6131
Szczegóły |
Tytuł |
6131 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6131 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6131 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6131 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Cie�
Wiosna!... �wiat by� r�owy od ogni poranku i przesycony ciep�em, �piewami,
woni� - co zewsz�d bi�a fal�
upajaj�c�. Strz�py mgie� rozsnuwa�y si� nad stawami i niby wiry
fioletowoprzejrzystej kurzawy dymi�y z dolin jak z
trybularzy - ku s�o�cu. Wszystko, co �y�o, upaja�o si� mi�o�nie s�o�cem, pi�o
wszystkimi porami ciep�o i rado��.
Liliowe ob�oki bz�w rozkwit�ych dysza�y woni�. Niebo, ziemia i ludzie, drzewa i
ptaki roz�piewane w g�szczach -
przenika� jakby spazm rozkoszy �ycia. Ogromn� rado�� odradzania si� obchodzi�
�wiat przenikni�tymi rozkosz�
sercami. Czu� by�o jakie� nabrzmiewanie t�tna �ycia powszechnego w tej
gwa�townej pulsacji przyrody.
- Wiosna! - szepta� jaki� m�ody cz�owiek, przemierzaj�cy wzd�u� park ogromny, co
niby morze zielono�ci i
powietrza wdar� si� pomi�dzy szare, obrzydliwe siedziby ludzkie - i panowa� nad
nimi majestatem pi�kna.
- Wiosna! - powtarza� przegl�daj�c poprzez drewniane kraty bramy ulic� miejsk�.
I czu� t� wiosn� w sobie, mia� j�
w duszy, rozko�ysanej szcz�ciem, przejmowa�a mu serce dr�eniem wesela,
omotywa�a m�zg marzeniami, dysza�
ni�, jak i wszystko, co go otacza�o. Nie zdawa� si� tylko wiedzie� o tym
�wiadomie, bo wci�� chodzi�, przystawa�,
przepatrywa� ulic� miejsk� i aleje parku z niecierpliwo�ci�, a czasami niby
ob�oki szarawe przys�ania�a mu dusz�
obawa przed zawodem.
Po raz setny spojrza� na zegarek.
- �sma, dopiero �sma!
I znowu rozpocz�� w�dr�wk� po parku. Nic nie my�la�, bo ta s�odka, denerwuj�ca
troska czekania na ukochan�
n�ka�a go dziwnie obezw�adniaj�co. Prze�lizgiwa� si� tylko wzrokiem po wszystkim
- i bieg� my�l� a� tam, gdzie
ona, i spochmumia� wnet, bo jakby ujrza� poprzez przestrzenie dobr�,
przyjacielsk� twarz jej m�a.
- M�� - szepn�� - gdyby nie ten m��!...
Naraz zadr�a�, zadygota� ca�y w sobie, wszystkie t�tnice zahucza�y mu z
gwa�towno�ci� - zaledwie m�g� oddycha�,
tak serce bi�o mu w cichym tempie pianissima zachwytu. Wzrok mu promienia�,
ramiona mimo woli wyci�gn�y
si�. Chwila jeszcze! - Widzi, jak ona boja�liwie idzie w oddali. Druga chwila,
spotykaj� si� ju� oczyma, ca�uj�
spojrzeniem...
- Ello! moja ukochana Ello! - szepcze - i s� ju� przy sobie. Serca przesta�y im
bi�, usta oniemia�y ze szcz�cia,
d�onie z��czone dr��, a oczy zatopione w sobie, �piewaj� hymny mi�o�ci, upojenie
zda si� tworzy� �wietlany nimb
nad nimi. T�um ludzki, p�yn�c oboj�tnie, zepchn�� ich na bok, nie wiedzieli o
tym. - Kocham! skandowa�y jego oczy
- Kocham! odpowiada�y drugie, wielkie i g��bokie jak otch�anie. - Kocham! -
zdawa�o si� wydziera� z ich serc i
d�wi�cze� jak symfonia szcz�cia og�lnego. Ptaki �piewa�y w g�szczach. Wiatr
strz�sa� na nich z kasztan�w
r�ow� kaskad� kwiecia. Bandy dzieci przewraca�y si� im prawie u n�g, rozszala�e
powietrzem i uciech�. Nie
wiedzieli o tym. C� by�o poza nimi? Nico��! C� by�o w nich? �wiat ca�y.
Tajemnica kszta�towania si� chaosu.
- Dawno pan czeka? - spyta�a cicho nieco och�on�wszy.
Zaraz odpowiedzia�, ale g�os mia� szorstki prawie, urywany a dysz�cy �arem.
- Nie wiem. Jestem tak szcz�liwy, �e nie wiem o niczym - co tob� nie jest. Nie
wiem nic nad to, �e jeste� przy
mnie, �e ci� widz�, s�ysz�, czuj�... C� wi�cej mnie obchodzi?
Pi�a jego s�owa i uczucie spojrzeniem, chcia�a co� odpowiedzie�, ale nagle jaki�
p�omie� okry� jej twarz rumie�cem
i zamilk�a - nim m�wi� zacz�a. Obejrza�a si� trwo�nie i podejrzliwie spogl�da�a
w twarze przechodni�w.
- Sp�ni�am si�, m�� zatrzyma� mnie... ach, ten...
- P�jd�my, Ello, zapomnij o nim! - szepn�� bior�c j� za r�k�. Zadr�a�a,
bezwiednie usuwaj�c�d�o� swoj�.
Milczenie zachwytu zapanowa�o pomi�dzy nimi. Nie mogli m�wi� i teraz, czuj�c si�
tak zjednoczonymi czuciowo -
nie mieli nic do powiedzenia sobie. Serca bi�y im zgodnie, na p� przys�oni�te
�renice gorza�y, a jaka� serdeczna
nie�mia�o�� i jakby obawa trzyma�a ich z dala od siebie. Szli wolno, nie patrz�c
na siebie. Jej purpurowe,
nabrzmia�e krwi� usta, porusza�y si� nieznacznie - jakby z dusz� w�asn�
rozmawia�a lub pie�� dzi�kczynn�, pe�n�
rado�ci g��bokiej, s�a�a przestrzeniom. Czuli jaki� przep�yw przez siebie
zagmatwanych, rozprz�gni�tych stan�w
�wiadomo�ci, niby strz�p�w �wiate�, d�wi�k�w, zapach�w, dr�e� i jak�� nag��
cisz� serc szcz�liwych. Do�� im
by�o czu� si� obok siebie, aby w milczeniu pogr��a� si� w tej topieli s�o�ca i
wiosny, szmer�w przyrody i
roz�piewaniu dusz swoich. Znale�li si� na rozdro�u alei, rozbiegaj�cych si� na
wszystkie strony parku.
- Na prawo czy na lewo? - spyta�a podnosz�c oczy na niego. W d�wi�ku jej g�osu
zadr�a� jaki� to niezwyczajnego
pytania. Pochwyci� go i odpar� z moc�:
- Prosto - je�li do szcz�cia nas zaprowadzi.
- A je�li si� to sprzeciwia... je�li... - szepn�a bezwiednie, snuj�c prz�dz�
tej ciemnej, pod powierzchni�
�wiadomo�ci tkanej my�li.
- Nie sprzeciwia si� niczemu, bo si� nie sprzeciwia sercom naszym - przerwa�
szybko i lekki b�ysk przemkn�� mu
zielonkawym ogniem w �renicach.
- O, nie! - zawo�a�a gor�co. Roze�mieli si� zagl�daj�c sobie g��boko w oczy.
- Kocham!
- Kocham! - odpowiedzia�a nami�tnie. I u�miechni�ci, swobodni, przytuleni do
siebie ramionami, prawie pobiegli
�rodkow� alej�. Uniesienie oczekiwanej rozkoszy rozlewa�o po nich pr�d
denerwuj�cy. Tacy si� czuli szcz�liwi!
�wiat by� tak pi�kny! Mi�o�� tak s�odka! Poca�unek tak pot�ny! Szeptali
p�g�osem. O czym? O czym
kochankowie m�wi�? O czym dwa ptaki �wiergocz� przytulone do siebie mi�o�nie? O
czym gwarz� serca w
rozradowaniu, dusze w zachwycie? O czym? Wybuchali �miechem d�wi�cznym,
metalicznym, �miechem bez
troski. Wyrywa�y si� im z serc s�owa bez my�li, a znaczenia pe�ne, okrzyki, w
kt�re dusze k�adli, rzucali spojrzenia,
pe�ne poca�unk�w i obietnic, u�miechy by�y niby promieniowania.
A echa tej brylantowo skrz�cej si� kaskady m�odo�ci i szcz�cia bra� wiatr i
ni�s� w przestrze� b��kitn�, s�o�cu,
kwiatom, co rozchylonymi kielichami wch�ania�y �wiat�o; rali co� z tej pie�ni i
ludzie, d���cy we wszystkie strony
parku, a� przystawali ogl�da� si�, z przera�eniem zgorszenia jedni, z u�miechem
smutnej ironii - drudzy, na t� par�
tak szcz�liw�, od kt�rej bi�y p�omienie �ycia i mi�o�ci. A oni szli bez troski,
jak uosobienie wiosny i ani dbali w tej
chwili, �e przy�lep�e oczy t�um�w znajdowa�y j� zbyt bezczelnie pi�kn�.
- Odwracaj� si� za nami. Mo�e kto znajomy - szepn�a z przykro�ci�.
- Ello! My zbrodni� pope�niamy w ich oczach, bo si� kochamy, bo mamy odwag�
zachwyca� si� �yciem i sob�.
Opasy ludzkie! Filistry. K��by mi�sa i interes�w. Mumie zabalsamowane w
konwenansach i niemocy. Zabro�cie
sercom kocha�, ustom szepta� zakl�cia, oczom p�on�� nami�tno�ci�, my�li snu�
cudn� tkank� marze�... Zabro�cie
m�odo�ci by� m�odo�ci� - zabro�cie! - szepta� prawie g�o�no. Czu� tylko potrzeb�
wy�adowania na zewn�trz cho�by
w s�owach tego nadmiaru energii, jak� mia� w sobie. Przechodzili jaki� placyk
ods�oni�ty, zalany ca�y �wiat�em i
pusty zupe�nie, a obramowany doko�a haftem delikatnych cieni, jakie rzuca�y
drzewa na ��tawy �wir. Pochwyci� j�
w ramiona i nami�tnie ca�owa�. Odsun�li si� jednak natychmiast od siebie, bo
ujrzeli cie� wprost do nich id�cego
cz�owieka. Jakby si� oderwa� od tamtych cieni�w, le��cych pod drzewami, bo by�
taki sam czarny szed� powoli,
pos�pny i ci�ki jak chmura smutku i cz�owiek ten utkwi� w nich szare, pos�pnie
p�on�ce �renice i przenika� si� ich
zdawa� do g��bi t� szaro�ci�, Chocia� mo�e nie my�la� o nich, mo�e ich nawet nie
widzia�...
Zmieszali si� oboje, jakby poczuli ten surowy, ostry wyraz jego wzroku a� we
wn�trzno�ciach. Suchy, o ziemistej
barwie profil powia� na nich niby kirem.
- Czemu tak patrzy? Mnie boli to spojrzenie! - spyta�a i niespokojnie odwr�ci�a
si�. Cz�owieka nie by�o ju� wida�.
- Czemu on tak dziwnie patrzy�? - zapyta�a raz jeszcze.
- Nie wiem - odpar� z oczyma utkwionymi tam, sk�d przed mgnieniem patrza�y tamte
�renice.
- Mo�e on widzia�, jak ca�owa�e� mnie... mo�e on wie, �e... m��...
- 2e i teraz ci� poca�uj� - i nachyli� si� ca�uj�c j� w uszko. Odsun�a si�
troch�.
- Ze m��... �e my nie mamy prawa... mo�e nas ostrzega...
- Bodaj przepad�! Ello, nie m�wmy ju� o tym.
I poszli przystaj�c przy klombach nad basenami, lecz tylko po to, aby przycisn��
si� ramionami, spojrze� sobie w
oczy i i�� dalej; ale pomimo tego czuli, �e w t� cisz� wewn�trzn� ws�czy�o si�
jakie� wrzenie, �e na zwierciad�o ich
spokoju k�adzie si� jaki� cie�, �e majaczy w nich ten dziwnie przejmuj�cy wzrok
starca. Byli szcz�liwi,
u�miechni�ci, zaj�ci sob� i nie�wiadomi jeszcze w�asnego, wewn�trznego stanu.
- Szcz�liwy�?
- Daj usta, a powiem ci o tym. - Ogarn�� j� ramieniem i ca�owa�.
- M�w mi tak zawsze, ukochany.
- Do tchu ostatniego.
- Bo�e! - szepn�a z trwog�. - Patrz! tam idzie...
- Kto?
- Ten cz�owiek - raczej cie� cz�owieka - patrz tutaj!
Obejrzeli si� z t�umion� w sobie obaw�, spodziewaj�c si� ujrze� ten profil
surowy. Nie, nie by�o nikogo. M�ody
klon trzepota� listkami i �uraw z powag� kroczy� przez trawniki.
- �mieszny ptak - zawo�a�a.
- Bardzo �mieszny.
- Co ty my�lisz o mnie? - zapyta�a niespodziewanie i chmura niepokoju
przys�oni�a jej twarz delikatnie rze�bion�.
- Nic nad to, �e ci� kocham, �e jeste� mi �r�d�em, sk�d pij� �ycie i szcz�cie.
- A jak przestaniesz?...
- Nigdy!
- Trac� przytomno��, nie wiem, co si� dzieje ze mn�, jaki� b�l obawy przed czym�
nie�wiadomym mnie �ciska. Nie
powinnam by�a tu przyj��.
- Ello! czy to nie ludzkie prawo by� szcz�liwymi, kocha�?
- A je�eli nie wolno tak by� szcz�liwymi? - m�wi�a, odruchowo przepatruj�c
pomi�dzy drzewami.
- Ello moja, czy nigdy nie pozb�dziesz si� tego mieszcza�skiego podzia�u na:
wolno lub nie wolno? Jak to mnie
boli, �e ciebie strasz� te spr�chnia�e formy. - Ale po co my o tym m�wimy? M�wmy
o czym innym!
- Kocham ci�!
- Szalejmy raczej, bo jutro mo�e by� nie nasze.
- Dobrze. Szalejmy!
- Pijmy war serc naszych i uniesie�!
- Pijmy! - i u�miechn�a si� blado i niepewnie.
- P�jdziemy... - szepn�� przeci�gle, patrz�c w jej oczy.
- Nie... jeszcze... p�niej. Tak mi dobrze; zosta�my jak dot�d. Ja si� tak
czego� boj�... Obejrza�a si� trwo�nie, bo
wyda�o jej si�, �e to szare, s�pie spojrzenie zamigota�o przed ni�, �e jak cie�
prawie niedostrzegalny ko�ysze si�
pomi�dzy nimi.
- Wi�c mnie nie kochasz?
- Kocham, bardzo ci� kocham, bo umieram z t�sknoty, ilekro� nie widz� ci�
d�u�ej.
- I odmawiasz.
- Alem wychodz�c zauwa�y�a, jak on si� patrzy� na mnie d�ugo, d�ugo, jakby z
wyrzutem. - I poczu�a w gardle
jakie� �ciskanie udr�czenia wyrzutu i jakby p�omie� wsp�czucia niedoli tamtego
przeszed� po jej sercu. - M�j
Bo�e, co ja robi�!
- A no - nic... M�a kochasz, a ze mn� uprawiasz flirt - rzek� szorstko.
- Nie m�w tak, nigdy tak nie m�w. Nie masz prawa tak my�le� - zawo�a�a
gwa�townie, zarzucaj�c mu r�ce na szyj�
- i nim zd��y�a wycisn�� poca�unek na jego ustach, rozplot�a ramiona i opu�ci�a
je z trwog�. Uczu�a ch�odny cie� na
sobie. Ten cie� w�lizn�� si� pomi�dzy nich i przedzieli� swoim ostrym wyrazem.
Wyda� si� jej tak: rzeczywisty, �e
zadr�a�a spuszczaj�c oczy.
- Nie mia�a� odwagi nawet mnie poca�owa�. Zabra�a� mnie, nie daj�c nic w zamian.
- Nic?... wi�c spok�j m�j, cze�� moja, serce moje, to nic! Czy nam tak, jak
teraz, niedobrze? - skar�y�a si� g�osem,
przej�tym mi�o�ci� i jakim� cichym l�kiem.
- Bardzo dobrze nie wiedzie� czy to flirt, czy te� mi�o��. A! ja wyj� z b�lu
bezsilnego. Milcz�. Po�ykam tysi�ce
przykro�ci i jeszcze musz� si� u�miecha� banalnie
wtedy - gdybym chcia� mordowa�. Bardzo dobre s� te dnie. rozpaczy i zazdro�ci, w
kt�rych si� nie wie, czy si� nie
jest ju� zast�pionym przez kogo� daj�cego nowe impulsy. - Przebacz mi, Ello!
B�d� moj�.
- We� mnie, wisz� u twoich ust, jam twoja - szepta�a i przezwyci�aj�c obaw�, z
przymkni�tymi oczyma przytuli�a
si� do niego. - Moja mi�o�� potrafi zr�wnowa�y� twoj�.
- Mi�o��! bezmierne upojenie duszy. Nie wiedzie� nic i przepa�� z ukochan� w
niesko�czono�ci. Nie by� czym� a
by� tylko wyczuciem szcz�cia. Niech trwa wieki czy przez mgnienie, byle si�
tylko nie przebudzi�!
M�wi� cicho, jakby si� rozprzestrzenia� i zanika� ju� w wyczuwaniu, a ona z
zachwytem, przesi�kni�tym obaw�
nieznan�, s�ucha�a ko�ysz�c si� w budz�cym si� po��daniu.
- Daleko? - spyta�a.
- Niedaleko.
Szli w milczeniu. Ukradkowe spojrzenie rzuca�a na jego twarz powleczon� jak��
radosn� zadum�. Chwilami
przestawa�a oddycha�, bo j� przejmowa�o jakie� nieokre�lone dr�enie. Wt�acza�a
gdzie� na dno swego ustroju si��
wydzieraj�cy si� l�k, jaki r�s� niepowstrzymanie w jej m�zgu i przys�ania� jej
szcz�cie, przyciska�a si� z jak��
mi�kk� bierno�ci� do niego. Ten spok�j, ciep�o przenika� j� czu�o�ci� dziwn� i
rozmarza� zmys�y.
Niewypowiedzianie s�odkie uczucie porywa�o j� chwilami, wtedy spojrzeniem
pieszcz�cym ogarnia�a go,
wyczuwaj�c jak�� oci�a�o�� senn�, jak�� gwa�town� potrzeb� zarzucenia mu r�k na
szyj� i poca�unk�w - ale ten
g��boko p�yn�cy pr�d obawy wy�ania� si�, uprzedmiotowywa� i w tym szarym,
przejmuj�cym cieniu prze�lizgiwa�
si� pomi�dzy nimi. Martwia�a wtedy i jak automat z rozszerzonymi trwog� oczami,
z poblad�� twarz� - sz�a nic ju�
nie widz�c czas jaki�. On wyczuwa� prawie to samo. Ten b�l g�uchego niepokoju,
ta walka z mar�, kt�rej obecno�ci
prawie by� pewny, przejmowa�a go jakim� ch�odem, mrozi�a krew. Dotyka� po kilka
razy twarzy swojej/ jakby,
�ciera� �lady jakiego� zimno-wilgotnego dotkni�cia cienia. Rozrasta�a si� w nich
bujnie ta obawa, �e r�wnocze�nie
prawie poczuli ch��, niewyra�n� jeszcze, oddania si� sobie i rozej�cia. Ona ju�
si� wn�trznie nie opiera�a. Chwilami
zreszt�, dobr.ze jej by�o tak i��, dobrze czu� go przy sobie, dopowiada�
wzrokiem to - czego usta jeszcze nie
�mia�y; pochyla�a si� w jakiej� rozkosznej a bolesnej oci�a�o�ci.
- Zm�czy�a� si�, Ello? - zapyta� widz�c jej rumie�ce i oddech ci�ki.
- Troch�, mo�e odpoczniemy!
Usiedli na jakiej� �awce ods�oni�tej, bo czuli potrzeb� p�awienia si� w s�o�cu.
Cisza otacza�a ich g��boka. Nikt nie
przechodzi� t� stron� parku. Drzewa jak senne szele�ci�y li��mi. P�atki kwiat�w
wiatr strz�sa� na trawniki. Zielone
g��bie parku wion�y czarem i tajemnic�. Cienie drzew, chaotycznie spl�tane,
przesi�kni�te plamami s�o�ca,
majaczy�y niby wizje. Jaki� gor�cy oddech przyrody przejmowa� ich omdlewaniem, a
g�osy ptak�w, kipi�ce w
g�stwinie, dusz�ce oddechy kwiat�w i ca�y ten wrz�cy rozgwar wiosny wlewa� im w
�y�y niby war ognisty i rzuca�
sobie w ramiona, czuli, jakby rozlewanie si� w powszechnej rozkoszy - bo ka�dy
kwiat, ka�de drzewo, ka�dy cal
ziemi dysza� upojeniem i ��czy� si� ze wsp�lnym kr��eniem sok�w, przenika� si� w
mi�osnym szale przyro dy i
poci�ga� ich w odm�ty niepami�ci. Ani wiedzieli, kiedy spletli si� ramionami i
zapomnieli o wszystkim. pJeszcze,
jeszcze! i usta szukaj� ust, ramiona si� obejmuj�. Jeszcze, jeszcze! i dr��cy,
oszaleli, cisn� si� do siebie - ton� w
sobie, zamieraj�. Brak im tchu, rozwarte �renice nie widz�, z��czone usta
�piewaj�. Jaki� pal�cy p�omie� s�o�ca
niby wicher kosmiczny przep�ywa przez nich i druzgocze resztki �wiadomo�ci.
Siedz� obok siebie bladzi, dysz�cy
ledwie, z oczyma pe�nymi blask�w � �ez pe�nymi. Wypili sobie p� �ycia
poca�unkami, oddzielaj�c si� jakim�
ognistym ko�em od reszty �wiata. I tak byli zatopieni w rozkoszy, �e nie
s�yszeli skrzypu piasku ani widzieli, �e ten
sam cie�-starzec szed� ku nim. Sun�� cicho niby widmo, a d�ugi, czarniawy ch��d
szed� przed nim.
Drgn�li gwa�townie, bo uderzy� w ich siatk�wki ten cie� i za�mi� je nag�ym
mrokiem.
- A! - zawo�a�a trwo�nie, usuwaj�c si� bezsilnie z obawy.
- Co ci? - spyta�.
- Ten sam - szepn�a - patrz - tam!... Czemu on si� tak patrzy�?
- Nie ma nikogo... Nie b�d� dzieckiem - uspokaja� nie mog�c jednak zda� sobie z
tego sprawy, �e i sam bezwiednie
poddaje si� wra�eniu niepokoju, obawy, wyrzutu, jak gdyby sam czu� najwyra�niej
ch��d cienia, jak gdyby widzia�
sam ostry, pos�pny profil i sta� pod pr�gierzem surowego spojrzenia. Zadr�a�,
jak gdyby tu - obok siebie jak
najwyra�niej zobaczy�, ten cie�. Nie by�o nikogo. Nas�uchiwali szelest�w i w
rozdenerwowamu niezwyk�ym
ogl�dali si� co chwila, obawiaj�c si� zbli�y� do siebie i bezwiednie zostawiaj�c
pomi�dzy sob� pust� przestrze�,
jakby dla niego.
Wszystkie rozpalone nami�tno�ci� skry przygas�y im w �renicach i jaki� dziwnie
szarpi�cy ch��d
niewyt�umaczonego zoboj�tnienia przej�� im serca...
S�o�ce przygas�o, przys�oni�te na mgnienie ogromn�, rudaw� chmur�, a� park
spos�pnia� i jakby si� zag��bi� w
nag�ej zadumie i melancholii. Dres�c� ich przenikn�� ch�odny i r�wnocze�nie znad
staw�w powia� zimny i a� lepki
od wilgoci wiatr i bez szumu zgina� drzewa. Szaro�� pe�na smutku i dziwnej
t�sknoty przepe�ni�a im dusze. I cho�
s�o�ce znowu zatopi�o przestrzenie w blaskach, a umilkn� ptactwo za�piewa�o w
g�stwinie - oni nie mogli si�
pozby� smutku i tej bezbrze�nie n�kaj�cej, cichej, zagmatwanej obawy. Uczuwali
dziwny b�l, przechodz�c
miejscami os�oni�tymi; z uliczek w�skich, zacienionych zupe�nie, cofali si� z
trwog�, wybieraj�c tylko miejsca
s�oneczne. Park ca�y zacz�� ich przejmowa� trwog�, te rozkoszne g�szcze,
obramowane rozkwit�ymi bzami i
czeremch� - mrozi�y ich jakim� ch�odnym oddechem. A m chwila zdawa�o im si�, �e
ten cie� jest pomi�dzy nimi, �e
idzie tu�, �e zabiega drog� - i jakby widzieli w tej ruchomej masie plam
ciemnych pod drzewami te oczy szare,
gro�ne, spokojne, a tak przenikliwie patrz�ce... I nie byli w stanie oprze� si�
temu przygn�biaj�cemu uczuciu obawy
i niepokoju. Wiedzieli tylko, �e trwoga okropna �ciska im coraz wi�cej serca, �e
im przys�ania oczy mrokiem i
m�zgi rozsadza - �e ten cie� cichy, to wampir, co im pije krew i �ycie,
odpychaj�c jedno od drugiego. Nie byliby w
stanie przyzna� si� do tego przed sob�, jak obawiali spojrze� si� sobie w oczy,
aby nie wyczyta� i nie pokaza� nie
tylko tej dr�cz�cej obawy, ale i my�li, jakie im si� snu�y.
Ona z tym powolnym, lekko ko�ysz�cym si� chodem, w kt�rym wyst�powa�y na jaw
wszystkie wspania�e linie jej
cia�a - teraz wydawa�a mu si� jaka� niezgrabna, ci�ka; a ta delikatna,
klasycznie pi�kna twarz, mask� zimn� i bez
wyrazu; przy tym czu� do niej w g��bi jaki� niewyra�ny �al, kt�rego by nie umia�
sformu�owa�. A jej, pomi�dzy
jednym stanem trwogi a drugim, przemyka�y si� przez dusz� w��kna udr�czenia
cichego i zjawia�a si� w nag�ym
przypomnieniu twarz m�a i rodziny.
- Musi by� bardzo p�no?
- Pierwsza. - Nie wiedzia� sam, dlaczego sk�ama�, bo nie by�o jeszcze dwunastej.
- Pierwsza! Bo�e! ale� ja musz� i�� do domu, co tam pomy�l� sobie, �e mnie tak
d�ugo nie wida� - m�wi�a, z
rozkosz� znajduj�c cho� w tym rodzaj usprawiedliwienia si� przed nim. S�ucha� z
jakim� pogardliwym
skrzywieniem ust, lecz w nag�ym, prawie ostatnim czu�o�ci przyp�ywie,
powiedzia�:
- Nie p�jdziesz?
- Tak p�no - to kiedy indziej... Broni�a si� z jakim� upokarzaj�cym uczuciem i
oboje r�wnocze�nie znale�li ulg� w
tej wym�wce - i zobaczyli wyra�niej spl�tan� a przejrzyst� mg�� k�amstwa w sobie
i oboj�tno�ci.
To znowu chwilami wyczuwali �al, �e si� tak rozchodz�, jaki� rodzaj pomi�osnej
lito�ci nad sob�, wi�c si� zbli�ali,
patrzyli sobie w oczy przyja�nie, dotykali r�k, jakby chc�c wykrzesa� to
uniesienie i mi�o��, jaka ju� przesz�a, ale
pr�dko odsuwali si� od siebie, bo im pewien szczeg�lny b�l sprawia�o to
zbli�enie i czuli, �e ten cie� czyha tylko na
to i zaraz si� zbli�a i rozdziela ich niby klinem, i przenika serce ostrym
uczuciem trwogi.
Kurcz l�ku, b�lu, odrazy, �alu - �ama� ich dusze subtelnymi spazmami.
Przyspieszyli kroku, aby si� wydosta� z parku i z ogromn� ulg� znale�li si� na
ulicy.
Czuli oboje potrzeb� jakiego� s�odko k�amanego rozej�cia si�, jakiego�
po�egnania, powiedzenia sobie jakich� s��w,
cho�by imituj�cych mi�o��, a wprost obawiali si� przybli�y� do siebie i
niezmiernie im by�o ci�ko udawa�.
- Musimy si� rozej��, mo�e nas kto zobaczy� -zacz�a pierwsza, nie patrz�c mu w
oczy.
- Zatem do jutra.
- Nie wiem, czy b�d� mog�a.
- Przyjd�, ukochana. B�d� tak czeka?... - Wzi�� j� za r�ce i szuka� oczami jej
spojrzenia.
- Mo�e - przyjd�...
- Szcz�liwa�, Ello?
- O bardzo, bardzo!
- Kochaj mnie... Ja tak czeka� b�d� tego jutra...
- Do �mierci. Do widzenia, ukochany! Do widzenia!
Obejrzeli si� na siebie z oddalenia, ukradkowo, trwo�nie.
Cie� jakby si� rozsnu� pomi�dzy nimi i przes�oni� noc� jedno od drugiego.
Rozeszli si�...
- Do widzenia! - zaszemra�o jeszcze w powietrzu,
jak ostatni akord po�egnania.
Czuli r�wnocze�nie, odzyskuj�c ca�y zwyk�y spok�j i r�wnowag�, �e si� ju� nigdy
pewnie nie zobacz�.