5530

Szczegóły
Tytuł 5530
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5530 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5530 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5530 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT SILVERBERG ZAMEK LORDA VALENTINE'A TOM I Podzi�kowania Za pomoc przy opisach techniki �onglowania mam d�ug wdzi�czno�ci wobec Catherine Crowell z San Francisco i tych niezwyk�ych artyst�w Flying Karamazov Brothers, kt�rzy by� mo�e do tej chwili nie wiedz� jak wielk� okazali mi pomoc. Jednak�e, u�yte w tej ksi��ce poj�cia z zakresu teorii i praktyki �onglowania, szczeg�lnie te dotycz�ce umiej�tno�ci czteror�kich �ongler�w, pochodz� g��wnie ode mnie, i ani pani Crowell, ani Karamazovowie nie ponosz� �adnej odpowiedzialno�ci za jakiekolwiek niewiarygodne czy nieprawdopodobne historie opisane na tych stronach. Nieocenion� pomoc przy innych problemach w trakcie pisania ksi��ki okaza�a mi Marta Randall. Wk�adem pani Randall s� mi�dzy innymi teksty kilku 7 umieszczonych tu pie�ni. Za krytyczne uwagi do r�kopisu w jego trudnych, pocz�tkowych stadiach jestem wdzi�czny Barbarze Silverberg i Susan L. Houfek, jestem r�wnie� winny podzi�kowanie Tedowi Chichak ze Scott Meredith Literary Agency za jego wsparcie, zach�t� i profesjonaln� wnikliwo��. Robert Silverberg KSI�GA KR�LA SN�W Rozdzia� I I wtedy, po ca�odziennym marszu przez z�ociste opary wilgotnego ciep�a, oblepiaj�cego cia�o niczym delikatne runo, Valentine znalaz� si� na odkrytej skalistej grani. Tam w dole le�a�a stolica prowincji, Pidruid, najwi�ksze miasto, do jakiego dotar� od... od... od kiedy? No, w ka�dym razie najwi�ksze w czasie ca�ej w�dr�wki. Przysiad� na kraw�dzi bia�ej kruchej ska�y i grzebi�c butem w zwietrza�ym kamieniu patrzy� w d�. Zdawa�o mu si�, �e wci�� ci��� mu na powiekach resztki d�ugiego snu. Zamruga�. Do zmierzchu letniego dnia by�o jeszcze bardzo daleko, chocia� s�o�ce przesz�o ju� na zachodni� stron� Pidruid i wisia�o teraz nad Morzem Wielkim. Odpoczn� chwileczk�, pomy�la�, a potem zejd� na d� i poszukam noclegu. I kiedy tak odpoczywa�, us�ysza� stukot tocz�cych si� z g�ry kamyk�w. Niespiesznie spojrza� za siebie. Drog�, kt�r� przed chwil� przyszed�, jecha� konno m�ody pastuch, ch�opiec o s�omianych w�osach i piegowatej twarzy. Za nim pod��a�o pi�tna�cie, mo�e dwadzie�cia purpurowosk�rych wierzchowc�w, spasionych i l�ni�cych, niew�tpliwie dobrze dogl�danych. Wierzchowiec ch�opca by� starszy i chudszy od tamtych, sprawia� za to wra�enie roztropnego, nawyk�ego do trud�w stworzenia. - Hej! - zawo�a� ch�opiec. - Dok�d pod��asz? - Do Pidruid. A ty? - Ja te�. Jad� sprzeda� konie na targu. Pi� si� chce cz�owiekowi przy takiej robocie. Masz mo�e wino? - Troch� - odrzek� Valentine. Stukn�� palcem w butelk� uwi�zan� na biodrze, w miejscu, w kt�rym bardziej krewcy m�czy�ni nios� bro�. - Dobre czerwone wino z g��bi kraju. Szkoda tylko, �e si� ko�czy. - Daj mi �yk, to zabior� ci� do miasta. - Zgoda - powiedzia� Valentine. Podni�s� si� i wyci�gn�� butelk� w stron� ch�opca, kt�ry tymczasem zsiad� z konia i zbli�a� si� do niego. Pastuch nie mia� wi�cej ni� czterna�cie, pi�tna�cie lat i cho� by� muskularny, z dobrze rozwini�t� klatk� piersiow�, Valentine'owi si�ga� zaledwie do �okcia. A przecie� Valentine, silny, barczysty m�czyzna o du�ych zr�cznych r�kach, by� wzrostu zaledwie nieco powy�ej �redniego. Ch�opiec potrz�sn�� butelk�, pow�cha� ze znawstwem wino i skin�wszy g�ow� na znak aprobaty poci�gn�� du�y �yk. Westchn�� z ulg�. - Przez ca�� drog� z Falkynkip na�yka�em si� niema�o kurzu. I ten parny upa� - mo�na si� udusi�! Jeszcze godzina o suchym gardle, a zupe�nie bym si� wyko�czy�. - Zwr�ci� butelk� Valentine'owi. - Mieszkasz tutaj? Valentine zmarszczy� brwi. - Nie. - Idziesz na festyn? - Jaki festyn? - To ty nic nie wiesz? Valentine potrz�sn�� przecz�co g�ow�. Czu�, �e ch�opiec przewierca go bystrym, kpi�cym wzrokiem. Zmiesza� si�. - Podr�owa�em - powiedzia� wymijaj�co. - Nie �ledzi�em nowinek. To w Pidruid b�dzie festyn? - Tak, w tym tygodniu - odrzek� ch�opiec. - Zacznie si� w Dniu Gwiazdy. B�dzie wielka parada, cyrk, prawdziwie kr�lewska uroczysto��. Sp�jrz na d�! Nie widzisz, �e o n w�a�nie wkracza do miasta? Valentine pod��y� wzrokiem za wyci�gni�t� r�k� ch�opca i mru��c oczy wpatrywa� si� w po�udniowe obrze�a Pidruid, ale zobaczy� tylko ciasno spi�trzone zielone dachy dom�w i gmatwanin� starych w�skich uliczek. Potrz�sn�� g�ow� raz jeszcze. -Tam! - powiedzia� ch�opiec niecierpliwie. - Obok portu. Widzisz okr�ty? Pi�� pot�nych okr�t�w, z powiewaj�cymi na dziobach jego banderami? Troch� dalej wida� orszak, popatrz, w�a�nie mija Smocz� Bram� i wkracza na Czarny Go�ciniec. A ten rydwan pod �ukiem Marze�, to chyba jego. Naprawd� nie widzisz? Czy co� jest nie tak z twoimi oczami? - Nie znam miasta - odpar� �agodnie Valentine. - Ale oczywi�cie widz� i port, i pi�� okr�t�w. - �wietnie. No to popatrz troch� dalej, w g��b l�du. Widzisz kamienn� bram�? A przebiegaj�cy pod ni� szeroki go�ciniec? A tamten �uk powitalny? - Tak, teraz widz�. - A jego proporzec na rydwanie? - Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale... - Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda Valentine'a! Stra� przyboczna Lorda Valentine'a, maszeruj�ca ulicami Pidruid! To nic nie wiesz o przyje�dzie Koronala? - Nie, nie wiem. - A festyn? Z jakiego powodu urz�dzano by festyn o tej porze, je�li nie na jego cze��? Valentine u�miechn�� si�. - Podr�owa�em. Jak wida�, omin�y mnie najnowsze wie�ci. Chcesz jeszcze wina? - Niewiele ci zosta�o - powiedzia� ch�opiec. - Bierz. Wypij do ko�ca. Kupi� sobie w Pidruid. Poda� ch�opcu butelk� i zn�w pow�drowa� spojrzeniem w d� zbocza, poprzez drewniane przedmie�cia, poprzez rojowisko �r�dmiejskich dom�w i dalej, ku zabudowaniom portu, ku wielkim okr�tom, banderom, maszeruj�cym wojownikom, rydwanowi. Musia�a to by� podnios�a chwila w dziejach Pidruid, poniewa� w�adza Koronala zaczyna�a si� gdzie� hen daleko, na G�rze Zamkowej, na drugim ko�cu Majipooru i obejmowa�a tak rozleg�e przestrzenie, zar�wno w�adca, jak i �wiat, kt�rym rz�dzi�, zdawa�y si� boskie, bardziej legendarne ni� rzeczywiste. Koronal Majipooru niecz�sto zjawia� si� na zachodnim kontynencie. Dziwne, ale Valentine wcale nie by� poruszony obecno�ci� tam w dole swojego znamienitego imiennika. On to on, a ja to ja, pomy�la�. On tej nocy b�dzie spa� w jednym ze wspania�ych pa�ac�w w�adc�w Pidruid, a ja na jakiej� stercie siana. Polem odb�dzie si� wielki festyn. Ale co to mnie obchodzi? Poczu� si� jednak nieco winny, i� nie podziela� podniecenia ch�opca. Chyba by� niezbyt uprzejmy. - Wybacz mi - rzek�. - Tak ma�o wiem o tym, co dzia�o si� na �wiecie przez ostatnie miesi�ce. Dlaczego Koronal tu przybywa? - Robi wielki objazd - odpowiedzia� ch�opiec. - Odwiedza ka�dy zak�tek kr�lestwa, by obwie�ci� o obj�ciu przez siebie w�adzy. Rozumiesz, dopiero od dw�ch lat zasiada na tronie. To brat nie�yj�cego Lorda Voriaxa. O tym, �e Lord Voriax umar� i �e Lord Valentine jest naszym Koronalem, musia�e� ju� chyba s�ysze�. - No tak, s�ysza�em - odpowiedzia� Valentine z niepewny min�. - Wi�c to on w�a�nie jest tam na dole, w Pidruid. Obje�d�a kr�lestwo po raz pierwszy, od kiedy osiad� na Zamku. Poprzedni miesi�c sp�dza� na po�udniu, w prowincjach pokrytych d�ungl�; wczoraj za� przybi� do brzegu w Pidruid, a dzisiaj uroczy�cie wkracza do miasta, gdzie z tej okazji odb�dzie si� festyn: du�o jedzenia i picia dla ka�dego, gry, ta�ce, r�ne uciechy i wielki jarmark, na kt�rym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym wszystkim ruszy dalej, przez ca�y Zimroel, od stolicy do stolicy, i przejedzie tyle tysi�cy mil, �e na sam� my�l o tym boli mnie g�owa, a ze wschodniego wybrze�a kontynentu po�egluje z powrotem na Alhanroel i osi�dzie na G�rze Zamkowej, i nikt z nas nie zobaczy go na Zimroelu przez nast�pnych dwadzie�cia lat albo i wi�cej. By� Koronalem. to dopiero co�. - Ch�opiec za�mia� si�. - Mia�e� dobre wino. Nazywam si� Shanamir. A ty? - Valentine. - Valentine? Valentine? Z takim imieniem mo�na zaj�� daleko. - Jest raczej do�� pospolite. - Dodaj "Lord" na pocz�tku i b�dziesz Koronalem! - To nie takie �atwe. A poza tym, po co mi to? - Jak to, po co? - zdziwi� si� Shanamir. - W�adza, pi�kne stroje, jedzenie, wino, klejnoty, pa�ace, kobiety... - Odpowiedzialno�� - dorzuci� pos�pnie Valentine. - Ci�ar. Czy my�lisz, �e Koronal nic nie robi, tylko pije z�ociste wino i uczestniczy w procesjach na swoj� cze��? My�lisz, �e ta podr� sprawia mu przyjemno��? Ch�opiec pomy�la� chwil�. - Mo�e i nie. - On rz�dzi miliardami ludzi, na obszarach, kt�rych ogromu nie jeste�my w stanie ogarn�� umys�em. Wszystkie obowi�zki spadaj� na jego barki. Wprowadzanie w �ycie dekret�w Pontifexa, utrzymywanie porz�dku, przestrzeganie sprawiedliwo�ci w ka�dym kraju... Ju� samo my�lenie o tym mnie m�czy, ch�opcze. I musi pilnowa�, �eby �wiat nie pogr��y� si� w chaosie. Nie zazdroszcz� mu. Ach, zostawmy w spokoju jego i jego sprawy! Shanamir milcza� chwil�, zanim si� odezwa�. - Nie jeste� tak g�upi, jak mi si� zdawa�o, Valentine - Naprawd� s�dzi�e�, �e jestem g�upi? - No, mo�e naiwny, beztroski. Masz przecie� swoje lata, a tak ma�o wiesz o pewnych rzeczach, ze ja, o po�ow� od ciebie m�odszy, musz� ci je t�umaczy�. Ale mo�e si� myl�. No, to zje�d�ajmy do Pidruid. Rozdzia� 2 Valentine m�g� przebiera� w prowadzonych na targ wierzchowcach, ale nie dostrzega� mi�dzy nimi r�nicy, tote� wzi�� pierwszego z brzegu i lekko wskoczy� na jego grzbiet. Po tak d�ugim marszu jazda okaza�a si� prawdziw� przyjemno�ci�. Wierzchowiec by� wygodny, to zrozumia�e, gdy� te zwierz�ta od tysi�cleci hodowano w�a�nie dla ludzkiej wygody. Wynalezione w dawnych czasach, nada� by�y silne, spokojne, nie okazywa�y zm�czenia i zadowala�y si� byle jak� straw�. Ale umiej�tno�� ich sztucznego wytwarzania dawno ju� posz�o w zapomnienie i teraz rodzi�y si� same, tak jak zwierz�ta naturalne. Poruszanie si� po Majipoorze inaczej ni� na ich grzbiecie by�o w�a�ciwie nie do pomy�lenia. Jeszcze dobr� mil� jechali wysok� grani� a� do miejsca, w kt�rym droga gwa�townie opada�a w d� ostrymi zakosami a� do nadbrze�nej doliny. Valentine milcza�, pozwoli� m�wi� ch�opcu, Shanamir przybywa� z p�nocnego wschodu, z okolicy odleg�ej o dwa i p�l dnia drogi l�dem, gdzie wraz z ojcem i bra�mi hodowali wierzchowc�w, by je sprzedawa� na targu w Pidruid. Nie�le im si� z tego �y�o. On lam mia� trzyna�cie lat i wyg�rowane mniemanie o sobie. Nigdy nie by� poza granicami prowincji, kt�rej stolic� by�o Pidruid, ale kt�rego� dnia mia� zamiar ruszy� dalej, przemierzy� ca�y Majipoor, uda� si� i pielgrzymk� na Wysp� Snu i ukl�kn�� tam przed Pani�, przep�yn�� Morze Wewn�trzne i pokona� wzniesienie G�ry Zamkowej, zej�� z niej, p�j�� na po�udnie, mo�e a� za stref� dusznych tropik�w, dotrze� do wypalonych przez s�o�ce ja�owych w�o�ci Kr�la Sn�w - no bo jaki ma si� po�ytek z �ycia i zdrowia na �wiecie tak pe�nym cud�w jak Majipoor, je�li si� po nim nie podr�uje? - A ty, Valentine - zapyta� niespodziewanie - kim ty jeste�? Sk�d si� tu wzi��e�? Dok�d idziesz? Valentine, oszo�omiony paplanin� ch�opca i uko�ysany miarowym rytmem wierzchowca schodz�cego w d� wij�c� si� drog�, nie by� przygotowany na tyle pyta�. Wydusi� z siebie jednak kilka zda�. - Przybywam ze wschodniej prowincji. Poza odwiedzinami w Pidruid nie mam innych plan�w. Zostan� tu tak d�ugo, a� znajd� wystarczaj�ce powody, by pow�drowa� dalej. - Dlaczego w�a�nie tu? - A dlaczego gdzie indziej? - Och - westchn�� Shanamir - niech ci b�dzie. Widz�, �e co� ukrywasz. Pewnie jeste� m�odszym synem ksi�cia z Ni-moya albo z Piliploku, zes�a�e� na kogo� z�o�liwy sen, przy�apano ci� na tym i tw�j ojciec da� ci worek pieni�dzy, byleby� tylko znikn�� gdzie� na drugim kra�cu kontynentu. Mam racj�? - Co do joty. - Valentine mrugn�� porozumiewawczo. - I masz pe�ne sakwy rojali i koron, i idziesz po�y� w Pidruid niby jaki� ksi���, popi�, poje��, zabawi� si�, a� wydasz ostatni� monet�. Wtedy najmiesz si� do pracy na statku i pop�yniesz na Alhanroel, a ja z tob� jako tw�j giermek. Zgadza, si�? - Zgadza si�, m�j przyjacielu. Z wyj�tkiem pieni�dzy. Nie zadba�em, by i one pasowa�y do twojej historii. - Ale masz jakie� pieni�dze? - zainteresowa� si� Shanamir powa�niej�c. - Nie wygl�dasz na �ebraka. Ci z Pidruid s� dla nich bardzo surowi. Nie wpuszczaj� do miasta �adnych w��cz�g�w. - Mam kilka monet - odpar� Valentine. - Chyba starczy, by prze�y� festyn, a nawet par� dni d�u�ej. Co b�dzie potem, zobaczymy. - Je�li naprawd� wyruszysz na morze, Valentine, we� mnie ze sob�. - Dobrze, je�li wyrusz�, to z tob�. Byli ju� w po�owie drogi. Miasto Pidruid le�a�o w wielkiej przybrze�nej niecce ze wszystkich stron otoczonej niewysokimi szarymi wzg�rzami. Niewielka przerwa w ich �a�cuchu sprawia�a, �e morze wdziera�o si� w g��b l�du, tworz�c zatok�, nad kt�r� roz�o�y� si� wspania�y miejski port. Gdy w to p�ne letnie popo�udnie Valentine znalaz� si� na poziomie morza, poczu�, jak owiewa go przybrze�na bryza, jak ch�odzi go i od�wie�a, �agodz�c ca�odzienny upal. Od zachodu nap�ywa�y ju� ku brzegowi k��by mg�y, a powietrze mia�o s�ony posmak, jak gdyby by�o przesi�kni�te wod�, w kt�rej jeszcze przed godzin� p�ywa�y ryby i morskie smoki. Valentine przestraszy� si� rozmiar�w le��cego przed nim miasta. Nie pami�ta�, czy kiedykolwiek widzia� wi�ksze; co prawda, nie pami�ta� r�wnie� wielu innych rzeczy. Tu ko�czy� si� kontynent. Za plecami mia� ca�y Zimroel, a z tego, co wiedzia�, przemierzy� go, rozpoczynaj�c w�dr�wk� od jednego z najwi�kszych wschodnich port�w - od Ni-moya czy te� mo�e Piliploku. Cho� to dziwne: by� za m�ody, by zd��y� odby� tak d�ug� podr�, i to pieszo, bo nie przypomina� sobie, by do dzisiejszego popo�udnia dosiada� jakiegokolwiek wierzchowca. A jednak wprawa, z jak� wskoczy� na szeroki grzbiet konia, �wiadczy�aby o tym, �e przynajmniej pewn� cz�� drogi odby� konno. Mniejsza o to. By� tam, gdzie by�, i nie mia� powodu do niepokoju. Skoro w jaki� bli�ej nieokre�lony spos�b przyby� w to miejsce, pozostanie w nim tak d�ugo, jak d�ugo b�dzie mia� na to ochot�. Nie czu� w sobie takiego g�odu podr�y jak Shanamir. �wiat by� tak rozleg�y, �e nie potrafi� nawet o tym my�le�: trzy wielkie kontynenty, dwa olbrzymie morza, bezmiar przestrzeni, kt�ry dawa� si� w pe�ni obj�� jedynie w snach, a i wtedy cz�� prawdy o nim pozostawa�a nieuchwytna. M�wiono, �e Lord Valentine mieszka w zamku, kt�ry ma osiem tysi�cy lat i w kt�rym co roku przybywa pi�� pokoi. �e ten zamek stoi na g�rze si�gaj�cej nieba, kolonie trzydziestomilowej wysoko�ci. �e na stokach tej g�ry znajduje si� pi��dziesi�t miast tak wielkich jak Pidruid. Nie mie�ci�o si� to w g�owie. �wiat by� zbyt du�y, zbyt stary, zbyt obficie zaludniony jak na jeden ludzki rozum. B�d� mieszka� w mie�cie Pidruid, pomy�la� Valentine, znajd� jaki� spos�b, by zarobi� na jedzenie i kwater�, i b�d� szcz�liwy. - Oczywi�cie nie masz zam�wionego ��ka w �adnej gospodzie - wyrwa� go z zadumy Shanamir. - Oczywi�cie nie mam. - Jak�eby inaczej. A w mie�cie wszystkie gospody s� zaj�te z powodu festynu i obecno�ci Koronala. Gdzie zatem b�dziesz spa�, Valentine? - By�e gdzie. Pod drzewem. Na stercie szmat. W parku. To mi wygl�da na park, ten kawa�ek zieleni z wysokimi drzewami - tam, na prawo. - Czy pami�tasz, co ci m�wi�em o w��cz�gach w Pidruid? Znajd� ci� i zamkn� w lochu na miesi�c, a gdy wypuszcz�, to tylko po to, �eby� sprz�ta� �ajno na ulicach. B�dziesz musia� odk�ada� pieni�dze na zap�acenie grzywny, co przy zarobkach zamiatacza zabierze ci reszt� �ycia. - Sprz�tanie �ajna to przynajmniej sta�e zaj�cie - powiedzia� Valentine, ale nie roz�mieszy� tym Shanamira. - Jest tu gospoda, w kt�rej zatrzymuj� si� kupcy z g�r. Znaj� mnie tam, a raczej mojego ojca. Jako� ci� w niej urz�dzimy. No i co by� zrobi� beze mnie? - Zosta�bym zamiataczem �ajna, nie inaczej. - Wydaje mi si�, �e naprawd� nie mia�by� nic przeciwko temu. - Ch�opiec dotkn�� ucha swego wierzchowca, zatrzymuj�c go w ten spos�b. Spojrza� towarzyszowi podr�y prosto w oczy. - Czy dla ciebie, Valentine, nic na tym �wiecie nie ma znaczenia? Nie mog� ci� rozgry��. Nie wiem, czy jeste� g�upi, czy tylko najbardziej lekkomy�lny ze wszystkich ludzi na Majipoorze. - Sam chcia�bym to wiedzie� - odrzek� Valentine. U st�p wzg�rza g�rska droga do��czy�a do szerokiego go�ci�ca biegn�cego z p�nocy dnem doliny i zakr�caj�cego na zach�d, do Pidruid. Po obu stronach ustawione by�y niskie bia�e s�upki, z wybitym podw�jnym herbem Pontifexa i Koronala - labiryntem i gwiazd�. Nawierzchni� go�ci�ca stanowi�o niebieskoszare tworzywo, elastyczne, lekko spr�ynuj�ce, bez jakichkolwiek p�kni�� czy dziur. Droga by�a doskona�a, bo zrobiono j� zapewne w czasach staro�ytnych, a wszystko, co po nich przetrwa�o, nadal by�o doskona�e. Na przyk�ad wierzchowce. Wci�� st�pa�y niestrudzenie. Owe syntetyczne stworzenia nie wiedzia�y, co to zm�czenie, i mog�y cz�apa� od portu Pidruid do portu Piliplok bez odpoczynku i bez jednej skargi. Od czasu do czasu Shanamir spogl�da� do ty�u, sprawdzaj�c, czy id�c lu�no nie pogubi�y si�, ale one grzecznie tkwi�y w szeregu - t�py pysk za szorstkim ogonem, szorstki ogon przed t�pym pyskiem - tu� przy skraju go�ci�ca. S�o�ce, lekko zamglone, nabiera�o z�ocistych ton�w zachodu. Miasto le�a�o przed nimi jak na d�oni, ale podr�nych zachwyci� widok rosn�cych po obu stronach drogi drzew. By�y wspania�e. Mia�y niebieskawe wysmuk�e pnie, przewy�szaj�ce cz�owieka co najmniej dwudziestokrotnie, a w miejscu koron ogromne, ciemnozielone, l�ni�ce pi�ropusze o d�ugich, w�skich jak sztylety li�ciach i zdumiewaj�cych ki�ciach czerwonych kwiat�w. Te kwiaty p�on�y wzd�u� drogi niczym szpaler latarni morskich. - Co to za drzewa? - spyta� Valentine. - To palmy, kt�re tutaj nazywaj� ognistym deszczem - odpowiedzia� Shanamir. - Pidruid z nich s�ynie. Rosn� tylko na wybrze�u i kwitn� przez jeden tydzie� w roku. Zim� spadaj� z nich cierpkie owoce, z kt�rych robi si� mocne wino. Jutro b�dziesz je pi�. - Koronal wybra� niez�y moment na przyjazd. - My�l�, �e nieprzypadkowo. Szpaler ol�niewaj�cych drzew ci�gn�� si� w niesko�czono��, a oni jechali wzd�u� niego tak d�ugo, a� otwarte pola ust�pi�y miejsca bogatym wiejskim zagrodom, te z kolei podmiejskim terenom o bardziej zwartej i skromniejszej zabudowie, potem pojawi�a si� strefa zakurzonych fabryczek, a� w ko�cu stan�li przed staro�ytnymi murami w�a�ciwego Pidruid, si�gaj�cymi po�owy wysoko�ci ognistych palm. Wykuta w nich brama mia�a kszta�t �uku i by�a zwie�czona starymi blankami. - Brama Falkynkip - obwie�ci� Shanamir. - Wej�cie do Pidruid od strony wschodniej. Za chwil� znajdziemy si� w stolicy. W�r�d milion�w istot, Valentine, wszystkich ras Majipooru - i to nie tylko ludzkich. Nie, tutaj zobaczysz zbiorowisko wszystkiego, co �yje. Skandar�w, Hjort�w, Liimen�w i ca�� reszt�. M�wi si� nawet, �e jest tu ma�a grupa Zmiennokszta�tnych. - Zmiennokszta�tnych? - Tak, to taka stara rasa. Tubylcy. - My nazywamy ich troch� inaczej. - Zdawa�o si�, �e Valentine szuka w pami�ci odpowiedniego s�owa. - Metamorfowie, czy tak? - Tak, to ci sami. S�ysza�em, �e tak nazywaj� ich na wschodzie. Masz dziwny akcent, wiesz o tym? - Nie dziwniejszy od twojego, przyjacielu. - Ale to tw�j akcent brzmi obco. Ja m�wi� normalnie. Ty wymawiasz s�owa w dziwaczny spos�b. My nazywamy ich Metamorfami - powt�rzy�, przedrze�niaj�c Valentine'a. - Czy w taki spos�b m�wi� w Ni-moya? Valentine wzruszy� ramionami. Shanamir ci�gn�� dalej. - Boj� si� ich, tych Zmiennokszta�tnych. Tych Metamorf�w. Nasza planeta by�aby bez nich szcz�liwsza. Czaj� si� wsz�dzie, podszywaj� pod innych, wyrz�dzaj� szkody. Wola�bym, �eby trzymali si� swojego miejsca. - Wi�kszo�� z nich tak w�a�nie robi, nie uwa�asz? - Wi�kszo�� mo�e i tak, ale wiadomo, �e jest ich troch� w ka�dym mie�cie. Mamy przez nich coraz to nowe k�opoty. - Pochyli� si� ku Valentine'owi, schwyci� go za rami� i przyjrza� mu si� badawczo. - Takiego to wsz�dzie mo�na spotka�. Cho�by na grani. Siedzi tam sobie w gor�ce popo�udnie i gapi si� w d� na miasto. - A wi�c my�lisz, �e jestem przebranym Metamorfem? Ch�opiec zachichota�. - To udowodnij, �e nie jeste�! Valentine namy�la� si� chwil�, w jaki by tu spos�b si� broni�, ale nic mu nie przychodzi�o do g�owy. Wobec tego wykrzywi� twarz w potworn� mask�: rozci�gn�� policzki, jakby by�y z gumy, wygi�� usta i wywr�ci� ga�ki oczu. - Oto moje prawdziwe oblicze - powiedzia�. - Rozszyfrowa�e� mnie. - Roze�mieli si� zgodnie i weszli przez Bram� Falkynkip do sto�ecznego miasta Pidruid. Za murami miejskimi wszystko wydawa�o si� starsze. Domy, zbudowane ongi� w osobliwym stylu kanciastych pude�, domy o �cianach pe�nych wybrzusze� od podstaw a� po same dachy, kt�rych dach�wki, przewa�nie z�uszczone i po�amane, by�y poprzerastane wielkimi k�pami pospolitego zielska, potrafi�cego zapu�ci� korzenie w ka�dej szczelinie i w ka�dym skrawku ziemi. W powietrzu wisia�a g�sta mg�a, a pod ni� zapada� ch�odny zmrok, rozjarzony �wiat�ami prawie wszystkich okien. G��wny go�ciniec rozwidla� si� i dzieli� bez ko�ca. Shanamir prowadzi� teraz swoje zwierz�ta w�sk� uliczk�, ale wci�� jeszcze tak�, kt�rej by�y podporz�dkowane inne, jeszcze w�sze. Ulice by�y g�ste od ludzi. T�um dzia�a� na Valentine'a dziwnie niepokoj�co; nie m�g� sobie przypomnie�, by kiedykolwiek mia� tak blisko siebie tak wielu ludzi. Cisn�li si� pod kopyta, cmokali na jego wierzchowca, przepychali si� mi�dzy sob�, poszturchiwali. T�um tragarzy, kupc�w, marynarzy, sprzedawc�w, ludzi z g�r jak Shanamir, prowadz�cych zwierz�ta albo nios�cych na targ swoje wyroby, turyst�w we wspania�ych, skrz�cych si� brokatem szatach. Wsz�dzie pod nogami pl�ta�y si� dzieci. Czas festynu w Pidruid! Z okien wy�szych pi�ter przeci�gni�to w poprzek ulic jaskrawe proporce uszyte ze szkar�atnej tkaniny, ozdobione gwiezdnym herbem i jasnozielonymi napisami pozdrawiaj�cymi i witaj�cymi Lorda Valentine'a, Koronala, w jego najdalej na zach�d wysuni�tej metropolii. - Daleko jeszcze do twojej gospody? - spyta� Valentine. - P� miasta. Jeste� g�odny? - Troch�. Bardziej ni� troch�. Shanamir da� r�k� znak i id�ce za nim zwierz�ta pos�usznie skierowa�y si� w brukowan� uliczk�. Zatrzyma�y si� tam, gdzie im kaza�, pod arkadami, a on zsiadaj�c ze swojego wierzchowca wskaza� Valentine'owi niewielki, lepi�cy si� od brudu stragan po drugiej stronie ulicy. Nad p�on�cym w�glem drzewnym skwiercza�y nadziane na szpikulce kie�baski. Stragan obs�ugiwa� Liimen, przysadzisty, z g�ow� jak obuch, z twarz� szaraw�, dziobat�, w kt�rej, niczym w�gle w kraterze, jarzy�o si� troje oczu. Ch�opiec pokaza� mu co� na migi i Liimen podsun�� im dwa szpikulce z kie�baskami, po czym nape�ni� dwa kufle jasnym, bursztynowym piwem. Valentine wygrzeba� z sakiewki monet� i po�o�y� j� na kontuarze. Moneta by�a solidna, b�yszcz�ca, z karbowanymi brzegami, ale Liimen popatrzy� na ni� tak, jak gdyby Valentine po�o�y� przed nim skorpiona. Shanamir po�piesznie schwyci� monet�, a w zamian za ni� podsun�� Liimenowi jedn� ze swych w�asnych - miedzian�, kanciast�, z wybitym po�rodku tr�jk�tnym otworem. Tamt� zwr�ci� Valentine'owi. Wzi�li swoje porcje i wr�cili do wierzchowc�w. - Czy to by�a z�a moneta? - spyta� Valentine. - M�g�by� za ni� kupi� Liimena, wszystkie jego kie�baski i jeszcze piwa na ca�y miesi�c! Sk�d j� masz? - Jak to sk�d? Z sakiewki! - Jest w niej wi�cej takich? - By� mo�e - odpowiedzia� Valentine. Przyjrza� si� z zainteresowaniem monecie, kt�ra na awersie mia�a wizerunek starego m�czyzny o pos�pnej, zasuszonej twarzy, a na rewersie tryskaj�ce energi� oblicze m�odego. By�o to pi��dziesi�t rojali. - Czy ma zbyt du�� warto��, by j� gdziekolwiek wyda�? - spyta�. - W�a�ciwie, co za ni� mo�na kupi�? - Pi�� moich wierzchowc�w - odpowiedzia� Shanamir. - Noclegi w ksi���cej kwaterze przez rok. Przejazd okr�tem na Alhanroel i z powrotem. Cokolwiek z tych rzeczy, a mo�e nawet wi�cej. Dla wielu z nas by�aby to zap�ata za wielomiesi�czn� prac�. Czy nie masz �adnego poj�cia o cenach? - Na to wygl�da - odpowiedzia� Valentine speszony. - Te kie�baski kosztuj� dziesi�� wag. Sto wag daje jedn� koron�, dziesi�� koron daje rojala, a to jest pi��dziesi�t rojali. Nad��asz za mn�? Rozmieni� ci j� na targu. Tymczasem dobrzej� ukryj. Pidruid to do�� porz�dne miasto, ale z sakiewk� pe�n� takich monet kusisz los. Dlaczego nie powiedzia�e� mi, �e nosisz przy sobie maj�tek? - Shanamir szeroko roz�o�y� r�ce. - Dlatego, �e sam o tym nie wiesz. Tak przypuszczam. Z ciebie wprost bije naiwno��, Valentine. Przy tobie czuj� si� jak m�czyzna, a przecie� jestem ch�opcem. To ty wygl�dasz na dziecko. Co ty w og�le wiesz? Wiesz przynajmniej, ile masz lat? No, ko�cz piwo i ruszamy dalej. Valentine skin�� g�ow�. Sto wag daje koron�, pomy�la�, dziesi�� koron daje rojala. Zacz�� si� r�wnie� zastanawia�, co odpowiedzia�by Shanamirowi, gdyby ten przycisn�� go bardziej pytaj�c o wiek, Dwadzie�cia osiem lat? Trzydzie�ci dwa? Nie mia� poj�cia. A co b�dzie, je�li kto� na serio we�mie go na spytki? Trzydzie�ci dwa, zdecydowa�. To brzmi nie�le. Tak, mam trzydzie�ci dwa lata, dziesi�� koron daje rojala, a ta b�yszcz�ca moneta, na kt�rej widniej� podobizny starego i m�odego m�czyzny, ma warto�� pi��dziesi�ciu rojali. Rozdzia� 3 Droga do gospody Shanamira wiod�a przez sarn �rodek Pidruid, przecinaj�c dzielnice, kt�re mimo p�nej pory wci�� by�y zat�oczone bawi�cymi si� lud�mi. Valentine zapyta�, czy ta wieczorna zabawa jest zwi�zana z wizyt� Koronala, a Shanamir odpowiedzia�, �e nie, �e tak samo jest tu w ka�d� noc, bo przecie� znajduj� si� w g��wnym porcie zachodniego wybrze�a Zimroelu, do kt�rego zawijaj� statki ze wszystkich port�w Majipooru; w porcie, z kt�rego p�ynie si� przez Morze Wewn�trzne na Alhanroel, w podr�, kt�ra poch�ania wi�ksz� cz�� roku i podczas kt�rej handluje si� troch� z nieliczn�, z rzadka rozsian� ludno�ci� Suvraelu, tego wypalonego przez s�o�ce ost�pu Kr�la Sn�w. Wystarczy, pomy�la� Valentine, bo kiedy tylko kto� mu przypomnia� o bezkresie Majipooru, natychmiast czu� si� przyt�oczony ci�arem ca�ego �wiata, cho� wiedzia�, �e to niem�dre uczucie, skoro Majipoor jest jedynie gigantyczn� ba�k� wype�nion� powietrzem. W takim razie sk�d ten o�owiany przyt�aczaj�cy go ci�ar i te chwile nieuzasadnionego przera�enia? Dosy� zmartwie�. Ju� wkr�tce pogr��y si� w sen, a rano dzie� przyniesie nowe niezwyk�e zdarzenia. - Przetniemy teraz Z�oty Plac - obwie�ci� Shanamir - a za nim skr�cimy w Trakt Wodny, kt�ry prowadzi wprost do przystani. Stamt�d do naszej gospody tylko dziesi�� minut. Zobaczysz, plac jest godny podziwu. Rzeczywi�cie, by� godny podziwu. A przynajmniej to, co Valentine zdo�a� zobaczy�: rozleg�a, prostok�tna przestrze�, do�� szeroka, by mog�y tam �wiczy� jednocze�nie dwie armie, otoczona ze wszystkich czterech stron ogromnymi budynkami, kt�rych frontony, pokryte mozaik� z�otych p�ytek, odbija�y teraz �wiat�a pochodni i l�ni�y ja�niej ni� ogniste palmy. Tak, to ju� nie ogniste palmy, to by�o morze ognia. Ale tej nocy nie mo�na by�o przej�� przez plac. Ju� na sto krok�w od wej�cia ze wschodniej strony drog� zamyka� gruby sznur obszyty czerwonym pluszem. Za nim sta�y ubrane w uniformy oddzia�y stra�y przybocznej Koronata: kamienne, pewne siebie twarze, r�ce skrzy�owane na zielono-z�otych kurtkach. Shanamir ze�lizn�� si� z wierzchowca, podbieg� naprz�d i zamieni� z kim� par� s��w. Kiedy wr�ci�, na jego twarzy malowa�a si� z�o��. - Zagrodzili plac zupe�nie. Oby Kr�l Sn�w zes�a� na nich tej nocy okropne sny! - Co si� sta�o? - Koronal rozgo�ci� si� w pa�acu burmistrza - o, w tamtym najwy�szym budynku po drugiej stronie ze z�otymi girlandami na �cianach - i nikogo na plac nie wpuszcz� przez ca�� noc. Nie mo�emy nawet obej�� go doko�a, gdy� ju� od dawna we wszystkich przej�ciach tkwi zbity t�um, czekaj�cy na przelotne cho�by pojawienie si� Lorda Valentine'a. Tak wi�c mamy przed sob� godzin� albo i dwie objazdu. Prze�yjemy to, w ko�cu sen nie jest dzisiaj najwa�niejszy. Ale popatrz, oto i on! Valentine pod��y� wzrokiem za r�k� Shanamira. Na balkonie, zawieszonym wysoko na frontowej �cianie pa�acu burmistrza, pokaza�y si� jakie� sylwetki. Z tej odleg�o�ci wygl�da�y niczym myszy, lecz takie myszy, od kt�rych bi�o dostoje�stwo i majestat, myszy ubrane we wspania�e szaty. To Valentine wdzia� nawet z daleka. Wzrok wszystkich przyci�ga� ciemnow�osy m�czyzna, chyba brodaty, w ci�kim, lamowanym futrem bia�ym p�aszczu narzuconym na zielony, a mo�e niebieski kubrak. Koronal sta� z przodu balkonu i wyci�ga� r�ce w stron� zgromadzonego w oddali t�umu, kt�ry uni�s� palce rozczapierzone w znak gwiazdy i wykrzykiwa� raz po raz jego imi�: - Valentine! Valentine! Lord Valentine! Shanamir, wyci�gaj�c szyj�, aby lepiej widzie�, r�wnie� krzycza�: - Valentine! Lord Valentine! Valentine'a ogarn�a fala niech�ci. - Co� podobnego! - mrukn�� pod nosem. - Rycz� tak, jakby by� jakim� b�stwem, kt�re we w�asnej osobie zst�pi�o do Pidruid na obiad. A przecie� jest tylko cz�owiekiem. Kiedy kiszki ma pe�ne, to je opr�nia, nie mam racji? Shanamir a� zamruga� oczami. - Co ty m�wisz. Przecie� to Koronal. - Dla mnie on nic nie znaczy, chocia� ja dla niego jeszcze mniej. - Przecie� on tu rz�dzi. Wymierza sprawiedliwo��. Nie dopuszcza do chaosu. Sam to powiedzia�e�. Czy� nie jest godny szacunku? - Szacunku, tak. Ale nie boskiej czci. - Boska cze�� oddawana kr�lom nie jest niczym nowym. Ojciec opowiada� mi o dawnych czasach. Nawet kiedy istnia�a Stara Ziemia, zawsze byli na niej kr�lowie i za�o�� si�, �e zawsze ich czczono, i to w spos�b du�o bardziej ba�wochwalczy ni� czyni� to zebrani tu dzisiejszej nocy. - A czasami tych kr�l�w topili niewolnicy, truli ministrowie, dusi�y �ony, a jeszcze innych obalali ludzie, kt�rzy tylko udawali, �e im s�u��. A ju� na pewno wszyscy kr�lowie umarli, zostali pogrzebani i zapomniani. - Valentine poczu�, jak ogarnia go fala nag�ego gniewu. Splun�� z niesmakiem. - Wiele narod�w na Starej Ziemi w og�le ich nie mia�o. Dlaczego my, na Majipoorze, nie mogliby�my si� obej�� bez w�adc�w? Ci kosztowni koronalowie, ukrywaj�cy si� w labiryncie tajemniczy Pontifex albo tamten na Suvraelu, zsy�aj�cy z�e sny - nie, Shanamirze, mo�e jestem zbyt g�upi, by cokolwiek zrozumie�, ale naprawd� nie widz� w tym �adnego sensu. Te pe�ne zachwytu okrzyki to przecie� czyste szale�stwo! Id� o zak�ad, �e nikt ich nie wznosi, kiedy burmistrz Pidruid przeje�d�a przez ulice. - Kr�lowie s� potrzebni - obstawa� przy swoim Shanamir. - �wiat jest zbyt du�y, by rz�dzili nim wy��cznie burmistrzowie. Aby utrzyma� og�lny �ad, potrzebujemy wielkich i przemawiaj�cych do ludzi symboli, monarch�w podobnych bogom. Patrz! - Ch�opiec wskaza� na balkon. - Tam wysoko, ta ma�a posta� w bia�ej szacie, to Koronal Majipooru. Czy kiedy na niego patrzysz, nie czujesz na plecach dreszczu? - Nie, nie czuj�. - Czy nie pora�a ci� �wiadomo��, �e na �wiecie �yje dwadzie�cia miliard�w ludzi i tylko jeden Koronal, �e w�a�nie jego widzisz tej nocy na w�asne oczy, �e prawdopodobnie nigdy wi�cej go ju� nie zobaczysz? Nie czujesz �adnego l�ku? - Nie czuj�. - Dziwny jeste�, Valentine. Jeszcze nigdy nie spotka�em kogo� takiego jak ty. Jak mo�na by� nieczu�ym na widok Koronala? - Jak wida�, mo�na - odrzek� Valentine, wzruszaj�c ramionami. - Chod�my ju� st�d. Ten t�um mnie m�czy. Lepiej poszukajmy gospody. Rozpocz�li d�ug�, mozoln� w�dr�wk�, gdy� uliczki zbiegaj�ce si� na placu by�y poprzecinane wieloma innymi i by trafi� na biegn�c� w kierunku zachodnim, Shanamir musia� wci�� zatacza� ko�a, coraz to szersze, a gdziekolwiek si� skierowali, towarzyszy� im jednostajny stukot ko�skich kopyt. W ko�cu uda�o im si� wydosta� z dzielnicy pi�knych hoteli i jeszcze pi�kniejszych sklep�w i po przejechaniu mi�dzy mrocznymi sk�adami i magazynami znale�li si� na nabrze�u portowym, a po chwili trafili na naruszon� z�bem czasu gospod�, z poczernia�ymi, wypaczonymi �cianami i postrz�pion� strzech�. Shanamir wprowadzi� swoje zwierz�ta do stajni znajduj�cej si� na ty�ach podw�rza i znikn�� w mieszkaniu gospodarza, zostawiaj�c Valentine'a samego w ciemno�ciach. Czekaj�c na ch�opca Valentine wci�� jeszcze s�ysza� - cho� mo�e tylko tak mu si� zdawa�o - niewyra�ne, st�umione odleg�o�ci� okrzyki: - Valentine... Valentine... Lord Valentine! - Nie robi�o na nim wra�enia, �e posp�lstwo z ulicy powtarza jego imi�. To by�o imi� tamtego. Wreszcie spostrzeg� biegn�cego przez podw�rze Shanamira. - Za�atwione. Daj mi troch� pieni�dzy. - Pi��dziesi�tk�? - Mniej, znacznie mniej. P� korony albo co� ko�o tego. Valentine wysup�a� z sakiewki jakie� monety, przyjrza� si� im w nik�ym �wietle lampy i wr�czy� ch�opcu kilka wytartych sztuk. - Za kwater�? - spyta�. - �eby przekupi� od�wiernego - odpowiedzia� Shanamir. - Tej nocy ci�ko o miejsce do spania. Gdy si� wci�niesz w jaki� k�t, to innym b�dzie cia�niej. Musimy mie� od�wiernego po naszej stronie na wypadek, gdyby kto� si� poskar�y�. Chod� i nie odzywaj si�. W �rodku pachnia�o morskim powietrzem i ple�ni�. Na �awce, niczym olbrzymia ropucha, siedzia� Hjort o t�ustej szarawej twarzy i zabawia� si� uk�adaniem kart do gry. Szorstkosk�ra istota ledwie na nich spojrza�a. Shanamir po�o�y� przed nim monet�, na co jedyn� reakcj� by�o lekkie kiwni�cie g�ow� w kierunku d�ugiego, w�skiego pokoju, pozbawionego okien i o�wietlonego niewyra�nym czerwonawym �wiat�em trzech zawieszonych u sufitu lamp. Na pod�odze le�a�y materace, jeden obok drugiego; prawie wszystkie by�y zaj�te. - Tutaj - powiedzia� Shanamir, tr�caj�c jeden czubkiem buta. Zdj�� szybko wierzchnie ubranie i po�o�y� si�, zostawiaj�c troch� miejsca dla Valentine'a. - Przyjemnych sn�w. - Przyjemnych sn�w - odpowiedzia� Valentine. Pozby� si� but�w i wierzchniego ubrania i zwali� si� ci�ko obok ch�opca. Odleg�e okrzyki wci�� d�wi�cza�y mu w uszach, a mo�e raczej hucza�y w g�owie. Dopiero teraz poczu� zm�czenie minionym dniem. Je�li nawiedz� go marzenia senne, to chcia�by je zapami�ta� i zrozumie� ich znaczenie, ale najpierw powinien pogr��y� si� w g��bokim �nie - takim, jaki sp�ywa na cz�owieka kompletnie wyczerpanego. A rankiem? Nowy dzie�. Wszystko mo�e si� zdarzy�. Wszystko. Rozdzia� 4 Oczywi�cie, sen si� zjawi�, przyszed� z samej g��bi nocy. Valentine, tak jak to robi� od dzieci�stwa, i tym razem jak gdyby z boku obserwowa� rozw�j wydarze�. Sny, zawieraj�ce w sobie przes�ania od pot�g rz�dz�cych �wiatem i kieruj�cych �yciem ka�dego cz�owieka, objawiaj� najg��biej ukryt� prawd�, wi�c je�li kto� je lekcewa�y, posypuje niem�drze. Sen zatem trwa�, a Valentine przemierza� rozleg�� purpurow� r�wnin� pod zgubnym purpurowym niebem, na kt�rym wisia�a olbrzymia kula bursztynowego s�o�ca. By� sam, mia� wymizerowan� twarz i przekrwione, zm�czone oczy. Gdy tak szed�, ziemia pod jego stopami zacz�a gro�nie p�ka�, a z pomara�czowych szczelin, niczym spr�ynuj�ce zabawki z pude�ek, wyskakiwa�y jakie� stworzenia, spogl�da�y na Valentine'a, �mia�y mu si� zjadliwie w twarz, po czym wskakiwa�y z powrotem do pomara�czowego wn�trza, ziemia za� zn�w zamyka�a si� nad nimi. I to wszystko. Sen by� nietypowy, gdy� nie rozwin�a si� w nim �adna akcja ani nie mia� ko�cowego przes�ania. Stanowi� zaledwie obraz, niezrozumia�� scen� wyci�t� z wi�kszego malowid�a, jeszcze nie w ca�o�ci przed nim ods�oni�tego. Nie potrafi�by nawet powiedzie�, czy zes�a�a go Pani, b�ogos�awiona w�adczyni Wyspy Snu, czy niech�tny ludziom Kr�l Sn�w. Le�a� na p� przebudzony, z przejmuj�cym wra�eniem, �e oddzielono go od w�asnego wn�trza i �e unosi si� bezw�adnie na falach, niezdolny nawet do zrozumienia m�dro�ci sn�w, tak jakby by� obecny na tym �wiecie zaledwie od przedwczoraj. Zasn�� ponownie, tym razem g��boko i tylko ha�a�liwy stukot kropel przelotnego deszczu przywr�ci� go na chwil� do �wiadomo�ci, Na dobre obudzi�o go dopiero �wiat�o wczesnego poranka, ciep�e, z�ocistozielone, s�cz�ce si� przez otwarte na kontu korytarza drzwi. Shanamir gdzie� przepad�. Poza chrapi�c� w g��bi pokoju par� Valentine by� sam. Wsta� z materaca, przeci�gn�� si�, rozlu�ni� mi�nie r�k i n�g. Umy� si� w stoj�cej pod �cian� misce z wod�, potem ubra� si� i czuj�c przyp�yw energii wyszed� na podw�rze, got�w przyj�� wszelkie wyzwania nadchodz�cego dnia. Ranne powietrze by�o ci�kie od wilgoci, ale po nocnych mg�ach nie zosta�o ani �ladu, a z bezchmurnego nieba nawet o tak wczesnym poranku la� si� na ziemi� s�oneczny �ar. Na podw�rzu ros�y trzy olbrzymie winoro�le, ka�da pn�ca si� po innej �cianie, z s�katymi, zdrewnia�ymi pniami, grubszymi od bioder m�czyzny, pokryte g�szczem ciemnobr�zowych, szuflowatych li�ci, w�r�d kt�rych �wie�� czerwieni� po�yskiwa�y m�ode p�dy. Winoro�l kwit�a krzykliwie ��tymi, pozwijanymi w tr�bki kwiatami, ale jednocze�nie d�wiga�a ju� ci�kie ki�cie dojrzewaj�cych owoc�w, niebieskich z matowym, bia�awym nalotem, l�ni�cych po nocy kroplami rosy. Valentine skubn�� jedn� jagod�. By�a s�odko-cierpka jak m�ode wino. Si�gn�� po drug�, potem po trzeci�, rozsmakowuj�c si� coraz bardziej w cierpko�ci owoc�w. Kr���c po podw�rzu zajrza� do stajni, w kt�rej wierzchowce Shanamira spokojnie chrupa�y sieczk�, ale ch�opca przy nich nie by�o. Zaj�ty interesami, pomy�la� Valentine. Opu�ci� stajni� i dalej wa��sa� si� po podw�rzu, ale kiedy poczu� zapach sma�onej ryby, kiszki skr�ci� mu g��d. Pchn�� ko�lawe drzwi i znalaz� si� w kuchni, gdzie ma�y, wygl�daj�cy na znu�onego m�czyzna gotowa� �niadanie dla go�ci. Kucharz spojrza� na Valentine'a oboj�tnie. - Czy nie przychodz� za p�no? - spyta� grzecznie Valentine. - Siadaj. Ryba i piwo, trzydzie�ci wag. Valentine wygrzeba� p�koron�wk� i po�o�y� j� na piecu. Kucharz pchn�� w jego stron� par� miedziak�w i rzuci� na patelni� nast�pny kawa�ek ryby. Valentine usiad� pod �cian�. Kilku biesiadnik�w podnios�o si� do wyj�cia. Kobieta, kt�ra siedzia�a przy ich stole, m�oda i gibka, z ciasno upi�tymi czarnymi w�osami, przystan�a, przechodz�c ko�o niego. - Piwo jest w tamtym dzbanie - powiedzia�a. - We� sobie sam. - Dzi�kuj� - odrzek� Valentine, ale ona by�a ju� za drzwiami. Nape�ni� kufel ci�kim, m�tnym p�ynem i w tej samej chwili kucharz poda� mu chrupk�, pachn�c� ryb�. Valentine zjad� j� w mgnieniu oka. - Mo�na jeszcze? - spyta�. Znu�ony m�czyzna spe�ni� jego pro�b� z kwa�n� min�. Jedz�c �niadanie Valentine czu�, �e siedz�cy przy nast�pnym stole go��, t�usty Hjort o nad�tej twarzy, dziobatej popielatej sk�rze i du�ych wy�upiastych oczach, przygl�da mu si� bacznie ca�y czas. Ten osobliwy nadz�r nie dawa� mu spokoju. Wreszcie nie wytrzyma� i spojrza� tamtemu prosto w twarz. Hjort zamruga� i odwr�ci� wzrok. Jednak ciekawo�� zwyci�y�a, bo po chwili, nie kryj�c ju� swego zainteresowania, zapyta�: - Od niedawna tu jeste�, prawda? - Tak, od ostatniej nocy. - A na d�ugo przybywasz? - Przynajmniej na czas festynu. W tym Hjorcie by�o co�, co mu si� nie podoba�o. Nic chodzi�o o wygl�d, typowy przecie� dla tych opas�ych istot z nad�tymi g�bami. Ten by� niegrzeczny, to si� wyczuwa�o. Hjortowie nie ponosili odpowiedzialno�ci za sw�j wygl�d. Im pewnie nie przypada�y do gustu istoty ludzkie - stwory blade, ko�ciste, o obrzydliwie g�adkiej sk�rze. Mo�e irytowa�y go natr�tne spojrzenia. Mo�e nadmiar pomara�czowego pigmentu na mi�sistym obliczu intruza. Mo�e. Tak czy inaczej, Valentine by� zaniepokojony. Zdaj�c sobie spraw�, �e nie jest zbyt towarzyski, postanowi� wyj�� Hjortowi naprzeciw i obdarzy� go ch�odnym u�miechem. - Mam na imi� Valentine. Jestem z Ni-moya. - Kawa� drogi - powiedzia� Hjort, �uj�c ha�a�liwie. - Mieszkasz gdzie� w pobli�u? - Na po�udnie od Pidruid. Niedaleko. Vinorkis jestem. Handluj� sk�rami haigusa - odpowiedzia� Hjort i zaj�� si� krajaniem swojej porcji. - Po chwili jednak zn�w wlepi� rybie oczy w twarz Valentine'a. - Podr�ujesz z ch�opcem? - Niezupe�nie. Spotka�em go w drodze do Pidruid. Hjort pokiwa� g�ow�. - Wracasz do Ni-moya po festynie? Ten zalew pyta� stawa� si� dla Valentine'a coraz bardziej dokuczliwy. Jednak powstrzyma� si� z nieuprzejm� odpowiedzi�. - Nie jestem jeszcze pewien - mrukn��. - Zostajesz tu? Valentine wzruszy� ramionami. - Naprawd� nie mam jeszcze �adnych plan�w. - Hrn... - mrukn�� Hjort. - Niez�y spos�b na �ycie. Trudno s�dzi� po bezbarwnym tonie wypowiedzi, czy by�a to pochwa�a, czy uszczypliwa krytyka. Ale Valentine nie dba� o to. Z towarzyskich powinno�ci wywi�za� si� ju� w wystarczaj�cy spos�b. Hjort r�wnie� zdawa� si� nie mie� nic wi�cej do powiedzenia. Sko�czy� �niadanie, odepchn�� z ha�asem krzes�o i na sw�j niezgrabny hjortowy spos�b pokoleba� si� do drzwi, rzucaj�c na odchodnym: - Trzeba teraz p�j�� na targ i si� rozejrze�. Valentine te� opu�ci� kuchni�. Wyszed� na podw�rze, gdzie w�a�nie toczy�a si� dziwna gra. W odleg�ym k�cie, pod �cian�, o�miu graczy rzuca�o do siebie sztyletami. Sze�ciu z nich by�o Skandarami, gburowatymi, wielkimi kud�atymi stworzeniami o szarej sk�rze i czterech ramionach. Dwoje pozosta�ych by�o lud�mi. Valentine widzia� ich ju� przy �niadaniu: szczup�a ciemnow�osa dziewczyna i drobny, niski m�czyzna o surowym spojrzeniu, z niezwykle jasn� sk�r� i d�ugimi bia�ymi w�osami. Sztylety przecina�y powietrze z zadziwiaj�c� pr�dko�ci�, l�ni�c stal� w promieniach porannego s�o�ca. Na twarzach rzucaj�cych malowa�o si� wielkie skupienie. Nikt si� nie myli�, nikt nie chwyta� za ostrze. Valentine nie by� nawet w stanie policzy� sztylet�w, gdy� zdawa�o mu si�, �e wszystkie jednocze�nie s� w powietrzu i �e ka�dy gracz zawsze trzyma jeden w r�ku. �onglerzy, pomy�la� Valentine, kt�rzy doskonal� swoje rzemios�o przed wyst�pami na festynie. Wielcy Skandarzy zadziwiali niezwyk�� koordynacj� ruch�w, ale m�czyzna i kobieta wcale im nie ust�powali. Valentine zatrzyma� si� w bezpiecznej odleg�o�ci i z zachwytem obserwowa� lataj�ce w powietrzu sztylety. Jeden z uczestnicz�cych w zabawie Skandar�w zawo�a� "Hop!" i zmieniono formu�� gry. Sze�ciu obcych zacz�o rzuca� do siebie w parach, coraz to podwajaj�c pr�dko��, a dwoje �udzi odesz�o tymczasem na bok. Dziewczyna u�miechn�a si� do Valentine'a zach�caj�co. - Hej, do��cz do nas! - Co takiego?! - Zagraj z nami! - Jej oczy skrzy�y si� zaczepnie. - To raczej niebezpieczna gra. - Ka�da naprawd� dobra gra jest niebezpieczna. Trzymaj! - Cisn�a w niego sztyletem bez najmniejszego ostrze�enia. - Jak ci na imi�, cz�owieku? - Valentine - odpowiedzia�, desperacko chwytaj�c r�koje�� przelatuj�cego mu obok ucha sztyletu. - Niez�y chwyt - zauwa�y� bia�ow�osy m�czyzna. - �ap ten! Valentine za�mia� si� i chwyci� drugi sztylet. Sze�ciu Skandal�w, ca�kowicie ignoruj�c bawi�cych si� obok ludzi, nadal przerzuca�o si� po�yskliw� broni�. - No, a teraz odrzu�! -zawo�a�a dziewczyna. Valentine boj�c si� j� zrani�, cisn�� sztyletem ostro�nie, wi�c ten, po zatoczeniu niewielkiego �uku, upad� u jej st�p. - Sta� ci� na wi�cej - powiedzia�a z przek�sem. - Przepraszam - mrukn�� z cicha. Tym razem rzuci� sztylet z wi�ksz� energi�, a ona chwyci�a go spokojnie, wzi�a drugi z r�k bia�ow�osego i pos�a�a oba kolejno ku Valentine'owi. Nie mia� czasu na my�lenie. Trzask, trzask - i ju� je trzyma�. - Uwaga! - zawo�a�. Cisn�� jednym ze sztylet�w w dziewczyn�, chwyci� drugi, nadlatuj�cy od strony bia�ow�osego �onglera, wys�a� trzeci w powietrze, a ju� zbli�a� si� nast�pny, po nim nast�pny - westchn�� tylko widz�c, �e nie s� to sztylety s�u��ce do zabawy, o st�pionych ostrzach, lecz nie mia� czasu na my�lenie: sztylety kr��y�y nieustannie. Z wolna chwyta� rytm. By� skupiony i czujny, porusza� si� miarowo, �api�c, rzucaj�c, chwyt - rzut. Valentine poj�� szybko, �e prawdziwy �ongler powinien u�ywa� obu r�k jednocze�nie, ale on nie by� �onglerem, potrafi� tylko koordynowa� �apanie i rzucanie. To przynajmniej robi� dobrze. Zastanawia� si�, kiedy pope�ni nieunikniony b��d i sztylet zamiast w d�oni wyl�duje w jego ciele. Tempo ros�o. S�ysza� �miech �ongler�w i �mia� si� razem z nimi, lecz nadal robi� to, co do niego nale�a�o. Chwyta� i rzuca�. Zabawa trwa�a dobre dwie, trzy minuty, a� wreszcie z wysi�ku zacz�� traci� refleks. W tym momencie nale�a�o przerwa�. Nie odrzuca� ju� schwytanych sztylet�w, tylko upuszcza� je kolejno, a� wszystkie trzy znalaz�y si� u jego st�p. Pochyli� si�, ci�ko oddychaj�c, i poklepa� si� po udach. Koniec zabawy. Para �ongler�w bi�a brawo. W�r�d Skandar�w nadal gro�nie wirowa�y ostrza, ale kiedy jeden z nich krzykn�� nast�pne "Hop!", sekstet obcych zgarn�� fruwaj�c� przedtem w powietrzu bro� i oddali� si� bez s�owa w kierunku kwater. Dziewczyna podbieg�a do Valentine'a. - Nazywam si� Carabella - przedstawi�a si�. Nie by�a wy�sza od Shanamira, z dziewczynki sta�a si� kobiet� nie dawniej ni� par� lat temu. Jej drobne, gibkie cia�o kipia�o niepohamowan� �ywotno�ci�. Mia�a na sobie jasnozielony opi�ty kaftanik, a na szyi potr�jny sznur wypolerowanych muszli quanna. Jej oczy by�y tak samo czarne jak w�osy, a u�miech ciep�y i zach�caj�cy. - Gdzie do tej pory �onglowa�e�, kolego? - Nigdzie - odpowiedzia� Valentine. Przeci�gn�� r�k� po spoconym czole. - To zbyt niebezpieczna rozrywka. Nie wiem, w jaki spos�b wyszed�em z tego ca�o. - Nigdzie?! - wykrzykn�� bia�ow�osy. - Nigdy przedtem? A wi�c by� to pokaz twoich wrodzonych zdolno�ci? - Mo�na by tak powiedzie� - rzek� Valentine wzruszaj�c ramionami. - I my mamy w to uwierzy�? - bia�ow�osy nie m�g� si� nadziwi�. - Chyba tak - odpowiedzia�a za niego Carabella. - By� �wietny, to prawda, ale brak mu wprawy. Czy zauwa�y�e�, jak goni� r�kami sztylety, to tu, to tam, troch� za nerwowo, troch� za skwapliwie, nie mog�c si� doczeka�, kiedy r�koje�� sama znajdzie si� na w�a�ciwym miejscu? A te jego rzuty - czy nie by�y zbyt po�pieszne, zbyt gwa�towne? Kto�, kto ma jakie takie do�wiadczenie, nie potrafi udawa� podobnej niezr�czno�ci. On te� by nie potrafi�. Ten Valentine ma dobre oko, Sleecie, ale m�wi prawd�. Nigdy jeszcze nie rzuca� sztyletem. - On ma co� wi�cej ni� dobre oko - mrukn�� Sleet. - Ma refleks do pozazdroszczenia. Ma talent. - Sk�d jeste�? - spyta�a Carabella. - Ze wschodu - odpowiedzia� wymijaj�co Valentine. - Tak my�la�am. Wymawiasz s�owa w nieco dziwny spos�b. Przybywasz z Yelathys? Z Khyntor? - Tak, z tamtych stron. Carabella i Sleet zauwa�yli te wymijaj�ce odpowiedzi. Popatrzyli na siebie. Valentine tymczasem zastanawia� si�, czy to ojciec i c�rka. Raczej nie. Sleet wcale nie by� tak stary, jak wygl�da�. W �rednim wieku, zgoda, ale nie stary. To tylko biel w�os�w i blado�� sk�ry tak go postarza�y. By� szczup�ym, �ylastym m�czyzn�, mia� w�skie wargi i kr�tk� szpiczast� bia�� brod�. Blizna, cho� dawno zagojona, nadal znaczy�a mu policzek. - My jeste�my z po�udnia, ja z Tilomon, a Sleet z Narabalu - odezwa�a si� Carabella po chwili milczenia. - Przyjechali�cie tu, �eby wyst�pi� na festynie Koronala? - Tak, i zaanga�owali�my si� w�a�nie do grupy Skandara Zalzana Kavola, kt�ry potrzebuje istot ludzkich, �eby by� w zgodzie z ostatnim dekretem Koronala. A ty? Co ci� sprowadza do Pidruid? - Te� festyn - powiedzia� Valentine. - Chcesz tu ubi� jaki� interes? - Nie, chc� tylko popatrze� na zawody i na wielk� parad�. Sleet za�mia� si� znacz�co. - Nie musisz si� nas wstydzi�, przyjacielu. To naprawd� �adna ha�ba sprzedawa� wierzchowce na targu. Widzieli�my ci� w nocy, kiedy przyjecha�e� z ch�opcem. - Nie - odrzek� Valentine. - Tego m�odego pastucha spotka�em nie dalej jak wczoraj w pobli�u miasta. Skorzysta�em z jego towarzystwa, bo jestem tu obcy. Nie zajmuj� si� handlem. W drzwiach gospody pojawi� si� jeden ze Skandar�w. By� to stw�r o po�ow� wy�szy od Valentine'a, pot�ny i oci�a�y, z szerokimi szcz�kami, z wyrazem dziko�ci w w�skich ��tych oczach. Cztery ramiona zwisa�y a� za kolana i ko�czy�y si� d�o�mi wielkimi jak grabie. - Do �rodka! - zawo�a� szorstko. Sleet zasalutowa� i pu�ci� si� biegiem. Carabella zwleka�a chwil�, przygl�daj�c si� z u�miechem Valentine'owi. - Jeste� kim� niezwyk�ym - powiedzia�a. - Z pewno�ci� nie k�amiesz, ale nic z tego, co m�wisz, nie brzmi prawdziwie. My�l�, �e sam niewiele wiesz o w�asnej duszy. Podobasz mi si�. Rozsiewasz wok� dziwn� aur�; promieniujesz niewinno�ci�, naiwno�ci�, ciep�em. A mo�e czym� innym. Sama nie wiem. - Nie�mia�o dotkn�a jego ramienia. - Naprawd�, podobasz mi si�. Mo�e jeszcze zagramy razem. I ju� jej nie by�o. Pop�dzi�a za Sleetem. Zosta� sam; nigdzie te� nie by�o wida� Shanamira. Nieoczekiwanie dla samego siebie zapragn�� sp�dzi� ca�y dzie� z �onglerami, zw�aszcza z Carabell�, cho� wiedzia�, �e to niemo�liwe. By� wczesny ranek. Co ma pocz�� ze sob� przez ca�y d�ugi dzie�? Ostatecznie, pozosta�o mu Pidruid. Ruszy� kr�tymi ulicami, g�sto zas�anymi listowiem. Bujna winoro�l i drzewa z grubymi zwisaj�cymi konarami krzewi�y si�, gdzie tylko mog�y. Dobrze, jak wida�, s�u�y�a im wilgo� i ciep�e morskie powietrze. Gdzie� z daleka dobiega�y d�wi�ki orkiestry, graj�cej weso��, cho� chyba nazbyt piskliw� melodi�. Muzyka to przycicha�a, to rozbrzmiewa�a na nowo. By� mo�e orkiestra przeprowadza�a pr�b� przed wielk� parad�. Rynsztokiem sp�ywa� strumie� spienionej wody. Brodzi�y w nim zdzicza�e miejskie zwierz�ta - mintuny, psy mangi i nawet ma�e drole z perkatymi nosami. W tak ruchliwym mie�cie jak Pidruid wszyscy byli zaj�ci, ka�dy cz�owiek i ka�de stworzenie, nawet zab��kane zwierz�ta mia�y co� wa�nego do roboty, no i oczywi�cie wszyscy si� niezmiernie �pieszyli. Wszyscy