5341
Szczegóły |
Tytuł |
5341 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5341 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5341 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5341 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STANIS�AW PAGACZEWSKI
G�bka i lataj�ce talerze
Rozdzia� I
BARDZO D�UGA NOC
Naprz�d spad�o kilka kropli jakiego� p�ynu, a potem puszka po makrelach w oleju.
O
tym, �e to by�y makrele, a nie �ledzie w sosie w�gierskim, przekona� si�
profesor G�bka przy
pomocy latarki elektrycznej, kt�r� namaca� w kieszeni skafandra. Jedna z kropli
zwil�y�a
zeschni�te wargi profesora. Obliza� si� i poczu� w ustach smak piwa.
Nie spa� ju� od pewnego czasu, lecz le�a� z zamkni�tymi oczyma, usi�uj�c sobie
przypomnie�, sk�d si� tu wzi��. Mimo grobowych ciemno�ci jedno by�o jasne: nie
spoczywa�
w swym w�asnym ��ku, tylko na twardej i nier�wnej powierzchni, przypominaj�cej
dno
jaskini. Nie mia� na sobie pi�amy, lecz puchowy skafander z kapturem. Zdr�twia�e
od
d�ugiego bezruchu nogi tkwi�y w spodniach, kt�rych nogawki gin�y w cholewach
gumowych
but�w.
Nie ulega w�tpliwo�ci - my�la� profesor - �e jestem w ciemnym pomieszczeniu,
kt�re
nie ma okien, ale za to jaki� otw�r, przez kt�ry wpadaj� puszki z konserw
rybnych. C� by to
mog�o by� za miejsce? Chyba nie Smocza Jama...
I nagle uderzy� si� d�oni� w czo�o.
- Ju� wiem! �e te� wcze�niej na to nie wpad�em.
W tej samej chwili szarpn�a nim trwoga o przyjaci�. Snop �wiat�a omi�t� skaln�
pieczar�, pe�n� ostrych wyst�p�w, p�ek, gzyms�w, o stropie usianym
stalaktytami. Na prawo
od profesora le�a� Smok z g�ow� opart� na kamieniu, na lewo za� mistrz
Bartolini,
pochrapuj�cy z lekka przez p�otwarte usta. Nieco dalej widnia�a sylwetka
ksi�cia Kraka,
le��cego na wznak, z szeroko roz�o�onymi r�kami. W �wietle latarki b�ysn�� z�oty
�a�cuch, z
kt�rym ksi��� nigdy si� nie rozstawa�.
Profesor zerwa� si� i z wielkim trudem zrobi� kilka krok�w na zesztywnia�ych
nogach.
Bola�y go wszystkie stawy i mi�nie. Wykona� szereg g��bokich wdech�w i ku swemu
zdumieniu poczu� zapach fio�k�w.
Sk�d by si� tu wzi�y fio�ki? - pomy�la� z niedowierzaniem. - To przecie�
niemo�liwe,
�eby w tej ciemno�ci mog�y istnie� jakiekolwiek kwiaty. Mo�e to z�udzenie?
Podszed� do Smoka.
- Hej, hej, obud� si�, stary! - zawo�a� ci�gn�c go za rami�.
Smok usiad� i otworzy� oczy.
- Co si� dzieje?
- Pospali�my si� jak sus�y - odpar� profesor i skierowa� si� ku Bartoliniemu. Z
obudzeniem kucharza i ksi�cia nie posz�o tak �atwo, ale po d�u�szej chwili i oni
przetarli
zaspane oczy, ziewaj�c przy tym od ucha do ucha.
- Kt�ra godzina? - zapyta� Krak.
- Za pi�tna�cie czwarta - odpar� profesor. - Ale zdaje mi si�, �e zegarek stoi.
Smok rozprostowa� ramiona.
- Ju� dawno si� tak nie wyspa�em - rzek� z zadowoleniem. - Chyba z dwana�cie
godzin...
Profesor nic nie odpowiedzia�, tylko za�o�y� na nos okulary i pochyli� si� nad
puszk�.
Przy�wiecaj�c z bliska latark� odczyta� znajduj�cy si� na niej napis: MAKRELA W
OLEJU
AROMATYZOWANYM.
- Dobra rzecz - mlasn�� Bartolini. Profesor czyta� dalej:
- Surowce: ryby, olej ro�linny, ocet, przyprawy... Sp�dzielnia Pracy
Rybo��wstwa i
Przetw�rstwa Rybnego �Certa� w Szczecinie... Cena 11 z�otych, data produkcji...
Nagle przerwa� i przez chwil� przygl�da� si� puszce z niedowierzaniem i g��bok�
uwag�, o czym �wiadczy�y zmarszczki, kt�re zarysowa�y si� na jego czole.
- Co ci� tak zatka�o? - zapyta� ksi���, masuj�c sobie zesztywnia�e kolana. -
Puszka jak
puszka. Zdaje si�, �e wczoraj jedli�my jakie� konserwy.
- To nie nasza puszka - rzek� profesor g�osem, w kt�rym d�wi�cza�a niezwyk�a
powaga. - S�uchajcie: data produkcji 15 III 1978.
- Co? Jaki?
- Tysi�c dziewi��set siedemdziesi�ty �smy - powt�rzy� profesor.
- Co� ty... - mrukn�� ksi���.
- Wcale nie �artuj�. Tu jest wyra�nie napisane 1978 r. A kt�ry rok mamy obecnie?
- Siedemset siedemdziesi�ty �smy - rzek� Bartolini. - Pami�tam dobrze, bo to
dwudziesta rocznica mojego �lubu z Balbink�. Czy te rybki nie s� przypadkiem
nie�wie�e?
Profesor pokiwa� g�ow� przecz�co.
- Nie, moi drodzy, wystarczy pow�cha� to, co w puszce zosta�o. Obawiam si�, �e
to
my jeste�my bardzo, ale to bardzo starzy. Starsi o tysi�c dwie�cie lat od
chwili, gdy
wybrali�my si� na inspekcj� garnizonu �pi�cych Rycerzy w G�rach Skalistego
Po�udnia.
W g��bokiej ciszy, jaka zapad�a po tych s�owach, zrodzi� si� nagle daleki gwar i
stukot
licznych krok�w. Jak na komend� podnie�li g�owy, bo owe dziwne odg�osy
dolatywa�y z
g�rnej cz�ci jaskini.
- Pst - szepn�� Smok i nadstawi� swe ogromne uszy, przypominaj�ce do z�udzenia
anteny radaru. - Nic teraz nie m�wcie.
Wstrzymali oddechy.
- Tak - stwierdzi� Smok po chwili. - Tam, nad nami, idzie du�o ludzi. Kto� gra
na
gitarze. S�ysza�em nawet s�owa piosenki �piewanej przez m�ode g�osy...
- Jestem g�odny - rzek� ksi��� Krak do kucharza. - Masz co� jeszcze w plecaku?
- Suchary i szynka z �ubra. Zrobi� kanapki?
- Oczywi�cie. A ty, Baltazarku kochany, powiedz, co s�dzisz o tym wszystkim.
Jest to
chyba najdziwniejsza przygoda w mym �yciu.
- Nie tylko w twoim - powiedzia� profesor. - Wygl�da na to, �e naprawd� spali�my
przez tysi�c dwie�cie lat. Ale wci�� jeszcze nie mog� w to uwierzy�.
- W takim razie jak wyt�umaczy�, �e wszyscy mamy d�ugie i w dodatku siwe brody.
No i to, �e byli�my przysypani grub� warstw� py�u...
- Tak, tak - rzek� profesor kiwaj�c g�ow�. - Nie ma innego wyt�umaczenia, ale
przez to
prawda wcale nie jest �atwiejsza do przyj�cia... Cho� istnieje odrobina nadziei.
Krak zerwa� si� z kamienia.
- Co masz na my�li?
- Skoro weszli�my tutaj, to zapewne b�dziemy mogli wyj�� z powrotem. Mo�e na
zewn�trz wszystko zosta�o po staremu? Mo�e tylko w tej grocie czas biegnie
inaczej?
- Oby tak by�o - westchn�� Smok. - Wobec tego szukajmy wyj�cia. W tym miejscu
robi� znak pazurem. Obejdziemy ca�� jaskini� dooko�a.
Po godzinie poszukiwa� czw�rka przyjaci� pozby�a si� resztek nadziei.
- Ani �ladu szczeliny, przez kt�r� weszli�my tu wczoraj.
- Nie wczoraj, tylko 1200 lat temu - sprostowa� ksi���. - Nic w tym dziwnego,
przez
tak d�ugi czas ska�y mog�y si� obsun��, a gruz zasypa� przej�cie.
G�bka zgasi� latark�.
- Musimy oszcz�dza� �wiat�a. Kto wie, kiedy si� st�d wydostaniemy. A wi�c,
wracaj�c do naszych rozwa�a�, przypomnijmy sobie, co by�o przed za�ni�ciem.
- Jedno jest pewne - rzek� Smok - �e szukaj�c wej�cia do koszar �pi�cych Rycerzy
zab��dzili�my w tym podziemnym labiryncie, a poniewa� poczuli�my senno��,
u�o�yli�my si�
tu na spoczynek. Przed za�ni�ciem pomy�la�em o tym, �e po powrocie do Jamy b�d�
musia�
naprawi� kurek w wannie. Woda wci�� kapa�a, bo nigdzie nie mog�em dosta�
uszczelek,
- Widzia�em je w sklepie B�a�eja R�czki przy placu Wielkiej Ryby - powiedzia�
profesor - ale obawiam si�, �e ju� ich nie ma, tak jak zapewne nie ma ani
B�a�eja R�czki, ani
placu Wielkiej Ryby. Oczywi�cie, je�li data na puszce nie jest po prostu
wynikiem pomy�ki.
A mo�e ta sp�dzielnia rybacka wykonuje ju� plan 1978 roku? To te� jest mo�liwe.
Wtedy
odezwa� si� ksi���.
- Od pewnego czasu patrz� ku g�rze i zdaje mi si�, �e widz� s�aby poblask
�wiat�a. To
mo�e by� otw�r, przez kt�ry wlecia�a puszka.
- Nie mamy drabiny - rzek� kucharz.
- Ale ja jestem - rykn�� Smok. - Szkoda czasu na gadanie. Na moich ramionach
stanie
Bartolini, na nim ksi���, a na ksi�ciu Baltazarek, jako �e jest lekki i
szczup�y. Do dzie�a!
Po kilku nieudanych pr�bach uda�o si� wreszcie sformowa� chwiejn� piramid�,
si�gaj�c� do zbawczego otworu. Profesor G�bka, z sercem mocno bij�cym z powodu
wysi�ku
i emocji, zdo�a� wysun�� g�ow� przez ciasn� szczelin� w ska�ach. Odetchn��
�wie�ym
powietrzem tak g��boko, �e przez chwil� czu� zawr�t g�owy. Jednocze�nie zmru�y�
oczy,
gdy� blask bij�cy z otworu by� wprost bolesny. Dopiero po chwili spostrzeg� nad
sob�
skrawek b��kitnego nieba.
- Co tam widzisz? - krzycza� z do�u ksi���.
- Jeste�my uratowani! Widz� niebo!
- A przeci�niemy si� przez otw�r?
- Chyba tak, ale z wyj�tkiem Smoka.
- Spokojna g�owa - mrukn�a podpora piramidy. - Nie takie numery odstawia�em.
Profesor podci�gn�� si� na r�kach i po chwili stan�� nad otworem.
- Id� jacy� ludzie! - zawo�a� do przyjaci�. - Jest ich bardzo du�o. Zaraz tu
b�d�. Hej,
na pomoc! Gwar g�os�w przybli�y� si�.
- Je�eli nam nie spuszcz� drabinki sznurowej, nigdy st�d nie wyjdziemy - rzek�
ksi���.
- Profesor jest ju� wolny, ale my si� musimy uzbroi� w cierpliwo��.
- Cierpliwo�� jest cnot� - mrukn�� Smok sentencjonalnie - a cnota powinna by�
nagrodzona. Tak przynajmniej jest w ka�dym uczciwym westernie. Z�a�cie ze mnie,
bo ju�
ledwo mog� usta�. Baltazarek nas nie opu�ci.
* * *
Tymczasem profesor G�bka przeci�gn�� si� z ulg�, poczuwszy na swej twarzy ciep�o
s�onecznych promieni. Natychmiast otoczy� go t�um m�odych i w najwy�szym stopniu
podnieconych turyst�w.
- Tam s� moi przyjaciele - wskaza� r�k� na otw�r w ska�ach. - Trzeba ich
koniecznie
wyci�gn��!
Ukl�k� nad szczelin� i zawo�a�:
- Wszystko w porz�dku. Wy�a�cie! W odpowiedzi us�ysza� g�os Smoka:
- Nie da rady. Otw�r jest za wysoko. Bez liny ani rusz.
- Potrzebna b�dzie lina - rzek� G�bka, zwracaj�c si� do swych wybawicieli.
- Ba - odpar� kto�. - Kt� chodzi z lin� na Giewont?
- Przecie� oni nie mog� tam zosta�!
- To jasne. Trzeba sprowadzi� goprowc�w.
- A co to takiego? - zdziwi� si� profesor.
- Goprowcy, czyli cz�onkowie G�rskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Oni
maj� wszystko co trzeba, a w dodatku jeszcze wiele innych rzeczy.
- A d�ugo to potrwa?
- Co najmniej dwie godziny - rzek� m�ody brodacz z zawieszon� na piersiach
gitar�. -
Kto� z nas musi zej�� do schroniska na Kondratowej i sprowadzi� ratownik�w. A
przez ten
czas pa�scy przyjaciele b�d� sobie mogli przeczyta� najnowszy numer �Przekroju�.
Tam jest
fajna krzy��wka z kociakiem.
To m�wi�c cisn�� w otw�r zwini�ty w rulon tygodnik.
- Ilu ich tam jest? - zapyta� profesora.
- Trzech.
- A maj� co je��?
- Jest jeszcze szynka z �ubra - odpar� profesor. W t�umie rozleg�y si� okrzyki:
- Fenomenalne! Maj� szynk�! To jaka� znakomicie zaopatrzona wyprawa!
Przez twarz G�bki przemkn�� u�miech:
- Nic w tym dziwnego. Ksi��� nigdzie si� nie rusza bez kucharza. Bart�omiej
Bartolini
dba o jego podniebienie.
Brodacz po�o�y� d�o� na plecach profesora.
- Chyba nie chce pan twierdzi�, �e tam na dole siedzi mistrz Bartolini?
- Oczywi�cie �e siedzi - zawo�a� profesor. - Mo�e w tej chwili chodzi, ale
zar�czam
wam, �e to prawda.
Brodacz wyra�nie posmutnia�.
- Rozumiem, �e ci�kie przej�cia mog�y troch� nadwer�y� pa�ski system nerwowy.
Chyba jednak pan wie, �e Bartolini jest postaci� z telewizyjnego serialu
�Porwanie Baltazara
G�bki�.
- Ale ze mnie gapa - rzek� uczony. - Zapomnia�em si� przedstawi�. Jestem
Baltazar
G�bka.
Brodacz u�cisn�� podan� sobie r�k�.
- Wojtek. Gitarzysta zespo�u Crazy Black Cats, czyli Zwariowane Czarne Koty.
Wspania�e sukcesy w kraju i za granic�! T�umy wielbicieli! Czy chce pan m�j
autograf?
- Oczywi�cie. Ale w tej chwili wola�bym lin� albo drabink� sznurow�.
- Koledzy ju� poszli do schroniska - rzek� brodacz. - Ale czemu pan ze mnie
�artuje?
- Nic podobnego.
- A jednak �artuje pan - powt�rzy� brodacz. - Ja naprawd� jestem gitarzyst�
Czarnych
Kot�w, ale pan nie mo�e by� Baltazarem G�bk�.
Profesor usiad� na kamieniu i westchn��:
- M�ody cz�owieku - powiedzia� z powag� w g�osie. - Gdy goprowcy wyci�gn� z
jaskini moich przyjaci�, przekonasz si�, �e wcale nie mam zamiaru kpi� z ciebie
i twoich
towarzyszy. S� bowiem na �wiecie rzeczy, o kt�rych nie �ni�o si� filozofom.
- Chyba �e po zjedzeniu zbyt wielkiej ilo�ci szynki z �ubra - mrukn�� p�g�osem
Wojtek. A g�o�no doda�:
- No, to czekajmy...
* * *
Dopiero wtedy profesor G�bka znalaz� troch� czasu, aby rozejrze� si� po tak
dawno
nie ogl�danym �wiecie. Wodzi� wi�c zachwyconym wzrokiem po g�rskich kolosach,
kt�rych
o�nie�one wierzcho�ki odcina�y si� ostro od ciemnob��kitnego nieba. G��boko w
dole
rozci�ga�a si� ��ka, w znacznej cz�ci pozbawiona ju� �niegu. Lasy kusi�y z dala
czyst�, jakby
�wie�o wymyt� zieleni�. Z ka�dym oddechem czu� przyp�yw nowych si�. Rze�we
powietrze
dzia�a�o na niego tak, jak na znu�onego w�drowca dzia�a k�piel w zimnej i
czystej wodzie
potoku. Wci�� jeszcze musia� mru�y� oczy odzwyczajone od s�onecznego �wiat�a.
Widz�c to
Wojtek zaproponowa� mu na�o�enie ciemnych okular�w. Profesor odm�wi�.
- Dzi�kuj�, ale wol� ogl�da� �wiat w naturalnych kolorach. Tak d�ugo przebywa�em
w
ciemno�ciach, �e st�skni�em si� ju� za s�o�cem.
- W�a�nie, jak d�ugo siedzia� pan w tej jaskini? - zainteresowa� si� gitarzysta.
- Z moich oblicze� wynika, �e tysi�c dwie�cie lat - odpar� profesor g�osem tak
naturalnym, jakby chodzi�o o dwa lub trzy dni.
Na te s�owa Wojtek wzruszy� ramionami i pomy�la�, �e lepiej b�dzie nie zadawa�
ju�
�adnych pyta� cz�owiekowi wyci�gni�temu niedawno z otch�ani nie znanej nikomu
jaskini.
Pomy�la� te�, �e cz�owiek ten najwidoczniej kpi sobie z niego - i zrobi�o mu si�
troch�
przykro.
Tymczasem wi�kszo�� uczestnik�w wycieczki, aby wykorzysta� pi�kn� pogod�,
postanowi�a p�j�� na niedaleki ju� szczyt Giewontu. Na miejscu zosta�y tylko
dwie licealistki
- Ala i Ola, oraz jeden bardzo t�gi pan. Ala i Ola liczy�y na to, �e Wojtek
specjalnie dla nich
za�piewa piosenk� pt. �Zbzikowany kotek wyskoczy� na p�otek�, kt�ra na ostatniej
gie�dzie
przeboj�w uzyska�a pierwsze miejsce. T�gi pan stwierdzi� za�, �e skoro do tej
pory nie
schud�, to dalsza wspinaczka nie ma �adnego sensu. Gdy Wojtek sko�czy� �piewa�,
dolecia�o
spod ziemi st�umione wo�anie kucharza:
- Baltazarku, Baltazarku!
Profesor zerwa� si� i podbieg� do szczeliny w ska�ach.
- S�ucham.
- Co to mo�e by�: najlepszy lekarz?
G�bka zadr�a�. Czy�by Bartolini oszala�?
- O czym m�wisz? - zawo�a� w ciemn� czelu��.
- Rozwi�zujemy krzy��wk� - odpar� niewidoczny Bartolini. - I nie wiemy, co to
mo�e
by�: �najlepszy lekarz�.
- Oczywi�cie �e Koyot.
- Nie zgadza si�. Tylko cztery litery. Pierwsza �c�, a ostatnia �s�.
- Czas - krzykn�� profesor. - Przecie� to jasne. Czas jest najlepszym lekarzem!
- W porz�dku - odpar� kucharz. - A d�ugo b�dziemy czeka� na pomoc?
- Powinni by� za godzin�. Wtedy G�bka us�ysza� g�os ksi�cia:
- To dobrze, bo przez ten czas damy rad� krzy��wce, cho� jest okropnie trudna. A
kto
tam �piewa na g�rze?
- Wojtek. To mi�y ch�opak.
- Ma dobry g�os. Powiedz mu, �e ch�tnie zaanga�uj� go do zamkowej kapeli.
Pomoc nadesz�a szybko. Sze�ciu ratownik�w, ob�adowanych linami i czekanami,
zabra�o si� niezw�ocznie do roboty. Pierwszy wyjecha� na powierzchni� ksi���
Krak,
nast�pnie kucharz, na ko�cu za� Smok. Z tym ostatnim posz�o nawet �atwiej, ni�
pocz�tkowo
przypuszczano, gdy� z powodu d�ugiego postu zeszczupla� na tyle, �e wydosta� si�
bez
wi�kszych trudno�ci. Na widok osobliwego groto�aza, odznaczaj�cego si� paszcz�
pe�n�
ostrych z�b�w i usianym kolcami ogonem, �miertelna blado�� pokry�a twarze
ratownik�w.
Cho� byli to ludzie zahartowani w niezliczonych, cz�sto bardzo niebezpiecznych
wyprawach,
odskoczyli od niego z okrzykami przera�enia i popychaj�c si� nawzajem, j�li
szuka�
kryj�wek w�r�d ska�. Ala i Ola piszcza�y, jakby je kto� obdziera� ze sk�ry, za�
t�gi pan,
niepomny na sw� tusz�, ruszy� biegiem ku szczytowi Giewontu, gubi�c po drodze
teczk�
wypchan� smako�ykami. Tylko Wojtek �ar chowa� zimn� krew i z wyci�gni�t� r�k�
podszed�
do G�bki.
- Przepraszam pana, profesorze - rzek� tonem, w kt�rym mo�na by�o wyczu�
zawstydzenie. - Widz�, �e jednak pan nie �artowa� ze mnie. Teraz wierz�, �e s�
na �wiecie
rzeczy, o kt�rych si� nie �ni�o filozofom.
- I gitarzystom - doda� Baltazar, przy czym pociesznie mrugn�� okiem do m�odego
cz�owieka.
Rozdzia� II
PIERWSZE CHWILE
Nazajutrz, a by�o to dnia l kwietnia 1978 r., wszystkie dzienniki przynios�y
sensacyjn�
wiadomo�� o przeprowadzonej na Giewoncie akcji ratunkowej, w kt�rej wyniku
uratowano
cztery osoby, zab��kane w nie znanej dotychczas jaskini.
Nie by�oby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, i� uratowani prze�yli w
owej
jaskini a� 1200 lat i �e znajdowa� si� mi�dzy nimi najprawdziwszy Smok Wawelski,
kt�ry
dotychczas uchodzi� za posta� wymy�lon� przez bajkopisarzy. Co wi�cej:
towarzyszami
potwora byli ksi��� Krak, profesor Baltazar G�bka oraz mistrz sztuki kulinarnej
wszech
czas�w - Bart�omiej Bartolini. Nic wi�c dziwnego, �e to niezwyk�e zdarzenie
zosta�o
jednomy�lnie nazwane najwi�ksz� sensacj� Tysi�clecia. Wiadomo�� o nim poda�y
nawet
zagraniczne agencje prasowe, poczynaj�c od Reutera, a ko�cz�c na agencji Mniam-
mniam,
reprezentuj�cej pa�stwo powsta�e niedawno na wyspie Bumburumbu, w Archipelagu
Homofag�w.
W ci�gu kilku godzin wszystkie kwatery w Zakopanem zosta�y zarezerwowane dla
sprawozdawc�w prasowych, radiowych i telewizyjnych. W zwi�zku ze spodziewanym
nap�ywem go�ci Milicja Obywatelska zosta�a postawiona w stan ostrego pogotowia,
a
kierownicy wszystkich restauracji zam�wili dziesi�ciokrotnie wi�cej �ywno�ci ni�
zwykle.
Oczywi�cie nie brak�o niedowiark�w. Jednym z wielu by� sprzedawca gazet w kiosku
�Ruchu�, pan Myde�ko, kt�ry ow� wiadomo�� potraktowa� jak primaaprilisowy
dowcip.
- Nasi redaktorzy maj� zbyt bujn� fantazj� - powiedzia� do swego sta�ego
klienta,
kierownika stacji benzynowej.
- Nie s�dz� - odpar� klient. - M�j brat, kt�ry jest portierem w hotelu
�Kasprowy�,
widzia� Smoka na w�asne oczy.
- Czy pa�ski brat nie wypi� wczoraj zbyt wielkiej ilo�ci alkoholu?
- Wykluczone. Od dziecka jest abstynentem. A co pan powie na to, �e do
Zakopanego
przyjecha� ju� samoch�d transmisyjny krakowskiej Telewizji? Niech pan obejrzy
dzisiejszy
�Wiecz�r z dziennikiem�.
- To wszystko bajki dla grzecznych dzieci - upiera� si� sprzedawca. - Przecie�
dzi� jest
prima aprilis.
Natomiast fotograf, przechadzaj�cy si� po Krup�wkach w sk�rze bia�ego misia,
potraktowa� spraw� z innego punktu widzenia:
- Czuj� w tym wszystkim r�k� konkurencji - t�umaczy� swej �onie. - Kt� teraz
zechce
fotografowa� si� z nied�wiedziem, skoro b�dzie m�g� to zrobi� z prawdziwym
Smokiem?
P�jdziemy z torbami, moja droga. Ja ci to m�wi�!
Profesor G�bka obudzi� si� wkr�tce po wschodzie s�o�ca. Cho� �o�e w apartamencie
hotelu �Kasprowy� by�o znacznie wygodniejsze od pe�nego kamyk�w dna jaskini,
uczony nie
mia� zamiaru pozostawa� w nim do po�udnia. Zawsze by� zdania, �e cz�owiek
powinien
post�powa� zgodnie z odwiecznym rytmem przyrody. Nie budz�c przyjaci� ubra� si�
i zbieg�
po schodach do hallu. Sta�o tu kilka wazon�w z palmami, kt�rych ogromne li�cie
przypomina�y mu dawne podr�e do ciep�ych kraj�w.
Zupe�nie jak w S�onecji - pomy�la� ze wzruszeniem i odruchowo rozejrz�! si�
doko�a
w nadziei zobaczenia stada weso�ych ma�piszon�w. Zamiast nich ujrza� jednak
cz�owieka
ubranego w nieskazitelnie skrojony mundur.
- Dzie� dobry panu - powiedzia� portier, zgi�wszy si� w uk�onie. - Jak si�
spa�o?
- Wybornie. Jak na razie mam do�� spania i chc� troch� pospacerowa�.
- S�usznie. Pi�kn� pogod� mamy w tym roku.
G�bka zawaha� si�.
- Przepraszam, ale gdzie tu s� drzwi?
- Prosz� si� zbli�y� do szklanej �ciany.
Profesor pos�ucha� rady i ze zdumieniem spostrzeg�, �e rozsun�y si� przed nim
dwie
przezroczyste tafle. Przekroczy� pr�g i znalaz� si� na hotelowym podje�dzie.
Szklane tafle
zsun�y si� bezszelestnie.
- Nawet nie trzeba by�o powiedzie�: Sezamie, otw�rz si� - mrukn�� do siebie. -
Wspania�y wynalazek! A jaka st�d nauczka dla ciebie, m�j Baltazarku? Ta, �e nie
nale�y si�
niczemu dziwi�, aby nie uchodzi� za prostaka...
S�o�ce r�owi�o gra� Giewontu i wy�aniaj�ce si� spoza niego ob�e kopu�y
Czerwonych Wierch�w.
W porz�dku - pomy�la� G�bka. - G�ry s� takie same jak dawniej. Tysi�c dwie�cie
lat
to dla nich pestka. Na ile jednak zmienili si� ludzie? S�dz�c po Wojtku -
niewiele. Za moich
czas�w tacy m�odzie�cy jak on tak�e lubili gra� i �piewa�, a takie kozy jak Ala
i Ola zawsze
by�y gotowe do s�uchania piosenek. Co najwy�ej nie goni�y w spodniach po
Giewoncie, tylko
siedzia�y w domu i zajmowa�y si� tkaniem na krosnach...
Narastaj�ce od d�u�szej chwili buczenie zwr�ci�o my�li profesora w innym
kierunku.
Zadar� g�ow� ku niebu i spostrzeg� jaskraw� bia�� kresk�, posuwaj�c� si� w
stron�
Czerwonych Wierch�w. Tu� przed ni� lecia� mikroskopijny, silnie b�yszcz�cy
punkcik.
- Co to jest? Jaki� wielki ptak, mo�e orze�? Ale dlaczego tak huczy? I co mo�e
znaczy� ta bia�a smuga? �aden ptak nie potrafi�by ud�wign�� tak pot�nego
ogona... Zaj�ty
obserwowaniem dziwnego zjawiska omal nie wpad� pod ko�a szybko jad�cego
samochodu.
Kierowca wychyli� si� przez okienko i zawo�a�:
- Jak leziesz, gamoniu!
Samoch�d znikn�� na zakr�cie drogi, zostawiwszy po sobie niebiesk� mgie�k�.
- Fuj, co za smr�d - skrzywi� si� profesor. - Nie do�� �e p�dzi jak szaleniec,
to jeszcze
fatalnie psuje powietrze...
Nauczony do�wiadczeniem wszed� na chodnik.
Trzeba si� b�dzie mie� na baczno�ci - pomy�la�. - Nie po to przespa�em taki
kawa�
czasu, �eby wpa�� pod samoch�d, w dodatku prowadzony przez �le wychowanego
kierowc�...
Z powodu wczesnej pory G�bka spotka� tylko kilku ludzi. Mijaj�c dwie g�ralki,
ob�adowane ba�kami z mlekiem, us�ysza� fragment ich rozmowy:
- Moja kumo - m�wi�a jedna z kobiet. - P�dom wom prowde. Jak na �wi�tyj
spowiedzi. Te weredy, co to ik na�li wcora na Giewoncie, to diob�y. Sy�ka mieli
rogi, ogony i
pazury. A najpaskudniejsy z nich to som Belzebub. Jesce b�dzie z tego
niesc�cie!
- Kuniec �wiata albo i co gorse - odpar�a druga.
- No i tak wyszed�em na diab�a - u�miechn�� si� w duchu profesor i bezzw�ocznie
zawr�ci� w kierunku hotelu.
Gdy wszed� do westybulu, podbieg� ku niemu ch�opiec w br�zowym uniformie i
ruchem r�ki zaprosi� go do ma�ego pokoiku. Zanim G�bka zdo�a� zapyta�, o co
chodzi,
ch�opiec nacisn�� guzik w �cianie, a wtedy pokoik drgn�� i z cichym szmerem
poszybowa� na
sz�ste pi�tro budynku. Drzwi si� rozsun�y i G�bka wkroczy� w d�ugi korytarz.
- Pi�te drzwi na prawo - krzykn�� za nim ch�opiec i znikn�� w windzie.
Wchodz�cego G�bk� powita� radosny okrzyk Kraka:
- Jeste� nareszcie! Ju� si� martwi�em o ciebie.
- By�em na ma�ym spacerze. A gdzie reszta?
- Smok szaleje w �azience. Nie s�yszysz?
Istotnie, spoza zamkni�tych drzwi dolatywa�y pe�ne zadowolenia pomruki,
zmieszane
z pluskiem wody.
- A Bart�omiej?
- Poszed� do kuchni, �eby przygotowa� �niadanie.
W tej samej chwili na korytarzu rozleg�y si� odg�osy sprzeczki.
- To oburzaj�ce - wo�a� Bartolini. - Tylko ja mam prawo gotowa� dla ksi�cia. Kto
inny
mo�e go otru�!
- Przysi�gam panu, �e nie trujemy go�ci...
W otwartych nagle drzwiach stan�� mistrz patelni w towarzystwie dyrektora
hotelu.
Na okr�glutkiej twarzy kucharza malowa� si� gniew.
- Co si� sta�o? - zapyta� ksi���.
- Mo�e Jego Wysoko�� wyt�umaczy temu cz�owiekowi - rzek� dyrektor - �e nie ma
zwyczaju, aby go�cie wchodzili do kuchni.
Bartolini wzni�s� r�ce w ge�cie �wi�tego oburzenia.
- Mamma mia! Ja wcale nie jestem jakim� tam cz�owiekiem, tylko kucharzem dworu
ksi���cego!
Krak zwr�ci� si� do dyrektora.
- Prosz� wybaczy� - rzek� z ujmuj�cym u�miechem. - Ale m�j przyjaciel nie
przywyk�
jeszcze do nowej sytuacji.
Dyrektor sk�oni� si�:
- To zrozumia�e. Ale mog� zapewni�, �e �niadanie b�dzie znakomite. Niedawno by�
tu
ambasador Szejkistanu i nie m�g� znale�� s��w zachwytu dla naszej kuchni. A jest
to jeden z
najs�ynniejszych smakoszy �wiata.
- Dobrze, dobrze - udobrucha� si� Bartolini. -Tylko zaznaczam, �e jajka na
mi�kko
musz� by� gotowane przez trzy minuty oraz pi�tna�cie i dwie dziesi�te sekundy!
Ani kr�cej,
ani d�u�ej.
W drzwiach od �azienki stan�� Smok, otulony w bia�y p�aszcz k�pielowy.
- A ja poprosz� o jajka surowe, bo troch� zachryp�em w tej wilgotnej jaskini.
Nie musi
ich by� du�o, wystarczy kopa...
Rozdzia� III
PRACOWITY DZIE�
To, co si� zacz�o po �niadaniu, przesz�o naj�mielsze oczekiwania Smoka i jego
przyjaci�. Parking przed hotelem zaroi� si� od samochod�w, a od strony miasta
d��y�y t�umy
gapi�w, �ci�gni�tych nadziej� obejrzenia egzotycznych go�ci sprzed dwunastu
stuleci.
Fotoreporterzy okupowali westybul i klatk� schodow�, a pracownicy Telewizji
uwijali si� jak
w ukropie, ustawiaj�c kamery i reflektory. Co chwila kto� przewraca� si� na
kablach, kt�re
pokrywa�y pod�og�, lampy zapala�y si� i gas�y, dzwoni�y wszystkie telefony, a
dyrektor
hotelu bez najmniejszej przerwy odpowiada� na pytania dziennikarzy, kt�rych
interesowa�o
wszystko, co mia�o zwi�zek z niezwyk�ymi go��mi. Pytano, co jedli na �niadanie,
jaki mieli
apetyt, czy dobrze spali, czy nie zdumiewa�y ich r�ne techniczne wynalazki XX
wieku. Jedni
chcieli wiedzie�, czy Krak sypia w koronie na g�owie i czy Bartolini umie
przyrz�dza� w�osk�
potraw�, zwan� pizz�, innych za� interesowa�o zagadnienie, czy profesor G�bka
zechce
przyj�� godno�� cz�onka Akademii Nauk oraz czy Smok zmie�ci si� w fiacie 126 p.
Najwi�cej pomys�owo�ci w zmyleniu milicjant�w, broni�cych wst�pu do pokoju nr 5
na sz�stym pi�trze, wykaza� fotoreporter ��wiata M�odych�, kt�ry w przebraniu
kominiarza
wydosta� si� na dach hotelu, a nast�pnie, korzystaj�c z drabinki sznurowej,
znalaz� si� na
wysoko�ci okna, kt�re na szcz�cie dla niego by�o szeroko otwarte. Jednym
skokiem znalaz�
si� w pokoju, pstrykaj�c bez opami�tania. Na widok kominiarza zaopatrzonego
zamiast
szczotki w aparat fotograficzny Smok rykn�� �miechem, co natychmiast zosta�o
uwiecznione
na b�onie filmowej, podobnie jak zdumione oblicze profesora, kt�ry w po�piechu
ko�czy�
kanapk� z serem. Wykonawszy swe zdj�cia fotoreporter znikn�� r�wnie szybko, jak
si�
pojawi�, unosz�c w dodatku autograf Kraka, wr�czony mu przez ksi�cia na
pami�tk�.
- Stajemy si� s�awni - rzek� Smok. - Kto wie, czy nie zaanga�uj� nas do filmu.
- Mamma mia! - krzykn�� Bartolini i klasn�� w pulchne d�onie. - Nie mia�bym nic
przeciwko temu. Jaka by to by�a rado�� dla Balbinki i moich dzieci z Nasturcj�
na czele!
Wypowiedziawszy te s�owa, nagle spowa�nia�.
- Ale powiedzcie mi, moi kochani, kiedy wr�cimy do domu? I czy w og�le wr�cimy?
Zapanowa�o milczenie. Pytanie, kt�re Bartolini postawi� z tak� otwarto�ci�,
nurtowa�o
ich wszystkich od chwili wyj�cia z jaskini. Ksi��� ukry� twarz w d�oniach,
profesor odwr�ci�
si� i nieznacznie otar� �z� z policzka, a Smok z niezwyk�ym zainteresowaniem
pocz�� ogl�da�
swe pazury.
Bartolini powt�rzy�:
- Wr�cimy?
I nie s�ysz�c odpowiedzi, przeni�s� wzrok na okno, ku widniej�cej na tle nieba
sylwetce Giewontu. Ale i ten milcza� jak zakl�ty. Zreszt� nie by�o w tym nic
dziwnego, bo
przecie� ka�de dziecko wie o tym, �e Giewont to zakl�ty i w dodatku �pi�cy
Rycerz. A ci,
kt�rzy �pi�, na og� nic nie m�wi�.
W sali gimnastycznej szko�y przy ulicy Bartusia Obrochty zgromadzi�o si�
kilkaset
dzieci. Wiecie sami z do�wiadczenia, jak to jest, gdy na jednym miejscu znajduje
si� tak
wielka gromada obywatelek i obywateli licz�cych sobie od siedmiu do pi�tnastu
lat. Jak
wiadomo Konstytucja PRL zapewnia wszystkim wolno�� s�owa. Daj� g�ow� (nawet
siw�), �e
nikt jeszcze nie korzysta� z tego przywileju w takim stopniu, jak zakopia�ska
m�odzie�
czekaj�ca na czw�rk� znakomitych go�ci!
Zr�bmy ma�y rachunek, przyjmuj�c, �e w ci�gu dziesi�ciu minut oczekiwania ka�da
ze zgromadzonych 400 os�b wypowiedzia�a tylko 200 s��w (czyli bardzo niewiele).
Nawet
bez pomocy komputera �atwo obliczy�, �e w tym kr�tkim czasie pad�o na sali 80
000 s��w, z
kt�rych co najmniej po�owa odnosi�a si� do Smoka. Jaki to musia� by� ha�as! Nic
wi�c
dziwnego, �e nauczycielki i nauczyciele wygl�dali na lekko oszo�omionych,
staraj�c si�
zaprowadzi� jaki taki porz�dek.
Punktualnie o godzinie jedenastej pan dyrektor wprowadzi� na sal� Smoka, Kraka,
G�bk� i Bartoliniego. Nie czuj� si� na si�ach, aby pisa� o tym, co si� w�wczas
dzia�o. Nawet
ta�ma magnetofonowa, na kt�rej nagrano przebieg powitania, nie wytrzyma�a ha�asu
i zerwa�a
si� w kilku miejscach.
Pan dyrektor nie m�wi� d�ugo, poniewa� by� m�drym cz�owiekiem, a m�drzy ludzie
nie lubi� traci� czasu na gadanie. Wiedzia� tak�e, �e w tej chwili nie on jest
najwa�niejszy,
tylko jego go�cie. Wyrazi� wi�c im wdzi�czno�� za przybycie do szko�y oraz za
zgod� na
nazwanie jej Szko�� imienia Smoka Wawelskiego! S�ysz�c to dzieci wpad�y w sza�
rado�ci i
zacz�y tak g�o�no klaska�, �e w okamgnieniu wylecia�y szyby ze wszystkich okien
sali
gimnastycznej.
Go�cie zasiedli za d�ugim sto�em. Na znak dany przez pani� bibliotekark� czw�rka
dziewcz�t i ch�opc�w obdarowa�a przybysz�w wi�zankami kwiat�w, a dyrektor
zapowiedzia�,
�e teraz dw�ch uczni�w z si�dmej klasy odegra kr�tk� scenk� z ksi��ki �Porwanie
Baltazara
G�bki�. Jeden z ch�opc�w przebrany by� za Deszczowca, drugi za Bartoliniego.
Deszczowiec
uzbrojony by� w maczug�, a Bartolini w sw� s�ynn� ro�noszpad�. Walka zako�czy�a
si�
wspania�ym zwyci�stwem kucharza, co wszyscy zebrani przyj�li rykiem rado�ci.
- Nie my�la�em, �e jestem a� tak s�awny - szepn�� Bart�omiej do siedz�cego obok
ksi�cia. - Ci ch�opcy wyrosn� kiedy� na znakomitych aktor�w.
- A teraz - rzek� pan dyrektor - prosimy naszych go�ci, �eby zechcieli
opowiedzie� co�
o sobie. Dzieci na pewno b�d� mia�y wiele pyta�.
Gdy Smok podni�s� �ap� na znak, �e chce przem�wi�, dzieci umilk�y jak na
komend�.
Tylko ma�a Marysia Chowa�c�wna z Anta��wki pisn�a g�o�no, bo Antek R�j
poci�gn�� j� za
warkoczyk.
- Kochane dzieci - zacz�� Smok - jestem szcz�liwy, �e mog� si� z wami spotka� w
tak pi�knej i nowoczesnej szkole, kt�ra w dodatku od dzi� b�dzie nosi� moje
imi�.
- My si� te� cieszymy - krzykn�� Wacek G�sienica z pi�tej klasy.
- To bardzo �adnie z waszej strony - u�miechn�� si� Smok. - My�l�, �e si� ju�
dobrze
znamy, bo na pewno ogl�da�y�cie w telewizji film o naszych przygodach.
Weronka Pach z si�dmej klasy podnios�a dwa palce.
- S�ucham - rzek� Smok. - Ale nie m�wcie wszyscy naraz, bo zag�uszacie wasz�
kole�ank�.
- Dlaczego nie przyjecha� Don Pedro Carramba de Pommidore? - zapyta�a Weronka.
- Don Pedro jest obecnie w Nasturcji, dok�d si� uda� na zaproszenie senatora
Stuk-
Puk. Czy s� jeszcze jakie� pytania? Nie chcia�bym m�wi� zbyt d�ugo, bo moi
przyjaciele te�
sobie ch�tnie z wami porozmawiaj�.
Wtedy odezwa� si� drobny, niebieskooki blondynek z czwartej klasy, J�zek
Ganobczyk.
- Powiedz mi, Smoku, w jaki spos�b zmie�ci� ci si� ogon w samochodzie? Ja
czyta�em
w ksi��ce, �e to by� bardzo d�ugi i mocny ogon, kt�rym przewr�ci�e� naraz a�
trzech
Deszczowc�w rotmistrza Si�pawicy.
- Brawo - ucieszy� si� przedstawiciel smoczego rodu. - Widz�, �e dok�adnie
czytasz
ksi��ki i masz dobr� pami��. Ot� wiedz, �e m�j ogon jest skonstruowany na
podobie�stwo
anteny teleskopowej. Mog� go dowolnie wsuwa� i wysuwa�, zale�nie od potrzeby.
- Dzi�kuj� - rzek� J�zek i zarumieniony z emocji usiad� na �awce mi�dzy
kolegami.
- A czy ty jeste� prawdziwym smokiem? - zapyta�a jedna z dziewcz�t, ubrana w
pi�kny str�j g�ralski.
- Jak najprawdziwszym. Udowodni� ci?
Nie czekaj�c na odpowied� nabra� powietrza do p�uc, wspi�� si� na palce i po
chwili
wyda� ryk zdolny zag�uszy� nie tylko �oskot halnego wiatru, lecz tak�e ha�as
wszystkich
zakopia�skich dyskotek produkuj�cych si� jednocze�nie!
Jak si� p�niej okaza�o, ryk ten dotar� a� do Krakowa, powoduj�c alarm w Stra�y
Po�arnej, a nawet w jednostkach ORMO.
Oczywi�cie pyta� by�o wi�cej, ale niemo�liwo�ci� jest przytaczanie wszystkich.
Powiem tylko, �e dzieci interesowa�y si� nawet tym, jak si� zwa� ulubiony ko�
ksi�cia, czy
Ares mia� pch�y i dlaczego w Dawnych Czasach nie znano gumy do �ucia. Ale
pisarz, kt�ry
chcia�by napisa� w ksi��ce wszystko, co si� da, szybko by u�pi� swych
czytelnik�w. A kto by
wtedy ksi��ki czyta�!
W dalszej cz�ci spotkania ksi��� Krak m�wi� dzieciom o polowaniach w Puszczy
Niepo�omickiej, za� profesor G�bka opowiedzia� o swych przygodach w Krainie
Deszczowc�w oraz o ciekawych zwyczajach myping�w. Najwi�kszy k�opot by� z
Bartolinim,
kt�ry stwierdzi�, �e nie ma nic do powiedzenia po tak znakomitych poprzednikach,
jak Smok,
Krak i G�bka. W ko�cu, uproszony przez dzieci, podyktowa� im przepis na kogel-
mogel z
rodzynkami i za�piewa� po w�osku ari� z opery �Weso�e kumoszki z placu
Szczepa�skiego�.
Rozdawanie autograf�w trwa�o przesz�o godzin�. Dzieci otoczy�y st� tak zwart�
gromad�, �e naszym bohaterom zabrak�o powietrza do oddychania. Najm�odsza
dziewczynka
dosta�a na pami�tk� jeden kolec ze smoczego grzbietu, a najm�odszy ch�opiec
pi�kny guzik z
�osiowej kurtki ksi�cia Kraka.
Zako�czenie uroczysto�ci odby�o si� przed budynkiem szkolnym. Uproszony przez
dyrektora ksi��� ods�oni� marmurow� tablic�, g�osz�c�, �e w dniu l kwietnia 1978
roku
Szko�a Podstawowa nr 5 przy ulicy Bartusia Obrochty w Zakopanem otrzyma�a imi�
Smoka
Wawelskiego. Nasi przyjaciele, obdarowani bukietami kwiat�w i �egnani d�wi�kami
g�ralskiej kapeli, udali si� pieszo do Urz�du Miejskiego, gdzie wkr�tce mia�a
si� rozpocz��
konferencja z dziennikarzami, reprezentuj�cymi najwa�niejsze dzienniki �wiata.
- To jest chyba najpracowitszy dzie� w naszym �yciu - powiedzia� Smok obcieraj�c
czo�o z potu. - Ju� mi �apa spuch�a od tych podpis�w...
- Tw�j podpis jest Kr�tki - rzek� z zazdro�ci� kucharz. Ale ja mam d�u�sze
nazwisko.
Pocz�tkowo podpisywa�em: Bart�omiej Bariolini, potem Bartolini, a pod koniec
stawia�em
tylko dwie literki: B.B.
- Zupe�nie jak Brigitte Bardot - u�miechn�� si� na to ksi���.
- A kto to taki?
- Nie pami�tasz? Aktorka filmowa. Wyst�powa�a ju� w pierwszych latach mego
panowania.
Z ka�d� chwil� r�s� t�um przechodni�w otaczaj�cych nasz� czw�rk�. Kierowcy
samochod�w, zapatrzeni w Smoka, wje�d�ali na latarnie i rozbijali szyby wystaw,
na
skrzy�owaniach ulic tworzy�y si� zatory, kupcy zamykali sklepy, wieszali na nich
kartki z
napisem �remanent� i biegli ogl�da� egzotycznych go�ci. Nawet nieufny pan
Myde�ko z
kiosku �Ruchu� uwierzy� w istnienie przybysz�w z Dawnych Czas�w.
Drodzy Czytelnicy! Nie b�d� was karmi� sprawozdaniem z konferencji prasowej,
gdy� przerasta�oby to moje skromne si�y. Nie mog� si� jednak powstrzyma� od
zacytowania
wypowiedzi profesora G�bki, gdy� jego o�wiadczenie zabrzmia�o wprost
sensacyjnie.
Pozw�lcie, �e w tym celu skorzystam ze stenogramu spotkania. Sprawa jest bowiem
zbyt
wa�na, by m�c sobie pozwoli� na literackie fantazje. Oto rozmowa profesora z
przedstawicielem w�oskiego dziennika �Tiribomba�, redaktorem Tuttifrutti.
Red. Tuttifrutti: Co spowodowa�o tak d�ugi sen pana i jego przyjaci�?
Profesor G�bka: Rozmy�la�em o tym dzi� w nocy, w hotelu, i doszed�em do wniosku,
�e trafili�my do jaskini wype�nionej gazem usypiaj�cym. Od dawna wiedzieli�my,
�e we
wn�trzu Giewontu znajduj� si� �pi�cy Rycerze, kt�rych jednak nikt nigdy nie
widzia�.
Obecny tu ksi���
Krak postanowi� zbada� ich tajemnic�, i w tym celu wybra� si� z nami w G�ry
Skalistego Po�udnia. Tuttifrutti: Czyli w Tatry.
G�bka: Tak jest. Obecnie nazywacie te g�ry Tatrami. D�ugo b��dzili�my w
labiryncie
jaski� i korytarzy. Dwa razy natrafili�my nawet na jeziorka, w kt�rych woda
si�ga�aby nam
po szyje, gdyby jej Smok nie wypi�. Z ka�d� chwil� ogarnia�a nas coraz wi�ksza
senno��.
Wszyscy ziewali na pot�g�, a najg�o�niej robi� to nas/ kochany Smok... Senno��
ta
wskazywa�a na to, �e zbli�amy si� do koszar �pi�cych Rycerzy. W jakiej� du�ej
jaskini
postanowili�my si� przespa�, aby na drugi dzie� dalej prowadzi� poszukiwania.
Oczywi�cie
nikt z nas nie przypuszcza�, �e sen potrwa a� tysi�c dwie�cie lat! Ale to
drobiazg.
Najwa�niejsze, �e po przebudzeniu czujemy si� nadal tak m�odo jak przedtem.
Nawet nie
przyby�o nam zmarszczek. Jaki z tego wniosek? Ten, �e �w usypiaj�cy gaz o
zapachu fio�k�w
ma jednocze�nie w�asno�ci konserwuj�ce �ycie ludzkie.
Tuttifrutti: To jest najwi�ksze odkrycie wszystkich czas�w! (gwar na sali)
G�bka: W tej chwili najwa�niejsz� spraw� jest przeprowadzenie naukowej analizy
gazu. W tym celu trzeba pobra� jego pr�bki i wykona� wiele do�wiadcze�. Je�eli
si� oka�e,
�e mam racj�, zyskamy �rodek na dowolne przed�u�anie �ycia ludzkiego, (oklaski)
Tuttifrutti: Proponuj�, �eby na cze�� profesora nazwa� ten gaz baltazaronem! (
burzliwa owacja)
G�bka: Nie mog� si� na to zgodzi�. Odkrycia tego dokona�em zupe�nie przypadkowo.
Wiele wa�nych wynalazk�w powsta�o dzi�ki przypadkowi.
Tuttifrutti: Jest pan zbyt skromny, profesorze. Zar�czam, �e w ci�gu godziny
ca�y
�wiat b�dzie ju� m�wi� o ba�tazaronie - gazie d�ugiego �ycia.
Pytaniom ze strony dziennikarzy nie by�o ko�ca. Reporter japo�skiego pisma
�Harakiri�, pan Jaki-Taki, pyta�, czy w Krakostanie wiedziano ju� co� o
istnieniu Kraju
Kwitn�cej Wi�ni, a wys�annik chi�skiego radia, Hej-Ping-Pong, zaprosi� naszych
bohater�w
do odwiedzenia swej ojczyzny, w kt�rej smoki od dawna cieszy�y si� ogromn�
sympati�.
Dziennikarza z Archipelagu Homofag�w szczeg�lnie interesowa�o, czy Smok Wawelski
zjada� niegdy� co pi�kniejsze krakowianki, a redaktor �Przekroju� zapowiedzia�,
�e obecnie
zamiast krzy��wki z kociakiem w tygodniku tym b�d� si� ukazywa� krzy��wki ze
Smokiem.
Natychmiast po zako�czeniu konferencji wszyscy dziennikarze pobiegli na poczt�,
aby zawiadomi� swe redakcje o najwi�kszym odkryciu XX wieku. Je�eli jednak
s�dzicie, �e
na tym zako�czy� si� pracowity dzie�, jeste�cie w grubym b��dzie. Odby�o si�
jeszcze wiele
spotka�, rozm�w i bankiet�w. Dopiero p�nym wieczorem nasza czw�rka, �miertelnie
zm�czona, wr�ci�a do hotelu.1 Tu� za ni� zajecha�a du�a ci�ar�wka wy�adowana
kwiatami.
Pierwsz� rzecz�, jak� spostrzegli po wej�ciu do swego pokoju, by� le��cy na
stole
telegram:
�Jutro rano przylatuj� specjalnym samolotem. Niezmiernie wa�na konferencja. -
Minister Przemys�u Chemicznego�.
- O jejku! - westchn�� ksi���. - Znowu konferencja! Czy�by wiek XX by� wy��cznie
wiekiem narad i konferencji?
Rozdzia� IV
NA RATUNEK
Na wi�lanym mo�cie, przerzuconym przez rzek� tu� u st�p Wawelu, zastuka�y kopyta
kilkunastu koni.
Gdy je�d�cy znale�li si� na prawym brzegu Wis�y, zamkowy zegar wydzwoni�
godzin� pi�t�. W osadzie rybackiej skrzypia�y ju� studzienne �urawie, a zaspani
ludzie,
przecieraj�c oczy, spogl�dali ku niebu, kt�re od wschodniej strony z lekka ju�
poja�nia�o.
Na czele oddzia�u jecha� Janko z K�aja, dow�dca gwardii ksi���cej, cz�ek ros�y i
szeroki w barach, przybrany w kr�tki barani ko�uszek, �ci�gni�ty rzemiennym
pasem. Na
smag�ym obliczu dow�dcy rysowa� si� niepok�j, zrodzony ju� przed kilkoma dniami,
kiedy to
ksi��� i jego towarzysze nie wr�cili do grodu w zapowiedzianym czasie. Po trzech
dobach
daremnego oczekiwania Janko postanowi� wyruszy� na poszukiwania, w obawie �e
zasz�o co�
niedobrego. Kraina le��ca mi�dzy Wis�� a G�rami Skali�tego Po�udnia pokryta by�a
niemal w
ca�o�ci star� i g�st� puszcz�, w kt�rej tylko gdzieniegdzie tkwi�y drobne osady
bartnik�w i
smolarzy. Wprawdzie kr�ci�y si� po lasach grupki rozb�jnik�w, ale nie one
powodowa�y
niepok�j dow�dcy. Wiedzia� dobrze, �e nawet najsro�szy zb�j nie o�mieli�by si�
podnie��
r�ki na ksi�cia i jego przyjaci�, a zw�aszcza na Smoka, o kt�rego sile i
odwadze kr��y�y
w�r�d ludzi pie�ni i legendy. O wiele powa�niejsze niebezpiecze�stwo mog�o
grozi� ze strony
dzikiej i nieujarzmionej natury S�ysza� Janko o tym, �e w G�rach Skalistego
Po�udnia cz�sto
szalej� pot�ne wichury, k�ad�ce pokotem setki i tysi�ce drzew. S�ysza� te�
wiele o
kamiennych i �nie�nych lawinach, spadaj�cych znienacka ze szczyt�w, a tak�e o
gro�nych i
l�k budz�cych burzach z piorunami! Ale po c� my�le� o lawinach i huraganach,
skoro
przyczyn� ewentualnego nieszcz�cia mog�o by� zwyczajne z�amanie nogi lub �eber
albo po
prostu choroba, �atwa do wyleczenia w domu, ale niebezpieczna w podr�y.
Najgorsze by�o
to, �e czw�rka przyjaci� wyruszy�a w g�ry, jakby chodzi�o o ma�� podmiejsk�
przechadzk� -
bez lekarza, pacho�k�w, a nawet bez kr�tkofal�wki. Czterem wierzchowcom
towarzyszy�y
dwa juczne konie, nios�ce wory z zapasami �ywno�ci wystarczaj�cymi najwy�ej na
dziesi��
dni. Na wie�� o zamierzonej wyprawie Janko z K�aja proponowa� ksi�ciu eskort� z
gwardzist�w, musia� jednak ust�pi�, gdy� ksi��� wy�mia� jego obawy i zapewni�,
�e wr�ci do
grodu po dziesi�ciu wschodach s�o�ca. Doda� te�, �e czuje si� znu�ony Bardzo
Wa�nymi
Sprawami i w zwi�zku z tym pragnie troch� odpocz��, tym bardziej �e ju� od kilku
lat nie
wykorzysta� �adnego urlopu. �Nawet dzieci szkolne - powiedzia� - maj� wakacje i
ferie
�wi�teczne. - Zreszt� nie jad� sam...�
Wkr�tce po mini�ciu Wis�y oddzia� gwardzist�w dotar� do skraju Puszczy
My�limickiej. Na widok drzew obsypanych m�odziutkimi listkami Janko z K�aja
u�miechn��
si� pod w�sem i pomy�la�, �e wygl�daj� one tak, jakby na ich ga��zkach
zatrzyma�y si�
zielone, przelotne ob�oczki. Nad rowami z�oci�y si� kwiatki podbia��w,
przemieszane ze
stokrotkami i zawilcami. Niebo poja�nia�o, zapowiada� si� pi�kny dzie�, a ptasi
koncert
wzmaga� si� z ka�d� chwil�.
Dow�dca uni�s� r�k�.
- Za mn� - krzykn�� g�o�no, ub�d� konia ostrogami i ruszy� galopem. Grudki b�ota
prysn�y spod kopyt, z drzew zerwa�o si� stado wron. Oddzia� rwa� przez las w
chrz�cie
uprz�y i brz�ku mieczy, odprowadzany l�kliwymi sp�jrzeniami saren i pe�nym
przera�enia
skrzekiem �ab, wskakuj�cych w pop�ochu do licznych ka�u�.
Pierwsze promienie s�o�ca zar�owi�y czuby drzew.
* * *
Komendant posterunku w My�limicach, zapytany przez Janka, czy ma jakie�
wiadomo�ci o ksi�ciu i jego towarzyszach, bezradnie roz�o�y� r�ce.
- Byli tu w drodze do g�r, ale od tego czasu nie wiem, co si� z nimi dzieje.
Zjedli
obiad, odpocz�li i pojechali dalej.
- �niegi w g�rach srogie?
- Ho, ho, na ch�opa!
- Nied�wiedzie �pi� jeszcze?
- Pewnikiem... Ale si� wnet poczn� budzi�, a z�e b�d�, bo g�odne.
- Ksi��� nie boi si� nied�wiedzi. A zb�je?
- U nas zb�j�w nie ma - obruszy� si� komendant. - Jest jeden, ale ju� dawno nie
pracuje w swym fachu.
- Co robi?
- Chodzi do szk� na spotkania z dzie�mi i opowiada im bajki o krasnoludkach.
Czasem fotografuje si� z turystami, i tak sobie dorabia do emerytury. Ksi��� pan
m�wi� z nim
�askawie, nawet r�k� poda� na po�egnanie. Wielgosz, to znaczy ten zb�j,
powiedzia� potem,
�e odt�d nigdy ju� tej r�ki my� nie b�dzie.
- A co s�ycha� w gospodzie �Pod Weso�ym Karakonem�?
- Barnaba bardzo si� ju� zestarza�, ale �yje. Jego wnuczka, Marysia, sko�czy�a
szko��
hotelarsk� i pomaga dziadkowi.
- Jedziemy wi�c dalej - zdecydowa� Janko z K�aja. - Mo�e spotkamy ksi�cia w
drodze.
A ty - zwr�ci� si� do komendanta - sied� tu i mniej oczy na wszystko otwarte.
- Wed�ug rozkazu! Ja nawet w nocy zamykam tylko jedno oko.
Oddzia� gwardzist�w ruszy� z kopyta. Droga wiod�a teraz brzegiem kamienistej
rzeki,
kt�ra z g�o�nym szumem toczy�a wezbrane taj�cym �niegiem fale.
S�o�ce sta�o ju� wysoko na niebie, gdy gwardzi�ci odbili od rzeki i zapadli w
g�sty,
jod�owo-�wierkowy las porastaj�cy zbocza wysokiej g�ry, z dawien dawna Luboniem
zwanej.
* * *
Wieczorem w ober�y �Pod Weso�ym Karakonem�, stoj�cej jak wiadomo na Dzikiej
Prze��czy, mi�dzy Diablakiem a Baranim Wierchem, odbywa�a si� huczna zabawa.
Wszystkie
okna budynku by�y jasno o�wietlone, a z wn�trza dolatywa�y g�o�ne d�wi�ki
harmonii i
skrzypiec.
Przy d�ugim d�bowym stole zgromadzi�o si� jedenastu by�ych zb�jc�w, kt�rym
przewodzi� herszt, znany jako Krwawa Kiszka. Tak, tak, nie przecierajcie oczu ze
zdumienia:
Krwawa Kiszka, s�ynny swego czasu dow�dca Antyzb�j�w, maj�cych zwyczaj
obdarowywania swych ofiar worami pieni�dzy i cz�stowania ich najbardziej
wyszukanymi
potrawami... Ten sam, kt�ry swego czasu tak go�cinnie podejmowa� w swym obozie
Smoka,
Koyota i Bartoliniego, udaj�cych si� na ratunek profesorowi G�bce. Mimo gro�nego
przydomka Krwawa Kiszka by� cz�ekiem �agodnych obyczaj�w, tote� nic dziwnego, �e
po
rozdaniu ca�ego maj�tku rozwi�za� sw�j oddzia� i pocz�� zarabia� jako wytw�rca
drewnianych zabawek dla Cepelii. Jedni z jego kamrat�w zostali przewodnikami
g�rskimi,
inni za� zabrali si� do hodowli owiec i produkcji smacznych serk�w zwanych
oszczypkami.
Raz w roku, w dniu imienin starego ober�ysty, byli rozb�jnicy zbierali si� �Pod
Weso�ym Karakonem�, aby przy wt�rze �piew�w i muzyki wspomina� dawne czasy.
Barnaba, grzej�cy swe ko�ci przy kominku, bra� �ywy udzia� w rozmowie, a
Marysia, kt�ra
by�a ju� pi�kn� i zgrabn� pann�, dba�a o to, by go�ciom nie brakowa�o mi�siwa,
miodu ani
piwa.
Krwawa Kiszka, rozgrzany wspomnieniami swych bohaterskich czyn�w, ko�czy�
w�a�nie opowiada� o dawnym spotkaniu ze Smokiem Wawelskim, gdy nagle zastuka�
kto�
g�o�no do drzwi ober�y.
- Prosimy, prosimy - zawo�a� Barnaba. - Go�� w dom, B�g w dom...
W otwartych podwojach pojawi�a si� ros�a posta� Janka z K�aja, za ni� sylwetki
kilkunastu wojak�w.
- Witajcie - rzek� dow�dca gwardzist�w. - Nie my�la�em, �e zastan� w tym
pustkowiu
tylu zacnych kawaler�w.
Zb�je zsun�li si� przy stole, daj�c miejsce przyby�ym. Obsypani �niegiem,
zmarzni�ci
i zm�czeni gwardzi�ci po-rozsiadali si� na �awach, rozcieraj�c r�ce i chuchaj�c
na skostnia�e
palce.
- Czego si� panowie napij�? - zapyta�a Marysia.
- Miodu, oczywi�cie �e miodu - i to grzanego, korzeniami - odpar� Janko z K�aja.
-
Sroga jeszcze zima u was panuje, cho� w Grodzie. Kraka przedwio�nie si� zaczyna.
A c� to
za uroczysto��?
- Imieniny gospodarza - wyja�ni� Krwawa Kiszka. - Sp�jrzcie tylko na kalendarz,
a
zobaczycie, �e dzi� jest �wi�tego Barnaby...
Janko zerwa� si� z �awy, podbieg� do ober�ysty i u�ciska� go tak mocno, �e
staremu
�zy w oczach stan�y.
- Wszystkiego najlepszego - zawo�a�. - Zdrowia, szcz�cia i pomy�lno�ci!
Wybaczcie,
�e zapomnieli�my o waszym �wi�cie, ale przywiod�a nas tu inna, ogromnie wa�na
sprawa.
I w kr�tkich �o�nierskich s�owach opowiedzia� zebranym o celu swego przybycia w
G�ry Skalistego Po�udnia, zapytuj�c, czy nie maj� jakich� wiadomo�ci o ksi�ciu i
jego
dru�ynie.
- Przecie� byli tu w zesz�ym tygodniu - rzek� Barnaba - przenocowali w pokojach
na
poddaszu i na drugi dzie� rano ruszyli ku Giewontowi. Ksi��� m�wi�, �e chce
odszuka�
�pi�cych Rycerzy i zapyta� si�, czy im czego nie trzeba.
- Nareszcie co� konkretnego - uradowa� si� Janko. - Jutro, skoro �wit, jedziemy
pod
Giewont. Mo�e znajdziemy jakie� �lady.
- �adnych �lad�w nie b�dzie - odezwa� si� Krzywo-nos, jeden z ludzi Krwawej
Kiszki. - Wczoraj w nocy spad�y du�e �niegi.
Janko uderzy� d�oni� w g�owic� miecza.
- To nic, ale wiemy ju�, gdzie ich szuka�.
Krwawa Kiszka wskoczy� na �aw� i gwizdn�� przera�liwie. Na ten znajomy d�wi�k
zagra�a krew w �y�ach dawnych rozb�jnik�w.
- Panowie - zawo�a� dow�dca bandy. - Ksi��� pan w niebezpiecze�stwie! Tej zimy
mn�stwo wilk�w goni po lasach, nie m�wi�c ju� o strachach, widmach i upiorach.
Pomo�emy
go odszuka�?
Odpowiedzia� mu zgodny ch�r g�os�w:
- Pomo�emy!
Wzruszony Janko poda� d�o� by�emu zb�jowi.
- Dzi�kuj�. Wasza pomoc bardzo si� nam przyda. Poprowad�cie nas najkr�tsz�
drog�.
- B�d�cie spokojni - odpar� Krwawa Kiszka. - Znamy tu ka�d� �cie�k� i ka�d�
dziur�.
- Za pomy�lno�� wyprawy - zawo�a� Janko i jednym haustem wypi� pe�ny kubek
gor�cego miodu. Obtar�szy w�sy wierzchem d�pni, spojrza� na zebranych, i widz�c
w ich
oczach b�yski szczerego zapa�u, doda�:
- I za pomy�lno�� gospodarza. Niech nam �yje sto lat!
Trzydzie�ci niezbyt zgranych g�os�w zaintonowa�o pradawn� pie�� Krakostanu:
Sto lat,
Sto lat,
Niech �yje, �yje nam!
S�ysz�c to stado wilk�w, podchodz�cych ju� pod ober��, w pop�ochu run�o w las.
* * *
Autor do Czytelnik�w:
Wierzycie mi chyba, �e chcia�bym opisa� radosne chwile odnalezienia zaginionych.
�e chcia�bym wam przekaza� weso�e okrzyki ratownik�w na widok ksi�cia, Smoka,
G�bki i
Bartoliniego. Niestety! Prawdy nie wolno fa�szowa� nawet w najlepszych
intencjach. Wiem,
�e przyjemnie by si� wam czyta�o o triumfalnym powrocie na Wawel, o d�wi�kach
tr�b
witaj�cych ukochanego w�adc�, o wspania�ej defiladzie woj�w, o weso�ych zabawach
mieszka�c�w grodu. Nic z tego! �ycie, moi drodzy, nie jest usiane r�ami i nie
sk�ada si�
wy��cznie z przyjemnych zdarze�. Im wcze�niej b�dziecie o tym wiedzie�, tym
lepiej dla
was.
Prawda za� jest taka: zaginionych nie odnaleziono. Natrafiono jedynie na sza�as,
w
kt�rym znajdowa�o si� sze�� ksi���cych koni. Wynika�o z tego, �e czw�rka
podr�nik�w
uda�a si� w dalsz� drog� pieszo, zabrawszy z sob� �ywno��, kt�ra mog�a
wystarczy� zaledwie
na dwa dni. Wynika�o te� z tego, �e ksi��� i jego towarzysze liczyli si� z
kr�tkim pobytem w
siedzibie �pi�cych Rycerzy. Dlaczego jednak nie wr�cili w planowanym terminie?
Czy
dotarli do celu, czy te� spotka�o ich jakie� nieszcz�cie? Mimo dok�adnych
ogl�dzin
Giewontu Janko i jego ludzie nie odkryli �adnej szczeliny, kt�ra wiod�aby do
wn�trza.
Znale�li wprawdzie wiele grot w skalistym cielsku g�ry, ale ka�da, pr�dzej czy
p�niej,
ko�czy�a si� lit� ska��. Po trzech dniach daremnych poszukiwa� zmarzni�ci,
g�odni i do cna
wyczerpani ratownicy powr�cili do gospody na Diabelskiej Prze��czy, przynosz�c
Barnabie i
Marysi tragiczn� wiadomo��. Po kr�tkim odpoczynku Janko na czele gwardzist�w
wr�ci� do
Grodu Kraka, aby zorganizowa� now� wypraw� ratownicz�. Tym razem wzi�y w niej
udzia�
tysi�ce poddanych ksi�cia. Przez ca�y miesi�c przetrz�sano najtrudniej dost�pne
zak�tki
Giewontu i jego okolicy. Przy sposobno�ci dw�ch giermk�w ksi�cia, Zbyszko i
Stanko,
dokona�o pierwszeg