Brown Dan - Robert Langdon (3) - Zaginiony symbol
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Brown Dan - Robert Langdon (3) - Zaginiony symbol |
Rozszerzenie: |
Brown Dan - Robert Langdon (3) - Zaginiony symbol PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Brown Dan - Robert Langdon (3) - Zaginiony symbol pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Brown Dan - Robert Langdon (3) - Zaginiony symbol Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Brown Dan - Robert Langdon (3) - Zaginiony symbol Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
DAN BROWN
ZAGINIONY SYMBOL
(The Lost Symbol)
Tłumaczenie Zbigniew Kościuk
Wydanie polskie: 2010
Wydanie oryginalne: 2009
Strona 3
DLA BLYTHE
I DLA MOJEJ MANI
Strona 4
Podziękowania
Składam serdeczne podziękowania trójce wspaniałych
przyjaciół, z którymi mam przywilej współpracować:
mojemu redaktorowi, Jasonowi Kaufmanowi, agentce
literackiej, Heide Lange, i konsultantowi Michaelowi
Rudellowi. Chciałbym także wyrazić ogromną wdzięczność
wydawnictwu Doubleday, wydawcom moich książek na
całym świecie i, oczywiście, Czytelnikom.
Powieść, którą trzymacie w rękach, nie powstałaby bez
wspaniałomyślnej pomocy niezliczonych osób, które
podzieliły się ze mną swoją wiedzą i umiejętnościami.
Przekazuję Wam wszystkim wyrazy ogromnego uznania.
Żyć w świecie, nie rozumiejąc jego sensu,
to jak błąkać się po wielkiej bibliotece,
nie dotykając książek.
Odwieczna wiedza tajemna
Strona 5
FAKTY
W 1991 roku w sejfie dyrektora CIA umieszczono
dokument, który spoczywa tam bezpiecznie do dziś.
Tajemniczy tekst zawiera wzmianki o pradawnym
portalu i nieznanym miejscu znajdującym się pod ziemią.
Jest w nim również zdanie: Zostało to gdzieś ukryte.
Wszystkie instytucje pojawiające się na kartach tej
książki istnieją naprawdę, m.in. masoni, Invisible College[1],
Biuro Bezpieczeństwa, SMSC[2] oraz Instytut Badań
Noetycznych.
Prawdziwe są również wszystkie rytuały, dzieła sztuki i
pomniki, o których wspominam.
Strona 6
Prolog
Dom świątyni, godz.23.33
Prawdziwą tajemnicą jest śmierć.
Tak było od zarania czasu: zawsze pozostawało
tajemnicą, jak umrzeć.
Trzydziestoczteroletni adept wpatrywał się w ludzką
czaszkę, którą trzymał w dłoniach. Czaszkę wydrążoną jak
misa, wypełnioną winem czerwonym niczym krew. Wypij -
powiedział sobie. - Nie masz się czego bać. Zgodnie z
nakazem tradycji rozpoczął podróż odziany w rytualną
szatę średniowiecznego heretyka prowadzonego na
szubienicę.
Luźne poły rozsunęły się, ukazując bladą pierś, lewa
nogawka uniosła się ponad kolano, prawy rękaw odsłonił
łokieć.
Na szyi wisiała ciężka pętla, „sznur do wleczenia”, jak
nazywali ją bracia. Tej nocy, podobnie jak ci, którzy składali
świadectwo, miał na sobie strój mistrza.
Otoczyli go wszyscy członkowie bractwa przybrani w
regalia[3] w fartuchy z jagnięcej skóry, szarfy i białe
rękawiczki. Na szyjach mieli ceremonialne klejnoty, które
lśniły w słabym świetle jak oczy zjaw. Wielu z nich
zajmowało wysokie stanowiska, lecz adept wiedział, że w
tych murach doczesna władza nie ma żadnego znaczenia.
Wszyscy są równi - są braćmi, których za sprawą przysięgi
połączyła mistyczna więź.
Patrzył na członków tego niezwykłego zgromadzenia,
Strona 7
zastanawiając się, czy ktoś z zewnątrz dałby wiarę, że
wszyscy ci ludzie zbiorą się w jednym miejscu... i to w
takim miejscu. Sala przypominała starożytną świątynię.
Prawda była jeszcze bardziej niewiarygodna.
Jestem w odległości zaledwie kilku przecznic od Białego
Domu!
Ogromny gmach przy Szesnastej Ulicy pod numerem
tysiąc siedemset trzydziestym trzecim, w północno -
zachodniej części Waszyngtonu, był kopią pogańskiej
świątyni - świątyni króla Mauzolosa, pierwotnego
mauzoleum, miejsca, w którym po śmierci składano ludzkie
szczątki. Głównego wejścia strzegły dwa
siedemnastotonowe, odlane z brązu sfinksy. Wnętrze
budynku tworzył bogato zdobiony labirynt sal, korytarzy,
zamkniętych krypt i bibliotek. Znajdował się tam nawet
otwór w ścianie, w którym widać było dwa ludzkie szkielety.
Choć powiedziano mu, że każde pomieszczenie w tym
gmachu ma swoją tajemnicę, wiedział, iż największe kryje
wielka sala, w której klęczał z czaszką w rękach. Sala
świątyni.
Pomieszczenie zbudowane na planie kwadratu było
olbrzymie. Sklepienie sięgające imponującej wysokości
trzydziestu metrów wspierało się na kolumnach z zielonego
granitu. Pod ścianami stały w kręgu rzędy krzeseł
wykonanych z ciemnego rosyjskiego orzecha z siedzeniami
obitymi ręcznie wyprawioną świńską skórą. Zachodnią
stronę sali zdominował wysoki na dziesięć metrów tron,
naprzeciwko którego ukryto organy. Ściany pokrywała
Strona 8
mozaika starożytnych symboli, egipskich i hebrajskich,
astronomicznych' i alchemicznych oraz innych, których nie
rozpoznawał.
Tej nocy salę świątyni oświetlał szereg precyzyjnie
rozmieszczonych świec. Słabe światło wzmacniał jedynie
blady promień księżyca wpadający przez duży otwór w
suficie, odsłaniając najbardziej zdumiewający element
pomieszczenia - potężny ołtarz wykuty z jednego bloku
polerowanego, czarnego, belgijskiego marmuru,
usytuowany na samym środku.
Prawdziwą tajemnicą jest śmierć - przypomniał sobie.
- Nadszedł czas - wyszeptał głos.
Adept podniósł wzrok i spojrzał na dostojną postać w
białej szacie, która przed nim stała. Czcigodny Wielki
Mistrz. Ten dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna był
symbolem Ameryki, człowiekiem uwielbianym, silnym i
niesłychanie bogatym. Jego niegdyś czarne włosy całkiem
posiwiały, a twarz sugerowała błyskotliwy intelekt i władzę
sprawowaną przez długie lata.
- Złóż przysięgę - powiedział Wielki Mistrz głosem
cichym jak padający śnieg. - Dotrzyj do kresu wędrówki.
Podróż adepta, podobnie jak wszystkie podróże tego
rodzaju, rozpoczęła się od pierwszego stopnia
wtajemniczenia. Tamtej nocy, podczas podobnego rytuału,
Czcigodny Wielki Mistrz zasłonił mu oczy aksamitną
przepaską, przyłożył do piersi ceremonialny sztylet i
zapytał:
Strona 9
- Czy uroczyście przysięgasz na własną cześć, wolny od
chęci zysku lub innych niskich pobudek, dobrowolnie i bez
przymusu dążyć do zgłębienia tajemnic i dostąpienia
przywilejów naszego bractwa?
- Tak - skłamał.
- Przestrzegam cię, że karą za wyjawienie tajemnic, które
zostaną ci powierzone, będzie natychmiastowa śmierć -
ostrzegł Mistrz.
Adept nie czuł wtedy lęku. Nigdy nie poznają
prawdziwego powodu, dla którego się tu znalazłem. Tej
nocy poczuł jednak złowrogą atmosferę panującą w
świątynnej sali. W jego głowie zaczęły rozbrzmiewać
wszystkie złowieszcze przestrogi, których udzielono mu
podczas wędrówki, opowieści o strasznych konsekwencjach
ujawnienia starożytnych sekretów, które pozna: „Gardło
rozpłatane od ucha do ucha... wydarty język...
wypatroszone i spalone wnętrzności, rozrzucone na cztery
strony świata... serce wyrwane z piersi i rzucone na
pożarcie dzikim zwierzętom...”
- Bracie, złóż ostatnią przysięgę - ponaglił go Wielki
Mistrz, wpatrując się w niego szarymi oczami i kładąc lewą
dłoń na Jego ramieniu.
Adept zebrał siły, by przystąpić do ostatniego etapu
podróży. Pochylił muskularny tułów i skupił uwagę na
czaszce spoczywającej w jego rękach. W słabym świetle
świec czerwone wino stało się niemal czarne. W sali
zapadło grobowe milczenie. Czuł na sobie spojrzenia
wszystkich świadków czekających, by złożył ostatnie
Strona 10
przyrzeczenie i wstąpił do ich elitarnego grona.
Tej nocy w ścianach tego gmachu zdarzy się' coś, co nie
wydarzyło się w całej historii tej loży - pomyślał. - Ani razu
w całych jej dziejach.
Wiedział, że wznieci iskrę, że zdobędzie w ten sposób
niewyobrażalną władzę. Pełen energii, wciągnął głęboko
powietrze i wypowiedział głośno te same słowa, które od
wieków wypowiadali niezliczeni mężczyźni na całym
świecie.
- Niech wino, które wypiję, stanie się dla mnie śmiertelną
trucizną, jeśli kiedykolwiek świadomie lub rozmyślnie
złamię złożoną przysięgę.
Jego słowa odbiły się echem w wielkiej sali. Zapadła
cisza.
Opanował drżenie rąk i uniósł czaszkę do ust, czując na
wargach suchy dotyk kości. Zamknął oczy i przechylił
kielich, pijąc wino długimi haustami. Kiedy opróżnił
naczynie, opuścił je.
W tej samej chwili poczuł, jak jego usta się zaciskają, a
serce zaczyna dziko łomotać. Dobry Boże, dowiedzieli się!
Na szczęście upiorne uczucie znikło równie szybko, jak się
pojawiło.
Jego ciało ogarnęła przyjemna fala ciepła. Odetchnął
głęboko i uśmiechnął się do siebie, patrząc na niczego
niepodejrzewającego mężczyznę o szarych oczach, który
lekkomyślnie powierzył mu największe tajemnice bractwa.
Wkrótce stracisz wszystko, co jest ci najdroższe.
Strona 11
Rozdział 1
Winda marki Otis, wznosząca się południowym filarem
wieży Eiffla, była pełna turystów. Przedsiębiorca o
surowym wyglądzie, w starannie odprasowanym
garniturze, spojrzał na chłopca, który stał obok.
- Kiepsko wyglądasz, synku - stwierdził. - Powinieneś był
zostać na dole.
- Nic mi nie jest... - zapewnił chłopiec, próbując
opanować lęk. - Wysiądę na następnym poziomie.
Nie mogę oddychać!
Mężczyzna przysunął się bliżej.
- Sądziłem, że masz to już za sobą. - Czule pogładził
policzek syna.
Chłopak poczuł się zawstydzony, że rozczarował ojca,
lecz tak huczało mu w uszach, iż ledwie słyszał. Nie mogę
oddychać. Muszę wysiąść z windy!
Windziarz opowiadał coś o niezawodnych tłokach
napędzających windę i konstrukcji ze zgrzewanego żelaza.
Daleko pod nimi widać było ulice Paryża biegnące we
wszystkich kierunkach.
Jesteśmy prawie na miejscu - dodał sobie otuchy,
podnosząc głowę i spoglądając na ostatnią platformę. -
Muszę wytrzymać.
Winda zmierzała ku górnej platformie widokowej. Filar
zaczął się zwężać, a jego masywna konstrukcja skurczyła
się w ciasny pionowy tunel.
Strona 12
- Tato, ja nie...
Nad głową usłyszeli nieoczekiwane skrzypienie. Kabina
szarpnęła i dziwnie wychyliła się na bok. Postrzępione liny,
przypominające węże, zaczęły uderzać o ściany. Chłopiec
złapał ojca za rękę.
- Tato!
Wpatrywali się w siebie przez przerażającą chwilę. Po
chwili podłoga wróciła do właściwego położenia.
Robert Langdon podskoczył na miękkim skórzanym
fotelu, budząc się z na wpół świadomego snu na jawie.
Siedział sam w ogromnej kabinie falcona 2000EX, który
znalazł się właśnie w strefie turbulencji. W oddali
pracowały równo dwa silniki firmy Pratt & Whitney.
- Panie Langdon? - usłyszał nad głową trzeszczący głos
dochodzący z interkomu. - Rozpoczynamy podchodzenie do
lądowania.
Wyprostował się i wsunął notatki do skórzanej torby
podróżnej. Odpłynął myślami w połowie przeglądania
materiałów dotyczących symboli masońskich. Pomyślał, że
wspomnienie zmarłego ojca zostało wywołane
nieoczekiwanym zaproszeniem, które otrzymał tego ranka
od swojego dawnego mentora, Petera Solomona. Kolejny
facet, którego nie chcę zawieść.
Ten pięćdziesięcioośmioletni filantrop, historyk i badacz
wziął go pod swoje skrzydła prawie trzydzieści lat temu,
pod wieloma względami wypełniając pustkę, która
powstała po śmierci ojca Roberta. Mimo żel Solomon
Strona 13
pochodził z wpływowej i niezwykle zamożnej rodziny,
Langdon dostrzegł w jego łagodnych szarych oczach pokorę
i ciepło.
Chociaż słońce już zaszło, Langdon nadal widział
delikatny zarys największego obelisku na świecie,
wznoszącego się ponad horyzontem niczym ramię
starożytnego zegara słonecznego. Mający prawie sto
siedemdziesiąt metrów wysokości pomnik był symbolem
serca tego narodu. Od iglicy we wszystkich kierunkach
rozchodziła się misterna geometryczna siatka ulic i
pomników.
Waszyngton, nawet oglądany z lotu ptaka, promieniował
niemal mistyczną mocą.
Langdon kochał to miasto, a gdy odrzutowiec
wylądował, poczuł podniecenie na myśl o tym, co go czeka.
Falcon podkołował do prywatnego terminalu znajdującego
się na rozległym obszarze Międzynarodowego Lotniska
Dullesa.
Kiedy maszyna się zatrzymała, Langdon zabrał swoje
rzeczy, podziękował pilotom i opuścił luksusowe wnętrze,
schodząc po rozkładanych schodkach. Chłodne styczniowe
powietrze dawało poczucie swobody.
Odetchnij głęboko, Robercie - pomyślał, rozkoszując się
otwartą przestrzenią.
Pas startowy spowijała biała mgła, gęsta jak zasłona.
Schodząc na mokry asfalt, Langdon miał wrażenie, że
znalazł się na bagnach.
Strona 14
- Witam! Witam pana! - usłyszał śpiewny angielski
akcent. - Czy to pan, profesorze Langdon?
Odwrócił głowę i ujrzał kobietę w średnim wieku z
plakietką i podkładką do pisania. Biegła w jego stronę,
machając ręką. Spod modnego, robionego na drutach
kapelusza wystawały jasne kręcone włosy.
- Witam pana w Waszyngtonie!
- Dziękuję - odpowiedział z uśmiechem.
- Nazywam się Pam, pracuję w liniach pasażerskich.
Kobieta mówiła z takim ożywieniem, że było to
niepokojące. - Proszę za mną, samochód już czeka.
Langdon ruszył w poprzek pasa do terminalu
„Signature” otoczonego lśniącymi prywatnymi
odrzutowcami. Postój taksówek dla sławnych i bogatych.
- Proszę wybaczyć, że pytam - zagadnęła kobieta
nieśmiało. - Czy jest pan tym Robertem Langdonem, który
pisze książki o religiach i symbolach?
Langdon po chwili wahania skinął głową.
- Tak sobie pomyślałam! - wykrzyknęła rozpromieniona.
- W moim klubie czytelniczym dyskutowaliśmy o pana
książce poświęconej Kościołowi i świętej kobiecości! Tej,
która wywołała taki skandal! Widać lubi pan wpuszczać
lisa do kurnika.
- Nie chciałem wywołać skandalu.
Wyczuła, że Robert nie jest w nastroju do rozmowy o
swojej pracy.
Strona 15
- Przepraszam, że tyle gadam. Pewnie męczy pana sława,
ale sam pan jest sobie winien. - Wskazała żartobliwie jego
ubranie. - Zdradził pana uniform.
Uniform? Langdon spojrzał na siebie. Był ubrany w
grafitowy golf, marynarkę marki ·Harris Tweed, spodnie
khaki i uniwersyteckie mokasyny z miękkiej skóry... typowy
ubiór, w którym przychodził na zajęcia, wygłaszał wykłady,
pozował do zdjęć jako autor i brał udział w imprezach
towarzyskich.
Kobieta się roześmiała.
- Golfy już dawno wyszły z mody. Wyglądałby pan
znacznie przystojniej w krawacie.
Nie ma mowy, nie założę sobie pętli na szyję - pomyślał.
Wykładając w Phillips Exeter Academy, musiał nosić
krawat przez sześć dni w tygodniu i mimo romantycznie
brzmiących zapewnień rektora, że krawat wywodzi się od
jedwabnego fascalium, noszonego przez rzymskich
mówców, pragnących w ten sposób ogrzać struny głosowe,
doskonale wiedział, że słowo eravat pochodzi od nazwy
bezwzględnych chorwackich najemników, którzy przed
wyruszeniem do walki zawiązywali sobie chustę na szyi.
Biurowi wojownicy, pragnący onieśmielić wrogów podczas
codziennych potyczek w salach posiedzeń, zakładają je do
dziś.
- Dzięki za radę - zaśmiał się Langdon. - Pomyślę o tym w
przyszłości.
Na szczęście z lśniącego lincolna zaparkowanego obok
Strona 16
terminalu wysiadł profesjonalnie wyglądający mężczyzna
w czarnym garniturze, dając mu znak ręką.
- Pan Langdon? Jestem Charles z firmy Beltway
Limousine - powiedział, otwierając tylne drzwi. - Dobry
wieczór, proszę pana. Witam w Waszyngtonie.
Langdon wręczył Pam napiwek za jej gościnność i zajął
miejsce we wnętrzu luksusowego auta. Kierowca pokazał
mu regulator temperatury, butelkę z wodą i koszyczek z
ciepłymi babeczkami. Po chwili mknęli prywatną droga
dojazdową. A więc tak żyje druga połowa ludzkości.
Kiedy znaleźli się na Windsock Drive, szofer sprawdził
listę pasażerów i podniósł słuchawkę telefonu.
- Dzwonię z firmy Beltway Limousine - oznajmił
rzeczowo. - Proszono mnie o potwierdzenie przylotu
pasażera. - Zamilkł na chwilę. - Tak, proszę pana. Pański
gość, pan Langdon, właśnie przybył. Będzie przed
Kapitolem o dziewiętnastej. Bardzo proszę. - Rozmowa
dobiegła końca.
Langdon uśmiechnął się do siebie. Pomyśleli o
wszystkim.
Drobiazgowość była jednym z największych przymiotów
Petera Solomona, dzięki którym z niezwykłą łatwością
sprawował tak rozległą władzę. Nie zaszkodziło też kilka
miliardów dolarów w banku.
Rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu i zamknął
oczy, pozostawiając za sobą szum lotniska. Jazda do
Kapitolu miała zająć pół godziny. Langdon był zadowolony,
Strona 17
że może spędzić ten czas w samotności, by zebrać myśli.
Wszystko działo się tak. szybko, że dopiero teraz zaczął się
poważnie zastanawiać nad niesamowitym wieczorem,
który go czeka.
Mój przyjazd jest okryty tajemnicą - pomyślał
rozbawiony. Piętnaście kilometrów od Kapitolu na
przybycie Roberta Langdona czekał niecierpliwie pewien
mężczyzna.
Strona 18
Rozdział 2
Mężczyzna nazywający siebie Mal'akh wbił igłę w skórę
swojej ogolonej głowy, wzdychając z rozkoszą, gdy ostre
narzędzie wchodziło i wychodziło z ciała. Cichy szum
elektrycznego urządzenia był uzależniający, podobnie jak
ukłucia igły wnikającej w skórę właściwą i wprowadzającej
barwnik.
Jestem dziełem sztuki.
Celem tatuażu nigdy nie było piękno, lecz przemiana.
Począwszy od składanych w ofierze nubijskich kapłanów z
2000 roku przed naszą erą i wytatuowanych wyznawców
kultu Kybele ze starożytnego Rzymu, po tatuaże moko
współczesnych Maorysów, ludzie zdobili swoje ciała, aby
niejako złożyć je w ofierze, znosząc fizyczny ból związany z
upiększaniem się i odmieniając swoje jestestwo.
Mimo - złowrogiej przestrogi zapisanej w Księdze
Kapłańskiej, zakazującej umieszczania znaków na ciele,
tatuowanie pozostało obrzędem przejścia dla milionów
współczesnych ludzi: od ogolonych na łyso nastolatków i
narkomanów po gospodynie domowe z przedmieść.
Czynność tatuowania skóry była wyrazem mocy
przemiany, ogłoszeniem światu: „Jestem panem własnego
ciała”. Upajające poczucie władzy, czerpane z przemiany
fizycznej, uzależniło miliony od praktyk zmieniających
wygląd ciała, od chirurgii kosmetycznej, piercingu,
kulturystyki i sterydów, po bulimię i zmianę płci.
Ludzki duch pragnie władzy nad swoją cielesną
Strona 19
powłoką.
Zegar szafkowy uderzył jeden raz. Mal'akh spojrzał na
tarczę. Osiemnasta trzydzieści. Odłożył instrumenty,
owinął nagie, mające sto dziewięćdziesiąt centymetrów
wzrostu ciało jedwabnym szlafrokiem kiryu i ruszył
korytarzem. W powietrzu wypełniającym jego rozległą
rezydencję czuć było ostrą woń barwników i dym świec z
wosku pszczelego, których używał do dezynfekowania igieł.
Rosły mężczyzna szedł korytarzem, mijając bezcenne
włoskie antyki - akwafortę Piranesiego, krzesło Savonaroli,
srebrną lampę naftową Bugariniego...
Wyjrzał przez okno sięgające od podłogi do sufitu,
podziwiając widoczną w oddali linię horyzontu. Błyszcząca
kopuła Kapitolu lśniła władczo na tle ciemnego zimowego
nieba.
Spoczywa tam, gdzie je ukryto - pomyślał. - Zakopali to
gdzieś tam.
Niewielu wiedziało o jego istnieniu... a jeszcze mniej o
jego budzącej grozę mocy i o tym, jak przemyślnie został
ukryty. Do dziś pozostał największą tajemnicą tego kraju.
Garstka ludzi, która znała prawdę, ukrywała ją za zasłoną
symboli, legend i alegorii. Teraz otworzyli przede mną
drzwi - pomyślał Mal'akh. Trzy tygodnie temu, po
mrocznym rytuale, którego świadkami byli najpotężniejsi
ludzie Ameryki, Mal'akh osiągnął trzydziesty trzeci stopień
wtajemniczenia, najwyższego eszelonu w najstarszym
bractwie, jakie przetrwało. Mimo iż zdobył wysoką pozycję,
bracia nic mu nie powiedzieli. Nigdy tego nie zrobią.
Strona 20
Odbywa się to zupełnie inaczej. W jednych kręgach
wtajemniczenia znajdują się drugie, podobnie jak bractwa
w ramach bractw. Nawet gdyby czekał całe lata, mógłby
nigdy nie zasłużyć na największe zaufanie.
Na szczęście nie potrzebował zaufania członków loży,
aby poznać jej najpilniej strzeżony sekret.
Obrzęd inicjacji spełnił swoje zadanie.
Podniecony tym, co go czeka, ruszył do sypialni. Z
głośników rozmieszczonych w całym domu dobiegały
dźwięki rzadkiego nagrania kastrata, wykonującego arię
Lux Aeterna z Requiem Verdiego. Muzyka była jak
wspomnienie poprzedniego życia. Mal'akh wcisnął guzik
pilota, aby usłyszeć grzmiące Dies Irae. Przy
akompaniamencie kotłów i równoległych kwint zaczął
wchodzić po marmurowych stopniach, czując, jak szata
opina jego muskularne nogi.
Kiedy zaczął biec, pusty żołądek jęknął w proteście.
Mal'akh pościł od dwóch dni. Pił tylko wodę, przygotowując
swoje ciało zgodnie ze starożytnym zwyczajem. Zaspokoisz
głód o świcie - dodał sobie otuchy. - Wtedy ból ustanie.
Wszedł z czcią do sanktuarium sypialni, zamykając za
sobą drzwi. Skierował się do garderoby, lecz nagle
przystanął, czując, że przyciąga go do siebie ogromne
pozłacane lustro. Nie mogąc się oprzeć, spojrzał na swoje
odbicie. Wolno, jakby rozpakowywał bezcenny dar,
rozpostarł poły szlafroka, odsłaniając nagi tors. Widok,
który ujrzał, wzbudzał podziw.