5197
Szczegóły |
Tytuł |
5197 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5197 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5197 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5197 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Robert Ludlum
TESTAMENT MATARESE�A
(Przek�ad: Barbara M�cze�ska, J.T. Mirkowicz, Blanka Kuczborska)
KSI�GA I
1.
M�DRCY �WIATA, MONARCHOWIE,
GDZIE SPIESZNIE D��YCIE?
Kol�dnicy stali przy skrzy�owaniu zbici w ciasn� gromadk�, przytupuj�c i
zabijaj�c
r�ce dla rozgrzewki. M�odzie�cze g�osy nios�y si� w mro�nym wieczornym
powietrzu,
odcinaj�c si� wyra�nie od kakofonii klakson�w, gwizdk�w policyjnych i blaszanych
d�wi�k�w �wi�tecznej muzyki p�yn�cej z g�o�nik�w umieszczonych nad rz�si�cie
o�wietlonymi wystawami. G�sta �nie�yca spowodowa�a liczne korki. Zap�nieni
klienci,
kt�rych t�umy wci�� przemierza�y ulice, os�aniali oczy przed �niegiem i
lawirowali mi�dzy
blokuj�cymi przej�cia samochodami, uskakuj�c szybko, kiedy te nagle rusza�y z
miejsca;
musieli si� te� pilnowa�, �eby omija� najwi�ksze ka�u�e i nie wpada� na
przechodni�w
id�cych z naprzeciwka. Ko�a buksowa�y w �nie�nej brei; autobusy - co rusz
grz�zn�c w ruchu
- wlok�y si� w ��wim tempie, a liczni Miko�ajowie uporczywie, acz o tak p�nej
porze
daremnie, wymachiwali dzwonkami.
POWIEDZCIE� NAM, TRZEJ KR�LOWIE,
CHCECIE WIDZIE� DZIECI�?
Ciemny cadillac wy�oni� si� zza rogu i wolno przesun�� obok kol�dnik�w. Jeden z
nich, w kostiumie, jaki wed�ug chorej wyobra�ni projektanta mia� upodobni�
kol�dnika do
Boba Cratchita z Opowie�ci wigilijnej Dickensa, zbli�y� si� z wyci�gni�t� r�k�
do tylnego
okna z prawej strony wozu i przylepi� do szyby wykrzywion� �piewem twarz.
ONO W ��OBIE, NIE MA TRONU...
Zniecierpliwiony kierowca wcisn�� klakson i machn�� r�k� na natr�ta, �eby si�
odsun��, ale pasa�er, szpakowaty m�czyzna w �rednim wieku, si�gn�� do kieszeni
palta po
kilka banknot�w. Dotkn�� przycisku i boczna szyba zsun�a si� na d�. M�czyzna
wetkn��
pieni�dze w wyci�gni�t� d�o�.
- B�g zap�a�! - zawo�a� kol�dnik. - Du�a bu�ka od ch�opak�w z Pi�tnastej!
Weso�ych
�wi�t!
Zapewne zabrzmia�oby to bardziej �wi�tecznie, gdyby nie od�r whisky buchaj�cy z
ust wypowiadaj�cego �yczenia.
- Weso�ych �wi�t - odpar� pasa�er i wcisn�� guzik, �eby uci�� dalsz� rozmow�.
Kierowca ruszy� ostro, chc�c wykorzysta� chwilowy wy�om w ruchu, ale po kilku
metrach gwa�townie zahamowa�. Z w�ciek�o�ci� szarpn�� kierownic�, ledwo t�umi�c
cisn�ce
si� na usta przekle�stwa.
- Spokojnie, majorze - powiedzia� pasa�er stanowczym tonem, nie pozbawionym
jednak wsp�czucia. - Z�o�� nic nie pomo�e. Nie dotrzemy szybciej.
- Racja, panie generale - rzek� kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale
nie
odczuwa�.
Zazwyczaj tak, ale nie dzi�, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. Genera� zawsze
lubi�
sobie dogadza�, ale przecie� to naprawd� bezczelno�� kaza� adiutantowi pracowa�
w wiecz�r
wigilijny. Kaza� mu si� wie�� wynaj�tym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko
dlatego,
�e genera�a nasz�a ochota pohula�. Tysi�ce powod�w mog�yby uzasadni� s�u�b� w t�
w�a�nie
noc, ale nie taki!
Wizyta w burdelu. Bo bez wzgl�du na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, by� to
po
prostu burdel. Przewodnicz�cy kolegium szef�w sztab�w udawa� si� do burdelu w
wigilijny
wiecz�r! A poniewa� zamierza� sobie poszale�, jego najbardziej zaufany adiutant
musia� by�
w pobli�u, �eby posprz�ta� ba�agan, kiedy b�dzie po wszystkim. A potem, a� do
po�udnia
nast�pnego dnia, nia�czy� genera�a w jakim� obskurnym hoteliku, aby, nie daj
Bo�e, nie
wysz�o na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki spos�b si� zabawia�. Bo nazajutrz
genera� stanie
si� na powr�t nienagannym szefem, zn�w b�dzie wydawa� normalne rozkazy, a ca�a
ohyda
nocy odejdzie w zapomnienie.
Nie by�a to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ci�gu ostatnich
trzech
lat, czyli od kiedy genera�owi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj
poprzedza�a
j� szczeg�lnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys mi�dzynarodowy, kt�remu
genera�
musia� stawi� czo�o. Wcze�niejsze wyprawy nigdy nie zdarza�y si� w tak� noc jak
dzisiejsza.
Nie w Wigili�, na mi�o�� bosk�! Gdyby chodzi�o o kogo� innego, nie o genera�a
Anthony'ego
Blackburna, major pewnie by zaprotestowa�, m�wi�c, �e rodzina nawet najni�szego
stopniem
oficera ma w ko�cu jakie� prawa do wsp�lnych �wi�t.
Ale poniewa� chodzi�o o genera�a, majorowi nawet nie przysz�o na my�l si�
buntowa�.
Wiele lat temu �Szalony Anthony�, jak przezywano Blackburna, wyni�s� z obozu
jenieckiego
w p�nocnym Wietnamie rannego porucznika, ratuj�c go od tortur i �mierci
g�odowej, i
przedar� si� z nim przez d�ungl� do oddzia��w ONZ. To by�o dawno temu; od tego
czasu
porucznik awansowa� na majora i zosta� mianowany starszym adiutantem
przewodnicz�cego
kolegium szef�w sztab�w.
W wojsku opowiada si� czasem o oficerach, za kt�rymi posz�oby si� i do piek�a.
Major by� ju� nieraz w piekle, towarzysz�c �Szalonemu Anthony'emu�, ale wr�ci�by
tam bez
wahania na ka�de jego skinienie.
Dotarli do Park Avenue i skr�cili na p�noc. Ruch, jak zwykle w lepszych
dzielnicach,
by� tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z br�zowego piaskowca stoj�cego na
Siedemdziesi�tej Pierwszej Ulicy, mi�dzy Park Avenue i Lexington - dzieli�o ich
ju� tylko
pi�tna�cie przecznic.
Starszy adiutant przewodnicz�cego kolegium szef�w sztab�w wiedzia�, �e wkr�tce
zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i b�dzie
obserwowa�, jak genera� wysiada z samochodu i wspina si� po schodkach do
zaryglowanych
drzwi frontowych. Nie odezwie si� ani s�owem, ale ogarnie go uczucie smutku,
kt�re nie
opu�ci go przez ca�y czas czekania.
Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczup�a kobieta w ciemnej
jedwabnej sukni i z diamentow� koli� na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga
�wiat�em
przy wej�ciu. B�dzie to znak, �e pora przyj�� i odebra� pasa�era.
- Witaj Tony! - Z g��bi s�abo o�wietlonego hallu wy�oni�a si� smuk�a posta�,
podesz�a
do genera�a i cmokn�a go w policzek. - Jak si� czujesz, kochanie? - spyta�a,
bawi�c si� od
niechcenia diamentowym naszyjnikiem.
- Jestem jednym k��bkiem nerw�w - odpar� Blackburn, zdejmuj�c palto i oddaj�c je
pokoj�wce.
Przyjrza� si� dziewczynie. �adna; jeszcze jej tutaj nie widzia�. Kobieta
przechwyci�a
jego spojrzenie.
- Nie dla ciebie, m�j drogi, jeszcze nie teraz - o�wiadczy�a, ujmuj�c go pod
rami�. -
Mo�e za miesi�c lub dwa. Musi si� troch� podszkoli�. A teraz chod�my poszuka�
lekarstwa
na twoje nerwy. Na pewno co� si� znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt
prosto z
Marsylii, �e nie wspomn� o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos,
jak si�
czuje twoja �ona?
- Te� ma zszargane nerwy. Przesy�a ci uk�ony.
- Pozdr�w j� ode mnie, kochany. Nie zapomnij.
Przeszli sklepionym korytarzem do obszernego pokoju ton�cego w ciep�ym blasku
r�nobarwnych �wiate� rzucanych przez niewidoczne lampy; b��kitne, purpurowe i
bursztynowe kr�gi przesuwa�y si� wolno po �cianach i suficie.
- Przy�l� ci t� co zwykle i tak� jedn� now� - powiedzia�a kobieta. - Jest wprost
wymarzona dla ciebie, kochanie. Kiedy z ni� rozmawia�am, ledwo mog�am uwierzy�.
Mam j�
prosto z Aten. Fantastyczna, sam si� przekonasz.
Anthony Blackburn le�a� nagi na ogromnym �o�u o�wietlonym dyskretnie przez
niewielkie reflektory umocowane na b��kitnym, lustrzanym suficie. W nieruchomym
powietrzu unosi�y si� g�ste ob�oki aromatycznego dymu haszyszowego, a na nocnym
stoliku
sta�y trzy kieliszki przejrzystego absyntu. Cia�o genera�a pokrywa�y linie i
ko�a malowane
palcami maczanymi w farbie; wielobarwne strza�ki bieg�y ku pachwinom, j�drom i
napr�onemu cz�onkowi, umazanemu czerwon� farb�. Od pomalowanej na czarno klatki
piersiowej - poro�ni�tej ciemnymi, zmierzwionymi w�osami - odcina�y si�
niebieskie sutki,
kt�re ��czy�a cielistobia�a krecha; �lad jednego poci�gni�cia palcem.
Genera�, poj�kuj�c z rozkoszy, rzuca� g�ow� z boku na bok, podczas gdy dwie
kobiety
nie ustawa�y w zabiegach. Obie nagie, na przemian masowa�y miotaj�ce si� po
��ku cia�o i
rozprowadza�y po nim grudki g�stej farby. Jedna ociera�a si� piersiami o twarz
genera�a,
druga pie�ci�a mu genitalia, wzdychaj�c zmys�owo przy ka�dym ruchu i wydaj�c
ciche,
udawane okrzyki rozkoszy, gdy genera� zbli�a� si� do orgazmu - wstrzymywanego
skutecznie
przez do�wiadczon� profesjonalistk�.
Rudow�osa dziewczyna, z ustami tu� przy twarzy le��cego, szepta�a gor�czkowo po
grecku jakie� niezrozumia�e s�owa. W pewnym momencie wsta�a, si�gn�a po stoj�cy
na stole
kieliszek i podtrzymuj�c g�ow� Blackburna, wla�a mu do gard�a g�sty p�yn.
Wymieni�a
znacz�cy u�miech z kole�ank�, kt�ra obejmowa�a d�oni� pomalowany na czerwono
narz�d
genera�a.
Nast�pnie Greczynka ze�lizgn�a si� z ��ka, wskazuj�c na drzwi �azienki. Druga
dziewczyna skin�a g�ow� i, �eby zamaskowa� nieobecno�� kole�anki, wyci�gn�a
lew� r�k� i
wsun�a genera�owi palce do ust. Greczynka przesz�a po czarnym dywanie na koniec
pokoju i
znik�a w �azience. Pok�j rozbrzmiewa� j�kami genera�a wij�cego si� w mi�osnej
ekstazie.
Po chwili Greczynka wy�oni�a si� - ca�kowicie ubrana. Mia�a na sobie ciemny
tweedowy p�aszcz z kapturem zakrywaj�cym w�osy. Zatrzyma�a si� na moment w
p�mroku,
po czym podesz�a do najbli�szego okna i delikatnie rozsun�a ci�kie zas�ony.
Rozleg� si� brz�k t�uczonego szk�a i do �rodka wpad� strumie� zimnego powietrza,
wydymaj�c zas�ony. W oknie ukaza�a si� posta� kr�pego m�czyzny o szerokich
barach; to
on wybi� kopniakiem szyb�. Teraz zeskoczy� z parapetu na pod�og�; twarz
zas�ania�a mu
kominiarka, w r�ce trzyma� pistolet.
Dziewczyna na ��ku odwr�ci�a si� gwa�townie i wrzasn�a przera�ona na widok
uzbrojonego m�czyzny, kt�ry wycelowa� pistolet i poci�gn�� za spust. T�umik
zag�uszy�
odg�os strza�u; dziewczyna osun�a si� na pokryte malunkami, obscenicznie
obna�one cia�o
Anthony'ego Blackburna. Morderca podszed� do ��ka. Genera� podni�s� g�ow�,
bezskutecznie usi�uj�c skupi� wzrok - spojrzenie mia� m�tne od narkotyk�w, a z
gard�a
wydobywa�y mu si� jakie� chrapliwe d�wi�ki. Morderca wypali� ponownie. A potem
jeszcze
kilka razy; kule przeszy�y szyj�, pier� i genitalia genera�a, a krew tryskaj�ca
z ran zmiesza�a
si� z l�ni�cymi farbami.
M�czyzna odwr�ci� si� do rudow�osej dziewczyny; ta podbieg�a do drzwi,
otworzy�a
je i powiedzia�a po grecku:
- Szefowa jest na dole w pokoju z obrotowymi �wiat�ami. Ma na sobie d�ug�,
czerwon� sukni� i diamentow� koli�.
M�czyzna skin�� g�ow� i wybieg�.
Niespodziewane ha�asy dochodz�ce z g��bi budynku przerwa�y rozmy�lania majora.
Wstrzymuj�c oddech, zacz�� nas�uchiwa�.
Jakie� krzyki... wrzaski... j�ki... Kto� wzywa� pomocy!
Podni�s� wzrok. Ci�kie drzwi frontowe rozwar�y si� i wybieg�y z nich dwie
osoby,
kobieta i m�czyzna. Major dostrzeg� z przera�eniem, �e m�czyzna wsuwa za pas
bro�.
O Bo�e!
Major si�gn�� pod siedzenie, wyci�gn�� s�u�bowy pistolet i wyskoczy� z
samochodu.
Pogna� na g�r� po schodach i wpad� do hallu. Z pi�tra dolatywa�y histeryczne
wrzaski, ludzie
biegali w pop�ochu po ca�ym domu.
Znalaz� si� w obszernym pokoju o�wietlonym kolorowymi, ob��dnie wiruj�cymi
�wiat�ami. Na pod�odze, w ka�u�y krwi, le�a�a szczup�a kobieta w diamentowej
kolii na szyi.
Nie �y�a; kula roztrzaska�a jej czo�o.
Chryste Panie!
- Gdzie on jest?! - krzykn��.
- Na g�rze - zawo�a�a jaka� dziewczyna wci�ni�ta w k�t. Major w panice wbieg� na
ozdobne schody i pogna� na g�r�, bior�c po trzy stopnie na raz; mijaj�c na
p�pi�trze stolik z
telefonem, zarejestrowa� w pami�ci jego obecno��. Zna� drog�; genera� zawsze
zajmowa� ten
sam pok�j. Skr�ci� w w�ski korytarz, p�dem dotar� do drzwi i wpad� do �rodka.
Rany boskie!
To, co zobaczy�, wprawi�o go w os�upienie: nieraz sprz�ta� ba�agan po igraszkach
genera�a i doprowadza� swojego szefa do normalnego wygl�du, ale dot�d jeszcze
nie widzia�
czego� podobnego. Na ��ku le�a�o nagie cia�o Blackburna, ca�e zalane krwi� i
pomazane
farbami, a na nim zw�oki nagiej dziewczyny, kt�rej twarz spoczywa�a na
genitaliach genera�a.
Tylko piek�o mog�o wymy�le� podobny obraz.
Major nie wiedzia�, w jaki spos�b zdo�a� si� opanowa�, ale faktem jest, �e
zmusi� si�
do dzia�ania. Zatrzasn�� drzwi i stan�� przed nimi na korytarzu, z broni� gotow�
do strza�u.
Potem z�apa� za rami� jak�� dziewczyn�, kt�ra bieg�a w stron� schod�w.
- R�b co ci ka��, bo ci� rozwal�! - wrzasn��. - Na schodach jest telefon. Masz
wykr�ci� numer, kt�ry ci podam, i powt�rzy� dok�adnie moje s�owa!
Pchn�� gniewnie dziewczyn� w stron� telefonu na pode�cie.
Prezydent Stan�w Zjednoczonych z pos�pn� min� przekroczy� drzwi Owalnego
Gabinetu i podszed� do biurka, przy kt�rym oczekiwali go sekretarz stanu i
dyrektor
Centralnej Agencji Wywiadowczej.
- Tak, tak, panowie, wiem, co si� sta�o - powiedzia� gniewnie prezydent, cedz�c
s�owa
w charakterystyczny dla siebie spos�b. - To wprost odra�aj�ce. Czy s� jakie�
wyniki?
Dyrektor CIA post�pi� krok naprz�d.
- Wydzia� zab�jstw nowojorskiej policji jest z nami w �cis�ym kontakcie. Tak si�
szcz�liwie z�o�y�o, �e adiutant genera�a stan�� przy drzwiach i zagrozi�, �e
zastrzeli ka�dego,
kto b�dzie chcia� wej�� do �rodka. Nasi ludzie dotarli pierwsi i usun�li �lady.
- Kosmetyka! - �achn�� si� prezydent. - Dobrze, oczywi�cie, �e to zrobili, ale
nie o to
mi chodzi, do cholery! Co my�licie o tej zbrodni? Czy to morderstwo na tle
seksualnym,
sprawka jakiego� zbocze�ca, czy co� innego?
- Raczej co� innego - odpowiedzia� dyrektor CIA. - Rozmawiali�my o tym z Paulem
jeszcze w nocy. Moim zdaniem to starannie przygotowana i b�yskotliwie
przeprowadzona
akcja. Zlikwidowano nawet w�a�cicielk� interesu, jedyn� osob�, kt�ra mog�aby
pom�c w
�ledztwie.
- Czyja to robota?
- Uwa�am, �e KGB. Naboje u�yte w akcji pochodz� z grazburii, rosyjskiego
pistoletu;
to ulubiona bro� ich agent�w.
- Nie zgadzam si�, panie prezydencie - wtr�ci� sekretarz stanu. - Nie podzielam
opinii
Jima. Co z tego, �e bro� wyprodukowano w Rosji, skoro dost�pna jest w ca�ej
Europie.
Rozmawia�em dzi� rano przez godzin� z ambasadorem radzieckim. Jest tak samo
wstrz��ni�ty
jak my. Stwierdzi� z ca�� stanowczo�ci�, �e Moskwa nie ma z tym nic wsp�lnego,
podkre�laj�c, ca�kiem zreszt� s�usznie, �e Kremlowi znacznie bardziej odpowiada�
genera�
Blackburn ni� kt�rykolwiek z jego ewentualnych nast�pc�w. To...
- A jednak - przerwa� dyrektor - KGB i politycy z Kremla nie zawsze maj�
identyczne
pogl�dy na te same sprawy.
- Tak jak nasi politycy i CIA? - spyta� sekretarz.
- Dotyczy to raczej twoich Operacji Konsularnych, Paul - rzek� dyrektor.
- Cholera jasna! - zdenerwowa� si� prezydent. - Nie zamierzam s�ucha� tego
rodzaju
bredni. Chc� od was fakt�w, wy��cznie fakt�w. Zaczynaj, Jim, skoro jeste� taki
pewien
swego. Co� wytrzasn��?
- Uda�o nam si� ca�kiem sporo dowiedzie�. - Dyrektor wyj�� kartk� z tekturowej
teczki, kt�r� trzyma� w d�oni, i po�o�y� j� przed prezydentem. -Wprowadzili�my
do
komputera wszystkie dane dotycz�ce sposobu przeprowadzenia wczorajszej akcji.
Jak wszed�
morderca, jak wyszed�, ile odda� strza��w i tym podobne informacje,
uwzgl�dniaj�ce r�wnie�
miejsce i por� zab�jstwa. Nast�pnie por�wnali�my wyniki z danymi o znanych nam
zab�jstwach dokonanych przez KGB w okresie ostatnich pi�tnastu lat. I
otrzymali�my
sylwetki trzech ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za t� zbrodni�. Sylwetki
trzech
najlepszych, najbardziej nieuchwytnych morderc�w z radzieckiej s�u�by
wywiadowczej. Oto
ich nazwiska, poczynaj�c od najstarszego sta�em.
Prezydent wzi�� do r�ki list�.
Taleniekow Wasilij - w ostatnim okresie dyrektor KGB na Sektor Po�udniowo-
Zachodni
Kry�owicz Niko�aj - WKR, Moskwa
�ukowski Gieorgij - aktualnie attache prasowy przy ambasadzie Zwi�zku
Radzieckiego w Berlinie Wschodnim
Sekretarz by� wyra�nie poruszony; nie m�g� milcze� d�u�ej.
- Panie prezydencie - zacz�� - tego rodzaju spekulacje, oparte w�a�ciwie na
samych
niewiadomych, mog� doprowadzi� nas do otwartego konfliktu. A na to nie jest
odpowiednia
pora.
- Chwileczk�, Paul - rzek� prezydent. - Powiedzia�em, �e chc� zna� fakty. Nie
obchodzi mnie, czy twoim zdaniem pora na konflikt jest odpowiednia, czy nie.
Zamordowano
przewodnicz�cego kolegium szef�w sztab�w. Mo�e w �yciu prywatnym by� zboczonym
wariatem, ale trudno, do licha, o lepszego �o�nierza. Je�li za�atwili go
Rosjanie, chc� to
wiedzie�. - Od�o�y� kartk� na biurko i nie spuszczaj�c wzroku z sekretarza
doda�: - Z drugiej
strony, dop�ki nie b�dziemy mie� wi�cej danych, o �adnym konflikcie nie mo�e by�
mowy.
Rozumiem, �e Jim zachowa� w tej sprawie jak najdalej id�c� dyskrecj�.
- Oczywi�cie - potwierdzi� dyrektor CIA.
Rozleg�o si� nerwowe pukanie do drzwi, po czym - nie czekaj�c na pozwolenie - do
gabinetu wszed� adiutant prezydenta odpowiedzialny za sprawy ��czno�ci.
- Panie prezydencie, sekretarz generalny KC KPZR na linii. To�samo��
potwierdzona.
- Dzi�kuj�. - Prezydent si�gn�� za fotel po telefon z bardzo grubymi przewodami.
-
Panie sekretarzu?
Sekretarz powiedzia� szybko kilka s��w po rosyjsku; kiedy zrobi� przerw�,
w��czy� si�
jego t�umacz. Po nim, zgodnie ze zwyczajem, na lini� wszed� t�umacz Bia�ego Domu
i
stwierdzi� kr�tko:
- Zgadza si�, panie prezydencie.
Kwartet telefoniczny ci�gn�� si� przez jaki� czas.
- Przykro mi, panie prezydencie - rzek� sekretarz - z powodu �mierci, a raczej
zab�jstwa Anthony'ego Blackburna. By� to znakomity �o�nierz, kt�ry nienawidzi�
wojny
podobnie jak my obaj. Nasza strona darzy�a go najwi�kszym szacunkiem; cenili�my
go za
odwag� i trze�we s�dy, kt�re wywiera�y pozytywny wp�yw r�wnie� na naszych
wojskowych.
Dotkliwie odczujemy jego odej�cie.
- Dzi�kuj�, panie sekretarzu. To dla nas bolesna strata. Na dodatek zab�jstwo
wci��
pozostaje dla nas zagadk�.
- Wa�nie dlatego skontaktowa�em si� z panem, panie prezydencie. Pragn�
stwierdzi�
ponad wszelk� w�tpliwo��, �e zab�jstwo genera�a Blackburna by�o ostatni� rzecz�,
jakiej
pragn�li odpowiedzialni przyw�dcy Zwi�zku Radzieckiego. Nigdy nawet nie
rozwa�ano
czego� podobnego. Mam nadziej�, �e wyra�am si� jasno.
- Tak mi si� zdaje. I jeszcze raz dzi�kuj�. Ale, panie sekretarzu, je�li
wolno... Czy�by
sugerowa� pan mo�liwo�� istnienia w aparacie rz�dowym swojego kraju jakiej�
innej,
nieodpowiedzialnej grupy?
- Nikogo takiego nie ma, podobnie jak w ameryka�skim senacie nie ma os�b, kt�re
chcia�yby zbombardowa� Ukrain�. Ka�dy oczyszcza swoje szeregi z idiot�w.
- W takim razie nie jestem ca�kiem pewien, czy pana dobrze rozumiem.
- Wyra�� si� ja�niej. CIA sporz�dzi�o list� sk�adaj�c� si� z nazwisk trzech
os�b,
kt�rym przypisuje si� zwi�zek ze �mierci� genera�a Blackburna. Nic bardziej
mylnego, panie
prezydencie. Ma pan na to moje solenne s�owo. To najbardziej godni zaufania i
subordynowani ludzie. Co wi�cej, jeden z wymienionych, �ukowski, tydzie� temu
trafi� do
szpitala; drugi, Kry�owicz, przebywa od jedenastu miesi�cy na granicy Mand�urii.
Natomiast
Taleniekow zako�czy� ju� definitywnie s�u�b� czynn�; obecnie przebywa w Moskwie.
Prezydent milcza� przez moment, spogl�daj�c na dyrektora CIA.
- Dzi�kuj� za pa�skie wyja�nienie i cenne informacje, panie sekretarzu -
powiedzia� w
ko�cu. - Zdaj� sobie spraw�, ile wysi�ku kosztowa� pana ten telefon. Gratulacje
dla pa�skiego
wywiadu.
- Wzajemnie. Coraz mniej spraw pozostaje tajemnic�. Mo�e to i lepiej. Powaga
sytuacji zmusi�a mnie do skontaktowania si� z panem. Zapewniam pana, panie
prezydencie,
�e my nie mamy z t� spraw� nic wsp�lnego.
- Wierz� panu. Ciekaw jestem, kto si� za tym kryje.
- Mnie te� nie daje to spokoju. Mam nadziej�, �e wkr�tce obaj si� dowiemy.
2.
- Dmitriju Jurijewiczu, pobudka! - zawo�a�a weso�o za�ywna niewiasta, zbli�aj�c
si� z
tac� do ��ka. - Pierwszy dzie� urlopu! �nieg jak okiem si�gn��, ale s�o�ce ju�
mocno
przygrzewa. Tylko patrze� jak las zn�w si� zazieleni i to jeszcze nim w�dka
wyparuje ci z
g�owy!
M�czyzna ukry� twarz w poduszce, potem obr�ci� si� na wznak i otworzy� oczy,
ale
zaraz zmru�y� je pod wp�ywem ra��cego blasku bieli. Za wielkimi oknami daczy
ga��zie
drzew ugina�y si� pod ci�arem o�lepiaj�co bia�ych p�acht �niegu.
Jurijewicz u�miechn�� si� do �ony, b��dz�c palcami po szpakowatej brodzie.
- Chyba troch� okopci�a mi si� wczoraj, biedaczka - zauwa�y�.
- Ca�e szcz�cie, �e si� na tym sko�czy�o - powiedzia�a z rozbawieniem kobieta.
-
Przyda� si� na co� zdrowy ch�opski instynkt, jaki odziedziczy� po mnie nasz
Misza. Widzi
ch�opak po�ar, to go gasi, ot i ca�a filozofia.
- Rzeczywi�cie, od razu rzuci� si� z pomoc�.
- A widzisz... - �ona Jurijewicza postawi�a tac� na ��ku, odsun�a nogi m�a,
usiad�a
i przy�o�y�a mu r�k� do czo�a. - Ciep�e, ale wy�yjesz. Kozak z ciebie!
- Daj mi papierosa.
- Nic z tego. Najpierw napij si� soku; dobrze ci zrobi. Dogadzaj� nam teraz,
staruszku,
co? Puszki z sokiem ledwie si� mieszcz� w kredensie. �eby�, jak m�wi nasz syn,
porucznik,
mia� czym ugasi� brod�, je�li ci si� zn�w zapali od papierosa.
- �o�nierze nie znaj� si� na rzeczy. My, naukowcy, wiemy, �e sok s�u�y do
koktajli. -
Jurijewicz u�miechn�� si� blado. - No, co z moim papierosem? Nie zapalisz mi?
- Ale� z ciebie uparciuch. - Si�gn�a po paczk� le��c� na nocnym stoliku,
wyci�gn�a
ze �rodka papierosa i w�o�y�a m�owi do ust. - Teraz uwaga, zapalam zapa�k�. Nie
oddychaj,
bo inaczej oboje wylecimy w powietrze. A mnie, na domiar z�ego, pochowaj� gdzie�
pod
p�otem jako morderczyni� najwi�kszej s�awy radzieckiej fizyki j�drowej!
- Raz si� �yje, duszko. Moje dzie�o i tak jest nie�miertelne. A cia�o niechaj
okadzi
dym. - Wci�gn�� g��boko w p�uca dym z papierosa, do kt�rego �ona przytkn�a
zapa�k�, po
czym spyta�: - Jak si� dzisiaj ma nasz ch�opak?
- Od rana na nogach, czy�ci bro�. Go�cie zjad� za jak�� godzink�. Polowanie ma
si�
rozpocz�� o dwunastej.
- O Bo�e, na �mier� zapomnia�em! - Jurijewicz j�kn�� i usiad� na ��ku. - Czy ja
naprawd� musz� bra� w tym udzia�?
- Przecie� ty i Misza macie polowa� razem! Nie pami�tasz, jak si� przechwala�e�
przy
kolacji, ile to zwierzyny ustrzelicie wsp�lnie?
Dmitrij westchn��.
- Chcia�em zag�uszy� wyrzuty sumienia - rzek�. - Odrobi� te wszystkie lata
sp�dzone
w instytucie, kiedy m�j syn r�s�, prawie nie znaj�c ojca.
Kobieta u�miechn�a si�.
- Dobrze ci zrobi dzie� na �wie�ym powietrzu. No, koniec z paleniem, zjedz
�niadanie
i ubieraj si�.
- Wiesz - powiedzia� nagle Jurijewicz, bior�c j� za r�k� - powoli zaczyna do
mnie
dociera�, �e naprawd� jestem na urlopie. Ju� nawet nie pami�tam, kiedy mia�em
ostatni.
- Bo i nie ma co pami�ta�. Nigdy. Kto s�ysza�, �eby tak harowa� jak ty?!
Jurijewicz wzruszy� ramionami.
- To �adnie, �e dali Miszy wolne - rzek� po chwili.
- Sam wyst�pi� o przepustk�. Chcia� sp�dzi� te kilka dni z tob�.
- Dobry dzieciak. Kocham go i �a�uj�, �e tak ma�o o nim wiem.
- Podobno �wietny oficer; mo�esz by� dumny z syna, m�j m�u.
- Jestem, duszko, jestem. Tylko nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawia�. W
gruncie
rzeczy niewiele mamy wsp�lnego. Chocia� musz� przyzna�, �e wczoraj, przy w�dce,
nie
brakowa�o nam temat�w.
- Nie widzieli�cie si� prawie dwa lata.
- Przecie� wiesz, jaki by�em zaj�ty.
- Dla ciebie istnieje tylko nauka. - Kobieta uj�a Dmitrija za r�k�. - Ale
b�agam, zr�b
wyj�tek. Nie tylko dzisiaj, ale przez ca�e trzy tygodnie. Odpocznij od
instytutu, wyk�ad�w i
zarywania nocy z tymi m�odymi zapale�cami, kt�rzy chc� si� pochwali�, �e
pracowali z
wielkim Jurijewiczem. - Wyj�a mu papierosa z ust i zgasi�a. - No, �niadanko i
wstajemy.
Polowanie dobrze ci zrobi.
- To wcale nie takie pewne, moja droga. - Za�mia� si�. - Kto wie, jak si�
sko�czy. Od
dwudziestu lat nie mia�em strzelby w r�ce.
Porucznik Niko�aj Jurijewicz przedzieracie przez g��boki �nieg, kieruj�c si� ku
staremu budynkowi, kt�ry s�u�y� niegdy� za stajni�. Odwr�ci� si� i obj��
wzrokiem rozleg�y
dwupi�trowy dom l�ni�cy w porannym s�o�cu - alabastrowy pa�ac po�rodku
alabastrowej
doliny otoczony ze wszystkich stron alabastrowym lasem. Nale�a� do innej epoki,
urokliwej i
pe�nej wdzi�ku, kt�ra odesz�a w przesz�o�� i ju� nigdy nie mia�a powr�ci�.
Ojciec porucznika cieszy� si� uznaniem Moskwy. O wielkim Jurijewiczu du�o si�
m�wi�o; samo nazwisko genialnego naukowca o do�� wybuchowym charakterze napawa�o
l�kiem przyw�dc�w zachodniego �wiata. Szeptano, �e Dmitrij Jurijewicz nosi w
g�owie
gotowe plany kilkunastu rodzaj�w taktycznej broni j�drowej, a gdyby go
zostawiono na
troch� w sk�adzie amunicji z przyleg�� pracowni�, by�by w stanie sam jeden
skonstruowa�
bomb� zdoln� zmie�� z powierzchni ziemi Londyn, Waszyngton i ponad po�ow�
Pekinu.
Taki by� w�a�nie Jurijewicz, cz�owiek poza wszelk� krytyk� i niemal ca�kowicie
bezkarny, cho� nie raz i nie dwa w s�owach i czynach dawa� upust swojemu
nieokie�zanemu
temperamentowi. Te wybuchy przyjmowano jednak w miar� spokojnie, bowiem
przywi�zanie
uczonego do ojczystego kraju by�o spraw� nigdy nie kwestionowan�. Dmitrij
Jurijewicz
przyszed� na �wiat jako pi�te dziecko w biednej ch�opskiej rodzinie z Kurowa.
Gdyby nie
rewolucja bolszewicka, pogania�by mu�y w pa�skim maj�tku. By� komunist� z wyboru
i z
przekonania, niemniej, jak wszystkie wielkie indywidualno�ci, organicznie nie
znosi�
biurokrat�w. Co wi�cej, krytykowa� ich otwarcie, ale tak s�awnemu uczonemu
uchodzi�o to
na sucho.
Nic zatem dziwnego, �e wszyscy zabiegali o znajomo�� z Jurijewiczem. Niko�aj
podejrzewa�, �e ludzie licz� na to, i� cz�stka nietykalno�ci jego ojca stanie
si� ich udzia�em.
By� pewien, �e i dzisiejszym go�ciom te� o to chodzi; czu� si� troch� nieswojo z
tego
powodu. Go�cie, kt�rzy wkr�tce mieli si� zjawi� w daczy, w�a�ciwie sami wprosili
si� z
wizyt�. Jeden dowodzi� batalionem, w kt�rym Niko�aj s�u�y� w Wilnie; drugiego
porucznik w
og�le nie zna�. By� to przyjaciel z Moskwy jego prze�o�onego, cz�owiek, kt�ry -
jak
powiedzia� dow�dca - m�g� si� okaza� pomocny w dalszej karierze Niko�aja. Ale
awans
dzi�ki protekcji nie n�ci� porucznika; pragn�� przede wszystkim by� sob�, synem
godnym
swojego ojca. Chcia� osi�ga� sukcesy w�asnymi si�ami, nie dzi�ki znajomo�ciom;
co wi�cej,
wierzy�, �e mu si� uda. Niemniej, w tej konkretnej sytuacji, trudno mu by�o
odm�wi�
prze�o�onemu. Bo je�li ktokolwiek w armii radzieckiej zas�ugiwa� na immunitet
nietykalno�ci, to w�a�nie pu�kownik Iwan Drigorin.
Drigorin niejednokrotnie zdobywa� si� na publiczn� krytyk� zastraszaj�cej
demoralizacji, jaka panowa�a w doborowym korpusie oficerskim. Domy wczasowe nad
Morzem Czarnym budowane za zdefraudowane pieni�dze, magazyny nape�nione po
brzegi
kontraband�, towarzystwo kobiet - wbrew wszelkim przepisom - w samolotach
bojowych...
Moskwa zareagowa�a na krytyk� przeniesieniem pu�kownika do Wilna. W
prowincjonalnym wile�skim garnizonie m�odziutki, dwudziestojednoletni porucznik
Niko�aj
Jurijewicz pe�ni� - jak na sw�j wiek - odpowiedzialn� funkcj�, wi�c czu� si� w
pe�ni
dowarto�ciowany, lecz w wypadku Drigorina, dojrza�ego, wybitnie utalentowanego
dow�dcy,
powierzenie mu takiej komendy by�o r�wnoznaczne ze skazaniem go na zapomnienie.
Je�eli
wi�c pragn�� pozna� ojca porucznika, Niko�aj nie mia� serca mu odm�wi�. Tym
bardziej, �e
pu�kownik odznacza� si� wielkim urokiem osobistym. Niko�aj zastanawia� si�, jaki
b�dzie ten
drugi.
Doszed� do stajni i otworzy� wrota, za kt�rymi znajdowa�y si� dwa szeregi
boks�w.
Stare zawiasy by�y dobrze naoliwione; drzwi nawet nie skrzypn�y. Ruszy� wzd�u�
zadbanych
pomieszcze�, w kt�rych niegdy� trzymano konie najlepszych ras, usi�uj�c
wyobrazi� sobie,
jak wygl�da�a dawna Rosja. Wydawa�o mu si� niemal, �e s�yszy r�enie ognistych
rumak�w,
niecierpliwy tupot kopyt, parskanie wierzchowc�w rw�cych si� do biegu.
�ycie w dawnej Rosji musia�o by� wspania�e. O ile, oczywi�cie, nie pogania�o si�
cudzych mu��w.
Dotar� do wr�t na drugim ko�cu budynku, otworzy� je i wyszed� na zewn�trz. Co�
przyku�o jego wzrok. Co�, co zak��ca�o nieskaziteln� biel �niegu.
Od rogu pobliskiego spichlerza a� po skraj lasu ci�gn�y si� jakie� �lady.
Wygl�da�y
na �lady st�p. Ale kto m�g� je zostawi�? Dwaj s�u��cy przys�ani przez Moskw� do
obs�ugi
daczy nie opuszczali dot�d domu. A gajowi mieszkali w cha�upach po�o�onych
ni�ej.
Z drugiej strony, pomy�la� Niko�aj, poranne s�o�ce mog�o przecie� wytopi� zarysy
dowolnych kszta�t�w, a o�lepiaj�ca biel �niegu sprzyja�a omamom wzrokowym. To
niew�tpliwie zwierzyna z lasu dotar�a a� tutaj w poszukiwaniu �eru. U�miechn��
si� na my�l,
�e wielkie stajnie, dzisiaj ju� tylko zabytek, wci�� kusz� zwierzyn�. Przyroda
nie zmieni�a si�.
Rosja tak.
Niko�aj spojrza� na zegarek. Pora wraca� do domu, pomy�la�. Go�cie przyjad� lada
moment.
Wszystko sz�o tak dobrze, �e Niko�aj nie m�g� si� nadziwi�. �adnych zgrzyt�w -
g��wnie dzi�ki ojcu i przybyszowi z Moskwy. Z pocz�tku pu�kownik Drigorin czu�
si� troch�
skr�powany tym, �e narzuci� si� podw�adnemu ze swoj� obecno�ci�, ale zachowanie
Dmitrija
Jurijewicza sprawi�o, �e za�enowania go�cia szybko min�o. Naukowiec odnosi� si�
bowiem
do prze�o�onego syna z pe�n� rewerencj�, jak ka�dy ojciec, kt�remu zale�y na
karierze
potomka... Schlebia� pu�kownikowi niemal bez przerwy. Niko�aj przys�uchiwa� si�
z roz-
bawieniem. Podano w�dk� z sokiem owocowym i kaw�, a Niko�aj, maj�c w pami�ci
wczorajszy incydent, nie spuszcza� oczu z ojcowskiej brody i papierosa tkwi�cego
w jego
wargach.
Brunow, przyjaciel pu�kownika, wysoko postawiony funkcjonariusz partyjny i
planista
odpowiedzialny za kompleks przemys�owo-zbrojeniowy, okaza� si� uroczym
cz�owiekiem.
Dmitrij Jurijewicz i Brunow nie tylko doszukali si� wielu wsp�lnych znajomych,
ale wkr�tce
wysz�o na jaw, �e obaj nie darz� zbytnim szacunkiem moskiewskich biurokrat�w, do
kt�rych
znaczna cz�� ich znajomych si� zalicza. Co rusz wi�c rozbrzmiewa�y salwy
�miechu, gdy�
dwaj rebelianci prze�cigali si� w k��liwych uwagach, to na temat jakiego�
komisarza z
komor� pog�osow� w miejscu m�zgu, to ekonomisty, kt�ry nie potrafi utrzyma�
rubla w
kieszeni.
- Ale� z nas z�o�liwcy, towarzyszu Brunow! - zawo�a� naukowiec; oczy b�yszcza�y
mu
od �miechu.
- Niestety, to wszystko prawda - powiedzia�, wzdychaj�c, planista.
- Uwa�ajmy lepiej, co m�wimy - upomnia� go gospodarz. - �o�nierze mog� na nas
donie��.
- Zobaczymy, jak na tym wyjd�. Ja obetn� im fundusze na zbrojenia, a wy
zmajstrujecie bomb� z przedwczesnym zap�onem.
Dmitrij Jurijewicz spowa�nia�.
- Oby w og�le nie trzeba by�o produkowa� bomb - powiedzia�.
- I wydawa� tyle forsy na zbrojenia - doda� planista.
- No, do�� rozm�w - rzek� gospodarz. - Gajowi twierdz�, �e w lasach roi si� od
zwierzyny. Syn obieca�, �e b�dzie na mnie uwa�a�, a ja przysi�g�em, �e ustrzel�
najwi�ksz�
sztuk�. No, czas rusza�. Niech ka�dy we�mie, co mu potrzeba. S� buty, futra...
w�dka.
- W�dka dopiero jak wr�cimy, tato.
- Widzicie go, m�drala. Wojsko jednak nauczy�o go czego�. - Naukowiec u�miechn��
si� do pu�kownika. - A przy okazji, towarzysze, nie chc� s�ysze� o waszym
wyje�dzie.
Zostajecie, ma si� rozumie�, na noc. Moskwa jest szczodra. Zaopatrzy�a nas w
stosy
pieczystego i �wie�ych warzyw z Lenin wie sk�d...
- I w butelki w�dki, mam nadziej�?
- Nie w butelki, towarzyszu Brunow. W beczki! Widz� po waszych oczach, �e
zostajecie. Prawda?
- Zostaj� - potwierdzi� planista.
Las rozbrzmiewa� odg�osami wystrza��w. Do d�wi�k�w kanonady do��czy�o si�
zimowe ptactwo, wzbijaj�c si� w powietrze z g�o�nym trzepotem skrzyde� i
przera�liwym
skrzekiem. Niko�aja dolecia�y podniecone g�osy, zbyt jednak odleg�e, aby m�g�
rozr�ni�
s�owa.
- Je�li co� trafili, to w ci�gu minuty us�yszymy gwizdek - powiedzia� do ojca,
kieruj�c
luf� karabinu ku ziemi.
- Skandal! - zawo�a� Jurijewicz z udanym oburzeniem. - Zwierzyna mia�a by� w
naszej
cz�ci lasu, przy jeziorze. Gajowi dali mi s�owo! Dlatego tamci dwaj mieli
polowa� dalej, a
my tutaj.
- Stary spryciarz! - powiedzia� syn, po czym spojrza� na bro� ojca. -
Odbezpieczona?
Dlaczego?
- Wydawa�o mi si�, �e s�ysz� szelest z ty�u. Chcia�em by� got�w.
- Za pozwoleniem, ojcze, trzeba j� zabezpieczy�. Dopiero jak zobaczysz
zwierzyn�... -
Za pozwoleniem, m�j �o�nierzu, ja potem nie zd���! - odpar� Jurijewicz, ale
widz�c
zatroskanie w oczach syna, szybko doda�: - No dobrze. Zgoda. Bo gdybym si�
potkn��, to
jeszcze, nie daj Bo�e, odstrzeli�bym sobie stop�!
- Dzi�kuj�, tato - powiedzia� porucznik, odwracaj�c si� gwa�townie.
Ojciec mia� racj�; z ty�u s�ycha� by�o jaki� szelest, skrzypni�cie czy trzask
ga��zi.
Porucznik odbezpieczy� bro�.
- Co to? - spyta� z przej�ciem Dmitrij Jurijewicz.
- Ciii... - uciszy� go Niko�aj, penetruj�c wzrokiem bia�e szpalery drzew.
Nie dostrzeg� niczego. Na powr�t zabezpieczy� karabin.
- A widzisz? - szepn�� Dmitrij. -Tw�j pi��dziesi�ciopi�cioletni ojciec nie
przes�ysza�
si�!
- Ga��zie uginaj� si� pod ci�arem �niegu, st�d to skrzypienie - zdecydowa� syn.
- Wci�� nie by�o gwizdka - rzek� Jurijewicz. - Spud�owali! W oddali rozleg�y si�
trzy
kolejne wystrza�y.
- Zn�w co� zobaczyli - powiedzia� porucznik. - Mo�e teraz us�yszymy gwizd!
Po chwili dobieg� ich g�o�ny d�wi�k. Nie by� to jednak d�wi�k gwizdka, lecz
przera�liwy, przeci�g�y krzyk. Mimo odleg�o�ci, s�yszeli go wyra�nie i ciarki
przesz�y im po
plecach. Potem rozleg� si� nast�pny krzyk, jeszcze bardziej przera�aj�cy,
histeryczny, kt�ry
zla� si� z w�asnym echem i ni�s� si� po lesie z coraz wi�ksz� si��.
- Bo�e, co si� tam sta�o?! - Jurijewicz chwyci� syna za rami�.
- Nie...
Odpowied� porucznika przerwa� trzeci krzyk - okropny, �widruj�cy wrzask b�lu.
- Zosta� tutaj! - krzykn�� Niko�aj do ojca. - Ja biegn� do nich!
- Dobrze, ale uwa�aj na siebie! - odpar� Jurijewicz. - Rusz� za tob�!
Niko�aj pogna� przez �nieg w kierunku, sk�d dochodzi�y wrzaski. Wype�nia�y ca�y
las,
ale by�y coraz cichsze, jakby krzycz�cy opada� z si�. Porucznik torowa� sobie
karabinem
drog� przez ga��zie, �ami�c je i odpychaj�c na boki; �nieg tryska� mu spod
but�w. Nogi bola�y
go, zimne powietrze rozsadza�o mu p�uca, oczy �zawi�y z wysi�ku...
Najpierw us�ysza� ryk, a potem ujrza� koszmarn� scen�, kt�ra nawet w snach
przyprawia my�liwych o dygot.
Wielki czarny nied�wied�, z pyskiem poranionym �rutem i ociekaj�cym krwi�,
wy�adowywa� w�ciek�o�� na tych, kt�rzy go postrzelili, rozszarpuj�c pazurami
swoich
prze�ladowc�w.
Niko�aj uni�s� bro� i strzela� dop�ki nie opr�ni� magazynku.
Olbrzym pad�. Porucznik podbieg� do dw�ch m�czyzn. To, co zobaczy�, zapar�o mu
dech.
Planista z Moskwy nie �y�. Szyj� mia� rozerwan�, a zakrwawiona g�owa ledwo
trzyma�a si� cia�a. Drigorin jeszcze oddycha�, ale Niko�aj wiedzia�, �e je�li
pu�kownik w ci�gu
kilku sekund nie wyzion� ducha, on sam na�aduje bro� i skr�ci jego cierpienie.
Pu�kownik nie
mia� twarzy. Przera�aj�cy widok wry� si� tak silnie w pami�� porucznika, �e
wiedzia�, i� nie
zapomni go nigdy.
Jak to si� sta�o? Dlaczego?
Niko�aj spojrza� na praw� r�k� pu�kownika. I dozna� kolejnego szoku.
Przedrami� ledwo trzyma�o si� na skrawku cia�a, tu� poni�ej �okcia. Metoda
okaleczenia by�a oczywista: naboje du�ego kalibru.
Pu�kownikowi odstrzelono r�k�, uniemo�liwiaj�c mu obron�!
Niko�aj podbieg� do cia�a Brunowa. Pochyli� si� i obr�ci� je na wznak.
Prawa r�ka by�a nienaruszona, ale z lewej d�oni pozosta�a tylko krwawa miazga
sk�ry,
mi�ni i strzaskanych ko�ci. Z lewej d�oni. Niko�ajowi przypomnia�a si� poranna
kawa,
owoce, w�dka, papierosy.
Planista by� ma�kutem.
Brunowa i Drigorina pozbawi� mo�liwo�ci obrony kto� uzbrojony, kto wiedzia�, �e
wkr�tce drog� zast�pi im nied�wied�.
W Niko�aju wzi�� g�r� �o�nierz. Podni�s� si� ostro�nie i rozejrza�, wypatruj�c
wroga.
Ze wszystkich si� pragn�� go znale�� i zabi�. Przypomnia� sobie �lady st�p,
kt�re widzia� rano
za stajni�. Nie by�y to �lady �eruj�cej zwierzyny, cho� ten, kt�ry je zostawi�,
by� gorszy od
zwierz�cia. Dla tak bestialskiego mordercy najstraszliwsze tortury �ubianki
wydawa�y si�
zbyt �agodne.
Kim by�? A przede wszystkim, dlaczego zamordowa� obu m�czyzn?
Porucznik dostrzeg� b�ysk. Odblask s�o�ca na broni.
Zrobi� ruch, jakby chcia� rzuci� si� w prawo, po czym skoczy� nagle w lewo, pad�
na
ziemi� i potoczy� za pie� najbli�szego d�bu. Wyj�� pusty magazynek, wsadzi� nowy
i -
mru��c oczy - skierowa� wzrok w stron�, gdzie ujrza� b�ysk.
Wysoko, pi�tna�cie metr�w nad ziemi�, sta�a w rozkroku na dw�ch ga��ziach sosny
posta� trzymaj�ca w r�ku sztucer z celownikiem teleskopowym. Morderca mia� na
sobie
�nie�nobia�� kurtk� z bia�ym futrzanym kapturem, a twarz jego skrywa�y wielkie,
czarne
okulary s�oneczne.
Niko�ajowi zbiera�o si� na wymioty z w�ciek�o�ci i obrzydzenia. Morderca
u�miecha�
si�; porucznik dobrze wiedzia�, �e u�miecha si� do niego.
Podni�s� gniewnie bro�. Nagle o�lepi�a go fontanna �niegu; d�wi�k wystrza�u
dolecia�
go u�amek sekundy p�niej. Morderca zn�w nacisn�� na spust; kula zary�a si� w
drzewo tu�
nad g�ow� porucznika. Cofn�� si� za pie�. Jeszcze jeden strza�, oddany z
bli�szej odleg�o�ci i
nie z sosny.
- Niko�aj!
Porucznikowi szumia�o w g�owie. Nie czu� nic pr�cz w�ciek�o�ci. Rozpozna� g�os
ojca.
- Niko�aj!
Kolejny strza�. Porucznik poderwa� si� z ziemi, wypali� w kierunku sosny i
ruszy�
przez �nieg w stron� ojca.
Wtem ostry, lodowaty b�l przeszy� mu klatk� piersiow�. Porucznik straci�
wszelkie
czucie, wszelkie rozeznanie, wiedzia� tylko, �e jego twarz staje si� coraz
zimniejsza.
Sekretarz generalny KC KPZR po�o�y� r�ce na d�ugim stole ustawionym pod oknem, z
kt�rego wida� by�o Kreml. Oparty o blat, przygl�da� si� zdj�ciom; na jego du�ej,
ch�opskiej
twarzy malowa�o si� kra�cowe znu�enie, lecz z oczu bi�a zgroza i gniew.
- Potworno�� - wyszepta�. - �e te� musieli zgin�� w tak koszmarny spos�b.
Dobrze, �e
chocia� Jurijewiczowi tego oszcz�dzono. Te� zgin��, ale jego koniec nie by� a�
tak straszny.
Przy stole znajduj�cym si� po drugiej stronie pomieszczenia siedzia�o dw�ch
m�czyzn i kobieta; przed ka�dym z nich le�a�a br�zowa teczka na akta. Wszyscy w
napi�ciu
obserwowali sekretarza, a z ich min �atwo mo�na by�o wyczyta�, �e ch�tnie
przyspieszyliby
bieg narady. Nikt jednak nie �mia� ani ponagla� sekretarza, ani przerywa� jego
rozwa�a�;
jakiekolwiek oznaki zniecierpliwienia ze strony podw�adnych mog�y wywo�a� tylko
wybuch.
Umys� cz�owieka stoj�cego na czele Zwi�zku Radzieckiego pracowa� sprawniej i
szybciej ni�
kogokolwiek z jego otoczenia, lecz nad skomplikowanymi sprawami sekretarz zawsze
zastanawia� si� d�ugo, analizuj�c kolejno ka�dy szczeg�. W tym �wiecie
zwyci�ali tylko
najbystrzejsi i najbardziej przebiegli. A on nale�a� do zwyci�zc�w.
Jego g��wn� broni� by�a umiej�tno�� wzbudzania strachu; pos�ugiwa� si� ni� w
spos�b
doskona�y.
Sekretarz odsun�� z niesmakiem fotografie i wr�ci� do sto�u konferencyjnego.
- Og�osi� stan pogotowia we wszystkich jednostkach wyposa�onych w bro�
termoj�drow�, skierowa� �odzie podwodne na pozycje bojowe - zarz�dzi�. -
Wiadomo��
pos�a� wszystkim naszym ambasadom, u�ywaj�c szyfr�w z�amanych przez Waszyngton.
Jeden z m�czyzn, dyplomata nieco starszy od sekretarza, pochyli� si� do przodu.
��czy�a go z szefem pa�stwa wieloletnia za�y�o��; dzi�ki temu m�g� wyra�a� swoje
opinie ze
znacznie wi�ksz� swobod� ni� pozostali.
- Nie wiem, czy to rozs�dny krok - rzek�. - Takie posuni�cie mo�e wywo�a�
niepo��dane reakcje. Nie jeste�my przecie� pewni, �e winni s� Amerykanie. Ich
ambasador
by� naprawd� wstrz��ni�ty. Znam go; wiem, �e nie udawa�.
- Widocznie nie poinformowali go o tej akcji - wtr�ci� drugi m�czyzna. - My,
WKR,
nie mamy najmniejszych w�tpliwo�ci. Zidentyfikowali�my pociski i �uski; u�yto
siedmiomilimetrowych naboi, specjalnie nacinanych. �lady gwintowania lufy
wskazuj�
jednoznacznie na browninga magnum, model cztery. Czy trzeba innych dowod�w?
- Tak! Zdobycie broni tego typu to �aden problem. Co wi�cej, gdyby morderc� by�
Amerykanin, to dla odwr�cenie podejrze� specjalnie u�y�by innej broni.
- Chyba �e browning to jego ulubiona bro�, kt�r� zawsze si� pos�uguje.
Wykryli�my
pewne podobie�stwa mi�dzy t� akcj�, a innymi znanymi nam zab�jstwami. - Szef WKR
zwr�ci� si� do kobiety w �rednim wieku o twarzy jakby wyciosanej z granitu. -
Prosz� towa-
rzyszk� dyrektor o zreferowanie sprawy.
Kobieta otworzy�a teczk� i nim zabra�a g�os, przebieg�a wzrokiem pierwsz�
stron�.
Potem przekr�ci�a kartk� i zwr�ci�a si� do sekretarza, unikaj�c spojrzenia
dyplomaty.
- Jak towarzyszom wiadomo, by�o dw�ch morderc�w, najprawdopodobniej m�czyzn
- zacz�a. - Dw�ch strzelc�w wyborowych o najwy�szych kwalifikacjach, z kt�rych
przynajmniej jeden musia� by� specjalist� od inwigilacji. �lady, jakie
znaleziono w stajniach -
zadrapania na krokwiach, znaki pozostawione przez przyssawki, odciski st�p w
r�nych
miejscach - dowodz� niezbicie, �e wszystkie rozmowy prowadzone w daczy by�y na
pods�uchu.
- Towarzyszka sugeruje, �e akcj� przeprowadzili do�wiadczeni fachowcy z CIA? -
przerwa� sekretarz.
- Albo z Operacji Konsularnych. To mo�e by� r�wnie� ich robota.
- No tak - zgodzi� si� sekretarz. - Nie mo�emy zapomina� o tej bandzie
kryptomorderc�w z Departamentu Stanu!
- Przecie� to r�wnie dobrze mo�e by� sprawka chi�skich tao-pan�w - powiedzia� z
przekonaniem dyplomata. - Po pierwsze to jedni z najlepszych spec�w od
zabijania, a po
drugie Chiny mia�y wi�cej powod�w od innych pa�stw, �eby obawia� si�
Jurijewicza.
- Wykluczone - sprzeciwi� si� szef WKR. - Pekin nie �mie u�ywa� na terenie Rosji
agent�w-Chi�czyk�w; wie, �e gdyby nawet po�kn�li cyjanek, to my i tak by�my
wiedzieli,
kto ich nas�a�. I potrafili odpowiednio zareagowa�.
- Wspomnieli�cie o podobie�stwach - powiedzia� sekretarz, ucinaj�c dyskusj�. -
Na co
wskazuj�?
- Wprowadzili�my do komputera KGB dane dotycz�ce zbrodni, a nast�pnie wszelkie
posiadane przez nas informacje na temat ameryka�skich agent�w, o kt�rych wiemy,
�e
w�adaj� biegle rosyjskim, cz�sto dzia�aj� na naszym terenie, a w dodatku maj� na
swoim
koncie wcze�niejsze zab�jstwa - wyja�ni�a kobieta. - Komputer wybra� cztery
nazwiska. Oto
one. towarzyszu sekretarzu. Trzy z CIA i jedno z Operacji Konsularnych w
Departamencie
Stanu.
Wr�czy�a kartk� szefowi WKR, a ten z kolei poda� ja sekretarzowi.
Sekretarz spojrza� na list�.
Scofield Brandon Alan - Departament Stanu, Operacje Konsularne. Winny zab�jstw w
Pradze, Atenach, Pary�u i Monachium. Podejrzany o prowadzenie dzia�alno�ci
dywersyjnej
na terenie Moskwy. Odpowiedzialny za przerzucenie na Zach�d ponad dwudziestu
zdrajc�w.
Randolph David - Centralna Agencja Wywiadowcza. Oficjalnie dyrektor do spraw
importu filii Dynamex Corporation w Berlinie Zachodnim. Sabota� najr�niejszego
typu.
Odpowiedzialny mi�dzy innymi za wysadzenie elektrowni wodnych w Kazaniu oraz
Tad�yki-
stanie.
Saltzman George Robert - Centralna Agencja Wywiadowcza. Przez sze�� lat dzia�a�
w
Vientiane jako kurier i morderca. Oficjalnie zatrudniony w organizacji
charytatywnej AID.
Specjalista od spraw Bliskiego Wschodu. Obecnie od pi�ciu tygodni przebywa w
Taszkencie,
dok�d przylecia� na paszporcie australijskim jako przedstawiciel handlowy Perth
Radar
Corporation.
Bergstrom Edward - Centralna Agencja Wywiadowcza...
- Towarzyszu sekretarzu - wtr�ci� szef WKR. - Prosz� zwr�ci� uwag� na kolejno��
nazwisk. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na to, �e odpowiedzialno�� za
zab�jstwo
Jurijewicza ponosi pierwszy z listy.
- Scofield?
- W�a�nie, towarzyszu sekretarzu. Jeszcze miesi�c temu by� w Marsylii, a potem
nagle
jakby zapad� si� pod ziemi�. Wyrz�dzi� nam wi�cej szk�d ni� jakikolwiek inny
agent Stan�w
Zjednoczonych od zako�czenia wojny.
- Naprawd�?
- Tak, towarzyszu sekretarzu. - Szef WKR umilk�, po czym z pewnym wahaniem,
jakby wola� nie m�wi� nic wi�cej, lecz wiedzia�, �e powinien, oznajmi�: - Jego
�on�
zamordowano dziesi�� lat temu. W Berlinie Wschodnim. Od tego czasu wr�cz zieje
do nas
nienawi�ci�.
- W Berlinie Wschodnim?
- Tak. KGB zastawi�o na ni� pu�apk�.
Na biurku odezwa� si� telefon. Sekretarz szybkim krokiem przemierzy� gabinet i
podni�s� s�uchawk�.
Dzwoni� prezydent Stan�w Zjednoczonych. T�umacze byli ju� na linii. Rozpocz�a
si�
rozmowa.
- Panie sekretarzu, chcia�bym panu wyrazi� szczere ubolewanie z powodu �mierci,
a
raczej bestialskiego morderstwa wybitnego fizyka. A tak�e wstrz�saj�cego ko�ca,
jaki spotka�
jego syna i przyjaci�.
- Dzi�kuj� za wyrazy wsp�czucia, ale jak panu wiadomo, panie prezydencie, te
potworne morderstwa zosta�y dokonane z premedytacj�. Trudno mi te� oprze� si�
wra�eniu,
�e �mier� naszego najznakomitszego fizyka przyj�to w pa�skim kraju z ulg�.
- Nic bardziej mylnego. Wobec tak wielkiego geniuszu granice pa�stwowe i r�nice
w
pogl�dach politycznych trac� wszelkie znaczenie. Jurijewicza ceniono na ca�ym
�wiecie, w
ka�dym kraju.
- Ale s�u�y� tylko jednemu krajowi, prawda, panie prezydencie? Wyznam panu
szczerze, �e gniew, jaki odczuwam, nie sprzyja niwelowaniu r�nic mi�dzy nami.
Ka�e mi
raczej szuka� winowajcy w�r�d obywateli kraju, w kt�rym panuje ustr�j tak bardzo
odmienny
od naszego.
- W takim razie, wybaczy pan, jest to pogo� za widmem.
- A mnie si� zdaje, �e jeste�my na w�a�ciwym tropie, panie prezydencie.
Dysponujemy mocno niepokoj�cymi dowodami. Tak dalece niepokoj�cymi, �e musz�...
- Wybaczy pan, �e mu przerw� - powiedzia� prezydent - ale to w�a�nie te dowody
sk�oni�y mnie, wbrew ca�kiem naturalnym oporom, do skontaktowania si� z panem.
Radziecki
wywiad pope�ni� du�y b��d. �ci�le m�wi�c, cztery b��dy.
- Cztery?
- Tak, panie sekretarzu. Mam na my�li Scofielda, Randolpha, Saltzmana i
Bergstroma.
�aden z nich nie mia� nic wsp�lnego z t� spraw�.
- Zdumiewa mnie pan, panie prezydencie.
- Nie mniej ni� pan mnie przed tygodniem. Sam pan wtedy powiedzia�, �e coraz
mniej
spraw pozostaje tajemnic�. Pami�ta pan?
- Oczywi�cie. S�owa nie maj� jednak tej wagi, co dowody. Przekonuj�ce dowody.
- W takim razie zosta�y umiej�tnie spreparowane. Pozwoli pan jednak, �e
wyja�ni�.
Spo�r�d trzech pracownik�w CIA, dwaj, Randolph i Bergstrom, zostali ju� jaki�
czas temu
odwo�ani do Waszyngtonu, Saltzman przebywa w szpitalu w Taszkencie; stwierdzono
no-
wotw�r. - Prezydent zrobi� pauz�.
- Zostaje jeszcze jeden cz�owiek - podj�� sekretarz. - Agent nies�awnych
Operacji
Konsularnych. Niby pracuj� tam dyplomaci, a w rzeczywisto�ci ludzie bez czci i
wiary.
- Panie sekretarzu, to co teraz panu wyjawi�, b�dzie do�� bolesne. Ot� Scofield
jest
ostatnim cz�owiekiem, kt�ry m�g� by� zamieszany w t� afer�. M�wi� o tym, gdy�
sprawa
sta�a si� nieaktualna.
- S�owa niewiele kosztuj�...
- Prosz� pos�ucha�. Kilka lat temu za�o�ono profesorowi Jurijewiczowi teczk�,
kt�r�
systematycznie uzupe�niano, je�li nie co dzie�, to co miesi�c. W ko�cu
zadecydowano, �e
nadesz�a pora, aby uczyni� profesorowi pewn� propozycj�.
- M�wi pan serio?!
- Najzupe�niej, panie sekretarzu. Dwaj ludzie, kt�rzy udali si� do daczy,
dzia�ali w
interesie Stan�w Zjednoczonych. Mieli nam�wi� profesora do ucieczki ze Zwi�zku
Radzieckiego. Akcj� kierowa� Scofield.
Sekretarz spojrza� na plik fotografii le��cych na stole po drugiej stronie
gabinetu.
- Dzi�kuj� za szczero�� - powiedzia� cicho.
- Prosz� szuka� winnych gdzie indziej.
- Spr�buj�.
- Ja r�wnie�.
3.
Cho� by�o ju� p�ne popo�udnie, promienie ognistej kuli s�o�ca wisz�cej nad
horyzontem odbija�y si� o�lepiaj�cym blaskiem od w�d amsterdamskich kana��w.
Przechodnie �piesz�cy Kalverstraat w kierunku zachodnim mru�yli oczy, z
wdzi�czno�ci�
ch�on�c b�ogie ciep�o i wdychaj�c rze�kie powietrze niesione przez wiatr, kt�ry
wia� znad
niezliczonych kana��w odchodz�cych od Amstelu. Zbyt cz�sto luty przynosi� mg�y,
deszcze i
przenikliw� wilgo�. Dzisiaj by�o inaczej i mieszka�cy najruchliwszego portu
Morza
P�nocnego cieszyli si� z niezwyk�ej aury.
Jeden cz�owiek nie podziela� og�lnej rado�ci. Nie by� mieszka�cem Amsterdamu. I
nie
spieszy� ulic�. Nazywa� si� Brandon Alan Scofield i pe�ni� funkcj� attache do
specjalnych
porucze� Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu USA. Sta� przy oknie, trzy
pi�tra
nad Kalverstraat, i lustrowa� przez lornetk� t�umy poni�ej, koncentruj�c si� na
okolicach
budki telefonicznej, kt�rej szyby l�ni�y jasno, odbijaj�c promienie s�o�ca. On
tak�e mru�y�
oczy, ale bez uczucia wdzi�czno�ci; na jego twarzy, wymizerowanej i napi�tej, o
ostrych
rysach, malowa�o si� wy��cznie znu�enie. Ciemnoblond w�osy opadaj�ce na czo�o
znaczy�a
gdzieniegdzie siwizna.
Przesuwa� lornetk�, reguluj�c palcami ostro��, jednocze�nie przeklinaj�c ra��cy
blask
i t�ok na ulicy. Wzrok mia� zm�czony, a oczy podkr��one, wynik zbyt wielu
nieprzespanych
nocy - ze zbyt wielu powod�w, aby warto je by�o teraz analizowa�. Mia� zadanie
do wyko-
nania; jako zawodowiec wiedzia�, �e nie powinien si� rozprasza�, my�le� o
czymkolwiek
innym.
Opr�cz Scofielda w pokoju przebywa�o jeszcze dw�ch m�czyzn. Jeden z nich,
�ysiej�cy technik, siedzia� przy stole, na kt�rym sta� rozmontowany telefon;
odchodz�ce od
aparatu przewody ��czy�y si� z magnetofonem. S�uchawka, zdj�ta z wide�ek, le�a�a
obok.
R�wnie� w podziemnej studzience telefonicznej dokonano odpowiednich manipulacji.
By�a
to jedyna pomoc, jak� policja amsterdamska udzieli�a attache z Departamentu
Stanu,
sp�acaj�c w ten spos�b stary d�ug. Trzeci� osob� w pokoju by� m�czyzna oko�o
trz