si� prawie z tym gro�nym przedn�wkiem, kt�ry pocieszaj�c nadziel� nowego,
starego ju� nie ma pokarmu. Byd�o i ludzie do�ywszy do ko�ca zapas�w zimowych
ogl�daj� si� doko�a, prosz�c Boga o zielono�� i �ycie �wiata, kt�re jest dla
nich pokarmem.
Nic smutniejszego przy tym nad t� w naszym klimacie cz�sto przykr� i d�ug� por�
roku, poprzedzaj�c� rozbudzenie ziemi. Drzewa nagie, p�achty �nieg�w czarnych
nie dotopionych, zlodowacia�ych le��ce po do�ach, kryj�ce si� w cieniach;
powietrze wilgotne i zimne; na niebie szare chmury d�d�yste i �nie�ne; w
stodo�ach i spi�arniach ju� pusto lub niewiele zosta�o. Byd�o budnika przywyk�e
do po�ywiania si� nawet w�r�d zimy ga��zkami m�odych drzew, ich kor� i
odgrzebywanymi spod �niegu trawami, cho� wychud�e, �ycie swe przecie� utrzyma�
potrafi. Koza zwija si� i spina ku smacznym p�czkom, kt�re j� dostatecznie
nakarmi�; ale cz�owiek! Cz�owiek ju� w tej porze czasem mrze g�odem, mieszaj�c
do chleba, co tylko da si� wmiesza� na oszukanie �o��dka i zyskanie czasu.
W chacie budnika p�nym wieczorem, u bondura, w kt�rym gorza�a szczapa smolnej
�uczywy, siedzia�a ca�a rodzina pr�cz jednego jej cz�onka. Stary Bartosz jeszcze
by� w lesie.
Wdowa Salomea, �ona niegdy brata Bartoszowego, zwana pani� Paw�ow�, syn Bartosza
Maciej i c�rka Julia ogl�dali si� coraz na drzwi, nas�uchuj�c azali nie wraca
ojciec. Ciemny i mokry, wiecz�r szumia� i szala� w puszczy, kt�rej g�os dla
przywyk�ych uszu g�uchym si� wydawa� milczeniem.
W kominie skwarzy�o si� co� w garnkach, na kt�re niekiedy do�� oboj�tnym okiem
spogl�da�a Paw�owa. By�a to kobita lat pi��dziesi�ciu kilku, rys�w twarzy
pospolitych, cery w�a�ciwej budnikom - ��tej i ciemnej, z twarz� pooran�
marszczkami, w brudnej, dawniej bia�ej chu�cinie na g�owie, odartym kabaciku
p��cienkowym i grubej szarej koszuli. W zgas�ych oczach, zblad�ych ustach
malowa�o si� przybicie n�dz�, spodlenie cierpieniem; bo cierpienie, kt�re
podnosi i uszlachetnia, przybija tak�e s�abych i upadla!
Widzia�e� patrz�c na ni�, �e nie wzdrygn�aby si� na nic, byleby z ci�kiego
�ywota przej�� do swobodniejszej doli; uczucia poczciwsze, je�eli kiedy w niej
�y�y, zagas�y przywalone ci�arem codziennych trosk bez nadziei pod�wignienia. Z
podkurczonymi nogami, r�k� pod brod� wci�ni�t�, rozczochranymi w�osy bez barwy i
kszta�tu, siedzia�a zamy�lona g��boko, zadumana, nieporuszony wzrok utkwiony w
�cian� trzymaj�c.
Przy niej, na przypiecku tak�e, prz�d�a Julusia, c�rka Bartosza.
Dziwne to by�o w chacie biednego budnika zjawisko: bia�a, blada, wysmuk�a, z
czarnym kruczym w�osem, czarnymi oczyma, o�mionymi d�ug� rz�s�, pokrytymi brwi�
kszta�tn�; zdawa�a si� ledwie dopiero z dzieci�stwa do m�odo�ci przechodzi�.
Pod grub�, ale czyst� koszul� poczyna�y si� dopiero zarysowywa� niewie�cie jej
kszta�ty. W czarnym oku, w ust zagi�ciu m�wi�a przysz�a, a jeszcze nie
rozwini�ta nami�tno��. Ubogi str�j nie by� bez starania narzucony, ale u�o�ony
widocznie z my�l�, by przystraja�, by zdobi�; g�adko wyczesane prze�liczne i
ogromne w�osy zwi�zywa�a male�ka chusteczka czarno-niebieska, kt�rej w�ze� nie
by� bez uwagi spl�tany, ko�ce zdawa�y si� spuszczone z rozmys�em. Na szyi troch�
paciorek i krzy�yk ��ty wygl�da� spod wywini�tego ko�nierzyka koszuli.
Julusia (tak j� zwano) prz�d�a, ale nie my�l�c o k�dzieli i wrzecionie, ze
wzrokiem b��dnym, kt�ry zdradza� zadumanie g��bokie. Wida� by�o, �e my�lami i
nadziejami posz�a k�dy� za chat� i za lasy.
Niedaleko od niej na wywr�conym cebrze siedzia� Maciej, prawdziwy budnik, z tymi
rysy twarzy bez wyrazu, kt�rymi n�dza odj�ta �ycie, barw� m�odo�ci, po�ysk
�ywota. W�os konopiaty, naje�ony na g�owie, zwiesza� mu si� nad oczy siwe,
blade, bezmy�lne. W rysach nic nie by�o szlachetnego, �adnego najdalszego nawet
podobie�stwa do siostry. Na policzku nie posta� �lad rumie�ca, a og� twarzy
wcze�nie zestarza�ej daleko wi�cej lat okazywa�, ni� Maciej mia� ich w istocie.
W tej chwili pl�t� �apcie milcz�c; u n�g jego osmalony, z naje�on� sier�ci�,
ostrymi uszami, chudymi wci�gnionymi boki, le�a� str� chaty, przyjaciel Macieja
- stary, wierny Burek.
Trzask �uczywa, z kt�rego dobywa�y si� k��by czarnego dymu uciekaj�ce bandurem,
przerywa� tylko milczenie. Nareszcie pani Paw�owa westchn�wszy i poskrobawszy
si� w g�ow� zawo�a�a ostrym i niemi�ym g�osem:
- A co to jest, �e Bartosza nie ma?
- H�? - spyta� Maciej g�upawo, rzucaj�c �apcie.
- Dziwo, �e Bartosz nie powraca.
- Co Za dziw o! Musieli gdzie zab��dzi�, noc taka czarna! Burek nie trafi�by.
- Gdzieby za� Bartosz m�g� zab��dzi�!
- Albo czemu?
- Zna on przecie las gdyby kiesze� swoj�.
- Ba! ka�dy go z nas zna, a ka�demu si� trafi zab��dzi�, jak z�e zechce wodzi�.
- Nie pl�t�by�, Ma�ku! - przerwa�a Paw�owa.
Maciej ruszy� ramionami, potrz�sn�� g�ow�, spojrza� na siostr�, kt�ra obudzona
rozmow� prz��� zaczyna�a, i wr�ci� powoli do �apci.
- A mnie by si� je�� chcia�o - rzek� po chwili do pani Paw�owej. - Czy b�dziecie
czekali na tatula?
- Zdaje si�, nie ma o co i pyta�!
Maciej wsta�, wyci�gn�� si�, poszed� do drzwi napi� wody i rzuci� si� na �aw�
st�kaj�c, a pole�awszy chwil� odezwa� si� chrapaniem.
Paw�owa pos�yszawszy, �e �pi, i upewniwszy si� spojrzeniem, obr�ci�a si� do
Julusi, kt�ra powoli prz�d�a.
- Za�piewajcie bo co - rzek�a. - Nudno! Wichrzysko si� zmaga, a to taka puszcza
g�ucha. A ten ba�wan �pi! Ciarki przechodz� po sk�rze. Jeszcze pod tak� noc o
z�ym wspomina�!
- Nie ma bo ochoty �piewa�.
- Jak to? W twoim wieku? M�j Bo�e! Ja, kiedy by�am tak m�oda, to mi pani matka,
�wie� jej Bo�e, g�by stuli� nie mog�a.
- Musieli�cie by� w lepszym stanie, to wam i weselej by�o.
- To� si� rozumie! A bo te� to dawniej daleko inne i lepsze by�y dla wszystkich
czasy! W puszczy roboty huk, a� mi�o, taki rwetes i �ycie. Stuk, puk, siekiery
brz�cz�, w piecach trzeszczy, dziegie� kapie, a Mazurowie �piewaj�. Tu belki
z�ote le��, tu si� klepka w stosy sypie, tam �uczywo w szury stawi�, tu kor�
brzozow� zwo��, dalej popio�y pal�, dalej pota� kipi. A trzeba wiedzie�, �e
nieboszczyk Pawe� nie mia� sobie r�wnego do pota�u, nie tylko korytnego, ale
nawet kot�owego. Sprowadzili go o dziesi�� i dwadzie�cia mil. I u niego zawsze
popi� lepiej wydawa� si� jak u drugich. By� dostatek, nie ma co m�wi�, by�
grosz, by�o wszystko, czego dusza chcia�a. A! a! gdyby nie to nieszcz�cie!
- Nieszcz�cie?
- Ju�ci�, �e si� pobili w karczmie z Krzywonosym i m�j dosta� w g�ow� obuchem,
co kaw�cza� dwa lata w ��ku, zanim umar�. Oj! Ta to przekl�ta chor�bsko mnie
zgubi�a. Bo kiedy ju� Pan B�g tak chcia�, �ebym by�a sierot�, niechby by� taki
pochorowawszy troch� sko�czy�; ale to i on si� nieboraczysko nam�czy� okrutnie,
i my si� utracili do ostatniej koszuli, �e za co go potem i pochowa� ju� nie
by�o. A na staro�� przysz�o cudze k�ty wyciera�.
- Jak to cudze? - rzek�a Julusia. - Ta� my przecie� swoi, pani Paw�owa.
- Swoi! Tak! Swoi! - pokr�ci�a g�ow� i zamilk�a.
Maciej spa�, a Burek uk�ad�szy si� przy nim na �awie, patrz�c w okno uszy
nastawi� i sier�� naje�y�.
- Ale bo i wam ci�ko! - doda�a po chwili Paw�owa wzdychaj�c. - Ja, co to
lepszego kosztowa�am i pami�tam dawniejsze czasy, nie wiem ju�, jak dalej i
wytrzymamy. Co dzie� gorzej, co dzie� n�dza wi�ksza, roboty �adnej le�nej nie
ma, krom tej lichej smo�y, co i plun�� nie warto. Chcieliby nas na ch�op�w
przerobi� i z wo�ami do roli zaprz�c, ale z tego to nic nie b�dzie. Podobno
rychlej z g�odu pomrzemy.
Julusia westchn�a.
- Co �ycie, to �ycie! M�ka, kr�tko m�wi�c. W spi�arni pustki jak wymi�t�,
byde�ko pozdycha�o. Jedna chuda krowina i dwie kozy ca�ego dobytku, a ko�l�ta
wilcy pod�awili. Na chleb m�ki do przysz�ej niedzieli nie stanie.
- Ojciec pomy�li i postara si�.
- A sk�d on si� postara? Z palca wy�amie? Z fuzj� chodz�c, co zabije, to zjemy,
ze sk�rki si� nie zbogaci, bo i zwierza niebogato w lesie, roboty nie ma, a
panicz...
Na wspomnienie panicza Julusia nieznacznie si� zaczerwieni�a. Stara Paw�owa,
niby tego nie widz�c, dalej ko�czy�a:
- Panicz nie pomo�e? Jak my�licie?
- Albo� ja wiem? Albo ja wiem! - �ywo odpar�a dziewczyna. - Ale zdaje si�...
- A co ci si� zdaje, kochanie?
- Sama nie wiem. Ju�ci� i on, i stara pani bardzo dobrzy dla ludzi biednych; to
tylko rz�dca i ekonom, co by z nich sk�r� zdarli, gdyby mo�na.
- Oj! tak, szczera prawda! Tak serde�ko! Panicz m�ody, serce dobre, �liczny
ch�opiec! A ty bo jemu w oczko wpad�a�.
- Kto? Ja? - ruszaj�c ramionami i rzucaj�c si� �ywo do k�dzieli zawo�a�a
dziewczyna - Ja? Dajcie� pok�j.
- No, no! Oczy mam nie dla proporcji. Nie udawaj! Wiem ja wszystko, wiem.
- A co macie wiedzie�?
- Co? Ciekawo��! Panicz cz�sto z polowania pod nasz� chat� zbacza, a jak ciebie
zastanie na podw�rku, to i zagada, i zbli�y si�, i po�artuje. A taki si� robi
s�odki, mi�y, ,jakby go kto miodem posmarowa�. Oj! oj! Gdyby� ty mia�a rozum,
gdyby to tak ze mn�, wiedzia�abym ja, co robi�.
- Ale dajcie� mi pok�j! - porwa�a si� Julusia ca�a w p�omieniach. - Ja nawet nie
wiem, co wy sobie my�licie! Bro� Bo�e, by ojciec pos�ysza�!
- No! no! Cicho! Nie ma nic! - szepn�a stara uko�nym mierz�c wejrzeniem Julusi�
najprz�d, potem �pi�cego Macieja. Julusia tymczasem posz�a ku piecowi zajrze� do
wieczerzy, na kt�r� gotowa�y si� kartofle i kasza, oboje bez omasty. Kartofle
zatrze� miano troch� sera wydaj�c na st�, a kasz� tylko osoli� i grzybem a
cebul� podprawi�; s�onina by�a tu bajecznym przysmakiem, dawno nie widzianym, a
drobina mas�a najcz�ciej si� sprzedawa�a kwaterkami w miasteczku dla kupienia
soli i pierwszych potrzeb do �ycia.
IV
Jeszcze u ognia sta�a dziewczyna, gdy stuk da� si� s�ysze� u drzwi. Porwa�a si�
Paw�owa i Maciej przebudzony chc�c po�wieci� do sieni, my�l�c, �e Bartosz
powraca, ale zarzenie konia wstrzyma�o ich oboje. O tej porze w g��bi g�uchego
lasu konny podr�ny by� wypadkiem tak zadziwiaj�cym, tak nadzwyczajnym, �e
wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem i niemym zapytaniem - co by to by�
mog�o?
- Hej! Jest tam kto? Panie Bart�omieju!
- To znajomy - rzek� Maciej o�mielony - ale diabe� wie i kto, i po co?
Pochwyci� �uczywo, wychyli� si� za drzwi nieco i spyta�:
- A kto tam?
Burek tak�e - stan�wszy przednimi �apami na wysokim progu, zadar�szy g�ow� do
g�ry - sypa� najrozmaitszymi g�osami swoje zapytania przyby�emu.
- Nu, kto, sw�j. A we�cie sobak�.
- Jaki� �yd - szepn�a pani Paw�owa.
Maciej upar� Burka do k�ta za wiadro, na kt�re wierne psisko wydrapawszy si�,
ci�gn�o dalej gderanie swoje.
- Nu, kto, sw�j - odpar� g�os z sieni. - A jest pan Bart�omiej?
- Nie ma. - A Maciej?
- Patrzcie i mnie zna! A to� ja jestem.
- Chod�cie no tu: Jakie� konie ko�o waszej chaty si� pas�y. Po�apa�em je,
pom�cie mi je powi�za�, bo si� znowu rozbiegn�.
- Konie! Konie! Czyje?
- Albo ja wiem.
- Ale c� by tu cudze konie o p�nocku robi�y? - kiwaj�c g�ow� szepn�a Paw�owa.
- A wy� tu co tak p�no?
- P�no? Niep�no! Nu! To si� dowiecie po co ja tutaj, a wyjd�cie i otw�rzcie mi
obor�.
Maciej o�mielony g�osem �yda wyszed� nareszcie zaciekawiony do koni. �yd Bramko,
kt�ry si� z nimi razem zjawi�, dobrze mu by� znajomy.
Mieszka� on w pobliskim lichym miasteczku poleskim, po�o�onym u rzeki sp�awnej i
z niej ca�e swe �ycie ci�gn�cym. Bindiuha drzewa towarowego, sk�ad materia��w
le�nych, smo�y i dziegciu z okolicy, ma�y handel zbo�owy - dawa�y tu zarobek
wie�niakom, a niekiedy i budnikom. Na mil kilka wko�o wszystko �y�o t� mie�cin�,
pocz�wszy od szlachcica, co w niej potrzebne do �ycia zapasy na kredyt dostawa�,
a� do wie�niaka, kt�ry tu s�l, sk�ry wyprawne, czapk� na jarmarku i chustk� dla
c�rki m�g� kupi�, a fur� zbo�a, siana i drew za lich� cen� sprzeda�. W�r�d
�ydostwa, kt�re jak mrowie pod drzewem z upad�ych iglic wznosi mrowisko, co
dzie� szersze i wi�ksze, Bramko odznacza� si� nie bogactwem, ale nadzwyczajn�
ruchawo�ci�. Nie by�o targu, nie by�o roboty, nie by�o kontraktu bez niego.
Gdzie nie czyni� sam dla siebie, faktorowa�; gdzie faktorowa� nie m�g�,
przeszkadza�; gdzie przeszkodzi� w pocz�tku nie potrafi�, popsu� podst�pnie cho�
p�niej. Chciwy, niezmordowany, zapalczywy do zysku, najdrobniejszej jego
okruszyny na ziemi� nie upu�ci�.
Podejrzewano go nie bez przyczyny o zyski tajemne z handl�w zakazanych, a nawet
o zwi�zki z szajk� z�odziej�w ko�skich; ale tego nikt zr�cznemu Izraelicie
dowie�� nie potrafi�. To pewna, �e coraz inne i bardzo dobre konie pokazywa�y
si� w jego r�kach, �e cz�sto oddala� si� nie wiedzie� dok�d, �e do niego obdarci
�ydzi nieznajomi schodzili si� nocami - ale pr�cz podejrze� dowod�w na niego
�adnych nie by�o.
Bramko by� s�usznego wzrostu, barczysty, silny, z oznak� zdrowia na twarzy, z
pejsem czarnym i wejrzeniem zuchwa�ym a kol�cym. Min� mia� hard�, mow� cz�sto
szydersk�, obej�cie prawie dumne, zw�aszcza z tymi, kt�rych za ni�szych od
siebie uwa�a�.
- Nu! Otw�rzcie obor�! - rzek� do Macieja, kt�ry wyszed� na podw�rze i
przypatrywa� si�, z zagapieniem sobie w�a�ciwym, czterem koniom pl�cz�cym si� na
postronkach, wiedzionym przez jakiego� obdartego �ydziuka.
- A to na co?
- Konie postawim.
- Jak to pustawim?
- Niechajby spocz�y.
- My�licie tu nocowa�?
- Zobaczymy.
- Ale bo tu u nas nie ma miejsca.
- Jak to? A obora, a stajnia?
- Stajni u nas i nie by�o nigdy, a w oborze drzewo schnie.
�ydzi poszwargotali z sob� po swojemu.
- Jak�e to b�dzie - spyta� Bramko - to nie znajdziemy gdzie tych koni postawi�?
- A c�! Chyba na podw�rku.
�yd mrucza� gniewnie i chodzi� bij�c si� po bokach; zbli�y si� ku wrotom ob�rki,
zmierzy� je okiem i powr�ci� do Macieja.
- Mam interes do ojca, musz� si� tutaj zatrzyma� i konie te do jutra postawi�;
uprz�tnijcie mi ob�rk�.
Maciej si� roz�mia�.
- Oj! oj! A to by�o roboty na dwa dni, tyle tam k�od le�y. A je��-�e co by�cie
dali tym koniom?
- Siano!
- Jakie siano? Chyba go macie z sob�?
- A to� u was jest. A c� je krowa?
- Krowa? Konie tyle rozumu co krowa nie maj�. Ona �yje li��mi i ga��zkami,
zwyczajnie budniczka.
Tu ju� Bramko kl�� pocz�� wniebog�osy i szarpa� niecierpliwie czapk� i jarmu�k�.
- Nu, kiedy tak - zawo�a� - tym gorzej dla was; byliby�cie mieli zarobek, by�bym
ojcu nastr�czy� dobry interes, ale kiedy i koni nie ma gdzie postawi� i
pokarmi�, to rusz� dalej.
- A jakby�cie poczekali na ojca? On niebawem nadejdzie i da wam mo�e rad�.
Tymczasem chod�cie i ogrzejcie si� w izbie. �yd poszwargotawszy z odartym
towarzyszem posun�� si� do chaty i wszed� nie zdejmuj�c czapki do izby, czarnymi
bystrymi oczy mierz�c pani� Paw�ow� i Julusi�, ciekawie mu si� te�
przypatruj�ce. Milcz�c pogardliwie rzuci� si� na �aw� przeciw pieca, i
zakasawszy po�y pocz�� otrz�sa� z deszczu.
Jeszcze si� by� nie rozgospodarzy�, gdy drzwi za nim skrzyp�y i stary Bartosz
krokiem, po kt�rym go wszyscy z daleka poznali, przest�pi� pr�g swojej budy.
By� to pod�y�y ju�, siwiej�cy nieco, wysokiego wzrostu, olbrzymich ramion
m�czyzna, ubrany jak zwykle chodz� budnicy. Na nim szara, kr�tka kapota, pasem
czerwonym uj�ta, szarawary grube p��cienne, �apcie ze sk�rzanymi sznurami,
czapka ma�a, bez daszka, torba borsucza i strzelba na ramieniu. U pasa w czarnej
kaletce krzesiwo, przy nim zwieszony wielki n� i drut do przytykania zapa�u w
fuzji.
Pi�kne, wy�ysia�e czo�o, ods�onione ukaza�o w pe�ni twarz, nie idealn� zapewne,
ale pe�n� g��bokiego wyrazu i energii; zdawa�a si� wyciosana z kamienia i
o�ywiona my�l� jakiej� niepocieszonej t�sknoty, niezwyci�onego smutku. Smutek
ten w u�miechu ust, w spuszczonych powiekach, w zmarszczkach czo�a si� malowa�.
Rzadka, ciemna, kr�tko przyci�ta broda dobrze odbija�a przy nagiej prawie i
b�yszcz�cej g�owie.
Spojrza� Bartosz na swoich, potem na �yda i mrukn�� powitanie chrze�cija�skie,
kt�re si� tylko do domu i rodziny stosowa�o.
- Nu! Jak si� macie? - rzek� �yd sam zaczynaj�c. - Dobrze, �e�cie przyszli,
czeka�em na was.
- A c� mi tam powiecie? - troch� dumnie odpar� Bartosz. Ciekawy jestem.
�yd wida� si� obrazi� oboj�tno�ci� budnika, od kt�rego pokornego i serdecznego
spodziewa� si� przyj�cia, wiedz�c, jak by� ubogi. Stary zdejmowa� tymczasem z
siebie torb� i strzelb�.
- Mo�e bym wam narai� dobry interes, gdyby�cie mnie poprosili.
- A co wy nie wiecie - rzek� Bartosz - �e ja nigdy nikogo o nic nie prosz�,
opr�cz Pana Boga.
- Nu, aj waj! Jaki wa� dumny!
- Ale c� to tam za dobry interes? Dacie mi robot� przy �uczywie u pana
pods�dka, czy dziegie� u pana Romualda? h�?
- Tfu! To nie ma co gada�; znalaz�oby si� co lepszego, ni� taka robota.
- Schowaj�e dla siebie! - rzek� mu Bartosz kiwaj�c g�ow�.
�yd wargi zagryz�, plun��, ruszy� ramionami.
- Nie gadajmy o tym.
- Nie gadajmy.
- Nie macie gdzie tych koni postawi�, com je tu w lesie ko�o waszej budy
niedaleko po�apa�?
- Ko�o budy? W lesie? �artuj zdr�w! Kpisz z ludzi! A na c� je tu masz stawi�?
- Ju�ci� przenocowa�, niechby odpocz�y, nim...
Maciej wpl�ta� si� tu w rozmow�, opowiadaj�c ojcu, �e ju� �ydowi wyt�umaczy�, i�
koni wcale nie by�o gdzie postawi�. Stary potwierdzi� s�owa syna.
Potem zbli�ywszy si� do �yda i u�miechaj�c z politowaniem i szyderstwem razem,
rzek� do Bramka:
- Czemu nie prowadzisz swojego towaru jak zawsze do Jakuba?
Na te s�owa �yd poczerwienia�, poblad�, zerwa� si� z �awy i mrugn�� na starca
niespokojny. Ten u�miechn�� si� tylko pogardliwie.
- �ycz� wam w�a�nie poprowadzi� do Jakuba; miejsca hukiem: bo dzi� i Jakuba
samego, i konie jego zabrali w nocy do miasteczka przys�ani dziesi�tnicy.
- To nie mo�e by�! - zawarcza� �yd rw�c brod�.
- Dowiecie si�! - odpowiedzia� oboj�tnie Bartosz.
Bramko obejrza� si� wko�o i �ywo podst�pi� do starca poczynaj�c go po cichu
prosi�, kusi�, nalega� na�; doby� nawet sk�rzanego worka, ale stary Mazur
odepchn�� go z zimn� krwi� i g�o�no tylko odpowiedzia�:
- Daj mi pok�j!
- To wasze ostatnie s�owo?
- U mnie nie ma pierwszego i ostatniego, tylko jedno s�awo.
- Nu! Dobrze, dobrze! - w�ciekle odezwa� si� �yd. - Po�a�ujecie! - To m�wi�c
rzuci� si� do drzwi i znikn��.
Bartosz spojrza� za nim z u�miechem, ale Bramko ju� nie zawr�ci� nawet. Nie
s�ysz�c t�tentu koni my�la�, �e zwyczajem Izraelit�w zawr�ci si� jeszcze; usiad�
spokojnie na �awie i mokre obuwie zdejmowa� pocz��, gdy tymczasem Paw�owa
przygotowywa�a wieczerz�. �yd ju� si� nie ukaza�. Wkr�tce Maciej, wracaj�cy z
podw�rza z nieodst�pnym Burkiem, doni�s�, �e konie zosta�y przywi�zane do p�otu,
a �ydzi znikli.
Stary poduma� chwil� i nic nie odpowiedzia�, czo�o mu si� tylko zmarszczy�o.
Wiecz�r kr�tki przeszed� w pos�pnym milczeniu. Bartosz z polowania i zwyk�ej
przechadzki nic nie przyni�s� pr�cz jednego cietrzewia na jutrzejszy obiad. M�ki
na chleb co chwila mog�o zabrakn��, a Paw�owa nie �mia�a na dno bodni, w kt�rej
zsypana by�a, zagl�da�.
Widzia�a stara ofiarowane przez �yda pieni�dze, domy�la�a si� bardzo, o co mu
chodzi�o, i w duszy niecierpliwi�a si� na starego Bartosza; ale s�owa wyb�kn��
nie �mia�a, bo budnik niczyjej rady nie przyjmowa�.
V
Nazajutrz ranek by� zimny, ale niebo wyja�nione, ptastwo zbudzone s�o�cem
�wiergota�o w lasach, skowronek nad czarn� jeszcze i obmok�� unosi� si� rol�.
Stary Bartosz wyszed�szy przed �witem zobaczy� przywi�zane jeszcze konie u drzwi
chaty, kt�re �ydzi porzucili tu. Biedne szkapy pok�ad�y si� na go�ej ziemi,
skuba�y s�om� rozsypan� i drzema�y sp�dzone. Stary ujrzawszy je wzruszy�
ramionami i zawo�a� syna.
- We� te konie - rzek� - i ruszaj z nimi do miasteczka, oddasz je Pomocnikowi na
r�ce; powiesz, �e Bramko by� w nocy i zostawi� tutaj.
Maciej spojrza� ojcu w oczy, poskroba� si� w g�ow� i nic nie odpowiedzia�; wida�
jednak by�o, �e w�tpi� o swojej umiej�tno�ci znalezienia si� wobec straszliwego
Pomocnika, kt�rego znano w okolicy z opilstwa i z�o�ci.
- Albo nie! Nie! - mrukn�� Bartosz sam do siebie. - Pojad� sam z nimi lepiej.
- I pewnie, i pewnie! - spiesznie doda� Maciej. - Bo ja taki pewnisie�ko bym tam
j�zyka w g�bie zapomnia�.
- A ty - przerwa� ojciec - ruszaj w las ze strzelb� i do dworu za chlebem, co
si� nam tam nale�y. Kwitek znajdziesz zatkni�ty za obrazkiem.
- Do dworu, to cho� z bied�, ale rady sobie damy - rzek� Maciej. - Ale i tam jak
mnie poczn� odsy�a� od k�ta do k�ta, od jednego do drugiego!
- Ju�ci� czas, �eby� sobie rady dawa� nauczy� - ofukn�� gro�nie stary Bartosz. -
Wkr�tce i mnie nie stanie, przyjdzie ci samemu i siostr� si� opiekowa�, i o
chacie my�le�.
Maciej zamilk�; weszli do chaty nazad, gdzie ju� pani Paw�owa pochwyciwszy si� z
tapczana, na kt�rym spa�a, rozk�ada�a ogie� i przygrzewa�a troch� koziego mleka
na ranny s�u�y� maj�cego posi�ek.
S�o�ce ju� si� podnosi�o ponad lasy i przy�wieca�o jaskrawo przez nagie jego
ga��zie, gdy Maciej, ubrawszy si� w szar� �wit�; borsucz� torb�, nowe chodaki i
przewiesiwszy strzelb�, ruszy� pieszo ku dworowi. Stary tymczasem podes�awszy
zgrzebny w�r na konia, skoczy� i poprowadzi� �ydowskie szkapy do miasteczka.
Machinalnie odmawiaj�c ranne pacierze, Paw�owa krz�ta�a si� leniwie po izbie.
Julusia czesa�a d�ugi sw�j warkocz czarny przed rozbitym lusterkiem.
Obie milcza�y spozieraj�c na siebie z ukosa. Julusia nie �mia�a zaczepi� starej,
stara nie wiedzia�a, jak zacz�� rozmow�, kt�rej pragn�a. Nareszcie, gdy obie
siad�y pod piecem, gryz�c chleb czarny i suchy, zmoczony w troszce mleka, stara
instynktowo obejrzawszy si� po k�tach i nie widz�c nikogo, pr�cz chudego burego
kota, pocz�a:
- Ot, taki, co bieda to bieda! - A westchn�wszy?: - I b�dzie coraz gorzej a
gorzej.
Julusia patrza�a milcz�c.
- Stary Bartosz ca�e �ycie go�y by� i umrze bez koszuli na grzbiecie; bo co by
mia� ze szcz�cia korzysta�, to mu hardo��, a jakie� tam skrupu�y tryndaj� po
g�owie. Ot, albo i wczoraj! �yd chcia� tylko jaki dzie�, dwa, konie przechowa�.
Co jemu do tego, jakie to konie. Nie, taki potrzeba koniecznie odepchn�� grosz,
kiedy grosz do kieszeni si� sunie. Wy bo wszyscy poginiecie przez wasze
g�upstwo.
- Dajcie� pok�j! Ojciec lepiej wie, czemu si� z tym �ydem zadawa� nie chce.
- Bo tch�rz, a uparty! Panie Bo�e odpu�� mi taki prawda ci�y i musz� j�
wy�piewa�; bo co prawda, to prawda. To i ch�op g�upi, a powiada: "Nie wziawszy
na duszu, nie bude w duszy".
- Ej, pani Paw�owa!
- Co tam! Powiem taki prawd� ca��! Ojciec stary ma we �bie �wieka, o Macieju to
ju� i gada� nie ma co, prosto g�upi. Ot, ty, �eby� mia�a od nich wi�cej rozumu,
to by� wszystkich poratowa�a.
- Ja, ja! A to� jak?
- Niby ty nie wiesz! Porzu�, porzu�! Co to nie rozumiesz, �e ty by� wszystko
mog�a u panicza.
- Co bo m�wicie! Wam si� �ni.
- A taki co prawda, to prawda!
- Ale bo to nieprawda.
- Jak to nie? Ju� ja tego z palca nie wyssa�am. Kiedy mnie za j�zyk ci�gniesz,
no to ci powiem wszystko, jak by�o.
- C� by�o? co? - I dziewczyna zarumieni�a si�, pokra�nia�a, a ogl�da� pocz�a z
przestrachem.
- Wiesz, �e w przesz�� niedziel� by�am we dworze.
- A tak, byli�cie! - odpowiedzia�a Julusia g�osem dr��cym.
-Ho, nie przerywaj�e, a s�uchaj. We dworze, jak zwyczajnie u pan�w: szumno,
weso�o, a� serce ro�nie, a ludno jak w mie�cie. Ja, com to dawniej dworsko
us�ugiwa�a, przypomniawszy sobie m�ode latka ma�om nie p�aka�a z zazdro�ci. Nu,
mniejsza o to. Gwar, �miech, dostatek. Na folwarku u klucznicy kie�basy sma��
dla go�ci, u ekonoma w karty graj�, mi�d pij�, w czeladnej izbie �miechy i
krz�tania ko�o t�ustych misek, z kt�rych s�onina po ziemi kapie. Co ju� m�wi� o
pa�acu! Zasz�am najprz�d do klucznicy z t� moj� ran� na nodze, prosz�c ma�ci.
Klucznica bo stara moja znajoma, ale odprawi�a po lekarstwo do samej jejmo�ci,
kt�ra taki kurowa� i ratowa� lubi. Wszak�e star� jejmo�� znacie?
- Widzia�am ci j� w ko�ciele z daleka.
- �wi�ta osoba! Dalipan �wi�ta! Powiadam wam, prosto j� Pan B�g do nieba we�mie.
Dla ludzi anio�, a pobo�na, a dobroczynna, to� j� i przezwali w s�siedztwie,
s�ysz�, Dobro�-sama, i dalib�g prawda. Ca�y pa�ac ust�pi�a synowi, kt�rego kocha
zwyczajnie jak jedynaka; ca�y maj�tek sw�j odda�a mu, sama mieszka w ogrodowej
oficynie i kontentuje si� pensj�. A zabawia si� nieboraczka leczeniem,
wychowywaniem dziewcz�t i nabo�e�stwem. �wi�ta pani! Id� ja tedy do niej.
Przyjmuje mnie jak zwyczajnie cukrowymi s��wkami: kochaneczko, serce moje.
Kaza�a zaraz nog� pokaza�, opatrzy�a sama, da�a ma�ci, nakarmi�a, napoi�a, a
potem nu� pyta� mnie: co ja za jedna? sk�d? jak?
- Pyta�a was?
- A jak�e! Opowiedzia�am jej wszystko, nasz� bied�, niedostatek, i licz�c wiele
nas jest, jako� wspomnia�o si� i o tobie. A� jejmo�� pocznie mnie pyta�: a wiele
to jej lat? a umie ona co? A potym: mo�e by na s�u�b� do dworu przysta�a?
- Nie mo�e by�? - porywaj�c si� z �awy zawo�a�a Julusia.
- Jak Boga mego kocham, prawda.
- I c�?
- A c� ma by�! M�wi�am ja, zaraz o tym staremu Bartoszowi. ale ten mnie
ofukn��: "Ja swego dziecka na dworsk� s�u�b� nie dam, wiem ja, co to jest".
- O, pewnie, �e si� na to nigdy nie zgodzi! - z �alem troch� wyj�kn�a Julusia.
- Trudno, trudno! Bo taki mi i powiedzia� zaraz: - "Albo to nie wiecie, jak
dziewcz�ta u dworu wychodz�? Lepiej z g�odu umiera� ni� ze wstydu". - At, dziwak
stary! Na pr�no mu m�wi�am, �e wiele by�o dziewcz�t u jejmo�ci, wszystkie za
pisarzy za gumiennych, za le�nych, za ekonom�w i z posagami powydawali. Co jemu!
On swoje a swoje!
Julusia zamy�li�a si� g��boko i opu�ci�a g�ow�; Paw�owa szare swe, a b�yszcz�ce
w tej chwili, oko skierowa�a na ni� i u�miech szata�ski przekrzywi� jej usta na
chwil�. Westchn�a potem i posz�a niby oboj�tna ju� do ogniska nak�ada� trzaski
mokre na przygas�e w�gle.
VI
My tymczasem dopowiedzmy, czego stara nie chcia�a i nie mog�a wyspowiada� przed
Julusi�.
Dw�r pa�ski w Sumaczej (tak si� zwa�a wie� i folwark, w kt�rym m�ody dziedzic
mieszka�) g�o�ny by� w istocie w okolicy weso�ym �yciem, kt�re w nim wi�d�
�wie�o ze szk� wypuszczony ch�opiec. Matka jego, pani podkomorzyna, pod�y�a ju�
wdowa, kt�r� w okolicy zwano powszechnie Dobro�-sama, ukochana od wszystkich,
uwielbiana od biednych, �wi�ta w sercu niewiasta - by�a jedn� z tych s�abych
istot, kt�re dziwnym zbiegiem okoliczno�ci najlepszymi ch�ciami najgorszych
dorabiaj� si� skutk�w. Podkomorzyna by�a dobr� w istocie, do zbytku dobr�, ale
dobro� ta i jej samej, i otaczaj�cym szkodliw� by�a, i najnieszcz�liwsze wiod�a
za sob� nast�pstwa. �atwowierna, bo poczciwa, stawa�a si� �upem oszuka�c�w,
kt�rzy j� otaczali. Syn wychowany w pieszczotach, kt�remu w niczym sprzeciwia�
si� nie �mia�a, popsuty pob�a�aniem, sta� si� marnotrawc� i rozpustnikiem,
posuwaj�c si� szybko po drodze, kt�ra go wiod�a do ostatecznej zguby. Matka
jednak w post�powaniu jego nic nie widzia�a, nic widzie� nie chcia�a zdro�nego;
jedno z�e poczytuj�c ma�ym przypisywa�a wiekowi, drugie ludziom, nie jemu, w
inne nie wierzy�a, reszty domy�la� si� nie mog�a.
Dw�r otaczaj�cy j� robi�, co sam chcia�, ludzie na�miewali si� pok�tnie z
niedo��nej a poczciwej staruszki; i Sumacza stawa�a si� jaskini� �otrowsk�, w
kt�rej owa �wi�ta niewiasta, nie wierz�c w grzech i zepsucie, �y�a w zupe�nej
niewiadomo�ci szkarad, jakie j� otacza�y. Dziwnym fenomenem, najgorsi z dworak�w
umieli Zawsze pozorami pobo�no�ci, �agodno�ci przybranej i umiej�tnym
odegrywaniem kommedii wkra�� si� w �aski pani podkomorzynej. Ci raz uzyskawszy
jej �ask�, kierowali biedn�, jak si� im podoba�o, u�ywaj�c jak narz�dzia cz�sto
do najwi�kszych niesprawiedliwo�ci. Troch� s�aba dla pochlebc�w, w ich miodowych
s��wkach widzia�a czu�o��, serdeczne przywi�zanie i szczero��. Nic nie mog�o
wyprowadzi� jej z b��du. Najgrubsze udawanie niezgrabne, na kt�rym poznawali si�
wszyscy, ona bra�a za szczer� prawd�.
*
Syn ukochany, uchodz�c za najpoczciwszego ch�opca, sposobi� si� na najwi�kszego
�otra. S�udzy bezwstydnie kradli staruszk�, dw�r pobo�nej pani by� serajem
m�odego panicza i mnogich jego przyjaci�; o trzy kroki od jej oficyny sceny
najrozpasa�szej rozpusty odbywa�y si� bezkarnie. Staruszka zatopiona w modlitwie
nic a nic nie widzia�a. A gdy j� dochodzi�y krzyki, �miechy, szalenia, m�wi�a
sobie ko�cz�c koronk�: "Byleby uczciwie, niech si� bawi! To si� wyszumi!
Zwyczajnie m�odo��! Byleby tylko to zdrowiu Ja�ka mego nie zaszkodzi�o!".
I posy�a�a w wielkich razach na zwiady faworyt� swa zaufan�, pann� Tekl�, kt�ra,
�e by�a te� dobr� przyjaci�k� pana Jana od dawna, zawsze wraca�a z
doniesieniem, �e zabawa cho� g�o�na, ale niewinna, i pan Jan zdr�w dzi�ki Bogu.
Tak lata up�ywa�y w Sumaczej, a Ja� szybko traci� pi�kn� ojcowsk� i macierzyst�
fortun�, na kt�r� krucy zlecieli si� owi przyjaciele, co to ich wsz�dzie pe�no,
gdzie tylko p�miski dymi� i butelki strzelaj�.
Dobro�-sama czasem robi�a uwagi Jasiowi, ale �agodnie, g�aszcz�c go pod brod�, i
z u�miechem macierzy�skim; potem zaraz odzywa�a si� do panny Tekli:
- Zwyczajnie m�ody; ale najpoczciwszy ch�opiec! Co za serce! jaki charakter!
Najpoczciwszy ten ch�opiec gra�, pi�, hula� i udaj�c tylko jeszcze czasem przed
matk� reszt� jakiego� niedogas�ego wstydu, dla �wiata wcale si� z uczynkami
swymi nie tai�. Dobro�-sama zawsze go umia�a wyt�umaczy�.
- Karty - m�wi�a do panny Tekli - to prawda, �e to nieszcz�cie prawdziwe, ale
on ich nie lubi; c� kiedy dla towarzystwa na �wiecie koniecznie potrzeba gra�.
Nieboszczyk podkomorzy tak�e ich nie lubi�, a jednak raz, pami�tam, tysi�c
czerwonych z�otych za wiecz�r przegra�. Ja�ko nigdy tyle nie straci�.
Staruszka nie wiedzia�a, �e Ja� mia� ju� kilkadziesi�t tysi�cy d�ugu
zaci�gnionego na karty.
- �e tam czasem sobie pozwol� i nad miar� wina, m�j Bo�e! ju� to u nas narodowa
wada, staropolska! A nawet dawniej daleko, daleko straszniej pili I zdaje mi
si�, moja Tekluniu, �e wi�cej nikt nic nie zarzuci mojemu drogiemu. A, �miejesz
si�! Wiem, co my�lisz! Nieprawda, nieprawda! Mo�e tak, �artem co�, kiedy�, ale
zar�czam za niego, �e to skromne i niedo�wiadczone, jakby tylko co z pieluch.
Potrzeba by�o wytrawno�ci panny Tekli, aby nie p�kn�� ze �miechu; ale ona
spuszcza�a oczy i potakiwa�a.
Naj�wawiej strofowa�a podkomorzyna ulubie�ca swego za opuszczanie nabo�e�stwa i
obowi�zk�w religijnych; ale ch�opak by� do�� sprytny i umia� si� zawsze
wyt�umaczy� sk�adaj�c win� niedbalstwa swego to na ludzi, to na okoliczno�ci, to
jej si� zapieraj�c. Ile razy by� na polowaniu w niedziel�, panna Tekla
�wiadczy�a, �e go widzia�a w parafialnym ko�ci�ku, a podkomorzyna, zmuszona dla
zdrowia modli� si� tylko w kaplicy, wierzy�a.
Pani Paw�owa opowiadaj�c o swojej bytno�ci we dworze wiele rzeczy zamilcza�a;
panicz bowiem, kt�ry od dawna na Julusi� czyha� i my�la� nieraz, jakby j�
wci�gn�� do dworu, by� przytomny rozmowie starej budniczki z pani� podkomorzyn�,
a udaj�c serdeczne politowanie nad biednym stanem tych ludzi sam matk�
nak�ania�, aby Julusi� wzi�a do siebie i ni� si� opiekowa�a.
Matka poca�owa�a go za to w g�ow�.
- Co to za anielskie serce! - zawo�a�a ze �zami prawie. - Jakie to poczciwe to
moje Jasisko!
A poczciwe Jasisko my�la�o tylko, jak now� ofiar� �ci�gn�� do siebie, jak sobie
weso�e i tak �ycie now� ga��zk� le�n� umai�. Zaraz w �lad za Paw�ow� wyszed� od
matki i wetkn�wszy jej kilka z�otych w r�k�, za kt�re go w kolano poca�owa�a,
pocz�� j� na sw�j rachunek rozpytywa�. Stara da�a mu z wielkim po�piechem do
zrozumienia, �e gotowa wszelkimi si�ami pomaga�, za co przyrzek� jej nagrod�
sowit�, a naprz�d poleci� staranie, �eby Julusia do dworu sprowadzon� by� mog�a.
Z Paw�ow� i Julusi� mo�e posz�oby jak z p�atka, Maciej ca�e �ycie m�g�by nie
wiedzie� o tym, czego by mu z dziesi�� razy, raz po raz nie powt�rzono; ale
stary, dumny i uczciwy Bartosz sta� im wszystkim na zawadzie.
Tego gro�ba, pro�ba, datek, podej�cie sprowadzi� z drogi nie mog�y. Znali go
ludzie z tej strony. Nie ul�kniony niczym, nie zmi�kczony �adn� modlitw�, je�li
ta do przekonania mu nie m�wi�a, gardz�cy darem, na kt�ry by nie zapracowa� lub
wyp�aci� si� nie m�g�, przebieg�y, �e zdrady domaca� si� rych�o - Bartosz dla
bli�szych i dalszych nie tylko zdawa� si� niepokonanym, ale strasznym. Szanowali
go te� ci nawet, co z drugimi jemu r�wnymi z g�ry si� obchodzili.
Ale Paw�owa na pr�no ten charakter nieugi�ty w n�dzy i spodleniu usi�owa�a
wyt�umaczy� Jasiowi i przedstawi� go, czym by�. Pan Jan nie pojmowa� nic
podobnego w budniku i znudzony wreszcie, �e go jakim� budnikiem jak wr�ble
straszyd�em p�osz�, rzek� pos�dzaj�c o zmow� i rachunek star�:
- No, to mu zap�ac�, co zechce. - Z tym odszed�.
"A tego nie wie - pomy�la�a licz�c z�ot�wki Paw�owa - �e gdyby mu da� ca�y sw�j
dw�r i maj�tek, to by mu Bartosz za podzi�kowanie w oczy plun��. Taki to stary
g�upi".
Bardzo si� chcia�o wdowie zyska� obiecan� jej za po�rednictwo ohydne nagrod�;
g�ow� jednak �ama�a, jakby tego dokaza�, nie mog�c ani si� domy�le�, jak wkr�tce
okoliczno�ci jej i Janowi w pomoc skuteczn� przyj�� mia�y.
VII
Z rana wi�c jedn� ze �cie�ek