6131

Szczegóły
Tytuł 6131
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6131 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6131 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6131 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W�adys�aw Stanis�aw Reymont Cie� Wiosna!... �wiat by� r�owy od ogni poranku i przesycony ciep�em, �piewami, woni� - co zewsz�d bi�a fal� upajaj�c�. Strz�py mgie� rozsnuwa�y si� nad stawami i niby wiry fioletowoprzejrzystej kurzawy dymi�y z dolin jak z trybularzy - ku s�o�cu. Wszystko, co �y�o, upaja�o si� mi�o�nie s�o�cem, pi�o wszystkimi porami ciep�o i rado��. Liliowe ob�oki bz�w rozkwit�ych dysza�y woni�. Niebo, ziemia i ludzie, drzewa i ptaki roz�piewane w g�szczach - przenika� jakby spazm rozkoszy �ycia. Ogromn� rado�� odradzania si� obchodzi� �wiat przenikni�tymi rozkosz� sercami. Czu� by�o jakie� nabrzmiewanie t�tna �ycia powszechnego w tej gwa�townej pulsacji przyrody. - Wiosna! - szepta� jaki� m�ody cz�owiek, przemierzaj�cy wzd�u� park ogromny, co niby morze zielono�ci i powietrza wdar� si� pomi�dzy szare, obrzydliwe siedziby ludzkie - i panowa� nad nimi majestatem pi�kna. - Wiosna! - powtarza� przegl�daj�c poprzez drewniane kraty bramy ulic� miejsk�. I czu� t� wiosn� w sobie, mia� j� w duszy, rozko�ysanej szcz�ciem, przejmowa�a mu serce dr�eniem wesela, omotywa�a m�zg marzeniami, dysza� ni�, jak i wszystko, co go otacza�o. Nie zdawa� si� tylko wiedzie� o tym �wiadomie, bo wci�� chodzi�, przystawa�, przepatrywa� ulic� miejsk� i aleje parku z niecierpliwo�ci�, a czasami niby ob�oki szarawe przys�ania�a mu dusz� obawa przed zawodem. Po raz setny spojrza� na zegarek. - �sma, dopiero �sma! I znowu rozpocz�� w�dr�wk� po parku. Nic nie my�la�, bo ta s�odka, denerwuj�ca troska czekania na ukochan� n�ka�a go dziwnie obezw�adniaj�co. Prze�lizgiwa� si� tylko wzrokiem po wszystkim - i bieg� my�l� a� tam, gdzie ona, i spochmumia� wnet, bo jakby ujrza� poprzez przestrzenie dobr�, przyjacielsk� twarz jej m�a. - M�� - szepn�� - gdyby nie ten m��!... Naraz zadr�a�, zadygota� ca�y w sobie, wszystkie t�tnice zahucza�y mu z gwa�towno�ci� - zaledwie m�g� oddycha�, tak serce bi�o mu w cichym tempie pianissima zachwytu. Wzrok mu promienia�, ramiona mimo woli wyci�gn�y si�. Chwila jeszcze! - Widzi, jak ona boja�liwie idzie w oddali. Druga chwila, spotykaj� si� ju� oczyma, ca�uj� spojrzeniem... - Ello! moja ukochana Ello! - szepcze - i s� ju� przy sobie. Serca przesta�y im bi�, usta oniemia�y ze szcz�cia, d�onie z��czone dr��, a oczy zatopione w sobie, �piewaj� hymny mi�o�ci, upojenie zda si� tworzy� �wietlany nimb nad nimi. T�um ludzki, p�yn�c oboj�tnie, zepchn�� ich na bok, nie wiedzieli o tym. - Kocham! skandowa�y jego oczy - Kocham! odpowiada�y drugie, wielkie i g��bokie jak otch�anie. - Kocham! - zdawa�o si� wydziera� z ich serc i d�wi�cze� jak symfonia szcz�cia og�lnego. Ptaki �piewa�y w g�szczach. Wiatr strz�sa� na nich z kasztan�w r�ow� kaskad� kwiecia. Bandy dzieci przewraca�y si� im prawie u n�g, rozszala�e powietrzem i uciech�. Nie wiedzieli o tym. C� by�o poza nimi? Nico��! C� by�o w nich? �wiat ca�y. Tajemnica kszta�towania si� chaosu. - Dawno pan czeka? - spyta�a cicho nieco och�on�wszy. Zaraz odpowiedzia�, ale g�os mia� szorstki prawie, urywany a dysz�cy �arem. - Nie wiem. Jestem tak szcz�liwy, �e nie wiem o niczym - co tob� nie jest. Nie wiem nic nad to, �e jeste� przy mnie, �e ci� widz�, s�ysz�, czuj�... C� wi�cej mnie obchodzi? Pi�a jego s�owa i uczucie spojrzeniem, chcia�a co� odpowiedzie�, ale nagle jaki� p�omie� okry� jej twarz rumie�cem i zamilk�a - nim m�wi� zacz�a. Obejrza�a si� trwo�nie i podejrzliwie spogl�da�a w twarze przechodni�w. - Sp�ni�am si�, m�� zatrzyma� mnie... ach, ten... - P�jd�my, Ello, zapomnij o nim! - szepn�� bior�c j� za r�k�. Zadr�a�a, bezwiednie usuwaj�c�d�o� swoj�. Milczenie zachwytu zapanowa�o pomi�dzy nimi. Nie mogli m�wi� i teraz, czuj�c si� tak zjednoczonymi czuciowo - nie mieli nic do powiedzenia sobie. Serca bi�y im zgodnie, na p� przys�oni�te �renice gorza�y, a jaka� serdeczna nie�mia�o�� i jakby obawa trzyma�a ich z dala od siebie. Szli wolno, nie patrz�c na siebie. Jej purpurowe, nabrzmia�e krwi� usta, porusza�y si� nieznacznie - jakby z dusz� w�asn� rozmawia�a lub pie�� dzi�kczynn�, pe�n� rado�ci g��bokiej, s�a�a przestrzeniom. Czuli jaki� przep�yw przez siebie zagmatwanych, rozprz�gni�tych stan�w �wiadomo�ci, niby strz�p�w �wiate�, d�wi�k�w, zapach�w, dr�e� i jak�� nag�� cisz� serc szcz�liwych. Do�� im by�o czu� si� obok siebie, aby w milczeniu pogr��a� si� w tej topieli s�o�ca i wiosny, szmer�w przyrody i roz�piewaniu dusz swoich. Znale�li si� na rozdro�u alei, rozbiegaj�cych si� na wszystkie strony parku. - Na prawo czy na lewo? - spyta�a podnosz�c oczy na niego. W d�wi�ku jej g�osu zadr�a� jaki� to niezwyczajnego pytania. Pochwyci� go i odpar� z moc�: - Prosto - je�li do szcz�cia nas zaprowadzi. - A je�li si� to sprzeciwia... je�li... - szepn�a bezwiednie, snuj�c prz�dz� tej ciemnej, pod powierzchni� �wiadomo�ci tkanej my�li. - Nie sprzeciwia si� niczemu, bo si� nie sprzeciwia sercom naszym - przerwa� szybko i lekki b�ysk przemkn�� mu zielonkawym ogniem w �renicach. - O, nie! - zawo�a�a gor�co. Roze�mieli si� zagl�daj�c sobie g��boko w oczy. - Kocham! - Kocham! - odpowiedzia�a nami�tnie. I u�miechni�ci, swobodni, przytuleni do siebie ramionami, prawie pobiegli �rodkow� alej�. Uniesienie oczekiwanej rozkoszy rozlewa�o po nich pr�d denerwuj�cy. Tacy si� czuli szcz�liwi! �wiat by� tak pi�kny! Mi�o�� tak s�odka! Poca�unek tak pot�ny! Szeptali p�g�osem. O czym? O czym kochankowie m�wi�? O czym dwa ptaki �wiergocz� przytulone do siebie mi�o�nie? O czym gwarz� serca w rozradowaniu, dusze w zachwycie? O czym? Wybuchali �miechem d�wi�cznym, metalicznym, �miechem bez troski. Wyrywa�y si� im z serc s�owa bez my�li, a znaczenia pe�ne, okrzyki, w kt�re dusze k�adli, rzucali spojrzenia, pe�ne poca�unk�w i obietnic, u�miechy by�y niby promieniowania. A echa tej brylantowo skrz�cej si� kaskady m�odo�ci i szcz�cia bra� wiatr i ni�s� w przestrze� b��kitn�, s�o�cu, kwiatom, co rozchylonymi kielichami wch�ania�y �wiat�o; rali co� z tej pie�ni i ludzie, d���cy we wszystkie strony parku, a� przystawali ogl�da� si�, z przera�eniem zgorszenia jedni, z u�miechem smutnej ironii - drudzy, na t� par� tak szcz�liw�, od kt�rej bi�y p�omienie �ycia i mi�o�ci. A oni szli bez troski, jak uosobienie wiosny i ani dbali w tej chwili, �e przy�lep�e oczy t�um�w znajdowa�y j� zbyt bezczelnie pi�kn�. - Odwracaj� si� za nami. Mo�e kto znajomy - szepn�a z przykro�ci�. - Ello! My zbrodni� pope�niamy w ich oczach, bo si� kochamy, bo mamy odwag� zachwyca� si� �yciem i sob�. Opasy ludzkie! Filistry. K��by mi�sa i interes�w. Mumie zabalsamowane w konwenansach i niemocy. Zabro�cie sercom kocha�, ustom szepta� zakl�cia, oczom p�on�� nami�tno�ci�, my�li snu� cudn� tkank� marze�... Zabro�cie m�odo�ci by� m�odo�ci� - zabro�cie! - szepta� prawie g�o�no. Czu� tylko potrzeb� wy�adowania na zewn�trz cho�by w s�owach tego nadmiaru energii, jak� mia� w sobie. Przechodzili jaki� placyk ods�oni�ty, zalany ca�y �wiat�em i pusty zupe�nie, a obramowany doko�a haftem delikatnych cieni, jakie rzuca�y drzewa na ��tawy �wir. Pochwyci� j� w ramiona i nami�tnie ca�owa�. Odsun�li si� jednak natychmiast od siebie, bo ujrzeli cie� wprost do nich id�cego cz�owieka. Jakby si� oderwa� od tamtych cieni�w, le��cych pod drzewami, bo by� taki sam czarny szed� powoli, pos�pny i ci�ki jak chmura smutku i cz�owiek ten utkwi� w nich szare, pos�pnie p�on�ce �renice i przenika� si� ich zdawa� do g��bi t� szaro�ci�, Chocia� mo�e nie my�la� o nich, mo�e ich nawet nie widzia�... Zmieszali si� oboje, jakby poczuli ten surowy, ostry wyraz jego wzroku a� we wn�trzno�ciach. Suchy, o ziemistej barwie profil powia� na nich niby kirem. - Czemu tak patrzy? Mnie boli to spojrzenie! - spyta�a i niespokojnie odwr�ci�a si�. Cz�owieka nie by�o ju� wida�. - Czemu on tak dziwnie patrzy�? - zapyta�a raz jeszcze. - Nie wiem - odpar� z oczyma utkwionymi tam, sk�d przed mgnieniem patrza�y tamte �renice. - Mo�e on widzia�, jak ca�owa�e� mnie... mo�e on wie, �e... m��... - 2e i teraz ci� poca�uj� - i nachyli� si� ca�uj�c j� w uszko. Odsun�a si� troch�. - Ze m��... �e my nie mamy prawa... mo�e nas ostrzega... - Bodaj przepad�! Ello, nie m�wmy ju� o tym. I poszli przystaj�c przy klombach nad basenami, lecz tylko po to, aby przycisn�� si� ramionami, spojrze� sobie w oczy i i�� dalej; ale pomimo tego czuli, �e w t� cisz� wewn�trzn� ws�czy�o si� jakie� wrzenie, �e na zwierciad�o ich spokoju k�adzie si� jaki� cie�, �e majaczy w nich ten dziwnie przejmuj�cy wzrok starca. Byli szcz�liwi, u�miechni�ci, zaj�ci sob� i nie�wiadomi jeszcze w�asnego, wewn�trznego stanu. - Szcz�liwy�? - Daj usta, a powiem ci o tym. - Ogarn�� j� ramieniem i ca�owa�. - M�w mi tak zawsze, ukochany. - Do tchu ostatniego. - Bo�e! - szepn�a z trwog�. - Patrz! tam idzie... - Kto? - Ten cz�owiek - raczej cie� cz�owieka - patrz tutaj! Obejrzeli si� z t�umion� w sobie obaw�, spodziewaj�c si� ujrze� ten profil surowy. Nie, nie by�o nikogo. M�ody klon trzepota� listkami i �uraw z powag� kroczy� przez trawniki. - �mieszny ptak - zawo�a�a. - Bardzo �mieszny. - Co ty my�lisz o mnie? - zapyta�a niespodziewanie i chmura niepokoju przys�oni�a jej twarz delikatnie rze�bion�. - Nic nad to, �e ci� kocham, �e jeste� mi �r�d�em, sk�d pij� �ycie i szcz�cie. - A jak przestaniesz?... - Nigdy! - Trac� przytomno��, nie wiem, co si� dzieje ze mn�, jaki� b�l obawy przed czym� nie�wiadomym mnie �ciska. Nie powinnam by�a tu przyj��. - Ello! czy to nie ludzkie prawo by� szcz�liwymi, kocha�? - A je�eli nie wolno tak by� szcz�liwymi? - m�wi�a, odruchowo przepatruj�c pomi�dzy drzewami. - Ello moja, czy nigdy nie pozb�dziesz si� tego mieszcza�skiego podzia�u na: wolno lub nie wolno? Jak to mnie boli, �e ciebie strasz� te spr�chnia�e formy. - Ale po co my o tym m�wimy? M�wmy o czym innym! - Kocham ci�! - Szalejmy raczej, bo jutro mo�e by� nie nasze. - Dobrze. Szalejmy! - Pijmy war serc naszych i uniesie�! - Pijmy! - i u�miechn�a si� blado i niepewnie. - P�jdziemy... - szepn�� przeci�gle, patrz�c w jej oczy. - Nie... jeszcze... p�niej. Tak mi dobrze; zosta�my jak dot�d. Ja si� tak czego� boj�... Obejrza�a si� trwo�nie, bo wyda�o jej si�, �e to szare, s�pie spojrzenie zamigota�o przed ni�, �e jak cie� prawie niedostrzegalny ko�ysze si� pomi�dzy nimi. - Wi�c mnie nie kochasz? - Kocham, bardzo ci� kocham, bo umieram z t�sknoty, ilekro� nie widz� ci� d�u�ej. - I odmawiasz. - Alem wychodz�c zauwa�y�a, jak on si� patrzy� na mnie d�ugo, d�ugo, jakby z wyrzutem. - I poczu�a w gardle jakie� �ciskanie udr�czenia wyrzutu i jakby p�omie� wsp�czucia niedoli tamtego przeszed� po jej sercu. - M�j Bo�e, co ja robi�! - A no - nic... M�a kochasz, a ze mn� uprawiasz flirt - rzek� szorstko. - Nie m�w tak, nigdy tak nie m�w. Nie masz prawa tak my�le� - zawo�a�a gwa�townie, zarzucaj�c mu r�ce na szyj� - i nim zd��y�a wycisn�� poca�unek na jego ustach, rozplot�a ramiona i opu�ci�a je z trwog�. Uczu�a ch�odny cie� na sobie. Ten cie� w�lizn�� si� pomi�dzy nich i przedzieli� swoim ostrym wyrazem. Wyda� si� jej tak: rzeczywisty, �e zadr�a�a spuszczaj�c oczy. - Nie mia�a� odwagi nawet mnie poca�owa�. Zabra�a� mnie, nie daj�c nic w zamian. - Nic?... wi�c spok�j m�j, cze�� moja, serce moje, to nic! Czy nam tak, jak teraz, niedobrze? - skar�y�a si� g�osem, przej�tym mi�o�ci� i jakim� cichym l�kiem. - Bardzo dobrze nie wiedzie� czy to flirt, czy te� mi�o��. A! ja wyj� z b�lu bezsilnego. Milcz�. Po�ykam tysi�ce przykro�ci i jeszcze musz� si� u�miecha� banalnie wtedy - gdybym chcia� mordowa�. Bardzo dobre s� te dnie. rozpaczy i zazdro�ci, w kt�rych si� nie wie, czy si� nie jest ju� zast�pionym przez kogo� daj�cego nowe impulsy. - Przebacz mi, Ello! B�d� moj�. - We� mnie, wisz� u twoich ust, jam twoja - szepta�a i przezwyci�aj�c obaw�, z przymkni�tymi oczyma przytuli�a si� do niego. - Moja mi�o�� potrafi zr�wnowa�y� twoj�. - Mi�o��! bezmierne upojenie duszy. Nie wiedzie� nic i przepa�� z ukochan� w niesko�czono�ci. Nie by� czym� a by� tylko wyczuciem szcz�cia. Niech trwa wieki czy przez mgnienie, byle si� tylko nie przebudzi�! M�wi� cicho, jakby si� rozprzestrzenia� i zanika� ju� w wyczuwaniu, a ona z zachwytem, przesi�kni�tym obaw� nieznan�, s�ucha�a ko�ysz�c si� w budz�cym si� po��daniu. - Daleko? - spyta�a. - Niedaleko. Szli w milczeniu. Ukradkowe spojrzenie rzuca�a na jego twarz powleczon� jak�� radosn� zadum�. Chwilami przestawa�a oddycha�, bo j� przejmowa�o jakie� nieokre�lone dr�enie. Wt�acza�a gdzie� na dno swego ustroju si�� wydzieraj�cy si� l�k, jaki r�s� niepowstrzymanie w jej m�zgu i przys�ania� jej szcz�cie, przyciska�a si� z jak�� mi�kk� bierno�ci� do niego. Ten spok�j, ciep�o przenika� j� czu�o�ci� dziwn� i rozmarza� zmys�y. Niewypowiedzianie s�odkie uczucie porywa�o j� chwilami, wtedy spojrzeniem pieszcz�cym ogarnia�a go, wyczuwaj�c jak�� oci�a�o�� senn�, jak�� gwa�town� potrzeb� zarzucenia mu r�k na szyj� i poca�unk�w - ale ten g��boko p�yn�cy pr�d obawy wy�ania� si�, uprzedmiotowywa� i w tym szarym, przejmuj�cym cieniu prze�lizgiwa� si� pomi�dzy nimi. Martwia�a wtedy i jak automat z rozszerzonymi trwog� oczami, z poblad�� twarz� - sz�a nic ju� nie widz�c czas jaki�. On wyczuwa� prawie to samo. Ten b�l g�uchego niepokoju, ta walka z mar�, kt�rej obecno�ci prawie by� pewny, przejmowa�a go jakim� ch�odem, mrozi�a krew. Dotyka� po kilka razy twarzy swojej/ jakby, �ciera� �lady jakiego� zimno-wilgotnego dotkni�cia cienia. Rozrasta�a si� w nich bujnie ta obawa, �e r�wnocze�nie prawie poczuli ch��, niewyra�n� jeszcze, oddania si� sobie i rozej�cia. Ona ju� si� wn�trznie nie opiera�a. Chwilami zreszt�, dobr.ze jej by�o tak i��, dobrze czu� go przy sobie, dopowiada� wzrokiem to - czego usta jeszcze nie �mia�y; pochyla�a si� w jakiej� rozkosznej a bolesnej oci�a�o�ci. - Zm�czy�a� si�, Ello? - zapyta� widz�c jej rumie�ce i oddech ci�ki. - Troch�, mo�e odpoczniemy! Usiedli na jakiej� �awce ods�oni�tej, bo czuli potrzeb� p�awienia si� w s�o�cu. Cisza otacza�a ich g��boka. Nikt nie przechodzi� t� stron� parku. Drzewa jak senne szele�ci�y li��mi. P�atki kwiat�w wiatr strz�sa� na trawniki. Zielone g��bie parku wion�y czarem i tajemnic�. Cienie drzew, chaotycznie spl�tane, przesi�kni�te plamami s�o�ca, majaczy�y niby wizje. Jaki� gor�cy oddech przyrody przejmowa� ich omdlewaniem, a g�osy ptak�w, kipi�ce w g�stwinie, dusz�ce oddechy kwiat�w i ca�y ten wrz�cy rozgwar wiosny wlewa� im w �y�y niby war ognisty i rzuca� sobie w ramiona, czuli, jakby rozlewanie si� w powszechnej rozkoszy - bo ka�dy kwiat, ka�de drzewo, ka�dy cal ziemi dysza� upojeniem i ��czy� si� ze wsp�lnym kr��eniem sok�w, przenika� si� w mi�osnym szale przyro dy i poci�ga� ich w odm�ty niepami�ci. Ani wiedzieli, kiedy spletli si� ramionami i zapomnieli o wszystkim. pJeszcze, jeszcze! i usta szukaj� ust, ramiona si� obejmuj�. Jeszcze, jeszcze! i dr��cy, oszaleli, cisn� si� do siebie - ton� w sobie, zamieraj�. Brak im tchu, rozwarte �renice nie widz�, z��czone usta �piewaj�. Jaki� pal�cy p�omie� s�o�ca niby wicher kosmiczny przep�ywa przez nich i druzgocze resztki �wiadomo�ci. Siedz� obok siebie bladzi, dysz�cy ledwie, z oczyma pe�nymi blask�w � �ez pe�nymi. Wypili sobie p� �ycia poca�unkami, oddzielaj�c si� jakim� ognistym ko�em od reszty �wiata. I tak byli zatopieni w rozkoszy, �e nie s�yszeli skrzypu piasku ani widzieli, �e ten sam cie�-starzec szed� ku nim. Sun�� cicho niby widmo, a d�ugi, czarniawy ch��d szed� przed nim. Drgn�li gwa�townie, bo uderzy� w ich siatk�wki ten cie� i za�mi� je nag�ym mrokiem. - A! - zawo�a�a trwo�nie, usuwaj�c si� bezsilnie z obawy. - Co ci? - spyta�. - Ten sam - szepn�a - patrz - tam!... Czemu on si� tak patrzy�? - Nie ma nikogo... Nie b�d� dzieckiem - uspokaja� nie mog�c jednak zda� sobie z tego sprawy, �e i sam bezwiednie poddaje si� wra�eniu niepokoju, obawy, wyrzutu, jak gdyby sam czu� najwyra�niej ch��d cienia, jak gdyby widzia� sam ostry, pos�pny profil i sta� pod pr�gierzem surowego spojrzenia. Zadr�a�, jak gdyby tu - obok siebie jak najwyra�niej zobaczy�, ten cie�. Nie by�o nikogo. Nas�uchiwali szelest�w i w rozdenerwowamu niezwyk�ym ogl�dali si� co chwila, obawiaj�c si� zbli�y� do siebie i bezwiednie zostawiaj�c pomi�dzy sob� pust� przestrze�, jakby dla niego. Wszystkie rozpalone nami�tno�ci� skry przygas�y im w �renicach i jaki� dziwnie szarpi�cy ch��d niewyt�umaczonego zoboj�tnienia przej�� im serca... S�o�ce przygas�o, przys�oni�te na mgnienie ogromn�, rudaw� chmur�, a� park spos�pnia� i jakby si� zag��bi� w nag�ej zadumie i melancholii. Dres�c� ich przenikn�� ch�odny i r�wnocze�nie znad staw�w powia� zimny i a� lepki od wilgoci wiatr i bez szumu zgina� drzewa. Szaro�� pe�na smutku i dziwnej t�sknoty przepe�ni�a im dusze. I cho� s�o�ce znowu zatopi�o przestrzenie w blaskach, a umilkn� ptactwo za�piewa�o w g�stwinie - oni nie mogli si� pozby� smutku i tej bezbrze�nie n�kaj�cej, cichej, zagmatwanej obawy. Uczuwali dziwny b�l, przechodz�c miejscami os�oni�tymi; z uliczek w�skich, zacienionych zupe�nie, cofali si� z trwog�, wybieraj�c tylko miejsca s�oneczne. Park ca�y zacz�� ich przejmowa� trwog�, te rozkoszne g�szcze, obramowane rozkwit�ymi bzami i czeremch� - mrozi�y ich jakim� ch�odnym oddechem. A m chwila zdawa�o im si�, �e ten cie� jest pomi�dzy nimi, �e idzie tu�, �e zabiega drog� - i jakby widzieli w tej ruchomej masie plam ciemnych pod drzewami te oczy szare, gro�ne, spokojne, a tak przenikliwie patrz�ce... I nie byli w stanie oprze� si� temu przygn�biaj�cemu uczuciu obawy i niepokoju. Wiedzieli tylko, �e trwoga okropna �ciska im coraz wi�cej serca, �e im przys�ania oczy mrokiem i m�zgi rozsadza - �e ten cie� cichy, to wampir, co im pije krew i �ycie, odpychaj�c jedno od drugiego. Nie byliby w stanie przyzna� si� do tego przed sob�, jak obawiali spojrze� si� sobie w oczy, aby nie wyczyta� i nie pokaza� nie tylko tej dr�cz�cej obawy, ale i my�li, jakie im si� snu�y. Ona z tym powolnym, lekko ko�ysz�cym si� chodem, w kt�rym wyst�powa�y na jaw wszystkie wspania�e linie jej cia�a - teraz wydawa�a mu si� jaka� niezgrabna, ci�ka; a ta delikatna, klasycznie pi�kna twarz, mask� zimn� i bez wyrazu; przy tym czu� do niej w g��bi jaki� niewyra�ny �al, kt�rego by nie umia� sformu�owa�. A jej, pomi�dzy jednym stanem trwogi a drugim, przemyka�y si� przez dusz� w��kna udr�czenia cichego i zjawia�a si� w nag�ym przypomnieniu twarz m�a i rodziny. - Musi by� bardzo p�no? - Pierwsza. - Nie wiedzia� sam, dlaczego sk�ama�, bo nie by�o jeszcze dwunastej. - Pierwsza! Bo�e! ale� ja musz� i�� do domu, co tam pomy�l� sobie, �e mnie tak d�ugo nie wida� - m�wi�a, z rozkosz� znajduj�c cho� w tym rodzaj usprawiedliwienia si� przed nim. S�ucha� z jakim� pogardliwym skrzywieniem ust, lecz w nag�ym, prawie ostatnim czu�o�ci przyp�ywie, powiedzia�: - Nie p�jdziesz? - Tak p�no - to kiedy indziej... Broni�a si� z jakim� upokarzaj�cym uczuciem i oboje r�wnocze�nie znale�li ulg� w tej wym�wce - i zobaczyli wyra�niej spl�tan� a przejrzyst� mg�� k�amstwa w sobie i oboj�tno�ci. To znowu chwilami wyczuwali �al, �e si� tak rozchodz�, jaki� rodzaj pomi�osnej lito�ci nad sob�, wi�c si� zbli�ali, patrzyli sobie w oczy przyja�nie, dotykali r�k, jakby chc�c wykrzesa� to uniesienie i mi�o��, jaka ju� przesz�a, ale pr�dko odsuwali si� od siebie, bo im pewien szczeg�lny b�l sprawia�o to zbli�enie i czuli, �e ten cie� czyha tylko na to i zaraz si� zbli�a i rozdziela ich niby klinem, i przenika serce ostrym uczuciem trwogi. Kurcz l�ku, b�lu, odrazy, �alu - �ama� ich dusze subtelnymi spazmami. Przyspieszyli kroku, aby si� wydosta� z parku i z ogromn� ulg� znale�li si� na ulicy. Czuli oboje potrzeb� jakiego� s�odko k�amanego rozej�cia si�, jakiego� po�egnania, powiedzenia sobie jakich� s��w, cho�by imituj�cych mi�o��, a wprost obawiali si� przybli�y� do siebie i niezmiernie im by�o ci�ko udawa�. - Musimy si� rozej��, mo�e nas kto zobaczy� -zacz�a pierwsza, nie patrz�c mu w oczy. - Zatem do jutra. - Nie wiem, czy b�d� mog�a. - Przyjd�, ukochana. B�d� tak czeka?... - Wzi�� j� za r�ce i szuka� oczami jej spojrzenia. - Mo�e - przyjd�... - Szcz�liwa�, Ello? - O bardzo, bardzo! - Kochaj mnie... Ja tak czeka� b�d� tego jutra... - Do �mierci. Do widzenia, ukochany! Do widzenia! Obejrzeli si� na siebie z oddalenia, ukradkowo, trwo�nie. Cie� jakby si� rozsnu� pomi�dzy nimi i przes�oni� noc� jedno od drugiego. Rozeszli si�... - Do widzenia! - zaszemra�o jeszcze w powietrzu, jak ostatni akord po�egnania. Czuli r�wnocze�nie, odzyskuj�c ca�y zwyk�y spok�j i r�wnowag�, �e si� ju� nigdy pewnie nie zobacz�.