Robert Ludlum TESTAMENT MATARESE’A (Przekład: Barbara Mączeńska, J.T. Mirkowicz, Blanka Kuczborska) KSIĘGA I 1. MĘDRCY ŚWIATA, MONARCHOWIE, GDZIE SPIESZNIE DĄŻYCIE? Kolędnicy stali przy skrzyżowaniu zbici w ciasną gromadkę, przytupując i zabijając ręce dla rozgrzewki. Młodzieńcze głosy niosły się w mroźnym wieczornym powietrzu, odcinając się wyraźnie od kakofonii klaksonów, gwizdków policyjnych i blaszanych dźwięków świątecznej muzyki płynącej z głośników umieszczonych nad rzęsiście oświetlonymi wystawami. Gęsta śnieżyca spowodowała liczne korki. Zapóźnieni klienci, których tłumy wciąż przemierzały ulice, osłaniali oczy przed śniegiem i lawirowali między blokującymi przejścia samochodami, uskakując szybko, kiedy te nagle ruszały z miejsca; musieli się też pilnować, żeby omijać największe kałuże i nie wpadać na przechodniów idących z naprzeciwka. Koła buksowały w śnieżnej brei; autobusy - co rusz grzęznąc w ruchu - wlokły się w żółwim tempie, a liczni Mikołajowie uporczywie, acz o tak późnej porze daremnie, wymachiwali dzwonkami. POWIEDZCIEŻ NAM, TRZEJ KRÓLOWIE, CHCECIE WIDZIEĆ DZIECIĘ? Ciemny cadillac wyłonił się zza rogu i wolno przesunął obok kolędników. Jeden z nich, w kostiumie, jaki według chorej wyobraźni projektanta miał upodobnić kolędnika do Boba Cratchita z Opowieści wigilijnej Dickensa, zbliżył się z wyciągniętą ręką do tylnego okna z prawej strony wozu i przylepił do szyby wykrzywioną śpiewem twarz. ONO W ŻŁOBIE, NIE MA TRONU... Zniecierpliwiony kierowca wcisnął klakson i machnął ręką na natręta, żeby się odsunął, ale pasażer, szpakowaty mężczyzna w średnim wieku, sięgnął do kieszeni palta po kilka banknotów. Dotknął przycisku i boczna szyba zsunęła się na dół. Mężczyzna wetknął pieniądze w wyciągniętą dłoń. - Bóg zapłać! - zawołał kolędnik. - Duża buźka od chłopaków z Piętnastej! Wesołych świąt! Zapewne zabrzmiałoby to bardziej świątecznie, gdyby nie odór whisky buchający z ust wypowiadającego życzenia. - Wesołych świąt - odparł pasażer i wcisnął guzik, żeby uciąć dalszą rozmowę. Kierowca ruszył ostro, chcąc wykorzystać chwilowy wyłom w ruchu, ale po kilku metrach gwałtownie zahamował. Z wściekłością szarpnął kierownicą, ledwo tłumiąc cisnące się na usta przekleństwa. - Spokojnie, majorze - powiedział pasażer stanowczym tonem, nie pozbawionym jednak współczucia. - Złość nic nie pomoże. Nie dotrzemy szybciej. - Racja, panie generale - rzekł kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale nie odczuwał. Zazwyczaj tak, ale nie dziś, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. Generał zawsze lubił sobie dogadzać, ale przecież to naprawdę bezczelność kazać adiutantowi pracować w wieczór wigilijny. Kazać mu się wieźć wynajętym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko dlatego, że generała naszła ochota pohulać. Tysiące powodów mogłyby uzasadnić służbę w tę właśnie noc, ale nie taki! Wizyta w burdelu. Bo bez względu na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, był to po prostu burdel. Przewodniczący kolegium szefów sztabów udawał się do burdelu w wigilijny wieczór! A ponieważ zamierzał sobie poszaleć, jego najbardziej zaufany adiutant musiał być w pobliżu, żeby posprzątać bałagan, kiedy będzie po wszystkim. A potem, aż do południa następnego dnia, niańczyć generała w jakimś obskurnym hoteliku, aby, nie daj Boże, nie wyszło na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki sposób się zabawiał. Bo nazajutrz generał stanie się na powrót nienagannym szefem, znów będzie wydawał normalne rozkazy, a cała ohyda nocy odejdzie w zapomnienie. Nie była to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ciągu ostatnich trzech lat, czyli od kiedy generałowi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj poprzedzała ją szczególnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys międzynarodowy, któremu generał musiał stawić czoło. Wcześniejsze wyprawy nigdy nie zdarzały się w taką noc jak dzisiejsza. Nie w Wigilię, na miłość boską! Gdyby chodziło o kogoś innego, nie o generała Anthony'ego Blackburna, major pewnie by zaprotestował, mówiąc, że rodzina nawet najniższego stopniem oficera ma w końcu jakieś prawa do wspólnych świąt. Ale ponieważ chodziło o generała, majorowi nawet nie przyszło na myśl się buntować. Wiele lat temu „Szalony Anthony”, jak przezywano Blackburna, wyniósł z obozu jenieckiego w północnym Wietnamie rannego porucznika, ratując go od tortur i śmierci głodowej, i przedarł się z nim przez dżunglę do oddziałów ONZ. To było dawno temu; od tego czasu porucznik awansował na majora i został mianowany starszym adiutantem przewodniczącego kolegium szefów sztabów. W wojsku opowiada się czasem o oficerach, za którymi poszłoby się i do piekła. Major był już nieraz w piekle, towarzysząc „Szalonemu Anthony'emu”, ale wróciłby tam bez wahania na każde jego skinienie. Dotarli do Park Avenue i skręcili na północ. Ruch, jak zwykle w lepszych dzielnicach, był tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z brązowego piaskowca stojącego na Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy, między Park Avenue i Lexington - dzieliło ich już tylko piętnaście przecznic. Starszy adiutant przewodniczącego kolegium szefów sztabów wiedział, że wkrótce zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i będzie obserwował, jak generał wysiada z samochodu i wspina się po schodkach do zaryglowanych drzwi frontowych. Nie odezwie się ani słowem, ale ogarnie go uczucie smutku, które nie opuści go przez cały czas czekania. Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczupła kobieta w ciemnej jedwabnej sukni i z diamentową kolią na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga światłem przy wejściu. Będzie to znak, że pora przyjść i odebrać pasażera. - Witaj Tony! - Z głębi słabo oświetlonego hallu wyłoniła się smukła postać, podeszła do generała i cmoknęła go w policzek. - Jak się czujesz, kochanie? - spytała, bawiąc się od niechcenia diamentowym naszyjnikiem. - Jestem jednym kłębkiem nerwów - odparł Blackburn, zdejmując palto i oddając je pokojówce. Przyjrzał się dziewczynie. Ładna; jeszcze jej tutaj nie widział. Kobieta przechwyciła jego spojrzenie. - Nie dla ciebie, mój drogi, jeszcze nie teraz - oświadczyła, ujmując go pod ramię. - Może za miesiąc lub dwa. Musi się trochę podszkolić. A teraz chodźmy poszukać lekarstwa na twoje nerwy. Na pewno coś się znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt prosto z Marsylii, że nie wspomnę o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos, jak się czuje twoja żona? - Też ma zszargane nerwy. Przesyła ci ukłony. - Pozdrów ją ode mnie, kochany. Nie zapomnij. Przeszli sklepionym korytarzem do obszernego pokoju tonącego w ciepłym blasku różnobarwnych świateł rzucanych przez niewidoczne lampy; błękitne, purpurowe i bursztynowe kręgi przesuwały się wolno po ścianach i suficie. - Przyślę ci tę co zwykle i taką jedną nową - powiedziała kobieta. - Jest wprost wymarzona dla ciebie, kochanie. Kiedy z nią rozmawiałam, ledwo mogłam uwierzyć. Mam ją prosto z Aten. Fantastyczna, sam się przekonasz. Anthony Blackburn leżał nagi na ogromnym łożu oświetlonym dyskretnie przez niewielkie reflektory umocowane na błękitnym, lustrzanym suficie. W nieruchomym powietrzu unosiły się gęste obłoki aromatycznego dymu haszyszowego, a na nocnym stoliku stały trzy kieliszki przejrzystego absyntu. Ciało generała pokrywały linie i koła malowane palcami maczanymi w farbie; wielobarwne strzałki biegły ku pachwinom, jądrom i naprężonemu członkowi, umazanemu czerwoną farbą. Od pomalowanej na czarno klatki piersiowej - porośniętej ciemnymi, zmierzwionymi włosami - odcinały się niebieskie sutki, które łączyła cielistobiała krecha; ślad jednego pociągnięcia palcem. Generał, pojękując z rozkoszy, rzucał głową z boku na bok, podczas gdy dwie kobiety nie ustawały w zabiegach. Obie nagie, na przemian masowały miotające się po łóżku ciało i rozprowadzały po nim grudki gęstej farby. Jedna ocierała się piersiami o twarz generała, druga pieściła mu genitalia, wzdychając zmysłowo przy każdym ruchu i wydając ciche, udawane okrzyki rozkoszy, gdy generał zbliżał się do orgazmu - wstrzymywanego skutecznie przez doświadczoną profesjonalistkę. Rudowłosa dziewczyna, z ustami tuż przy twarzy leżącego, szeptała gorączkowo po grecku jakieś niezrozumiałe słowa. W pewnym momencie wstała, sięgnęła po stojący na stole kieliszek i podtrzymując głowę Blackburna, wlała mu do gardła gęsty płyn. Wymieniła znaczący uśmiech z koleżanką, która obejmowała dłonią pomalowany na czerwono narząd generała. Następnie Greczynka ześlizgnęła się z łóżka, wskazując na drzwi łazienki. Druga dziewczyna skinęła głową i, żeby zamaskować nieobecność koleżanki, wyciągnęła lewą rękę i wsunęła generałowi palce do ust. Greczynka przeszła po czarnym dywanie na koniec pokoju i znikła w łazience. Pokój rozbrzmiewał jękami generała wijącego się w miłosnej ekstazie. Po chwili Greczynka wyłoniła się - całkowicie ubrana. Miała na sobie ciemny tweedowy płaszcz z kapturem zakrywającym włosy. Zatrzymała się na moment w półmroku, po czym podeszła do najbliższego okna i delikatnie rozsunęła ciężkie zasłony. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i do środka wpadł strumień zimnego powietrza, wydymając zasłony. W oknie ukazała się postać krępego mężczyzny o szerokich barach; to on wybił kopniakiem szybę. Teraz zeskoczył z parapetu na podłogę; twarz zasłaniała mu kominiarka, w ręce trzymał pistolet. Dziewczyna na łóżku odwróciła się gwałtownie i wrzasnęła przerażona na widok uzbrojonego mężczyzny, który wycelował pistolet i pociągnął za spust. Tłumik zagłuszył odgłos strzału; dziewczyna osunęła się na pokryte malunkami, obscenicznie obnażone ciało Anthony'ego Blackburna. Morderca podszedł do łóżka. Generał podniósł głowę, bezskutecznie usiłując skupić wzrok - spojrzenie miał mętne od narkotyków, a z gardła wydobywały mu się jakieś chrapliwe dźwięki. Morderca wypalił ponownie. A potem jeszcze kilka razy; kule przeszyły szyję, pierś i genitalia generała, a krew tryskająca z ran zmieszała się z lśniącymi farbami. Mężczyzna odwrócił się do rudowłosej dziewczyny; ta podbiegła do drzwi, otworzyła je i powiedziała po grecku: - Szefowa jest na dole w pokoju z obrotowymi światłami. Ma na sobie długą, czerwoną suknię i diamentową kolię. Mężczyzna skinął głową i wybiegł. Niespodziewane hałasy dochodzące z głębi budynku przerwały rozmyślania majora. Wstrzymując oddech, zaczął nasłuchiwać. Jakieś krzyki... wrzaski... jęki... Ktoś wzywał pomocy! Podniósł wzrok. Ciężkie drzwi frontowe rozwarły się i wybiegły z nich dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Major dostrzegł z przerażeniem, że mężczyzna wsuwa za pas broń. O Boże! Major sięgnął pod siedzenie, wyciągnął służbowy pistolet i wyskoczył z samochodu. Pognał na górę po schodach i wpadł do hallu. Z piętra dolatywały histeryczne wrzaski, ludzie biegali w popłochu po całym domu. Znalazł się w obszernym pokoju oświetlonym kolorowymi, obłędnie wirującymi światłami. Na podłodze, w kałuży krwi, leżała szczupła kobieta w diamentowej kolii na szyi. Nie żyła; kula roztrzaskała jej czoło. Chryste Panie! - Gdzie on jest?! - krzyknął. - Na górze - zawołała jakaś dziewczyna wciśnięta w kąt. Major w panice wbiegł na ozdobne schody i pognał na górę, biorąc po trzy stopnie na raz; mijając na półpiętrze stolik z telefonem, zarejestrował w pamięci jego obecność. Znał drogę; generał zawsze zajmował ten sam pokój. Skręcił w wąski korytarz, pędem dotarł do drzwi i wpadł do środka. Rany boskie! To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie: nieraz sprzątał bałagan po igraszkach generała i doprowadzał swojego szefa do normalnego wyglądu, ale dotąd jeszcze nie widział czegoś podobnego. Na łóżku leżało nagie ciało Blackburna, całe zalane krwią i pomazane farbami, a na nim zwłoki nagiej dziewczyny, której twarz spoczywała na genitaliach generała. Tylko piekło mogło wymyśleć podobny obraz. Major nie wiedział, w jaki sposób zdołał się opanować, ale faktem jest, że zmusił się do działania. Zatrzasnął drzwi i stanął przed nimi na korytarzu, z bronią gotową do strzału. Potem złapał za ramię jakąś dziewczynę, która biegła w stronę schodów. - Rób co ci każę, bo cię rozwalę! - wrzasnął. - Na schodach jest telefon. Masz wykręcić numer, który ci podam, i powtórzyć dokładnie moje słowa! Pchnął gniewnie dziewczynę w stronę telefonu na podeście. Prezydent Stanów Zjednoczonych z posępną miną przekroczył drzwi Owalnego Gabinetu i podszedł do biurka, przy którym oczekiwali go sekretarz stanu i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Tak, tak, panowie, wiem, co się stało - powiedział gniewnie prezydent, cedząc słowa w charakterystyczny dla siebie sposób. - To wprost odrażające. Czy są jakieś wyniki? Dyrektor CIA postąpił krok naprzód. - Wydział zabójstw nowojorskiej policji jest z nami w ścisłym kontakcie. Tak się szczęśliwie złożyło, że adiutant generała stanął przy drzwiach i zagroził, że zastrzeli każdego, kto będzie chciał wejść do środka. Nasi ludzie dotarli pierwsi i usunęli ślady. - Kosmetyka! - żachnął się prezydent. - Dobrze, oczywiście, że to zrobili, ale nie o to mi chodzi, do cholery! Co myślicie o tej zbrodni? Czy to morderstwo na tle seksualnym, sprawka jakiegoś zboczeńca, czy coś innego? - Raczej coś innego - odpowiedział dyrektor CIA. - Rozmawialiśmy o tym z Paulem jeszcze w nocy. Moim zdaniem to starannie przygotowana i błyskotliwie przeprowadzona akcja. Zlikwidowano nawet właścicielkę interesu, jedyną osobę, która mogłaby pomóc w śledztwie. - Czyja to robota? - Uważam, że KGB. Naboje użyte w akcji pochodzą z grazburii, rosyjskiego pistoletu; to ulubiona broń ich agentów. - Nie zgadzam się, panie prezydencie - wtrącił sekretarz stanu. - Nie podzielam opinii Jima. Co z tego, że broń wyprodukowano w Rosji, skoro dostępna jest w całej Europie. Rozmawiałem dziś rano przez godzinę z ambasadorem radzieckim. Jest tak samo wstrząśnięty jak my. Stwierdził z całą stanowczością, że Moskwa nie ma z tym nic wspólnego, podkreślając, całkiem zresztą słusznie, że Kremlowi znacznie bardziej odpowiadał generał Blackburn niż którykolwiek z jego ewentualnych następców. To... - A jednak - przerwał dyrektor - KGB i politycy z Kremla nie zawsze mają identyczne poglądy na te same sprawy. - Tak jak nasi politycy i CIA? - spytał sekretarz. - Dotyczy to raczej twoich Operacji Konsularnych, Paul - rzekł dyrektor. - Cholera jasna! - zdenerwował się prezydent. - Nie zamierzam słuchać tego rodzaju bredni. Chcę od was faktów, wyłącznie faktów. Zaczynaj, Jim, skoro jesteś taki pewien swego. Coś wytrzasnął? - Udało nam się całkiem sporo dowiedzieć. - Dyrektor wyjął kartkę z tekturowej teczki, którą trzymał w dłoni, i położył ją przed prezydentem. -Wprowadziliśmy do komputera wszystkie dane dotyczące sposobu przeprowadzenia wczorajszej akcji. Jak wszedł morderca, jak wyszedł, ile oddał strzałów i tym podobne informacje, uwzględniające również miejsce i porę zabójstwa. Następnie porównaliśmy wyniki z danymi o znanych nam zabójstwach dokonanych przez KGB w okresie ostatnich piętnastu lat. I otrzymaliśmy sylwetki trzech ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Sylwetki trzech najlepszych, najbardziej nieuchwytnych morderców z radzieckiej służby wywiadowczej. Oto ich nazwiska, poczynając od najstarszego stażem. Prezydent wziął do ręki listę. Taleniekow Wasilij - w ostatnim okresie dyrektor KGB na Sektor Południowo- Zachodni Kryłowicz Nikołaj - WKR, Moskwa Żukowski Gieorgij - aktualnie attache prasowy przy ambasadzie Związku Radzieckiego w Berlinie Wschodnim Sekretarz był wyraźnie poruszony; nie mógł milczeć dłużej. - Panie prezydencie - zaczął - tego rodzaju spekulacje, oparte właściwie na samych niewiadomych, mogą doprowadzić nas do otwartego konfliktu. A na to nie jest odpowiednia pora. - Chwileczkę, Paul - rzekł prezydent. - Powiedziałem, że chcę znać fakty. Nie obchodzi mnie, czy twoim zdaniem pora na konflikt jest odpowiednia, czy nie. Zamordowano przewodniczącego kolegium szefów sztabów. Może w życiu prywatnym był zboczonym wariatem, ale trudno, do licha, o lepszego żołnierza. Jeśli załatwili go Rosjanie, chcę to wiedzieć. - Odłożył kartkę na biurko i nie spuszczając wzroku z sekretarza dodał: - Z drugiej strony, dopóki nie będziemy mieć więcej danych, o żadnym konflikcie nie może być mowy. Rozumiem, że Jim zachował w tej sprawie jak najdalej idącą dyskrecję. - Oczywiście - potwierdził dyrektor CIA. Rozległo się nerwowe pukanie do drzwi, po czym - nie czekając na pozwolenie - do gabinetu wszedł adiutant prezydenta odpowiedzialny za sprawy łączności. - Panie prezydencie, sekretarz generalny KC KPZR na linii. Tożsamość potwierdzona. - Dziękuję. - Prezydent sięgnął za fotel po telefon z bardzo grubymi przewodami. - Panie sekretarzu? Sekretarz powiedział szybko kilka słów po rosyjsku; kiedy zrobił przerwę, włączył się jego tłumacz. Po nim, zgodnie ze zwyczajem, na linię wszedł tłumacz Białego Domu i stwierdził krótko: - Zgadza się, panie prezydencie. Kwartet telefoniczny ciągnął się przez jakiś czas. - Przykro mi, panie prezydencie - rzekł sekretarz - z powodu śmierci, a raczej zabójstwa Anthony'ego Blackburna. Był to znakomity żołnierz, który nienawidził wojny podobnie jak my obaj. Nasza strona darzyła go największym szacunkiem; ceniliśmy go za odwagę i trzeźwe sądy, które wywierały pozytywny wpływ również na naszych wojskowych. Dotkliwie odczujemy jego odejście. - Dziękuję, panie sekretarzu. To dla nas bolesna strata. Na dodatek zabójstwo wciąż pozostaje dla nas zagadką. - Waśnie dlatego skontaktowałem się z panem, panie prezydencie. Pragnę stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że zabójstwo generała Blackburna było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęli odpowiedzialni przywódcy Związku Radzieckiego. Nigdy nawet nie rozważano czegoś podobnego. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. - Tak mi się zdaje. I jeszcze raz dziękuję. Ale, panie sekretarzu, jeśli wolno... Czyżby sugerował pan możliwość istnienia w aparacie rządowym swojego kraju jakiejś innej, nieodpowiedzialnej grupy? - Nikogo takiego nie ma, podobnie jak w amerykańskim senacie nie ma osób, które chciałyby zbombardować Ukrainę. Każdy oczyszcza swoje szeregi z idiotów. - W takim razie nie jestem całkiem pewien, czy pana dobrze rozumiem. - Wyrażę się jaśniej. CIA sporządziło listę składającą się z nazwisk trzech osób, którym przypisuje się związek ze śmiercią generała Blackburna. Nic bardziej mylnego, panie prezydencie. Ma pan na to moje solenne słowo. To najbardziej godni zaufania i subordynowani ludzie. Co więcej, jeden z wymienionych, Żukowski, tydzień temu trafił do szpitala; drugi, Kryłowicz, przebywa od jedenastu miesięcy na granicy Mandżurii. Natomiast Taleniekow zakończył już definitywnie służbę czynną; obecnie przebywa w Moskwie. Prezydent milczał przez moment, spoglądając na dyrektora CIA. - Dziękuję za pańskie wyjaśnienie i cenne informacje, panie sekretarzu - powiedział w końcu. - Zdaję sobie sprawę, ile wysiłku kosztował pana ten telefon. Gratulacje dla pańskiego wywiadu. - Wzajemnie. Coraz mniej spraw pozostaje tajemnicą. Może to i lepiej. Powaga sytuacji zmusiła mnie do skontaktowania się z panem. Zapewniam pana, panie prezydencie, że my nie mamy z tą sprawą nic wspólnego. - Wierzę panu. Ciekaw jestem, kto się za tym kryje. - Mnie też nie daje to spokoju. Mam nadzieję, że wkrótce obaj się dowiemy. 2. - Dmitriju Jurijewiczu, pobudka! - zawołała wesoło zażywna niewiasta, zbliżając się z tacą do łóżka. - Pierwszy dzień urlopu! Śnieg jak okiem sięgnąć, ale słońce już mocno przygrzewa. Tylko patrzeć jak las znów się zazieleni i to jeszcze nim wódka wyparuje ci z głowy! Mężczyzna ukrył twarz w poduszce, potem obrócił się na wznak i otworzył oczy, ale zaraz zmrużył je pod wpływem rażącego blasku bieli. Za wielkimi oknami daczy gałęzie drzew uginały się pod ciężarem oślepiająco białych płacht śniegu. Jurijewicz uśmiechnął się do żony, błądząc palcami po szpakowatej brodzie. - Chyba trochę okopciła mi się wczoraj, biedaczka - zauważył. - Całe szczęście, że się na tym skończyło - powiedziała z rozbawieniem kobieta. - Przydał się na coś zdrowy chłopski instynkt, jaki odziedziczył po mnie nasz Misza. Widzi chłopak pożar, to go gasi, ot i cała filozofia. - Rzeczywiście, od razu rzucił się z pomocą. - A widzisz... - Żona Jurijewicza postawiła tacę na łóżku, odsunęła nogi męża, usiadła i przyłożyła mu rękę do czoła. - Ciepłe, ale wyżyjesz. Kozak z ciebie! - Daj mi papierosa. - Nic z tego. Najpierw napij się soku; dobrze ci zrobi. Dogadzają nam teraz, staruszku, co? Puszki z sokiem ledwie się mieszczą w kredensie. Żebyś, jak mówi nasz syn, porucznik, miał czym ugasić brodę, jeśli ci się znów zapali od papierosa. - Żołnierze nie znają się na rzeczy. My, naukowcy, wiemy, że sok służy do koktajli. - Jurijewicz uśmiechnął się blado. - No, co z moim papierosem? Nie zapalisz mi? - Ależ z ciebie uparciuch. - Sięgnęła po paczkę leżącą na nocnym stoliku, wyciągnęła ze środka papierosa i włożyła mężowi do ust. - Teraz uwaga, zapalam zapałkę. Nie oddychaj, bo inaczej oboje wylecimy w powietrze. A mnie, na domiar złego, pochowają gdzieś pod płotem jako morderczynię największej sławy radzieckiej fizyki jądrowej! - Raz się żyje, duszko. Moje dzieło i tak jest nieśmiertelne. A ciało niechaj okadzi dym. - Wciągnął głęboko w płuca dym z papierosa, do którego żona przytknęła zapałkę, po czym spytał: - Jak się dzisiaj ma nasz chłopak? - Od rana na nogach, czyści broń. Goście zjadą za jakąś godzinkę. Polowanie ma się rozpocząć o dwunastej. - O Boże, na śmierć zapomniałem! - Jurijewicz jęknął i usiadł na łóżku. - Czy ja naprawdę muszę brać w tym udział? - Przecież ty i Misza macie polować razem! Nie pamiętasz, jak się przechwalałeś przy kolacji, ile to zwierzyny ustrzelicie wspólnie? Dmitrij westchnął. - Chciałem zagłuszyć wyrzuty sumienia - rzekł. - Odrobić te wszystkie lata spędzone w instytucie, kiedy mój syn rósł, prawie nie znając ojca. Kobieta uśmiechnęła się. - Dobrze ci zrobi dzień na świeżym powietrzu. No, koniec z paleniem, zjedz śniadanie i ubieraj się. - Wiesz - powiedział nagle Jurijewicz, biorąc ją za rękę - powoli zaczyna do mnie docierać, że naprawdę jestem na urlopie. Już nawet nie pamiętam, kiedy miałem ostatni. - Bo i nie ma co pamiętać. Nigdy. Kto słyszał, żeby tak harować jak ty?! Jurijewicz wzruszył ramionami. - To ładnie, że dali Miszy wolne - rzekł po chwili. - Sam wystąpił o przepustkę. Chciał spędzić te kilka dni z tobą. - Dobry dzieciak. Kocham go i żałuję, że tak mało o nim wiem. - Podobno świetny oficer; możesz być dumny z syna, mój mężu. - Jestem, duszko, jestem. Tylko nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiać. W gruncie rzeczy niewiele mamy wspólnego. Chociaż muszę przyznać, że wczoraj, przy wódce, nie brakowało nam tematów. - Nie widzieliście się prawie dwa lata. - Przecież wiesz, jaki byłem zajęty. - Dla ciebie istnieje tylko nauka. - Kobieta ujęła Dmitrija za rękę. - Ale błagam, zrób wyjątek. Nie tylko dzisiaj, ale przez całe trzy tygodnie. Odpocznij od instytutu, wykładów i zarywania nocy z tymi młodymi zapaleńcami, którzy chcą się pochwalić, że pracowali z wielkim Jurijewiczem. - Wyjęła mu papierosa z ust i zgasiła. - No, śniadanko i wstajemy. Polowanie dobrze ci zrobi. - To wcale nie takie pewne, moja droga. - Zaśmiał się. - Kto wie, jak się skończy. Od dwudziestu lat nie miałem strzelby w ręce. Porucznik Nikołaj Jurijewicz przedzieracie przez głęboki śnieg, kierując się ku staremu budynkowi, który służył niegdyś za stajnię. Odwrócił się i objął wzrokiem rozległy dwupiętrowy dom lśniący w porannym słońcu - alabastrowy pałac pośrodku alabastrowej doliny otoczony ze wszystkich stron alabastrowym lasem. Należał do innej epoki, urokliwej i pełnej wdzięku, która odeszła w przeszłość i już nigdy nie miała powrócić. Ojciec porucznika cieszył się uznaniem Moskwy. O wielkim Jurijewiczu dużo się mówiło; samo nazwisko genialnego naukowca o dość wybuchowym charakterze napawało lękiem przywódców zachodniego świata. Szeptano, że Dmitrij Jurijewicz nosi w głowie gotowe plany kilkunastu rodzajów taktycznej broni jądrowej, a gdyby go zostawiono na trochę w składzie amunicji z przyległą pracownią, byłby w stanie sam jeden skonstruować bombę zdolną zmieść z powierzchni ziemi Londyn, Waszyngton i ponad połowę Pekinu. Taki był właśnie Jurijewicz, człowiek poza wszelką krytyką i niemal całkowicie bezkarny, choć nie raz i nie dwa w słowach i czynach dawał upust swojemu nieokiełzanemu temperamentowi. Te wybuchy przyjmowano jednak w miarę spokojnie, bowiem przywiązanie uczonego do ojczystego kraju było sprawą nigdy nie kwestionowaną. Dmitrij Jurijewicz przyszedł na świat jako piąte dziecko w biednej chłopskiej rodzinie z Kurowa. Gdyby nie rewolucja bolszewicka, poganiałby muły w pańskim majątku. Był komunistą z wyboru i z przekonania, niemniej, jak wszystkie wielkie indywidualności, organicznie nie znosił biurokratów. Co więcej, krytykował ich otwarcie, ale tak sławnemu uczonemu uchodziło to na sucho. Nic zatem dziwnego, że wszyscy zabiegali o znajomość z Jurijewiczem. Nikołaj podejrzewał, że ludzie liczą na to, iż cząstka nietykalności jego ojca stanie się ich udziałem. Był pewien, że i dzisiejszym gościom też o to chodzi; czuł się trochę nieswojo z tego powodu. Goście, którzy wkrótce mieli się zjawić w daczy, właściwie sami wprosili się z wizytą. Jeden dowodził batalionem, w którym Nikołaj służył w Wilnie; drugiego porucznik w ogóle nie znał. Był to przyjaciel z Moskwy jego przełożonego, człowiek, który - jak powiedział dowódca - mógł się okazać pomocny w dalszej karierze Nikołaja. Ale awans dzięki protekcji nie nęcił porucznika; pragnął przede wszystkim być sobą, synem godnym swojego ojca. Chciał osiągać sukcesy własnymi siłami, nie dzięki znajomościom; co więcej, wierzył, że mu się uda. Niemniej, w tej konkretnej sytuacji, trudno mu było odmówić przełożonemu. Bo jeśli ktokolwiek w armii radzieckiej zasługiwał na immunitet nietykalności, to właśnie pułkownik Iwan Drigorin. Drigorin niejednokrotnie zdobywał się na publiczną krytykę zastraszającej demoralizacji, jaka panowała w doborowym korpusie oficerskim. Domy wczasowe nad Morzem Czarnym budowane za zdefraudowane pieniądze, magazyny napełnione po brzegi kontrabandą, towarzystwo kobiet - wbrew wszelkim przepisom - w samolotach bojowych... Moskwa zareagowała na krytykę przeniesieniem pułkownika do Wilna. W prowincjonalnym wileńskim garnizonie młodziutki, dwudziestojednoletni porucznik Nikołaj Jurijewicz pełnił - jak na swój wiek - odpowiedzialną funkcję, więc czuł się w pełni dowartościowany, lecz w wypadku Drigorina, dojrzałego, wybitnie utalentowanego dowódcy, powierzenie mu takiej komendy było równoznaczne ze skazaniem go na zapomnienie. Jeżeli więc pragnął poznać ojca porucznika, Nikołaj nie miał serca mu odmówić. Tym bardziej, że pułkownik odznaczał się wielkim urokiem osobistym. Nikołaj zastanawiał się, jaki będzie ten drugi. Doszedł do stajni i otworzył wrota, za którymi znajdowały się dwa szeregi boksów. Stare zawiasy były dobrze naoliwione; drzwi nawet nie skrzypnęły. Ruszył wzdłuż zadbanych pomieszczeń, w których niegdyś trzymano konie najlepszych ras, usiłując wyobrazić sobie, jak wyglądała dawna Rosja. Wydawało mu się niemal, że słyszy rżenie ognistych rumaków, niecierpliwy tupot kopyt, parskanie wierzchowców rwących się do biegu. Życie w dawnej Rosji musiało być wspaniałe. O ile, oczywiście, nie poganiało się cudzych mułów. Dotarł do wrót na drugim końcu budynku, otworzył je i wyszedł na zewnątrz. Coś przykuło jego wzrok. Coś, co zakłócało nieskazitelną biel śniegu. Od rogu pobliskiego spichlerza aż po skraj lasu ciągnęły się jakieś ślady. Wyglądały na ślady stóp. Ale kto mógł je zostawić? Dwaj służący przysłani przez Moskwę do obsługi daczy nie opuszczali dotąd domu. A gajowi mieszkali w chałupach położonych niżej. Z drugiej strony, pomyślał Nikołaj, poranne słońce mogło przecież wytopić zarysy dowolnych kształtów, a oślepiająca biel śniegu sprzyjała omamom wzrokowym. To niewątpliwie zwierzyna z lasu dotarła aż tutaj w poszukiwaniu żeru. Uśmiechnął się na myśl, że wielkie stajnie, dzisiaj już tylko zabytek, wciąż kuszą zwierzynę. Przyroda nie zmieniła się. Rosja tak. Nikołaj spojrzał na zegarek. Pora wracać do domu, pomyślał. Goście przyjadą lada moment. Wszystko szło tak dobrze, że Nikołaj nie mógł się nadziwić. Żadnych zgrzytów - głównie dzięki ojcu i przybyszowi z Moskwy. Z początku pułkownik Drigorin czuł się trochę skrępowany tym, że narzucił się podwładnemu ze swoją obecnością, ale zachowanie Dmitrija Jurijewicza sprawiło, że zażenowania gościa szybko minęło. Naukowiec odnosił się bowiem do przełożonego syna z pełną rewerencją, jak każdy ojciec, któremu zależy na karierze potomka... Schlebiał pułkownikowi niemal bez przerwy. Nikołaj przysłuchiwał się z roz- bawieniem. Podano wódkę z sokiem owocowym i kawę, a Nikołaj, mając w pamięci wczorajszy incydent, nie spuszczał oczu z ojcowskiej brody i papierosa tkwiącego w jego wargach. Brunow, przyjaciel pułkownika, wysoko postawiony funkcjonariusz partyjny i planista odpowiedzialny za kompleks przemysłowo-zbrojeniowy, okazał się uroczym człowiekiem. Dmitrij Jurijewicz i Brunow nie tylko doszukali się wielu wspólnych znajomych, ale wkrótce wyszło na jaw, że obaj nie darzą zbytnim szacunkiem moskiewskich biurokratów, do których znaczna część ich znajomych się zalicza. Co rusz więc rozbrzmiewały salwy śmiechu, gdyż dwaj rebelianci prześcigali się w kąśliwych uwagach, to na temat jakiegoś komisarza z komorą pogłosową w miejscu mózgu, to ekonomisty, który nie potrafi utrzymać rubla w kieszeni. - Ależ z nas złośliwcy, towarzyszu Brunow! - zawołał naukowiec; oczy błyszczały mu od śmiechu. - Niestety, to wszystko prawda - powiedział, wzdychając, planista. - Uważajmy lepiej, co mówimy - upomniał go gospodarz. - Żołnierze mogą na nas donieść. - Zobaczymy, jak na tym wyjdą. Ja obetnę im fundusze na zbrojenia, a wy zmajstrujecie bombę z przedwczesnym zapłonem. Dmitrij Jurijewicz spoważniał. - Oby w ogóle nie trzeba było produkować bomb - powiedział. - I wydawać tyle forsy na zbrojenia - dodał planista. - No, dość rozmów - rzekł gospodarz. - Gajowi twierdzą, że w lasach roi się od zwierzyny. Syn obiecał, że będzie na mnie uważać, a ja przysięgłem, że ustrzelę największą sztukę. No, czas ruszać. Niech każdy weźmie, co mu potrzeba. Są buty, futra... wódka. - Wódka dopiero jak wrócimy, tato. - Widzicie go, mądrala. Wojsko jednak nauczyło go czegoś. - Naukowiec uśmiechnął się do pułkownika. - A przy okazji, towarzysze, nie chcę słyszeć o waszym wyjeździe. Zostajecie, ma się rozumieć, na noc. Moskwa jest szczodra. Zaopatrzyła nas w stosy pieczystego i świeżych warzyw z Lenin wie skąd... - I w butelki wódki, mam nadzieję? - Nie w butelki, towarzyszu Brunow. W beczki! Widzę po waszych oczach, że zostajecie. Prawda? - Zostaję - potwierdził planista. Las rozbrzmiewał odgłosami wystrzałów. Do dźwięków kanonady dołączyło się zimowe ptactwo, wzbijając się w powietrze z głośnym trzepotem skrzydeł i przeraźliwym skrzekiem. Nikołaja doleciały podniecone głosy, zbyt jednak odległe, aby mógł rozróżnić słowa. - Jeśli coś trafili, to w ciągu minuty usłyszymy gwizdek - powiedział do ojca, kierując lufę karabinu ku ziemi. - Skandal! - zawołał Jurijewicz z udanym oburzeniem. - Zwierzyna miała być w naszej części lasu, przy jeziorze. Gajowi dali mi słowo! Dlatego tamci dwaj mieli polować dalej, a my tutaj. - Stary spryciarz! - powiedział syn, po czym spojrzał na broń ojca. - Odbezpieczona? Dlaczego? - Wydawało mi się, że słyszę szelest z tyłu. Chciałem być gotów. - Za pozwoleniem, ojcze, trzeba ją zabezpieczyć. Dopiero jak zobaczysz zwierzynę... - Za pozwoleniem, mój żołnierzu, ja potem nie zdążę! - odparł Jurijewicz, ale widząc zatroskanie w oczach syna, szybko dodał: - No dobrze. Zgoda. Bo gdybym się potknął, to jeszcze, nie daj Boże, odstrzeliłbym sobie stopę! - Dziękuję, tato - powiedział porucznik, odwracając się gwałtownie. Ojciec miał rację; z tyłu słychać było jakiś szelest, skrzypnięcie czy trzask gałęzi. Porucznik odbezpieczył broń. - Co to? - spytał z przejęciem Dmitrij Jurijewicz. - Ciii... - uciszył go Nikołaj, penetrując wzrokiem białe szpalery drzew. Nie dostrzegł niczego. Na powrót zabezpieczył karabin. - A widzisz? - szepnął Dmitrij. -Twój pięćdziesięciopięcioletni ojciec nie przesłyszał się! - Gałęzie uginają się pod ciężarem śniegu, stąd to skrzypienie - zdecydował syn. - Wciąż nie było gwizdka - rzekł Jurijewicz. - Spudłowali! W oddali rozległy się trzy kolejne wystrzały. - Znów coś zobaczyli - powiedział porucznik. - Może teraz usłyszymy gwizd! Po chwili dobiegł ich głośny dźwięk. Nie był to jednak dźwięk gwizdka, lecz przeraźliwy, przeciągły krzyk. Mimo odległości, słyszeli go wyraźnie i ciarki przeszły im po plecach. Potem rozległ się następny krzyk, jeszcze bardziej przerażający, histeryczny, który zlał się z własnym echem i niósł się po lesie z coraz większą siłą. - Boże, co się tam stało?! - Jurijewicz chwycił syna za ramię. - Nie... Odpowiedź porucznika przerwał trzeci krzyk - okropny, świdrujący wrzask bólu. - Zostań tutaj! - krzyknął Nikołaj do ojca. - Ja biegnę do nich! - Dobrze, ale uważaj na siebie! - odparł Jurijewicz. - Ruszę za tobą! Nikołaj pognał przez śnieg w kierunku, skąd dochodziły wrzaski. Wypełniały cały las, ale były coraz cichsze, jakby krzyczący opadał z sił. Porucznik torował sobie karabinem drogę przez gałęzie, łamiąc je i odpychając na boki; śnieg tryskał mu spod butów. Nogi bolały go, zimne powietrze rozsadzało mu płuca, oczy łzawiły z wysiłku... Najpierw usłyszał ryk, a potem ujrzał koszmarną scenę, która nawet w snach przyprawia myśliwych o dygot. Wielki czarny niedźwiedź, z pyskiem poranionym śrutem i ociekającym krwią, wyładowywał wściekłość na tych, którzy go postrzelili, rozszarpując pazurami swoich prześladowców. Nikołaj uniósł broń i strzelał dopóki nie opróżnił magazynku. Olbrzym padł. Porucznik podbiegł do dwóch mężczyzn. To, co zobaczył, zaparło mu dech. Planista z Moskwy nie żył. Szyję miał rozerwaną, a zakrwawiona głowa ledwo trzymała się ciała. Drigorin jeszcze oddychał, ale Nikołaj wiedział, że jeśli pułkownik w ciągu kilku sekund nie wyzionę ducha, on sam naładuje broń i skróci jego cierpienie. Pułkownik nie miał twarzy. Przerażający widok wrył się tak silnie w pamięć porucznika, że wiedział, iż nie zapomni go nigdy. Jak to się stało? Dlaczego? Nikołaj spojrzał na prawą rękę pułkownika. I doznał kolejnego szoku. Przedramię ledwo trzymało się na skrawku ciała, tuż poniżej łokcia. Metoda okaleczenia była oczywista: naboje dużego kalibru. Pułkownikowi odstrzelono rękę, uniemożliwiając mu obronę! Nikołaj podbiegł do ciała Brunowa. Pochylił się i obrócił je na wznak. Prawa ręka była nienaruszona, ale z lewej dłoni pozostała tylko krwawa miazga skóry, mięśni i strzaskanych kości. Z lewej dłoni. Nikołajowi przypomniała się poranna kawa, owoce, wódka, papierosy. Planista był mańkutem. Brunowa i Drigorina pozbawił możliwości obrony ktoś uzbrojony, kto wiedział, że wkrótce drogę zastąpi im niedźwiedź. W Nikołaju wziął górę żołnierz. Podniósł się ostrożnie i rozejrzał, wypatrując wroga. Ze wszystkich sił pragnął go znaleźć i zabić. Przypomniał sobie ślady stóp, które widział rano za stajnią. Nie były to ślady żerującej zwierzyny, choć ten, który je zostawił, był gorszy od zwierzęcia. Dla tak bestialskiego mordercy najstraszliwsze tortury Łubianki wydawały się zbyt łagodne. Kim był? A przede wszystkim, dlaczego zamordował obu mężczyzn? Porucznik dostrzegł błysk. Odblask słońca na broni. Zrobił ruch, jakby chciał rzucić się w prawo, po czym skoczył nagle w lewo, padł na ziemię i potoczył za pień najbliższego dębu. Wyjął pusty magazynek, wsadził nowy i - mrużąc oczy - skierował wzrok w stronę, gdzie ujrzał błysk. Wysoko, piętnaście metrów nad ziemią, stała w rozkroku na dwóch gałęziach sosny postać trzymająca w ręku sztucer z celownikiem teleskopowym. Morderca miał na sobie śnieżnobiałą kurtkę z białym futrzanym kapturem, a twarz jego skrywały wielkie, czarne okulary słoneczne. Nikołajowi zbierało się na wymioty z wściekłości i obrzydzenia. Morderca uśmiechał się; porucznik dobrze wiedział, że uśmiecha się do niego. Podniósł gniewnie broń. Nagle oślepiła go fontanna śniegu; dźwięk wystrzału doleciał go ułamek sekundy później. Morderca znów nacisnął na spust; kula zaryła się w drzewo tuż nad głową porucznika. Cofnął się za pień. Jeszcze jeden strzał, oddany z bliższej odległości i nie z sosny. - Nikołaj! Porucznikowi szumiało w głowie. Nie czuł nic prócz wściekłości. Rozpoznał głos ojca. - Nikołaj! Kolejny strzał. Porucznik poderwał się z ziemi, wypalił w kierunku sosny i ruszył przez śnieg w stronę ojca. Wtem ostry, lodowaty ból przeszył mu klatkę piersiową. Porucznik stracił wszelkie czucie, wszelkie rozeznanie, wiedział tylko, że jego twarz staje się coraz zimniejsza. Sekretarz generalny KC KPZR położył ręce na długim stole ustawionym pod oknem, z którego widać było Kreml. Oparty o blat, przyglądał się zdjęciom; na jego dużej, chłopskiej twarzy malowało się krańcowe znużenie, lecz z oczu biła zgroza i gniew. - Potworność - wyszeptał. - Że też musieli zginąć w tak koszmarny sposób. Dobrze, że chociaż Jurijewiczowi tego oszczędzono. Też zginął, ale jego koniec nie był aż tak straszny. Przy stole znajdującym się po drugiej stronie pomieszczenia siedziało dwóch mężczyzn i kobieta; przed każdym z nich leżała brązowa teczka na akta. Wszyscy w napięciu obserwowali sekretarza, a z ich min łatwo można było wyczytać, że chętnie przyspieszyliby bieg narady. Nikt jednak nie śmiał ani ponaglać sekretarza, ani przerywać jego rozważań; jakiekolwiek oznaki zniecierpliwienia ze strony podwładnych mogły wywołać tylko wybuch. Umysł człowieka stojącego na czele Związku Radzieckiego pracował sprawniej i szybciej niż kogokolwiek z jego otoczenia, lecz nad skomplikowanymi sprawami sekretarz zawsze zastanawiał się długo, analizując kolejno każdy szczegół. W tym świecie zwyciężali tylko najbystrzejsi i najbardziej przebiegli. A on należał do zwycięzców. Jego główną bronią była umiejętność wzbudzania strachu; posługiwał się nią w sposób doskonały. Sekretarz odsunął z niesmakiem fotografie i wrócił do stołu konferencyjnego. - Ogłosić stan pogotowia we wszystkich jednostkach wyposażonych w broń termojądrową, skierować łodzie podwodne na pozycje bojowe - zarządził. - Wiadomość posłać wszystkim naszym ambasadom, używając szyfrów złamanych przez Waszyngton. Jeden z mężczyzn, dyplomata nieco starszy od sekretarza, pochylił się do przodu. Łączyła go z szefem państwa wieloletnia zażyłość; dzięki temu mógł wyrażać swoje opinie ze znacznie większą swobodą niż pozostali. - Nie wiem, czy to rozsądny krok - rzekł. - Takie posunięcie może wywołać niepożądane reakcje. Nie jesteśmy przecież pewni, że winni są Amerykanie. Ich ambasador był naprawdę wstrząśnięty. Znam go; wiem, że nie udawał. - Widocznie nie poinformowali go o tej akcji - wtrącił drugi mężczyzna. - My, WKR, nie mamy najmniejszych wątpliwości. Zidentyfikowaliśmy pociski i łuski; użyto siedmiomilimetrowych naboi, specjalnie nacinanych. Ślady gwintowania lufy wskazują jednoznacznie na browninga magnum, model cztery. Czy trzeba innych dowodów? - Tak! Zdobycie broni tego typu to żaden problem. Co więcej, gdyby mordercą był Amerykanin, to dla odwrócenie podejrzeń specjalnie użyłby innej broni. - Chyba że browning to jego ulubiona broń, którą zawsze się posługuje. Wykryliśmy pewne podobieństwa między tą akcją, a innymi znanymi nam zabójstwami. - Szef WKR zwrócił się do kobiety w średnim wieku o twarzy jakby wyciosanej z granitu. - Proszę towa- rzyszkę dyrektor o zreferowanie sprawy. Kobieta otworzyła teczkę i nim zabrała głos, przebiegła wzrokiem pierwszą stronę. Potem przekręciła kartkę i zwróciła się do sekretarza, unikając spojrzenia dyplomaty. - Jak towarzyszom wiadomo, było dwóch morderców, najprawdopodobniej mężczyzn - zaczęła. - Dwóch strzelców wyborowych o najwyższych kwalifikacjach, z których przynajmniej jeden musiał być specjalistą od inwigilacji. Ślady, jakie znaleziono w stajniach - zadrapania na krokwiach, znaki pozostawione przez przyssawki, odciski stóp w różnych miejscach - dowodzą niezbicie, że wszystkie rozmowy prowadzone w daczy były na podsłuchu. - Towarzyszka sugeruje, że akcję przeprowadzili doświadczeni fachowcy z CIA? - przerwał sekretarz. - Albo z Operacji Konsularnych. To może być również ich robota. - No tak - zgodził się sekretarz. - Nie możemy zapominać o tej bandzie kryptomorderców z Departamentu Stanu! - Przecież to równie dobrze może być sprawka chińskich tao-panów - powiedział z przekonaniem dyplomata. - Po pierwsze to jedni z najlepszych speców od zabijania, a po drugie Chiny miały więcej powodów od innych państw, żeby obawiać się Jurijewicza. - Wykluczone - sprzeciwił się szef WKR. - Pekin nie śmie używać na terenie Rosji agentów-Chińczyków; wie, że gdyby nawet połknęli cyjanek, to my i tak byśmy wiedzieli, kto ich nasłał. I potrafili odpowiednio zareagować. - Wspomnieliście o podobieństwach - powiedział sekretarz, ucinając dyskusję. - Na co wskazują? - Wprowadziliśmy do komputera KGB dane dotyczące zbrodni, a następnie wszelkie posiadane przez nas informacje na temat amerykańskich agentów, o których wiemy, że władają biegle rosyjskim, często działają na naszym terenie, a w dodatku mają na swoim koncie wcześniejsze zabójstwa - wyjaśniła kobieta. - Komputer wybrał cztery nazwiska. Oto one. towarzyszu sekretarzu. Trzy z CIA i jedno z Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu. Wręczyła kartkę szefowi WKR, a ten z kolei podał ja sekretarzowi. Sekretarz spojrzał na listę. Scofield Brandon Alan - Departament Stanu, Operacje Konsularne. Winny zabójstw w Pradze, Atenach, Paryżu i Monachium. Podejrzany o prowadzenie działalności dywersyjnej na terenie Moskwy. Odpowiedzialny za przerzucenie na Zachód ponad dwudziestu zdrajców. Randolph David - Centralna Agencja Wywiadowcza. Oficjalnie dyrektor do spraw importu filii Dynamex Corporation w Berlinie Zachodnim. Sabotaż najróżniejszego typu. Odpowiedzialny między innymi za wysadzenie elektrowni wodnych w Kazaniu oraz Tadżyki- stanie. Saltzman George Robert - Centralna Agencja Wywiadowcza. Przez sześć lat działał w Vientiane jako kurier i morderca. Oficjalnie zatrudniony w organizacji charytatywnej AID. Specjalista od spraw Bliskiego Wschodu. Obecnie od pięciu tygodni przebywa w Taszkencie, dokąd przyleciał na paszporcie australijskim jako przedstawiciel handlowy Perth Radar Corporation. Bergstrom Edward - Centralna Agencja Wywiadowcza... - Towarzyszu sekretarzu - wtrącił szef WKR. - Proszę zwrócić uwagę na kolejność nazwisk. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na to, że odpowiedzialność za zabójstwo Jurijewicza ponosi pierwszy z listy. - Scofield? - Właśnie, towarzyszu sekretarzu. Jeszcze miesiąc temu był w Marsylii, a potem nagle jakby zapadł się pod ziemię. Wyrządził nam więcej szkód niż jakikolwiek inny agent Stanów Zjednoczonych od zakończenia wojny. - Naprawdę? - Tak, towarzyszu sekretarzu. - Szef WKR umilkł, po czym z pewnym wahaniem, jakby wolał nie mówić nic więcej, lecz wiedział, że powinien, oznajmił: - Jego żonę zamordowano dziesięć lat temu. W Berlinie Wschodnim. Od tego czasu wręcz zieje do nas nienawiścią. - W Berlinie Wschodnim? - Tak. KGB zastawiło na nią pułapkę. Na biurku odezwał się telefon. Sekretarz szybkim krokiem przemierzył gabinet i podniósł słuchawkę. Dzwonił prezydent Stanów Zjednoczonych. Tłumacze byli już na linii. Rozpoczęła się rozmowa. - Panie sekretarzu, chciałbym panu wyrazić szczere ubolewanie z powodu śmierci, a raczej bestialskiego morderstwa wybitnego fizyka. A także wstrząsającego końca, jaki spotkał jego syna i przyjaciół. - Dziękuję za wyrazy współczucia, ale jak panu wiadomo, panie prezydencie, te potworne morderstwa zostały dokonane z premedytacją. Trudno mi też oprzeć się wrażeniu, że śmierć naszego najznakomitszego fizyka przyjęto w pańskim kraju z ulgą. - Nic bardziej mylnego. Wobec tak wielkiego geniuszu granice państwowe i różnice w poglądach politycznych tracą wszelkie znaczenie. Jurijewicza ceniono na całym świecie, w każdym kraju. - Ale służył tylko jednemu krajowi, prawda, panie prezydencie? Wyznam panu szczerze, że gniew, jaki odczuwam, nie sprzyja niwelowaniu różnic między nami. Każe mi raczej szukać winowajcy wśród obywateli kraju, w którym panuje ustrój tak bardzo odmienny od naszego. - W takim razie, wybaczy pan, jest to pogoń za widmem. - A mnie się zdaje, że jesteśmy na właściwym tropie, panie prezydencie. Dysponujemy mocno niepokojącymi dowodami. Tak dalece niepokojącymi, że muszę... - Wybaczy pan, że mu przerwę - powiedział prezydent - ale to właśnie te dowody skłoniły mnie, wbrew całkiem naturalnym oporom, do skontaktowania się z panem. Radziecki wywiad popełnił duży błąd. Ściśle mówiąc, cztery błędy. - Cztery? - Tak, panie sekretarzu. Mam na myśli Scofielda, Randolpha, Saltzmana i Bergstroma. Żaden z nich nie miał nic wspólnego z tą sprawą. - Zdumiewa mnie pan, panie prezydencie. - Nie mniej niż pan mnie przed tygodniem. Sam pan wtedy powiedział, że coraz mniej spraw pozostaje tajemnicą. Pamięta pan? - Oczywiście. Słowa nie mają jednak tej wagi, co dowody. Przekonujące dowody. - W takim razie zostały umiejętnie spreparowane. Pozwoli pan jednak, że wyjaśnię. Spośród trzech pracowników CIA, dwaj, Randolph i Bergstrom, zostali już jakiś czas temu odwołani do Waszyngtonu, Saltzman przebywa w szpitalu w Taszkencie; stwierdzono no- wotwór. - Prezydent zrobił pauzę. - Zostaje jeszcze jeden człowiek - podjął sekretarz. - Agent niesławnych Operacji Konsularnych. Niby pracują tam dyplomaci, a w rzeczywistości ludzie bez czci i wiary. - Panie sekretarzu, to co teraz panu wyjawię, będzie dość bolesne. Otóż Scofield jest ostatnim człowiekiem, który mógł być zamieszany w tę aferę. Mówię o tym, gdyż sprawa stała się nieaktualna. - Słowa niewiele kosztują... - Proszę posłuchać. Kilka lat temu założono profesorowi Jurijewiczowi teczkę, którą systematycznie uzupełniano, jeśli nie co dzień, to co miesiąc. W końcu zadecydowano, że nadeszła pora, aby uczynić profesorowi pewną propozycję. - Mówi pan serio?! - Najzupełniej, panie sekretarzu. Dwaj ludzie, którzy udali się do daczy, działali w interesie Stanów Zjednoczonych. Mieli namówić profesora do ucieczki ze Związku Radzieckiego. Akcją kierował Scofield. Sekretarz spojrzał na plik fotografii leżących na stole po drugiej stronie gabinetu. - Dziękuję za szczerość - powiedział cicho. - Proszę szukać winnych gdzie indziej. - Spróbuję. - Ja również. 3. Choć było już późne popołudnie, promienie ognistej kuli słońca wiszącej nad horyzontem odbijały się oślepiającym blaskiem od wód amsterdamskich kanałów. Przechodnie śpieszący Kalverstraat w kierunku zachodnim mrużyli oczy, z wdzięcznością chłonąc błogie ciepło i wdychając rześkie powietrze niesione przez wiatr, który wiał znad niezliczonych kanałów odchodzących od Amstelu. Zbyt często luty przynosił mgły, deszcze i przenikliwą wilgoć. Dzisiaj było inaczej i mieszkańcy najruchliwszego portu Morza Północnego cieszyli się z niezwykłej aury. Jeden człowiek nie podzielał ogólnej radości. Nie był mieszkańcem Amsterdamu. I nie spieszył ulicą. Nazywał się Brandon Alan Scofield i pełnił funkcję attache do specjalnych poruczeń Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu USA. Stał przy oknie, trzy piętra nad Kalverstraat, i lustrował przez lornetkę tłumy poniżej, koncentrując się na okolicach budki telefonicznej, której szyby lśniły jasno, odbijając promienie słońca. On także mrużył oczy, ale bez uczucia wdzięczności; na jego twarzy, wymizerowanej i napiętej, o ostrych rysach, malowało się wyłącznie znużenie. Ciemnoblond włosy opadające na czoło znaczyła gdzieniegdzie siwizna. Przesuwał lornetkę, regulując palcami ostrość, jednocześnie przeklinając rażący blask i tłok na ulicy. Wzrok miał zmęczony, a oczy podkrążone, wynik zbyt wielu nieprzespanych nocy - ze zbyt wielu powodów, aby warto je było teraz analizować. Miał zadanie do wyko- nania; jako zawodowiec wiedział, że nie powinien się rozpraszać, myśleć o czymkolwiek innym. Oprócz Scofielda w pokoju przebywało jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich, łysiejący technik, siedział przy stole, na którym stał rozmontowany telefon; odchodzące od aparatu przewody łączyły się z magnetofonem. Słuchawka, zdjęta z widełek, leżała obok. Również w podziemnej studzience telefonicznej dokonano odpowiednich manipulacji. Była to jedyna pomoc, jaką policja amsterdamska udzieliła attache z Departamentu Stanu, spłacając w ten sposób stary dług. Trzecią osobą w pokoju był mężczyzna około trzydziestki; na jego twarzy nie było śladów znużenia czy wyczerpania, a jeśli nawet widniało na niej pewne napięcie, było to radosne napięcie myśliwego czekającego na ofiarę. Uzbrojenie młodego agenta stanowiła superczuła kamera filmowa ustawiona na statywie i wyposażona w teleobiektyw. Wolałby mieć inną broń. W przydymionych soczewkach lornetki Scofielda pojawił się znajomy mężczyzna. Zatrzymał się na moment obok budki telefonicznej, ale po chwili, pchnięty niechcący przez jakiegoś przechodnia, zrobił dwa kroki do przodu i stanął na tle lśniącej szyby, zasłaniając sobą rażące błyski; otoczony aureolą słońca, stanowił wyborny cel. Gdyby mogli go teraz zlikwidować, byłoby to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich zainteresowanych. Wystarczyłby karabin o dużej mocy rażenia; człowiek w oknie nacisnąłby spust. Robił to już wiele razy. Ale tym razem chodziło o co innego. Należało dać komuś nauczkę; żeby była skuteczna, nie wystarczył nagły strzał. Obie strony musiały być świadome swoich ról. W przeciwnym wypadku egzekucja mijałaby się z celem. Mężczyzna na dole zbliżał się już do siedemdziesiątki. Strój miał niechlujny; ciepły płaszcz, z kołnierzem postawionym dla osłony przed chłodem, był zmięty, a zsunięty na czoło kapelusz mocno sfatygowany. Z nie ogolonej twarzy bił strach. Dla Amerykanina, który obserwował go przez lornetkę, żaden widok nie był tak przejmujący i bolesny, jak widok przerażonego starca. Może tylko widok przerażonej staruszki. Jednych i drugich widział nieraz. Częściej, niż chciał pamiętać. Spojrzał na zegarek. - No to zaczynamy - powiedział do technika przy stole, po czym zwrócił się do młodego człowieka stojącego za nim: - Jesteś gotów? - spytał. - Tak - padła krótka odpowiedź. - Mam skurwysyna w obiektywie. Waszyngton miał rację i ty to udowodniłeś. - No, jeszcze nie całkiem. Chociaż dobrze by było. Jak wejdzie do budki, mierz na usta. - Dobra. Technik wykręcił numer, wcisnął przycisk magnetofonu, po czym wstał szybko z krzesła i podał Scofieldowi wkładane na głowę słuchawki z mikrofonem. - Dzwoni - powiedział. - Słyszę. Patrzy przez szybę. Waha się, jakby nie chciał wejść. Coś tu jest nie tak. - Właź, skurwysynu! - zawołał kamerzysta. - Wejdzie - oświadczył Scofield, przyciskając do oczu lornetkę. - Boi się. Każde pól sekundy to dla niego wieki. Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć dlaczego... No, otwiera drzwi. Teraz cisza! Scofield nasłuchiwał chwilę, obserwując przez lornetkę wystraszonego starca, a następnie powiedział bardzo spokojnie do mikrofonu: - Dobryj dień prijatiel... Rozmowa prowadzona wyłącznie po rosyjsku trwała osiemnaście sekund. - Do swidanija - zakończył Scofield - zawtra noczju, na mostie. Obserwował starca, dopóki ten nie znikł w tłumie. Dopiero wtedy kamera przestała pracować, a attache odłożył lornetkę i zwrócił słuchawki technikowi. - Udało ci się wszystko nagrać? - spytał. - Tak, idealnie - powiedział łysiejący mężczyzna, manipulując pokrętłami. - A tobie jak? - Scofield zwrócił się do kamerzysty. - Gdybym lepiej znał język, mógłbym odczytać z ust, co mówił. - Świetnie. Ci, dla których przeznaczona jest taśma, nie będą mieli problemów z językiem. - Scofield sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes w skórzanej oprawie i zaczął pisać. - Zanieś taśmę i film do ambasady. Niech wywołają film, a potem zrobią zminiaturyzowaną kopię. Taśmy również. Tu masz dane. - Nic z tego, Bray. - Technik przerwał zwijanie przewodów i spojrzał na Scofielda. - Wiesz, że nie wolno mi się nawet pokazywać w pobliżu ambasady. - Mówiłem do Harry'ego - rzekł Scofield, wskazując głową kamerzystę; wyrwał z notesu kartkę i wręczył mu ją. - Jak zrobią kopie, niech ci zapakują do wodoszczelnego pudełka. Ma być tak zabezpieczone, żeby mogło tydzień leżeć w wodzie. - Bray - powiedział młody człowiek, biorąc kartkę - zrozumiałem mniej więcej co trzecie słowo z waszej rozmowy. - Chwali ci się - oświadczył Scofield; wrócił do okna i wziął lornetkę. - Jak będziesz rozumiał co drugie, wystąpię dla ciebie o awans. - Ten stary chciał się spotkać dzisiaj - ciągnął Harry. -A ty się nie zgodziłeś. - Faktycznie - powiedział Scofield, przykładając lornetkę do oczu. - Mieliśmy uwinąć się z nim jak najprędzej. Takie były instrukcje. Szkoda czasu. - Czas... Czas jest względny. Kiedy ten stary usłyszał telefon, każda sekunda trwała dla niego co najmniej minutę, pełną udręki minutę. Dla nas godzina to czasem dzień. A w Waszyngtonie wszystko dzieje się tak wolno, że dni rozciągają się w lata. - Co to ma do rzeczy? - spytał Harry, spoglądając na kartkę. - Kopie można zrobić w trzy kwadranse. Dlaczego nie umówiłeś się z nim na dzisiaj? - Pogoda jest kiepska - odparł Scofield z lornetką przy oczach. - Trudno o lepszą. Ani chmurki na niebie. - No właśnie. Przy takiej pogodzie mnóstwo łudzi włóczy się wieczorem w pobliżu kanałów. Jutro ma padać. - Co nas obchodzi pogoda? W dziesięć sekund blokujemy most, przerzucamy faceta przez barierkę i po sprawie. - Bray, powiedz temu durniowi, żeby się zamknął! - krzyknął znad stołu technik. - Słyszałeś, denerwujesz ludzi - powiedział Scofield, kierując lornetkę na wieżyczki domu naprzeciwko. - Możesz pożegnać się z awansem. Pracownicy CIA nie lubią, jak ktoś, kto z nimi współpracuje, przyznaje się głośno do tego rodzaju krwiożerczych zamiarów. Psujesz im reputację. Młody człowiek grymasem skwitował uwagę. - Przepraszam. Ale przeciąganie sprawy naprawdę nie ma sensu. Napisali w szyfrze, że mamy załatwić wszystko jak najprędzej, więc powinieneś był umówić się na dzisiaj. Scofield opuścił lornetkę i popatrzył na Harry'ego. - Zaraz ci powiem, co ma sens - zaczął spokojnie, choć w jego głosie wyczuwało się gniew. - I to większy niż te zasrane komunały z reklam na pudełkach płatków owsianych, z których ty czerpiesz całą swoją mądrość. Ten facet na dole boi się. Nie sypia po nocach. Jest bliski załamania i ja chcę wiedzieć dlaczego. - Mogą być tysiące różnych przyczyn - oznajmił młodszy mężczyzna. - Jest stary. Niedoświadczony. Może domyśla się, żeśmy go przejrzeli i chcemy dopaść. Czy to nie wszystko jedno? - Przecież chodzi o ludzkie życie! - Nie wygłupiaj się, Bray. To ruska gnida. Podwójny agent. - Muszę mieć pewność. - A ja muszę spadać - wtrącił technik, wręczając Scofieldowi szpulę i podnosząc ze stołu swój sprzęt. - A temu pajacowi powiedz, że się nie znamy. - W porządku, panie X. Dziękuję za pomoc. Agent CIA wyszedł, skinąwszy głową Brayowi i ignorując jego wspólnika. - Poza nami dwoma nie było tu nikogo, Harry - powiedział Scofield, kiedy zamknęły się drzwi. - Jasne? - Wredny gnojek.... - Ale tak dobry fachowiec, że umiałby założyć podsłuch nawet w kiblach Białego Domu. O ile już tego nie zrobił. - Scofield cisnął szpulę taśmy Harry'emu. - Masz to nie wymuszone przyznanie się do winy. Zanieś je do ambasady. Wyjmij film, a kamerę zostaw. Harry nie dał się zbić z tropu. Chwycił taśmę, ale nie zrobił kroku w stronę kamery. - Ja też w tym siedzę. Szyfr był tak samo do mnie jak i do ciebie. Muszę wiedzieć, co mam mówić, w razie gdyby coś się wydarzyło do jutra. - Nie bój się. Jeśli Waszyngton ma rację, nic się nie wydarzy. Ale ja muszę mieć pewność. - Czego ty jeszcze chcesz? Stary jest przekonany, że nawiązał łączność z amsterdamską agenturą KGB. Przecież to twoja własna robota! Czy może być lepszy dowód, niż ta wasza rozmowa? Scofield patrzył przez chwilę na młodszego kolegę; następnie odwrócił się i ruszył do okna. - Wiesz co, Harry? Wszystkie te teorie, które wkuwamy, i całe nasze doświadczenie są nic nie warte w porównaniu z jedną podstawową zasadą. - Wziął lornetkę do ręki, podniósł do oczu i skierował na jakiś odległy punkt. - Trzeba nauczyć się myśleć jak wróg. Nie tak, jak chciałoby się, żeby myślał, ale tak jak myśli rzeczywiście. To cholernie trudne. Łatwo jest się oszukać. - Co ma piernik do wiatraka! - zawołał ze złością Harry. - Przecież mamy w ręku dowody! - Czy oby naprawdę? Mówisz, że nasz agent skontaktował się ze swoimi. Gołąbek odnalazł drogę do matiuszki Rossiji. Nic mu nie grozi, wkrótce będzie u swoich. - Tak mu się wydaje. - Więc dlaczego się nie cieszy? - zapytał Bray Scofield, kierując lornetkę na kanał. Znów nastała typowa amsterdamska zima - z mgłą i deszczem. Niebo zakryła nieprzenikniona zasłona, przez którą tylko gdzieniegdzie przebijały migocące światła miasta. Na moście nie było nikogo, kanałem nie płynęła ani jedna łódź; w górze wirowały kłęby mgły wprawiane w ruch przez wiatry znad Morza Północnego wiejące swobodnie na południe. Dochodziła trzecia rano. Nie wszystkim jednak dane było doczekać świtu. Scofield oparł się o żelazną poręcz po zachodniej stronie starego, kamiennego mostu. W lewej ręce trzymał zminiaturyzowany nadajnik radiowy służący wyłącznie do nadawania i odbierania sygnałów. Prawą, którą wsunął do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego, dotykał lufy pistoletu kaliber 22, niewiele większego od straszaka. Do strzelania z bliska była to bardzo skuteczna broń. Szybka i precyzyjna, a na dodatek cicha - w nocy odgłos wystrzału był ledwo słyszalny. W ciągu dnia wtapiał się w zgiełk ulicy. Dwieście metrów dalej, na Sarphatistraat, młody współpracownik Braya stał ukryty w bramie. Ofiara musiała przejść obok niego, żeby dojść do mostu. Innej drogi nie było. Kiedy stary Rosjanin minie Harry'ego, ten naciśnie guzik nadajnika, dając znak Scofieldowi, że akcja, która ma się zakończyć egzekucją, jest w toku. Kiedy Rosjanin pokona ostatnie sto metrów i stanie na środku mostu, powita go jego kat; wsunie mu do kieszeni palta wodoszczelną paczuszkę i wykona swoje zadanie. Za dzień lub dwa paczuszka znajdzie się w rękach amsterdamskiej agentury KGB. Przesłuchają taśmę, obejrzą film. I będą mieli nauczkę. Tylko jaki będzie z tego pożytek? Tak już jest z lekcjami, że nikt nigdy z nich nie korzysta. Na tym polega daremność naszych wysiłków, pomyślał Bray. Im częstsza, tym bardziej obezwładniająca. Czy to nie wszystko jedno? - kołatało mu w głowie rozsądne pytanie zbyt niecierpliwego młodszego kolegi. Masz rację, Harry. Wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno. Ale akurat tej nocy targały Brayem liczne wątpliwości. Nie były to wyrzuty sumienia. W jego wypadku względy praktyczne już dawno zastąpiły moralne. To co było skuteczne, było moralne. I odwrotnie. Dzisiaj również chodziło mu wyłącznie o praktyczność tego, co mieli zrobić. Czy egzekucja była rzeczywiście konieczna? Czy tylko w ten sposób mogli dać nauczkę wrogom? Czy naprawdę było to najlepsze wyjście? Warte ryzyka i następstw związanych ze śmiercią starego człowieka, który całe swoje życie poświęcił inżynierii kosmicznej? W pierwszej chwili odpowiedź brzmiała: tak. Sześć lat temu, podczas międzynarodowej wystawy kosmicznej w Paryżu, radziecki inżynier wybrał wolność. Poprosił o azyl. Udzielono mu go, zgotowano gorące powitanie w Houston, zapewniono pracę, dom i opiekę. Nie był geniuszem. Rosjanie żartowali sobie z jego ucieczki, dając wszy- stkim do zrozumienia, że uczony z talentem takiego kalibru może być cennym nabytkiem tylko dla Zachodu; dla nich samych to niewielka strata. Wkrótce o nim zapomniano. Osiem miesięcy temu okazało się, że radzieckie stacje obserwacyjne podejrzanie często lokalizują amerykańskie satelity, a wyrafinowane metody kamuflażu stosowane przez Rosjan znacznie zmniejszają wartość zdjęć satelitarnych. Podejrzewano, że Rosjanie znają skądś parametry większości torów orbitalnych. Stwierdzono, że tak jest w istocie. Ślady prowadziły do zapomnianego inżyniera w Houston. Dalej sprawa była prosta. Zwołano w Amsterdamie konferencję poświęconą wąskim zagadnieniom, w których specjalizował się ów inżynier. Zafundowano mu przelot rządowym samolotem; resztą miał się zająć specjalista. Był nim Brandon Scofield, attache z Operacji Konsularnych. Scofield dawno już rozszyfrował kody i sposoby kontaktowania się agentów KGB w Amsterdamie. Wykorzystał swoją wiedzę, by nawiązać łączność z inżynierem; reakcja starego mężczyzny zdziwiła go jednak. I nadal nie dawała mu spokoju. Inżynier nie okazał żadnej radości, kiedy dowiedział się, że ma wracać do domu. A przecież, po sześciu latach nadstawiania karku, miał prawo oczekiwać, że w Związku Radzieckim przyjmą go z honorami, otrzyma podziękowanie rządu i będzie mógł spędzić resztę życia w spokoju i komforcie. Zresztą, nie tylko oczekiwać! Bray wręcz mu to obiecał, udając przed nim agenta KGB. Ale stary Rosjanin się nie cieszył. Byłoby to zrozumiałe, gdyby miał na przykład w Houston kochankę; nie miał tam jednak nikogo. Scofield specjalnie zażądał akt „cztery-zero” podejrzanego. Zawierały zdumiewającą ilość najdrobniejszych szczegółów z jego życia, łącznie z porami wypróżnień, ale nie wniosły niczego nowego. Inżynier był najwyraźniej „śpiochem” w obu znaczeniach tego słowa; nie prowadził żadnego życia towarzyskiego, wszystkie wieczory spędzał samotnie w łóżku. To także wydało się Scofieldowi dość dziwne, gdyż tajni agenci z reguły starają się nawiązywać jak najwięcej przyjaźni i znajomości. Coś tu nie grało. Z drugiej strony, istniały niezaprzeczalne dowody, że inżynier współpracuje z KGB. Musiała go spotkać kara, na jaką zasłużył. Nauczka była potrzebna. Z radia, które Scofield trzymał w ręce, rozległ się krótki, ostry pisk, powtórzony trzy sekundy później. Scofield potwierdził odbiór naciśnięciem guzika. Włożył urządzenie do kieszeni, ale nie ruszył się z miejsca. Czekał. Niecałą minutę później zobaczył rysującą się na tle snopu światła z pobliskiej latarni postać starego inżyniera, który wyłonił się z mgły i deszczu. Starzec szedł wolno, niezdecydowanie, ale zarazem z jakąś bolesną determinacją, jakby spotkanie, na które zdążał, z jednej strony było mu nienawistne, a z drugiej bardzo go pragnął. To naprawdę nie miało sensu. Bray spojrzał w prawo. Tak jak się spodziewał, na ulicy nie było żywego ducha; o trzeciej rano nikt nie spacerował po tej opuszczonej części miasta. Na wszelki wypadek zerknął jeszcze w lewo, a następnie ruszył przed siebie po pochyłości mostu. Rosjanin nadchodził z naprzeciwka. Trzymał się cienia, co było o tyle łatwe, że trzy pierwsze lampy nie świeciły się. Strugi deszczu siekły bruk. Stary inżynier przystanął w połowie mostu i oparł ręce o poręcz, wpatrując się w wodę. Scofield zszedł z chodnika i zbliżył się do starca od tyłu; szum deszczu zagłuszył kroki amerykańskiego agenta. W lewej ręce, wsuniętej do kieszeni płasz- cza, ściskał okrągłe, płaskie pudełko o średnicy pięciu i grubości dwóch centymetrów, owinięte w wodoodporny kawałek plastiku. Z wierzchu pudełko było pokryte specjalną substancją chemiczną, która po trzydziestu sekundach zanurzenia w wodzie zmieniała się w klej. Dzięki temu mogli mieć pewność, że pudełko się nie zgubi, że cały czas będzie tkwiło w miejscu. Zawierało dowody: rolkę filmu i krążek taśmy magnetofonowej. Oba przedmioty przeznaczone były dla amsterdamskiej agentury KGB. - Płochaja nocz, staryj prijatiel - powiedział Bray za plecami Rosjanina, wyciągając z kieszeni pistolet. Stary inżynier odwrócił się, zaskoczony. - Po co kontaktowaliście się ze mną? - spytał po rosyjsku. - Czy coś się stało? Zobaczył broń i urwał. Ale kiedy po chwili odezwał się ponownie, w jego głosie nie było strachu, jedynie spokój. - Ano tak. Stało się. Nie jestem wam potrzebny. Na co czekasz, towarzyszu? Wyrządzisz mi ogromną przysługę. Scofield wbił wzrok w oczy starca; w nich także nie było lęku. Patrzyły spokojnie, przenikliwie. Widział już kiedyś takie spojrzenie. Odpowiedział po angielsku: - Spędził pan u nas sześć lat, ale, niestety, niewielki mieliśmy z pana pożytek. Popełniliśmy błąd, licząc na pańską wdzięczność. Rosjanin pokiwał głową. - No tak, Amerykanin - rzekł. - Podejrzewałem coś takiego. Bo inaczej dlaczego zwoływano by nagle tę konferencję w Amsterdamie, zamiast najspokojniej w świecie zorganizować ją w Houston? Wywieziono mnie z Ameryki potajemnie i z obstawą, która tu na miejscu okazała się mało szczelna. Zmyliło mnie to, że znal pan wszystkie szyfry, wszystkie hasła. I absolutnie bezbłędnie mówi pan po rosyjsku. - Taki mam zawód. A jaki jest pański? - Zna pan odpowiedź. Stąd pańska obecność tutaj. - Ale dlaczego? Stary człowiek uśmiechnął się ponuro. - O nie, niczego pan ze mnie nie wyciągnie prócz tego, co pan wie i tak. Ja wcale nie żartowałem, prijatiel. To będzie dla mnie prawdziwa przysługa. Pan jest moim listok. - Wybawieniem? Od czego? - Nieważne. Bray podniósł broń; krótka lufa zalśniła w deszczu. Rosjanin spojrzał na nią i westchnął głęboko. W jego oczach znów pojawił się lęk, ale starzec nie powiedział ani słowa. Scofield z rozmysłem przyłożył broń do policzka ofiary, tuż pod jej lewym okiem. Stal zetknęła się z ciałem. Rosjanin zadygotał, ale zachował milczenie. Bray poczuł mdłości. Czy to nie wszystko jedno? Masz rację, Harry. Wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno. Trzeba dać nauczkę... Opuścił broń. - Zjeżdżaj - powiedział. - Co...? - Słyszałeś. Uciekaj! KGB ma siedzibę na Tolstraat, tam gdzie giełda diamentów. Hasydzka firma Diamant Bruusteen. No już, zjeżdżaj. - Nie rozumiem - wyszeptał Rosjanin. - Czy to jakaś sztuczka? - Zjeżdżaj, do cholery! - wrzasnął Bray, drżąc na całym ciele. Stary inżynier zachwiał się; musiał przytrzymać się poręczy, żeby nie stracić równowagi. Potem odwrócił się i zaczął biec niezdarnie przed siebie. - Scofield! - krzyknął Harry; stał na zachodnim końcu mostu, zagradzając Rosjaninowi drogę. - Scofield! Na miłość boską! - Puść go! - zawołał Bray. Albo zawołał za późno, albo bębnienie deszczu zagłuszyło jego słowa. Usłyszał trzy stłumione wystrzały i zobaczył z przerażeniem, jak starzec chwyta się za głowę i pada na poręcz. Harry znał swój fach. Podparł ciało, oddał jeszcze jeden strzał, mierząc w kark ofiary, po czym płynnym ruchem przerzucił trupa przez poręcz do wody. Czy to nie wszystko jedno? Masz rację, Harry. Wszystko jedno. Scofield odwrócił się i ruszył w stronę wschodniego krańca mostu. Wsunął pistolet do kieszeni; wydał mu się dziwnie ciężki. Z tyłu za nim rozległ się tupot zbliżających się kroków. Bray czuł się piekielnie zmęczony; wiele by dał, żeby ich nie słyszeć. A nade wszystko, żeby nie słyszeć gniewnego głosu Harry'ego. - Bray, co się stało, do cholery? O mało się nam nie wymknął! - Ale nie dał rady - powiedział Scofield, przyśpieszając. - Już ty się o to postarałeś. - Żebyś wiedział, że tak. Na miłość boską, co się z tobą dzieje?! - Harry szedł po lewej stronie Braya; nagle dostrzegł wodoszczelne pudełko, które ten trzymał w dłoni. - Jezu! Nie podrzuciłeś mu! - Czego? - spytał Bray. Dopiero po chwili zorientował się, o czym mówi Harry. Uniósł rękę, popatrzył na okrągły pojemnik i cisnął go do wody tuż przed nosem młodszego agenta. - Zwariowałeś?! - Idź do diabła - mruknął Bray. Harry przystanął, ale Bray nawet nie zwolnił. Młodszy agent dogonił go i chwycił za poły płaszcza. - Chryste Panie! Ty mu pozwoliłeś odejść! - Weź te łapy! - Do licha! Nie możesz przecież... Urwał, gdyż Bray gwałtownie wysunął rękę, złapał go za kciuk i szarpnął z całej siły. Harry wrzasnął. Kciuk był złamany. - Idź do diabła! - powtórzył Scofield. I ruszył dalej przez most. Zakonspirowany lokal mieścił się przy Rozengracht. Spotkanie miało się odbyć na piętrze, w salonie z kominkiem, który służył także do palenia niepotrzebnych notatek. Z Waszyngtonu przyleciał specjalnie urzędnik Departamentu Stanu; miał się rozmówić ze Scofieldem w Amsterdamie, na wypadek gdyby wyszły na jaw jakieś okoliczności, które tylko na miejscu można było ustalić. Należało wyjaśnić, co się naprawdę stało, zwłaszcza, że sprawa dotyczyła nie byle kogo, lecz Brandona Scofielda, asa wywiadu. Człowieka, który za- wsze potrafi zachować zimną krew, weterana w swoim fachu, mającego za sobą dwadzieścia dwa lata najbardziej skomplikowanych „negocjacji”, jakie sobie tylko można wyobrazić. Należało rozmawiać z nim ostrożnie... i na miejscu. Nie wzywać do Waszyngtonu jedynie na podstawie skargi złożonej przez podwładnego. Był doświadczonym zawodowcem; niewątpliwie zaszło coś nadzwyczajnego, co usprawiedliwiało jego dziwny czyn. Bray orientował się w sytuacji; bawiły go zabiegi Waszyngtonu. Harry'ego wywieziono z Amsterdamu z samego rana, uniemożliwiając Scofieldowi jakikolwiek kontakt z młodszym kolegą. Ci nieliczni pracownicy ambasady, którzy znali prawdę, odnosili się do Braya bez zmian, jak gdyby nic się nie stało. Zaproponowano mu, żeby wziął kilka dni urlopu i powiedziano, że przyleci ktoś z Waszyngtonu, aby się z nim spotkać „w celu omówienia trudności w Pradze”. Tak przynajmniej głosiła zaszyfrowana depesza. Praga... W tym mieście Bray pracował przez długie lata. Praga była pretekstem, oczywiście. W dodatku dość kiepskim. Scofield wiedział, że każdy jego ruch w Amsterdamie jest pilnie śledzony, niechybnie przez agentów CIA. Gdyby tylko spróbował udać się na giełdę diamentów na Tolstraat, jak amen w pacierzu dostałby kulkę w łeb. Kiedy stawił się w zakonspirowanym lokalu, drzwi otworzyła mu pokojówka o nieokreślonym wyglądzie i wieku, która służyła w starym domu przekonana, że należy on do pary emerytów, jej pracodawców. Scofield oznajmił, że jest umówiony z właścicielem i jego adwokatem. Pokojówka skinęła głową, po czym zaprowadziła go po schodach do salonu na piętrze. W środku czekał starszy jegomość, gospodarz, ale przybysza z Waszyngtonu jeszcze nie było. Kiedy drzwi zamknęły się, gospodarz powiedział: - Posiedzę tu z panem jeszcze chwilę, po czym udam się do siebie. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć guzik telefonu; zadzwoni u mnie na górze. - Dziękuję - odparł Scofield, przypatrując się wiekowemu Holendrowi, który przypominał mu starca z mostu. - Mój znajomy powinien wkrótce się zjawić. Nie sądzę, żebyśmy czegoś potrzebowali. Holender skinął głową i wyszedł. Bray zaczął się przechadzać po pokoju, dotykając palcami książek na półkach. W pewnym momencie uświadomił sobie, że nawet nie usiłuje odczytać tytułów; co więcej, w ogóle ich nie widzi. I wtedy nagle zdał sobie sprawę, że właściwie nie odczuwa nic, ani ciepła lub zimna, ani wściekłości czy rezygnacji. Nic. Całkowita pustka. Jak gdyby znajdował się wewnątrz kokonu z mgły, odrętwiały, bez czucia. Zastanawiał się, co powie człowiekowi, który pokonał odległość sześciu i pół tysięcy kilometrów tylko po to, żeby się z nim spotkać. Było mu wszystko jedno. Usłyszał kroki na schodach. Idący najwidoczniej czuł się tu jak u siebie w domu, bo szedł sam, nie prowadziła go służąca. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysłannik Departamentu Stanu. Bray znał go. Był to strateg od tajnych operacji z działu Planowania i Rozwoju. Mniej więcej w tym samym wieku co Bray, trochę tylko szczuplejszy i niższy. Zachowywał się zawsze z przesadną, fałszywą serdecznością, która miała maskować jego ambicje. Nie odnosiła jednak skutku. - Bray, jak się masz, stary? - zawołał przybysz, miętosząc rękę Scofielda w niezwykle przyjaznym uścisku. - Mój Boże, to już dwa łata! Mam ci tyle do powiedzenia! - Naprawdę? - No jasne! - przytaknął radośnie. - Nie wyobrażasz sobie, co się działo na Harvardzie podczas zjazdu absolwentów! Wszyscy zasypywali mnie pytaniami o ciebie. Zalałem się w trupa i plotłem, co mi ślina na język przyniosła. Chryste Panie, ale ubaw! Jednym powiedziałem, że jesteś specem od importu na Malajach, innym, że językoznawcą w Nowej Gwinei, komuś tam, że podsekretarzem w Canberze. To ci dopiero heca! Tak się spiłem, że film mi się urwał. - Skąd to zainteresowanie moją osobą, Charlie? - Alboż to nie wiedzieli, że się przyjaźnimy i pracujemy obaj dla Departamentu Stanu? Każdy o tym wiedział. - Daj spokój, Charlie. Nigdy się nie przyjaźniliśmy. Mam wrażenie, że nie cierpisz mnie nie mniej niż ja ciebie. A poza tym ty nie pijesz. Zawsze jesteś trzeźwy jak świnia. Wysłannik Departamentu Stanu stał przez chwilę bez ruchu; serdeczny uśmiech powoli gasł na jego ustach. - Wolisz iść na ostro? - Po co udawać. - Dobra, co się tam stało? - Gdzie? Kiedy? Na Harvardzie? - Świetnie wiesz, o czym mówię. Przedwczoraj w nocy. Co się stało przedwczoraj w nocy? - To ty mi powiedz. Sam wszystko nagrałeś i puściłeś w ruch. - Wykryliśmy niebezpieczny przeciek. Prowadzoną od lat aktywną działalność szpiegowską, która tak wypaczała wyniki naszych obserwacji satelitarnych, że były nic nie warte. Potrzebowaliśmy potwierdzenia naszych podejrzeń; ty je potwierdziłeś. A potem, za- miast zrobić co należało, puściłeś faceta wolno. - Zgadza się - powiedział Scofield. - A na dodatek, kiedy twój współpracownik spytał, dlaczego tak postąpiłeś, złamałeś mu palec. - Nie przeczę i nie żałuję. Na twoim miejscu, pozbyłbym się go czym prędzej. Wyślij go gdzieś daleko, najlepiej do Chile. Tam już chyba nic nie można spieprzyć. - Oszalałeś? - Byłem pewien, że się nie zgodzisz. Bo on jest taki jak ty, Charlie. Kubek w kubek. Żaden z was się nigdy niczego nie nauczy. Uważaj. Ani się obejrzysz, jak zajmie twój stołek. - Jesteś pijany? - Niestety nie; cierpię na nadkwasotę żołądka. Chociaż, gdybym wiedział, że to właśnie z tobą będę miał przyjemność, strzeliłbym sobie kielicha. Za stare czasy, ma się rozumieć. - Jeśli nie piłeś, to odbiła ci szajba. - Zbyt gwałtowny zakręt, przyjacielu. Koła, które wprawiłeś w ruch, nie wyrobiły się na zakręcie. - Przestań pieprzyć! - A fe, Charlie, co za wyrażenia. - Dosyć! To, co zrobiłeś, a raczej czego nie zrobiłeś, jest wysoce szkodliwe dla naszego wywiadu. - To ty przestań pieprzyć, Charlie! - ryknął Bray, robiąc krok w kierunku wysłannika Departamentu Stanu. - Nagadałeś się i starczy. To nie moja działalność jest szkodliwa, a twoja! I bandy podobnych tobie wymoczków. Wydawało ci się, że wyniuchałeś przeciek w tym cholernym sicie, to koniecznie chciałeś zatkać go jakimś trupem. A potem pochwalić się komisji senackiej, jaki z ciebie zdolny chłoptyś. - O czym ty mówisz? - Ten stary z całą pewnością był po naszej stronie. Ale tamci dopadli go i nie miał wyjścia. - Jak to „dopadli”? - zapytał niepewnie wysłannik Departamentu Stanu. - Sam bym wiele dal, żeby się tego dowiedzieć. Czegoś tam w jego aktach brakowało. Może jego żona wcale nie umarła, tylko ukrywała się w jakiejś dziurze. Może chodziło o wnuki. Jedno jest pewne. KGB miało zakładników. I dlatego stary postąpił, jak postąpił. A ja odegrałem rolę jego listoka. - Czego? - Na miłość boską, naucz się wreszcie ich języka. Podobno jesteś ekspertem! - Pewnie, że jestem. Ale po cholerę miałbym się uczyć ruskiego? Nic nie przemawia za tym, że zastosowano szantaż. Nie miał żadnej rodziny, nikogo. Pracował dla swoich z przekonań, był agentem KGB od samego początku. - Daj spokój, Charlie. Sam wiesz, że jeśli facet miał dość sprytu, żeby wymknąć się z Rosji, to potrafił również zataić wszystko, co uznał za konieczne. Tyle, że coś nie wypaliło. Ruscy odkryli jego tajemnicę. I wtedy mieli go w ręku; zmusili do współpracy. Wystarczy przeczytać jego akta. Było coś nienormalnego w jego zachowaniu, nawet jeśli uznamy za nienormalną całą sytuację, w jakiej znalazł się po przybyciu do Ameryki. - Wykluczyliśmy tę hipotezę - oświadczył wysłannik Departamentu Stanu. - To był dziwak i tyle. Scofieldowi zaparło dech. - Wykluczyliście?! Dziwak?! Ty cholerny kretynie! Coś jednak wiedziałeś! Mogłeś go wykorzystać, podrzucać przez niego Moskwie dowolne bajeczki. Ale nie, tobie marzyło się błyskawiczne rozwiązanie, żeby ci na górze mogli zobaczyć, jaki z ciebie geniusz! Trzeba go było wykorzystać, a nie likwidować. Ale po co ruszać głową, kiedy można załatwić sprawę, nasyłając na faceta katów! - To niedorzeczne bzdury. Nie udowodnisz, że go szantażowali. - Nie muszę. Wiem. - Skąd? - Widziałem to w jego oczach, ty draniu! Wysłannik Departamentu Stanu zamilkł na chwilę, po czym powiedział łagodnie: - Jesteś zmęczony, Bray. Musisz trochę odpocząć. - Na emeryturze czy w trumnie? - spytał Scofield. 4. Kiedy Taleniekow opuścił restaurację, na zewnątrz dął zimny wiatr, który porywał z chodnika drobiny śniegu i wzbijał je w górę; wirowały w powietrzu, rozpraszając światła latarni. Zapowiadała się kolejna mroźna noc. Temperatura, wedle prognozy pogody radia moskiewskiego, miała spaść do minus ośmiu stopni. Na szczęście od rana śnieg już nie sypał, więc zdołano oczyścić pasy startowe na lotnisku Szeremietiewo; to było dla Wasilija Taleniekowa najważniejsze. Przed dziesięcioma minutami wystartował do Paryża samolot Air France - rejs numer 85. Na jego pokładzie znajdował się literat żydowskiego pochodzenia, który miał wylecieć z Moskwy dopiero za dwie godziny, samolotem Aerofłotu do Aten. Gdyby jednak nie poleciał do Paryża, tylko czekał na lot do Aten, nie poleciałby nigdzie. Przy kontuarze Aerofłotu poproszono by go, żeby wstąpił na moment do niewielkiego pomieszczenia, a tam zajęliby się nim agenci WKR - Wojennaja Kontrrazwiedka - i zaczęli realizować punkt po punkcie pewien idiotyczny scenariusz. Zupełnie kretyński, pomyślał Taleniekow, skręcając w prawo. Postawił kołnierz palta i naciągnął na czoło czapkę. Chwytał mróz i zanosiło się na to, że wkrótce znów zacznie sypać śnieg. WKR nie osiągnęłaby niczego, jedynie by się ośmieszyła. Nikt nie dałby się nabrać, a już najmniej ci, dla których miała być przeznaczona cała ta komedia. Dysydent powracający na łono partii! Też pomysł! Skąd ci młodzi fanatycy czerpią natchnienie, z komiksów? Gdzie byli starsi i mądrzejsi, kiedy ci głupcy przedstawiali swój plan? Kiedy Taleniekow dowiedział się o ich zamiarach, dosłownie parsknął śmiechem. Planowana akcja, zdaniem jej autorów, miała dać zdecydowany odpór syjonistycznym oskarżeniom i pokazać ludziom z Zachodu, że nie wszyscy Żydzi w Związku Radzieckim myślą tak samo. Prasa amerykańska, a ściśle mówiąc nowojorska, narobiła trochę szumu wokół żydowskiego literata. Był jednym z rozmówców przebywającego z wizytą w Rosji amerykańskiego senatora, który w ten sposób, siedem i pół tysiąca kilometrów od swego okręgu, zabiegał o głosy wyborców. Ale literat był dość miernym pisarzem, a w dodatku swoimi wypowiedziami często stawiał współwyznawców w niezręcznej sytuacji. Wybór akurat tego dysydenta nie był ze strony WKR najszczęśliwszym pomysłem, a co ważniejsze, powodzenie innej operacji zależało od tego, czy literat wyjedzie z Rosji. Wypuszczenie go miało być prezentem dla nowojorskiego senatora, którego starano się utwierdzić w przekonaniu, że dysydent dostał wizę emigracyjną wyłącznie dzięki osobistym kontaktom senatora w konsulacie radzieckim. Jasne było, że senator, zbijając kapitał polityczny na przyjeździe literata do Nowego Jorku, stanie się zarazem dłużnikiem radzieckiego dyplomaty, który mu dopomógł. Jeszcze jedna czy druga podobna przysługa i nagle okaże się, że senatora i jego „znajomego” z konsulatu łączą dość szczególne stosunki, które później trzeba tylko umiejętnie wykorzystać. Literat miał odlecieć wieczorem do Aten, a za trzy dni wylądować na lotnisku Kennedy'ego, gdzie senator organizował mu już konferencję prasową. Ale młodzi fanatycy z WKR uparli się. Literat zostanie zatrzymany na lotnisku i zawieziony na Łubiankę, gdzie podda się go odpowiedniej obróbce w siedzibie i laboratoriach WKR. Oczywiście nikt poza WKR ma o tym nie wiedzieć; tylko nagłe zniknięcie literata i zachowanie pełnej dyskrecji zapewnią sukces. Specjalnymi środkami chemicznymi przygotuje się literata do konferencji prasowej, która odbędzie się w Moskwie. Powie, że szantażowali go terroryści izraelscy, grożąc, że zabiją jego krewnych w Tel Awiwie, jeśli nie spełni ich poleceń i nie będzie się głośno domagał prawa do wyjazdu ze Związku Radzieckiego. Pomysł był niedorzeczny i Wasilij nie omieszkał przekazać swojej opinii przyjacielowi z WKR, ale w odpowiedzi usłyszał, że nawet znamienity Taleniekow nie ma prawa ingerować w prace Dziewiątej Grupy WKR. Ale czymże, na miłość zdetronizowanych carów, była owa Grupa Dziewiąta? Była to nowa Grupa Dziewiąta, jak mu wyjaśnił przyjaciel. Powstała w miejsce niesławnej Sekcji Dziewiątej KGB „Smiert Szpionom”, która łamała ludzi za pomocą szantażu, tortur oraz najstraszliwszej z metod - zabijania ofiar na oczach bliskich. Z samym zabijaniem Taleniekow zdążył się już oswoić, ale tego rodzaju bestialstwo przyprawiało go o mdłości. Owszem, stosowano takie groźby; na nich jednak poprzestawano. Interes państwa nie wymagał podobnych czynów, które mogły odpowiadać wyłącznie sa- dystom. Jeśli „Smiert Szpionom” rzeczywiście doczekała się następców, wkrótce dowiedzą się, z kim w KGB przyjdzie im się zmierzyć. Ze „znamienitym” Taleniekowem, na pewno. Doświadczony agent, który dwadzieścia pięć lat spędził w służbie państwowej, przemierzając Europę wzdłuż i wszerz, nikomu nie życzył mieć siebie za przeciwnika. Dwadzieścia pięć lat. Ćwierć wieku. Tyle czasu upłynęło od chwili, kiedy zwrócono uwagę na niezwykłe zdolności językowe dwudziestojednoletniego studenta uniwersytetu w Leningradzie i wysłano go do Moskwy na specjalne trzyletnie szkolenie. Młodzieniec wychowany w spokojnym nauczycielskim domu, gdzie książki, muzyka i nie kończące się dyskusje filozoficzne były codzienną strawą, przeżył prawdziwy szok. Wyrwany ze swojego otoczenia, nie mógł sobie znaleźć miejsca w świecie podstępu, przemocy i gwałtu, gdzie porozumiewano się za pomocą szyfrów i kodów, a najróżniejsze formy podsłuchu i sabotażu, szpiegostwa i likwidacji - nie morderstwa, bo tym słowem nie posługiwano się nigdy - były po prostu przedmiotami, jakie wykładano. Kto wie, czy by nie odpadł, gdyby nie przypadek, który zmienił jego życie i sprawił, że postanowił zostać najlepszy w tym fachu. Sprowokowały go dzikie bestie... amerykańscy zwyrodnialcy. Posłano go w ramach zajęć do Berlina Wschodniego, żeby mógł poznać taktyki wywiadowcze w szczytowym momencie zimnej wojny. Zawarł tam znajomość z pewną młodą Niemką, gorącą zwolenniczką marksizmu, zwerbowaną przez KGB. Jej pozycja była do tego stopnia mało znacząca, że jako agentka nie figurowała nawet na żadnej liście płac; od czasu do czasu uczestniczyła w organizowaniu demonstracji, za co dawano jej kilka marek z puli bieżących wydatków. Była po prostu studentką bardziej oddaną swoim przekonaniom niż wiedzy, dziewczyną o dzikim spojrzeniu i radykalnych poglądach, taką drugą Joanną d'Arc. Ale Wasilij pokochał ją. Uwielbiał jej szaloną żywiołowość, namiętną zachłanność życia, pogodę ducha, perlisty śmiech. Mieszkali razem kilka tygodni i były to cudowne, podniecające dni wypełnione młodzieńczą miłością. Aż któregoś dnia dziewczynę posłano na drugą stronę; na Kurfurstendamm miała się odbyć jakaś nieważna demonstracja uliczna, jedna z wielu. Dzieciak wiodący inne dzieciaki wypowiadające ledwie rozumiane słowa i deklarujące swoje stanowisko w sprawach, na których w ogóle się nie znały. Wydarzenie niegodne uwagi. Drobnostka. Ale nie dla nich, bydlaków z Amerykańskiej Armii Okupacyjnej, z sekcji G2, którzy poszczuli na młodą Niemkę innych zwyrodnialców. Zwłoki odesłano karawanem. Twarz pokrywały sińce, które prawie uniemożliwiały rozpoznanie, na całym ciele widniały rany i ślady zadrapań, czerwone plamy zakrzepłej krwi znaczyły niemal każdy centymetr skóry. Badanie lekarskie potwierdziło najgorsze. Dziewczyna była ofiarą wielokrotnych gwałtów, w tym analnych. Do ciała, na ramieniu przyszpilono kartkę z napisem: Załatwimy was, komuchy, tak jak ją. Bydlaki! Amerykańscy zwyrodnialcy, których kraj nie ucierpiał na wojnie, a przeciwnie, wyrósł na potęgę gospodarczą kosztem krwawej ofiary złożonej przez inne narody. Armia, której żołnierze zaspokajali swoje niskie instynkty na głodnych dzieciach, przekupując je puszkami z jedzeniem. W każdej armii znajdują się zwyrodnialcy, ale Amerykanie byli najgorsi, choć zawsze tak chętnie i głośno perorowali o sprawiedliwości. „Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą.” Doprawdy, jakże pasowało do nich to powiedzenie! Taleniekow wrócił do Moskwy świadom, że nigdy nie zapomni wstrząsającej śmierci dziewczyny. Zmienił się nie do poznania. Wkrótce, zdaniem wielu, stał się najlepszym rosyjskim agentem; zresztą sam niczego bardziej nie pragnął, niż osiągnąć perfekcję. Mimo licznych słabości, ustrój marksistowski był jedynym, który mógł doprowadzić do demokracji; jedynym, o który warto było walczyć. Taleniekowa przekonało o tym zetknięcie się z wrogiem; poznał jego ohydę. Ale wróg miał do dyspozycji niewyobrażalne wprost środki i bogactwa. Należało zatem zdobyć przewagę w tym wszystkim, co nie było do kupienia. Należało przyswoić sobie sposób myślenia wroga, a następnie go przechytrzyć. Wasilij doskonale to rozumiał. Opanował do perfekcji strategię ataku i uniku, potrafił wymykać się z niespodzianych pułapek, umiał w nieoczekiwany sposób zadać śmiertelny cios - zabić w pełnym słońcu, na rogu ruchliwej ulicy. Zabójstwo o piątej po południu na Unter den Linden. W szczytowym momencie ruchu. To też było jego dzieło. Kilka lat później, jako szef operacji KGB w Berlinie Wschodnim, pomścił śmierć roześmianej kobiety-dziecka, zwabiając na drugą stronę przejścia granicznego żonę amerykańskiego mordercy. Zginęła pod kołami. Profesjonalne zabójstwo bez niepotrzebnego zadawania cierpienia. Była to bez porównania łagodniejsza śmierć niż ta sprzed czterech lat. Kiedy podwładni donieśli mu o wykonaniu wyroku, skwitował wiadomość skinieniem głowy; nie doznał żadnej przyjemności. Zdawał sobie sprawę, co przeżywa teraz tamten i chociaż zemsta była sprawiedliwa, nie napawała go radością. Bo w głębi duszy wiedział, że wróg nie spocznie, dopóki nie wyrówna rachunku. Wyrównał trzy lata później w Pradze. Taleniekow stracił brata. Gdzie się teraz podziewał znienawidzony Scofield? Wasilij uświadomił sobie nagle, że jego zagorzały wróg również ma za sobą blisko ćwierć wieku pracy. Obydwaj służyli swoim krajom z oddaniem, to nie ulegało wątpliwości. Ale sytuacja Scofielda była wygodniejsza; Waszyngton nie stwarzał tego rodzaju komplikacji co Moskwa, łatwiej poznawało się kto wśród swoich to wróg, a kto przyjaciel. Przeklęty Scofield nie musiał znosić takich pomylonych amatorów, jak ci z Dziewiątki WKR. W amerykańskim Departamencie Stanu oczywiście też nie brakowało szaleńców, ale Wasilij musiał przyznać, że uważnie patrzono im na ręce. Jeśli Scofield przetrwa jakoś te kilka lat w Europie, czeka go spokojna emerytura w ładnym, ustronnym miejscu, gdzie będzie mógł hodować kurczaki, uprawiać pomarańcze lub zapijać się do utraty przytomności. Ze strony Waszyngtonu nic mu nie zagrażało. Natomiast Taleniekow miał coraz większe problemy z przetrwaniem u siebie, w Moskwie. Niejedno zmieniło się w ciągu tych dwudziestu pięciu lat. On też się zmienił. Choćby dzisiaj - a nie był to pierwszy przypadek tego typu - pokrzyżował plany kolegom z innej gałęzi wywiadu. Pięć lat temu, a nawet dwa, nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Skontaktowałby się z nimi i powiedział, że wie, co zamierzają i ma stanowcze obiekcje. Poinformowałby ich, że jako doświadczony fachowiec uważa planowaną operację za chybioną i że przeszkodzi ona w wykonaniu innej, ważniejszej akcji. Próbowałby rozmawiać, przekonywać. Teraz już tak nie postępował. Przez ostatnie dwa lata, odkąd został szefem Sektora Południowo-Zachodniego, sam podejmował decyzje, nie zwracając uwagi na reakcje tych wszystkich przeklętych głupców, którzy dużo gorzej od niego znali się na rzeczy. Do Moskwy zaczęło napływać coraz więcej skarg, ale on w dalszym ciągu czynił to, co uważał za słuszne. W końcu, po kolejnej awanturze, sprowadzono go do Moskwy i posadzono za biurkiem, gdzie zamiast opracowywać strategie i kierować akcjami wywiadowczymi, miał się zajmować czymś tak mało konkretnym jak szukaniem sposobu na to, by amerykańskiego senatora zrobić dłużnikiem radzieckiego wywiadu. Taleniekow znalazł się w niełasce i zdawał sobie z tego sprawę. Teraz była to już tylko kwestia czasu. Zastanawiał się, ile mu go zostało. Czy dadzą mu działkę na północ od Grasnowa i pozwolą w spokoju uprawiać ziemię, pod warunkiem, że będzie siedział cicho? A jeśli ci obłąkańcy i w tym zechcą mu przeszkodzić? Jeśli uznają, że „znamienity” Taleniekow jest stanowczo zbyt niebezpieczny? Idąc ulicą, uświadomił sobie, jak bardzo jest znużony, jak bardzo wyczerpany. Przygasły w nim wszystkie uczucia, nawet nienawiść do mordercy brata. Nie miał energii. Rozpętała się zamieć; wichry hulające po ogromnym Placu Czerwonym gnały przed sobą istne zwały śniegu. Rano Mauzoleum Lenina będzie przykryte białą czapą... Lodowate drobiny siekły po twarzy Taleniekowa, który w drodze do domu musiał iść pod wiatr. Na szczęście, nie miał daleko, gdyż KGB dbało o swoich pracowników: mieszkanie znajdowało się dziesięć minut na piechotę od biura przy Placu Dzierżyńskiego i zaledwie trzy przecznice od Kremla. Bez względu na to, czy w grę wchodziła troska, czy inne względy, lokalizacja była niesłychanie praktyczna; dziesięć minut marszu lub trzy minuty szybkiej jazdy i już był w biurze. Wszedł na klatkę schodową, otrzepał buty ze śniegu i zamknął za sobą ciężkie drzwi, odgradzając się od przejmującego, świszczącego wichru. Jak zwykle sprawdził, czy nie ma poczty i jak zwykle skrzynka była pusta. Codzienny rytuał, który dawno temu stracił wszelki sens, podtrzymywany z uporem przez wiele lat w tylu różnych miejscach, przy tylu różnych skrzynkach... Owszem, czasem Taleniekow dostawał listy pisane na swój adres, ale tylko wtedy, kiedy mieszkał za granicą pod fikcyjnym nazwiskiem. Korespondencja była zaszyfrowana; znaczenie słów na papierze nie pokrywało się z ich rzeczywistym sensem. A jednak słowa te często były tak miłe, ciepłe i przyjazne, że Taleniekow choć przez kilka minut chciał wierzyć w ich prawdziwość. Kilka minut złudzeń. Bo w gruncie rzeczy udawanie nie miało sensu. Chyba że chodziło o zmylenie wroga. Skierował się ku wąskim schodom; w górze paliły się jedynie słabe, niskowatowe żarówki. Planiści z moskiewskiej Elektriczeskoj na pewno nie mieszkali w takich blokach. Nagle usłyszał skrzypnięcie. Nie miało ono nic wspólnego z trzeszczeniem konstrukcji pod wpływem mrozu czy wiatru. Był to odgłos, jaki wydają deski podłogi, kiedy ktoś przenosi ciężar z nogi na nogę. Wasilij odznaczał się czułym słuchem, w dodatku jako profesjonalista umiał oceniać odległość. Dźwięk nie pochodził z najbliższego piętra, na którym mieściło się mieszkanie Taleniekowa, ale skądś wyżej; niewątpliwie ktoś czekał, aż Wasilij wejdzie do środka. Mieszkanie, z odciętą drogą ucieczki drzwiami, miało służyć za pułapkę. Wasilij wspinał się dalej, nie zmieniając rytmu. Długoletnia praktyka nauczyła go trzymać klucze, papierosy i drobne w lewej kieszeni, tak by prawa ręka była zawsze wolna i mogła sięgnąć po broń lub zostać użyta do zadania ciosu. Doszedł do swojego piętra. Od drzwi mieszkania dzieliło go już tylko kilka kroków; znajdowały się na skraju ciemnego korytarza, który dalej skręcał w bok. Ponownie rozległo się skrzypnięcie; cichy dźwięk, ledwo słyszalny ponad wyciem wichru. Osobnik na schodach cofnął się, udzielając w ten sposób Taleniekowowi dwóch wskazówek: po pierwsze, że zamierza czekać, póki agent nie wejdzie do mieszkania i po drugie, że jest nieostrożny lub niedoświadczony. Nie wolno przecież wykonywać żadnych ruchów, kiedy przeciwnik znajduje się tak blisko; powietrze jest zbyt dobrym przewodnikiem. Trzymając klucz w lewej ręce, Wasilij rozpiął prawą palto i zacisnął palce na kolbie pistoletu, który nosił w otwartej kaburze na piersi. Wsadził klucz do zamka, otworzył drzwi, po czym zatrzasnął je i szybko, bezszelestnie ukrył się za zakrętem na korytarzu. Oparł się o ścianę i czekał z bronią gotową do strzału. Usłyszał odgłos kroków i po chwili ujrzał mężczyznę, który podbiegł do drzwi. W lewej ręce coś trzymał; Taleniekow nie widział co, gdyż obszerny płaszcz mężczyzny zasłaniał mu widok. Nie było chwili do stracenia. Jeśli napastnik chciał wrzucić do środka bombę, mechanizm zegarowy na pewno został już włączony! Mężczyzna uniósł prawą rękę, żeby zapukać. - Oprzyj się o drzwi! Lewą rękę trzymaj z przodu! Na brzuchu! Szybciej! - Ależ... - Napastnik zrobił pół obrotu. Taleniekow rzucił się na niego i przycisnął go do drzwi. Był to młody mężczyzna, właściwie chłopak. Nastolatek jeszcze, pomyślał Wasilij. Chłopak był wysoki jak na swoje lata, ale gładka twarz, bez śladu zarostu, zdradzała jego młody wiek. W jasnych wytrzeszczonych oczach czaił się strach. - Do tyłu! Powoli! - warknął Taleniekow. - Lewa ręka do góry. Żadnych gwałtownych ruchów! Chłopak cofnął się o krok; jego lewa ręka, teraz widoczna, była zaciśnięta w pięść. - Nie zrobiłem nic złego. Przysięgam - szepnął łamiącym się głosem. - Coś ty za jeden? - Nazywam się Andriej Daniłowicz, towarzyszu. Mieszkam na Czeremuszki. - Ładny kawałek drogi - powiedział Wasilij, oceniając odległość między osiedlem wymienionym przez chłopca a Placem Czerwonym na trzy kwadranse marszu. - Pogoda paskudna, a milicja nie lubi gówniarzy włóczących się po nocy. - Musiałem przyjść, naprawdę - oświadczył pośpiesznie chłopak. - Postrzelili go, jest ciężko ranny. Chyba nie wyżyje. Miałem to wam oddać. Chłopak rozwarł pięść, ukazując mosiężną blaszkę. Była to stara, nie używana od przeszło trzydziestu lat oznaka generalska. - Staruszek prosił, żebym powiedział wam nazwisko: Krupski, Aleksiej Krupski. Kazał mi je powtórzyć kilka razy, żebym nie zapomniał. To nie jest nazwisko, którego używa u nas na osiedlu. Ale tak mi kazał powiedzieć. I koniecznie mam was przyprowadzić. On umiera, towarzyszu! Na dźwięk tego nazwiska Taleniekow wrócił myślami daleko w przeszłość. Aleksiej Krupski. Postać niemal zapomniana, którą tylko nieliczni w Moskwie wspominali bez niechęci. Krupski był niegdyś najwybitniejszym nauczycielem w KGB, człowiekiem obdarzonym niezwykłym wprost talentem do zabijania, w dodatku umiejącym też wyjść cało z najgorszych opresji. Nic dziwnego; był ostatnim ze słynnych istrebiteli, wyspecjalizowanej w likwidacjach grupie agentów, która powstała z elity dawnego NKWD, a której korzenie sięgały jeszcze OGPU. Ale w pewnym momencie, jakieś dwadzieścia lat temu, Aleksiej Krupski nagle znikł - tak jak wielu innych. Krążyły plotki łączące jego nazwisko ze śmiercią Berii i Żukowa, a nawet Stalina. Na jednym z zebrań Politbiura, Chruszczow w przystępie furii - czy strachu - nazwał Krupskiego i jego ludzi bandą maniaków i morderców. Ale mylił się. Istrebiteli nie byli maniakami. Działali zbyt metodycznie. Niemniej Krupski znikł i więcej go w siedzibie na Łubiance nie widziano. Krążyły jeszcze inne plotki. O aktach, które Krupski zabrał i ukrył w jakimś niedostępnym miejscu, by zagwarantować sobie bezpieczeństwo na stare lata. Akta te, jak niosła wieść, dokumentowały zbrodnie kolejnych przywódców Kremla - dziesiątki morderstw, popełnionych jawnie i skrycie. Przypuszczano więc, że Krupski dożywa w spokoju swoich dni; może uprawia ziemię na własnej działce położonej gdzieś na północ od Grasnowa? Był najlepszym nauczycielem Taleniekowa. Gdyby nie cierpliwe wskazówki mistrza, Taleniekow nie zdołałby tyle razy wywinąć się śmierci. - Gdzie on jest? - spytał. - Przenieśliśmy go do siebie. Walił w podłogę, to znaczy, w nasz sufit. Pobiegliśmy na górę zobaczyć, co się stało. - My? To znaczy kto? - Siostra i ja. To taki sympatyczny staruszek. Bardzo go lubiliśmy. Był dla nas bardzo dobry. Nasi rodzice nie żyją. I on też wkrótce odejdzie. Pośpieszcie się, towarzyszu! Starzec leżący na łóżku ledwo przypominał Aleksieja Krupskiego, którego Taleniekow znał w młodości. Gładko przyczesane włosy, starannie wygolona twarz promieniująca wielką siłą - to były już tylko wspomnienia. Teraz Krupski miał siwą brodę i długie, zmierzwione białe włosy, spod których prześwitywały ziemiste plamy na czaszce, a twarz bladą i pooraną zmarszczkami. Umierał; z największym wysiłkiem wydobywał z siebie słowa. Zsunął nieco kołdrę i odjął zbroczoną krwią szmatę, którą przyciskał do rany postrzałowej. Nie tracili czasu na przywitanie. Uczucie wzajemnego szacunku i przyjaźni, jakie malowało się w oczach obu mężczyzn, zastąpiło słowa. - Uparty ze mnie nauczyciel, co? I na łożu śmierci nie daję uczniom spokoju - powiedział Krupski, uśmiechając się słabo. -Myślał, że mnie zabił. Zrobił swoje i uciekł. - Kto? - Morderca. Nasłany przez Korsykan. - Korsykan? O czym wy mówicie? Skąd tu Korsykanie? - Matarezowcy. Oni wiedzą, że ja wiem... że znam ich plany. Inni już umarli, ja jeden mogłem ich rozpoznać; wiedzą, że nie będę się bał mówić. Kiedyś zerwałem z nimi wszelkie kontakty, ale zabrakło mi wtedy odwagi, a może ambicji, żeby ich ujawnić. - Nie rozumiem. - Spróbuję ci wytłumaczyć. - Krupski umilkł na moment, żeby zebrać siły. - Nie tak dawno temu w Ameryce zamordowano generała nazwiskiem Blackburn. - Wiem. Przewodniczącego kolegium szefów sztabów. Ale my nie byliśmy w to zamieszani, Aleksiej. - A czy wiesz, że Amerykanie podejrzewali ciebie o zabójstwo generała? - Nikt mi nie mówił. Ale to śmieszne. - Coraz rzadziej informują o różnych rzeczach mojego ucznia, prawda? - Nie łudzę się, przyjacielu. Idę w odstawkę. Zresztą, mam coraz mniej energii. Pora wynosić się na wieś, pewnie już... - Jeśli ci pozwolą - przerwał mu Krupski. - Powinni. - Zostawmy to... W zeszłym miesiącu zginął fizyk, Jurijewicz. Zamordowany na daczy w Prowasoto, a wraz z nim pułkownik Drigorin i Brunow, planista. - Słyszałem - wtrącił Taleniekow - koszmarna historia. - Widziałeś raport? - Jaki raport? - WKR. - Szaleńcy i głupcy - powiedział cicho Taleniekow. - Nie zawsze - oświadczył Krupski. - W tym wypadku mają dowody, wiarygodne dowody. - Jakie? Krupski odetchnął ciężko, przełknął, po czym mówił dalej. - Znaleźli łuski od naboi. Siedmiomilimetrowych, amerykańskich. Strzelano z browninga magnum, model cztery. - Niezła armata - rzekł Taleniekow. - Skuteczna. Tyle, że to ostatnia broń, w jaką Waszyngton wyposażyłby mordercę. - Jest jeszcze jeden ciekawy szczegół w tej całej historii. - Starzec znów umilkł na chwilę, nie spuszczając wzroku z dawnego ucznia. -Generała Blackburna zabito strzałami z grazburii. Wasilij uniósł brwi. - Dobra broń, o ile uda się ją zdobyć. - Po chwili dodał cicho: - Moja ulubiona. - Właśnie. Tak samo jak magnum model cztery to ulubiona broń innej osoby. Taleniekow zesztywniał. - Naprawdę? - spytał. - Tak, Wasilij. W WKR ułożono listę amerykańskich agentów, którzy mogliby być odpowiedzialni za śmierć Jurijewicza. Na pierwszym miejscu figurowało nazwisko człowieka, którego nienawidzisz: Beowulfa Agate. - Brandon Scofield, Operacje Konsularne. Pseudonim z Pragi: Beowulf Agate - wyrecytował beznamiętnie Taleniekow. - Zgadza się. - Czy to on zabił Jurijewicza? - Nie. - Stary człowiek z trudem uniósł głowę z poduszki. - Ma tyle samo wspólnego z tą sprawą, co ty z zabójstwem Blackburna. Nie rozumiesz? Oni wiedzą o wszystkim; nawet o istnieniu dwóch doświadczonych agentów, którzy nie mają już tej pozycji co dawniej, i którym przydałoby się jakieś efektowne morderstwo. Te zabójstwa to sprawdziany; po nich przyjdą następne. Oni nie pomagają już biegowi wypadków; oni go kształtują. Testują zachowanie najwyższych kręgów władzy, zanim uczynią zdecydowany ruch. - Kto? Jacy oni? - Matarezowcy. Korsykańska zaraza. - Zaraza? - Rozprzestrzenia się! Zmienili sposób działania, są bardziej niebezpieczni niż kiedykolwiek! - Stary istrebitel opadł na poduszkę; mówienie sprawiało mu trudność. - Nic nie rozumiem, Aleksiej... Kto to jest, ta zaraza, ci matarezowcy? Krupski szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w sufit. - Nikt o nich nie mówi - wyszeptał. - Boją się. Nasi, brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, MI-6, francuskie Societe Diable d’Etat. No i oczywiście Amerykanie. Tak, oni! Eleganci z Departamentu Stanu i tchórze z CIA. Też nabrali wody w usta. Wszyscy mamy brudne ręce, splamione współpracą z matarezowcami. - Brudne ręce? Dlaczego? O co chodzi? Kim są ci matarezowcy? Starzec zwrócił wolno twarz w stronę Taleniekowa! Wargi mu drżały, oddychał z coraz większym trudem. - Mówią, że to zaczęło się od Sarajewa. Podobno na ich liście był Dollfuss, Bernadotte... nawet Trocki. Z pewnością Stalin. Zapłaciliśmy za jego śmierć. - Stalin? A więc to prawda, co szeptano? - Oczywiście. I Beria. Za niego też zapłaciliśmy. - Wzrok istrebitela stawał się rozmazany. - W czterdziestym piątym świat sądził, że przyczyną śmierci Roosevelta był atak apopleksji. - Krupski potrząsnął wolno głową, z kącików ust pociekła mu ślina. - To finansjera, której przeszkadzała polityka, jaką prowadził w stosunku do Związku Radzieckiego, postanowiła z nim skończyć. Zapłacili; Roosevelt otrzymał zastrzyk. - Czy mam rozumieć, że Roosevelt nie umarł śmiercią naturalną? - spytał Taleniekow, oszołomiony. - Że go zabili ci matarezowcy? - Tak, Wasiliju Wasilijewiczu, Roosevelt został zamordowany. To jedna z tych spraw, które okrywa milczenie. Ileż ich jest, ileż nagromadziło się przez lata! Ale nikt nie śmie mówić nic o płaceniu matarezowcom, o zawieraniu z nimi kontraktów. Ujawnienie prawdy byłoby zgubne dla rządów na całym świecie! - Ale dlaczego? Dlaczego ich wynajmowano? - Po prostu byli pod ręką. I na życzenie klientów likwidowali kogo trzeba. - Ależ to niemożliwe! Przecież różnych zabójców ujmowano, a o żadnych matarezowcach nie było nawet wzmianki! - I ty to mówisz, Wasiliju Wasilijewiczu? Czyż nie stosowałeś podobnych metod? - To znaczy... - Nie wszystkich zabójstw dokonuje się samemu; wiele zleca się innym albo podpuszcza się szaleńców. Taleniekow skinął ze zrozumieniem głową. Starzec ciągnął dalej: - Matarezowcy zawiesili działalność na wiele lat. I nagle wrócili na scenę, ale w nowej postaci. Nastąpiła seria zabójstw, których nikt nie zlecił, które nikomu nie przyniosły korzyści. Bezsensowna jatka. Porywano i mordowano znanych ludzi; porywano lub wysadzano samoloty. Rządom stawiano ultimatum - wysoki okup lub śmierć niewinnych ofiar. Akcje przeprowadzano coraz lepiej, coraz bardziej profesjonalnie. - Tak zwykle działają terroryści, Aleksiej. Nie mają centralnej władzy, wspólnego planu. Stary istrebitel ponownie uniósł głowę. - Teraz mają. Od kilku lat. Baader-Meinhof, Czerwone Brygady, Palestyńczycy, ci szaleńcy z Afryki - wszystkimi kierują matarezowcy. Dokonują bezkarnie morderstw, zabijając wybrane ofiary tak, żeby skłócić z sobą jak najwięcej ludzi, nawet całe kraje. Chcą wciągnąć oba mocarstwa w otchłań chaosu, a potem wykonać swój ostateczny ruch. Będzie nim przejęcie władzy w jednym z mocarstw. A potem w obu. - Skąd wiecie o tym wszystkim? - Złapano ich agenta, człowieka ze znakiem na piersi. Zaaplikowano mu środki chemiczne, po czym mój informator został sam na sam z przesłuchiwanym. Powiedziałem mu, żeby innych wyprosił. - Wy? - Wysłuchaj mnie do końca, Wasilij. Mają ustalony dokładny terminarz, ale ujawnienie tego faktu wymagałoby przyznania się do przeszłości; na to nikt się nie odważy. Celem matarezowców jest przejęcie władzy; za pomocą zabójstwa w Moskwie, przekupstwa - albo też morderstwa - w Waszyngtonie. Zostały dwa, góra trzy miesiące. Machina już działa. Sprawdzili reakcje na najwyższych szczeblach władzy, umieścili tam swoich. Wkrótce wykonają ostatni ruch, a wtedy koniec z nami. Zniszczą nas, ujarzmią. - Gdzie jest ten ich agent? - Nie żyje. Miał zaszyty cyjanek pod skórą. Rozdrapał paznokciami ciało, żeby się do niego dostać. - Chcą przejąć władzę za pomocą zabójstwa? Przekupstwa? Czy moglibyście wyrażać się jaśniej, przyjacielu? Oddech Krupskiego stawał się coraz krótszy. Starzec opadł na poduszkę. Ale rzecz dziwna, jego głos brzmiał teraz donośniej. - Nie mogę, mam już niewiele czasu. Ale ręczę ci, że moje informacje pochodzą z najbardziej wiarygodnego źródła w całej Moskwie... w całym Związku Radzieckim. - Wybaczcie, drogi Aleksieju. Wiem, że należeliście kiedyś do elity, ale te czasy minęły. - Nawiąż kontakt z Beowulfem Agate - powiedział stary istrebitel, jakby nie słyszał uwagi Wasilija. - Musicie ich razem odszukać. I powstrzymać. Wy obaj, ty i Scofield. Jesteście najlepsi, a to robota dla najlepszych. Taleniekow spojrzał nieporuszony na umierającego mistrza. - Nie! O to nikt nie może mnie prosić. Gdybym go ujrzał, natychmiast bym go zabił. On też nie wahałby się sięgnąć po broń. - Wasze porachunki są nieistotne! - Staremu człowiekowi zabrakło tchu; chwilę trwało, zanim znów nabrał powietrza. - Musisz to zrozumieć. Oni zagnieździli się w naszych tajnych służbach, w najwyższych kręgach rządowych obu mocarstw. Już raz wykorzystali ciebie i Beowulfa. Zrobią to jeszcze raz, wiele razy. Posługują się najlepszymi i wykańczają najlepszych. Tylko wy możecie się im przeciwstawić. - A jakie są dowody? - Stosują te same sposoby co dawniej - wyszeptał Krupski. - Rozpoznałem je. Znam je dobrze. - To znaczy? - Łuski z grazburii w Nowym Jorku, z browninga w Prowasoto. Nim minęło kilka godzin, Moskwa i Waszyngton skoczyły sobie do gardeł. To stary sposób matarezowców. Zawsze zostawiają ślady, czasami nawet trupy zabójców, ale nigdy nie są to prawdziwe ślady, nigdy trupy tych, którzy naprawdę nacisnęli na spust. - Łapano przecież prawdziwych morderców. - Tak, ale działali z pobudek, których dostarczyli im matarezowcy... Nie były to nigdy te motywy, o które chodziło w istocie. Teraz matarezowcy chcą rozpętać chaos i sięgnąć po władzę. - Dlaczego? Krupski odwrócił twarz w stronę Taleniekowa i spojrzał na niego błagalnym wzrokiem. - Nie wiem - przyznał. - Rozpoznałem ich sposoby, ale nie znam przyczyny. To mnie właśnie przeraża. Żeby zrozumieć, trzeba sięgnąć do źródeł. Korzenie matarezowców sięgają Korsyki. Szaleniec z Korsyki. Wszystko, cała ta zaraza, zaczęło się od niego. Guillaume'a de Matarese'a. On był najwyższym kapłanem. - Kiedy? Jak dawno temu? - Na początku stulecia. Nim skończyła się pierwsza dekada. Guillaume de Matarese i jego rada. Kapłan i ministrowie. Znów są wśród nas. I musicie ich powstrzymać. Ty i Scofield. Chcieli was zlikwidować, wplątali was w swoje dwie ostatnie akcje. - Kim oni są? Gdzie są? - spytał Wasilij, puszczając mimo uszu wzmiankę o Scofieldzie. - Któż to może wiedzieć? - Starca wyraźnie opuszczały siły; jego głos był coraz słabszy. - Korsykańska zaraza. Rozprzestrzenia się. - Aleksiej, proszę posłuchać - zaczął Taleniekow, wciąż nękany wątpliwościami; może nie należało brać całkiem serio majaczeń umierającego człowieka. - Kto jest waszym informatorem? Jak się nazywa człowiek, który ma dostęp do tak poufnych materiałów, zna szczegóły zabójstwa Blackburna, raport WKR na temat śmierci Jurijewicza? I osobiście przesłuchiwał schwytanego agenta, który wyjawił plany matarezowców? Poprzez mgłę zbliżającej się śmierci pytanie dotarło do Krupskiego. Na bladych ustach pojawił się słaby uśmiech. - Raz na kilka dni - powiedział z wysiłkiem starzec - zjawiał się kierowca i zabierał mnie na przejażdżkę za miasto. Ot, taka grzeczność świadczona staremu żołnierzowi. Czasami spotykałem się tam z kimś. I otrzymywałem wszystkie aktualne wiadomości. - Nadal nie rozumiem. - Sekretarz generalny KC KPZR jest moim synem. Taleniekow poczuł, jak przenika go dreszcz. Ta informacja wiele wyjaśniała. Sekretarz przetrwał różne zmiany na Kremlu, zwyciężył wielu rywali. Pokonał wszystkie bariery dzielące go od władzy. Padały kolejno - jedna po drugiej. Krupski nie majaczył: jego słowa należało traktować poważnie; to właśnie dzięki posiadanym materiałom stary istrebitel wyeliminował konkurentów syna do najwyższego stanowiska. - Czy będzie mógł mnie przyjąć? - Nie. Na pierwszą wzmiankę o matarezowcach każe cię rozstrzelać. Zrozum, on nie ma wyboru. Wie, że mam rację. Zgadza się ze mną, ale nigdy się do niczego nie przyzna. Nie może sobie na to pozwolić. Zastanawia się tylko, kto pierwszy znajdzie się na celowniku: on czy prezydent Stanów Zjednoczonych. - No tak, rozumiem. - Idź już - powiedział umierający Krupski. - Brakuje mi tchu. Zrób co możesz. Skontaktuj się z Beowulfem Agate i znajdźcie matarezowców. Trzeba ich powstrzymać. Zaraza korsykańska nie może się rozprzestrzeniać. - Zaczęła się na Korsyce? - Tak. Wiele, wiele lat temu. Tam szukaj odpowiedzi. 5. Niewydolność naczyń wieńcowych przykuła Roberta Winthropa do wózka inwalidzkiego, ale w najmniejszym nawet stopniu nie przyćmiła jasności umysłu wytrawnego dyplomaty. Życie upłynęło mu na służbie dla kraju i sprawy publiczne nadal uważał za ważniejsze niż własne kłopoty zdrowotne. Ci, którzy odwiedzali jego rezydencję w Georgetown, szybko zapominali o kalectwie gospodarza. Szczupła postać o dystyngowanych ruchach i niezwykle żywej twarzy przywodziła im na myśl dawnego Winthropa, pełnego energii człowieka, który - wolny od trosk materialnych dzięki osobistej fortunie - poświęcił się służbie publicznej. Patrząc na schorowanego starca o przerzedzonych siwiejących włosach i starannie przystrzyżonych wąsach miało się w pamięci agresywnego młodego dyplomatę z czasów Jałty i Poczdamu, najpierw pochylonego nad wózkiem Roosevelta, potem u boku Trumana, stale gotowego do udzielania rad lub wyjaśnień. Wiele osób w Waszyngtonie, Londynie i nawet Moskwie uważało, że świat byłby miejscem nieporównanie bardziej bezpiecznym, gdyby sekretarzem stanu za Eisenhowera został Robert Winthrop. Cóż, wiały wtedy inne wiatry i taki wybór był nie do przyjęcia. Przy następnej okazji kandydatury Winthropa nie rozpatrywano; piastował wówczas już inne stanowisko w administracji rządowej i nowa praca pochłaniała go bez reszty. Był zatrudniony w Departamencie Stanu jako ekspert od stosunków dyplomatycznych. Dwadzieścia sześć lat temu Winthrop utworzył w Departamencie Stanu specjalny wydział o nazwie Operacje Konsularne. Szesnaście lat później zrezygnował z kierowania nim; jedni twierdzili, że przerażało go własne dzieło, inni, że był świadom kierunku, w jakim OPKON zmierzał i nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za jego dalszy rozwój. Chociaż od rezygnacji Winthropa minęło dziesięć lat, wciąż zwracano się do niego o rady. Tak było i dzisiaj. Operacje Konsularne miały nowego dyrektora. Był nim Daniel Congdon, doświadczony pracownik wywiadu, awansowany z niezłego stanowiska w NSC - Narodowej Radzie Bezpieczeństwa - na szefa tajnej służby wywiadowczej Departamentu Stanu. Zajął miejsce następcy Winthropa. Wiedział, że przy wielu decyzjach, jakie będzie wydawał, nie może sobie pozwolić na żadne skrupuły; nie zrażało go to. Ale ponieważ nie zdążył się jeszcze we wszystkim rozeznać, chciał zadać Winthropowi kilka pytań. Miał kłopot z człowiekiem o nazwisku Scofield; nie bardzo wiedział, jak załatwić tę sprawę. Jednego był pewien: Brandon Alan Scofield musi pożegnać się ze służbą w Departamencie Stanu. Jego postępowanie w Amsterdamie było doprawdy niewybaczalne. Okazał się człowiekiem niebezpiecznym i niezrównoważonym. Ale czy Scofield nie będzie szkodził firmie, jeśli zostanie zwolniony? Pytanie było o tyle istotne, że attache wiedział więcej o służbie wywiadowczej Departamentu Stanu niż ktokolwiek inny. Ambasador Winthrop był tym, który wprowadził Scofielda do OPKON-u. Dlatego właśnie do niego zwrócił się Congdon o radę. Winthrop chętnie zgodził się spotkać z Congdonem, wolał jednak nie umawiać się z nim w jakimś bezosobowym biurze. Na przestrzeni lat bowiem ambasador przekonał się, że ludzie związani z wywiadem instynktownie dopasowują się do otoczenia. W swoich gabinetach porozumiewają się krótkimi, urywanymi zdaniami; poza nimi łatwiej dają się wciągnąć w szczerą, żywą rozmowę, z której znacznie więcej można się dowiedzieć. Nowy dyrektor otrzymał zatem zaproszenie na obiad. Do końca posiłku nie omawiano nic istotnego. Congdon doskonale to rozumiał. Ambasador chciał go lepiej poznać, zanim przejdą do meritum. Ale wreszcie nadszedł oczekiwany moment. - Może byśmy się udali do biblioteki? - zaproponował Winthrop, odsuwając się wózkiem od stołu. Kiedy znaleźli się w zastawionym książkami pokoju, ambasador dłużej nie zwlekał. - Chodzi panu o Brandona... - Tak - potwierdził skwapliwie nowy dyrektor OPKON-u. - Czy kiedykolwiek zdołamy odwdzięczyć się takim ludziom jak on? - spytał wzdychając Winthrop. - Za ofiary, jakie ponieśli? Płacą strasznie wysoką cenę. - Proszę nie zapominać, że sami wybrali sobie ten zawód - zaprotestował łagodnie Congdon. - Wykonują tę pracę, bo chcą. Kłopot zaczyna się dopiero później. Co robić z człowiekiem, który nie zginął w czasie służby? Który przetrwał przez te wszystkie lata? Przecież to istny materiał wybuchowy. - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza... - Sam nie jestem pewien. Chętnie dowiedziałbym się od pana czegoś więcej o Scofieldzie. Kto to właściwie jest? Jaki jest? Z jakiej pochodzi rodziny? - Czym skorupka za młodu nasiąknie... - No tak, coś w tym rodzaju. Prześlęczałem wiele godzin nad jego aktami, ale dotąd nie rozmawiałem z nikim, kto go naprawdę dobrze zna. - Wątpię, czy jest ktoś taki. Brandon... - Stary polityk urwał, po czyni powiedział z uśmiechem: - Czy pan wie, że nazywają go Bray, czyli „ryk”? Nie mam pojęcia dlaczego. Trudno znaleźć przezwisko, które by mniej do niego pasowało. - To akurat udało nam się wyjaśnić - oświadczył dyrektor, odwzajemniając uśmiech i sadowiąc się w skórzanym fotelu. - Jego młodsza siostra, kiedy była dzieckiem, nie potrafiła wymówić imienia Brandon. Mówiła Bray i tak już zostało. - Włączono tę informację do akt już po moim odejściu. Na pewno bardzo się rozrosły od tego czasu... Co zaś do przyjaciół, czy raczej ich braku, Brandon trzymał się zwykle na uboczu, zwłaszcza od śmierci żony. - Zamordowano ją, prawda? - spytał cicho Congdon. - Tak. - W Berlinie Wschodnim. O ile się nie mylę, w przyszłym miesiącu minie dziesięć lat. - Właśnie. - Minie również dziesięć lat, odkąd zrzekł się pan funkcji dyrektora Operacji Konsularnych. Bardzo wyspecjalizowanego wydziału, który sam pan stworzył. Winthrop odwrócił się i popatrzył w oczy nowego dyrektora OPKON-u. - Pierwotne założenie i końcowy rezultat to dwie różne rzeczy - stwierdził. - Operacje Konsularne, w moim zamierzeniu, miały służyć humanitarną pomocą tysiącom uciekinierów, dla których sytuacja polityczna w ich własnych krajach była nie do zniesienia. W miarę upływu czasu i zmieniających się okoliczności, nasz zakres działania uległ zawężeniu. Z tysięcy zrobiły się setki, potem dziesiątki. Tłumy, które każdego dnia zwracały się do nas o pomoc, przestały nas interesować. Daleko ważniejsi byli nieliczni wybrańcy, którzy objawiali jakieś szczególne talenty albo dysponowali istotnymi informacjami. Skoncentrowaliśmy się na garstce naukowców, wojskowych i agentów wywiadu. Tak właśnie jest dzisiaj. Ale początki były inne. - Jednakże zmiana okoliczności usprawiedliwiała taką decyzję. Winthrop skinął głową. - Proszę mnie dobrze zrozumieć - rzekł. - Nie jestem człowiekiem naiwnym. Miałem do czynienia z Rosjanami w Jałcie, Poczdamie, Casablance. Byłem świadkiem ich brutalnej interwencji na. Węgrzech w pięćdziesiątym szóstym roku, oglądałem potworności w Czechosłowacji i Grecji. Wydaje mi się, że nie gorzej od innych orientuję się w tym, do czego Rosjanie są zdolni. A że milczałem, gdy bardziej radykalne głosy brały górę... Po prostu zdawałem sobie sprawę, że zdecydowane kroki są konieczne. Chyba pan w to nie wątpi? - Ależ nie, tylko... - Congdon zawahał się. - Myślał pan, że istniał związek między zabójstwem żony Scofielda i moją rezygnacją? - stwierdził łagodnie dyplomata. - Tak. Przepraszam, nie chciałem wtrącać się w nie swoje sprawy. Ale naglą zmiana okoliczności... - „Usprawiedliwiała taką decyzję”, czyli decyzję mojego odejścia? - spytał Winthrop. - Tak było w istocie. Zaangażowałem Scofielda. Z pewnością ma pan tę informację w aktach. I temu, jak się domyślam, zawdzięczam pańską wizytę. - A zatem ta zbieżność dat ... - Congdon nie dokończył pytania. - Nie jest przypadkowa. Czułem się odpowiedzialny. - Ale to nie był jedyny wypadek tego rodzaju. Inni też ginęli, mężczyźni... kobiety. - To nie to samo. Czy wie pan, dlaczego żona Scofielda padła wtedy ofiarą zabójstwa w Berlinie Wschodnim? - Pewnie zastawiono pułapkę na Scofielda, tyle że zamiast niego zjawiła się żona. To się zdarza. - Pułapkę na Scofielda? W Berlinie Wschodnim? - Miał kontakty w sektorze radzieckim. Badał teren, odbywał spotkania. Przypuszczam, że chcieli go nakryć z listą łączników. Obszukano przecież jej ciało, zabrano torebkę. Normalna sprawa. - Myśli pali, że Scofield narażałby w ten sposób żonę? - spytał Winthrop. - Nie ma w tym nic dziwnego - stwierdził Congdon. - Nic dziwnego? W jego przypadku to zupełnie wykluczone. Obecność żony na placówce pomagała mu ukryć jego prawdziwą rolę, ale żona nigdy nie miała nic wspólnego z działalnością, jaką prowadził. Jest pan w błędzie, panie Congdon. Rosjanie doskonale wiedzieli, że nigdy nie uda im się zastawić pułapki na Braya Scofielda w Berlinie Wschodnim. Był na to za dobry, za sprawny... Po prostu nieuchwytny. A wiec zwabili podstępem jego żonę i zamordowali ją, ale z całkiem innego powodu. - Nie rozumiem. - Człowiek rozwścieczony zapomina o ostrożności. Na to właśnie liczyli Rosjanie. Ale podobnie jak pan, pomylili się. Wściekłość sprawiła, że Scofield nabrał jeszcze większego przekonania do walki z przeciwnikiem. Stał się bardziej bezlitosny. - Chyba wciąż nie do końca rozumiem. - Niech pan zatem posłucha - rzekł Winthrop. - Dwadzieścia dwa lata temu poznałem na Harvardzie studenta nauk politycznych. Wybitnie uzdolniony językowo, posiadał także cechy przywódcze, co wróżyło mu jasną przyszłość. Zwerbowaliśmy go przez moje biuro, posłali do Maxwell School w Syracuse, a potem sprowadzili do Waszyngtonu i zatrudnili w Operacjach Konsularnych. Mógł to być początek błyskotliwej kariery w Departamencie Stanu. Winthrop umilkł, zapatrzony w jakieś obrazy z przeszłości. Po chwili wrócił do przerwanego wątku: - Sądziłem, że szybko odejdzie z OPKON-u; uważałem, że będzie to dla niego tylko odskocznia do dalszej kariery. Że zostanie dyplomatą, z czasem nawet ambasadorem... Że może będzie błyszczał na konferencjach międzynarodowych... Ale stało się coś dziwnego. - Stary dyplomata spojrzał na gościa, po czym wrócił do wspomnień. - Tak jak zmieniał się OPKON, tak zmieniał się Brandon Scofield. Im ważniejszych ludzi udawało nam się przerzucać na naszą stronę, tym więcej było przemocy. Po obu stronach, ma się rozumieć. Już na początku kariery Scofield, na własne życzenie, odbył szkolenie przeznaczone dla komandosów. Przez pięć miesięcy ćwiczył w Ameryce Środkowej techniki przetrwania, walkę wręcz i posługiwanie się najróżniejszymi rodzajami broni. Opanował do perfekcji dziesiątki kodów i szyfrów; dorównywał w tej dziedzinie najznakomitszym specjalistom z NSC. Następnie wrócił do Europy i stał się naszym najlepszym agentem. - Rozumiał, jakich kwalifikacji wymaga praca w wywiadzie - powiedział z uznaniem Congdon. -Takich ludzi nam trzeba. - O tak - zgodził się Winthrop. - Ale, widzi pan, wstąpił na drogę, z której nie było odwrotu, a tym samym zamknął przed sobą inne możliwości. Bo odtąd nikt by nie zasiadł z nim przy stole konferencyjnym; jego reputacja była już, niestety, ustalona. Błyskotliwy stu- dent nauk politycznych, którego ściągnąłem do Departamentu Stanu, stał się mordercą. Zawodowym mordercą, choć służył słusznej sprawie. Congdon poprawił się w fotelu. - Można by rzec, panie ambasadorze, że był on raczej żołnierzem na polu walki, ogromnym i niebezpiecznym polu walki... Musiał umieć przeżyć. - I umiał. - Przytaknął gospodarz. - Potrafił się zmienić, przystosować do nowych zasad gry - ja nie umiałem. Kiedy zamordowano mu żonę, zrozumiałem, że to nie miejsce dla mnie. Przecież nie po to ściągałem do pracy utalentowanego młodego człowieka, żeby zrobić z niego mordercę. Ale tak wyszło. Również sama idea Operacji Konsularnych została całkiem wypaczona pod wpływem okoliczności, o jakich wspominaliśmy wcześniej. Zrozumiałem własne ograniczenia; nie mogłem dłużej ciągnąć tej pracy. - Jednakże, na pańskie życzenie, przez kilka lat informowano pana o działalności Scofielda. Jest o tym zapis w aktach. Czy wolno spytać, dlaczego się pan nim interesował? Winthrop zmarszczył czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Sam nie wiem - odparł w końcu. - Pewne zainteresowanie jego osobą, może nawet fascynacja, wydają mi się zrozumiałe. Z drugiej strony było to także czymś w rodzaju pokuty. Naprawdę. Czasem trzymałem raporty w sejfie kilka dni, zanim odważyłem się na nie spojrzeć. Ale od czasów Pragi nie wziąłem więcej żadnych sprawozdań do ręki. O tym też jest pewnie w aktach. - Tak. Mówiąc o Pradze, ma pan na myśli incydent z kurierem? - Tak - odpowiedział wolno Winthrop. - Ale „incydent” jest słowem pozbawionym zabarwienia emocjonalnego. Czy pasuje do tego, co się tam stało? A stało się to, że zawodowy morderca powodowany dotąd tylko chęcią przetrwania - zrozumiałą u niego, tak jak u żołnierza na polu bitwy - przeistoczył się w mordercę zabijającego z żądzy zemsty. Dokonała się przemiana. Nowy dyrektor OPKON-u poprawił się niepewnie w fotelu, a następnie skrzyżował nogi. - Ustalono przecież, że tym kurierem w Pradze był brat agenta KGB, który kazał zamordować żonę Scofielda - rzekł. - Był bratem, a nie tym, który wydał rozkaz. To był jeszcze dzieciak, posłaniec najniższego szczebla. - W przyszłości mógł awansować. - Kiedy więc się mówi stop? - Nie umiem tego powiedzieć, panie ambasadorze. Ale chyba rozumiem Scofielda. I wcale nie jestem pewien, czy na jego miejscu nie postąpiłbym tak samo. - Nie chcę udawać przesadnie cnotliwego - oświadczył starzec - ale wątpię, żebym ja się zdecydował na podobny czyn. I jestem przekonany, że ten student, którego poznałem na Harvardzie przed dwudziestu dwu laty, również nie był do niego zdolny. Rozumie pan to? - Owszem. Na moją obronę i obronę Scofielda, takiego jakim jest dzisiaj, powiem tylko, że to nie my stworzyliśmy świat, w którym przyszło nam działać. Zgodzi się pan chyba ze mną? - Częściowo, panie Congdon. Bo to jednak wy utrwalacie go w tej postaci. Winthrop zbliżył wózek do biurka i sięgnął po pudełko cygar. Podsunął je dyrektorowi OPKON-u, ale ten potrząsnął głową. - Ja też pewnie mógłbym się bez nich obyć - oznajmił Winthrop - ale mimo embarga na towary z Kuby, lubię raz na jakiś czas wypalić hawańskie cygaro. Wiem, że postępuję nagannie, ale prezydent Kennedy również je potajemnie popalał. Nie jest pan zgorszony? - Nie. Jak sobie przypominam, Kanadyjczyk, który dostarczał Kennedy'emu cygara, był jego najlepszym źródłem informacji na temat Kuby. - Pamięta pan te czasy? - Zacząłem pracować w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, kiedy Kennedy był senatorem... Czy pan wie, że Scofield zaczął ostatnio pić dość regularnie? - Nie wiem nic na temat dzisiejszego Scofielda. - Z jego akt wynika, że pije, choć z umiarem. - To zrozumiale. Gdyby pil dużo, przeszkadzałoby mu to w pracy. - Chyba już mu przeszkadza. - Chyba? Albo tak, albo nie. Nie powinno to być trudne do ustalenia. Jeśli rzeczywiście pije sporo, pije za dużo, i siłą rzeczy musi to wpływać niekorzystnie na jego pracę. Szkoda, choć prawdę mówiąc, nie jestem zaskoczony. - Nie? - Congdon wychylił się do przodu; spodziewał się, że za moment dowie się czegoś cennego. - A czy dawniej, w czasach kiedy pan go znał, widział pan u niego jakieś objawy niezrównoważenia? - Nigdy. - Ale przed chwilą powiedział pan, że nie jest zaskoczony. - Bo nie jestem. Uważam, ze każdy myślący człowiek, który przez tyle lat prowadzi tak nienormalny tryb życia, może popaść w alkoholizm. Scofield zaś jest, czy był, człowiekiem myślącym, a jego życie nie należało do normalnych. Dziwi mnie tylko, że dopiero teraz ma problemy. Nie wiem, jak tacy ludzie potrafią w ogóle zasnąć. - Przystosowują się. Sam pan mówił, że Scofield się zmienił. Dostosował się do nowego życia i to całkiem nieźle. - Tak, ale to też nie było normalne - stwierdził Winthrop. - Jakie ma pan co do niego plany? - Kariera Scofielda jako agenta dobiegła końca. Odwołujemy go. - Czyli co, biurko, atrakcyjna sekretarka, ciekawe zagadnienia teoretyczne, tak? Jak to zwykle bywa... Congdon zawahał się, zanim odpowiedział. - Wolałbym pozbyć się go z Departamentu Stanu. Twórca OPKON-u uniósł brwi. - Naprawdę? Dwadzieścia dwa lata służby nie zapewnią mu dobrej emerytury. - Z tym nie będzie problemu. Dostanie bardzo szczodrą odprawę; tak to się dzisiaj załatwia. - I co będzie robił? Ile ma teraz lat, czterdzieści pięć, czterdzieści sześć? - Czterdzieści sześć. - Daleko mu jeszcze do czegoś takiego - powiedział dyplomata, stukając w wózek. - Jeśli wolno spytać, skąd ta decyzja? - Nie chcę, żeby miał jakikolwiek kontakt z naszymi agentami. Jak mi ostatnio doniesiono, z wrogością odnosi się do decyzji centrali dotyczących realizowanej przez nas polityki. Może mieć zły wpływ na innych. Winthrop uśmiechnął się. - Ktoś w centrali musiał się wygłupić. Bray nigdy nie miał cierpliwości do osłów. - Tu chodzi o politykę, nie o personalia. - Te dwie rzeczy, panie Congdon, nie dadzą się, niestety, rozdzielić. Bo ludzie tworzą politykę. Ale to zupełnie inna sprawa... i temat na inną rozmowę. Po co przyszedł pan do mnie, skoro już podjął pan decyzję? Cóż mogę panu powiedzieć? - Chciałem zasięgnąć pańskiej rady. Jak, pana zdaniem, Scofield przyjmie tę wiadomość? Czy można mu ufać? To nasz najlepiej poinformowany agent w Europie, wie o wszystkich dawnych akcjach, zna nasze kontakty, taktykę... Oczy Winthropa stały się nagle lodowate. - A co pan proponuje? - spytał zimno. Twarz dyrektora oblała się rumieńcem. Wiedział, co stary dyplomata ma na myśli. - Ciągłą inwigilację Scofielda. Śledzenie, podsłuch, czytanie korespondencji. Jestem z panem szczery. - Czyżby? - Winthrop wpatrywał się gniewnie w swojego gościa. - A może oczekuje pan ode mnie słowa zachęty, albo jakiegoś pytania, które by nasunęło inne rozwiązanie? - Nie rozumiem... - Rozumie pan aż nadto dobrze. Dowiedziałem się, jak wyglądają wasze dzisiejsze praktyki i jest to po prostu oburzające. Wysyła się do Berlina, Pragi czy Marsylii wiadomość, że jakiś agent skończył się. Zachowuje się nerwowo, sporo pije. Że w każdej chwili może zacząć sypać swoich współpracowników i konfidentów, spalić całą siatkę. Wieść rozchodzi się i wkrótce wszyscy wiedzą, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo. W końcu jedna, dwie lub nawet trzy osoby, na przykład z Berlina, Pragi i Marsylii, lecą do Waszyngtonu. Cel ich wyprawy jest jeden: uciszyć na zawsze człowieka, który im zagraża. Potem wszyscy oddychają z ulgą, zwłaszcza wywiad amerykański, gdyż nie chcianego agenta sprzątnęli obcy. Incydent idzie w zapomnienie. Jest to oburzające, po prostu wstrętne, panie Congdon. Dyrektor OPKON-u wysłuchał spokojnie tyrady gospodarza. W końcu rzekł: - O ile mi wiadomo, panie ambasadorze, takie rozwiązania - wbrew pogłoskom - stosuje się bardzo rzadko. Znów będę z panem szczery. W ciągu piętnastu lat tylko dwukrotnie posłużono się tą metodą i w obu tych przypadkach agenci byli spisani na straty decyzją centrali. Zaczęli sypać, sprzedawać informacje Rosjanom. - Czy Scofield też został spisany na straty? Tak się teraz mówi, prawda? - Jeśli pyta mnie pan, czy Scofield sprzedaje informacje Rosjanom, odpowiedź oczywiście brzmi: nie. To ostatnia rzecz, o jaką bym go podejrzewał. My naprawdę nie chcemy go skrzywdzić; dlatego właśnie przyszedłem do pana, żeby się dowiedzieć o nim czegoś więcej, spytać, jak pana zdaniem zareaguje na wiadomość o zwolnieniu? Winthrop milczał przez chwilę; słowa Congdona wyraźnie przyniosły mu ulgę. Potem rzekł, marszcząc czoło: - Trudno mi na to odpowiedzieć, panie Congdon; nie znam dzisiejszego Scofielda. Hm... jak zareaguje? A czy nie ma jakiegoś mniej drastycznego rozwiązania? - Gdyby było, z pewnością bym z niego skorzystał. - Niech pan postara się coś wymyśleć. - Co? Nie chcę mieć Scofielda ani jako agenta, ani jako urzędnika. - W takim razie czy mogę coś zaproponować? - Bardzo proszę... - Niech go pan wyśle daleko, jak najdalej. Gdzieś, gdzie będzie mógł znaleźć spokój i zapomnienie. A wiadomość proszę mu przekazać osobiście. Jestem pewien, że zrozumie. -Tak pan sądzi? - Tak. Bray nigdy sam siebie nie oszukuje. Przynajmniej kiedyś nie oszukiwał. To była jedna z jego cenniejszych zalet. Powinien zrozumieć, bo... bo człowiek, którego pan opisał, jest tylko na pół-żywy. - Jego zdrowiu nic nie dolega. - Niechże pan przestanie, na miłość boską! - zawołał Robert Winthrop. Scofield przemierzył pokój w hotelu i wyłączył odbiornik. Dawno nie oglądał wiadomości w amerykańskiej telewizji - ostatni raz było to przed kilkoma laty, kiedy wezwano go do Waszyngtonu na odprawę przed jakąś ważną akcją - ale dzisiejsza dawka zaspokoiła jego potrzeby w tym zakresie na kolejnych kilka lat. Wcale nie uważał, że informacje powinny być podawane uroczystym, grobowym tonem, ale chichoty i drwiny, które towarzyszyły relacjom na temat pożarów i gwałtów, wydały mu się całkiem nie na miejscu. Czekał, kiedy spikerzy zaczną ciskać w siebie samolocikami bądź maczać w kała- marzu jasne loki damy, która w beznadziejnie nudny sposób rozprawiała o sztuce. Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po siódmej. Zegarek, co prawda, wskazywał dwadzieścia po dwunastej, ale to był czas amsterdamski. Spotkanie w Departamencie Stanu wyznaczono Scofieldowi na ósmą. Ósmą wieczorem, ma się rozumieć, co było zwykłą porą na spotkania z agentami. Niezwykłe było natomiast miejsce. Zazwyczaj umawiano się w zakonspirowanych lokalach gdzieś na ustroniu w Maryland bądź w apartamentach hotelowych w centrum Waszyngtonu. Nigdy zaś w gmachu Departamentu Stanu. To znaczy, jeśli agent miał dalej pracować. Ale Bray wiedział, że nie wyślą go z powrotem do Europy. Domyślał się, że sprowadzono go do Waszyngtonu wyłącznie w jednym celu. Żeby go zwolnić. Dwadzieścia dwa lata. Nieskończenie mały wycinek czasu, ale zawierało się w nim wszystko, czego Bray nauczył się, doświadczył i przekazał innym. Był ciekaw własnej reakcji, ale jak dotąd nie nastąpiła. Czuł się jak widz, który obserwuje obcą postać i obrazy z jej życia na tle białej ściany; wiedział, że go wyleją, ale myślał o tym z dystansem. Odczuwał tylko lekką ciekawość. W jaki sposób to się stanie? Ściany gabinetu podsekretarza stanu Daniela Congdona były białe. Dobrze się składa, pomyślał Scofield na pół słuchając monotonnego głosu Congdona. Mógł dalej snuć wspomnienia, oglądać obrazy z przeszłości. Twarze, dziesiątki twarzy pojawiały się i rozmywały jedna za drugą! Twarze ludzi, których pamiętał i nie pamiętał, wpatrzone w niego, zamyślone, łkające, roześmiane, konające... Śmierć. Żona. Piąta po południu. Unter den Linden. Kobiety i mężczyźni biegli, zatrzymywali się. W blasku słońca, w cieniu. A on, gdzie był? Jego nie było. Był tylko widzem. Nagle oprzytomniał... Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Co powiedział ten zimny biurokrata? Berno, Szwajcaria? - Słucham? - Na pańskie konto przekażemy pewną sumę, która oczywiście co rok będzie odpowiednio uzupełniana. - Oprócz emerytury, która mi przysługuje? - Tak, panie Scofield. A zważywszy, że antydatowano panu moment rozpoczęcia służby, otrzyma pan najwyższą emeryturę. - Bardzo to wspaniałomyślnie z pana strony. Facet rzeczywiście był hojny. Licząc szybko w pamięci, Bray stwierdził, że będzie w sumie dostawał ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. - Jestem po prostu praktycznym człowiekiem. Wolę, żeby nie musiał pan zarabiać na życie pisaniem książek lub artykułów o swojej pracy w Operacjach Konsularnych. - Rozumiem - powiedział wolno Bray. - Takie rzeczy się zdarzają, prawda? Choćby ostatnio, Marchetti, Agee, Snepp. - No właśnie. Scofieldowi z trudem udało się opanować. Ci durnie nigdy się niczego nie nauczą. - A zatem uważa pan, że nigdy by do tych publikacji nie doszło, gdybyście im lepiej sypnęli forsą? - Motywy bywają różne, ale tej możliwości nie należy wykluczać. - Należy - rzekł krótko Bray. - Znam dwóch z tej trójki. - Czy to znaczy, że odmawia pan przyjęcia pieniędzy? - Skądże znowu! Biorę je. A jeśli zdecyduję się napisać książkę, pana pierwszego o tym zawiadomię. - Nie radzę, panie Scofield. Za ujawnianie działań objętych tajemnicą państwową grozi kara więzienia. Na pewno dostałby pan kilka lat. - A gdyby sąd mnie uniewinnił, spróbowalibyście ukarać mnie inaczej, prawda? Strzał w głowę z przejeżdżającego obok samochodu, czy coś w tym stylu. - Nie wyobrażam sobie czegoś podobnego - rzekł podsekretarz. - Nigdy nie łamiemy prawa. - A ja sobie wyobrażam. Proszę zajrzeć do moich akt cztery-zero. Przeszedłem szkolenie w Hondurasie wraz z pewnym człowiekiem. Zabiłem go później w Madrycie. Pochodził z Indianapolis i nazywał się... - Pańska dawna działalność mnie nie interesuje - przerwał ostro Congdon. - Chciałbym tylko, żebyśmy się dobrze rozumieli. - W porządku. Może pan być spokojny. Nie zamierzam ujawniać żadnych... tajemnic państwowych. Nie mam na to nerwów. A może odwagi. - Niech pan posłucha, Scofield - powiedział Congdon, poprawiając się w fotelu i uśmiechając przyjaźnie. - Zdaję sobie sprawę, że to brzmi trywialnie, ale zawsze nadchodzi taki czas, że trzeba wycofać się z aktywnego życia. Będę z panem szczery. Uśmiech, czy może raczej grymas, pojawił się też na twarzy Braya. - Nie lubię takich sytuacji. - Jakich? - Kiedy ktoś mówi, że chce być ze mną szczery. Jakby szczerość była ostatnią rzeczą, której należy się spodziewać. - Ależ ja jestem szczery. - Ja również. Nie zamierzam się stawiać; odejdę spokojnie. - Kiedy nam nie o to chodzi! - zawołał Congdon, pochylając się do przodu i opierając łokcie o biurko. - A o co? - To przecież jasne. Człowiek z pańskim doświadczeniem jest dla nas bezcenny. Ciągle wybuchają jakieś napięcia, kryzysy. Chcemy móc korzystać z pańskich rad. Scofield spojrzał badawczo na swojego rozmówcę. - Ale nie chce pan, żebym był agentem. Ani pracował w centrali. - To prawda. Zależy nam jednak na stałym kontakcie. Dlatego zawsze musimy znać pana aktualny adres, wiedzieć o pana wyjazdach i... - Rozumiem - odparł spokojnie Bray. - Ale oficjalnie otrzymam wymówienie. - Niezupełnie. Nie otrzyma pan oficjalnego wymówienia, a jedynie sporządzimy odpowiedni wpis w pańskich aktach cztery-zero. Scofield nawet nie drgnął. Miał wrażenie, jakby znów prowadził jakieś skomplikowane negocjacje. - Chwileczkę, nie jestem pewien, czy dobrze pana rozumiem. Dostaję wymówienie, ale nikt się o tym nie dowie, tak? Nie pracuję, ale powinienem utrzymywać z wami stały kontakt? - Właśnie. Pańska wiedza ma dla nas ogromną wartość, to chyba jasne. I dobrze chcemy panu za nią płacić. - Ale dlaczego moje zwolnienie ma być utajnione? - Sądziłem, że zaaprobuje pan takie rozwiązanie. Nie będzie pan miał żadnej odpowiedzialności, ale zachowa swoją pozycję. W dalszym ciągu będzie pan jednym z nas. - Mimo to wciąż nie rozumiem, dlaczego... - Będę z panem... - Congdon urwał i uśmiechnął się z zażenowaniem. - Nie chcemy tracić możliwości korzystania z pańskiej wiedzy i doświadczenia. - Dlaczego w takim razie się mnie pozbywacie? Uśmiech znikł z twarzy podsekretarza. - Powiem wprost, bez ogródek. Jeśli pan chce, może pan spytać swojego przyjaciela Roberta Winthropa. Jemu powiedziałem to samo. - Winthrop? To stare dzieje. A cóż mu pan powiedział? - Że nie chcę mieć pana u siebie. Że jestem gotów zapłacić i dopisać panu kilka lat wysługi, byle się tylko pana pozbyć. Dostałem taśmę z Amsterdamu. Charles Englehart nagrał waszą rozmowę. Bray zagwizdał cicho. - Cwany Charlie! Powinienem był się domyślić. - Myślałem, że pan wie. I że chce pan, abyśmy poznali pańskie stanowisko. W każdym razie poznaliśmy je. Mamy dość kłopotów; pański upór i cynizm nie są nam potrzebne. - Nareszcie wiem, jak się rzeczy mają. - Podtrzymuję jednak wszystko, co mówiłem wcześniej. Naprawdę zależy nam na możliwości korzystania z pańskiego doświadczenia. Chcemy móc skontaktować się z panem w każdej chwili. I pan, oczywiście, powinien móc zawsze skontaktować się z nami. Bray skinął głową. - Zapis w aktach cztery-zero oznacza, że zwolnienie jest ściśle tajne. Ludzie nie dowiedzą się, że wysyła się mnie na zieloną trawkę. - Właśnie. - W porządku - powiedział Scofield, sięgając do kieszeni po papierosa. - Nie rozumiem, po co zadaje pan sobie tyle trudu, żeby mieć mnie na oku, ale skoro płaci mi pan tak hojnie, pańska sprawa. Nie prościej byłoby mnie po prostu zawiesić w czynnościach na czas nieokreślony? I wszystkich o tym powiadomić? - Za dużo by to wywołało plotek. Takie rozwiązanie jest lepsze. - No cóż... - Na twarzy Braya malowało się rozbawienie; zapalił papierosa. - Wypada mi zatem wyrazić zgodę. - Bardzo dobrze. - Congdon usiadł wygodniej. - Cieszę się, że się rozumiemy. Myślę, że zapracował pan na odprawę, jaką panu dajemy i że obie strony będą zadowolone z dalszej współpracy. Przeglądałem pańskie akta dzisiaj rano. Wynika z nich, że lubi pan wodę. Setki nocnych spotkań na łodziach. Może dla odmiany popływałby pan łodzią w pełnym słońcu? Ma pan czas, pieniądze. Może wybrałby się pan na odpoczynek na Karaiby? Doprawdy, zazdroszczę panu. Bray podniósł się z fotela. Spotkanie dobiegło końca. - Dziękuję. Niewykluczone, że skorzystam z pańskiej rady. Lubię ciepły klimat. Wyciągnął rękę. Congdon wstał i podał mu swoją. Nagle Scofield powiedział: - Wie pan, gdyby nie zaprosił mnie pan tutaj, ta sprawa z utajeniem mojego odejścia kosztowałaby mnie sporo nerwów. - Nie rozumiem. - Congdon znieruchomiał z dłonią Braya w swojej. - Może nasi się nie dowiedzą, że mnie wycofano, ale Rosjanie tak. Będę miał ich z głowy. Kiedy agenta puszcza się w odstawkę, zmienia się absolutnie wszystko: kody, szyfry, skrzynki kontaktowe. Rosjanie doskonale o tym wiedzą, więc zostawią mnie w spokoju. Jestem panu wdzięczny. - Nie rozumiem - powtórzył podsekretarz. - Niech pan nie żartuje. Obydwaj wiemy, że KGB prowadzi obserwację tego gmachu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby czynny agent został tu wezwany. Już od dobrej godziny Rosjanie wiedzą o mojej dymisji. Dziękuję panu serdecznie, panie Congdon, za tę przysługę. Daniel Congdon, podsekretarz stanu i dyrektor Operacji Konsularnych, odprowadził wzrokiem Scofielda, który skierował się do drzwi i opuścił gabinet. A więc koniec. Ze wszystkim. Nie będzie musiał pędzić na złamanie karku do aseptycznych pokoi hotelowych, żeby sprawdzić, jakie nadeszły zaszyfrowane przesyłki. Ani przesiadać się trzy razy po drodze, kiedy będzie chciał dotrzeć z punktu A do punktu B. Okłamał Congdona, ale prawdopodobnie Rosjanie i tak już wiedzą o jego dymisji. A jeśli nie, to wkrótce się dowiedzą. Kilka miesięcy braku aktywności i KGB zaakceptuje fakt, że wypadł z gry i nie przedstawia dla nich żadnej wartości; ilekroć ktoś odchodzi, plany i kody zawsze ulegają zmianie. Rosjanie zostawią go w spokoju. Nie będą czyhać na jego życie. Ale od kłamstwa nie mógł się powstrzymać, choćby po to, żeby zobaczyć minę Congdona. Nie otrzyma pan oficjalnego wymówienia, a jedynie sporządzimy odpowiedni wpis w pańskich aktach cztery-zero. Jakże przejrzysta była gra podsekretarza! Myślał, że uda mu się doprowadzić do zlikwidowania człowieka, którego uznał za niebezpiecznego. Że Rosjanie korzystając z tego, iż będą mieli do niego łatwy dostęp, sprzątną Braya przekonani, że nadal jest czynnym agentem. A wtedy Departament Stanu - ujawniając wpis o zwolnieniu z pracy - wyprze się jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ci cholerni urzędnicy nigdy się nie zmienią! Ale zbyt mało wiedzą. Likwidacja dla samej likwidacji nie ma najmniejszego sensu; nikt bez powodu nie podejmuje takiego ryzyka. Zabójstwo ma zawsze jakiś cel: albo chodzi o to, żeby się czegoś dowiedzieć, usuwając ważne ogniwo z łańcucha, albo żeby czemuś zapobiec. Czasami zabija się, żeby dać nauczkę. Ale powód zawsze istnieje. Pominąwszy takie zdarzenie jak w Pradze, ale tamten przypadek można uznać za danie nauczki. Brat za żonę. Ale teraz koniec. Koniec z wymyślaniem strategii, podejmowaniem decyzji, których celem było albo zwerbowanie, albo zabicie kogoś. Koniec. Nie musi więcej zatrzymywać się w hotelach. Jakże miał już dość tych cuchnących łóżek w obskurnych hotelikach w najgorszych dzielnicach setek miast. Jakże ich nie cierpiał! Z wyjątkiem jednego krótkiego - zbyt krótkiego, boleśnie krótkiego - okresu, przez dwa- dzieścia dwa lata nie mieszkał nigdy w miejscu, które mógłby nazwać domem. Ale ten krótki, trwający zaledwie dwadzieścia siedem miesięcy okres pomógł mu przetrwać tysiące koszmarnych nocy. Bray wiedział, że pamięć tamtych dni nie opuści go aż do śmierci. Mieli małe mieszkanko w Berlinie Zachodnim, pałac snów i miłości, szczęścia, jakiego nigdy nie spodziewał się zaznać. Cudowna Katrine, jego piękna Katrine, miała wielkie oczy, w których malowała się ciekawość świata i życia, a jej śmiech wydobywał się jakby z głębi jej duszy... I te chwile w całkowitej ciszy, kiedy go dotykała. Należała do niego, a on do niej, i... Śmierć na Unter den Linden. O Boże! Telefon, hasło. Mąż ją wzywa. Natychmiast. Uprzedzony strażnik przepuści ją przez punkt graniczny. Niech jedzie czym prędzej! A to bydlę z KGB pewnie się śmiało. Aż do Pragi. Wtedy przestało się śmiać. Scofield poczuł, że pieką go powieki. Kilka łez spłynęło mu po policzkach. Otarł je rękawiczką i przeszedł przez jezdnię. Plakaty w oświetlonej witrynie biura podróży ukazywały nieziemskie piękności skąpane w słońcu. Ten chłystek Congdon miał całkiem niezły pomysł z Karaibami. Żaden rząd nie wysyła agentów w rejon wysp i nie walczy tam o wpływy - z obawy, że mogły odnieść sukces i wywołać kryzys. Jedna Kuba zupełnie wystarczyła w tej części świata. Jeśli pojedzie na Karaiby, Rosjanie od razu domyśla się, że wypadł z gry. Bądź co bądź marzył kiedyś o wyjeździe na Grenadyny. Dlaczego nie miałby udać się tam teraz? Jutro z samego rana... Zobaczył w szybie sylwetkę mężczyzny idącego drugą stroną ulicy. Pewnie nie zwróciłby uwagi na niewyraźne, pomniejszone odbicie, gdyby nie to, że mężczyzna specjalnie obszedł latarnię, żeby nie znaleźć się w jej blasku. Kimkolwiek był, wolał pozostać w cieniu; najwyraźniej śledził Braya. Facet był zawodowcem. Wystrzegał się gwałtownych ruchów, nagłego cofania się przed światłem. Chód miał swobodny, nieskrępowany. Brayowi przyszło do głowy, że może śledzi go jakiś jego dawny uczeń. Cenił dobrą robotę. Miał ochotę podejść do mężczyzny, pochwalić go i życzyć mu łatwiejszego zadania w przyszłości. Departament Stanu nie tracił czasu. Congdon nie mógł się doczekać pierwszego raportu. Bray uśmiechnął się. Podsekretarz dostanie raport. Ale nie taki, jakiego oczekuje. Zaczynała się mu podobać ta zabawa. Pawana w wykonaniu dwóch mistrzów. Oddalił się od witryny, przyśpieszył tempo i dobiegł do rogu, gdzie nakładały się na siebie światła czterech latarni. Gwałtownie skręcił w lewo, jakby chciał przejść na drugą stronę jezdni, po czym zatrzymał się na środku skrzyżowania. Przez chwilę stał niezdecydowany, spoglądając na tabliczkę z nazwą ulicy - zagubiony przechodzień nie znający drogi. Następnie szybkim krokiem ruszył z powrotem i niemal biegiem dotarł do krawężnika. Przy pierwszym nie oświetlonym sklepie wsunął się w mroczną wnękę przy wejściu i czekał. Przez narożnik witryny widział całe skrzyżowanie. Prędzej czy później tropiciel musiał znaleźć się w świetle latarni. Innej drogi nie miał. Zdobycz wymykała się, nie było czasu szukać cienia. Istotnie. Otulony w płaszcz mężczyzna wbiegł na skrzyżowanie. Światła latarni oświetliły jego twarz. Światła latarni oświetliły jego twarz. Scofield zamarł. Oczy go zapiekły, krew uderzyła mu do głowy. Drżąc na całym ciele i prawie odchodząc od zmysłów, ledwo zdołał opanować wściekłość, która w nim wzbierała i dławiący ból. Mężczyzna na skrzyżowaniu nie pracował dla Departamentu Stanu i w żaden sposób nie był związany z wywiadem amerykańskim. Pracował dla KGB. Dla agentury KGB w Berlinie Wschodnim. Bray znał jego twarz z fotografii, w które wpatrywał się dziesięć lat temu w Berlinie tak długo, aż zapamiętał każdy szczegół, każdą zmarszczkę, każdy kosmyk włosów. Śmierć na Unter den Linden. Cudowna, wspaniała Katrine! Po drugiej stronie muru zastawiono na nią pułapkę na rozkaz najohydniejszego mordercy, W. Taleniekowa. Podłego zbira. To był wiośnie jeden z nich. Oprawca od Taleniekowa. Zbrodniarz. I to gdzie! W Waszyngtonie! Zaledwie kilka minut po rozstaniu Braya z Departamentem Stanu! Więc KGB wiedziało już o całej sprawie. I ktoś w Moskwie wydał wyrok na Beowulfa Agate. Tylko jeden człowiek posiadał taki refleks. Był nim W. Taleniekow. Podły zbir. Obserwując Rosjanina przez szybę, Bray szybko podjął decyzję. Będzie to jego ostatnie przesłanie dla Moskwy, pożegnalny gest na koniec starego i początek nowego życia, jakiekolwiek by ono miało być. Złapie mordercę z KGB. I zabije. Opuścił wnękę i ruszył przed siebie, biegnąc zygzakiem przez opustoszałą ulicę. Usłyszał za sobą tupot kroków. 6. Samolot Aeroflotu lecący z Moskwy znajdował się na północny wschód od Krymu, nad Morzem Azowskim. W Sewastopolu miał wylądować za niespełna godzinę, około pierwszej nad ranem. Na pokładzie był komplet pasażerów uradowanych perspektywą spędzenia dwóch tygodni z dala od biur, fabryk i zimowej moskiewskiej aury. Mniejszy powód do radości miała grupka wojskowych, żołnierzy i marynarzy powracających na służbę do jednostek w rejonie Morza Czarnego. Urlop spędzili w Moskwie; właśnie dobiegał końca. W jednym z ostatnich rzędów siedział pasażer trzymający między kolanami ciemny, skórzany futerał na skrzypce. Ubranie mężczyzny, wymiętoszone i pospolite, zupełnie nie pasowało do wyrazistej twarzy o bystrych, jasnych oczach. Według dokumentów, nazywał się Piotr Rydukow i był muzykiem. Udawał się do Sewastopola, żeby zatrudnić się jako skrzypek w tamtejszej orkiestrze symfonicznej - a przynajmniej taki powód figurował na jego doku- mencie podróży. Papiery oczywiście były fałszywe; pasażerem ze skrzypcami był Wasilij Taleniekow, as radzieckiego wywiadu. Były strateg. Dyrektor wydziałów operacyjnych KGB na Berlin Wschodni, Warszawę, Pragę i Rygę, a następnie na Sektor Południowo-Zachodni obejmujący Sewastopol, Bosfor, Morze Marmara oraz Cieśninę Dardanelską. Dlatego nie miał trudności ze zdobyciem fałszywych dokumentów, którymi posłużył się, wchodząc na pokład samolotu lecącego do Sewastopola. Rozpoczynał pierwszy etap ucieczki na Zachód. Znał masę różnych sposobów wydostania się ze Związku Radzieckiego. Sam niejednokrotnie, z racji zawodu, wykrywał takie przejścia i bez skrupułów zabijał zachodnich agentów, którzy kłamstwami i obietnicami korzyści materialnych nakłaniali malkontentów do opuszczenia Rosji. Zawsze największą pokusę stanowiła forsa. Taleniekow nie ustawał w tropieniu żądnych zysku zdrajców i tych, którzy żerowali na ich chciwości. Likwidował każde przejście, które znalazł. Z wyjątkiem jednego. Trasy przerzutowej wiodącej przez Bosfor, Morze Marmara i Dardanele. Odkrył ją kilka miesięcy temu, pod koniec urzędowania na stanowisku dyrektora Sektora Południowo-Zachodniego, kiedy jego stosunki z narwańcami z baz wojskowych i przełożonymi w Moskwie były już mocno napięte. Sam nie bardzo wiedział, dlaczego zachował tę rzecz w tajemnicy. Na początku usiłował sobie wmówić, że to dla dobra sprawy, gdyż dalsza obserwacja przejścia może naprowadzić na trop całej siatki. Podświadomie jednak czuł, że chodzi o coś innego. Zrozumiał, że jego godzina wybiła. Zbyt wielu narobił sobie wrogów. Niektórzy z nich mogli dojść do wniosku, że człowieka, który zna tyle sekretów KGB, bezpieczniej jest zlikwidować, niż pozwolić mu uprawiać ziemię na północ od Grasnowa. Obecnie Wasilij znał jeszcze jeden sekret, bardziej przerażający niż jakiekolwiek plany radzieckiego wywiadu. Wiedział o matarezowcach. I dlatego właśnie opuszczał Rosję. Wszystko potoczyło się tak szybko, pomyślał popijając herbatę, którą podał mu steward. Błyskawicznie. Zaczęło się od rozmowy przy łożu śmierci i zdumiewających wyznań starego Krupskiego. Nasłani skrytobójcy mieli wymordować elitę obu mocarstw, Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych. Napuszczając jedno mocarstwo na drugie, matarezowcy dążyli do przejęcia władzy w obu państwach. Prezydent i sekretarz mieli stać się ofiarami zamachów. Kim byli zbrodniarze? Na czym polegała zaraza, która zrodziła się na Korsyce w pierwszej dekadzie obecnego stulecia? Korsykańska zaraza. Matarezowcy istnieli; istnieli i zadawali śmiertelne ciosy. Taleniekow był teraz tego pewien. Wystarczyło, że o nich wspomniał, a wkrótce zarządzono jego aresztowanie; nie wątpił, że jeśli da się złapać, czeka go śmierć. Krupski uprzedził go, że nie wolno mu iść do sekretarza, więc odszukał czterech niegdyś potężnych kremlowskich dygnitarzy, przeniesionych na emeryturę z wszelkimi honorami, co znaczyło, że nikt nie ważył się ich tknąć. Im właśnie opowiedział o dziwnej organizacji skrytobójców, cytując słowa starego istrebitela. Jeden z byłych dygnitarzy z całą pewnością o niczym nie wiedział. Zdziwił się tak samo jak Taleniekow podczas rozmowy z Krupskim. Dwaj inni orzekli, że nigdy nie słyszeli o matarezowcach, ale wyraz ich oczu i drżenie głosu zadawały kłam tym słowom. Każdy z nich oświadczył, że to bzdurne wymysły, z którymi nie chce mieć nic wspólnego, i pokazał Wasilijowi drzwi. Czwarty z rozmówców, sędziwy Gruzin, jeszcze starszy niż nieżyjący Krupski, trzymał się nad podziw dobrze, choć pozostało mu już niewiele czasu, gdyż liczył dziewięćdziesiąt sześć lat. Wciąż miał żywy umysł, ale był lękliwy jak wszyscy starzy ludzie. Na wzmiankę o matarezowcach jego chude, poznaczone żyłami ręce zaczęły drżeć, broda dygotać, a po pomarszczonej twarzy przebiegł skurcz. Ze strachu zaschło starcowi w gardle; głos przeszedł mu w skrzek, w dodatku tak cichy, że Taleniekow ledwo cokolwiek słyszał. - Zmora z zamierzchłych lat - szepnął Gruzin - której imienia nie należy wspominać. On sam uratował się od pierwszych porewolucyjnych czystek, przeżył szaleńca Stalina, chytrego Berię, ale na matarezowców - jak powiedział - nie ma silnych. Błagał Taleniekowa na wszystko co w Rosji najświętsze, żeby dał sobie z nimi spokój. - Postępowaliśmy jak idioci, ale nie my jedni. Dla ludzi u władzy możliwość łatwego pozbywania się wrogów była zbyt kusząca, żeby mogli się jej oprzeć. Matarezowcy dawali gwarancję, że do zleceniodawców nie będą wiodły żadne ślady. Transakcji dokonywano po- przez czterech, albo nawet i pięciu pośredników, którzy myśleli, że chodzi o zwykłe kontrakty handlowe; nie mieli pojęcia, w czym naprawdę pośredniczą. Tylko jeden Krupski wyczuł niebezpieczeństwo i w czterdziestym ósmym przestrzegł nas przed dalszymi kontaktami. - Ale dlaczego? - zdziwił się Wasilij. - Jeśli rzeczywiście nie było żadnych śladów. Pytam z zawodowej ciekawości. - Ponieważ kontrakty obwarowano nowym warunkiem. Rada Matarese'a zastrzegła sobie prawo weta. Tak przynajmniej słyszałem. - Najemni mordercy mają przecież prawo odmawiać - powiedział Taleniekow. - Czasami ryzyko jest po prostu zbyt wielkie. - Wcześniej rada przyjmowała wszystkie zlecenia. Zdaniem Krupskiego, powodem wprowadzenia nowego warunku nie była kwestia ryzyka. - A co, w takim razie? - Szantaż. - W jaki sposób kontaktowano się z radą? - Nie mam pojęcia. Aleksiej też nie wiedział. - Musiał być jakiś pośrednik. - Jeśli nawet żyje, nic się od niego nie dowiecie. Krupski miał rację. - Mówił, że to zaraza korsykańska. Że może odpowiedź znajdę na Korsyce. - Niewykluczone. Tam się wszystko zaczęło. Od tego szaleńca z Korsyki, Guillaume'a de Matarese'a. - Zachowaliście jeszcze wpływy w rządzie. Czy pomożecie mi? Krupski mówił, że ten Matarese... - Nigdy! - krzyknął starzec. - Zostawcie mnie w spokoju! I tak powiedziałem więcej niż powinienem, więcej niż mam prawo. Ale chciałem was powstrzymać, ostrzec! Matarezowcy stanowią zagrożenie dla Rosji! Nie wchodźcie z nimi w żadne układy! - To nieporozumienie. Ja chcę ich powstrzymać. Matarezowców i tę całą ich radę. Dałem słowo Krupskiemu, że... - Wyprę się naszej rozmowy! - zawołał pomarszczony starzec, niegdyś potężny dygnitarz; jego głos przeszedł ze strachu w cienki, dziecięcy pisk. - Wyprę się wszystkiego! Nie znam was! Nigdy was nie widziałem! Wasilij, zaniepokojony tym, co usłyszał, wrócił do siebie, zamierzając poświęcić całą noc na analizowanie zagadki, jaką stanowili matarezowcy. Z przyzwyczajenia zerknął do skrzynki na listy i już odchodził, gdy nagle spostrzegł, że tym razem nie jest pusta. Tkwiła w niej kartka od przyjaciela z WKR, z wiadomością zapisaną szyfrem, jakim posługiwali się między sobą. Dla kogoś postronnego kartka wyglądała zupełnie niewinnie: zaproszenie na późną kolację o jedenastej trzydzieści, podpisane kobiecym imieniem. Obojętna treść ukrywała właściwe znaczenie. Stało się coś niezmiernie ważnego, albowiem liczba „11” oznaczała alarm. Taleniekow miał czym prędzej udać się w wiadome miejsce, żeby spotkać się z przyjacielem. Przyjaciel czekał tam, gdzie zwykle, w kafe nie opodal Uniwersytetu Łomonosowa. Była to mała, hałaśliwa knajpka uczęszczana przez studentów. Znaleźli miejsce z tyłu. Przyjaciel natychmiast przystąpił do rzeczy. - Szykuj się, Wasilij. Jesteś na ich liście. Nic z tego nie rozumiem, ale nie wygląda to najlepiej. - Z powodu ucieczki tego Żyda? - Tak, ale to wszystko nie trzyma się kupy! W naszym dziale mieliśmy niezły ubaw, kiedy doszły wieści o konferencji prasowej z Nowego Jorku. Nazwaliśmy ją „niespodzianką Taleniekowa”. Nawet jeden kierownik z Dziewiątki pochwalił cię, że dałeś nauczkę tym młodym kapuścianym głąbom. Ale nagle wczoraj sprawy przybrały zupełnie inny obrót. To, co zrobiłeś, przestało być żartem, a okazało się poważnym naruszeniem. - Wczoraj? - upewnił się Wasilij. - Późnym popołudniem. Po czwartej. Dyrektorka, ta suka, wparowała do biura jak gorylica w rui. Widać było, że nie posiada się ze szczęścia, czując w powietrzu atmosferę zbiorowego gwałtu. Wezwała naczelników działów do siebie na piątą. To było wprost nie do wiary. Wyglądało na to, że jesteś odpowiedzialny za wszystkie niepowodzenia, jakich doznaliśmy w ciągu ostatnich dwóch lat. Kretyni z Dziewiątki byli w komplecie, jedynie tamten kierownik nie został zaproszony. - Ile mam czasu? - Najwyżej trzy, cztery dni. Zbierają dowody przeciwko tobie. Ale po cichu, nikomu nie wolno nic mówić. - Wczoraj... - Co się stało, Wasilij? To nie jest pomysł WKR. Coś innego się za tym kryje! Istotnie; Wasilij natychmiast zorientował się, w czym rzecz. Właśnie wczoraj złożył wizytę dwóm byłym dygnitarzom Kremla, którzy wyprosili go z domu. Matarezowcy dawali o sobie znać. - Powiem ci, przyjacielu, ale później. Tymczasem musisz mi zaufać. - Wierzę ci. Jesteś najlepszy z nas. - Potrzebuję trzydziestu sześciu, może czterdziestu ośmiu godzin. Zostało mi jeszcze tyle czasu? - Sądzę, że tak. Chcą twojej głowy, ale będą działali rozważnie. Muszą zebrać materiały, sporządzić oskarżenie. - O, nie wątpię. Choćby po to, żeby odczytać je nad moim trupem. Dzięki za wszystko. Odezwę się, jak tylko będę mógł. Wasilij nie wrócił do domu; udał się prosto do biura. Wiele godzin siedział w ciemności i powoli dojrzewała w nim zdumiewająca decyzja. Jeszcze niedawno takie rozwiązanie byłoby nie do pomyślenia. Ale jeśli matarezowcy potrafili oddziaływać na najwyższe czynniki KGB, równie dobrze mogli mieć takie same wpływy w Waszyngtonie. Jeśli wzmianka o matarezowcach wystarczyła do wydania wyroku śmierci na stratega tej klasy co on - a nie łudził się, że zamierzano go zabić - oznaczało to, że ich władza jest nieograniczona. Mogli zamordować generała Blackburna i Jurijewicza, tak jak twierdził Krupski. Mieli terminarz i konsekwentnie realizowali swoje plany. Koniec zbliżał się nieuchronnie. Prezydent lub sekretarz lada moment mogli znaleźć się na celowniku. Musiał skontaktować się z człowiekiem, którego nienawidził. Z Brandonem Alanem Scofieldem, amerykańskim mordercą. Nazajutrz rano przystąpił do działania. Rozgłosił w dyskretny sposób, że udaje się służbowo nad Bałtyk, na konferencję. Następnie przewertował rejestr samopomocy muzyków i natknął się na nazwisko skrzypka, od pięciu łat przebywającego na emeryturze, na Uralu. Wydał mu się odpowiednim kandydatem. Jedyne, co mu pozostało, to przy pomocy komputerów wytropić Brandona Scofielda. Amerykanin wsiąkł gdzieś w Marsylii, ale w incydencie, jaki miał miejsce w Amsterdamie, wyczuwało się jego rękę. Wasilij wysłał szyfr do Brukseli, do agenta, któremu w pełni ufał, gdyż kilka razy uratował mu życie. Znajdź Scofielda. Biały kontakt. Amsterdam. Koniecznie. Zostań z nim. Informuj o sytuacji sektor południowo-zachodni, naszym szyfrem. Wszystko działo się taty szybko, że Taleniekow był rad, iż przez lata pracy nauczył się błyskawicznie podejmować decyzje. Od Sewastopola dzieliła go niecała godzina lotu. Tam, a zwłaszcza w dalszej drodze, cale jego dotychczasowe doświadczenie miało zostać poddane próbie. Wynajął pokój w małym hoteliku przy bulwarze Chersońskim. Następnie zadzwonił do miejscowej siedziby KGB pod numer, o którym wiedział, że jest czysty i prowadzone z niego rozmowy nie są nagrywane; wiedział o tym, bo linię tę założono na jego polecenie. Moskiewska WKR nie wysłała jeszcze za nim listów gończych. Można to było wywnioskować z serdecznych słów oficera dyżurnego, z którym Taleniekow niegdyś pracował, a który wyraźnie ucieszył się, że dawny szef znów jest w mieście. Wasilij miał więc ułatwione zadanie. - Nasze problemy z WKR wydają się ciągnąć bez końca - rzekł. - Znów nam dranie przeszkadzają. Gdyby o mnie pytali, nic nie wiesz, jasne? - W porządku, tylko się tu nie pokazuj. Dobrze, że zadzwoniłeś pod ten numer. Przyjechałeś służbowo? - Tak. Mniejsza o to, gdzie się zatrzymałem. W każdym razie wykryłem nową trasę przerzutową. Konwój ciężarówek udających się do Odessy, a dalej na południe, w stronę gór. Siatka CIA. - Łatwiej tropić ciężarówki niż łodzie rybackie walące na Bosfor. Czy Amsterdam ma coś wspólnego z tą sprawą? Pytanie zaskoczyło Taleniekowa. Nie spodziewał się tak szybkiej wiadomości stamtąd. - Może. Co masz? - Dostaliśmy szyfrogram dwie godziny temu, ale dopiero teraz udało nam się go odczytać. Szyfrant, chłopak, którego sprowadziłeś z Rygi, rozpoznał twój stary kod. Zamierzaliśmy przekazać tekst do Moskwy razem z porannymi depeszami. - Nie trzeba - powiedział Wasilij. - Wystarczy, jak mi przeczytasz. - Chwileczkę, chwileczkę. - Rozległ się szelest papieru. - Mam. „Beowulf zdjęty z orbity. W Waszyngtonie burza. Jadę za nim. Dam znać, jak nawiążę biały kontakt. Dalsze instrukcje stacja kapitol.” To wszystko. - Dziękuję - powiedział Taleniekow. - Interesujące. Biały kontakt? Jakiś szpenio chce nawiać do nas? Jeśli tak, to niezła robota. Czy to się wiąże z tą trasą przerzutową? - Tak - skłamał Taleniekow. - Ale nikomu nic nie mów. Wolałbym, żeby WKR się w to nie mieszała. - W porządku. Chcesz nadać przez nas odpowiedź? - Nie, nie trzeba. Sam nadam. Zatelefonuję wieczorem, powiedzmy o dziewiątej trzydzieści. To powinno wystarczyć. Powiedz mojemu przyjacielowi z Rygi, że dzwoniłem. Ale nikomu więcej. Dziękuję, stary. - Kiedy skończysz z robotą, zapraszam cię na obiad. Cieszę się, że jesteś w Sewastopolu. - Ja też. Miło będzie pogadać. Taleniekow odwiesił słuchawkę, zastanawiając się nad treścią wiadomości z Amsterdamu. Scofielda odwołano do Stanów, ale w dość niejasnych okolicznościach, skoro w telegramie była mowa o burzy. To wyjaśniało, dlaczego agent z Brukseli zdecydował się le- cieć do Waszyngtonu; nie robił tego wyłącznie z przyjaźni do Wasilija. Biały kontakt oznaczał czasowy rozejm, a rozejm zawierano zwykle wtedy, gdy ktoś zamierzał wykonać jakiś drastyczny krok. Jeśli istniała choćby najmniejsza szansa, że legendarny Scofield chce przejść na drugą stronę, agent z Brukseli pragnął być tym, który dobije z nim targu. Człowiek, który zwerbowałby Beowulfa Agate, miałby u swych stóp cały wywiad radziecki. Ale w wypadku Scofielda zdrada nie wchodziła w grę... tak samo jak w wypadku Taleniekowa. Wróg był wrogiem, to się nie zmieniło. Wasilij podniósł słuchawkę. W dzielnicy portowej znajdował się czynny całą noc punkt, z którego greccy i tureccy biznesmeni mogli depeszować do swoich biur. Specjalne hasło pozwalało ominąć kolejkę; Wasilij wiedział, że jego telegram w ciągu kilku godzin dotrze do „stacji kapitol”. Była to meta KGB w hotelu na Nebraska Avenue, w Waszyngtonie. Taleniekow chciał się spotkać ze Scofieldem na neutralnym gruncie, gdzie żaden z nich nie miałby przewagi. Najlepiej w sali odlotów lotniska w jednym z dwóch miast, w którym stosowano największe środki ostrożności, czyli w Berlinie Zachodnim albo w Tel Awiwie; nie robiło mu różnicy w którym, odległość nie odgrywała roli. Ale koniecznie musieli się spotkać; zadaniem agenta z Brukseli było przekonać o tym Scofielda. Taleniekow polecił agentowi przekazać Beowulfowi Agate następujący tekst: Przelewaliśmy obaj krew naszych bliskich. Ja utraciłem więcej, choć pewnie o tym nie wiesz. Pojawił się teraz ktoś, kto chce nas obarczyć winą za wstrząsające morderstwa, z którymi nie mieliśmy nic wspólnego. Działam sam, bez wiedzy przełożonych. Musimy się spotkać i porozmawiać, bez względu na to, jak przykre jest to dla nas obu. Wybierz jakieś neutralne miejsce na dobrze strzeżonym lotnisku. Proponuję pawilon El Al w Tel Awiwie lub port krajowy w Berlinie Zachodnim. Przekaż odpowiedź mojemu kurierowi. Znasz moją tożsamość. Dochodziła czwarta rano, kiedy wreszcie położył się spać. Od trzech dni nie zmrużył oka, więc natychmiast zapadł w sen i spał długo. Kładł się przed wschodem słońca, a obudził godzinę po tym, jak zaszło za horyzontem. Nie żałował. Zarówno jego umysł jak i ciało potrzebowały odpoczynku, zwłaszcza że czekała go nocna wyprawa. Miał jeszcze trzy godziny do czasu, kiedy znajomy oficer dyżurny zjawi się w KGB. Bezpieczniej było nie rozmawiać z nikim innym. Im mniej osób wiedziało o jego pobycie w mieście, tym lepiej. Wiedział już szyfrant, ale na nim Taleniekow mógł polegać. Sam wyszkolił tego bystrego chłopaka, a poza tym przeniósł go z ponurej Rygi do znacznie przyjemniejszego Sewastopola. Nie będę czekał bezczynnie, pomyślał Wasilij. Zje coś i pójdzie załatwić sobie przejazd w ładowni greckiego frachtowca, który płynął na drugą stronę Morza Czarnego, a potem wzdłuż południowego wybrzeża do Bosforu i dalej, do Dardaneli. Gdyby przypadkiem, co było całkiem możliwe, rozpoznał go któryś z greckich lub tureckich patroli opłacanych przez CIA, nie wpadnie w panikę, lecz powie, że jako dyrektor sektora KGB nie ujawnił tej trasy przerzutowej z powodów osobistych. Jeśli jednak skrzypek nazwiskiem Rydukow w ciągu dwóch dni od wyjazdu nie zadzwoni do Sewastopola, trasa będzie spalona, a wszyscy łącznicy znajdą się w rękach KGB. Byłaby to wielka szkoda, gdyż trasa może się jeszcze nieraz przydać do przerzutu ludzi, którzy posiadają umiejętności - lub informacje - na jakich zależy Zachodowi. Taleniekow włożył zniszczony, nie rzucający się w oczy płaszcz i sfatygowany kapelusz, po czym wsunął na nos okulary w stalowej oprawce i lekko się zgarbił. Spojrzał w lustro; nie był do siebie podobny. Wziął do ręki futerał ze skrzypcami, bo przecież żaden muzyk nie zostawia instrumentu w obcym hotelu, i opuścił pokój. Zbiegł na dół po schodach - nigdy nie używał windy - wyszedł na ulicę i skierował się do portu; wiedział, gdzie i do kogo należy się zgłosić. Mgła napływająca od strony morza kłębiła się w blasku latarni oświetlających nabrzeże. Panował tu ruch, gdyż właśnie odbywał się załadunek frachtowca. Słychać było gromkie okrzyki mężczyzn wydających polecenia operatorom gigantycznych dźwigów, które na linach przenosiły na statek wielkie kontenery. Dokerami byli Rosjanie, ale pracy doglądali Grecy. Żołnierze i milicjaniery, z karabinami niedbale przerzuconymi przez ramię, dreptali w pobliżu, wykazując znacznie więcej zainteresowania pracą dźwigów niż wypełnianiem swoich obowiązków. Zdziwiliby się, gdybym powiedział im prawdę, pomyślał Wasilij, podchodząc do porucznika przy bramie. W ogromnych kontenerach, które spuszczano do ładowni, znajdowała się niezwykła kontrabanda. Poowijani w płachty tektury mężczyźni i kobiety, ci na dole z rurkami przy ustach, żeby mieli czym oddychać, wszyscy poinstruowani wcześniej, żeby dobrze wypróżnili pęcherze i kiszki, bo z toalety będą mogli skorzystać dopiero po północy, kiedy statek wypłynie na pełne morze. Młody porucznik pilnujący bramy miał niezadowoloną, znudzoną minę. Obrzucił niechętnym spojrzeniem niechlujnego starszego jegomościa w okularach. - A wy tu czego? Wstęp na keję tylko za przepustką. - Wskazał pudło od skrzypiec. - Co to? - Mój warsztat pracy. Gram w orkiestrze sewastopolskiej. - Nie informowano mnie, że na nabrzeżu ma się odbyć jakiś koncert. - Nazwisko? - powiedział nagle Wasilij. - Co takiego?! Taleniekow powoli wyprostował zgarbione ramiona, a jego ruchy stały się bardziej sprężyste. - Jak się nazywacie, poruczniku? - Po co to wam? - spytał oficer, bardziej uprzejmym tonem; był wyraźnie zaskoczony. Wasilij zdjął okulary i wbił w niego wzrok. - Może dla pochwały, może dla nagany. - O co chodzi? Kim jesteście? - KGB-Sewastopol. Dokonujemy inspekcji nabrzeży portowych. Młody porucznik nie był głupcem; okazał grzeczną rezerwę. - Przykro mi, ale o niczym mnie nie zawiadomiono. Muszę was prosić o okazanie legitymacji. - Słusznie! - pochwalił go Taleniekow, wyjmując z kieszeni legitymację KGB. - Pierwsza nagana byłaby za brak czujności. Druga będzie, jeśli ktokolwiek dowie się o mojej wizycie. Nazwisko? Porucznik podał je, po czym spytał: - A co, coś się tu dzisiaj szykuje? - Obejrzał plastikowy dokument i zwrócił właścicielowi. - Powiem wam, co się nie szykuje - odparł Taleniekow z porozumiewawczym błyskiem w oku. - Nie szykuje mi się kolacja w towarzystwie pewnej damy. Nowa dyrekcja w Sewastopolu przesadza, koniecznie chce zasłużyć na swoje ruble. Wy tu na dole robicie dobrą robotę, ale góra nie rozpieszcza was pochwałami. Młody oficer uśmiechnął się zadowolony. - Dziękuję, staramy się, jak możemy - rzekł. - W każdym razie, ani słowa o mojej obecności, jasne? Z nimi nie ma żartów. W zeszłym tygodniu dwóch oficerów warty musiało stanąć do raportu. - Funkcjonariusz KGB uśmiechnął się przyjaźnie. - Dyrekcja wymaga, żeby wszystkie nasza działania były ściśle tajne. Bo tylko wtedy mogą czuć się zupełnie bezpieczni, czyli nie lękać się o własne stołki. Porucznik wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Oczywiście, rozumiem. Ten futerał to na broń? - Nie, w środku naprawdę są skrzypce. Znakomity instrument... Chciałbym umieć na nim grać. Obaj pokiwali głowami. Taleniekow wszedł za bramę. Idąc wzdłuż pracujących dźwigów, przyglądał się robotnikom portowym i greckim nadzorcom. Szukał Greka z Kavalli o nazwisku Zaimis. Nie tyle Greka, co człowieka greckiego pochodzenia, noszącego nazwisko matki Zaimis, a będącego obywatelem amerykańskim. Karras Zaimis był agentem CIA, który poprzednio pełnił funkcję szefa wywiadu w Salonikach, a obecnie sprawował pieczę nad wykrytą przez Wasilija trasą przerzutową. Taleniekow znał jego twarz z kilku fotografii, które usunął z kartoteki KGB. Wypatrywał go wśród krążących we mgle postaci, ale bez rezultatu. Obchodząc wózki widłowe i grupki narzekających na pracę dokerów, dotarł do ogromnego magazynu i wszedł do środka. W olbrzymiej hali panował półmrok, gdyż przykryte siatką lampy wisiały zbyt wysoko, aby mogły cokolwiek oświetlić. Jasne snopy latarek przesuwały się po kontenerach; jacyś ludzie sprawdzali wypisane na nich numery. Ile talentu kryją te blaszane pudła, pomyślał Wasilij. I ile cennych informacji opuści w nich Rosję! Po chwili uzmysłowił sobie jednak, że wcale nie tak wiele, bo wykryta przez niego trasa nie należała do najważniejszych. Najprzedniejsze talenty i posiadacze najtajniejszych informacji podróżowali w znacznie bardziej luksusowych warunkach. Ociężałym krokiem, z okularami zsuwającymi się z nosa, przeszedł obok greckiego nadzorcy dyskutującego żywo z rosyjskim brygadzistą i powędrował dalej w głąb magazynu, mijając po drodze stosy pudeł i przejścia zastawione wózkami. Uważnie przyglądał się twarzom ludzi z latarkami. Zaczynał się już niecierpliwić, czasu bowiem miał mało. Gdzież się podziewał ten Zaimis? Przecież nie nastąpiła żadna wpadka. Kanał wciąż działał, właśnie tym frachtowcem przerzucano ludzi. Wasilij czytał wszystkie raporty nadsyłane z Sewastopola. W żadnym nie było ani wzmianki o tej trasie przerzutu. Gdzież był Zaimis? Nagle Taleniekowa przejął ostry ból. Lufa pistoletu wbiła mu się w prawą nerkę, a czyjaś mocna dłoń spoczęła gwałtownie na jego brzuchu; czuł ją przez materiał płaszcza. Wepchnięto Taleniekowa w puste przejście między skrzyniami i ktoś syknął mu w ucho po angielsku: - Nie będę się silił na grecki czy rosyjski. Podobno mówisz po angielsku nie gorzej niż mieszkańcy Waszyngtonu. - Może nawet lepiej - wycedził przez zęby Wasilij. - Zaimis? - Nie znam faceta. Myśleliśmy, że wyniosłeś się z Sewastopola. - Bo się wyniosłem. Gdzie Zaimis? Muszę z nim porozmawiać. Amerykanin zignorował pytanie. - Trzeba przyznać, że nie brak ci odwagi. W promieniu pięciu kilometrów nie ma nikogo z waszych. - Taki jesteś pewien? - Mam całe stado puchaczy, świetnie widzą w nocy. Wypatrzyli cię. Chryste! Pudło od skrzypiec! - A kto pilnuje wody? - Mewy. - Widzę, że ty i twoje ptaszki dobrzeście się zorganizowali. - A ja widzę, że nie jesteś tak bystry, jak mówią. Co, przyszła ci ochota na mały rekonesans? Ręka wpijająca się Taleniekowowi w brzuch zwolniła uchwyt i dał się słyszeć przytłumiony dźwięk igły wyciąganej z gumowego korka. Ampułka ze środkiem usypiającym. I strzykawka. - Nie! - zaprotestował Wasilij. - Nie rób tego! Jak myślisz, dlaczego przyszedłem sam? Chcę wyjechać! - To się nawet dobrze składa. Pojedziesz do specjalnego szpitala w Wirginii; będą cię tam przesłuchiwać pewnie ze trzy lata. - Nic nie rozumiesz! Muszę nawiązać z kimś kontakt. Chcę wyjechać, ale nie w ten sposób! - Opowiesz wszystko lekarzom. Wysłuchają cię z najwyższym zainteresowaniem. - Nie mam czasu! Istotnie, nie miał; zostało mu już tylko kilka sekund. Poczuł, że mężczyzna przenosi ciężar z nogi na nogę; wiedział, że za chwilę igła przebije ubranie i wejdzie mu w ciało. Jego plany spalą na panewce! Przecież nie nawiąże kontaktu ze Scofieldem jako więzień CIA! Nikt nie śmie nic mówić... Ujawnienie prawdy byłoby zgubne dla rządów na całym świecie. Matarezowcy. Jeśli chcieli go wykończyć w Moskwie, na jego gruncie, w Ameryce tym łatwiej sobie poradzą. Uniósł prawe ramię, jakby pod wpływem bólu od lufy wgniatającej mu się w plecy. W odpowiedzi Zaimis wbił mu broń mocniej w nerkę. Równocześnie, żeby niechcący nie strzelić, na ułamek sekundy musiał poluzować nacisk palca na spuście. Dosłownie na ułamek sekundy, ale to w zupełności Taleniekowowi wystarczyło. Szarpnął się w lewo, szybko podniósł prawą rękę, chwycił uzbrojoną dłoń Zaimisa; prawym łokciem przycisnął sobie do biodra jego przedramię i skręcił je, aż coś chrupnęło. Wtedy palcami prawej ręki dźgnął przeciwnika w gardło, prosto w tchawicę. Pistolet upadł z łoskotem na ziemię, ale w zgiełku panującym w magazynie nie było tego słychać. Wasilij schylił się błyskawicznie po broń i naparł ciałem na Zaimisa, przygniatając go do kontenera. Amerykanin rozluźnił z bólu palce lewej ręki, upuszczając strzykawkę. Oczy zaszły mu mgłą, ale nadal był przytomny. - A teraz słuchaj - powiedział Taleniekow, zbliżając twarz do twarzy Zaimisa. - Wiem o Operacji Dardanele co najmniej od siedmiu miesięcy. Jesteś tylko płotką i zajmujesz się przerzutem płotek. Ale nie dlatego nie kazałem cię dotąd przyskrzynić. Pomyślałem sobie, że pewnego dnia możesz mi się przydać. I ten dzień właśnie nadszedł. Wybieraj. - Taleniekow przechodzi na drugą stronę? - spytał Zaimis, trzymając się za gardło. - Nie, nie wierzę. Podwójny agent, ale nie zdrajca. Takiś cwany, ty żmijo? - Masz rację. Nie zamierzam przejść na drugą stronę. A gdyby kiedykolwiek taka myśl zaświtała mi w głowie, choć to mało prawdopodobne, zwróciłbym się do Anglików czy Francuzów, nie do was. Mówiłem, że chcę opuścić Rosję, a nie zdradzić. - Łżesz - powiedział Amerykanin, przesuwając dłoń do klapy grubej samodziałowej marynarki. - Możesz przecież jeździć dokąd tylko chcesz. - Już nie, niestety. Pojawiły się pewne trudności. - Narozrabiałeś? Ukradłeś grubszy szmal, więc przechodzisz na kapitalizm? - Daj spokój, Zaimis. Kto z nas nie ma zapasu na czarną godzinę? I słusznie; transfery bankowe mogą się opóźniać. A ty, gdzie przechowujesz forsę? Chyba nie w Atenach, co? W Rzymie też panuje za duży bałagan. Założę się, że wybrałeś Berlin albo Londyn. Mój pomysł też nie jest oryginalny: depozyt w Chase Manhattan Bank w Nowym Jorku. Amerykanin przyjął, tę uwagę obojętnie, trzymając kciuk pod klapą marynarki. - I cię nakryli, tak? - spytał jakby z roztargnieniem. - Niepotrzebnie tracimy czas - warknął Wasilij. - Dowieź mnie do Dardaneli. Dalej dam sobie radę. Tylko uprzedzam: bez sztuczek! Jeśli ktoś tu w Sewastopolu nie otrzyma na czas telefonu, twoja operacja będzie finita. Zaimis podniósł szybko rękę do ust. Taleniekow chwycił mocno dłoń agenta i rozwarł mu palce. Do kciuka przylepiona była mała tabletka. - Ty kretynie! Co chciałeś zrobić? Twarz Zaimisa wykrzywił grymas bólu. - Lepsze to niż Łubianka. - Dureń! Jeśli którykolwiek z nas znajdzie się na Łubiance, to ja. A wiesz dlaczego? Bo przy biurkach w Moskwie siedzą właśnie takie barany jak ty! Głupcy, którzy woleliby połknąć pigułkę niż wysłuchać prawdy. Jak chcesz umrzeć, sam cię mogę załatwić, ale najpierw masz mnie dowieźć do Dardaneli! Amerykanin, z trudem łapiąc oddech, wlepił wzrok w Taleniekowa. Wasilij puścił jego rękę, ale najpierw zabrał mu pigułkę. - Nie bujasz? - upewnił się Zaimis. - Nie. Pomożesz mi? - A mam coś do stracenia? - spytał amerykański agent. - Wsadzę cię na nasz statek. - Ale pamiętaj. Wiadomość z Dardaneli musi tu dotrzeć. Inaczej, koniec z tobą. Przez chwilę Zaimis milczał, potem skinął głową. - Zgoda. Umowa stoi. - Stoi - potwierdził Taleniekow. - A teraz zaprowadź mnie do telefonu. W kantorku magazynu były dwa telefony; Wasilij pomyślał, że CIA na pewno sprawdzała, czy nie są na podsłuchu. Mógł zatem mówić całkiem swobodnie. Kiedy wykręcił numer, Amerykanin podniósł słuchawkę drugiego aparatu. - To ty, przyjacielu? - spytał Wasilij, gdy w siedzibie KGB odebrano telefon. Okazało się, że owszem, trafił na przyjaciela, ale nie tego, z którym rozmawiał przedtem. Teraz przy telefonie był młody szyfrant, którego Taleniekow wyszkolił osobiście, a następnie ściągnął z Rygi do Sewastopola. Chłopak, wyraźnie zdenerwowany, powiedział cicho, niemal szeptem: - Dyżurnego wezwano do innego pokoju. Powiedziałem mu, że będę czekał na twój telefon. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Gdzie jesteś? Zaimis wyciągnął rękę, posiniaczonymi palcami usiłując zasłonić mikrofon słuchawki Taleniekowa. Wasilij potrząsnął głową. Mimo zaufania, jakie żywił do szyfranta, nie miał zamiaru wyjawiać mu miejsca swojego pobytu. - Mniejsza o to. Masz depeszę ze stacji? - Tak. I inne wieści. - Ale depesza przyszła? - upewnił się Wasilij. - Owszem. Tylko kod jest jakiś dziwny. Nie używaliśmy takiego. Ani tu, ani w Rydze. - Czytaj. - Słuchaj, stało się coś ważniejszego - powiedział zdenerwowany szyfrant. - Szukają cię. Wysłałem teleks do Moskwy, żądając potwierdzenia, a ten pierwszy spaliłem. Za jakieś dwie godziny powinna nadejść wiadomość. To nie do wiary. Nigdy w to nie uwierzę. - Uspokój się. O co chodzi? - To po prostu list gończy! Rozesłali go wszędzie, od Bałtyku po Mandżurię. - WKR? - spytał Wasilij, starając się opanować niepokój; spodziewał się, że Dziewiątka będzie działać szybko, ale nie aż tak. - Wszyscy! WKR, KGB i inne służby wywiadowcze. Dostały go też jednostki wojskowe w całym kraju. Słuchaj, przecież to nieprawda, co o tobie piszą! To nie może być prawda! - A co napisali? - Że zdradziłeś kraj. Masz zostać ujęty i bez żadnego przesłuchania czy śledztwa być... natychmiast... stracony. - Rozumiem - odparł. Nie kłamał. Liczył się z tym, że coś takiego może go czekać. Ale to nie WKR chciała go zlikwidować. Wyrok wydali potężni, wpływowi zbrodniarze, kiedy dowiedzieli się, że z jego ust padło imię, którego nie wolno było wypowiadać. Matarezowcy. - Nikogo nie zdradziłem, wierz mi - powiedział. - Wiem. Znam cię. - Przeczytaj mi telegram ze stacji. - Dobrze. Masz ołówek? To coś bez sensu. Wasilij sięgnął do kieszeni po długopis. Papier leżał na stole. - Dyktuj - rzekł. - A więc tak: „Zapraszam. Schrankenwarten pięć bramek...” - Szyfrant przerwał nagle czytanie; w oddali rozległy się jakieś głosy. - Ktoś idzie. Nie mogę teraz. - Muszę znać treść depeszy! - Za pół godziny. W ,,Amar Magazin”. Przyjdź! Połączenie urwało się. Wasilij walnął pięścią w stół. Odłożył słuchawkę, Zaimis również. - Muszę znać treść tej depeszy! - zawołał po angielsku Taleniekow. - Co to takiego „Amar Magazin”? - spytał agent CIA. - Restauracja rybna na Kierenskiego, jakieś siedem przecznic od naszej siedziby. Każdy, kto zna Sewastopol, unika tego miejsca jak zarazy. Jedzenie jest ohydne. W sam raz tło do naszej rozmowy. - To znaczy? - Spotykaliśmy się tam, ilekroć szyfrant dostawał coś ciekawego, co powinienem obejrzeć przed innymi. - Nie mógł po prostu przyjść do twojego gabinetu? Taleniekow podniósł wzrok na Amerykanina. - Nie pleć głupstw, Zaimis. Przecież to wy, Amerykanie, doprowadziliście do perfekcji nasłuch elektroniczny! Myśmy go tylko od was ukradli. Agent spojrzał Taleniekowowi prosto w oczy. - Wygląda na to, że chcą cię widzieć sztywnym? - To pomyłka. Potworna pomyłka. - Jak zawsze - powiedział Zaimis, marszcząc czoło. - Masz do niego zaufanie? - Słyszałeś rozmowę. Kiedy odpływamy? - O jedenastej trzydzieści. Za dwie godziny. Mniej więcej wtedy, gdy przyjdzie z Moskwy potwierdzenie teleksu. - Wrócę do tej pory. - Wiem - powiedział agent. - Razem wrócimy. - Jak to? - Mam obstawę, która tobie również się przyda. A teraz oddaj mi broń. Swoją też. Zobaczymy, jak bardzo zależy ci na podróży przez Bosfor. - Dlaczego chcesz mi pomóc? - Bo może jednak zdecydujesz się przejść na naszą stronę. Chcę być tym, który cię sprowadzi. Wasilij wolno potrząsnął głową. - Ludzie nie zmieniają się tak szybko. Nie zamierzam zdradzić swoich. Ale ciebie mogę wsypać w każdej chwili. Wraz z tobą wpadnie cała siatka na Morzu Czarnym. Trzeba będzie montować ją na nowo przez lata. Szkoda, bo czas zawsze się liczy. Nie mam racji? - Zobaczymy. Chcesz dotrzeć do Dardaneli? - Oczywiście. - To oddaj broń - powiedział Amerykanin. Wszystkie stoliki w restauracji były zajęte, a brudne fartuchy kelnerów przypominały kolorem trociny, którymi posypana była podłoga. Taleniekow usiadł samotnie pod ścianą z tyłu sali, na prawo od wejścia, a Zaimis dwa stoliki dalej; towarzyszył mu marynarz greckiej floty handlowej, wyraźnie zdegustowany otoczeniem. Wasilij wypił dobrze oziębioną wódkę, bezskutecznie starając się zabić smak podłego kawioru, który mu podano. W drzwiach pojawił się młody szyfrant, dostrzegł Taleniekowa i lawirując między kelnerami i gośćmi, ruszył do jego stolika. W oczach za grubymi szkłami malowała się radość, strach i tysiące pytań. - To się po prostu nie mieści w głowie! - powiedział siadając. - Czego oni od ciebie chcą? - Zapytaj raczej, czego nie chcą - odparł Wasilij. - Nie chcą o niczym słyszeć, o niczym wiedzieć, nie chcą powstrzymać zbrodniarzy... Na razie nic więcej nie mogę powiedzieć. - Ale żeby wydać na ciebie wyrok... Nie do pojęcia! - Nie martw się. Wrócę, jak to się mówi, w pełni zrehabilitowany. - Taleniekow uśmiechnął się i położył rękę na ramieniu młodego przyjaciela. - Pamiętaj, są jeszcze w Moskwie uczciwi ludzie, którzy przedkładają interesy kraju nad własne ambicje i obawy. I zawsze tacy będą. Przyjmą mnie z otwartymi ramionami i podziękują za to, co zrobiłem. Wierz mi. Ale nie traćmy czasu. Masz depeszę? Chłopak rozwarł dłoń. Leżała w niej złożona w maleńki kwadrat kartka. - Na wszelki wypadek, gdybym musiał ją wyrzucić, zapamiętałem treść - powiedział, wręczając Wasilijowi świstek. Taleniekow przeczytał depeszę z Waszyngtonu i ciarki mu przeszły po plecach. Zapraszam. Schrankenwarten pięć bramek, Unter den Linden. Přeclava zero. Praga. Bis. Zero. Czekam. Bis. Zero. Beowulf Agate. - Ludzie się nie zmieniają - szepnął były strateg KGB. - O co chodzi? - zainteresował się szyfrant, - Nie używaliśmy tego kodu. Nic nie rozumiem. - Nić dziwnego - powiedział Wasilij tonem, w którym brzmiał zawód i gniew. - To kombinacja dwóch szyfrów, naszego i ich. Naszego z czasów, kiedy pracowałem w Berlinie Wschodnim; ich z czasów Pragi. Ale depeszy nie nadał mój znajomy z Brukseli. Wysłał ją morderca, który nigdy nie będzie miał dosyć zabijania. Wszystko stało się tak nagle, że o ukryciu się nie było mowy. Grecki marynarz, który siedział twarzą do wejścia, pierwszy dostrzegł nadchodzących. - Uwaga! - krzyknął. - Cuchnące kozy! Taleniekow podniósł głowę. Szyfrant obrócił się na krześle. W odległości sześciu metrów od ich stolika, w przejściu, którym chodzili kelnerzy z tacami, stało dwóch mężczyzn. Widać było, że nie przyszli do restauracji na kolację. Twarze mieli skupione, ich wzrok omiatał badawczo salę; na pewno nie szukali przyjaciół. - O, Boże! - powiedział półgłosem szyfrant, odwracając się do Wasilija. - Wykryli telefon i zamontowali podsłuch. Obawiałem się tego! - Nie, przyszli za tobą - oznajmił Taleniekow, spoglądając w stronę Zaimisa; idiota podnosił się z krzesła! - Wiedzą, że jesteśmy przyjaciółmi i dlatego cię śledzili. Ale telefonu nie znaleźli. Gdyby byli pewni, że mnie tu zastaną, przysłaliby pułk wojska. Ci dwaj są z tutejszej WKR, poznaję ich. Teraz spokojnie, zdejmij kapelusz, zsuń się z krzesła i skręć w korytarz wiodący do toalety. Tam jest tylne wyjście, pamiętasz? - Oczywiście, oczywiście - wybełkotał nerwowo chłopak. Wstał i skuliwszy ramiona skierował się w stronę wąskiego korytarza, odległego o jakieś trzy metry. Jako szyfrant nie miał jednak doświadczenia w takich sytuacjach. Wasilij był zły na siebie, że kazał mu wstać, bo jeden z agentów WKR natychmiast wypatrzył chłopaka i ruszył za nim, odpychając na bok kelnerów. Nagle ujrzał Taleniekowa i błyskawicznie sięgnął pod rozpiętą marynarkę, żeby wyciągnąć broń. Wtedy z krzesła podniósł się grecki marynarz; zataczając się i wymachując rękami, jakby ledwo mógł utrzymać równowagę po wypiciu zbyt wielu wódek, zastąpił agentowi drogę, a kiedy ten usiłował go odsunąć, warknął coś pijackim tonem i pchnął agenta z taką siłą, że Rosjanin wylądował na stole. Talerze pełne jedzenia pospadały z brzękiem na podłogę. Wasilij zerwał się z miejsca, dopadł jednym susem szyfranta i pociągnął go w stronę korytarza. Wtem zobaczył Amerykanina. Zaimis stał, ściskając w ręce pistolet. Idiota! - Schowaj broń! - ryknął Taleniekow. - Nie... Za późno. Rozległ się strzał, wyraźnie słyszalny mimo zgiełku, który panował w restauracji, a który chwilę później przerodził się w prawdziwą wrzawę. Agent CIA chwycił się za pierś i zwalił na podłogę; koszula pod marynarką zaczerwieniła się od krwi. Wasilij złapał szyfranta za ramię i pchnął go korytarzem w stronę tylnego wyjścia. Kolejny strzał. Ciało szyfranta wygięło się w łuk, z gardła chlusnęła mu krew. Kula przebiła mu szyję na wylot. Taleniekow rzucił się na podłogę. Usłyszał trzeci strzał, a po nim rozdzierający krzyk, wybijający się z kakofonii innych przeraźliwych wrzasków. W korytarzu pojawił się nagle grecki marynarz; w ręce trzymał pistolet. - Czy jest tu jakieś zapasowe wyjście? - spytał łamanym angielskim. - Musimy spływać! Jeden z tych szpiclów zwiał. Sprowadzi innych! Taleniekow dźwignął się z ziemi i skinął na Greka, żeby biegł za nim. Wpadli obaj przez drzwi do kuchni, gdzie tłoczyli się przerażeni kelnerzy i kucharze, a stamtąd wydostali się na zewnątrz. Skręcili w lewo i puścili się pędem przez labirynt pogrążonych w mroku ulic ze starymi kamienicami, aż znaleźli się poza centrum Sewastopola. Biegli tak jeszcze ze dwa kilometry. Wasilij znał niemal każdą piędź miasta, ale to Grek rzucał komendy, gdzie mają skręcić. Na jakiejś bocznej, słabo oświetlonej uliczce, marynarz chwycił Taleniekowa za ramię. Był bez tchu. - Możemy chwilę odpocząć - powiedział, łapiąc oddech. - Tu nas nie znajdą. - Fakt, tu nie będą szukali - przyznał Wasilij, spoglądając na eleganckie bloki. - Najlepiej kryć się w zamożnych dzielnicach. Mieszkańcy nie lubią rozrób; jeśli tylko coś się dzieje, dzwonią na policję. Gliny o tym wiedzą, więc sami nie przyjeżdżają. - No dobrze, możemy chwilę odpocząć. Ale co potem? Muszę się zastanowić. - Statek odpada? - spytał Grek, dysząc ciężko, po czym sam skinął głową. - Tak, chyba odpada. - Zaimis miał przy sobie wszystkie papiery. A co gorsza, również moją broń. Za godzinę przystań będzie się roić od agentów. Grek z zainteresowaniem przyjrzał się w mroku swojemu towarzyszowi. - A więc wielki Taleniekow ucieka z Rosji. Gdyby został, byłby trupem. - Tu nie chodzi o Rosję, a o tych, którym strach odjął rozum. Rzeczywiście muszę wyjechać, na pewien czas. Ale jak to zrobić? - Jest sposób - powiedział marynarz. - Udamy się na południe, w góry, wzdłuż północno-zachodniego wybrzeża. Za trzy dni będziesz w Grecji. - Czym się udamy? - Do Odessy jedzie konwój ciężarówek, które potem... Taleniekow siedział na twardej ławce w głębi ciężarówki. Przez trzepoczące brezentowe klapy sączyło się blade światło świtu. Wkrótce pasażerowie, a wśród nich i on, wpełzną pod deski podłogi, gdzie przesiedzą - w milczeniu i bez ruchu - na ukrytej platformie zamontowanej między osiami, dopóki ciężarówka nie minie punktu granicznego. Ale na razie jeszcze przez godzinę mogli prostować kości i oddychać powietrzem, które nie składało się z samych spalin i smarów. Sięgnął do kieszeni i wyjął depeszę z Waszyngtonu, kartkę, która kosztowała już życie trzech ludzi. Zapraszam. Schrankenwarten pięć bramek, Unter den Linden. Přeclava zero. Praga. Bis. Zero. Czekam. Zero. Beowulf Agate. Dwa szyfry. Znaczenie jedno. Taleniekow napisał pod spodem właściwy tekst. Przyjedź, przekrocz granicę, wykończ mnie jak wykończyłeś o piątej po południu osobę na Unter den Linden. Złamałem i załatwiłem twojego kuriera, tak jak poprzednio w Pradze, na ulicy Přeclava. Czekam; ciebie też załatwię. Scofield Poza brutalnym morderstwem, najbardziej poruszyło Taleniekowa to, że depesza potwierdzała, iż wróg został zwolniony z pracy w wywiadzie. Zważywszy na to, co zrobił, najwyraźniej w napadzie patologicznej furii, można się było domyślać, że rozstanie z wywia- dem nie przebiegło gładko. Ale nie ulegało wątpliwości, że nastąpiło: gdyby Scofield nadal pracował w Departamencie Stanu, nie pozwoliłby sobie na zabicie kuriera, który przybył do niego w takich szczególnych okolicznościach. Bo, bez względu na wszystko, Scofield był profesjonalistą. Burza w Waszyngtonie przyniosła zgubę Beowulfowi Agate. Zniszczyła go. Podobnie jak burza w Moskwie zniszczyła głównego stratega, Taleniekowa. Wytworzyła się dziwna, wręcz groteskowa sytuacja. Dwaj zaprzysiężeni wrogowie padli ofiarami knowań matarezowców, ale tylko jeden z nich zdawał sobie z tego sprawę. Drugi, nieświadom niczego, chciał rozdrapywać stare rany i na nowo przelewać krew. Wasilij schował kartkę do kieszeni i westchnął. Kilka najbliższych dni wypełnią mu długie, żmudne podchody; dwaj doświadczeni agenci będą się tropić nawzajem, aż wreszcie staną twarzą w twarz. Albo się pozabijamy, Beowulf Agate, albo zaczniemy rozmawiać. 7. Podsekretarz stanu Daniel Congdon poderwał się z fotela, trzymając w ręce słuchawkę. Dawno temu, kiedy jeszcze pracował w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, odkrył, że najłatwiej jest zachować opanowanie w sytuacjach kryzysowych, jeśli rozładuje się napięcie, wykonując jakiś gwałtowny ruch. A na stanowisku Congdona najistotniejsze było właśnie opanowanie lub przynajmniej jego pozory. Sekretarz stanu, wyraźnie niezadowolony, wyłuszczył mu szczegóły najnowszego kryzysu. Cholera, ten dopiero był opanowany; glos miał zimny jak lód. - Odbyłem prywatną rozmowę z radzieckim ambasadorem - oznajmił. - Obydwaj uważamy, że nie należy podawać do wiadomości publicznej tego, co się stało. Trzeba zatrzymać Scofielda, to najważniejsza sprawa. - Jest pan pewien, że to Scofield? Nie mogę uwierzyć! - Dopóki nie dostarczy nam niepodważalnych dowodów, że w ciągu ostatnich czterdziestu godzin był o tysiąc kilometrów od Waszyngtonu, musimy przyjąć, że to on. Żaden inny pracownik wywiadu nie zrobiłby czegoś podobnego. To niewiarygodne! Niewiarygodne? To po prostu nie mieściło się w głowie! O ósmej trzydzieści rano, w porze największego ruchu w Waszyngtonie, przed ambasadę radziecką zajechała taksówka z martwym Rosjaninem na tylnym siedzeniu. Kierowca taksówki nie wiedział nic poza tym, że zabrał dwóch pijanych facetów, z których jeden był tak wstawiony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Gdzie u licha podział się drugi pijaczyna? Mówił jak typowy Rusek. Miał kapelusz i ciemne okulary, bo - jak powiedział - po całonocnym chlaniu wódy słońce potwornie go razi w oczy. Jak to się stało, że znikł? A czy z tym gościem z tyłu wszystko w porządku? Wygląda paskudnie. - Co to za Rosjanin, panie sekretarzu? - Pracownik ich wywiadu zatrudniony w Brukseli. Ambasador powiedział mi, że nikt z KGB nie miał pojęcia, że facet jest w Waszyngtonie. - Może chciał nawiać? - Nic za tym nie przemawia. - A jeśli pominąć sposób, w jaki agent został załatwiony, co wskazuje na to, że Scofield miał z tą sprawą cokolwiek wspólnego? Sekretarz stanu odpowiedział dopiero po chwili, starannie dobierając słowa. - Musi pan zrozumieć, panie Congdon, że ambasador i ja znamy się od kilkudziesięciu lat; łączy nas wyjątkowa więź. Możemy rozmawiać ze sobą nie tyle dyplomatycznie, co szczerze. Z pełnym zaufaniem, że to, co sobie mówimy, mówimy nieoficjalnie. - Rozumiem, panie sekretarzu - odparł Congdon, świadom, że nigdy nie będzie się mógł powołać na to, co za chwilę usłyszy. - Człowiek, którego trupa znaleziono w taksówce, należał do grupy KGB działającej dziesięć lat temu w Berlinie Wschodnim. Sądząc po pańskiej decyzji dotyczącej Scofielda, znane są panu jego akta. - Chodzi o jego żonę? - Congdon usiadł. - Czy ten facet to jeden z tych, którzy zabili mu żonę? - Ambasador o niej nie wspominał; powiedział tylko, że zamordowany był członkiem stosunkowo niezależnej sekcji KGB działającej w Berlinie Wschodnim przed dziesięciu laty. - Sekcją kierował strateg KGB nazwiskiem Taleniekow. To on wydawał rozkazy. - Zgadza się - potwierdził sekretarz stanu. - Rozmawialiśmy o nim i o incydencie, który miał miejsce kilka lat później w Pradze. Nam też przyszło do głowy, że może istnieć związek między tymi sprawami. Wydaje się to wielce prawdopodobne. - Tak? - Tak. Wasilij Taleniekow znikł przed dwoma dniami. - Znikł? - Właśnie, panie Congdon. Jest się nad czym zastanowić. Taleniekow dowiedział się, że mają go przenieść na emeryturę, więc sporządził sobie fałszywe papiery i znikł. - Scofield też został zwolniony... - powiedział cicho Congdon, częściowo do siebie, częściowo do słuchawki. - Właśnie - rzekł sekretarz stanu. - Znaleźli się w podobnej sytuacji i stąd wyniknął problem, którym musimy się zająć. Dwóch zwolnionych specjalistów opętanych manią zrobienia tego, czego nie mogli uczynić, póki byli na służbie. Zabicia jeden drugiego. Wszędzie mają kontakty, ludzi, którzy z różnych powodów będą wobec nich lojalni. Ich osobista wendeta może spowodować ogromne kłopoty dla obu naszych rządów w tych jakże istotnych miesiącach zawiązującego się porozumienia. Nie wolno na to pozwolić. Dyrektor OPKON-u zmarszczył brwi; nie do końca zgadzał się z wnioskami sekretarza stanu. - Przed trzema dniami rozmawiałem ze Scofieldem - oznajmił. - Nie sprawiał wrażenia człowieka, który pała gniewem i żądzą zemsty. To po prostu zmęczony agent; człowiek, który długo żył nienormalnie. Przez wiele, wiele lat. Powiedział mi, że pragnie teraz tylko spokoju; brzmiało to szczerze. Zresztą rozmawiałem o nim z Robertem Winthropem, który w pełni podziela moje zdanie. Twierdzi... - Winthrop guzik wie - przerwał niespodziewanie ostrym tonem sekretarz stanu. - Robert Winthrop to genialny polityk, ale na temat przemocy ma wiedzę wyłącznie teoretyczną. Niech pan nie zapomina, panie Congdon, że Scofield zabił tego agenta z Brukseli. - Może istniały okoliczności, o których nam nie wiadomo. - Czyżby? - Sekretarz stanu zrobił pauzę; kiedy ponownie się odezwał, trudno było nie odgadnąć znaczenia ukrytego za jego słowami. - Jeśli faktycznie istniały, to, moim zdaniem, mamy do czynienia z potencjalnie znacznie bardziej groźną sytuacją niż prywatna wojna między agentami. Scofield i Taleniekow wiedzą więcej o działalności służb wywiadowczych obu krajów niż ktokolwiek inny. Nie wolno pozwolić, żeby nawiązali ze sobą kontakt, ani jako wrogowie, którzy chcą się wzajem zlikwidować, ani z jakiegokolwiek innego powodu. Czy wyrażam się dość jasno, panie Congdon? Pańskim obowiązkiem jako dyrektora Operacji Konsularnych jest nie dopuścić do tego. Wyeliminowanie Scofielda z gry jest konieczne; musi pan tylko zdecydować, jak najlepiej to zrobić. Nie obchodzi mnie, jak się pan go pozbędzie, ale on nie może nam zawadzać! Daniel Congdon usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Przez chwilę trwał bez ruchu. Po raz pierwszy w czasie długich lat służby otrzymał tak wyraźny rozkaz zlikwidowania agenta. Rozkaz nie został oczywiście wypowiedziany wprost, lecz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, o co chodzi. Podsekretarz opuścił słuchawkę na widełki i sięgnął po inny telefon, który stał po lewej stronie biurka. Nacisnął przycisk i wykręcił trzy cyfry. - Dział Bezpieczeństwa Wewnętrznego - oznajmił męski glos. - Tu podsekretarz Congdon. Zatrzymajcie Brandona Scofielda. Macie wszystkie informacje. Zdjąć go natychmiast. - Chwileczkę, panie sekretarzu - powiedział grzecznie dyżurny. - Chyba dwa dni temu otrzymaliśmy sprawozdanie z inwigilacji Scofielda, inwigilacji drugiego stopnia. Zaraz sprawdzę na komputerze. Mam tu wszystkie dane. - Dwa dni temu? - Tak, panie sekretarzu. Już widzę na monitorze. Scofield wyprowadził się z hotelu szesnastego, mniej więcej o dwudziestej trzeciej. - Szesnastego? Dziś jest dziewiętnasty. - Tak, panie sekretarzu. Wiadomość otrzymaliśmy wkrótce po tym, jak opuścił hotel. Kierownictwo poinformowało nas w ciągu niespełna godziny. - Gdzie jest Scofield teraz? - Zostawił dwa adresy, choć nie podał, kiedy się gdzie pojawi. Pierwszy, to adres siostry w Minneapolis, a drugi, to adres hotelu w Charlotte Amalie, na amerykańskich Wyspach Dziewiczych. - Sprawdziliście? - Oczywiście. Siostra naprawdę istnieje i mieszka w Minneapolis, a w hotelu w Charlotte Amalie jest rezerwacja na nazwisko Scofielda; pokój opłacono z góry od siedemnastego. Pieniądze zostały wysłane przekazem z Waszyngtonu. - Więc Scofield jest w Charlotte Amalie? - Dziś w południe go tam nie było. Dzwoniliśmy; jeszcze się nie zjawił. - A u siostry? - spytał szybko Congdon. - Też dzwoniliśmy. Potwierdziła, że telefonował do niej i mówił, że przyjedzie, ale nie precyzował kiedy. Powiedziała, że to normalne, wpada do niej, kiedy mu wygodnie. Spodziewa się go w ciągu tygodnia. Dyrektor OPKON-u znów miał ochotę zerwać się z fotela, ale się powstrzymał. - Czy to znaczy, że nie wiecie, gdzie jest? - Rzecz polega na tym, panie sekretarzu, że I-dwa to tylko gromadzenie informacji o ruchach inwigilowanego, a nie ciągły kontakt wizualny. Zaraz ogłosimy pierwszy stopień. Z Minneapolis nie będzie najmniejszych trudności, gorzej z Wyspami Dziewiczymi. - Dlaczego? - Nie mamy tam swoich ludzi. Nikt nie ma. Daniel Congdon wstał z fotela. - Czegoś tu nie rozumiem. Mówi pan, że prowadzona jest inwigilacja drugiego stopnia, choć wydałem jasne polecenie, że wszystkie jego ruchy mają być skrupulatnie notowane. Dlaczego od razu nie zaczęto prowadzić inwigilacji pierwszego stopnia? Dlaczego nie śledzono go cały czas? - Nie ja o tym decyduję, panie sekretarzu, ale chyba mogę to panu wyjaśnić - odpowiedział niepewnie dyżurny z Działu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Gdyby rozpoczęto inwigilację pierwszego stopnia, Scofield na pewno by to zauważył, a wtedy... no, po prostu ze zwykłej przekory postarałby się, żebyśmy go zgubili. - A tak żeście go nie zgubili? Znajdźcie go czym prędzej! Proszę dzwonić do mnie co godzinę i meldować o stanie poszukiwań! Congdon opadł gniewnie na fotel, ciskając słuchawkę z taką siłą na widełki, że telefon zabrzęczał. Przez chwilę patrzył na aparat, po czym znów podniósł słuchawkę i wykręcił inny numer. - Dział Łączności Międzynarodowej, Andros - powiedział kobiecy głos. - Panno Andros, tu podsekretarz Congdon. Proszę natychmiast przysłać do mnie szyfranta. Kod A, supertajne, bezwzględne pierwszeństwo. - Naglą sprawa, panie sekretarzu? - Tak jest, panno Andros. Tekst będzie gotów do wysłania w ciągu pół godziny. Proszę przygotować kanały do Amsterdamu, Marsylii... i Pragi. Scofield usłyszał kroki w hallu i wstał z fotela. Zbliżył się do drzwi i spojrzał przez wizjer na zewnątrz. Korytarzem przeszedł jakiś mężczyzna, ale minął obojętnie drzwi apartamentu, w którym zatrzymał się posłaniec Taleniekowa. Bray wrócił do fotela i po- nownie usiadł; odchylił głowę na brzeg oparcia i utkwił wzrok w suficie. Od nocnego pościgu ulicami Waszyngtonu upłynęły trzy dni - trzy dni temu zlikwidował posłańca Taleniekowa; posłańca, który przed dziesięciu laty, na Unter den Linden, wystąpił w roli mordercy. Była to dziwna noc i dziwny pościg, który mógł się zakończyć inaczej. Agent nie musiał zginąć, gdyż potrzeba zabicia go stopniowo w Brayu wygasła; już niewiele rzeczy potrafiło wzbudzić w nim ogień i niewiele było spraw, w które nadal wtórzył. Agent sam ściągnął na siebie śmierć. Przerażony, wyciągnął długi, ostry jak brzytwa nóż ukryty pod poduszką hotelowego fotela i rzucił się na Braya. Bray zabił go w obronie własnej; nie było to morderstwo z premedytacją, jakie wcześniej rozważał na ulicy. Nic się nie zmienia. Posłaniec Taleniekowa był przekonany, że Beowulf Agate chce się oddać Rosjanom i wierzył, że jeśli sprowadzi go do Moskwy, otrzyma wielki lśniący order i wszystkie związane z tym przywileje. - Nabrał cię - powiedział posłańcowi Bray, czytając telegram w apartamencie hotelowym Rosjanina na Nebraska Avenue. - Niemożliwe! - zawołał tamten. - Nie Taleniekow! - Właśnie on. Specjalnie przysłał ciebie, faceta z Unter den Linden, bo wiedział, że zawsze i wszędzie cię rozpoznam. Liczył na to, że stracę panowanie i natychmiast cię zabiję. Tu, w Waszyngtonie, na ulicy. A to sprawi, że będę miał przykrości... Ale ja wolałem cię złapać. - Mylisz się! To miał być biały kontakt! - Tak jak Berlin Wschodni, co, ty skurwysynu?! - Co chcesz zrobić? - Zapracować na swoją emeryturę. Zabieram cię do naszej siedziby. - Nie! - Tak. I wtedy Rosjanin rzucił się na Scofielda. Od tej krótkiej walki minęły trzy dni. Trzy dni temu Scofield dostarczył zwłoki posłańca do ambasady radzieckiej i wysłał szyfr do Sewastopola. Przez cały ten czas nikt jednak nie zbliżył się do drzwi po drugiej stronie korytarza; było to co najmniej dziwne. Apartament wynajmowała na stale firma maklerska z Berna w Szwajcarii, niby dla swoich pracowników przyjeżdżających w interesach do Waszyngtonu. Ale Bray wiedział, że nie należy się spodziewać szwajcarskich biznesmenów; apartament służył agentom KGB. Scofield postanowił zmusić Rosjan do działania. Zaszyfrowany telegram oraz zwłoki posłańca dostarczone pod drzwi ambasady miały skłonić przeciwników do sprawdzenia apartamentu. A jednak w hotelu nie pojawił się nikt; było to całkiem niezrozumiałe. Chyba że Taleniekow nie do końca kłamał i rzeczywiście działał sam. Jeśli tak, istniało tylko jedno wytłumaczenie: radziecki morderca został zwolniony ze służby i przed wyjazdem w okolice Grasnowa, gdzie miał prowadzić samotne życie emeryta, postanowił raz na zawsze załatwić porachunki ze swoim największym wrogiem. Po zajściu w Pradze poprzysiągł Brayowi zemstę, to było zupełnie jasne. Dopadnę cię, Beowulf Agate. Nie będziesz znał dnia ani godziny. Na moich oczach wyzioniesz ducha. Życie brata za życie żony. Życie męża za życie brata. Zemsta płynąca z nienawiści, której nic nie mogło ugasić. Dopóki jeden z nich nie zginie, żaden nie zazna spokoju. Lepiej z góry znać zamiary Taleniekowa, pomyślał Bray, niż dowiedzieć się o nich na zatłoczonej ulicy lub na pustej plaży dopiero wtedy, gdy dostanie się nożem w brzuch albo gdy kula wystrzelona z kępy sitowia porastającego piaszczystą wydmę roztrzaska czaszkę. Śmierć posłańca była przypadkowa, lecz Taleniekow po prostu musi zginąć. Dopóki się nie spotkają, żaden nie zazna spokoju, ale spotkanie przeżyje tylko jeden. Musi ściągnąć Rosjanina do Waszyngtonu. Taleniekow wykonał pierwszy ruch, dokonując tym samym podziału ról. Był więc myśliwym. Zastosowana przez Braya strategia była jak z podręcznika: zostawić myśliwemu wyraźny trop, po którym będzie się posuwał, aż w odpowiedniej, najmniej oczekiwanej przez niego chwili trop się urwie; zanim zdezorientowany myśliwy zdąży się zabezpieczyć, sam stanie się ofiarą. Podobnie jak Bray, Taleniekow mógł swobodnie podróżować po całym świecie, za zgodą przełożonych lub bez. Przez lata obydwaj zdobyli doświadczenie: wiedzieli, gdzie się kupuje fałszywe dokumenty, znali setki ludzi gotowych zapewnić im schronienie albo transport, a także dostarczyć przebranie oraz broń - każdego rodzaju i w dowolnej ilości. Jedyne, co do tego było potrzebne, to kontakty i pieniądze. Obydwaj mieli jedno i drugie. Wynikało to z ich zawodu; kontakty wyrobili sobie bez trudu, zgromadzenie pieniędzy trwało nieco dłużej, musieli jednak je zebrać, żeby uniknąć biurokratycznych opóźnień związanych z przekazywaniem gotówki przez centralę. Każdy dobry agent tak postępował. Zawyżając koszty prowadzonych przez siebie operacji, gromadził fundusze, którymi mógł dysponować do woli, lokując je na kontach bankowych w różnych krajach o stabilnej gospodarce. Celem nie było ani okradanie macierzystego wywiadu, ani chęć wzbogacenia się, lecz przetrwanie. Każdy agent, któremu z winy centrali zdarzyło się raz czy dwa znaleźć w tarapatach, bez centa przy duszy, szybko przekonywał się, że musi zdobyć odpowiednie środki, aby stać się od niej niezależnym. Bray miał konta na różne nazwiska w Paryżu, Monachium, Londynie, Genewie i Lizbonie. Jak wszyscy, unikał Rzymu i państw komunistycznych: system bankowy we Włoszech zakrawał na paranoję, a w Europie Wschodniej był zbyt skorumpowany. Rzadko myślał o tych pieniądzach; zawsze sądził, że po wycofaniu się ze służby, odda je z powrotem. Gdyby Congdon nie aranżował jego zwolnienia w tak skomplikowany sposób i nie zdradził się z tym, że najbardziej ucieszyłoby go, jeśli Scofielda trafiłby szlag, Bray pewnie wróciłby nazajutrz i rozliczył się ze wszystkich finansów. Ale teraz było już za późno. Postępowanie podsekretarza stanu przekreśliło tę możliwość. Nikt nie oddaje z własnej, nie przymuszonej woli kilkuset tysięcy dolarów facetowi, który stara się - wprawdzie nieumiejętnie - sprzątnąć go z powierzchni ziemi, w dodatku w taki sposób, żeby samemu nie zabrudzić sobie rąk. Scofield przypomniał sobie, że właśnie na tego rodzaju mordach skrytobójcy Matarese'a zbijali niegdyś spory szmal. Ale to byli mordercy do wynajęcia, zorganizowani na podobnych zasadach co w dwunastym wieku asasyni Hasana Sabbaha. Nigdy później nikomu nie udało się powołać takiej organizacji; zresztą w porównaniu z nimi Daniel Congdon był po prostu nędznym neptkiem. Congdon. Scofield parsknął śmiechem i sięgnął do kieszeni po papierosy. Nowy dyrektor Operacji Konsularnych nie był wcale durniem - głupotą byłoby go lekceważyć - lecz cechowała go ta sama mentalność co innych szefów służb wywiadowczych. Prawie żaden nie rozumiał, co dzieje się z człowiekiem pracującym jako agent; lubili wygłaszać o podwładnych różne banały ubrane w terminy zapożyczone z psychologii, mówić o ich tendencjach do depresji i użalania się nad sobą, lecz nie wiedzieli, jak funkcjonują naprawdę i jak pokrętnie reagują na bodźce. Nie wiedzieli lub woleli nie wiedzieć, ponieważ trudno byłoby im się pogodzić z faktem, że ich podwładni nie są normalnymi ludźmi, a żadna służba wywiadowcza na świecie nie chce się przyznać, że zatrudnia osoby wykoślawione psychicznie. Rzecz jednak polega na tym, że patologiczne formy zachowania są czymś normalnym dla agenta i nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy agenci rozumują w znacznym stopniu jak kryminaliści, nawet jeśli nie mają na sumieniu jakichkolwiek przestępstw. Głównie myślą o tym, jak zabezpieczyć własną skórę; z czasem staje się to ich drugą naturą. Tak właśnie było w wypadku Braya. Podczas gdy posłaniec Taleniekowa siedział naprzeciw niego w hotelu na Nebraska Avenue, Bray wykonał kilka telefonów. Najpierw zadzwonił do siostry w Minneapolis; powiedział, że za dwie godziny wylatuje w jej strony i zajrzy do niej w ciągu najbliższych dni. Następnie połączył się z przyjacielem w Maryland, zapalonym wędkarzem, w którego domu cały jeden pokój zajmowały wypchane ryby, trofea jego morskich łowów; spytał go, czy zna jakiś dobry, nieduży hotelik na Karaibach, w którym od ręki można wynająć pokój. Okazało się, że przyjaciel miał z kolei przyjaciela, który był właścicielem hotelu w Charlotte Amalie i zawsze trzymał w rezerwie parę wolnych pokoi dla stałych gości i ich znajomych. Wędkarz obiecał do niego zadzwonić. Tak więc, gdyby ktoś chciał sprawdzić, to szesnastego wieczorem Bray wybierał się w okolice Minneapolis... albo na Karaiby. Zarówno jedno miejsce jak i drugie dzieliło od Waszyngtonu dwa tysiące kilometrów z okładem, a tymczasem Bray, nie obserwowany przez nikogo, pozostał na miejscu, ani na moment nie wychodząc z pokoju hotelowego znajdującego się po drugiej stronie korytarza od apartamentu wynajmowanego przez Rosjan. Ileż razy wbijał to do głowy młodszym, mniej doświadczonym agentom! Nawet by nie zliczył. Trudno jest zauważyć człowieka stojącego nieruchomo w tłumie, lecz jeszcze trudniej dostrzec go wówczas, kiedy myśli się, że jest w ruchu. Proste. Ale Taleniekow nie był prostym przeciwnikiem i sytuacja komplikowała się z upływem każdej godziny. Należało rozważyć wszystkie ewentualności. Prawdopodobnie hotel na. Nebraska Avenue stanowił metę znaną tylko radzieckiemu strategowi i jego posłańcowi. Taleniekow mógł od dawna opłacać apartament przez Berno i trzymać go na jakąś nagłą okoliczność. Nikt w ambasadzie radzieckiej nie musiał o tym wiedzieć; zresztą KGB miało tysiące różnych met. Jeśli tak - a było to najbardziej sensowne wytłumaczenie - to Taleniekow działał nie tylko na własną rękę, lecz również wbrew interesom KGB. Znaczyło to, że osobistą wendetę stawia wyżej niż lojalność wobec swojego rządu, jeśli to pojęcie w ogóle miało dla niego jeszcze jakieś znaczenie, bo dla Scofielda już nie. Tak, to było jedyne wytłumaczenie. W przeciwnym razie apartament roiłby się od Rusków. Mogli odczekać dwadzieścia cztery godziny, od biedy i trzydzieści sześć, żeby upewnić się, czy hotel nie jest obserwowany przez FBI, ale na pewno nie czekaliby dłużej, nawet gdyby zauważyli amerykańskich agentów; po prostu postaraliby się odwrócić ich uwagę. Bray instynktownie czul, że ma rację; tak mu mówił szósty zmysł, rozwinięty i sprawdzony przez lata do tego stopnia, że mógł w pełni na nim polegać. Teraz musiał wczuć się w Taleniekowa, myśleć tak, jak myślał Rosjanin. Tylko w ten sposób mógł się zabezpieczyć przed nożem w brzuch lub strzałem w głowę. Tylko w ten sposób mógł szybko doprowadzić wszystko do końca, żeby codziennie się nie zastanawiać, jakie niebezpieczeństwo kryje się w cieniu. Albo pośród tłumu. Agent KGB nie miał wyboru; kolejny ruch należał do niego. Musiał przyjechać do Waszyngtonu. I udać się tam, gdzie urywał się trop: w tym wypadku do mety po drugiej stronie hotelowego korytarza. W ciągu najbliższych dni, a może tylko godzin, Wasilij Taleniekow wyląduje na lotnisku Dulles. Wówczas rozpoczną się łowy. Ale Rosjanin nie był w ciemię bity; na pewno będzie spodziewał się pułapki. Nie przyjdzie sam, lecz opłaci i przyśle kogoś na wabia, kogoś całkiem nie zorientowanego w sprawie. Może przypadkowego współpasażera, z którym specjalnie postara się zaznajomić podczas lotu, albo jedną z wielu osób, z których usług już wcześniej korzystał w Waszyngtonie, tak zwanych „ślepych kontaktów” - kobiet i mężczyzn nie mających najmniejszego pojęcia, że Europejczyk płacący im tak hojnie za różne przysługi to strateg KGB. Przyśle albo jednego wabika, albo od razu kilka, a wśród nich jednego lub kilka ptaków. „Wabiki” nie wiedziały nic; były Wyłącznie przynętą. „Ptaki” natomiast obserwowały teren i podnosiły alarm, kiedy „zwierz” - czyli wróg - rzucał się na nie. Wabiki i ptaki; nimi właśnie posłuży się Taleniekow. Ktoś zjawi się w hotelu na Nebraska Avenue. Jedyna instrukcja, jaką otrzyma, to że ma wejść do apartamentu: nie będzie znał żadnego nazwiska, żadnego numeru telefonu, nic, co mogłoby się Scofieldowi przydać. A w pobliżu będą krążyć ptaki: czekać i patrzeć, czy zwierz rzuci się na wabika. Kiedy zauważą zwierza, natychmiast zawiadomią myśliwego. A to znaczy, że on również będzie gdzieś w pobliżu. Na pewno taką strategię wybrał Taleniekow, bo żadna inna nie była możliwa; dokładnie identyczną zamierzał posłużyć się Scofield. Taleniekow potrzebował trzech, czterech - góra pięciu osób; zbierze je bez problemu. Cała operacja była mało skomplikowana; wymagała tylko kilku telefonów z lotniska, kilku spotkań w restauracji w śródmieściu. Zważywszy na wartość zwierza, była w dodatku bardzo tania. Za drzwiami rozległy się głosy. Bray wstał z fotela i podszedł szybko do wizjera. Po drugiej stronie korytarza elegancko ubrana kobieta mówiła coś do boya hotelowego, który niósł jej podręczną torbę. Nie walizkę, nie bagaże, z jakimi się leci przez Atlantyk, lecz niedużą torbę. Skoro zjawił się wabik, ptaki musiały być niedaleko. A więc Taleniekow wylądował; rozpoczęły się łowy. Kobieta i boy weszli do apartamentu. Bray ruszył do telefonu. Pora przystąpić do kontroperacji. Potrzebował czasu; może dwóch, może trzech dni. Teraz gra szła o to, kto kogo zmusi do wykonania kolejnego ruchu. Nie korzystając z centrali hotelowej, sam wykręcił numer wędkarza w Maryland. Przysłonił mikrofon prawą dłonią i mówił przez lekko rozsunięte palce, żeby głos brzmiał tak, jakby dochodził z bardzo daleka. Przywitał się i od razu przeszedł do sedna. - Jestem już na wyspach, ale nie mogę się dodzwonić, cholera, do tego hotelu w Charlotte Amalie. Czy mógłbyś zadzwonić tam w moim imieniu i powiedzieć, że wyruszam wyczarterowaną łodzią z Tavernier i dotrę za jakieś dwa dni? - Pewnie, Bray. Robisz sobie niezgorsze wakacje, co? - Nawet fajniejsze niż myślisz. Dzięki! Kolejny telefon nie wymagał uciekania się do kłamstw. Bray zadzwonił do Francuzki, z którą kilka lat temu mieszkał przez krótki czas w Paryżu. Była jedną z najlepszych wtyczek w Interpolu, dopóki nie wydało się, dla kogo pracuje; teraz zatrudniona była w Waszyngtonie, w Firmie prowadzonej przez CIA. Nie romansowali ze sobą od czasu Paryża, ale nadal byli przyjaciółmi. Nawet najdziwniejsze prośby nie wymagały wyjaśnień. Bray podał jej nazwę hotelu na Nebraska Avenue. - Zadzwoń za piętnaście minut do apartamentu dwieście jedenaście. Odbierze kobieta. Poproś mnie. - Nie będzie wściekła, kochanie? - Nawet mnie nie zna. Ale ktoś inny, owszem. Taleniekow oparł się o mur w ciemnej alejce naprzeciw hotelu. Rozluźnił mięśnie i przez chwilę obracał na boki głowę, żeby zmniejszyć napięcie i znużenie. Był w podróży od trzech dni; osiemnaście godzin spędził w powietrzu; odwiedzał miasta i wioski, odszukując ludzi, o których wiedział, że zaopatrzą go w fałszywe dokumenty umożliwiające mu przebycie trzech kontroli granicznych. Z Salonik poleciał do Aten, z Aten do Londynu, z Londynu do Nowego Jorku. Tam, po wizycie w trzech bankach na dolnym Manhattanie, złapał popołudniowy samolot do Waszyngtonu. Wreszcie dotarł pod hotel; wszyscy byli już na miejscu. Droga dziwka, którą sprowadził z Nowego Jorku, i trzy osoby wynajęte w Waszyngtonie: dwóch mężczyzn oraz stara kobieta. Tylko jedna z nich była naprawdę coś warta; pozostałe trzy to zera, typowe cwaniaczki. Wszystkie cztery pracowały już w przeszłości dla szczodrego „biznesmena” z Hagi. który lubił sprawdzać, czy jego współpracownicy dobrze wykonają robotę, a poza tym zawsze żądał dyskrecji; płacił jednak tak hojnie, że miał do tego prawo. Każda z osób była już gotowa do działania. Dziwka zajęła apartament, metę wynajętą przez Berno; Scofield na pewno wkrótce się o tym dowie. Ale Beowulf Agate nie był amatorem; kiedy recepcjonista lub telefonistka z centrali hotelowej przekaże mu wiadomość, nie przyjdzie sam, lecz przyśle kogoś, żeby wziął dziewczynę na spytki. Człowieka przysłanego przez Scofielda dostrzegą ptaki, czyli dwaj mężczyźni i stara kobieta. Każdego z nich Taleniekow wyposażył w zminiaturyzowany nadajnik, nie większy od mikrofonu magnetofonowego; kupił cztery takie urządzenia w sklepie Mitsubi na Piątej Alei. Nie zwracając na siebie uwagi, ptaki mogły połączyć się z „biznesmenem” z Hagi. Nie dotyczyło to tylko dziwki. Wolał nie ryzykować, że człowiek Scofielda odkryje przy niej nadajnik Zresztą, dziwka była z góry spisana na straty. Jeden z mężczyzn siedział przy stoliku w mrocznym barku hotelowym; jedyne światło dawały ustawione na blatach ozdobne latarenki ze świeczkami w środku. Obok niego leżała otwarta aktówka; wyjęte z niej papiery studiował w bladym świetle świeczki - sprawiał wrażenie biznesmena analizującego wyniki podróży służbowej. Drugi mężczyzna znajdował się w restauracji; jego stolik nakryty był dla dwóch osób, a rezerwacji dokonała sekretarka ważnej osobistości z Białego Domu. Ważna osobistość jednak nie mogła przybyć na czas; sekretarka dzwoniła kilkakrotnie, prosząc kierownika sali, żeby przeprosił czekającego mężczyznę. To gwarantowało, że będzie traktowany z szacunkiem należnym komuś mają- cemu powiązania z Białym Domem, a także jak ktoś poza wszelkimi podejrzeniami. Najbardziej Taleniekow liczył na starą kobietę; dostała znacznie więcej pieniędzy niż pozostali. I nie bez powodu. Nie była cwaniakiem, nie była zerem. Była morderczynią. Jego niespodziewaną bronią. Uprzejma starsza pani o nobliwym wyglądzie, która nie miała żadnych skrupułów przed zastrzeleniem kogoś po drugiej stronie pokoju, ani przed wbiciem noża w brzuch osoby siedzącej z nią przy jednym stole. Błyskawicznie potrafiła przeistoczyć się z dystyngowanej wiekowej damy w obdartą wiedźmę, a także przybrać wszystkie wcielenia pośrednie. W ciągu ostatnich lat Wasilij zapłacił jej wiele tysięcy dolarów, kilka razy specjalnie sprowadzając ją nawet do Europy, gdy jej wyjątkowe umiejętności idealnie pasowały do zadań, które należało wykonać. Nigdy go nie zawiodła; był pewien, że tym razem również się sprawdzi. Skontaktował się z nią zaraz po wylądowaniu na lotnisku Kennedy'ego; miała cały dzień, żeby przyszykować się do wieczornego występu. Czasu aż nadto. Taleniekow odepchnął się od muru, potrząsnął zwieszonymi luźno wzdłuż ciała dłońmi i odetchnął głęboko, usiłując odpędzić od siebie sen. Przygotował się dobrze; teraz mógł tylko czekać z nadzieją, że Scofield rzeczywiście chce tego spotkania, które według Amerykanina miało doprowadzić do śmierci jednego z nich. Ale dlaczego miałby nie chcieć? Lepiej załatwić wszystko jak najprędzej, niż bać się każdego cienia i zatłoczonych ulic, niż wciąż się zastanawiać, czy nikt nie czyha w pobliżu, nie celuje z pistoletu, nie sięga po nóż... Tak, znacznie lepiej rozliczyć się jak najprędzej, doprowadzić łowy do końca; Beowulf Agate tak właśnie musi uważać. A jednak, jak bardzo się myli! Żeby tylko udało się do niego dotrzeć, porozmawiać z nim! Wyjaśnić, że chodzi o matarezowców! Powinni wspólnie po- myśleć, do kogo się zwrócić, kogo przekonywać, kogo prosić! Razem mogą zwyciężyć; istnieją przecież porządni ludzie, i w Moskwie, i w Waszyngtonie; ludzie, którzy nie będą się lękać. Nie mógł umówić się z Brandonem Scofieldem na neutralnym terenie, gdyż dla Beowulfa Agate żaden teren nie był neutralny. Zdawał sobie sprawę, że gdy tylko Amerykanin zobaczy swojego wroga, natychmiast użyje broni, żeby rozwalić mu łeb. Wasilij świetnie go rozumiał, bo na jego miejscu postąpiłby dokładnie tak samo. A więc jedyne co mu pozostało, to krążyć i czekać, wiedząc, że każdy ma drugiego za zwierza i liczy na to, iż pierwszy ujrzy przeciwnika; obydwaj będą się starali tak manewrować, żeby to ten drugi popełnił błąd. Ironia polegała na tym, że największym błędem byłoby, gdyby Scofield wygrał. Taleniekow nie mógł na to pozwolić. Musiał go pojmać, związać i zmusić do słuchania. Dlatego czekanie było tak istotne. Strateg z Berlina Wschodniego, Rygi i Sewastopola wiedział, jak cenna jest cierpliwość. - Czekanie dało rezultaty, panie sekretarzu - oznajmił przez telefon podniecony glos. - Scofield wyczarterował łódź w Tavernier na Florida Keys. Według naszych obliczeń, pojutrze powinien dopłynąć do Wysp Dziewiczych. - Skąd macie te informacje? - spytał nieco sennym głosem dyrektor Operacji Konsularnych. Chrząknął, żeby przeczyścić gardło i zerknął na budzik przy łóżku: była trzecia rano. - Z hotelu w Charlotte Amalie. - A skąd oni wiedzą? - Otrzymali telefon zamiejscowy z prośbą, żeby trzymano pokój, bo Scofield dotrze tam za dwa dni. - Kto dzwonił? I skąd? Po drugiej stronie linii zapadła cisza. - Zakładamy, że Scofield - rzekł wreszcie głos. - Z Florida Keys. - Nie zakładajcie. Dowiedzcie się. - Sprawdzamy, oczywiście, wszystkie informacje. Nasz człowiek z Key West jest już w drodze do Tavernier. Ma się upewnić, czy Scofield faktycznie wyczarterował tam łódź. - Sprawdźcie też kto dzwonił. I dajcie mi znać - powiedział Congdon. Odłożył słuchawkę i usiadł na łóżku, opierając się o poduszkę. Spojrzał na śpiącą obok żonę. Głowę miała przykrytą prześcieradłem; przez lata nauczyła się przesypiać nocne telefony. Zaczął rozmyślać o rozmowie, którą przed chwilą odbył; wszystko było zbyt łatwe, zbyt proste. Scofield zachowywał się jak człowiek, który rozkoszuje się zasłużonym urlopem, spontanicznie i beztrosko zmieniając plany. I tu właśnie tkwiła sprzeczność: Scofield zawsze planował każdy ruch, nie działał nagle i pochopnie. Niemożliwe, żeby ni stąd ni zowąd tak bardzo się zmienił. Przypuszczalnie świadomie zacierał ślady... a to znaczyło, że zabił agenta z Brukseli. KGB. Bruksela. Taleniekow. Berlin Wschodni. Taleniekow i agent z Brukseli pracowali razem w Berlinie Wschodnim. W „stosunkowo niezależnej sekcji KGB”, czyli takiej, która mogła działać w Berlinie Wschodnim... lecz nie tylko. Czy również w Waszyngtonie? Czy „stosunkowo niezależna sekcja” wysyłała swoich ludzi do Waszyngtonu? Było to całkiem prawdopodobne. Przymiotnik „niezależna” obejmował dwa znaczenia. Chodziło o zwolnienie zwierzchników od odpowiedzialności za pewne czyny ich podwładnych i o swobodę ruchów, jaką ci podwładni posiadali. Agent CIA w Lizbonie, śledząc kogoś, mógł za nim jechać aż do Aten. Czemu by nie? Znał się przecież na tej robocie. Podobnie agent KGB z Londynu mógł lecieć do Nowego Jorku za kimś podej- rzanym o szpiegostwo. Jeśli miał odpowiednią rangę, było to wręcz jego obowiązkiem. Taleniekowowi zdarzało się działać w Waszyngtonie; podejrzewano, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat odwiedzał Stany Zjednoczone kilkanaście razy. Taleniekow i agent z Brukseli; trzeba zbadać, co ich łączyło. Congdon pochylił się i wyciągnął rękę po telefon; powstrzymał się jednak. Przede wszystkim liczyło się zgranie wszystkiego w czasie. Wysłane przez niego telegramy dotarły do Amsterdamu, Marsylii i Pragi prawie dwanaście godzin temu. Według godnych zaufania informatorów, wywołały konsternację. Na wieść o tym, że Scofield zachowuje się w sposób nieobliczalny, ludzi współpracujących z wywiadem we wszystkich trzech miastach ogarnęła panika. Mógł wsypać pojedynczych agentów i całe siatki, doprowadzić do tego, że wielu mężczyzn i kobiet zostanie ujętych, poddanych torturom i zabitych; należało jak najszybciej wyeliminować człowieka o kryptonimie Beowulf Agate. Wczesnym wieczorem przekazano wiadomość, że wybrano dwóch ludzi do tej misji. W Pradze i w Marsylii; już nawet znajdowali się na pokładach samolotów w drodze do Waszyngtonu. Z kontrolą paszportową i władzami imigracyjnymi nie przewidywano żadnych kłopotów. Trzeci miał przed świtem wyruszyć z Amsterdamu; teraz w Amsterdamie był ranek. Przed południem grupa zamachowców, nie związanych z rządem Stanów Zjednoczonych, zjawi się w Waszyngtonie. Każdy z nich otrzymał numer, pod który miał zadzwonić po przyjeździe - z pozoru numer telefonu w murzyńskiej dzielnicy Baltimore - i od dyżurującego przy aparacie człowieka uzyskać najnowsze informacje o Scofieldzie. Temu człowiekowi zaś tylko jedna osoba mogła je przekazać. Osoba odpowiedzialna za całą akcję: dyrektor Operacji Konsularnych. Nikt inny w rządzie Stanów Zjednoczonych nie dysponował numerem. Czy można zrobić coś więcej? Congdon wiedział, że ma niewiele czasu, a w dodatku to, o czym myśli, wymaga niezwykłej współpracy. Czy może w ogóle wystąpić z pomysłem takiej współpracy, czy może o niej choćby napomknąć? Nic podobnego nie miało dotąd miejsca. Ale takie posunięcie byłoby wyjątkowo korzystne. Może pozwoliłoby nie tylko ustalić miejsce pobytu Scofielda, ale doprowadzić do podwójnej egzekucji. Zamierzał zadzwonić do sekretarza stanu i poprosić go, żeby wczesnym rankiem odbył dość nietypowe spotkanie z radzieckim ambasadorem. Uznał jednak, że dyplomatyczne zabiegi mogłyby pochłonąć zbyt wiele czasu, gdyż żadna ze stron nie chciałaby zapewne wystąpić wprost z propozycją zabójstwa. Istniał lepszy sposób; niebezpieczny, ale znacznie mniej zawiły! Congdon wstał cicho z łóżka i ruszył na dół do swojego gabinetu; pracował tu, kiedy był w domu. Podszedł do biurka, przymocowanego stalowymi bolcami do podłogi; drewniane drzwiczki po prawej stronie kryły kasę pancerną z zamkiem szyfrowym. Zapalił lampę i przekręcił tarczę zamka. Rozległ się cichy trzask; stalowe drzwi odskoczyły. Mężczyzna sięgnął do środka i wydobył fiszkę z numerem telefonu. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek z niej skorzysta. Kierunkowy 902 - Nowa Szkocja w Kanadzie, a dalej numer, pod którym ktoś zawsze pełnił dyżur; był to bowiem numer kompleksu komputerowego, głównej bazy kontaktowej dla wszystkich agentów radzieckich działających w Ameryce Północnej. Jeśli zadzwoni tam, ujawni istotną tajemnicę, gdyż Rosjanie nie orientowali się, iż wywiad amerykański wie o ich bazie w Nowej Szkocji, ale pośpiech i wyjątkowe okoliczności usprawiedliwiały ten krok. Congdon wiedział, że w bazie, znajduje się ktoś, kto zrozumie jego decyzję; ktoś, kogo uwarunkowania dyplomatyczne nie będą obchodzić; ktoś, kto sam wydal mnóstwo wyroków śmierci. Najwyższy rangą funkcjonariusz KGB poza granicami Związku Radzieckiego. Congdon wykręcił numer. - Firma exportowa Cabot Strait - powiedział męski glos w Nowej Szkocji. - Dyżurny dyspozytor. - Mówi Daniel Congdon, dyrektor Operacji Konsularnych i podsekretarz stanu w rządzie Stanów Zjednoczonych. Proponuję, żebyście sprawdzili skąd dzwonię; przekonacie się, że ze swojej prywatnej rezydencji w Herndon Falls w stanie Wirginia. Możecie też włączyć elektroniczne czujniki; dowiecie się, że linia jest czysta i nikt nie podsłuchuje naszej rozmowy. Gotów jestem czekać tak długo, jak będzie trzeba, ale muszę mówić z Woltem Jeden, po waszemu Wolt Odin, jeśli się nie mylę. Jego słowa powitała cisza. Congdon bez trudu mógł sobie wyobrazić szok dyżurnego w Nowej Szkocji, który właśnie wciskał różne guziki, żeby zawiadomić szefów o zdumiewającym telefonie. Wreszcie głos przemówił: - Mamy jakieś zakłócenia. Proszę powtórzyć wszystko jeszcze raz. Congdon powtórzył. Znów zaległo milczenie. Dopiero po dłuższej chwili dyżurny odezwał się ponownie. - Jeśli zechce pan zaczekać, poproszę do telefonu kierownika. Ale chyba połączył się pan z niewłaściwym numerem. Czy chodzi panu o naszą firmę na Cape Breton? - Nie jesteście na Cape Breton, tylko w St. Peters Bay na Wyspie Księcia Edwarda. - Proszę chwileczkę zaczekać. Congdon czekał prawie trzy minuty. Wreszcie usiadł, świadom, że wszystko jest na najlepszej drodze. Wolt Jeden znalazł się na linii. - Proszę jeszcze zaczekać - rzekł. W słuchawce zapanowała głucha cisza, lecz połączenie nie zostało przerwane; po prostu sprawdzała je elektroniczna aparatura. - Faktycznie dzwoni pan z prywatnej rezydencji w Herndon Falls w Wirginii - powiedział wreszcie Wolt Jeden. - Nasze czujniki nie wykryły żadnych podsłuchów, choć to oczywiście nic nie znaczy. - Nie wiem, jak mam pana przekonać... - Źle mnie pan zrozumiał, panie sekretarzu. Fakt, że zna pan ten numer, nie jest dla mnie specjalnym zaskoczeniem, lecz to, że zdecydował się pan tu zadzwonić i poprosić mnie do telefonu, posługując się moim kryptonimem, absolutnie jest zdumiewające. Więc nie musi pan mnie przekonywać, panie sekretarzu. Co pana skłoniło, żeby się ze mną skontaktować? Congdon w kilku słowach wyłuszczył mu sprawę. - Chcecie Taleniekowa - rzekł. - A my Scofielda. Mają się spotkać - w Waszyngtonie, o tym jestem przekonany. Kluczem do tego, gdzie konkretnie, jest wasz agent z Brukseli. O ile pamiętam, przed kilkoma dniami dostarczono do naszej ambasady jego ciało. - Właśnie. - Uważa pan, że Scofield ma z tym coś wspólnego? - Tak uważa wasz ambasador. Zwrócił nam uwagę na to, że agent z Brukseli należał do sekcji KGB działającej w Berlinie Wschodnim w sześćdziesiątym ósmym roku. Kierował nią Taleniekow. To wtedy miał miejsce ten incydent, w którym zginęła żona Scofielda. - Rozumiem - powiedział Rosjanin. - Więc Beowulf Agate nadal zabija z zemsty! - Nie przesadzajmy. Wygląda na to, że Taleniekow chce załatwić Scofielda, a nie odwrotnie. - O co panu chodzi, panie sekretarzu? Mamy podobny pogląd na tę sprawę, ale co pana skłoniło, żeby zwrócić się do nas bezpośrednio? - Potrzebuję informacji, które macie w komputerach albo w jakichś aktach. Dość starych aktach, ale na pewno wciąż je trzymacie, tak jak my trzymamy nasze. Otóż sądzimy, że agent z Brukseli i Taleniekow działali kiedyś wspólnie w Waszyngtonie. Musimy wie- dzieć, gdzie się wówczas zatrzymali. Scofield i Taleniekow obaj znają ten adres. Uważamy, że właśnie tam się spotkają. - Rozumiem - powiedział znów Rosjanin. - A jeśli znamy taki adres lub adresy, jakie będzie stanowisko pańskiego rządu, panie sekretarzu? Congdon był przygotowany na to pytanie. - Żadne - odparł spokojnie. - Informacja zostanie przekazana osobom trzecim, bardzo zaniepokojonym zachowaniem Beowulfa Agate. Oprócz mnie, nikt z rządu amerykańskiego nie będzie miał nic wspólnego z tą sprawą. - Trzy zaszyfrowane telegramy o identycznej treści wysłano do trzech komórek kontrrewolucyjnych w Europie. W Pradze, Marsylii i Amsterdamie. Komórki te mogą dostarczyć morderców. - Wiecie o naszych telegramach? Moje gratulacje - powiedział dyrektor OPKON-u. - Wasze służby wiedzą nie mniej o naszych, więc gratulacje się nie należą. - Nie wykonaliście żadnego kroku, żeby nam przeszkodzić? - Oczywiście, że nie, panie sekretarzu. A na naszym miejscu wy byście wykonali? - Nie. - W Moskwie jest jedenasta. Zadzwonię do pana w ciągu godziny. Congdon odłożył słuchawkę i oparł się wygodnie. Miał wielką ochotę nalać sobie drinka, ale się powstrzymał. Po raz pierwszy w długiej karierze skontaktował się bezpośrednio z anonimowymi dotąd wrogami. Czyniąc to, nie wykazał jednak braku odpowiedzialności; działał w pojedynkę, a to było najlepszym zabezpieczeniem. Przymknął oczy i zaczął sobie wyobrażać białe, betonowe ściany. Po dwudziestu dwóch minutach telefon zadzwonił. Congdon rzucił się do aparatu i podniósł słuchawkę. - Na Nebraska Avenue znajduje się mały, ekskluzywny hotel... 8. Scofield odkręcił kran z zimną wodą, oparł się o umywalkę i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Oczy miał przekrwione z niewyspania, na brodzie wyraźny zarost. Nie golił się od trzech dni, a w sumie spał w tym czasie nie więcej niż trzy godziny. Teraz było po wpół do trzeciej rano; o spaniu lub goleniu nie mogło być jednak mowy. Po drugiej stronie korytarza elegancko ubrana kobieta, przysłana przez Taleniekowa na wabia, też nie mogła zasnąć, bo dokładnie co kwadrans brzęczał telefon. Poproszę pana Brandona Scofielda. Nie znam żadnego Scofielda! Proszę przestać wydzwaniać! Kim pani jest? Znajomą pana Scofielda. Koniecznie musze, z nim mówić. Nie ma go tu! Nawet go nie znam! Oszaleję, proszę przestać dzwonić! Powiem telefonistce, żeby więcej mnie z nikim nie łączyła! Nie radzę pani. Pani przyjaciel na pewno nie będzie zadowolony. Może pani nie zapłacić. Proszą przestać! Dawna kochanka z Paryża spisywała się na medal. Kiedy Bray poprosił, żeby dzwoniła do kobiety w apartamencie, zadała mu tylko jedno pytanie: - Czy masz kłopoty, najdroższy? - Tak. - Więc zrobię, o co prosisz. Powiedz mi co możesz, żebym wiedziała, jaką przyjąć taktykę. - Nie rozmawiaj dłużej niż dwadzieścia sekund. Nie wiem, czy nie mają kogoś w centrali. - Faktycznie, masz kłopoty. Jeszcze godzina, może mniej, i kobieta w apartamencie wystraszy się na tyle, że ucieknie z hotelu. Bez względu na to, ile jej obiecano, szarpiące nerwy telefony i wzrastające poczucia zagrożenia nie były tego warte. Wabik zostanie usunięty; myśliwy poniesie stratę. Taleniekow przyśle na górę ptaka i zabawa rozpocznie się od początku, tyle że telefony staną się rzadsze - będą następować co godzina, żeby ptaka zdejmowała senność, lecz żeby nie mógł zasnąć. Wreszcie ptak też odleci, bo każdy ma swoją wytrzymałość. Środki, jakimi myśliwy dysponował, były znaczne, lecz nie nieograniczone, działał przecież na obcym terenie. Ile znał wabików i ptaków? Nie mógł w nieskończoność ściągać nowych ludzi, spotykać się z nimi, wydawać im instrukcji i przekazywać forsy. Nie mógł. Frustracja i wyczerpanie sprawią, że myśliwy zostanie w pojedynkę, zdany tylko na siebie. I w końcu przyjdzie sam. Nie będzie miał wyboru; nie zostawi mety pustej. To jedyne miejsce, które mogło służyć za pułapkę, jedyny trop wiodący go do zwierza. Prędzej czy później Taleniekow nadejdzie korytarzem i zatrzyma się przed drzwiami apartamentu 211. Te drzwi to ostatnia rzecz, jaką zobaczy w życiu. Niezły myśliwy z tego Ruska, pomyślał Scofield, ale poradzę sobie z nim. Zakręcił kran i zanurzył twarz w zimnej wodzie. Nagle podniósł głowę; usłyszał jakieś szmery. Podszedł do wizjera. Po drugiej stronie korytarza podstarzała pokojówka otwierała drzwi apartamentu. Przez ramię miała przerzuconych kilka ręczników i pościel. Służba o czwartej rano? Taleniekowowi nie brakuje pomysłowości! Pewnie opłacił dyżurną pokojówkę, żeby posiedziała w apartamencie i doniosła mu, gdyby coś się działo. Sprytny ruch, ale nie najlepszy. Przydatność pokojówki była ograniczona, a co więcej, przeciwnik łatwo mógł ją usunąć ze sceny: wystarczyło za- dzwonić do recepcji, powiedzieć, że niechcący przypalił coś papierosem lub wylał dzbanek wody. Tak, była łatwa do usunięcia. A poza tym miała jeszcze jedną wadę: rano kończyła pracę. I właśnie wtedy, gdy będzie wychodziła, gość z pokoju naprzeciwko wezwie ją do siebie. Scofield zamierzał wrócić do umywalki i spłukać twarz zimną wodą, kiedy usłyszał nowy hałas; ponownie spojrzał przez oszklony otwór. Szykownie ubrana kobieta opuszczała apartament, ściskając w ręce torbę podróżną. Na widok pokojówki, która usunęła się bez słowa na bok, warknęła pod nosem: - Powiedz mu, że mam go gdzieś! To wariat, cholerny wariat! Sami wariaci w tej zasranej dziurze! Pokojówka w milczeniu odprowadziła wzrokiem kobietę, która szybkim krokiem oddalała się korytarzem. Potem weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Na pewno hojnie ją wynagrodzono; ale rano gość z pokoju naprzeciwko wynagrodzi ją jeszcze szczodrzej. Negocjacje rozpoczną się, kiedy rano wyjdzie na korytarz. Kto jej płaci? Gdzie czeka? Pętla zacieśniała się; teraz najważniejsza była cierpliwość. I czuwanie. Taleniekow spacerował ulicami, choć nogi uginały się pod nim ze zmęczenia i co rusz wpadał na innych przechodniów. Musiał jednak zachować sprawność umysłu, więc wymyślał sobie różne zabawy; a to liczył kroki, a to szpary w chodniku, a to budynki między budkami telefonicznymi. Nadajniki przestały być użyteczne; o tej porze na całym paśmie obywatelskim słychać było rozmowy. Był wściekły na siebie, że pożałował tych kilku minut, aby rozejrzeć się za sprzętem lepszej jakości. Ale nie spodziewał się, że akcja potrwa tak długo. To szaleństwo! O jedenastej dwadzieścia przed południem ulice Waszyngtonu tętniły życiem; ludzie tłoczyli się na chodnikach, samochody i autobusy kursowały po jezdniach... a w apartamencie w hotelu na Nebraska Avenue co jakiś czas wciąż dzwonił telefon i ten sam kobiecy głos wygłaszał ten sam idiotyczny tekst. Poproszą pana Brandona Scofielda. Koniecznie muszę z nim mówić... Szaleństwo! Co Scofield chciał osiągnąć w ten sposób? Gdzie się ukrył? Gdzie byli jego ludzie? Z ludzi Taleniekowa tylko stara kobieta pozostała w hotelu. Dziwka zbuntowała się i uciekła, a dwaj mężczyźni nie mogli w nieskończoność siedzieć w barku i w restauracji, nie zwracając na siebie uwagi - odeszli więc, nie osiągnąwszy nic. Stara kobieta dyżurowała w apartamencie, usiłując odpoczywać między denerwującymi telefonami, których treść za każdym razem przekazywała Taleniekowowi. Osoba, która dzwoniła, mówiła z wyraźnym obcym akcentem, prawdopodobnie francuskim, i pilnowała się, żeby nie być na linii dłużej niż dziesięć, dwanaście sekund. Nie dawała się wciągnąć w rozmowę; kiedy czas mijał, rozłączała się. Albo sama była agentką, albo ściśle trzymała się instrukcji kogoś, kto znał się na rzeczy; nie sposób było sprawdzić, z jakiego dzwoni numeru lub z jakiego miejsca. Wasilij zbliżył się do budki telefonicznej usytuowanej pięćdziesiąt metrów na północ od hotelu, po przeciwnej stronie ulicy. Korzystał z niej już czterokrotnie, zdołał więc zapamiętać wszystkie napisy i numery wydrapane na szarej obudowie aparatu. Wszedł do środka, zaniknął za sobą oszklone drzwi, wrzucił monetę; usłyszał sygnał i przyłożył palec do tarczy. Praga! Chyba mu się przewidziało! Po drugiej stronie Nebraska Avenue z taksówki wysiadł mężczyzna; stał na chodniku, patrząc na hotel. Taleniekow go znał! A przynajmniej znał jego twarz. To był Praga! Praga - recydywista o bogatej przeszłości kryminalnej: napady, kradzieże, podejrzenia o morderstwa; tylko część z popełnionych przez niego zbrodni miała podłoże polityczne. Blisko dziesięć lat spędził za kratkami. Kiedy walczył przeciwko ustrojowi, czynił to nie tyle z przekonań, co z chęci zysku; Amerykanie nieźle go opłacali. Strzelał celnie, a jeszcze lepiej posługiwał się nożem. Fakt, że był w Waszyngtonie, w dodatku niespełna pięćdziesiąt metrów od hotelu na Nebraska Avenue, mógł oznaczać tylko jedno: jego obecność wiązała się jakoś ze Scofieldem. Ale to po prostu nie miało sensu! W każdym mieście, a już na pewno w Waszyngtonie, Beowulf Agate znał dziesiątki osób, do których mógł się zwrócić o pomoc. Nie ściągałby kogoś aż z Europy! Zwłaszcza faceta o sadystycznych skłonnościach, którego niełatwo było kontrolować. Więc skąd się tu wziął? Kto go wezwał? I dlaczego? A także kto go wysłał? I czy tylko jego? Ale pytanie, które najbardziej nie dawało Taleniekowowi spokoju, wręcz paliło mu mózg, to dlaczego Praga przybył do Waszyngtonu. Meta na Nebraska Avenue najwyraźniej została wykryta - pewnie Scofield niechcący sam się do tego przyczynił - i ktoś skontaktował się z Czechosłowacją, prosząc, by przysłano rewolwerowca, o którym wiadomo, że często pracuje dla Amerykanów. Dlaczego? I kogo miał zlikwidować? Beowulfa Agate? Boże! Wszystko zaczęło układać się w całość; Waszyngton już kiedyś posłużył się podobną metodą... o dziwo, trochę przypominała nawet sposób, w jaki działali matarezowcy. W Waszyngtonie burza.... Prawdopodobnie Scofield znalazł się w samym centrum tak straszliwej burzy, że nie tylko go zwolniono, lecz postanowiono sprzątnąć. Wasilij musiał się upewnić. Człowiek z Pragi mógł być tylko wabikiem, genialnym posunięciem Scofielda; mógł przyjechać wcale nie po to, żeby zabić Amerykanina, lecz po to, by pomóc mu wykończyć rosyjskiego agenta. Taleniekow wciąż trzymał dłoń przy tarczy telefonu. Nacisnął na widełki, żeby odzyskać wrzuconą monetę i zamyślił się na moment, nie wiedząc, czy powinien ryzykować. Nagle zobaczył, że mężczyzna po drugiej stronie ulicy spogląda na zegarek, po czym skręca w drzwi kawiarni; zapewne się z kimś umówił. A więc byli też inni; Wasilij zrozumiał, że nie może sobie pozwolić na niepewność. Musiał się przekonać, o co chodzi; musiał wiedzieć, ile ma jeszcze czasu. Może już tylko minuty! W ambasadzie pracował torgpried, urzędnik niskiego stopnia, któremu kilka lat temu podczas tłumienia rozruchów w Rydze wybuch urwał lewą stopę. Od dawna pracował w KGB; kiedyś przyjaźnili się. Może nie był to najbardziej odpowiedni moment, żeby sprawdzać, jak silne łączą ich więzy, ale Wasilij nie miał wyboru. Znał numer ambasady: był ten sam od lat. Taleniekow wrzucił monetę i zaczął kręcić. - Sporo czasu minęło od tamtej strasznej nocy w Rydze, stary druhu - powiedział, kiedy połączono go z pokojem torgprieda, po czym dodał szybko: - Słyszałem, że nasz dawny szyfrant zginął w Sewastopolu. Potworna rzecz! - To zależy od okoliczności - odparł z zawodowym opanowaniem torgpried; warstwy pamięci rozsunęły się szybko i sprawnie; głos w słuchawce został rozpoznany, słowa zrozumiane; urzędnik nawet się nie zająknął. - Okoliczności wciąż są niejasne. Proszę pozostać na linii, dobrze? Dzwoni drugi aparat. Wasilij wbił wzrok w telefon. Jeśli czekanie potrwa dłużej niż trzydzieści sekund, będzie to oznaczać, że nie ma co liczyć na więzi starej przyjaźni. Nawet w stolicy Stanów Zjednoczonych radzieccy agenci potrafią sprawdzić, skąd ktoś dzwoni. Obrócił nadgarstek i nie spuszczał oczu z cienkiej, posuwającej się skokami wskazówki sekundnika. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści, trzydzieści jeden... trzydzieści dwa. Podniósł dłoń, żeby przerwać połączenie, kiedy w słuchawce znów rozległ się głos. - Taleniekow? To naprawdę ty?! Wasilij rozpoznał dudniący pogłos w słuchawce; jego przyjaciel nałożył na mikrofon przystawkę zakłócającą, która wysyłała elektroniczne impulsy; gdyby na linii był podsłuch, zarejestrowałby tylko trzaski. - Tak, stary druhu. Już chciałem odwiesić słuchawkę. - Od czasów Rygi nie minęło aż tyle lat. Co się dzieje? Opowiadają nam o tobie niestworzone historie. - Nie jestem zdrajcą. - Nikt cię tu za zdrajcę nie uważa. Sądzimy raczej, że porządnie nadepnąłeś na odcisk komuś w Moskwie. Możesz wrócić? - Kiedyś, tak. - Nie wierzę w te bzdurne oskarżenia. A jednak... przyjechałeś tutaj! - Musiałem. Dla dobra Rosji, dla dobra nas wszystkich. Zaufaj mi. Potrzebuję informacji. Jeśli ktokolwiek w ambasadzie może je mieć, to tylko ty. - O co chodzi? - Wdziałem przed chwilą pewnego rzezimieszka z Pragi, z którego usług niegdyś chętnie korzystali Amerykanie. Mamy go w kartotece; pewnie wciąż gromadzimy o nim dane. Czy nie wiesz... - Beowulf Agate - przerwał mu spokojnie dyplomata. - Chodzi ci o Scofielda, tak? Pragniesz zemsty? - Powiedz mi, co wiesz! - Daj temu spokój, Taleniekow. Daj spokój Scofieldowi. Zostaw go jego własnym ludziom; już jest skończony. - Boże! Miałem rację! - zawołał Wasilij, kierując wzrok na wejście do kawiarni po drugiej stronie Nebraska Avenue. - Nie wiem, z czym miałeś rację, ale odszyfrowaliśmy trzy telegramy wysłane przez Amerykanów. Do Pragi, Marsylii i Amsterdamu. - Skompletowali pluton egzekucyjny! - Trzymaj się z daleka. Doczekasz się zemsty, wyjątkowo słodkiej zemsty. Po latach oddanej służby, zlikwiduje go jego własna strona. - Nie mogą! Są sprawy, o których nie wiesz! - Mogą. I zlikwidują. Nie możemy ich powstrzymać. Nagle spojrzenie Taleniekowa spoczęło na przechodniu, który wszedł na jezdnię niespełna dziesięć metrów od budki telefonicznej. Coś w jego wyglądzie przykuwało uwagę Wasilija; może skupienie malujące się na twarzy, a może widoczne zza lekko przyciemnionych szkieł oczy, które spoglądały nerwowo to w lewo, to w prawo - nie tak jakby facet się zgubił i nie wiedział, dokąd iść, lecz jakby szukał czegoś konkretnego. Ubrany był w... typowo francuski garnitur, luźny, tani, ale z dobrego tweedu! Okulary też miał francuskie, rysy twarzy zaś... tak, galijskie! Mężczyzna spojrzał na markizę hotelu i wyraźnie przyspieszył kroku. Marsylia dotarł na miejsce. - Przyjedź do nas - powiedział dyplomata. - Twoje zasługi są tak wielkie, tak niepodważalne, że bez względu na to, co się wydarzyło, wszystko da się naprawić. - Mówił z prawdziwym żarem. Z przesadnym żarem. Zawodowcy nie rozmawiali ze sobą w ten sposób. - Jeśli sam się stawisz, będzie to działać na twoją korzyść. Bóg mi świadkiem, że my cię poprzemy. Twoją ucieczkę spowodowało chwilowe zaburzenie na tle emocjonalnym. Nic w tym dziwnego; przecież Scofield zabił ci brata. - Ja zabiłem mu żonę. - Żona to obca krew. Takie rzeczy są zrozumiałe. Przyjedź. Sam wiesz, że to najlepsze wyjście. Torgpried przesadzał z tym namawianiem. Coś tu nie grało. Przecież nikt nie wracał dobrowolnie, jeśli nie miał gwarancji, że chociaż część winy zostanie mu darowana. A tym bardziej nie wracał, jeśli wiedział, iż wydano rozkaz, że każdy, kto go zobaczy, ma go natychmiast zabić. Wyglądało na to, że nowa sytuacja chyba jednak nadszarpnęła więzy przyjaźni. - Gwarantujesz, że nic mi nie będzie? - spytał. - Oczywiście. Łgarstwo. Rozmówca nie miał prawa obiecywać czegoś takiego. Coś bardzo wyraźnie nie grało. Po drugiej stronie ulicy mężczyzna w przyciemnionych okularach zbliżył się do kawiarni. Zwolnił kroku, po czym zatrzymał się przy witrynie, jakby studiował menu wywieszone za szybą. Sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa i zapalił. Z kawiarni w odpowiedzi błysnęła zapałka, ledwo widoczna w słońcu. Francuz wszedł do środka. Praga i Marsylia nawiązali kontakt. - Dzięki za radę - powiedział Wasilij do słuchawki. - Zastanowię się i oddzwonię. - Radzę ci nie zwlekać! - zawołał dyplomata; jego głos brzmiał teraz bardziej nagląco niż przyjaźnie. - Jakikolwiek kontakt ze Scofieldem może tylko pogorszyć twoją sytuację. Uważaj, żeby cię tam nikt nie widział! Żeby cię TAM nikt nie widział? Taleniekow podskoczył, zupełnie jakby ktoś wystrzelił z pistoletu tuż pod jego nosem. W słowach dyplomaty kryła się zdrada! Żeby GDZIE nie widział? Dawny kompan z Rygi wiedział o hotelu na Nebraska Avenue! To nie Scofield przyczynił się niechcący do wykrycia mety, a KGB, i to całkiem świadomie! Wywiad radziecki wniósł swój wkład w sprzątnięcie Beowulfa Agate. Dlaczego? Z powodu matarezowców? Nie było czasu na myślenie, musiał działać... Hotel! Scofield nie siedział samotnie w jakimś odległym miejscu, czekając na wiadomości od swoich ludzi. Był w hotelu! Nikt nie musiał wychodzić z budynku, żeby donieść mu o tym, co się dzieje; żaden ptak nie doprowadziłby łowcy do zwierzyny! Zwierzyna bowiem wykonała genialny ruch; znajdowała się w polu rażenia, ale była zupełnie niewidoczna. Ukryta przed tropicielami, mogła obserwować wszystko, co działo się wokół. - Słuchaj, Wasilij; zrób jak ci radzę! Torgpried mówił coraz szybciej; przypuszczalnie wyczuł niezdecydowanie rozmówcy. Jeśli dawny znajomy z Rygi musiał zginąć, można go było bez trudu wykończyć w ambasadzie. Lepiej żeby zlikwidowali go swoi, niż żeby jego ciało znaleziono w amerykań- skim hotelu, a zgon powiązano ze śmiercią pracownika amerykańskiego wywiadu zamordowanego przez obcych agentów. Wniosek był jeden: KGB zdradziło Amerykanom adres mety, ale początkowo nie znało dokładnej pory egzekucji. Teraz już ją znało. Ktoś z Departamentu Stanu powiadomił ich o tym. Cel był oczywisty. Rodacy Taleniekowa mieli się w tym czasie trzymać z dala od hotelu; tak samo jak Amerykanie. Ani jedni, ani drudzy nie mogli być zamieszani w zabójstwo. Wasilij potrzebował kilku minut; zresztą pewnie już tylko minuty dzieliły Scofielda od śmierci. Taleniekow musiał jakoś odwrócić uwagę zabójców. - Masz rację - rzekł; mówił zdławionym głosem znużonego człowieka, który wreszcie przejrzał na oczy; brzmiało to szczerze. - Rzeczywiście, nie zyskam nic, a mogę stracić wszystko. Słuchaj, zdaję się na ciebie. Jeśli w tym potwornym tłoku uda mi się złapać taksówkę, będę w ambasadzie w ciągu pół godziny. Czekaj na mnie, dobrze? Liczę na ciebie; jesteś mi potrzebny. Rozłączył się i wrzucił do aparatu następną monetę. Wykręcił numer hotelu; nie było chwili do stracenia. - Jest tutaj? - zdziwiła się stara kobieta, kiedy powiedział jej, z czym dzwoni. - Tak, gdzieś w pobliżu. To by tłumaczyło telefony i to, skąd wiedział, że ktoś jest w apartamencie. Może słucha przez ścianę, może wygląda przez drzwi, kiedy ktoś idzie korytarzem. Wciąż jesteś w przebraniu? - Tak. Nie mam siły, żeby zrzucić je z siebie. - Sprawdź sąsiednie pokoje. - Do diabła, czy wiesz, czego ode mnie żądasz?! A co, jeśli on... - Wiem, ile ci płacę; jeśli zrobisz jak mówię, zapłacę jeszcze więcej. Sprawdź pokoje! Nie ma chwili do stracenia! Zadzwonię za pięć minut. - Po czym go poznani? - Nie wpuści cię do środka. Bray siedział bez koszuli pomiędzy drzwiami a otwartym oknem; chłodny powiew sprawiał, że drżał na całym ciele. Temperatura w pokoju spadła do dziesięciu stopni i tylko dzięki temu udawało mu się nie zasnąć. Zmęczonemu człowiekowi łatwiej zachować czujność, kiedy siedzi w zimnie niż w cieple. Rozległ się cichy, tępy odgłos odsuwanej zasuwy, po czym trzask naciskanej klamki. Ktoś otwierał drzwi na korytarz. Scofield wstał z fotela, podszedł do okna i je zamknął, następnie zbliżył się do wizjera; było to jego okno na wąski wycinek świata, w którym role myśliwego i zwierzyny miały się wkrótce odwrócić. Oby stało się to jak najprędzej, pomyślał Scofield, świadom, że może mu nie starczyć sił, żeby jeszcze długo czuwać. Z drzwi po drugiej stronie wyłoniła się sympatycznie wyglądająca, podstarzała pokojówka; przez ramię znów miała przerzucone ręczniki i pościel. Sądząc po wyrazie jej twarzy, była skołowana, lecz zdecydowana wykonać polecenie, jakie otrzymała. Z jej punktu widzenia wyglądało to niewątpliwie następująco: jakiś cudzoziemiec zaoferował jej zawrotną sumę pieniędzy za to, żeby siedziała w apartamencie i odbierała bardzo dziwaczne telefony. Inna kobieta musiała czuwać całą noc, żeby dzwonić do apartamentu. Bray miał wobec niej wielki dług wdzięczności; kiedyś jej podziękuje. Ale teraz skupił całą uwagę na ptaku Taleniekowa. Ptak odlatywał; nie mógł dłużej wytrzymać w kurniku. Pokojówka porzucała swoje stanowisko. Przybycie Taleniekowa było już tylko kwestią minut. Myśliwy musiał się zjawić, osobiście sprawdzić zastawioną przez siebie pułapkę. Zanim się zorientuje, sam wpadnie w sidła. Scofield podszedł do otwartej walizki leżącej na półce i wydobył czystą, wykrochmaloną koszulę. Sztywna, wykrochmalona koszula lekko uwierała i była jak chłodny pokój - sprawiała, że człowiek pozostawał czujny. Włożył ją i z szafki przy łóżku wziął swój pistolet, browning magnum model 4, zaopatrzony w tłumik wykonany specjalnie na zamó- wienie. Nagle usłyszał niespodziewany dźwięk i okręcił się na pięcie. Ktoś cicho, jakby niepewnie, stukał do jego drzwi. Dlaczego? Przecież zapłacił za to, żeby go nie niepokojono. Recepcja uprzedziła wszystkich pracowników, którzy mogli mieć jakikolwiek powód, żeby zaglądać do jego pokoju, że gość w 213 życzy sobie, aby bezwzględnie respektowano treść tabliczki wywieszonej na drzwiach: PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ. A jednak ktoś łamał to polecenie, działał wbrew życzeniom gościa, który dał kilkaset dolarów napiwku, żeby zapewnić sobie spokój. Albo był to ktoś głuchy, w dodatku analfabeta, albo... Za drzwiami stała pokojówka. Ptak Taleniekowa jeszcze nie odfrunął. Scofield patrzył na nią przez niewielką, okrągłą soczewkę, która powiększała zniszczone wiekiem rysy twarzy odległej zaledwie o kilkanaście centymetrów od jego własnej. Zmęczone oczy, otoczone zmarszczkami i podpuchnięte z wyczerpania, spojrzały w lewo, w prawo, potem w dół. Kobieta musiała dostrzec tabliczkę z napisem PROSZĘ NIE PRZESZKADZAĆ, lecz sprawiała wrażenie, jakby jej nie widziała. Dziwna ślepota; w dodatku w jej twarzy było coś takiego... ale nie miał czasu dłużej się jej przyglądać. W sytuacji, jaka się wytworzyła, musiał jak najprędzej rozpocząć negocjacje. Wsunął pistolet pod koszulę; sztywność materiału sprawiła, że wybrzuszenie było prawie niewidoczne. - Kto tam? - zapytał. - Pokojówka, proszę pana - odpowiedział prostacki, gardłowy głos. - Przyszłam zmienić pościel i ręczniki. Kazano mi w recepcji. Słaba wymówka, ale czy po takim przypadkowym ptaku można było spodziewać się lepszej? - Proszę wejść - powiedział Scofield, otwierając zasuwę. - Dwieście jedenaście nie odpowiada - oznajmiła telefonistka; była zła, bo ten sam człowiek dzwonił zaledwie przed chwilą. - Proszę spróbować jeszcze raz - powiedział Taleniekow, nie odrywając oczu od wejścia do kawiarni po drugiej stronie ulicy. -Może moja znajoma wyszła z pokoju, ale na pewno zaraz wróci. Wiem o tym. Niech pani spróbuje, zaczekam na linii. - Jak pan sobie życzy - burknęła telefonistka. Szaleństwo! Minęło dziewięć minut, odkąd stara kobieta zaczęła sprawdzać pokoje; dziewięć minut, choć na korytarz wychodziło tylko pięcioro drzwi, wliczając w to drzwi apartamentu 211! Nawet jeśli wszystkie pokoje były zajęte i musiała rozmawiać kolejno ze wszystkimi gośćmi, nic powinno zająć to tyle czasu. Ostatnia, czwarta rozmowa, powinna być krótka. Proszę odejść. Nie życzę sobie, żeby mi przeszkadzano. Chyba że... W słońcu błysnęła zapałka; płomyk odbił się wyraźne w ciemnej kawiarni. Wasilij zamrugał oczami i wytężył wzrok; przy którymś z niewidocznych stolików w środku ktoś odpowiedział tym samym znakiem, również zapalając zapałkę i szybko ją gasząc. Przybył Amsterdam; pluton egzekucyjny był w komplecie. Taleniekow przyjrzał się uważnie postaci zbliżającej się do drzwi kawiarni. Był to wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu, z szyją obwiązaną szarym, jedwabnym szalikiem. Na głowie miał szary kapelusz, nisko nasunięty na czoło i zasłaniający twarz. Telefon dzwonił coraz bardziej natarczywie. Taleniekow słyszał długie, ostre brzęczenie; rozzłoszczona telefonistka prawie nie odrywała palca od przycisku. Ale stara kobieta nie podnosiła słuchawki. Wasilij wreszcie pojął, że musiało się stać najgorsze: Beowulf Agate pojmał przynętę. Jeśli tak, to Amerykanin był w większym niebez- pieczeństwie niż sobie wyobrażał. Z jednej strony trzech zbirów, którzy przylecieli z Europy specjalnie po to, żeby go wykończyć, a z drugiej niegroźnie wyglądająca staruszka, która zabije go, jeśli tylko poczuje się w sytuacji bez wyjścia. Amerykanin nie zdąży się zorientować, skąd padł strzał; nawet nie zauważy jak kobieta wyciągnie broń. - Przepraszam pana! - oznajmiła gniewnie telefonistka. - W dwieście jedenaście nikt nie odbiera. Proszę zadzwonić później. - Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Centrala hotelowa! Telefonistka! Przyszedł mu do głowy szalony pomysł; nie zdecydowałby się na niego, gdyby miał inne wyjście, gdyż ryzyko było zbyt duże. Ale nie miał wyboru; jeśli nawet istniało lepsze posunięcie, był zbyt znużony, żeby je wymyśleć. Musiał działać; zdał się na instynkt, wiedząc, że nigdy go dotąd nie zawiódł. Wyjął z kieszeni pięć studolarowych banknotów, a następnie wydobył z portfela dokument, który napisał przed pięcioma dniami w Moskwie na maszynie z łacińską czcionką. Dokument ten, sporządzony na papierze firmowym spółki maklerskiej z Berna w Szwajcarii, stwierdzał, że jego posiadacz jest jej współwłaścicielem. Taleniekow przygotował go sobie na wszelki wypadek; mógł się przydać... Wasilij opuścił budkę telefoniczną i włączył się w tłum pieszych; kiedy znalazł się dokładnie naprzeciwko hotelu, odczekał, aż w sznurze pojazdów sunących Nebraska Avenue pojawi się luka, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy. Dwie minuty później usłużny kierownik recepcji zaprowadził monsieur Blancharda do telefonistki obsługującej centralę hotelową. Po czym - pod wrażeniem nie tylko dokumentu, który monsieur Blanchard mu pokazał, ale także dwóch studolarowych banknotów, które szwajcarski finansista wetknął mu do ręki, nalegając, by przyjął to skromne zadośćuczynienie za swoją fatygę - wezwał drugą telefonistkę, żeby zastąpiła pierwszą, aby ta mogła spokojnie porozmawiać ze szczodrym Szwajcarem. - Proszę mi wybaczyć, że przez telefon byłem tak nieuprzejmy, ale to wynik nerwów - powiedział Taleniekow, wsuwając zmieszanej kobiecie do ręki trzy studolarowe banknoty. - Międzynarodowe finanse każdemu mogą zszargać nerwy; te ciągłe wojny, podchody... Bezkrwawe, oczywiście, ale musimy dbać o to, żeby pozbawieni skrupułów ludzie nie mogli wykorzystywać uczciwych maklerskich firm i innych legalnych instytucji. Moja spółka ma właśnie kłopot tego rodzaju. Ktoś, kto zatrzymał się w tym hotelu... Kilka chwil później Wasilij studiował wyciąg rozmów telefonicznych odbytych przez gości; wszystkie zarejestrował komputer, podając także należność, jaką musieli uiścić. Rosjanin skupił się na rozmowach prowadzonych z drugiego piętra. W zachodnim skrzydle mieściły się apartamenty 211 i 212, a naprzeciw nich trzy pokoje dwuosobowe; we wschodnim skrzydle znajdowały się cztery jedynki. Najbardziej interesowały Rosjanina rozmowy odbyte przez gości zajmujących pokoje w tym samym skrzydle, w którym była meta. Zdawał sobie sprawę, że nazwiska nic mu nie powiedzą; przy telefonach miejscowych nie były podane numery, pod jakie dzwoniono; jedynie rozmowy zamiejscowe mogły mu dostarczyć jakichś informacji. Beowulf Agate musiał ustalić dla siebie alibi; nie w Waszyngtonie, bo tu zabił człowieka. Taleniekow wiedział, że hotel na Nebraska Avenue należy do drogich. Uzmysłowił mu to jeszcze silniej fakt, że zatrzymujące się tu osoby najwyraźniej nie liczyły się z kosztami rozmów; dzwoniły równie swobodnie do Londynu, jak do pobliskiej restauracji, żeby zarezerwować stolik. Rosjanin przesuwał wzrok po długim wydruku, koncentrując się zwłaszcza na numerach kierunkowych. 212 - ...Londyn, Wlk. Bryt: $26,50 214 - ...Des Moignes, Ia.: $4,75 214 - ...Cedar Rapids, Ia.: $6,20 213 - ...Minneapolis, Minn.: $7,10 215 - ...Nowy, Orlean, La.: $11,75 214 - ...Denver, Ko.: $6,75 213 - ...Easton, Md.: $8,05 215 - ...Athens, Ga.: $3,15 212 - ...Monachium, RFN: $41,10 213 - ...Easton, Md.: $4,30 212 - ...Sztokholm, Szw.: $38,25 Czy był tu jakiś klucz? Z apartamentu 212 dzwoniono często do Europy, ale to byłoby zbyt oczywiste. Scofield nie ryzykowałby w tak bezmyślny sposób. Z pokoju 214 dzwoniono do środkowo-zachodnich Stanów; z pokoju 215 do południowych. Taleniekowowi coś zaczynało świtać, ale jeszcze nie wiedział co. Jakaś struna w jego pamięci drgnęła... Jeszcze raz spojrzał na wydruk i nagle sobie przypomniał. Chodziło o pokój, którego rozmowy nie układały się w żaden schemat. Pokój 213. Dwa telefony do Easton w stanie Maryland i jeden do Minneapolis w stanie Minnesota. Wasilij ujrzał przed oczami notatkę figurującą w aktach KGB, zupełnie jakby trzymał jaw ręce. Brandon Scofield miał siostrę, która mieszkała w Minneapolis w Minnesocie! Taleniekow zapamiętał oba numery na wypadek, gdyby chciał pod nie zadzwonić, choć wątpił, czy starczy mu czasu, żeby gdziekolwiek dzwonić, cokolwiek sprawdzać. - Nie wiem, co powiedzieć. - Zwrócił się do telefonistki. - Bardzo poszła mi pani na rękę, ale chyba nie widzę tu nic, co mogłoby mnie interesować. Telefonistka chętnie uczestniczyła w tym drobnym spisku, ucieszona, że może pomóc ważnemu Szwajcarowi. - Nie wiem, czy zauważył pan, monsieur Blanchard, że z apartamentu dwieście dwanaście kilkakrotnie dzwoniono do Europy. - Tak, zauważyłem. Niestety, żadne z wymienionych tu miast nie ma nic wspólnego z problemem, o którym mówiłem. Ale zwróciłem uwagę, że z pokoju dwieście trzynaście dzwoniono do Easton w Maryland i do Minneapolis. To zapewne czysty przypadek, ale mam przyjaciół w obu tych miastach... - Zawiesił glos, zachęcając kobietę do podjęcia wątku. - Mówiąc między nami, monsieur Blanchard, odniosłam wrażenie, że gość zajmujący pokój dwieście trzynaście jest trochę dziwny, że tak powiem. - Tak? Telefonistka zaczęła wyjaśniać. Kierownik recepcji wydał polecenie, żeby pod żadnym pozorem nie zakłócano spokoju gościowi w 213, bo sobie tego nie życzy. Posiłki należało mu zostawiać na wózku w hallu, a pokojówka miała przychodzić sprzątać tylko wtedy, jeśli sam o nią poprosi. Zdaje się jednak, że ani razu o to nie prosił, choć zajmował pokój już trzy dni. Jak można żyć w brudzie? - Oczywiście, trafiają do nas różni dziwacy. Faceci, którzy wynajmują pokój, żeby pić przez kilka dni, odpocząć od żony albo spotykać się z innymi kobietami. Ale żeby przez trzy dni mieszkać w niesprzątanym pokoju, jak w chlewie, za przeproszeniem, trzeba być chorym! - Tak, to bardzo niehigieniczne - przyznał Taleniekow. - Takie rzeczy zdarzają się coraz częściej - powiedziała konfidencjonalnym tonem telefonistka. - Zwłaszcza wśród ludzi pracujących dla rządu; wie pan, tyle obowiązków, takie napięcie! Ale kiedy pomyślę, na co idą nasze podatki... oczywiście nie pańskie, monsieur... - Ten człowiek pracuje dla rządu? - przerwał jej Taleniekow. - No, tak się domyślamy. Kierownik nocnej zmiany miał nikomu nic nie mówić, ale wie pan, jak to jest, wszyscy pracujemy tu od lat.. - I macie do siebie zaufanie, to oczywiste. A co się stało? - Wczoraj wieczorem... Nie, to było dziś rano, około piątej, zjawił się ktoś i pokazał kierownikowi zdjęcie. - Zdjęcie mężczyzny z pokoju dwieście trzynaście? Telefonistka rozejrzała się szybko na boki; drzwi biura były otwarte, ale w pobliżu nikt się nie kręcił. - Tak. Podobno jest poważnie chory. Alkoholik albo wariat. Kazano nam trzymać język za zębami, żeby go nie spłoszyć. Później mają przysłać do niego lekarza. - Dzisiaj? Ten człowiek, który rozmawiał z kierownikiem, pracuje dla rządu, tak? Pokazał legitymację? Stąd się domyślacie, że gość w dwieście trzynaście to też... - Jeśli pracuje się w Waszyngtonie tyle lat co ja, monsieur Blanchard, nie trzeba oglądać legitymacji. To, że ktoś jest ze sfer rządowych, można wyczytać z twarzy. - Tak, pewnie ma pani rację. No cóż, bardzo dziękuję. Ogromnie mi pani pomogła. Wasilij wyszedł szybko z biura i znalazł się w hallu. Jego podejrzenia potwierdziły się. Wiedział, gdzie ukrył się Beowulf Agate. Ale inni również wiedzieli. Pluton egzekucyjny zebrał się zaledwie kilkaset metrów dalej i w każdej chwili gotów był zająć się skazańcem. Gdyby Wasilij włamał się do pokoju Amerykanina, żeby go ostrzec, Scofield pewnie zacząłby strzelać; albo jeden, albo obaj mogliby zginąć. Gdyby zadzwonił, Scofield zareagowałby niedowierzaniem; dlaczego miałby ufać znienawidzonemu wrogowi, gdy ten ostrzegał go przed innymi wrogami, na których obecność nic nie wskazywało? Wasilij musiał wymyślić jakiś inny sposób i to szybko. Gdyby tylko mógł wysłać do Scofielda kogoś, kto dostarczyłby mu dowodów na to, że Rosjanin nie kłamie. Dowodów, które Beowulf Agate by zaakceptował... Nie było na to czasu. Do hotelu wszedł mężczyzna w czarnym płaszczu. 9. W chwili, kiedy pokojówka weszła do środka, Scofield zorientował się, co takiego zaintrygowało go w jej twarzy. Oczy. Kryła się w nich inteligencja - inteligencja, jakiej nie spodziewał się widzieć w oczach pokojówki, która spędza noce na sprzątaniu po kapryśnych gościach hotelowych. Dojrzał również strach, a może tylko ciekawość, i zrozumiał, że bynajmniej nie ma do czynienia z prostą, prymitywną babiną. Może aktorka? - Przepraszam, że przeszkadzam. - Jakby nie zauważając jego nie ogolonej twarz i dojmującego zimna panującego w pokoju, ruszyła w stronę drzwi do łazienki. - Zajmie mi to tylko chwilkę. Aktorka. Prostacki akcent był sztuczny, udawany; nie była ani irlandzką, ani szkocką chłopką. Poza tym poruszała się lekkim krokiem i nie miała żylaków, jakie miewają kobiety, które całe życie noszą pościel i ścielą łóżka. Zdradzały ją również dłonie, białe i miękkie, nie zniszczone przez środki czyszczące. Brayowi zrobiło się żal staruszki; poczuł pogardę dla Taleniekowa, że nie potrafił znaleźć kogoś bardziej odpowiedniego. Nawet zwykła pokojówka byłaby lepsza - i pewniej mniej by się bała. - Zmieniłam panu ręczniki - powiedziała kobieta, wychodząc z łazienki i kierując się do drzwi. - I już sobie idę. Przepraszam za kłopot. Scofield powstrzymał ją drobnym gestem, tak drobnym, że prawdziwa pokojówka zmieniająca ręczniki by go nie zauważyła. - Tak? - spytała kobieta, patrząc czujnie na Scofielda. - Czy może mi pani zdradzić, z jakiej części Irlandii pani pochodzi? Nie umiem umiejscowić pani akcentu. Czyżby z County Wicklow? - Tak, proszę pana. - A więc z południa? - Tak, proszę pana. Dziękuję panu - powiedziała szybko, kładąc lewą dłoń na klamce. - Czy może mi pani zostawić jeszcze jeden czysty ręcznik? Proszę położyć na łóżku. - Co? - Kobieta odwróciła się ze zdziwionym wyrazem twarzy. - Oczywiście, proszę pana. Kiedy ruszyła w stronę łóżka, Bray podszedł do drzwi i przesunął zasuwę, mówiąc łagodnym tonem, żeby nie płoszyć i tak już wystraszonego ptaka: - Chciałbym chwilę z panią porozmawiać. Wie pani, zauważyłem panią wcześniej, a dokładniej o czwartej rano... Szelest materiału, nagły syk powietrza. Znajomy dźwięk... W pokoju, za jego plecami! Odwrócił się pospiesznie, ale nie zdążył. Usłyszał stłumione pyknięcie i natychmiast poczuł na szyi ostre pieczenie. Krew trysnęła mu na lewe ramię. Rzucił się w prawo; druga kula trafiła w ścianę tuż nad nim. Zamachnął się i walnął ręką w lampę na stoliku, posyłając ją w stronę pokojówki, która stała na środku pokoju, zaledwie dwa metry od niego, niewiarygodnie wprost przeistoczona. Zamiast ręczników, które upuściła na ziemię, stara kobieta trzymała w ręce rewolwer. Zmieszanie i niepewność prysły z jej twarzy; Bray miał przed sobą spokojne, opanowane oblicze wytrawnej morderczyni. Powinien był się domyślić! Runął na podłogę i złapał za nogę stolik; przekręcił się w prawo, w lewo, następnie poderwał się, zasłaniając się stolikiem i posługując się nim jak niedużym taranem. Rozległy się jeszcze dwa wystrzały; z blatu, kilka centymetrów nad głową Braya, posypały się drzazgi. Wreszcie doskoczył do kobiety i przygwoździł ją stolikiem do ściany z taką siłą, że z sykiem wypuściła z płuc powietrze; z jej wykrzywionych ust pociekła ślina. - Ty chuju! Stukot rewolweru, który wypadł z ręki, niemal zagłuszył jej wrzask. Scofield cisnął stolikiem w nogi kobiety i schylił się po broń. Trzymając rewolwer, wyprostował się i chwycił skuloną postać za włosy, odciągając ją od ściany. Ruda peruka oraz wygnieciony czepek pokojówki zostały mu w ręce; zachwiał się, tracąc na moment równowagę. Korzystając z okazji, siwa morderczyni błyskawicznie wyciągnęła nóż - sztylet z cienkim ostrzem. Bray widział już takie sztylety - były równie groźne jak broń palna, gdyż ostrza miały powleczone sukcynilocholiną. Paraliż następował prawie natychmiast, śmierć kilka sekund później. Wystarczyła powierzchowna rana, czy choćby draśnięcie. Pokojówka ruszyła do ataku, dźgając nożem prosto przed siebie; taki właśnie cios najtrudniej było odparować; używali go tylko najbardziej doświadczeni zawodowcy. Bray odskoczył do tyłu i z całej siły spuścił rewolwer na przedramię kobiety. Syknęła z bólu i cofnęła rękę, lecz nie zamierzała zaprzestać ataku. - Stój! - zawołał Bray, mierząc z rewolweru w jej głowę. - Oddałaś cztery strzały, są jeszcze dwa naboje! Rzuć nóż, bo cię zabiję! Stara kobieta zatrzymała się i opuściła dłoń ze sztyletem. Stała bez ruchu, bez słowa, dysząc ciężko i wpatrując się w Braya z dziwnym niedowierzaniem. Przemknęło mu przez myśl, że po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji; nikomu dotąd nie udało się jej pokonać. Ptak Taleniekowa był krwiożerczym sokołem w przebraniu niepozornej, szarej gołębicy. Barwy ochronne stanowiły gwarancję sukcesu; dotychczas jej nie zawiodły. - Skąd jesteś? Z KGB? - Bray podniósł z łóżka świeży ręcznik i przyłożył go do rany na szyi. - Co? - spytała szeptem kobieta, kierując na niego rozbiegane oczy. - Pracujesz dla Taleniekowa. Gdzie on jest? - Płaci mi człowiek posługujący się wieloma nazwiskami - odparła. W zwisającej wzdłuż ciała ręce wciąż tkwił zatruty nóż, ale w twarzy kobiety nie było już furii, jedynie znużenie i strach. - Nie wiem, kim jest. Nie wiem, gdzie jest. - Ale on wiedział, gdzie cię znaleźć. Świetnie sobie radzisz z bronią. Gdzie się tego nauczyłaś? Kiedy? - Kiedy? - powtórzyła bezdźwięcznie. - Kiedy ty byłeś jeszcze w pieluchach. Gdzie? W Belsen, w Dachau... potem w innych obozach i na różnych frontach. Wszystkie się nauczyłyśmy. - Chryste - szepnął Bray. Wszystkie się nauczyłyśmy. Były ich setki. Dziewczyny zabrane z obozów koncentracyjnych i wysłane do koszar, na lotniska, żołnierzom walczącym na frontach... Musiały uprawiać prostytucję, jeśli chciały przeżyć. A potem, odrzucone przez swoich, nie chciane, pomiatane, wegetowały jak sępy wśród ruin Europy. Taleniekow wiedział, z jakich ptaków najlepiej skompletować swoje stado. - Dlaczego pracujesz dla niego? Nie różni się od tych, którzy wysłali cię do obozu. - Nie mam wyboru. Groził, że mnie zabije. A teraz zabijesz mnie ty. - Chwilę temu niewiele brakowało. Prawie mnie do tego zmusiłaś. Teraz wszystko zależy od ciebie. Pomogę ci, jeśli odpowiesz mi na parę pytań. Jak się z nim kontaktujesz? - Dzwoni. Dzwoni do apartamentu naprzeciwko. - Często? - Co dziesięć, piętnaście minut. Niedługo znów zadzwoni. - Idziemy - zdecydował Bray, po czym dodał przezornie: - Przesuń się w prawo i połóż sztylet na łóżku. - Wtedy mnie zabijesz - szepnęła stara kobieta. - Gdybym chciał cię zabić, już bym to zrobił - odparł Bray. Była mu potrzebna; musiał zdobyć jej zaufanie. - Po co miałbym zwlekać? Chodźmy do telefonu; nie wiem, ile ci obiecał, ale zapłacę dwa razy tyle. - Oj, chyba nie dam rady. Boli mnie noga. - Pomogę ci. - Bray odjął od szyi ręcznik i uczynił krok w stronę kobiety, wyciągając do niej dłoń. -Weź mnie pod ramię. Stara kobieta wysunęła przed siebie lewą nogę, wzdrygając się z bólu. Nagle skoczyła na Scofielda jak rozwścieczona lwica; jej twarz znów była wykrzywiona, oczy szalone. Zatrute ostrze sunęło prosto w stronę brzucha mężczyzny. Taleniekow wszedł do windy za przybyszem z Amsterdamu. W środku była już jakaś para; młodzi, bogaci, rozpieszczeni, elegancko ubrani Amerykanie, kochankowie lub nowożeńcy, myślący tylko o sobie i swoich potrzebach. Sporo wypili, bo unosiła się wokół nich stęchła woń wina. Holender w czarnym płaszczu zdjął szary kapelusz. Wasilij odwrócił nieco twarz i stanął tuż obok niego, plecami do ściany windy. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna roześmiała się cicho; jej towarzysz nacisnął guzik piątego piętra. Amsterdam przysunął się i nacisnął dwójkę. Cofając się, zerknął w bok i jego spojrzenie trafiło na Taleniekowa. Rozpoznał Rosjanina i zaskoczony dosłownie skamieniał. Fakt, że go rozpoznał, choć nigdy go nie widział na oczy, a także szok, który odmalował się na jego twarzy, uzmysłowiły Taleniekowowi, że on też miał zginąć w pułapce, jaką zastawiali. Głównym zadaniem grupy morderców było zlikwidowanie Beowulfa Agate, lecz gdyby agent KGB, niejaki Taleniekow, pojawił się w pobliżu, jego również należało sprzątnąć. Amsterdam podniósł kapelusz do piersi i wsunął prawą rękę do kieszeni. Wasilij odwrócił się, przycisnął mężczyznę do ściany windy i wepchnął lewą dłoń do jego kieszeni; wyczuł nadgarstek, a niżej pistolet - Holender zdołał już zacisnąć palce na kolbie. Wasilij chwycił go za kciuk i pociągnął z całej siły; kość wyskoczyła ze stawu i mężczyzna ze skowytem osunął się na klęczki. Dziewczyna krzyknęła. - Nic wam nie grozi - powiedział głośno Taleniekow, zwracając się do pary Amerykanów. - Powtarzam: nic wam nie grozi, jeśli zastosujecie się do moich poleceń. Macie nie wzywać pomocy i zaprowadzić nas do swojego pokoju. Holender szarpnął się nagle w prawo; Wasilij rąbnął go kolanem w twarz i przycisnął mu głowę do ściany. Wydobył z kieszeni swoją broń i podniósł do góry, lufą w stronę sufitu. - Nie zastrzelę was. Jeśli zrobicie co każę, nie stanie się wam żadna krzywda. Ta awantura was nie dotyczy. Musicie tylko wykonać moje polecenia. - Jezu! Jezu Chryste! - Wargi młodego Amerykanina drżały. - Wyjmij klucz - polecił niemal przyjaznym tonem Taleniekow. - Kiedy drzwi się otworzą, wyjdź spokojnie i skieruj się do waszego pokoju. Nic wam nie grozi. Ale jeśli zaczniecie krzyczeć albo wzywać pomocy, będę musiał strzelać. Nie zabiję was; przestrzelę wam tylko kręgosłupy. Do końca życia będziecie sparaliżowani. - O Boże, błagam! - Młodemu mężczyźnie zaczęła dygotać broda, szyja, ramiona. - Zrobimy, co pan mówi! - Przynajmniej dziewczyna nie straciła głowy; sięgnęła do kieszeni towarzysza i wyjęła klucz. - Wstawaj! - powiedział Wasilij do Holendra; wsunął rękę do kieszeni jego płaszcza i zabrał mu pistolet. Drzwi windy rozsunęły się. Para Amerykanów wyszła niepewnym krokiem, minęła starszego jegomościa czytającego gazetę i skręciła w korytarz wiodący na prawo. Taleniekow, trzymając grazburię tak, aby nie była widoczna, chwycił Holendra za płaszcz. - Jedno słowo - szepnął - i już nigdy nie wydasz żadnego dźwięku. Rozwalę cię, nawet nie zdążysz krzyknąć. W dwupokojowym apartamencie zajmowanym przez młodych Amerykanów Wasilij pchnął Holendra na fotel, wycelował w niego broń, po czym zwrócił się do wystraszonej pary: - Wchodźcie do szafy! Szybko! Po gładkiej, zadbanej twarzy mężczyzny spływały łzy; dziewczyna siłą wepchnęła go do ciasnej komórki. Taleniekow zamknął za nimi drzwi, przysunął krzesło i kopnął je kilka razy, żeby dobrze wklinowało się między podłogę a klamkę. - Masz dokładnie pięć sekund na odpowiedź - rzekł do Holendra, trzymając pistolet nieco ukosem do jego twarzy. - Co planujecie? - Nie wiem o czym mówisz - oświadczył spokojnie płatny morderca. - Może jednak sobie przypomnisz? - Taleniekow rąbnął go na odlew lufą pistoletu. Holender zalał się krwią. Podniósł ręce do twarzy; Taleniekow pochylił się szybko i walnął go bronią po obu nadgarstkach. - Nie dotykaj gęby! - krzyknął. - To dopiero początek! Łykaj własną krew! Za chwilę roztrzaskam ci wargi. Następnie zęby, brodę, kości policzkowe! Potem zmiażdżę ci oczy. Widziałeś, jak to się robi? Twarz jest czuła na ból, ale miażdżenia oczu nikt nie wytrzymuje. Zadał kolejny cios, tym razem biorąc zamach od dołu, i uderzając Holendra lufą w nozdrza. - Nie! Nie! Ja tylko wykonuję rozkazy! - Chyba już kiedyś słyszałem te słowa? Taleniekow ponownie uniósł pistolet; Holender zasłonił twarz, ale szybkie ciosy zmusiły go do opuszczenia rąk. - Co to za rozkazy? Jest was trzech! Pięć sekund już minęło; koniec żartów. - Końcem lufy brutalnie stuknął Holendra w czoło, wpierw nad jednym okiem, potem nad drugim. - Nie ma czasu! Nagle dźgnął Holendra pistoletem prosto w krtań. - Przestań! - zabełkotał niewyraźnie morderca, z trudem łapiąc oddech. - Powiem wszystko! Zdradził nas, ujawnia nas za pieniądze! Przeszedł na drugą stronę! - To mnie nie obchodzi. Rozkazy! - Nigdy mnie nie widział. Miałem go wywabić. - Jak? - Powiedzieć mu o tobie. Że jesteś w drodze. Udać, że chcę go ostrzec. - Nie nabrałbyś go. Zabiłby cię. To zbyt naiwny numer. Skąd wiesz, w którym jest pokoju? - Mamy zdjęcia. - Jego, tak? Nie moje? - Was obu. Ale w hotelu pokazywałem tylko jego zdjęcie. Kierownik nocnej zmiany dokonał identyfikacji. - Kto je wam dał? - Przyjaciele z Pragi, którzy działają w Waszyngtonie i mają jakieś powiązania z Rosjanami. Dawni przyjaciele Beowulfa Agate, którzy wiedzą, co zrobił. Taleniekow wbił wzrok w Holendra. Uznał, że facet mówi prawdę, tym bardziej, że część tego, co przed chwilą usłyszał, pokrywała się z faktami, które sam znał. Scofield byłby na pewno podejrzliwy, ale nie zlekceważyłby ostrzeżenia mordercy; nie mógłby sobie na to pozwolić. Przypuszczalnie wziąłby go jako zakładnika, a potem zaczaił się na Rosjanina. Czekałby gdzieś w ukryciu i obserwował, co się dzieje. Wasilij przyłożył grazburię do prawego oka Holendra. - Marsylia i Praga. Gdzie są? Gdzie mają czatować? - Oprócz windami dla gości z budynku można się wydostać jeszcze schodami i windą służbową. Jeden będzie w niej, drugi na schodach. - Który gdzie? - Praga na schodach, Marsylia w windzie. - Jaki ustaliliście plan? Tylko dokładnie! - Plan miał być modyfikowany zależnie od sytuacji. Ja miałem podejść do drzwi dziesięć po dwunastej. Taleniekow zerknął na pseudoantyczny zegar stojący na hotelowym biurku. Wskazywał jedenaście po dwunastej. - Więc tamci dwaj są już na miejscach? - spytał. - Nie wiem. Nie widzę zegarka, krew zalała mi oczy! - Przebieg akcji? Tylko nie próbuj kłamać! Bo zabiję cię tak wolno, że będziesz żałował, że się w ogóle urodziłeś. Mów! - Czekamy do za dwadzieścia pięć pierwsza. Jeśli do tej pory Beowulf nie pojawi się ani na schodach, ani przy windzie, szturmujemy pokój. Prawdę mówiąc, nie mam zaufania do Pragi. Pewnie będzie chciał, żebyśmy poszli z Marsylią przodem i ściągnęli na siebie ogień. Gotów nas poświęcić, żeby osiągnąć cel. To wariat! - Lepiej znasz się na ludziach niż na robocie - oznajmił Wasilij, prostując się. - Powiedziałem ci wszystko! Nie wal mnie po twarzy! I pozwól mi wytrzeć oczy. Nic nie widzę! - Wycieraj. Chcę, żebyś dobrze widział. Wstawaj! Holender podniósł się z fotela i zaczął wycierać twarz z cieknących po niej strużek krwi. Taleniekow, wciąż trzymając grazburię przy szyi mordercy, stał przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w telefon po drugiej stronie pokoju. Za moment miał rozmawiać ze swoim największym wrogiem - usłyszeć głos człowieka, którego nienawidził od dziesięciu lat. Zamierzał uratować mu życie. Scofield uskoczył w bok, lecz groźne ostrze i tak rozdarło mu koszulę; na szczęście trafiło na pistolet, który wsunął pod wykrochmaloną koszulę, zanim wpuścił do pokoju kobietę. Staruszka była szalona! Istna samobójczyni! Nie chciał jej zabić, ale wszystko wskazywało na to, że nie będzie miał wyboru. Wciąż trzymał w ręce jej rewolwer. Oddała cztery strzały, więc sądził, że w środku są jeszcze dwa naboje. Ale ona wiedziała, że tak nie jest! Nacierała na niego, wymachując nożem z boku na bok, usiłując przynajmniej dotknąć go końcem ostrza; gdyby go dosięgła zwykłym nożem, odniósłby tylko niegroźne skaleczenie - ale nóż, którym cięła powietrze, miał zatrute ostrze! Bray wycelował rewolwer w głowę kobiety i nacisnął spust; rozległ się jedynie suchy trzask iglicy. Spodziewał się tego i prawą nogą wyprowadzał już cios; butem trafił kobietę tuż nad piersią; zachwiała się, ale błyskawicznie odzyskała równowagę. Parła naprzód jak oszalała, ściskając kurczowo nóż; wiedziała, że jeśli tylko draśnie nim Scofielda, będzie wolna. Przykucnęła i wysunęła do przodu lewą rękę tak, żeby zasłonić nią ruchy prawej, którą wciąż wywijała zawzięcie. Bray odskoczył do tyłu, rozglądając się za czymś, czym mógłby odparowywać ciosy. Dlaczego wcześniej udała, że się poddaje? Dlaczego przerwała walkę i zaczęła z nim rozmawiać? Nagle zrozumiał. Stare ptaszysko było nie tylko drapieżne jak sokół, ale i mądre jak sowa. Wiedziała, że musi chwilę odpocząć, by odzyskać siły. Dlatego wdała się z nim w rozmowę; próbowała uśpić jego czujność i czekała na moment nieuwagi... wystarczyło przecież jedno dotknięcie zatrutym ostrzem! Ponownie rzuciła się na Scofielda, tym razem celując nisko, w jego uda. Próbował wykopać jej nóż z ręki, ale cofnęła ją w porę i znów się zamachnęła. Ostrze śmignęło zaledwie parę centymetrów od kolana mężczyzny. Jednakże siła ciosu przegięła kobietę w lewo; Scofield wykorzystał to i kopnął ją w ramię. Poleciała do tyłu i upadła na podłogę. Bray chwycił pierwszą rzecz, jaka nawinęła mu się pod rękę - była to akurat lampa z ciężką mosiężną podstawą - i cisnął nią w kobietę, jednocześnie kopiąc ją w rękę, żeby wytrącić jej nóż. Nie zdążyła go upuścić: ręka przegięła się od siły ciosu i koniec noża, przebijając cienki materiał stroju pokojówki, zagłębił się w ciało kobiety tuż nad jej lewą piersią. To, co nastąpiło, było tak potworne, że Bray dużo by dał, aby wymazać ten obraz z pamięci. Oczy kobiety rozszerzyły się i wyszły na wierzch, usta rozciągnęły się w straszliwym, makabrycznym uśmiechu. Tarzała się po podłodze wstrząsana konwulsyjnymi drgawkami, a potem przekręciła się na bok, podciągając pod brodę chude nogi - w tej pozycji, pozycji płodu w łonie matki, zaczęło się jej konanie. Po chwili znów wiła się po podłodze, szarpiąc dywan wygiętymi w szpony palcami; z jej gardła wydobywało się długie, chrapliwe rzężenie, a na wykrzywionych ustach pojawiła się piana; spuchnięty język uniemożliwiał oddychanie. Nagle rozległ się przejmujący charkot i kobieta po raz ostatni wypuściła z pluć powietrze. Przez moment miotała się w drgawkach; w końcu znieruchomiała. Oczy miała szeroko otwarte, wpatrzone w przestrzeń, jej martwe usta były lekko rozchylone. Wszystko razem trwało niespełna sześćdziesiąt sekund. Bray pochylił się i podniósł dłoń trupa. Oderwał od rękojeści noża zaciśnięte na nim kościste palce, po czym podszedł do komody, na której leżały zapałki. Potarł jedną i zbliżył do ostrza. Buchnął płomień tak wysoki i silny, że osmalił Scofieldowi włosy i niemal poparzył twarz. Mężczyzna rzucił nóż na podłogę i przydeptał butem, żeby zgasić ogień. Zadzwonił telefon. - Tu Taleniekow - powiedział Rosjanin. W słuchawce panowała głucha cisza; ten, kto odebrał telefon, nie odezwał się ani słowem. - Uważam, że nie osłabisz swojej pozycji, jeśli potwierdzisz, że mnie słyszysz. Odpowiedź była zwięzła: - Słyszę. - Zignorowałeś mój telegram, moją białą flagę; na twoim miejscu postąpiłbym identycznie. Ale nie masz racji, tak samo jak ja bym jej nie miał! Przysięgłem, że cię zabiję, Beowulf Agate, i pewnego dnia może to uczynię, ale nie teraz i nie w ten sposób! Nie jestem uczniakiem, który przechwala się zwycięstwem przed rozpoczęciem bójki. W naszych fachu nikt rozsądny tak nie robi. Chyba się z tym zgodzisz. - Dostałeś moją wiadomość - odparł monotonny głos. - Zabiłeś mi żonę. Jeśli chcesz mnie wykończyć, czekam. Jestem gotów. - Przestań! Obydwaj zabijaliśmy... Ty zabiłeś mi brata; a wcześniej zginęła niewinna dziewczyna, której jedyną winą było to, że wierzyła w slogany! Nie stanowiła żadnego zagrożenia dla tych zwyrodnialców, którzy ją zgwałcili i zamordowali! - Co? - Nie mam czasu o tym mówić! Słuchaj, są tu tacy, którzy chcą cię zabić, ale ja nie mam z nimi nic wspólnego! Złapałem jednego z tych drani; jest tu obok i... - Nasłałeś na mnie morderczynię - przerwał mu Scofield. - Nie żyje. Nóż wszedł w jej ciało, nie w moje. Wystarczyła bardzo płytka ranka. - Musiałeś ją sprowokować; nie miało być żadnej walki! Ale tracimy czas, a tobie zostały już tylko sekundy. Oddaję słuchawkę facetowi, który przyleciał z Amsterdamu. Ma pokiereszowaną twarz i nie widzi najlepiej, ale wciąż może mówić. - Wasilij przytknął słuchawkę do rozbitych warg Holendra i jednocześnie przycisnął mu broń do karku. - Gadaj! - Wysłano telegramy... - zaczął ranny morderca, krztusząc się ze strachu. - Do Amsterdamu, Marsylii i Pragi. Beowulf Agate przeszedł na drugą stronę. Jeśli pozwoli mu się żyć, wszyscy możemy zginąć. Telegramy były sformułowane tak jak zwykle, że pojawiło się zagrożenie i musimy uważać, ale każdy wiedział, o co chodzi. Że zamiast uważać, lepiej zlikwidować zagrożenie, czyli sprzątnąć Beowulfa na własną rękę... Wie pan dobrze, o czym mówię, Herr Scofield. Sam pan wydawał takie rozkazy i sam pan takie wypełniał. Nie odrywając lufy od szyi Holendra, Taleniekow zabrał mu słuchawkę. - Słyszałeś - powiedział do Scofielda. - Pułapka, którą zastawiłeś na mnie, ma być użyta do zlikwidowania ciebie. Na cichy rozkaz twoich szefów. Milczenie. Beowulf Agate nie odezwał się słowem. Rosjanin zaczął tracić cierpliwość. - Czy ty nic nie rozumiesz? Podzielili się informacjami, tylko w ten sposób twoi mogli znaleźć moją metę! Moskwa podała im adres, rozumiesz? Każda ze stron posługuje się jednym z nas, żeby uzasadnić konieczność zabicia drugiego; w rzeczywistości chcą sprzątnąć nas obu. Moi szefowie działają bardziej otwarcie od twoich. Rozkaz zabicia mnie został wysłany do wszystkich placówek wywiadu i jednostek wojskowych. Departament Stanu działa w bardziej okrężny sposób, wasi bonzowie nie chcą brać odpowiedzialności za tego rodzaju decyzje, niezgodne z konstytucją. Więc po prostu ostrzegają przed tobą ludzi, których mało obchodzą niuanse prawne; im chodzi o życie. Cisza. - Jakich dowodów jeszcze potrzebujesz? - wrzasnął z furią Taleniekow. - Holender miał cię wywabić z pokoju. Nie miałbyś wyboru; próbowałbyś zaczaić się na mnie przy windzie dla służby albo na schodach. Oba miejsca są już obstawione; Marsylia czeka w windzie, Praga na schodach. Gościa z Pragi znasz dobrze, Beowulf. Nieraz go wynajmowałeś, kiedy potrzebny był ci ktoś, kto sprawnie włada bronią i nożem. Teraz on czeka na ciebie. Jeśli nie pojawisz się na korytarzu, to w niespełna kwadrans przeprowadzą szturm na twój pokój. Czego jeszcze chcesz? - Dlaczego mówisz mi to wszystko? - spytał w końcu Scofield. - Przeczytaj jeszcze raz mój telegram! Nie po raz pierwszy posługują się nami. Dzieje się coś niesamowitego; ty i ja jesteśmy nieważni. Zaledwie kilku ludzi o tym wie. W Waszyngtonie i w Moskwie. Ale nic nie mówią; boją się otworzyć usta. Przyznanie się mogłoby mieć katastrofalne skutki. - Przyznanie do czego? - Do wynajmowania skrytobójców. Przez obie strony i przez długie lata. Przez dziesiątki lat! - Co mnie to obchodzi? - Dmitrij Jurijewicz. - Co on ma z tym wspólnego? - Mówią, że go zabiłeś. - Kłamiesz, Taleniekow. Myślałem, że jesteś lepszym łgarzem. Jurijewicz łamał się, liczyliśmy, że przejdzie na naszą stronę. Cywil, który wtedy zginął, był moim człowiekiem, ja nim sterowałem. Całą operację przeprowadziło KGB. Woleli zabić fizyka niż pozwolić, żeby prysnął na Zachód. Powtarzam: jak chcesz mnie wykończyć, czekam. - Mylisz się! Ale o tym później, teraz nie ma czasu na dyskusję! Chcesz dowodów? No to słuchaj! Może słuch masz mniej tępy niż umysł! Rosjanin wsunął szybko grazburię za pasek spodni i uniósł do góry słuchawkę. Lewą ręką chwycił za gardło Holendra, naciskając kciukiem na chrząstki tchawicy. Jego pałce wpiły się jak szpony w szyję mordercy, miażdżąc tkanki i chrząstki w stalowym uścisku. Holender szamotał się gwałtownie, wymachując rękami; daremnie usiłował się wyrwać. Rozległ się krzyk - długi, przeciągły skowyt, który powoli przeszedł w gardłowy charkot; po chwili mężczyzna zwalił się nieprzytomny na podłogę. - Czy myślisz, że nawet najwierniejszy ptak zgodziłby się znieść taki ból dla dobra sprawy? - spytał Taleniekow, przykładając do ust słuchawkę. - A miał wybór? - Jesteś durniem, Scofield! Daj się zabić, jeśli koniecznie chcesz! - Wasilij z desperacją potrząsnął głową; wiedział, że traci nad sobą panowanie i musi się wziąć w garść. - Nie... poczekaj! Nie jestem twoim wrogiem! Nie rozumiesz; postaram się cię przekonać, ale do jasnej cholery, wykaż odrobinę dobrej woli! Nienawidzę ciebie i wszystkiego, co reprezentujesz. Ale teraz tylko my dwaj możemy coś zrobić. Przekonać ludzi, żeby nas wysłuchali, żeby zabrali głos. Może się uda, bo się nas boją, boją tego, co wiemy. I jedni, i drudzy... - Nie wiem, o czym mówisz - przerwał mu Scofield. - Pewnie szykujesz jakiś podstęp, licząc, że KGB zafunduje ci piękną daczę pod Grasnowem, ale nic z tego. Jeśli chcesz mnie wykończyć, czekam. - Dosyć! - krzyknął Taleniekow, spoglądając na zegar na biurku. - Masz jedenaście minut. Wiesz, gdzie znaleźć ostateczny dowód: w windzie dla służby albo na schodach. Chyba że wolisz poznać prawdę dopiero wtedy, gdy wpadną do pokoju, żeby cię rozwalić. Jeśli narobisz hałasu, żeby ściągnąć tłum, pójdziesz im tylko na rękę: Pragę znasz z wyglądu, ale Marsylii nigdy nie widziałeś. Obaj wiemy, że nie możesz wezwać policji ani ryzykować, że wezwie ją kierownik hotelu. Więc idź i przekonaj się, że mówię prawdę! Dowód znajdziesz za pierwszym zakrętem korytarza. Jeśli przeżyjesz, w co wątpię, to jestem na piątym piętrze. Apartament pięćset pięć. Starałem się ci pomóc; nic więcej nie mogę zrobić! Wasilij cisnął słuchawkę na widełki; jego gniew był częściowo udawany, częściowo szczery. Musiał podważyć pewność siebie Amerykanina, sprowokować go do przemyślenia sytuacji. Liczyła się każda sekunda. Powiedział Scofieldowi, że nie może zrobić nic więcej, ale to nie była prawda. Ukląkł i ściągnął czarny płaszcz z nieprzytomnego Holendra. Bray, zamyślony, odłożył słuchawkę. Gdyby był wyspany, gdyby nie stracił tyle energii walcząc z pokojówką, która rzuciła się na niego tak nieoczekiwanie, albo gdyby to, co powiedział Taleniekow, wyraźnie mijało się z prawdą, miałby jaśniejszy obraz całej sprawy. Ale ponieważ był niewyspany i zmęczony wałka, musiał zrobić to, co robił już nieraz w podobnych wypadkach: uwzględnić w swoich działaniach możliwość, że Rosjanin nie we wszystkim kłamał. Bray nie po raz pierwszy stałby się celem ataku dwóch zwalczających się obozów. Człowiek powoli przyzwyczajał się do takich sytuacji, zwłaszcza jeśli miewał kontakty z ludźmi, którzy byli przeciwnikami, lecz niekiedy współpracowali ze sobą ze względu na wspólne interesy. Najbardziej dziwiło go, że dwa ataki miały nastąpić w tym samym czasie. Ale pobudki były zrozumiałe i oczywiste. Więc podsekretarz stanu Daniel Congdon jednak się zdecydował! Ten pozornie maminsynkowaty biurokrata znalazł w sobie dość odwagi, żeby kazać go załatwić. A raczej znalazł Taleniekowa, dowiedział się o jego pragnieniu wykończenia Beowulfa Agate. Czyż mógł istnieć lepszy sposób na to, by złamać przepisy i zlikwidować odstawionego na boczny tor specjalistę, którego uważał za niebezpiecznego? Albo lepszy powód, żeby skontaktować się z Rosjanami, którym pozbycie się obu agentów również było na rękę? Takie jasne. I tak dobrze obmyślane, że ani on, ani Taleniekow nie opracowaliby tego lepiej. Obie strony równocześnie wyrażą zaskoczenie i zaprzeczą, jakoby miały w tym udział, a politycy w Waszyngtonie i Moskwie będą zgodnie ubolewać nad zbędnym aktem przemocy, jakiego dopuścili się dwaj byli agenci, ludzie z innej epoki. Z epoki, kiedy wzajemne wrogości przedkładano nad interesy narodowe. Cholera, niemal słyszał te nadęte frazesy wygłaszane ze świętoszkowatymi minami przez ludzi pokroju Congdona, którzy pod pokrywką szacownych urzędów podejmowali najbrudniejsze decyzje. Najbardziej denerwujące było to, że tak łatwo znaleźliby potwierdzenie dla tych bzdur w faktach; Taleniekow rzeczywiście szukał zemsty. Przysięgłem, że cię zabiję, Beowulf Agate, i pewnego dnia może to uczynię. Ten dzień właśnie nadszedł; słowo „może” było tylko ozdobnikiem. Taleniekow chciał go zabić osobiście; nie chciał, żeby przeszkadzali mu mordercy wynajęci i nasłani przez biurokratów z Waszyngtonu i Moskwy. Na moich oczach wyzioniesz ducha... To były dokładne słowa Taleniekowa sprzed sześciu laty; pragnął zemsty wówczas i nadal jej pragnie. Tak, gotów był uratować swojego wroga przed zabójcami z Marsylii i Pragi, gdyż Boewulf Agate był godzien tego, żeby zginąć z wprawniejszej ręki - jego, Taleniekowa. Każdy najbardziej przebiegły podstęp i najbardziej wymyślny argument był dobry, byleby tylko wziąć wroga na muszkę. Mam już dość tego wszystkiego, pomyślał ze znużeniem Scofield, zdejmując dłoń ze słuchawki. Miał dość napięcia związanego z przewidywaniem ruchów nieprzyjaciela i odpowiadaniem na nie. Prawdę mówiąc, czy to było ważne, kto wygra? Od wyniku ich podchodów nie zależało absolutnie nic. Kogo obchodziło, kto odniesie zwycięstwo w tej potyczce dwóch podstarzałych agentów dybiących na swoje życie? Zamknął oczy i zacisnął powieki; poczuł pod nimi wilgoć. Były to łzy znużenia, łzy totalnego wyczerpania, jakie ogarnęło jego ciało i umysł; ale nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Jeśli nawet wynik potyczki nie obchodził innych, obchodził jego. Jeżeli ma zginąć - a od wielu lat śmierć zawsze czyhała na niego za rogiem - to na pewno nie z ręki morderców z Marsylii, Pragi czy z Moskwy. Był od nich lepszy; i dawniej, i obecnie. Taleniekow powiedział, że ma jeszcze jedenaście minut; od tego czasu minęły dwie. Pułapką był pokój, w którym się znajdował; jeśli właściwie odgadł, kto jest mordercą z Pragi, to atak zostanie przeprowadzony w błyskawicznym tempie, tak żeby zmniejszyć ryzyko. Zanim zaczną strzelać, wrzucą do pokoju granaty z gazem paraliżującym. Zabójca z Pragi lubił posługiwać się tą metodą; po co miał się niepotrzebnie narażać? A zatem należało jak najprędzej opuścić pokój-pułapkę. Wyjście na korytarz, nawet samo otwarcie drzwi, było jednak zbyt niebezpieczne. Zaniepokojeni tym, że Amsterdam nie wywabił ofiary, Praga i Marsylia zapewne porzucą swoje stanowiska i podejdą bliżej. Kiedy po braku odgłosów zorientują się, że korytarz jest pusty, natychmiast wypadną z ukrycia. Nie będą odwlekać rozpoczęcia akcji, mogą ją jednak przyspieszyć. Cisza na korytarzu... Przydaliby się tam ludzie. Kilka osób kręcących się w podnieceniu poplątałoby mordercom szyki. Na ogół tłum działa na korzyść morderców, nie ofiary, zwłaszcza jeśli oni ją znają, a ona ich nie. Z drugiej strony ofiara, która wie dokładnie kiedy i gdzie ma nastąpić atak, może skorzystać z tłumu - wmieszać się między ludzi i zbiec nie zauważona. Ogólne zamieszanie i zmiana wyglądu zwykle umożliwiają ucieczkę. Zmiana nie musi być znaczna; wystarczy, żeby morderca na moment się zawahał. Zawodowcy bowiem mają przykazane, że podczas egzekucji nie może być przypadkowych trupów. Osiem minut. Albo mniej. Pora się przygotować. Musiał wziąć ze sobą wszystko, co niezbędne, bo gdy już zacznie uciekać, nie wiadomo ile to potrwa; nie potrafił tego przewidzieć i nie miał czasu teraz o tym myśleć. Musiał wydostać się z pułapki i zmylić trzech ludzi, którzy chcieli go zabić. Jeden z nich był znacznie bardziej niebezpieczny od pozostałych, gdyż nie stawił się na rozkaz Waszyngtonu czy Moskwy: przyjechał z własnej woli. Bray podszedł szybko do zwłok kobiety leżących na podłodze, zaciągnął je do łazienki i zatrzasnął drzwi. Podniósł lampę z ciężką mosiężną podstawą i walnął nią w klamkę, która odpadła z brzękiem; jeśli ktoś będzie chciał dostać się do łazienki, będzie musiał wyważać drzwi. Ubrania mógł pozostawić na miejscu. Nie było na nich naszywek z pralni czy jakichkolwiek metek, które wskazywałyby jednoznacznie, że należały do Brandona Scofielda; oczywiście, w pokoju było pełno odcisków jego palców, ale wiedział, że zdejmowanie ich i sprawdzanie zajmie trochę czasu. Zanim zjawi się spec od daktyloskopii, on, Scofield, będzie już daleko - o ile uda mu się ujść z życiem z hotelu. Teczkę jednak musiał zabrać; mieściła zestaw akcesoriów niezbędnych w jego fachu. Zamknął ją, przestawił zamek cyfrowy, po czym rzucił ją na łóżko. Włożył marynarkę i wrócił do telefonu. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonistki. - Mówię z dwieście trzynaście - powiedział szeptem; nawet nie musiał się zbytnio starać, żeby jego głos brzmiał słabo. - Nie chcę pani przerazić, ale znam objawy. Miałem wylew. Potrzebuję pomocy... Wypuścił słuchawkę z ręki, pozwalając, by spadła z trzaskiem na blat stołu i zsunęła się na podłogę. 10. Taleniekow włożył czarny płaszcz, po czym sięgnął po szary szalik wciąż zawiązany wokół szyi Holendra. Ściągnął go jednym szarpnięciem i owinął nim własną szyję, a następnie podniósł z podłogi szary kapelusz, który leżał obok krzesła. Był za duży. Wgniótł więc głębiej denko, żeby kapelusz nie wyglądał na nim zbyt dziwacznie i skierował się do drzwi. - Zostańcie w środku i nie próbujcie wzywać pomocy! - powiedział groźnym głosem do zamkniętej w szafie pary Amerykanów. - Będę na korytarzu. Jeśli usłyszę najmniejszy szmer, wrócę natychmiast, a wtedy pożałujecie, że nie siedzieliście cicho! Gdy tylko znalazł się za drzwiami, ruszył pędem w stronę wind; minął je i pobiegł dalej, na sam koniec korytarza, gdzie znajdowały się proste, ciemne drzwi windy przeznaczonej dla służby. Przy ścianie stał stolik na kółkach używany do dostarczania gościom do pokoju posiłków. Taleniekow wyciągnął zza paska grazburię i schował do kieszeni płaszcza, po czym nacisnął lewą ręką przycisk windy. Nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko: winda stała na drugim piętrze. Marsylia był na stanowisku, czekał na Beowulfa Agate. Światełko zgasło; kilka sekund później zapaliła się trójka, potem czwórka. Wasilij odwrócił się tyłem do drzwi. Po chwili rozsunęły się, ale z wewnątrz nie padło ani jedno słowo, ani jeden okrzyk zdziwienia na widok znajomego czarnego płaszcza i szarego kapelusza. Wasilij okręcił się na pięcie, trzymając palec na spuście broni. W windzie nie było nikogo. Rosjanin wszedł do środka i nacisnął dwójkę. - Panie kierowniku! Panie kierowniku! Chodzi o tego stukniętego gościa w dwieście trzynaście! - Glos podnieconej telefonistki zaskrzeczał w leżącej na dywanie słuchawce. - Niech pan tam wyśle chłopaków, może coś poradzą! Ja dzwonię po karetkę. Facet miał wylew czy coś... Glos umilkł; chaos został rozpętany. Scofield stanął przy drzwiach i odsunął zasuwę. Nim minęło czterdzieści sekund, z korytarza dobiegł go tupot i krzyki. Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadł portier, za nim rosły boy. - Dzięki Bogu, że były otwarte! Gdzie... Scofield zatrzasnął drzwi i ukazał się obu mężczyznom. W ręce trzymał pistolet. - Nic wam nie będzie - rzekł spokojnie - jeśli zrobicie, co każę. Zdejmij kurtkę i czapkę - polecił boyowi, po czym zwrócił się do portiera: - A ty połącz się z telefonistką; niech przyjdzie na górę kierownik. Udawaj, że się boisz; powiedz, że gość wygląda podejrza- nie, chyba nie żyje, więc nie chcesz nic dotykać. Starszy mężczyzna wyjąkał coś niepewnie, z wzrokiem utkwionym w pistolet, po czym rzucił się do telefonu. Był tak przerażony, że bardzo przekonująco - niemal słowo w słowo - przekazał to, co polecił mu Scofield. Wpatrując się z lękiem w agenta, niemal krzy- czał do słuchawki: - Na miłość boską, pospiesz się! Niech przyślą tu kogoś natychmiast! Scofield tymczasem wziął od boya jego wiśniową kurtkę ze złotym szamerunkiem. Przebrał się, a swoją marynarkę zwinął i wsunął pod pachę. - Jeszcze czapka - rozkazał. Chłopak wręczył mu ją czym prędzej. Scofield skinął pistoletem na przerażonego portiera. - Stań przy drzwiach koło mnie! - polecił, po czym zwrócił się do boya: - Za łóżkiem jest szafa. Właź do niej, szybko! Rosły, tępawy boy zawahał się, lecz jeden rzut oka na twarz Braya sprawił, że pomknął do szafy jak strzała. Bray, wciąż celując w portiera, podszedł i zamknął ją kopniakiem; następnie podniósł lampę o mosiężnej podstawie. - Przesuń się w prawo! - zawołał. - W prawo, rozumiesz? Odezwij się! - Tak? - padła przytłumiona odpowiedź. - Zastukaj w drzwi! Stukanie rozległo się z lewej strony; prawej dla zamkniętego w środku młodzieńca. Bray walnął lampą w klamkę; złamała się i odpadła. Podniósł pistolet z umocowanym do niego tłumikiem i strzelił w prawe skrzydło szafy. - Oddałem jeden strzał - powiedział. - Bez względu na to. co usłyszysz, masz siedzieć cicho jak trusia, bo znów strzelę! Jestem tuż przy drzwiach! - O Boże! Wiedział, że chłopak nie piśnie, choćby się waliło i paliło. Wrócił do portiera, po drodze biorąc z łóżka teczkę. - Gdzie są schody? - spytał. - Jak się dojdzie do wind, trzeba skręcić w prawo. Są na końcu korytarza - A winda dla służby? - Podobnie, ale trzeba skręcić w lewo. Też jest na końcu... - Słuchaj uważnie i dobrze zapamiętaj, co ci teraz powiem - przerwał mu Bray. - Za kilka sekund pojawi się na korytarzu kierownik, może jeszcze ktoś. Kiedy otworzę drzwi, wyskoczysz z pokoju i zaczniesz krzyczeć, drzeć się na całe gardło, a potem ruszysz takim pędem, jakby cię goniła sfora wściekłych psów! - Rany! Co mam krzyczeć? - Że chcesz się stąd wydostać - odrzekł Bray. - Słowa dobierz sobie sam. Nie powinieneś mieć z tym trudności. - A dokąd mam biec? Boże, ja mam żonę i dzieci! - To miło. Więc biegnij do domu. - Co?! - Którędy jest najkrótsza droga do głównego wyjścia? - Cholera, nie wiem! - Na windy trzeba czekać. - No to chyba schodami. Tak, schodami! - zawołał niemal tryumfalnie przerażony portier, rad z własnego odkrycia. - Więc wal schodami - poradził mu Scofield, przykładając ucho do drzwi. Głosy były stłumione, lecz wyraźnie zdenerwowane. Padały takie słowa, jak „nagły wypadek”, „karetka”, „policja”... Zbliżały się ze trzy lub cztery osoby. Bray szarpnął drzwi na oścież i wypchnął portiera na korytarz. - Teraz! - krzyknął. Kiedy winda zatrzymała się na drugim piętrze, Taleniekow odwrócił się plecami do drzwi. Tym razem widok czarnego płaszcza i szarego kapelusza również nie wywołał niczyjej reakcji, więc ponownie okręcił się, z dłonią na ukrytym w kieszeni pistolecie. Marsylii nie było nigdzie w pobliżu. Przy windzie stały jedynie stoliki na kółkach z resztkami jedzenia i pustymi dzbankami po kawie, której zapach wciąż unosił się w powietrzu - część gości późno jadła śniadanie, więc jeszcze nie zdążono wszystkiego uprzątnąć. Podwójne metalowe drzwi z okrągłymi szybkami wiodły na korytarz. Wasilij podszedł do nich i zerknął przez szybkę po prawej. Zobaczył Marsylię. Postać w grubym, tweedowym garniturze skradała się wzdłuż ściany w stronę odgałęzienia prowadzącego do pokoju 213. Taleniekow spojrzał na zegarek: 12.31. Cztery minuty do szturmu na pokój; mnóstwo czasu, jeśli Scofield nie stracił zimnej krwi. Konieczne było coś dla odwrócenia uwagi; najlepiej ogień. Telefon do recepcji, a potem powłoczka wypchana papierem i gałganami, podpalona i ciśnięta na korytarz. Ciekawe, czy Scofield na to wpadł. Na coś wpadł na pewno. Nad windami dla gości zapaliło się światełko; drzwi rozsunęły się i ze środka wybiegło trzech mężczyzn, dyskutując nerwowo. Pierwszy, wyraźnie zaniepokojony, pędził kierownik; za nim mężczyzna z czarną torbą - lekarz. Trzeci, tęgi, z ponurą miną, krótko ostrzyżony... detektyw hotelowy. Minęli zaskoczonego Marsylię, który na ich widok odwrócił się gwałtownie twarzą do ściany, i pobiegli dalej korytarzem wiodącym do pokoju zajmowanego przez Scofielda. Francuz wyciągnął z kieszeni pistolet. Na końcu prawej odnogi korytarza, pod czerwonym napisem WYJŚCIE, otworzyły się z hukiem ciężkie drzwi. Wyłonił się z nich Praga. Skinął głową do Marsylii. W prawej ręce ściskał potężny pistolet z długą lufą, w lewej coś, co przypominało... granat. Tak, to był granat, w dodatku odbezpieczony! Wygięty kciuk Pragi przytrzymywał łyżkę; zawleczka była wyciągnięta. Jeśli Czech miał jeden granat, miał ich też więcej. Facet lubił nosić przy sobie cały arsenał. Nie przejmował się tym, ile osób załatwi przy okazji, byleby tylko zdołał sprzątnąć Beowulfa Agate. Granat ciśnięty na koniec korytarza, potem skok w rumowisko, zanim opadnie dym i kilka strzałów w każdego, kto się będzie ruszał - w Scofielda, oczywiście, w pierwszej kolejności. Bez względu na to, co Amerykanin planował, był już osaczony. Sieć zaciskała się i nie było z niej wyjścia. Chyba że uda się zatrzymać Pragę, spowodować, by granat wybuchł pod nim. Wasilij wyciągnął z kieszeni grazburię i pchnął metalowe drzwi. Zamierzał zawołać coś do Pragi, kiedy usłyszał krzyk... krzyk przerażonego człowieka. - Muszę się stąd wydostać! Boże, nie mogę! Boże! To, co nastąpiło, było czystym szaleństwem. Na korytarz wybiegło dwóch ludzi w mundurach hotelowych. Jeden skręcił w prawo i wpadł na Pragę; Czech odepchnął go gwałtownie i rąbnął lufą pistoletu, po czym wrzasnął do Marsylii, żeby leciał do pokoju. Marsylia nie był głupi - podobnie jak Amsterdam nie ufał czeskiemu mordercy, tym bardziej, że widział granat, który tamten miał w ręce. Obaj zaczęli wrzeszczeć na siebie. Drzwi windy zamknęły się. Zamknęły się i zgasło nad nimi światełko! A przecież wychodzący z windy mężczyźni zostawili je zablokowane, otwarte! Beowulfowi Agate udało się zbiec. Taleniekow cofnął się pospiesznie za metalowe drzwi; w ogólnym zamieszaniu nikt go nie zauważył. Ale Praga i Marsylia spostrzegli, że winda odjechała, i na pewno skojarzyli to z mężczyzną w wiśniowej kurtce, nie tym co krzyczał, tylko tym drugim, który biegł bez nerwów, bez paniki, wiedząc co robi... i trzymając jakiś pakunek pod pachą. Podobnie jak Wasilij, mordercy utkwili wzrok w oświetlonych numerach nad windą, spodziewając się tak samo jak Rosjanin, że zaraz zapali się litera „P” - znak, że Scofield zjechał na parter. Nie zapaliła się. Zamiast tego pojawiło się „3”. Winda stanęła. Co ten Scofield wyprawiał? Przecież mógł już być na ulicy! Wmieszałby się w tłum i pomknął bezpiecznie w kierunku sobie tylko wiadomej kryjówki. Ale on został tu! Tu, gdzie mordercy! Szaleństwo! Po chwili Wasilij wszystko zrozumiał. Beowulf Agate chciał jeszcze załatwić jego. Spojrzał ponownie przez okrągłą szybkę. Czech powiedział coś podniecony. Nie spuszczając palca z przycisku lewej windy, Marsylia skinął głową i Praga pomknął w kierunku schodów; moment później znikł za drzwiami. Taleniekow ciekaw był, co ustalili. Gdyby szybko zdołał się dowiedzieć, zaoszczędziłoby mu to kilka cennych sekund. Wsunął pistolet do kieszeni i wyskoczył na korytarz; szary jedwabny szalik zakrywał mu dół twarzy, nasunięty głęboko na oczy szary kapelusz jej górną połowę. - Qu'est-ce que vous avez trouve, par hasard? - zawołał. Marsylia był tak przejęty tym, co się działo, że dał się nabrać. Czarny płaszcz, szary jedwabny szalik, szary kapelusz, pytanie zadane z gardłowym akcentem Holendra mówiącego słabo po francusku sprawiły, że wziął Taleniekowa za człowieka, którego widział przez kilka chwil w kawiarni. Zdziwiony, podbiegł do niego, krzycząc w swoim ojczystym języku tak szybko, że Rosjanin ledwo mógł go zrozumieć. - Co tu robisz, u licha? Istny dom wariatów! W pokoju Beowulfa ktoś wrzeszczy, jacyś faceci wyłamują drzwi, on sam prysnął, a Praga... Nagle urwał. Dojrzał twarz mężczyzny i ze zdumienia opadła mu szczęka. Ręka Rosjanina wysunęła się do przodu i zacisnęła na pistolecie w dłoni Francuza; wykręciła go z taką siłą, że Francuz krzyknął z bólu i puścił broń. Taleniekow pchnął go na ścianę i walnął kolanem w krocze, jednocześnie drugą ręką łapiąc go za ucho. - Co Praga? Mów szybko! - Znów rąbnął Francuza kolanem w jądra. - Mów! - Mamy spotkać się na dachu... - Marsylia wydusił przez zaciśnięte z bólu zęby; Taleniekow wciąż wykręcał mu do tyłu rękę. - Sprawdzić piętra i dotrzeć na dach! - Dlaczego? Boże! pomyślał Wasilij. Wiedzą, co jest na dachu. Blaszany kapał powietrzny łączący hotel z sąsiednim budynkiem. A może nie wiedzą? Ponownie walnął Francuza kolanem i powtórzył pytanie: - Dlaczego? - Zdaniem Pragi, Scofield myśli, że masz ludzi na ulicy... że obstawili wejście do hotelu. Chce poczekać, aż przyjedzie policja... i skorzystać z zamieszania. Zrobił coś w pokoju, a teraz... Do diabła! Przestań! Wasilij huknął Francuza w głowę, nad lewym uchem, jego własnym pistoletem. Nogi mordercy zamieniły się w watę, z rany trysnęła krew. Taleniekow pociągnął nieprzytomne, zwiotczałe ciało kawałek korytarzem, po czym je puścił - upadło prostopadle do ściany, blokując przejście. Kiedy kierownik z lekarzem wyjdą z pokoju 213, powita ich kolejny nieoczekiwany widok. Panika wzrośnie i może on, Taleniekow, znów zyska trochę na czasie. Winda po lewej, wezwana przez Francuza, już czekała. Wasilij pognał do niej, wskoczył do środka i nacisnął trójkę. Drzwi zaczynały się zamykać, kiedy z pokoju 213 na końcu korytarza wypadło dwóch podnieconych ludzi. Jednym z nich był kierownik; zobaczył Francuza leżącego w kałuży krwi na środku podłogi i krzyknął. Scofield ściągnął kurtkę, czapkę, cisnął je w kąt i włożył marynarkę. Winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Do środka weszła tęga pokojówka z kilkoma ręcznikami przerzuconymi przez ramię; skinęła Brayowi głową, ale nie zareagował, jedynie bacznie się jej przyglądał. Drzwi zasunęły się. Kiedy dojechali na czwarte piętro, pokojówka wysiadła. Bray szybko nacisnął szóste; szóste i ostatnie. Jeśli to tylko było możliwe, chciał przynajmniej część tego szaleństwa zakończyć raz na zawsze. Nie zamierzał uciec z hotelu; gdyby uciekł, żyłby w niepewności, nie wiedząc, kiedy Taleniekow zastawi kolejną pułapkę. Rosjanin był tu gdzieś w pobliżu i w tej chwili tylko to liczyło się dla Braya. Apartament pięćset pięć. Taki numer Taleniekow podał mu przez telefon; powiedział, że będzie czekać. Bray wątpił, żeby Rosjanin mówił prawdę; po co miałby ułatwiać wrogowi zadanie? Skupił się, usiłując sobie przypomnieć, czy przypadkiem numer pięćset pięć nie odpowiadał jakiemuś szyfrowi czy kodowi, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Pięćset pięć. Pięć - Zero - Pięć. Pięć - Śmierć - Pięć? Czekam na ciebie na piątym piętrze. Jeden z nas umrze. Czyżby tylko o to chodziło? Czyżby Taleniekowa stać było tylko na powtórzenie wyzwania? Czy ego Rosjanina było tak wybujałe lub jego znużenie tak silne, że potrafił tylko wyznaczyć miejsce pojedynku? Do jasnej cholery, załatwimy to raz na zawsze! Zaraz tam będę, Taleniekow! Może i jesteś dobry, ale gdzie ci tam równać się z człowiekiem zwanym Beowulf Agate! Ego. Tak konieczne. Tak nużące. Winda stanęła na szóstym piętrze. Bray wstrzymał oddech: do środka weszło dwóch elegancko ubranych mężczyzn. Mówili o interesach; tematem ich nudnej rozmowy były wyniki uzyskane przez firmę w ubiegłym roku. Obaj zerknęli nieprzychylnie na Braya; nie dziwił się. Nie ogolone policzki, przekrwione oczy. Przycisnął teczkę do piersi, unikając ich wzroku. Kiedy drzwi zaczęły się zamykać, postąpił do przodu, nie wyjmując drugiej ręki z kieszeni. - Przepraszam - mruknął. - To moje piętro. Na długim korytarzu, cztery piętra nad apartamentem 211 i pokojem 213, nie było żywej duszy. Daleko na prawym końcu znajdowały się podwójne metalowe drzwi z okrągłymi szybkami. Za nimi mieściła się winda dla służby. Jedne skrzydło drzwi kołysało się; przed chwilą ktoś je musiał pchnąć. Scofield już miał wyciągać pistolet zza paska, kiedy za metalowymi drzwiami rozległ się brzęk talerzy. Po prostu służba usuwała brudne naczynia; gdyby skrył się tam morderca, nie czyniłby najmniejszego hałasu. Na wprost, po lewej stronie korytarza, sprzątaczka skończyła porządkować pokój. Zatrzasnęła za sobą drzwi i pchając wózek, znużonym krokiem ruszyła do następnych. Pięć-zero-pięć. Pięć-śmierć-pięć. Jeśli Taleniekow na niego czekał, to czekał na piątym piętrze. Fakt, że on, Bray, był piętro wyżej, nie dawał mu żadnej przewagi, a czas uciekał. Przemknęło mu przez myśl, że mógłby zaczepić sprzątaczkę i jakoś się nią posłużyć, ale jego odstręczający wygląd wyklu- czał tę możliwość. Jego wygląd wykluczał w tej chwili wiele rzeczy, ale golenie się było luksusem, na jaki Scofield nie mógł sobie pozwolić; dość, że ryzykował odchodząc od drzwi, żeby korzystać z toalety. Kiedy cała strategia sprowadzała się do czekania, właśnie takie drobne sprawy stawały się najważniejsze, najbardziej uciążliwe. Był tak strasznie znużony... Winda dla służby nie wchodziła w grę; zamknięcie się w ciasnej klatce, którą można unieruchomić między piętrami, byłoby szczytem głupoty. Pozostawały schody; też niebezpieczne, ale przynajmniej z góry nikt nie mógł mu zagrozić, chyba że zaczaił się na dachu - jeśli z klatki schodowej w ogóle było wyjście na dach. Z góry celniej się strzelało niż z dołu. Drapieżne ptaki też wolą spadać na swoje ofiary z góry; rzadko atakują od dołu. Od dołu atakują jednak rekiny. Musiał odwrócić uwagę przeciwnika. Skierować ja gdzie indziej. Wiadomo przecież, że rekiny rzucają się również na martwe przedmioty, na różne dryfujące śmiecie. Bray podszedł szybko do ciężkich drzwi prowadzących na schody. Na moment zatrzymał się przy wózku sprzątaczki; zabrał z niego cztery szklane popielniczki, upchał je po kieszeniach, po czym wsunął teczkę pod pachę i najciszej jak mógł, nacisnął klamkę. Ciężkie, stalowe drzwi otworzyły się. Ruszył w dół po schodach, trzymając się blisko ściany i nasłuchując wroga. Nagle doleciał go hałas. Jakieś dwa, trzy piętra niżej rozległ się tupot; ktoś biegł po betonowych schodach. Po chwili kroki ustały. Bray przysunął się do ściany i czekał w bezruchu. Kolejne dźwięki zaskoczyły go. Jakiś trzask, potem seria szybkich, metalicznych chrobotów... Co to mogło być? Popatrzył za siebie na metalowe drzwi, którymi wyszedł na schody, i zrozumiał. Schody służyły głównie jako wyjście awaryjne na wypadek pożaru; dlatego klamki były umieszczone tylko od zewnątrz, a od wewnątrz pominięto je, żeby nie kusić złodziei. Człowiek znajdujący się poniżej używał właśnie kawałka blaszki lub plastiku, żeby otworzyć drzwi i wyjść na korytarz. Metoda była prosta i uniwersalna; wszystkie drzwi przeciwpożarowe dawały się otworzyć w ten sposób, chyba że zamykano je dodatkowo na klucz. Ale nie robiono tego w hotelu tej klasy. Chrobot urwał się; mężczyzna dopiął swego. Cisza. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Scofield przesunął się na krawędź schodów i spojrzał w dół: nie widział nic, poza znikającymi w mroku poręczami. Stąpając cicho ruszył w dół, stopień po stopniu, aż znalazł się na piątym piętrze. Przystanął. Pięć-zero-pięć. Nic nie znacząca liczba, po prostu zmyłka! - Strategia Taleniekowa była jasna. I logiczna. Bray sam mógłby się nią posłużyć. Rosjanin po prostu czekał na parterze i od chwili, kiedy wybuchł rwetes, bacznie obserwował windy, licząc na to, że z którejś wyłoni się wróg. A potem uznał, że mordercy odcięli Beowulfowi drogę i że krąży teraz po piętrach, szukając innego wyjścia. Dopiero kiedy nabrał pewności, że wrogowi nie udało się zbiec na ulicę, przeszedł do końcowej fazy łowów, posuwając się schodami w górę i wyskakując na każdym piętrze na korytarz z bronią gotową do strzału. Ponieważ chciał zablokować Amerykaninowi drogę, nie mógł rozpocząć łowów od ostatniego piętra; musiał zacząć od parteru, a tym samym zrezygnować z przewagi, jaką dawał atak z góry - przewagi równie cennej na schodach, jak na pagórkowatym terenie. Scofield postawił na ziemi teczkę i wyjął z kieszeni dwie popielniczki. Czekanie wkrótce miało się skończyć; ostatni pojedynek rozegra się lada moment. Drzwi poniżej otworzyły się z hukiem. Bray cisnął popielniczkę za barierkę; brzęk tłuczonego szkła rozszedł się echem po betonowej klatce. Tupot. Potem głuche dudnięcie, jakby ktoś w pośpiechu skoczył pod ścianę, waląc w nią plecami. Bray rzucił się do barierki i cisnął drugą popielniczkę. Wylądowała dokładnie piętro niżej, rozbryzgując się na drobne kawałki. Mężczyzna, spłoszony, odsunął się od ściany; jego sylwetka na moment pojawiła się w polu widzenia Scofielda. Amerykanin czym prędzej nacisnął spust; wróg krzyknął i skoczył w bok, żeby się ukryć. Przywierając do ściany, Scofield zbiegł trzy stopnie niżej. Ujrzał kawałek nogi i znów strzelił. Usłyszał świst kuli, która odbiła się od stalowej barierki; rykoszet ugrzązł gdzieś w ścianie. Za pierwszym razem Bray trafił i zranił wroga; za drugim razem spudłował. Szkoda, pomyślał; kulawy Taleniekow byłby znacznie mniej groźny. Nagle usłyszał inne hałasy. Wycie syren na zewnątrz - jeszcze odległych, lecz przybliżających się z sekundy na sekundę - a także krzyki, nieco przytłumione przez grube metalowe drzwi; na korytarzu ktoś wykrzykiwał jakieś polecenia. Czasu było mało, szansę ucieczki kurczyły się z każdym nowym dźwiękiem. Należało czym prędzej zakończyć walkę. Nie pozostało nic innego, jak wymiana strzałów. Cała mądrość zaczerpnięta z setek poprzednich potyczek sprowadzała się do jednego: Sprowokuj przeciwnika do strzelania, bo wtedy musi ci się pokazać. Najlepiej go sprowokujesz, pokazując mu się sam; nie bój się powierzchownej rany: dzięki niej możesz uratować życie. Czas umykał raptownie; nie było wyboru. Bray wyciągnął z kieszeni dwie pozostałe popielniczki i cisnął je nad poręczą. Ruszył w dół i gdy tylko rozległ się huk pękającego szkła, przysunął się do krawędzi schodów i ręką zatoczył w powietrzu luk; przez moment jego lewa dłoń i ramię znajdowały się w bezpo- średnim polu rażenia Rosjanina. Ale nie prawa, w której trzymał broń. Huk dwóch szybko oddanych wystrzałów wypełnił studnię klatki schodowej... I nagle pistolet wyskoczył Brayowi z dłoni; z prawej dłoni! Popatrzył na nią bezradnie; z rany trysnęła krew. W uszach wciąż słyszał świst kuli. która z brzękiem odbiła się od barierki i wytrąciła mu broń. Rozbroił go rykoszet! Co za cholerny pech. Browning z łoskotem zsuwał się w dół. Scofield rzucił się szczupakiem na schody; by złapać broń, choć czuł, że nie zdąży. I wtem ujrzał mordercę, który celował z dużego pistoletu prosto w jego głowę. Nie był to Taleniekow. nie była to twarz człowieka, którego oglądał na setkach zdjęć i nienawidził od dziesięciu lat! Przed sobą miał mordercę z Pragi, z którego usług sam korzystał tyle razy w walce przeciwko totalitaryzmowi. Zrozumiał, że zaraz zginie z jego ręki. Dwie myśli, jedna po drugiej, przemknęły mu szybko przez głowę. Jakby ostatnie podsumowanie. Umrze szybko; przynajmniej za to powinien dziękować Bogu. A poza tym, nie zabije go Taleniekow; radość ze zwycięstwa przejdzie Rosjaninowi koło nosa. - Robota jak każda inna - powiedział Praga, zaciskając mocniej dłoń na kolbie. - Sam mnie tego nauczyłeś, Beowulf. - Nigdy nie wydostaniesz się stąd żywy. - Czyżbyś zapomniał, co mi powtarzałeś tyle razy? „Trzeba pozbyć się broni i wmieszać się w tłum.” Wydostanę się. Ale ty nie. Zbyt wiele osób mogłoby zginąć, gdybyś przeżył. - Padażdat'! - zagrzmiał z góry nowy głos. Nie poprzedził go ani huk zamykanych drzwi, ani najmniejszy szmer; człowiek, który krzyknął, zjawił się bezszelestnie. Morderca z Pragi skoczył w lewo, przykucnął i skierował potężny pistolet w górę, mierząc w Wasilija Taleniekowa. Rosjanin nacisnął spust; kula trafiła Pragę dokładnie w sam środek czoła. Czech zwalił się bezwładnie na leżącego Scofielda, który wyrwał mu z ręki broń, po czym stoczył się kilka schodów niżej, raz po raz naciskając spust i mierząc w Rosjanina; wiedział, że Taleniekow zastrzelił Czecha tylko po to, żeby Praga nie pozbawił go satysfakcji zabicia wroga. Na moich oczach wyzioniesz ducha... Nie tutaj! Nie teraz! Jeszcze mogę się bronić! Ale w następnej chwili już nie mógł. Miał wrażenie, że ktoś wyrżnął go kilofem w głowę, rozłupując mu ją na dwie połówki. Przed oczami zobaczył oślepiająco białe zygzaki światła, w uszach rozbrzmiała mu kakofonia dźwięków. Syreny, krzyki, głosy wołające jakby gdzieś z otchłani... Tocząc się w dół, żeby uciec z pola rażenia Rosjanina, rąbnął czołem w jeden z prętów podtrzymujących poręcz na zakręcie schodów. Przedtem rykoszet, teraz stalowy pręt; martwe przedmioty zmówiły się, żeby go zgubić! Ujrzał przed sobą zamazaną, niewyraźną postać. Szeroki w barach Rosjanin zbiegł po schodach. Bray usiłował podnieść dłoń, w której nadał ściskał pistolet, lecz nie miał siły. Po chwili ciężki but przydeptał mu rękę i Taleniekow wyrwał mu z palców broń. - Strzelaj - szepnął Scofield. - Cholera, strzelaj już! Pokonałeś mnie przez przypadek; inaczej nie dałbyś mi rady! - Wcale cię nie pokonałem. Nie chcę takiego zwycięstwa. No szybciej, ruszaj się! Wstawaj! Policja już przyjechała, zaraz tu będą! Bray poczuł, że unoszą go silne ramiona, że Rosjanin zarzuca sobie jego rękę wokół szyi i podtrzymuje go, aby nie upadł... - Co ty wyrabiasz, do licha? - Nawet nie wiedział, czy sam zadał to pytanie; głowa tak pękała mu z bólu, że nie był w stanie myśleć. - Porządnie rozwaliłeś sobie łepetynę, nie ma co! Rana na szyi też ci się otworzyła, ale na szczęście nie jest groźna. - Co? - Wiem, którędy się stąd wydostać. Nie darmo przez dwa lata miałem tu swoją metę; znam dosłownie każdy kąt. Ale zbierz się w sobie, musisz mi pomóc! Ruszaj nogami! Musimy wejść na dach. - Moja teczka... - Mam ją. Wkrótce znaleźli się w długim metalowym korytarzu, w którym panowały egipskie ciemności. Ciągły powiew lodowatego powietrza sprawiał, że blaszane ściany dygotały; ich łoskot niósł się jak grzmot. Posuwali się wolno na czworakach po falistej blasze. - Jesteśmy w głównym kanale powietrznym - wyjaśnił Taleniekow, zniżając głos do szeptu; wiedział, że każdy dźwięk odbija się tu echem. - Hotel i sąsiedni biurowiec mają wspólny system wentylacyjny. To stosunkowo nieduże budynki, własność tej samej spółki. Scofield powoli zaczynał odzyskiwać zdolność myślenia; dotąd tylko fakt, że musiał się poruszać, wydostać z hotelu, był przyczyną tego, że mózg wysyłał odpowiednie bodźce do jego rąk i nóg. Wcześniej Rosjanin rozerwał na dwie części jedwabny szalik; jedną owinął Brayowi wokół głowy, drugą wokół szyi. Nie zatrzymało to krwawienia, ale znacznie je zmniejszyło. Amerykanin coraz bardziej dochodził do siebie, ale wciąż nie mógł zrozumieć, co się dzieje. - Uratowałeś mi życie. Dlaczego?! - Nie krzycz - odparł szeptem Rosjanin. - I nie zatrzymuj się. - Muszę znać odpowiedź! - Już ci ją podałem. - Nie brzmiała przekonująco. - Ty i ja żyjemy pośród kłamstw. Dlatego trudno nam dojrzeć prawdę. - Prawda to ostatnia rzecz, do jakiej jesteś zdolny! - Za kilka minut podejmiesz decyzję. Będziesz miał okazję. - Co to ma niby znaczyć? - Dojdziemy do końca kanału. Znajdziemy się na kratownicy, zawieszonej jakieś trzy, cztery metry nad podłogą magazynu, który mieści się na dachu biurowca. Jeśli uda nam się wydostać z kanału, mogę sprowadzić nas na ulicę. Ale liczy się każda sekunda. Gdyby w pobliżu kratownicy byli jacyś ludzie, musimy się ich pozbyć. Najlepiej spłoszyć ich strzałami, tylko pamiętaj: celuj w górę. - Co?! - Tak. Oddam ci pistolet. - Zabiłeś mi żonę. - Zabiłeś mi brata. A wcześniej wasze wojska okupacyjne odesłały zwłoki dziewczyny, właściwie jeszcze dziecka, którą bardzo kochałem. Nie był to miły widok. - Nic o tym nie wiedziałem. - Teraz wiesz. Zaraz podejmiesz decyzję. Metalowa kratownica mierzyła mniej więcej metr na metr. Poniżej znajdowała się ogromna, słabo oświetlona hala służąca za magazyn; wszędzie stały kartony i skrzynie. W pobliżu nie było nikogo. Taleniekow dał Scofieldowi swój pistolet, a sam zajął się odczepianiem kratownicy. W końcu spadła z hukiem do środka. Na wszelki wypadek Rosjanin odczekał chwilę; nikt się jednak nie pojawił. Odwrócił się tyłem do otworu i powoli zaczął się spuszczać w dół, nogami naprzód. Kiedy jego ramiona i głowa znalazły się poniżej krawędzi, zawisł na moment na palcach, żeby odzyskać równowagę i przygotować się do skoku. Dziwny stukot z początku był bardzo nikły, ale stopniowo przybierał na sile. Jakby krok, a potem chrobot. Krok... Chrobot. Krok... Chrobot. Krok. Taleniekow zamarł wysoko nad podłogą. - Dzień dobry, towarzyszu - powiedział ktoś cicho po rosyjsku. - Sprawniej się teraz poruszam niż wtedy w Rydze, co? Zrobili mi nową stopę. Bray cofnął się w głąb kanału. W dole, obok dużej skrzyni, zobaczył mężczyznę wspartego na lasce. Zamiast obutej stopy, z nogawki jego spodni sterczał prosty drewniany palik. - Znam cię zbyt dobrze, stary druhu - ciągnął inwalida, wydobywając z kieszeni pistolet. - Byłeś wspaniałym nauczycielem. Miałem całą godzinę, żeby zapoznać się z twoją metą. Jest kilka dróg ucieczki, ale wiedziałem, że wybierzesz właśnie tę. Przykro mi, stary. Za bardzo nam wszystkim teraz bruździsz. Uniósł broń. Scofield nacisnął spust. Wbiegli w zaułek po drugiej stronie ulicy. Obaj oparli się o mur i dysząc ciężko patrzyli na to, co dzieje się naprzeciwko. Trzy wozy policyjne z migającymi światłami na dachu stały przy wejściu do hotelu; obok nich karetka. Ze środka wyniesiono na noszach dwa szczelnie zakryte ciała, potem trzecie; koc zsunął się i Taleniekow dojrzał skrwawioną głowę Pragi. Umundurowani policjanci bronili dostępu ciekawskim przechodniom, podczas gdy ich przełożeni biegali tam i z powrotem i pokrzykując coś do zminiaturyzowanych nadajników, wydawali rozkazy niewidocznym podwładnym. Wokół hotelu zaciągano sieć: wszystkie wyjścia były obstawione, wszystkie okna pod obserwacją, a policjanci ze specjalnej brygady czekali z bronią gotową do strzału. - Kiedy poczujesz się na siłach - wykrztusił Taleniekow, chwytając ustami powietrze - wmieszamy się w tłum i oddalimy kilka przecznic, a potem złapiemy taksówkę. Im dalej, tym lepiej Ale będę z tobą szczery. Nie wiem, dokąd jechać. - Ja wiem - oznajmił Scofield, odrywając się od ściany. - Ruszajmy, póki panuje to całe zamieszanie. Niedługo zaczną przeczesywać okolicę, szukając kogoś z raną postrzałową. Tyle padło strzałów, że będą podejrzewać, że ktoś z tych. którzy zbiegli, jest ranny. - Chwileczkę. - Rosjanin stanął na drodze Braya. - Kiedy trzy dni temu wyjeżdżałem ciężarówką z Sewastopola, wymyśliłem, co ci powiem, kiedy cię zobaczę. Albo się pozabijamy, Beowulf Agate, albo zaczniemy rozmawiać. Scofield spojrzał na niego przeciągle. - Może i jedno, i drugie - rzekł. - A teraz w drogę. 11. Chata znajdowała się w stanie Maryland; z trzech stron otaczały ją pola, z czwartej płynęła rzeka Patuxent, a od najbliższych zabudowań dzieliło ją około półtora kilometra. Prowadziła do niej ubita wiejska droga, na jaką żaden taksówkarz nie zgodziłby się wjechać z obawy przed połamaniem resorów. Ale też Bray i Taleniekow nie korzystali z taksówki. Bray zatelefonował do pracownika ambasady irańskiej, o którym wiedział nie tylko, że jest agentem SAVAK, ale również to, iż lubi narkotyki i studentki irańskie przyjeżdżające do Ameryki w ramach wymiany naukowej; zdemaskowanie go postawiłoby zaprzyjaźnionego z rządem amerykańskim szacha w dość krępującej sytuacji. Na parkingu przy K Street czekał na Scofielda wynajęty samochód; kluczki leżały pod gumową matą na podłodze. Chata należała do wykładowcy z Uniwersytetu George'a Washingtona, profesora nauk politycznych, który analizował tajne materiały dla Departamentu Stanu. Mężczyźni zaprzyjaźnili się przed laty, kiedy Scofield - wychodząc z założenia, że preferencje seksualne profesora nie mają najmniejszego związku z jego pracą - usunął z akt zebranych na zlecenie Departamentu Stanu kartkę z informacją, że profesor jest homoseksualistą. Podczas pobytów w Waszyngtonie korzystał z chaty, kiedy chciał spędzić czas z przyjaciółką, z dala od telefonu, tak żeby centrala nie mogła go nagle wezwać. Dzwonił wtedy do profesora, który, nie zadając pytań, mówił mu, gdzie ukryty jest klucz. Tym razem wisiał na gwoździu pod drugą dachówką na prawo od drzwi. Bray zdjął go, wspinając się na drabinę, która stała oparta o pobliskie drzewo. Chata urządzona była w wiejskim stylu, ale surowość grubociosanych belek i prostych, spartańskich mebli łagodziły sterty wielkich poduch i zasłony w czerwono-białą kratę. Po obu stronach kominka stały regały, sięgające od podłogi po sufit, szczelnie wypełnione książkami, których barwne grzbiety też dodawały wnętrzu ciepła i koloru. - Wykształcony człowiek - stwierdził Taleniekow, przesuwając wzrokiem po tytułach. - Nawet bardzo - odparł Bray i zapalił piecyk gazowy. - W palenisku są szczapy, wystarczy podłożyć ogień. Zapałki są na kominku. - Pełna wygoda. - Rosjanin wziął jedną ze szklanego pojemnika, ukląkł i potarł ją. - To jeden z warunków wynajmu. Ktokolwiek korzysta z tego miejsca, musi sprzątnąć kominek i ułożyć nowe szczapy. - Jeden z warunków? A pozostałe? - Są tylko dwa. Drugi to nie mówić nic o chacie i jej właścicielu. - Pełna wygoda - powtórzył Taleniekow. cofając rękę przed płomieniami, które buchnęły z suchego drzewa. - Dla obu stron. - To prawda. - Scofield wyregulował ogień w piecyku; upewniwszy się, że wszystko działa sprawnie, wstał i spojrzał na Rosjanina. - Nie chcę wdawać się z tobą w żadną rozmowę, dopóki się nie wyśpię. Nie obchodzi mnie, co o tym myślisz. - Świetny pomysł. Wątpię, żebym był w stanie mówić jasno; też wolę być wypoczęty, kiedy przystąpimy do rzeczy. Pewnie spałem jeszcze mniej niż ty. - Dwie godziny temu mogliśmy się pozabijać - oznajmił Bray, stojąc bez ruchu. - A jednak... - Nie tylko się nie pozabijaliśmy, ale uratowaliśmy sobie nawzajem życie - powiedział Taleniekow, wpatrując się w Amerykanina. - Nie mamy więc wobec siebie żadnych długów. - Żadnych. Ale może po naszej rozmowie zdecydujesz się do mnie przyłączyć. - Może. Choć wątpię. Ty nie masz powrotu do Moskwy po tym, co się dziś wydarzyło, ale ja nie muszę uciekać z Waszyngtonu. Wystarczy, że udam się do kogo trzeba. Tym się różnimy. - Dla dobra nas obu mam nadzieję, szczerą nadzieję, że się nie mylisz. - Nie mylę się. Ale na razie idę spać. - Bray wskazał kanapę przy ścianie. - Kanapa się rozkłada, a koce znajdziesz w szafie. Ja będę w drugim pokoju. - Ruszył w stronę drzwi; po chwili zatrzymał się jednak i popatrzył na Rosjanina. - Zamknę się na klucz... aha, i sen mam bardzo lekki. - To oczywiste; ja również - rzekł Taleniekow. - Ale nie musisz się mnie obawiać. - Nigdy się nie obawiałem. Usłyszał ciche, lecz wyraźne trzaski; błyskawicznie przekręcił się na drugi bok i chwycił browninga, który leżał na wysokości jego kolan. Trzymając broń w pogotowiu, ale wciąż przykrytą kocem, szybko spuścił nogi na podłogę, tak by w każdej chwili móc się poderwać i strzelić. W pokoju nie było nikogo. Przez okno wychodzące na północ wpadał do środka blask księżyca; bezbarwne światło, przefiltrowane przez grube szyby, nadawało wnętrzu osobliwy, dość niesamowity charakter. Sen, z którego Bray się zbudził, był tak głęboki, a jego wyczerpanie tak krańcowe, że przez moment nie wiedział, gdzie się znajduje. Jednakże zanim jego stopy dotknęły podłogi, przypomniał sobie wszystko; również to, że w sąsiednim pokoju jest wróg. Dziwny wróg, który uratował mu życie i którego on też uratował od śmierci kilka minut później. Spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Kwadrans po czwartej. Spał prawie trzynaście godzin; bezwładność rąk i nóg, kleistość powiek i suchość w gardle świadczyły, że prawie się nie ruszał w tym czasie. Przez chwilę siedział na łóżku, wdychając głęboko chłodne powietrze, po czym odłożył pistolet, potrząsnął kilka razy dłońmi i potarł je o siebie. W końcu popatrzył na zamknięte drzwi. Taleniekow najwyraźniej już wstał i rozpalił ogień w kominku; trzaski, które zbudziły Braya, były odgłosem płonących szczap. Scofield postanowił odwlec o kilka minut spotkanie z Rosjaninem. Twarz go swędziała od kilkudniowego zarostu, a na szyi zrobiła mu się wysypka. W łazience nigdy nie brakowało przyborów do golenia. Tak, pozwoli sobie na ten luksus, ogoli się i zmieni opatrunki na głowie i szyi, które założył wczoraj popołudniu, i dzięki temu opóźni rozmowę z byłym agentem KGB. Renegatem? Bez względu na to, czego rozmowa miała dotyczyć, nie zamierzał się w nic angażować, choć niespodziewane wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin oraz decyzje, jakie w tym czasie zapadły, zdawały się świadczyć, że już jest w coś zamieszany. Szyja piekła go w miejscu, gdzie dras- nęła ją kula, w rozbitej głowie czuł pulsowanie. Była dokładnie 4:37, kiedy otworzył drzwi i wszedł do drugiego pokoju. Taleniekow stał przed kominkiem, sącząc coś z kubka, który trzymał w dłoni. - Przepraszam, jeśli cię obudziłem, rozpalając ogień - rzekł Rosjanin. - Albo wychodząc. Pewnie słyszałeś trzask drzwi. - Piecyk zgasł - powiedział Bray, zerkając na jedyne poza kominkiem źródło ciepła w chacie. - Chyba zbiornik gazu jest pusty. - I dlatego wychodziłeś? - Nie. Musiałem się załatwić. Do łazienki można się dostać tylko z pokoju, w którym spałeś. - Zapomniałem o tym. - Słyszałeś mnie, jak wychodziłem? Albo jak wracałem? - Co pijesz? Kawę? - Tak. Paskudny napój, ale musiałem przywyknąć do niego na Zachodzie; wasza herbata jest bez smaku. Dzbanek stoi na kuchence. - Taleniekow wskazał ręką na przepierzenie, za którym mieściła się kuchenka, lodówka i zlew. - Dziwię się, że nie poczułeś zapachu świeżo parzonej kawy. - Poczułem, ale bardzo słaby - skłamał Scofield, ruszając po dzbanek. - Pewnie zrobiłeś lurę. - I tak obaj zdobyliśmy po punkcie. Jak mali chłopcy. - Jak szczeniący - przyznał Bray, nalewając sobie kawy. - Mówiłeś, że masz mi coś do powiedzenia. Wal. - Najpierw chcę ci zadać jedno pytanie. Słyszałeś o matarezowcach? Scofield zadumał się, po czym skinął głową. - Tak. Skrytobójcy do wynajęcia kierowani przez korsykańską radę. Ich specjalnością były mordy polityczne. Rozpoczęli działalność ponad pół wieku temu, a zakończyli gdzieś po wojnie, pod koniec lat czterdziestych. Więc? - Wcale nie zakończyli. Utajnili się jeszcze bardziej, na pewien czas zawiesili działalność, a potem wrócili, groźniejsi niż kiedykolwiek. Funkcjonują ponownie od wczesnych lat sześćdziesiątych. Udało im się umieścić swoich ludzi w ministerstwach i rządach obu naszych krajów. Na ważnych stanowiskach. Ich celem jest zdobycie władzy nad Rosją i Ameryką. Zabójstwo generała Blackburna w Waszyngtonie i Dmitrija Jurijewicza to ich robota. Bray pociągnął łyk kawy, spoglądając na Taleniekowa znad kubka. - Skąd wiesz? - spytał. - Dlaczego tak myślisz? - Przekonał mnie taki jeden starzec, który widział w życiu więcej niż my obaj razem wzięci. I wiedział, o czym mówi. Przyznał się, do czego mało kto się przyznaje; do kontaktów z matarezowcami. Był człowiekiem godnym zaufania. - Był? - Już nie żyje. Kiedy wezwał mnie, był umierający. Chciał, żebym poznał prawdę. Posiadał dostęp do informacji, jakich ani tobie, ani mnie nigdy by nie udostępniono. - Jak się nazywał? - Aleksiej Krupski. Oczywiście, tobie jego nazwisko nic nie mówi, ale... - Nic nie mówi? - przerwał mu Bray, siadając w fotelu przy kominku. - Mylisz się: Krupski, stary lew, bohater spod Krzywego Rogu. Istrebitel. Ostatni zabójca z Dziewiątej Sekcji KGB. Dawnej dziewiątki, rzecz jasna. - Widzę, że dobrze znasz naszą historię. Cóż, powinienem się tego spodziewać po absolwencie Harvardu. - Znajomość historii bywa przydatna. Krupskiego wywalono dwadzieścia lat temu. Oficjalnie przestał istnieć. Jeśli żyje, to wegetuje gdzieś pod Grasnówem i na pewno nie jest ważnym konsultantem, któremu ludzie z Kremla udostępniają tajne informacje. Nie wierzę w tę bajeczkę. - Zaraz uwierzysz - powiedział Taleniekow, siadając naprzeciwko Braya. - Nie „ludzie z Kremla”, ale jeden człowiek. Syn Krupskiego Od trzydziestu lat jeden z najbardziej liczących się członków Politbiura, polityk, któremu ani razu nie powinęła się noga. Od sześciu lat sekretarz generalny KC KPZR. Scofield postawił kubek na podłodze i utkwił wzrok w twarzy agenta KGB. Była to twarz człowieka umiejącego kłamać, blefować, ale nie twarz urodzonego oszusta. W tej chwili Taleniekow mówił prawdę. - Sekretarz jest synem Krupskiego? To... zaskakujące. - Ja też byłem zaskoczony w pierwszej chwili, ale kiedy się nad tym zastanowić, to wcale nie takie dziwne. Ojciec służył mu radą, a ponadto zbiór... powiedzmy, pamiątek ojca, chronił syna w różnych okolicznościach. To samo mogłoby się zdarzyć tutaj. Gdyby świętej pamięci John Edgar Hoover, szef FBI, miał syna o ambicjach politycznych, czy coś mogłoby mu stanąć na drodze do kariery? Tajne akta zgromadzone przez Hoovera usunęłyby wszelkie przeszkody; bez trudu dotarłby do Białego Domu. Krajobrazy się różnią, ale i u nas, i u was rosną drzewa dokładnie tego samego gatunku. Niewiele się zmieniło od czasów, kiedy senatorowie oddali Kaliguli Rzym. - Co ci powiedział Krupski? - Mówił o przeszłości. Nie we wszystko wierzyłem, ale później porozmawiałem z kilkoma byłymi członkami Politbiura, którzy od dawna są na emeryturze. Jeden wystraszony starzec potwierdził słowa Krupskiego; pozostali doprowadzili do tego, że miano mnie zlikwidować. - Ciebie? - Tak, mnie. Wasilija Wasilijewicza Taleniekowa, stratega i eksperta KGB. Konfliktowego pracownika, który najlepsze lata może ma już za sobą, lecz z którego doświadczenia można by korzystać jeszcze przez trzydzieści lat, gdyby po prostu uprawiał sobie w spokoju ziemię pod Grasnowem. My, Rosjanie, jesteśmy praktycznym narodem i to właśnie byłoby najpraktyczniejsze wyjście. Mimo drobnych wątpliwości, jakie wszyscy miewamy, wierzyłem, że tak będzie wyglądać moja przyszłość. Ale kiedy zacząłem pytać o matarezowców, wszystko się zmieniło. Ja, który z takim oddaniem służyłem ojczyźnie, stałem się nagle przestępcą. - Co konkretnie mówił Krupski? Jakie przedstawił ci dowody? Taleniekow zrelacjonował Brayowi przebieg spotkania z umierającym istrebitelem; opowiedział o licznych zabójstwach politycznych wykonanych przez matarezowców, między innymi na Stalinie, Berii, Roosevelcie, o tym że z usług korsykańskiej organizacji korzystały wszystkie bez wyjątku rządy najważniejszych państw, zarówno do popełniania morderstw na własnym terenie, jak i na terytorium obcych państw. Nie było kraju, który by się nie splamił współpracą. Związek Radziecki, Anglia, Francja, Niemcy, Włochy... i Stany Zjednoczone; na przestrzeni lat przywódcy każdego z tych państw wchodzili w konszachty z matarezowcami. - Takie spekulacje istniały już wcześniej - rzekł Bray. - Po cichu przeprowadzono nawet dochodzenie, ale nie znaleziono dowodów. - Bo żadna z osób na wysokim stanowisku nie miała odwagi zeznawać. Krupski mówił, że ujawnienie prawdy byłoby zgubne dla rządów na całym świecie. Teraz matarezowcy stosują inne metody; usiłują zakłócić stabilność najbogatszych państw. - Jakie metody? - Terroryzm. Podkładanie bomb, porywanie ludzi, samolotów, groźby zabicia setek niewinnych ludzi, jeśli nie spełni się żądań wysuwanych przez fanatyków różnej maści... Z miesiąca na miesiąc takie wypadki stają się coraz częstsze, a ich przeważającą większość finansują właśnie matarezowcy. - W jaki sposób? - Nie jestem pewien. Sądzę, że Rada Matarese'a bada cele danej organizacji terrorystycznej i jeśli je aprobuje, przysyła doradców i potajemnie dostarcza środki. Fanatyków nie obchodzi, skąd pochodzą pieniądze; ważne, żeby były. Obydwaj niezliczoną ilość razy posługiwaliśmy się takimi ludźmi. - Ale do usprawiedliwionych działań, nie do terroryzmu - oświadczył Bray, podnosząc z podłogi kubek. - Co Blackburn i Jurijewicz mają z tym wspólnego? Jaki pożytek mieliby matarezowcy z zabicia ich? - Krupski uważał, że chcieli w ten sposób wystawić na próbę przywódców obu mocarstw, a przy okazji przekonać się, czy ich wtyczki są w stanie narzucić rządom określoną linię postępowania. Wydaje mi się jednak, że chodzi o coś innego. Prawdę mówiąc, przyszło mi to do głowy dopiero po tym, co usłyszałem od ciebie. - W związku z czym? - Z Jurijewiczem. Mówiłeś, że nawiązaliście z nim kontakt. To prawda? Bray zmarszczył brwi. - Prawda - rzekł. - Ale to trochę bardziej skomplikowane. Jurijewicz nie zamierzał tak po prostu prysnąć na Zachód. Uważał, że obie strony posunęły się za daleko. Nie ufał szaleńcom. Chciał z nami rozmawiać, ale nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie. - Czy wiesz, że generał Blackburn, na którym wojna koreańska odcisnęła straszliwe piętno, uczynił coś, na co nie zdobył się wcześniej żaden przewodniczący kolegium szefów sztabów? Spotkał się potajemnie z waszymi wrogami. W Szwecji, w Skelleftea nad Zatoką Botnicką. Pojechał tam jako turysta. Naszym zdaniem, gotów był zrobić wszystko, żeby tylko uniknąć kolejnej bezsensownej wybijanki. Nienawidził broni konwencjonalnej; wolał nuklearną, bo nie wierzył, aby którakolwiek ze stron zdecydowała się na jej użycie. - Rosjanin pochylił się do przodu. - Naukowiec i generał, zgładzeni przez matarezowców, wierzyli głęboko, z prawdziwą pasją, że życie ludzkie jest zbyt cenne, aby można było dopuścić do rozpętania wojny, i za wszelką cenę dążyli do porozumienia. Może więc wcale nie chodziło o wystawienie na próbę przywódców naszych krajów, lecz o usunięcie dwóch ważnych osobistości, opowiadających się za pokojem. Przez chwilę Scofield milczał. Wiadomość o podróży Blackburna do Szwecji zamurowała go. - Więc chcieli mnie wrobić w zabójstwo Jurijewicza... - powiedział w końcu. - A mnie w zabicie Blackburna - oznajmił Rosjanin. - Jurijewicza zastrzelono z browninga magnum, model cztery; generała z grazburii. - I obaj mieliśmy być zlikwidowani. - Tak. Bo spośród wszystkich pracowników obu wywiadów akurat nas dwóch nie mogą pozostawić przy życiu. To się nie zmieni, bo my się nie zmienimy. Krupski miał rację; posłużą się nami, żeby wywołać kolejny kryzys, a potem nas sprzątną. Jesteśmy dla nich zbyt niebezpieczni. - Dlaczego? - Przyjrzeli się nam dokładnie. I uznali, że tak jak zawsze walczyliśmy z fanatykami, tak samo będziemy walczyć z nimi. Jesteśmy nieboszczykami, Scofield. - Mów za siebie! - zdenerwował się Bray. - Nie mam z tym nic wspólnego; nie pracuję już w wywiadzie, jestem zwyczajnym obywatelem! Nie obchodzi mnie, co się będzie działo. Więc przestań krakać, dobrze? - To nie krakanie. Wyroki na nas już zapadły. - Ty wiesz najlepiej, tak? - Scofield wstał, odstawiając kawę; jego ręka znalazła się kilka centymetrów od wsuniętego za pasek browninga. - Nie. Ale wierzę człowiekowi, który mi o tym wszystkim opowiedział. Dlatego tu jestem, dlatego cię nie zabiłem, a nawet uratowałem ci życie. - To też mi śmierdzi, wiesz? - Dlaczego? - Wszystko tak pięknie zgrane w czasie. Wiedziałeś, że Praga jest na schodach, wiedziałeś na którym piętrze! - Zabiłem faceta, który miał cię na muszce; - Praga to drobna płotka! A ja jestem chodzącą encyklopedią, bardzo cenną zdobyczą dla KGB! Nie przedstawiłeś mi żadnych dowodów, że mój rząd wszedł w konszachty z Moskwą. Mam ci wierzyć na słowo? A może wielki Taleniekow zdecydował się upokorzyć, przyjść do mnie niemal po prośbie, a wszystko po to, żeby uśpić moją czujność i porwać mnie do Rosji! - Niech cię cholera, Scofield! - ryknął Taleniekow, zrywając się z fotela. - Powinienem był pozwolić ci zginąć! Wygadujesz bzdury. KGB dobrze wie, że to, co mówisz, nie byłoby realne. Moja nienawiść do ciebie sięga zbyt głęboko. Prędzej bym cię zastrzelił, niż wlekł z sobą do Rosji! Bray spojrzał przenikliwie na Taleniekowa; z jego słów biła prawda. - Wierzę ci - rzekł i skinął głową; gniew ustąpił miejsca znużeniu. - Ale to nie zmienia mojego stanowiska. Gówno mnie ta cała sprawa obchodzi. Nie chcę się w nic mieszać, nawet już nie mam ochoty cię zabić. Po prostu chcę mieć wreszcie trochę spokoju. - Odwrócił głowę. - Bierz kluczyki, wsiadaj do wozu i spływaj. I ciesz się, że odjeżdżasz żywy. - To bardzo szlachetnie z twojej strony, Beowulf Agate, ale długo nie nacieszę się życiem. - Co? - Scofield znów spojrzał na Rosjanina. - Nie skończyłem swojej opowieści. Złapano jednego człowieka, zastosowano środki chemiczne... Matarezowcy mają ustalony dokładny terminarz; zamierzają przejąć władzę za pomocą zabójstwa w Moskwie, przekupstwa - albo też zabójstwa - w Waszyngtonie. Zostały góra dwa, trzy miesiące. Jeśli im się uda, żaden z nas długo nie pożyje. Wytropią nas choćby na końcu świata. - Chwileczkę! - zawołał gniewnie Bray. - Mówisz, że złapaliście jednego z nich? Że macie... - Mieliśmy - odparł szybko Taleniekow. - Rozgryzł kapsułkę z cyjankiem wszytą pod skórę. - Ale zostały zeznania nagrane na taśmę! To już coś! - Nie ma żadnej taśmy, żadnego stenogramu. Zeznań słuchał jeden człowiek, uprzedzony przez ojca, żeby nie pozwolił komukolwiek wejść do pokoju. - Sekretarz?! - Tak. - Więc on wie! - Tak, wie. Ale jedyne, co może zrobić, to wzmocnić swoją ochronę, choć i tak ma dobrą. O tym, co usłyszał, nie odważy się nikomu pisnąć ani słowa, bo nie sposób mówić o zagrożeniu ze strony matarezowców bez przyznania się do korzystania z ich usług w przeszło- ści. Nasz wiek obfituje w podejrzane wydarzenia. Kto może sobie pozwolić na ujawnienie dawnych kontraktów? Bracia Kennedy, Martin Luther King i może najbardziej szokująca śmierć: Franklin Roosevelt. Z chwilą, gdy wyszłyby na jaw różne fakty z historii obu naszych państw, natychmiast skoczylibyśmy sobie do gardeł, czyli po prostu odpalili rakiety nuklearne. Sam pomyśl; co byś zrobił na miejscu sekretarza? - Próbował zabezpieczyć się przed zamachem - powiedział wolno Bray. - O Boże! - Teraz rozumiesz? - Ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Naprawdę! Pragnę wreszcie spokoju! - Nie będzie ci dany. Ani mnie. Wczoraj na Nebraska Avenue mieliśmy tego najlepszy dowód. Wydali na nas wyrok śmierci. Wymyślili coś na nas i przekonali innych, że należy nas zabić. To ich robota! Wątpisz w to? - Chciałbym wątpić. Zawsze najłatwiej wcisnąć blagę blagierom i wmówić spisek szpiegom. Cholera jasna! Podszedł do kuchenki i dolał sobie kawy. Nagle uderzyło go coś, o czym dotąd nie mówili, kolejna zagadka. - Czegoś tu nie rozumiem - rzekł. - Niewiele wiadomo o matarezowcach, ale zdaje się, że wszystko zaczęło się od kultu, potem przerodziło w wielki interes. Podobno za odpowiednią stawkę - różną, w zależności od zadania - gotowi byli zabić każdego. Zabijali dla forsy; nie interesowała ich władza jako taka. Więc dlaczego interesuje teraz? - Nie wiem - odparł Rosjanin. - Krupski też nie wiedział. Umierał, mówienie przychodziło mu z trudem, ale powiedział, że odpowiedzi należy szukać na Korsyce. - Dlaczego? - Bo tam się wszystko zaczęło. - No to co? Wieść niesie, że wynieśli się stamtąd w latach trzydziestych. Potem negocjowali kontrakty w Londynie, w Nowym Jorku... - nawet w Berlinie. Wszędzie, gdzie krzyżują się międzynarodowe szlaki. - Więc może nie znajdziemy tam odpowiedzi, ale jakąś wskazówkę. Rada Matarese'a powstała na Korsyce; tylko jeden człowiek wymieniany był z nazwiska. Guillaume de Matarese. Kim byli pozostali? Dokąd się przenieśli? Gdzie są teraz? - Istnieje szybszy sposób zdobycia informacji niż podróż na Korsykę. Jeśli w Waszyngtonie cokolwiek wiadomo o matarezowcach, znam człowieka, który zdoła uzyskać dane. Tak i tak zamierzałem do niego dzwonić, prosić go o pomoc w wyjaśnieniu tej całej afery na Nebraska Avenue. - Kto to taki? - Robert Winthrop - odparł Bray. Taleniekow pokiwał głową. - Twórca Operacji Konsularnych - rzekł. - Porządny człowiek, który nie cierpi tego, co sam powołał do życia. - Obecny OPKON różni się od dawnego. W każdym razie Winthrop to jedyny człowiek, o jakim wiem, iż dzwoniąc do Białego Domu może być pewien, że w ciągu dwudziestu minut uzyska spotkanie z prezydentem. Niewiele dzieje się rzeczy, o których by nie wiedział. Albo nie umiał się dowiedzieć. - Scofield popatrzył w ogień i zamyślił się na moment. - Dziwne. To właśnie za jego sprawą jestem tym, kim jestem, a jednak nie podoba mu się to, co robię. Ale wysłucha mnie na pewno. Najbliższa budka telefoniczna znajdowała się pięć kilometrów od miejsca, gdzie droga wiodąca do chaty łączyła się z szosą. Kiedy Bray, mrużąc oczy przed blaskiem rannego słońca, zamknął za sobą szklane drzwi, było dziesięć po ósmej. Wśród papierów w teczce odszukał prywatny numer Winthropa; nie dzwonił do starego polityka od lat. Miał nadzieję, że numer się nie zmienił. Okazało się, że nie. Na dźwięk kulturalnego głosu po drugiej stronie słuchawki nawiedziło go wiele wspomnień, wiele myśli zarówno o zmarnowanych okazjach, jak i wykorzystanych szansach. - Scofield! Gdzie ty się podziewasz?! - Proszę mi wybaczyć, panie ambasadorze, ale nie mogę panu powiedzieć. Mam nadzieję, że pan zrozumie. - Z tego co słyszę, jesteś w poważnych tarapatach. Ukrywanie się i uciekanie nic nie da. Dzwonił do mnie Congdon. Człowiek, który zginął w hotelu, został zastrzelony pociskiem z rosyjskiego pistoletu... - Wiem. Rosjanin, który go zabił, uratował mi życie. Tego człowieka, i jeszcze dwóch, nasłał na mnie Congdon. Mieli mnie zlikwidować. Jeden przyjechał z Pragi, drugi z Marsylii, trzeci z Amsterdamu. - O Boże... Stary polityk milczał przez dłuższą chwilę; Bray nie przerywał ciszy. - Wiesz, co mówisz? - spytał w końcu Winthrop. - Absolutnie. Dobrze pan wie, że nie rzucałbym podobnych oskarżeń na wiatr. Nie mylę się. Rozmawiałem z mordercą z Pragi, zanim zginął. - Potwierdził? - Nie wprost, ale tak. Zresztą telegramy, które wysłano, też nie były sformułowane wprost. Winthrop ponownie zamilkł. - Nie wierzę w to, Bray. Mam swoje powody. Tydzień temu Congdon złożył mi wizytę. Niepokoił się tym, jak przyjmiesz wiadomość o zwolnieniu cię ze służby. Mówił, że agent, który dużo wie o różnych delikatnych sprawach, wycofany wbrew swojej woli, może być niebezpieczny. Zastanawiał się, jak zapełnisz sobie wolny czas, czy nie zaczniesz pić i wygadywać po knajpach co ci ślina na język przyniesie... Congdon to bezduszny biurokrata; zezłościł mnie. Jak można mieć tak mało zaufania do człowieka, który tyle zrobił dla swojego kraju...! W końcu spytałem ironicznie, czy zamierza cię zlikwidować. Nie podejrzewałem go o to, że coś takiego rozważa; po prostu chciałem mu pokazać, jak bardzo mierzi mnie jego podejście, I dlatego nie wierzę, żeby się odważył na ten krok. Rozumiesz? Wie, że od razu poznałbym, że to jego robota. Nie ryzykowałby. - W takim razie ktoś wydał mu rozkaz. I o tym muszę z panem pomówić. Ci trzej mordercy wiedzieli, gdzie mnie znaleźć, a tylko z jednego źródła mogli zdobyć adres: od Rosjan. Byłem w mecie KGB. Moskwa przekazała informację Congdonowi, a on mordercom. - Twierdzisz, że Congdon współdziałał z Rosjanami?! To wykluczone. Nawet gdyby chciał, oni nigdy by na to nie poszli! Dlaczego mieliby ujawniać adres własnej mety? - Żeby przy okazji sprzątnięto również ich agenta, którego chcieli się pozbyć. Facet usiłował nawiązać ze mną kontakt. Wymieniliśmy depesze. - Chodzi o Taleniekowa? Teraz z kolei Scofield umilkł na moment. - Tak - odparł wreszcie. - Biały kontakt?! - Tak. Początkowo nie wierzyłem, ale teraz wiem, że tak. - Ty... i Taleniekow?! Nadzwyczajne! - Bo i sytuacja jest nadzwyczajna. Czy pamięta pan z lat czterdziestych organizację skrytobójców zwanych matarezowcami? Umówili się na dziewiątą wieczorem w parku Rock Creek, półtora kilometra na północ od bramy wjazdowej na Missouri Avenue. W tym miejscu na poboczu drogi znajdował się parking, na którym zwiedzający mogli zostawić samochód, żeby jedną z licznych ścieżek dojść na skraj wąwozu, skąd rozciągał się wspaniały widok. Winthrop obiecał odwołać wszystkie umówione wcześniej spotkania i skoncentrować się na zdobyciu jakichkolwiek danych, które mogłyby potwierdzić zadziwiające, choć fragmentaryczne informacje udzielone mu przez Braya. - Jeśli zajdzie potrzeba, zwoła nadzwyczajne posiedzenie rządu - powiedział Scofield do Taleniekowa, kiedy wracali do chaty. - Ma prawo? - spytał Rosjanin. - Prezydent ma - odparł Bray. Przez resztę dnia niewiele z sobą rozmawiali; nie czuli się najlepiej skazani na swoje towarzystwo. Taleniekow przeglądał książki na półkach, co jakiś czas zerkając spod oka na Braya; w jego spojrzeniu niechęć mieszała się z ciekawością. Bray udawał, że nie czuje na sobie wzroku Rosjanina. Włączył radio, żeby dowiedzieć się, co powiedzą w wiadomościach o strzelaninie w hotelu na Nebraska Avenue i znalezieniu zwłok radzieckiego dyplomaty w sąsiednim budynku. Informacje o strzelaninie podano w stonowany sposób i w bardzo ogólnikowej postaci; o zabitym dyplomacie nie wspomniano słowem. Powiedziano wprawdzie, że zabici byli cudzoziemcami, lecz cała sprawę przedstawiono jako wzajemne porachunki międzynarodowych gangów handlujących na- rkotykami. Departament Stanu zadziałał szybko i sprawnie, narzucając swoją cenzurę środkom masowego przekazu. W każdym kolejnym serwisie informacyjnym strzelanina na Nebraska Avenue zajmowała coraz mniej miejsca, a Scofield coraz bardziej czul się w potrzasku. Tkwił po uszy w czymś, z czym od początku nie chciał mieć nic wspólnego, a nowe życie, które planował rozpocząć, nieuchronnie się od niego oddalało. Zastanawiał się, kiedy - jeśli w ogóle - stanie się znów realne. Na razie wsiąkał coraz głębiej w zagadkową aferę z matarezowcami. O czwartej wyszedł z chaty, żeby przejść się po polach i wzdłuż rzeki. Ostentacyjnie wsunął browninga do kabury. Taleniekow w odpowiedzi położył grazburię na stoliku przy fotelu, na którym siedział. O piątej, po powrocie Braya ze spaceru, Rosjanin rzekł: - Powinniśmy zjawić się na miejscu godzinę wcześniej i zająć dogodne pozycje. - Ufam Winthropowi - odparł krótko Bray. - Mam nadzieję, że słusznie. Ale czy również tym, z którymi będzie się kontaktował? - Nikomu nie powie, że się z nami spotyka. Najpierw zechce sam z tobą pomówić. I dokładnie cię przepytać. O nazwiska, stopnie wojskowe, stanowiska zajmowane w przeszłości... - Odpowiem tylko na pytania dotyczące sprawy matarezowców. Innych informacji nie zamierzam udzielać. - Cwaniaczek. - Wciąż uważam... - Dobra, ruszamy za kwadrans - przerwał mu Scofield. - Po drodze wstąpimy na obiad do baru, ale usiądziemy oddzielnie. O 7.35 wjechali wynajętym wozem na południowy koniec parkingu w parku Rock Greek, po czym każdy zrobił cztery wypady rekonesansowe, sprawdzając las, ścieżki, polanki, upewniając się, czy nikt nie kryje się za pniami drzew, głazami lub w wąwozie poniżej. Wieczór był wyjątkowo zimny, toteż w parku nie było żadnych spacerowiczów. Spotkali się ponownie w ustalonym miejscu na skraju niewielkiej kotlinki. Taleniekow odezwał się pierwszy. - Niczego nie zauważyłem; teren jest bezpieczny. Scofield spojrzał na świecące w mroku wskazówki zegarka. - Dochodzi wpół do dziewiątej. Zaczekam przy samochodzie; ty zostań tu. Kiedy przyjedzie Winthrop, dam ci znak, żebyś do nas dołączył. - Jak? Będziemy kilkaset metrów od siebie. - Zapalę zapałkę. - Skądś to znam. - Co? - Nic. Nieważne. Za dwie minuty dziewiąta przy bramie parkowej pojawiła się limuzyna Winthropa; wjechała na parking i zatrzymała się sześć metrów od samochodu, którym przybył Bray z Taleniekowem. Widok szofera za kierownicą limuzyny zaniepokoił Braya, ale po chwili rozpoznał mężczyznę: był to ten sam olbrzym, który od ponad dwudziestu lat wszędzie woził Winthropa. Scofield słyszał plotki, że facet służył kiedyś w piechocie morskiej i miał sprawę przed sądem wojskowym, lecz Winthrop nigdy nikomu nie opowiadał nic o swoim szoferze, o którym mawiał zwykle „mój przyjaciel Stanley”. A pytać nikt nie śmiał. Bray wysunął się z cienia i ruszył w stronę limuzyny. Stanley otworzył drzwi i jednym płynnym ruchem wysiadł z wozu; prawą rękę miał w kieszeni, w lewej trzymał latarkę. Zapalił ją. Bray zmrużył oczy. Snop światła omiótł go i zgasł. - Czołem, Stanley - powiedział Bray. - Dawno się pan nie pokazywał, panie Scofield - rzekł szofer. - Miło znów pana widzieć. - Dziękuję. I wzajemnie. - Pan ambasador czeka. - Szofer wsunął dłoń do środka auta i zwolnił blokadę drzwi. - Może pan wsiąść. - Dziękuję. Aha, jeszcze jedno. Za kilka minut wysiądę i zapalę zapałkę. Będzie to znak dla kogoś, żeby wyszedł z ukrycia i się do nas przyłączył. Jest na skraju parkingu; pewnie pojawi się na którejś ze ścieżek. - W porządku. Pan ambasador mówił, że będzie was dwóch. Nie ma sprawy. - Chodzi mi o to, że jeśli nadal palisz cygaretki, powstrzymaj się, dopóki nie wysiądę, dobrze? Chciałbym przez chwilę porozmawiać z panem Winthropem sam na sam. - Ale pan ma pamięć! - powiedział Stanley, stukając latarką w górną kieszeń kurtki. - Właśnie miałem zamiar zapalić. Bray usiadł z tyłu naprzeciwko człowieka, który wywarł tak znaczący wpływ na jego życie. Od ich ostatniego spotkania Robert Winthrop , postarzał się, i to nawet bardzo, ale oczy wciąż płonęły mu żywym blaskiem. Popatrzył na Braya z zatroskaniem, a kiedy podali sobie ręce, przez chwilę trzymał dłoń młodszego mężczyzny w swojej. - Często o tobie myślałem - powiedział cicho, przyglądając mu się życzliwie; nagle zauważył opatrunki i na jego twarzy odmalował się smutek. - Z mieszanymi uczuciami, ale chyba zdajesz sobie z tego sprawę. - Tak. - Tyle rzeczy się zmieniło! Pamiętasz nasze dawne ideały, nasze nadzieje, że zdołamy pomóc tylu ludziom? Na początku te możliwości istniały i wierzyliśmy, że nam się uda. - Starzec puścił dłoń Braya i uśmiechnął się. - Pamiętasz? Wymyśliłeś plan o powiązaniu emi- gracji z lend-lease. Umorzenie długów wojennych za zgodę na masową emigrację ludzi pragnących uciec spod komunistycznego jarzma. Genialny pomysł. Dyplomacja ekonomiczna najwyższej klasy, zawsze tak twierdziłem. Wolność dla tysięcy ludzi w zamian za pieniądze, o których wiadomo było, że i tak ich nie oddadzą. - Nie zgodziliby się. - Pewnie nie, ale wtedy opinia światowa obróciłaby się przeciwko nim. Pamiętam dokładnie twoje słowa: „Skoro jesteśmy państwem kapitalistycznym, postarajmy się wycisnąć z nich coś za ten dług. To za pieniądze obywateli amerykańskich umundurowano i wyposażono połowę Armii Czerwonej. Podkreślmy, ile nam zawdzięczają. Jeśli nie mogą spłacić długu, niech pozwolą wyjechać ludziom.” Właśnie tak powiedziałeś. - Naiwne wyobrażenia magistranta o geopolityce. - Ale w tych naiwnych wyobrażeniach było wiele słuszności. Wiesz, wciąż mam przed oczami tego magistranta. Zastanawiam się, co by sobie pomyślał... - Nie mamy teraz czasu, panie ambasadorze - przerwał mu Scofield. - Taleniekow czeka. Sprawdziliśmy cały teren; jest czysty. Starzec zmrużył oczy. - Myślałeś, że nie będzie? - spytał. - Bałem się, że pański telefon jest na podsłuchu. - Niepotrzebnie. Kiedy instaluje się podsłuch, trzeba to zapisać w papierach, sporządzić notatkę. Nie chciałbym znaleźć się w skórze człowieka, który by się odważył wydać zgodę na nagrywanie moich rozmów. Zbyt często w wielu poufnych sprawach kontaktuję się z różnymi osobistościami właśnie przez telefon. To jest moją gwarancją. - Dowiedział się pan czegoś? - O matarezowcach? Nie... i jednocześnie jakby tak. Nawet najbardziej tajne materiały wywiadu i kontrwywiadu z ostatnich czterdziestu kilku lat nie zawierają o nich żadnej wzmianki. Zapewnił mnie o tym sam prezydent, a jemu wierzę. Zaszokowało go to, co powiedziałem; natychmiast zaalarmował właściwych ludzi i kazał im szukać. Był nieźle wystraszony i zły, że nic nie wiedzą. - A to „jakby tak”? - Niby nic konkretnego, ale coś w tym musi być - odparł starzec, starannie dobierając słowa. - Zanim udałem się do prezydenta, zadzwoniłem do pięciu ludzi, którzy od lat - ba, od dziesięcioleci! - mają do czynienia z najbardziej tajnymi sprawami w wywiadzie i dyplomacji. Trzech z nich pamiętało matarezowców, ale byli przekonani, że nie funkcjonują od dawna. Widmo ich powrotu wydało się im tak przerażające, że obiecali mi swoje pełne poparcie i pomoc. Natomiast dwaj... dwaj, których wiedzę oceniałbym jako znacznie głębszą niż tamtych trzech... oświadczyli, że nigdy w życiu nie słyszeli o żadnych matarezowcach. Zaskoczyło mnie to, bo przecież musieli, tak jak i ja słyszałem. Nie, żebym wiele wiedział, ale sama nazwa nie jest mi obca. Kiedy im to wytknąłem, zachowali się dość dziwacznie, a zważywszy naszą długoletnią znajomość, wręcz obelżywie. Zaczęli mnie traktować jak sklerotyka, któremu coś się w głowie pomieszało. Doprawdy... - Jak się nazywają? - Dziwne, ale... W oddali coś błysnęło; Scofield natychmiast skierował tam oczy. Zobaczył drugi błysk... i trzeci. Następowały szybko po sobie. Taleniekow. Rosjanin raptownie zapalał i gasił zapałki. Ostrzegał Braya! Dawał mu znać, że coś się stało - że coś się dzieje! Kolejne światełko nie zgasło: zostało przysłonięte dłonią, potem znów się ukazało i znów - zostało przysłonięte. Taleniekow sygnalizował morsem. Kropki i kreski. Trzy długie błyski. O. Potem przerwa, dwa długie błyski i jeden krótki. G. OG? - Co jest? - spytał Winthrop. - Chwileczkę - powiedział Bray. Kolejne trzy długie błyski. Znów O. Potem jeden długi i jeden krótki. N. . O-G- O-N. Ogon! Płomyk przesunął się w lewo, w kierunku drogi biegnącej za parkingiem wzdłuż lasu, po czym zgasł. Rosjanin zajmował nową pozycję. Bray zwrócił się do starca. - Czy jest pan pewien, że pański telefon nie jest na podsłuchu? - Absolutnie. Zawsze miałem czystą linię; sprawdzano to kilka razy. - Ale teraz sytuacja się zmieniła. - Scofield nacisnął przycisk otwierający okno, a kiedy szyba opuściła się, zawołał do szofera: - Stan, chodź szybko! Szofer podbiegł natychmiast. - Sprawdzałeś w lusterku, czy nikt za tobą nie jedzie? - Tak, panie Scofield. Nikogo nie było. Zawsze patrzę w lusterko, a już zwłaszcza kiedy wiozę pana ambasadora na takie spotkanie jak dzisiejsze... Widział pan błyski na końcu parkingu? Czy to ten pański towarzysz? - Tak. Dał mi znać, że przywlekliście ogon. - Niemożliwe - oświadczył zdecydowanie Winthrop. - Jeśli kogoś zobaczył, na pewno nie ma to związku z nami. W końcu jesteśmy w parku, mogą tu się kręcić jacyś ludzie. - Nie chcę pana niepokoić, ale Taleniekow to doświadczony agent. Nie zauważyliśmy żadnych świateł, żadnego samochodu. Ktokolwiek tu jest, nie chce, byśmy go widzieli. A spacerowiczów możemy wykluczyć; jest za zimno i za ciemno na szwendanie się po lesie. Obawiam się, że chodzi wyłącznie o nas. - Bray otworzył drzwi. - Stan, wezmę z wozu teczkę. Kiedy wrócę, natychmiast ruszaj. Staniesz na moment przy północnym skraju parkingu, przy samym wyjeździe na drogę... - A co z Rosjaninem? - spytał Winthrop. - Właśnie po to się zatrzymamy. Będzie wiedział, że ma wskoczyć do środka. Jak nie, to jego strata. - Chwileczkę, panie Scofield - wtrącił Stanley; tym razem w jego głosie nie było cienia uniżoności. - Jeśli mogą być kłopoty, nie zamierzam stawać i nikogo zabierać. Moim zadaniem jest dbać o bezpieczeństwo pana ambasadora, a nie pana czy kogokolwiek innego. - Nie traćmy czasu! Zapalaj silnik! Bray rzucił się pędem do wynajętego wozu, po drodze wyciągając z kieszeni kluczyki. Otworzył drzwi, chwycił teczkę leżącą na przednim siedzeniu i ruszył z powrotem do limuzyny. Nie dobiegł do niej. Ciemności przebił snop światła z silnego reflektora wymierzonego prosto w potężne auto Winthropa. Bray zobaczył wyraźnie Stanleya, który siedział z rękami na kierownicy, gotów wcisnąć gaz do dechy i uciec z parku. Ale człowiek z reflektorem nie zamierzał na to pozwolić. Miał rozkaz zabić nobliwego polityka. Koła limuzyny zabuksowaly w miejscu, po czym potężne auto z piskiem opon skoczyło do przodu. W tym samym momencie rozległy się strzały; kule stłukły boczną szybę, podziurawiły karoserię. Limuzyna zaczęła jechać dziwacznym zygzakiem, jakby szofer stracił nad nią panowanie. Na skraju lasu ktoś wypalił dwa razy z pistoletu; reflektor pęki z głośnym hukiem, powietrze przeszył krzyk bólu. Limuzyna Winthropa przez chwilę jechała prosto, po czym nagle skręciła w lewo. W jej reflektorach ukazały się postacie dwóch uzbrojonych mężczyzn; trzeci leżał na ziemi. Bray wyciągnął pistolet, rzucił się na ziemię i nacisnął spust. Jedna ze stojących postaci przewróciła się; w następnej sekundzie limuzyna wyszła z zakrętu i z wyciem silnika pomknęła ku bramie wjazdowej. Scofield przeturlał się w prawo; padły dwa kolejne strzały - kule odbiły się od asfaltu tam, gdzie przed chwilą leżał. Bray zerwał się na nogi i pognał w kierunku drewnianej balustrady biegnącej wzdłuż parkingu. Przedostał się szybko na drugą stronę, ale niechcący uderzył teczką o drewnianą belkę. Hałas ściągnął na niego uwagę: wystrzał rozległ się w momencie, gdy Bray skoczył szczupakiem za wielki głaz. Światło. Reflektory samochodu! Dwa jasne snopy przecięły mrok; towarzyszyło im wycie silnika sportowego wozu. Hamulce zapiszczały i wóz stanął. Brzęk szkła, potem czyjś okrzyk, histeryczny, niewyraźny, i strzał, po którym zaległa cisza. Silnik zgasł, ale reflektory nadal się paliły. W ich świetle Bray dojrzał smużki dymu i dwa nieruchome ciała na ziemi; obok klęczał jakiś mężczyzna, rozglądając się lękliwie dookoła. Nagle usłyszał szmer: obrócił się gwałtownie i podniósł broń. Ze skraju lasu padł kolejny strzał. Celny. Klęczący przy wozie mężczyzna przewrócił się na asfalt. - Scofield! - zawołał Taleniekow. - Tu jestem! Bray przeskoczył przez balustradę i pobiegł w stronę głosu Rosjanina. Taleniekow wyszedł z lasu; był niespełna trzy metry od trupów. Ostrożnie zbliżyli się do wozu: pierwszy strzał oddany przez Rosjanina strzaskał boczną szybę i trafił w głowę kierowcę. Jego twarz była zakrwawiona, ale Scofield bez trudu ją rozpoznał. Mężczyzna miał bandaż na prawej dłoni - kciuk złamany na moście w Amsterdamie o trzeciej rano przez rozgniewanego starszego agenta jeszcze się nie zrósł. Kierowcą samochodu był Harry - młody, ambitny agent, który tamtej deszczowej nocy niepotrzebnie zabił człowieka. - O Boże! - Znasz go? - spytał Taleniekow z dziwną nutą w glosie. - Miał na imię Harry. Pracował dla mnie w Amsterdamie. Rosjanin milczał przez chwilę. - Był z tobą w Amsterdamie - rzekł w końcu - ale nie pracował dla ciebie i nie nazywał się Harry. To radziecki oficer wywiadu, kształcony w amerykańskiej kwaterze w Nowogrodzie odkąd skończył dziewięć lat. Agent WKR. Bray popatrzył na twarz Taleniekowa, po czym przeniósł wzrok na Harry'ego. - Gratuluję - powiedział. - Zaczynam mieć jaśniejszy obraz tego, co się stało. - A ja, niestety, nie. Wierz mi, Moskwa nie wydałaby rozkazu zlikwidowania Winthropa, to po prostu niemożliwe. Nie jesteśmy durniami. Takich ludzi jak on szanuje się i ceni, a nie usuwa. A już na pewno nie zabija się ich po to, żeby rozwalić przy okazji takie dwie płotki jak my. - Co sugerujesz? - Że byli to tacy sami mordercy, jak ci w hotelu. Mieli zabić nas obu, ale również Winthropa. Nie wiadomo, może udało im się go trafić. Ale jestem święcie przekonany, że nie działali na polecenie Moskwy. - Departament Stanu też ich nie przysłał! Za to ręczę. - Zgoda. Ani Waszyngton, ani Moskwa, lecz ktoś, kto może wydawać rozkazy w imieniu każdego z naszych rządów, a nawet w imieniu obu. - Matarezowcy? Rosjanin skinął głową. - Matarezowcy. Bray wstrzymał oddech, próbując się zastanowić, jakoś ogarnąć to wszystko. - Jeśli Winthrop żyje - rzekł po chwili - znajdzie się pod stałą inwigilacją; jego ruchy będą śledzone, rozmowy nagrywane. Nie dam rady się z nim skontaktować. Zabiją mnie, jeśli tylko pokażę się gdzieś w pobliżu. - Fakt. A jest ktoś inny komu ufasz? - To szaleństwo - powiedział Bray, drżąc z zimna; nagle zdał sobie z czegoś sprawę i zaczął jeszcze bardziej dygotać. - Są tacy, ale nie wiem, do kogo mogę się zwrócić. Każdy, z kim próbowałbym nawiązać kontakt, ma przecież obowiązek natychmiast powiadomić o tym policję; prawo jest jasne w tym względzie. Jeśli nawet pominąć to, że jestem poszukiwany przez policję, to w grę wchodzi również sprawa bezpieczeństwa narodowego. Prawnicy szybko przygotują nie lada oskarżenie. Zarzucą mi zdradę, szpiegostwo, sprzedawanie informacji wrogiemu państwu. Wszyscy się ode mnie odsuną. - Musi być ktoś, kto cię wysłucha! - Czego wysłucha? Co ja mogę powiedzieć? Jaki dowód przedstawić?! Ciebie? Zanim zliczyłbyś do trzech, naszpikowano bycie chemikaliami i zamknięto w jakimś pilnie strzeżonym ośrodku medycznym. Na co mam się powołać? Na słowa umierającego istrebitela? Komunisty, mordercy? Żeby ta historia chociaż brzmiała logicznie, przekonująco! A tak, cholera, wszystkie drogi są odcięte. Nie mamy żadnych konkretów, tylko domysły! - Może stary Krupski miał rację - powiedział Taleniekow, robiąc krok do przodu. - Może odpowiedzi trzeba szukać na Korsyce. - Chryste Panie! - Nie, poczekaj. Sam powiedziałeś, że nie mamy konkretów. Ale gdybyśmy coś znaleźli, choćby kilka nazwisk, i dowiedzieli się o nich czegoś, może wtedy udałoby nam się sklecić jakąś spójną historię. Miałbyś się na co powołać, miałbyś podstawy, żeby zmusić kogoś do słuchania! - Na odległość. Wyłącznie na odległość - odparł z namysłem Bray. - Nikt nie zechce się ze mną widzieć. - Dobre i to. - Ale spójna historia to za mało. Musimy zdobyć przekonujący materiał. - Gdybym miał dowody, w Moskwie też znalazłbym ludzi gotowych mnie wysłuchać. Sądziłem, że tu wystarczy coś mniej konkretnego, żeby wszcząć dochodzenie. Przecież wasz senat w każdej sprawie prowadzi nie kończące się dochodzenia. Myślałem, że uda się doprowadzić do czegoś takiego, że dasz radę to załatwić! - Nie teraz. I nie ja. - Więc co? Korsyka? - Nie wiem. Muszę się zastanowić. Jest jeszcze Winthrop. - Mówiłeś, że nie zdołasz do niego dotrzeć. Że zabiją cię, jeśli... - Już nieraz próbowano. Jakoś sobie poradzę. Muszę dowiedzieć się, co jest grane. Winthrop widział co się stało, widział do czego są zdolni. Jeżeli żyje i uda mi się z nim porozumieć, powie mi do kogo się udać. - A jeśli nie żyje, albo nie dasz rady się z nim skontaktować? Scofield popatrzył na trupy leżące na asfalcie. - Wtedy pozostanie nam tylko jedno - rzekł. - Korsyka. Rosjanin potrząsnął głową. - Szansę masz niewielkie - oświadczył. -Więc nie będę na ciebie czekał. Wolę uniknąć tego ośrodka medycznego, o którym wspomniałeś. Pojadę od razu na Korsykę. - W porządku. Rozpocznij poszukiwania na południowo-wschodnim wybrzeżu, na północ od Porto-Vecchio. - Dlaczego? - Bo tam się wszystko zaczęło. Tam mieszkał Matarese. Taleniekow skinął głową. - Historię rzeczywiście znasz na piątkę. Dzięki za wskazówkę. Może spotkamy się na Korsyce. - Z wyjazdem sobie poradzisz? - Wyjazd, przyjazd... to żadna sztuka. A ty? Jeśli zdecydujesz się jechać na Korsykę? - Wiem komu zapłacić za przerzut do Londynu lub Paryża. W obu miastach mam konta. Jeśli się zdecyduję, zjawię się za trzy, góra cztery dni. Na wzgórzach są różne niewielkie zajazdy. Jakoś cię odnajdę, a potem... Scofield urwał. Obaj mężczyźni obejrzeli się szybko za siebie - doleciał ich warkot silnika. Po chwili jakiś samochód skręcił z drogi na parking. Na przednim siedzeniu dostrzegli parę; mężczyzna obejmował ręką kobietę. Reflektory oświetliły nieruchome ciała na asfalcie, auto ze stłuczoną boczną szybą i zakrwawioną twarz kierowcy. Mężczyzna błyskawicznie zdjął rękę z ramienia kobiety, pchnął jej głowę w dół i obiema dłońmi chwycił kierownicę. Szarpnął ją gwałtownie w prawo, zawrócił samochód i pomknął w kierunku wyjazdu z parku; wkrótce znikł z oczu, ale ryk silnika jeszcze przez jakiś czas niósł się po otwartej przestrzeni. - Zawiadomią policję - powiedział Bray. - Musimy ruszać. - Lepiej, żebyśmy zostawili ten wynajęty wóz. - Dlaczego? - Kierowca Winthropa - wyjaśnił Rosjanin. - Może ty mu ufasz, ale ja nie jestem pewien. - Nie bądź głupi! Przecież o mało sam nie zginął! Taleniekow wskazał ręką trupy na asfalcie. - To wyborowi strzelcy - rzekł. - Nie wiem, czy Rosjanie czy Amerykanie, to nieważne, ale musieli być dobrzy, bo matarezowcy wynajmują tylko najlepszych fachowców. Przednia szyba limuzyny Winthropa ma co najmniej półtora metra szerokości, kierowca za nią to łatwy cel nawet na nowicjusza. Dlaczego go nie zabili? Dlaczego nie zatrzymali limuzyny? Wszędzie, Beowulf, wietrzymy podstęp. A tu daliśmy się złapać w pułapkę jak para naiwniaków. Może nawet Winthrop wiedział, że to pułapka? Bray poczuł kłucie w żołądku. Rosjanin mógł mieć rację. - Rozdzielmy się - powiedział w końcu. - Tak będzie bezpieczniej. - Spotkamy się na Korsyce? - Może. Jeśli się zjawię, to jakoś cię odnajdę. Za trzy, góra cztery dni. Ale nie obiecuję. - W porządku. - Taleniekow? - Co? - Dzięki, że mnie ostrzegłeś. Zapałkami. - Sądzę, że w tych okolicznościach też byś mnie ostrzegł. - W tych okolicznościach... tak. - Widzisz, Beowulf Agate? Jednak nie pozabijaliśmy się. Udało nam się porozmawiać. - Tak, udało się. Powiew zimnego, nocnego wiatru przyniósł dźwięk pojedynczej syreny policyjnej. Wiedzieli, że wkrótce rozlegną się następne i parking zaroi się od wozów. Rozdzielili się i pobiegli w przeciwnym kierunku: Scofield w stronę ciemnego lasu rysującego się na tle nieba za wynajętym samochodem, Taleniekow w stronę balustrady między parkingiem a terenem, na którym w dole znajdował się wąwóz. KSIĘGA II 12. Przysadzisty kuter rybacki przedzierał się przez fale niczym ciężkie, niezgrabne zwierzę, ledwo świadome, że morze nie jest mu przychylne. Woda rozbryzgiwała się na dziobie i burtach, jej strugi co rusz obmywały pokład, a cząstki porywane przez poranny wiatr siekły po twarzach rybaków pracujących przy sieciach. Tylko jeden człowiek nie uczestniczył w mozole połowu. Nie ciągnął liny, nie dzierżył haka, nie miotał przekleństw ani nie przyłączał się do salw śmiechu, kiedy wybuchali nim ci, którzy pracą na morzu zarabiali na życie. Siedział samotnie na pokładzie, w jednej ręce trzymając termos z kawą, w drugiej papierosa, którego wierzchem dłoni osłaniał od wiatru. Zgodnie z umową, gdyby do kutra zbliżyła się francuska lub włoska łódź patrolowa, wówczas przeistoczyłby się w rybaka; ale dopóki żadnej nie było widać na horyzoncie, mógł robić, co chciał. Nikt nie protestował przeciw jego obecności na pokładzie, gdyż dzięki niemu każdy z członków załogi był bogatszy o pięćdziesiąt tysięcy lirów. Obcy wszedł na pokład we Włoszech, kiedy kuter stał przy nadbrzeżu w San Vincenzo. Mieli wyjść w morze o świcie, lecz nieznajomy powiedział kapitanowi, że jeśli przed świtem dotrą do Korsyki, zarobią znacznie lepiej niż na połowie ryb. Starszeństwo zawsze ma swoje przywileje: kapitan otrzymał sto tysięcy lirów. Z San Vincenzo wypłynęli przed północą. Scofield zakręcił termos i cisnął niedopałek za burtę, po czym wstał i przeciągnął się, spozierając przez mgłę w stronę brzegów Korsyki. Kuter płynął w dobrym tempie. Według słów kapitana, za kilka minut miną Solenzarę, więc w ciągu niespełna godziny będą mogli wysadzić szacownego pasażera między Sainte Lucie i Porto-Vecchio. Nie spodziewał się żadnych trudności: kamieniste wybrzeże znaczyły dziesiątki samotnych zatoczek, a kuter rybacki wpływający do jednej z nich, żeby usunąć jakąś drobną awarię, nie powinien wzbudzić niczyich podejrzeń. Bray szarpnął sznur umocowany do teczki i przywiązany do jego nadgarstka; trzymał się solidnie, ale był mokry. Otarta przez sznur skóra piekła od słonej wody, lecz Bray wiedział, że ranka zagoi się szybko, właśnie dzięki wodzie morskiej. Może zabezpieczenie teczki sznurem było zbędnym środkiem ostrożności, ale przynajmniej odstraszy korsykańskich rybaków od próbowania kradzieży, jeśli Bray się zdrzemnie; Korsykanie - znani z tego, że lubią pozbawiać podróżnych różnych cennych przedmiotów - tym bardziej nie mieliby skrupułów przed obrabowaniem kogoś, kto podróżował potajemnie i ze sporą gotówką. - Signore! - Kapitan uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby; brakowało mu kłów. - Ecco. Solenzara! Trenta minuti. Nord di Porto-Vecchio! - Grazie. - Prego! Za pół godziny będzie na lądzie, na Korsyce, pośród wzgórz, gdzie miała swoje początki organizacja Matarese'a. W to, że istniała, nikt nie wątpił; to, że do połowy lat trzydziestych dostarczała płatnych morderców, uważano za bardziej niż prawdopodobne. Wiedziano jednak o niej tak mało, że trudno było ocenić, co jest mitem, a co prawdą. Jedni zachłystywali się mitem, inni traktowali całą sprawę lekceważąco; w każdym razie organizację i jej początki okrywała mgła tajemnicy. Wiedziano tylko, że szaleniec Guillaume de Matarese powołał radę, której skład nigdzie nie figurował, a następnie założył organizację skrytobójców, podobno wzorowaną na zakonie asasynów stworzonym w jedenastym wieku przez Hasana Sabbaha. Takie opinie, podkreślające kultowy charakter organizacji, służyły szerzeniu mitu. Nie istniały bowiem żadne zeznania sądowe, nie schwytano nigdy mordercy, który przyznałby się do członkostwa w organizacji Matarese'a; jeżeli nawet któryś się przyznał, nie podano tego do wiadomości publicznej. Mimo to plotki wciąż krążyły, również w najwyższych kręgach. W kilku poważnych gazetach pojawiły się artykuły na temat organizacji, ale w kolejnych numerach przyznawano, że brakuje jakichkolwiek dowodów. Sprawą Matarese'a zajęło się paru niezależnych historyków; nie wiadomo, czy coś odkryli, gdyż wyniki ich prac nigdy nie zostały opublikowane. Natomiast rządy wszystkich państw milczały. Milczały jak grób i w przeszłości, i obecnie. Dla pracownika wywiadu, który w młodości interesował się historią zamachów politycznych, właśnie to milczenie zdawało się świadczyć, że w plotkach o matarezowcach musi być ziarno prawdy. Podobnie jak milczenie, które nagle zapadło trzy dni temu, przekonało go, że podróż na Korsykę - coś, o czym wspomniał Rosjaninowi dość pochopnie, zanim rozstali się po strzelaninie na parkingu - jest jedynym krokiem, jaki mu pozostał. Owszem, matarezowcy sta- nowili zagadkę, lecz nie byli mitem. Istnieli ponad wszelką wątpliwość. Ważny polityk zadzwonił do innych ważnych polityków, podnosząc alarm - a tego matarezowcy nie zamierzali tolerować. Robert Winthrop znikł. Trzy noce temu, po ucieczce z parku Rock Creek, Bray dotarł do motelu na skraju Fredericksburga. Przez sześć godzin jeździł autostopem wzdłuż szosy - kierowcom mówił, że popsuł mu się samochód i prosił ich o podwiezienie kilka kilometrów - dzwoniąc do Winthropa z różnych budek telefonicznych, nigdy dwa razy z tej samej. Rozmawiał z żoną Winthropa; zapewne bardzo ją zaniepokoił swoimi telefonami, ale nie powiedział jej nic poza tym, że musi koniecznie porozumieć się z panem ambasadorem. W końcu nadszedł świt i kobieta przestała odbierać telefon. W słuchawce rozlegało się jedynie dzwonienie, odstępy ciszy między każdym kolejnym sygnałem były coraz dłuższe, a przynajmniej tak się Brayowi zdawało. Nie miał się do kogo zwrócić, kogo prosić o pomoc, a tymczasem różne służby intensywnie go poszukiwały. Gdyby dał się złapać, nigdy nie odzyskałby wolności. Jeżeli nawet pozostawiono by go przy życiu, resztę swoich dni spędziłby zamknięty w ciasnej celi, albo - co gorsze - w izolatce szpitalnej jako zniszczony chemikaliami wrak. Ale nie sądził, żeby darowano mu życie. Taleniekow nie mylił się, mówiąc, że obydwaj są już nieboszczykami. Chyba że udałoby im się coś znaleźć na odległej o blisko siedem tysięcy kilometrów od Stanów Zjednoczonych wyspie położonej na Morzu Śródziemnym. Bray miał w teczce kilkanaście fałszywych paszportów, pięć książeczek bankowych wystawionych na różne na- zwiska, a także listę ludzi, którzy za pieniądze mogli mu zapewnić dowolny transport. Dwa dni temu, o świcie, wyruszył z Fredericksburga; zanim wczoraj późnym wieczorem dotarł do portu rybackiego w San Vincenzo, odwiedził Londyn i Paryż, gdzie podjął znaczne sumy. Za kilka minut miał dopłynąć do Korsyki. Godziny przymusowej bezczynności spędzone w samolotach, a następnie na pokładzie kutra, pozwoliły mu przemyśleć sytuację i zebrać myśli. Dwa fakty były absolutnie pewne i niezaprzeczalne: Guillaume de Matarese istniał naprawdę i naprawdę istniała grupa ludzi, która przyjęła nazwę Rady Matarese'a, oddana szalonym teoriom jej patrona. Świat posuwa się naprzód dzięki gwałtownym zmianom władzy. Przewroty i zamachy są nieodzowne dla postępu historii. Rządy na całym świecie chętnie zapłacą krocie za morderstwa polityczne. Trzeba tylko stworzyć odpowiedni aparat, a wówczas skrytobójstwo - wykonane fachowo, tak by nie zostały żadne ślady prowadzące do osoby, które je zakontraktowała - może stać się złotodajną żyłą, przynoszącą wręcz niewyobrażalne bogactwa i wpływy. Tak właśnie rozumował Guillaume de Matarese. W międzynarodowych kręgach wywiadowczych byli tacy, którzy wierzyli, że matarezowcy mają na swoim koncie kilkadziesiąt morderstw politycznych, jakie zdarzyły się w latach dwudziestych i trzydziestych obecnego stulecia, od Sarajewa po Meksyk, od Tokio po Berlin. Ich zdaniem, zmierzch działalności matarezowców był następstwem wybuchu drugiej wojny światowej i powstania różnych tajnych służb, które otrzymały oficjalny placet na dokonywanie morderstw, albo wynikiem wchłonięcia organizacji przez sycylijską mafię, która funkcjonuje na całym świecie, choć główną bazę ma w Stanach Zjednoczonych. Jednakże ta grupa była w zdecydowanej mniejszości. Większość agentów zgadzała się z Interpolem, brytyjskim MI-6 oraz CIA, które twierdziły, że rola, jaką odegrali matarezowcy jest znacznie skromniejsza. Niewątpliwie w swoim czasie zabili kilku drugorzędnych polityków we Francji i Włoszech, gdzie walka nawet o mało ważne stanowiska potrafiła wywołać wielkie namiętności, lecz brakowało dowodów na to, aby kiedykolwiek wypłynęli na szersze wody. Była to po prostu garstka szaleńców kierowana przez bogatego ekscentryka, który nie rozumiał mechanizmów rządzących historią i mylił się sądząc, że rządy będą chciały korzystać z jego niegodziwych usług. Jeśli matarezowcy faktycznie działali na arenie międzynarodowej, mówili agenci, to dlaczego nigdy nie zwrócili się do nas? Bray znał odpowiedź na to pytanie i nadal przy niej obstawał: Ponieważ wy, czy raczej my, byliśmy ostatnimi ludźmi z jakimi chcieli współpracować. Od początku byliśmy dla nich konkurencją, i to pod każdym względem! - Quindici minuti! - ryknął z otwartej sterowni kapitan. - Andare entro costa! - Grazie. - Prego! Czy matarezowcy wciąż mogli istnieć? Czy mogła istnieć grupa ludzi sterująca zamachami na całym świecie, sprawująca nadzór nad aktami terroru i szerząca wszędzie chaos? Bray wiedział, że odpowiedź brzmi: tak. Słowa umierającego istrebitela, wyrok śmierci wydany przez Moskwę na Wasilija Taleniekowa, mordercy ściągnięci z Marsylii, Amsterdamu i Pragi, żeby sprzątnąć jego... to wszystko było tylko wstępem do zniknięcia Winthropa. Za każdym razem za sznurki ciągnęła dzisiejsza Rada Matarese'a. To ona była nieznanym i niewidzialnym sprawcą. Kto wchodził w jej skład? Kim byli jej członkowie, że z równą łatwością mogli wpływać na osoby piastujące wysokie stanowiska w rządach, finansować fanatycznych terrorystów oraz decydować, którą z ważnych osobistości należy zamordować? Dlaczego to robili? Jaki przyświecał im cel? W pierwszej kolejności należało rozwiązać zagadkę, kim są obecni członkowie rady. Bez względu na odpowiedź, musiało istnieć jakieś powiązanie między nimi a ludźmi, z których Guillaume de Matarese powołał przed laty oryginalną radę, bo inaczej skąd by się wzięli, jak znaleźliby się w organizacji? Członkowie pierwszej rady spotkali się gdzieś w pobliżu Porto-Vecchio. Mieli jakieś nazwiska. Od tego trzeba zacząć dochodzenie, pomyślał Bray. Zacząłby je od czego innego, gdyby nie błysk zapałki w parku Rock Creek. Tamtego wieczoru Robert Winthrop miał mu podać nazwiska dwóch ważnych osobistości, które wyparły się jakiejkolwiek wiedzy o matarezowcach. Fakt, że się wyparły, świadczył na ich niekorzyść; było bowiem niepodobieństwem, aby nigdy nie słyszały o skrytobójczej organizacji. Ale Winthrop nie zdążył wyjawić ich tożsamości; przeszkodziła mu strzelanina. A teraz nie wyjawi już nigdy. Dawne nazwiska nie tylko mogły, lecz musiały doprowadzić do obecnych. Ludzie pozostawiają po sobie dzieła, piętno, jakie wywierają na swoich czasach... a także pieniądze. Wszystko trzeba zbadać dokładnie, pójść za każdym śladem. Jeśli do skarbca kryjącego prawdę o organizacji Matarese'a istniał klucz, na pewno można go było znaleźć pośród wzgórz w pobliżu Porto-Vecchio. Bray musiał go odszukać... podobnie jak jego największy wróg Taleniekow. Jeśli nie znajdą klucza, obydwaj zginą. Rosjanin nie dostanie działki pod Grasnowem, a Beowulf Agate nie rozpocznie nowego życia, dopóki nie odkryją prawdy o matarezowcach i nie dostarczą zebranych informacji odpowiedzialnym, godnym zaufania ludziom, tak jak o tym rozmawiali przed rozstaniem w Waszyngtonie. - Attualmente! - krzyknął kapitan, obracając ster i szczerząc zęby do pasażera poprzez ciskane wiatrem bryzgi piany. - Lo accesso roccio? Cinque minuti, signore! La terra di Corsica! - Grazie. - Prego. Korsyka. Taleniekow wspinał się szybko po zboczu, co jakiś czas zanurzając się w kępy wysokich zarośli, żeby na chwilę zniknąć z oczu ludziom, którzy ścigali go w świetle księżyca, ale jednocześnie ich nie zgubić. Nie chciał, żeby przerwali pogoń: chodziło mu o to, żeby ich spowolnić i ewentualnie rozdzielić. Gdyby udało mu się któregoś złapać, byłby to prawdziwy sukces. Stary Krupski miał rację, kierując go na Korsykę, a Scofield nie mylił się, radząc mu zacząć poszukiwania od wzgórz leżących na północ od Porto-Vecchio. Teren ten krył w sobie jakąś tajemnicę; niespełna dwa dni wystarczyły Taleniekowowi, żeby się o tym przekonać. Teraz ścigano go w mroku, żeby nie dowiedział się więcej. Jeszcze nie tak dawno temu niewiele sobie obiecywał po podróży na Korsykę; wybrał się tu, żeby nie schwytano go w Waszyngtonie. Porto-Vecchio było dla niego tylko małym miasteczkiem na południowo-wschodnim brzegu wyspy, natomiast wzgórza ciągnące się opodal stanowiły pełną niewiadomą. Wciąż stanowiły niewiadomą; zamieszkujący je ludzie byli obcy, dziwni, małomówni, w dodatku posługiwali się lokalnym, oltramontańskim dialektem, niełatwym do zrozumienia. Ale wątpliwości Taleniekowa, czy słusznie uczynił, przyjeżdżając na wyspę, znikły. Wy- starczyło wymienić nazwisko Matarese, aby nieprzychylne spojrzenia mieszkańców stały się jawnie wrogie; pytania o niego natychmiast kończyły każdą rozmowę. Wieśniacy zachowywali się tak, jakby nazwisko Matarese należało do jakiegoś obrzędu religijnego uprawianego przez miejscową ludność, o którym nie wolno wspominać przy obcych. Wasilij zrozumiał to już wkrótce po przyjeździe; pierwsza noc pośród kamienistych wzgórz dostarczyła mu dowodów. Przed czterema dniami nigdy by w to nie uwierzył; teraz wiedział, że jest to po prostu fakt. Dla prymitywnych mieszkańców gór Matarese był czymś więcej niż legendą, czymś więcej niż mistycznym symbolem; był przedmiotem kultu religijnego. I ludzie gotowi byli poświęcić życie, aby zachować prawdę o nim w tajemnicy. W ciągu czterech dni Taleniekow znalazł się w innym świecie, z dala od wykształconych ludzi i ich wysokiej klasy sprzętów. Nie było tu taśm komputerowych, które kręciły się po wciśnięciu guzika, ani monitorów, na których pojawiały się zielone litery, dostarczając najnowszych informacji umożliwiających podjęcie kolejnej decyzji. Szukał wiedzy o przeszłości wśród ludzi, którzy żyli jakby czas stanął w miejscu. Dlatego tak bardzo zależało mu na tym, żeby złapać któregoś z Korsykan ścigających go w mroku. O ile się nie mylił, było ich trzech. Rozległy, szeroki szczyt skalistego wzgórza porastały nierówne kępy drzew. Jeśli ci trzej chcieli dokładnie sprawdzić wszystkie dróżki prowadzące ku innym wzgórzom i równinie ciągnącej się aż po zalesione góry w oddali, musieli się rozdzielić. Jeżeli Taleniekowowi udałoby się schwytać któregoś i przez kilka godzin nad nim popracować, na pewno sporo by się dowiedział. Nie miał żadnych skrupułów; ubiegłej nocy, kiedy czuwał w ciemności, jego pokojem wstrząsnął potężny huk, a drewniane łóżko przemieniło się w sito. W otwartych drzwiach ujrzał sylwetkę Korsykanina z luparą w ręce. Strzelający był przekonany, że Taleniekow leży w łóżku... Och, żeby dorwać któregoś, najchętniej właśnie tamtego! Wasilij zdusił wzbierający w nim gniew i pobiegł w stronę niedużej kępy jodeł rosnących nieco poniżej szczytu wzgórza. Tutaj mógł odpocząć. Daleko w dole zobaczył słabe błyski latarek. Jedna, druga... trzecia. Tak, goniło go trzech ludzi i najwyraźniej się rozdzielili. Sprawdzenie tej części wzgórza, po której przed chwilą wspinał się Taleniekow, przypadło w udziale mężczyźnie po lewej; powinien dotrzeć do kępy jodeł po mniej więcej dziesięciu minutach. Wasilij miał nadzieję, że będzie to ten sam człowiek, który strzelał do niego z lupary. Oparł się o drzewo, oddychając ciężko, i rozluźnił mięśnie. Wejście w ten prymitywny świat nastąpiło tak nagle, wypadki toczyły się tak szybko. A jednak była w tym wszystkim pewna symetria. Zaczęło się od ucieczki Taleniekowa skrajem zalesionego wąwozu w parku Rock Creek w Waszyngtonie; teraz stał ukryty wśród drzew wysoko na korsykańskich wzgórzach. I też była noc. Podróż nie zajęła mu długo; wiedział dokładnie co robić, krok po kroku. Przed dwoma dniami dotarł na lotnisko Leonarda da Vinci w Rzymie, gdzie wynajął awionetkę, którą poleciał na zachód - do Bonifacio na południowym koniuszku Korsyki. Wylądował o siódmej wieczorem, wsiadł w taksówkę i szosą biegnącą wzdłuż brzegu pojechał na północ do Porto-Vecchio; stamtąd kazał się zawieźć do zajazdu położonego na wzgórzach za miastem. W trakcie obfitej korsykańskiej kolacji wdał się w rozmowę z ciekawskim właścicielem zajazdu. - Jestem poniekąd naukowcem - rzekł. - Szukam informacji o pewnym padrone sprzed wielu lat. Nazywał się Guillaume de Matarese. - Nie rozumiem - oświadczył właściciel. - Mówi pan, że jest poniekąd naukowcem. Wydawało mi się, signore, że albo się jest naukowcem, albo się nim nie jest. Czy pracuje pan na jakimś sławnym uniwersytecie? - Nie, dla prywatnej fundacji - odpowiedział Taleniekow wolno, z wahaniem, jakby niechętnie się do tego przyznawał. - Ale udostępniamy uniwersytetom wyniki naszych badań. - Una fondazione? - Una organizzatione accademica. Mój dział zajmuje się mało znanymi wydarzeniami z historii Sardynii i Korsyki, które miały miejsce na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Z tego, co mi wiadomo, ten padrone... Guillaume de Matarese... rządził gdzieś tu w okolicy. - Większość tych terenów należała do niego, signore. Był dobry dla ludzi, którzy mieszkali w jego włościach. Rządził, ale były to rządy benevolo, rozumie pan? - Oczywiście. Chcielibyśmy, żeby zajął należne mu miejsce w historii Korsyki. Nie wiem jednak, od czego najlepiej zacząć. - Może... - Właściciel zajazdu odchylił się na krześle, popatrzył badawczo na Taleniekowa i dokończył dziwnie obojętnym tonem: - Może od ruin Villa Matarese. Jest jasna noc, signore. W blasku księżyca wyglądają bardzo pięknie. Znajdę kogoś, kto wskaże panu drogę. Chyba że jest pan zbyt zmęczony po podróży. - Nie, nie. Przyleciałem z Mediolanu. To krótki lot. Zaprowadzono go na pobliskie wzgórza, gdzie pośród resztek wspaniale niegdyś zagospodarowanej posiadłości ciągnęły się spalone ruiny ogromnego domostwa, właściwie pałacu, zajmujące obszar o powierzchni niemal pół hektara. Nieliczne ściany i poniszczone kominy wciąż stały jak dawniej. Porośnięty chaszczami obszerny kolisty podjazd otoczony murkiem, z którego pozostały tylko połamane cegły, wiódł do szerokich marmurowych schodów, ledwo widocznych spod gruzu. Od wielkiego domu odchodziły wyłożone kamiennymi płytami alejki, które - wijąc się pośród wysokich zarośli wiodły do obdrapanych altan; były to jedyne pamiątki po wspaniałych, bujnych ogrodach, jakie otaczały dom przed wieloma laty. Ruiny tkwiły na samym szczycie wzgórza; oświetlone od tyłu zimnym blaskiem księżyca, wyglądały dość niesamowicie. Wznosząc ten ogromny pałac, Guillaume de Matarese stawiał pomnik ku własnej chwale; nawet ogień, czas i przyroda, które obróciły dzieło w ruinę, nie zmniejszyły jego siły oddziaływania. Ruiny miały jakąś dziwną moc, może nawet większą niż Villa Matarese w okresie swej świetności. Wrażenie, jakie wywoływały, miało w sobie coś mistycznego i groźnego zarazem; właśnie ten nastrój chcieli najwyraźniej wykorzystać rozmówcy Taleniekowa. Wasilij usłyszał za sobą głosy; kiedy się obejrzał, młodego chłopaka, który towarzyszył mu w drodze, nigdzie nie było. Zobaczył natomiast dwóch mężczyzn: przywitali się z nim niezbyt uprzejmie i z miejsca przystąpili do przesłuchania, które trwało ponad godzinę. Taleniekow bez trudu mógł ich obezwładnić i samemu wziąć na spytki, wiedział jednak, że więcej się dowie, jeśli tego nie uczyni: kiedy przesłuchanie prowadzą niefachowcy, zwykle sami zdradzają więcej, niż potrafią wydobyć od zawodowca. Przez cały czas trzymał się swojej historii o organizzazione accademica; pod koniec rozmowy mężczyźni ostrzegli go wprost: - Niech pan wraca skąd przybył, signore. My tu nic nie wiemy; nie posiadamy żadnych informacji, które mogłyby się panu przydać. Przed laty na tych ziemiach wybuchła straszna zaraza; nie przeżył nikt, kto pamięta dawne dzieje. - Może wyżej w górach żyją jeszcze jacyś starzy ludzie. Gdybym pokręcił się trochę po okolicy, popytał... - My też jesteśmy starzy, signore, a nie umiemy panu nic powiedzieć. Niech pan wraca do domu. Jesteśmy prości ludzie, pasterze z dziada pradziada. Nie lubimy obcych, którzy wprowadzają zamęt w nasze życie. Niech pan wraca do domu. - Przemyślę waszą radę... - Nie ma co się zastanawiać, signore. Trzeba wyjeżdżać i już - powiedzieli. Nazajutrz rano Wasilij wrócił do ruin Villa Matarese, następnie obszedł całą okolicę, wstępując do krytych strzechą chat i zadając pytania. Czarne jak węgle oczy korsykańskich chłopów lśniły złowrogo, a ich właściciele zbywali go byle czym; zorientował się też, że ktoś go cały czas śledzi. Oczywiście nie uzyskał żadnych informacji, ale coraz bardziej wzrastająca wrogość chłopów, do których chat zaglądał, uświadomiła mu coś. Mianowicie, że nie tylko go śledzono, ale że ktoś szedł przed nim, uprzedzając zamieszkujących wzgórza wieśniaków, że wkrótce zastuka do nich obcy. Mają przyjmować go niechętnie, nie sadzać przed kominkiem, nie częstować herbatą i nic mu nie mówić, tylko czym prędzej się go pozbyć. Tego samego wieczoru - czyli zaledwie wczoraj pomyślał Taleniekow, obserwując światło latarki powoli przesuwające się w górę - właściciel zajazdu podszedł do jego stolika. - Przykro mi, signore, ale musi pan zwolnić pokój. Wynająłem go już komuś innemu. Wasilij podniósł wzrok i spojrzał na niego. - Szkoda. - Tym razem w jego głosie nie było żadnego wahania. - Zdrzemnę się tu na dole, na kanapie albo na fotelu. Wyjeżdżam skoro świt. Znalazłem to, po co przyjechałem. - Co takiego, signore? - Wkrótce się dowiesz, przyjacielu. Po mnie przyjadą inni, z odpowiednim sprzętem. Przeprowadzą bardzo dokładne badania. To, co się tu wydarzyło, to naprawdę fascynująca historia. Dla naukowca, oczywiście. - Oczywiście... Może pan zostać w pokoju jeszcze jedną noc. Sześć godzin później jakiś mężczyzna otworzył kopniakiem drzwi do pokoju Taleniekowa i oddał dwa strzały z potężnej dubeltówki o spiłowanych lufach zwanej luparą – „wilczycą”. Taleniekow spodzie- wał się czegoś podobnego; czekał ukryty za nie domkniętymi drzwiami szafy i widział, jak salwy śrutu rozrywają na strzępy pościel i materac, a z desek lecą drzazgi. Ogłuszający huk wstrząsnął całym niedużym zajazdem, jednakże nikt nie przybiegł sprawdzić, co się dzieje. Człowiek z luparą stał przez moment w progu, szepcząc coś po oltramontańsku takim tonem, jakby składał przysięgę; potem odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę schodów. Jego słowa brzmiały: Pero nostro circolo. Przetłumaczone dosłownie, nie wydawały się zbyt istotne, ale Wasilij nie wątpił, że dla mordercy z luparą mają głęboki sens. Zaklęcie wypowiedziane po dokonaniu zbrodni... Za nasze koło. Taleniekow zabrał pośpiesznie swoje rzeczy i uciekł z zajazdu. Dotarł do wiejskiej drogi prowadzącej do Porto-Vecchio i ukrył się w zaroślach. Kilkaset metrów dalej ujrzał żarzący się w mroku koniec papierosa; ktoś pilnował drogi. Taleniekow postanowił czekać. Nie miał wyboru; właśnie tą drogą musiał nadjechać Scofield. Minęły trzy doby od ich rozstania, a Amerykanin powiedział, że jeśli nic nie wskóra w Waszyngtonie, zjawi się na Korsyce za trzy lub cztery dni. O trzeciej po południu Scofielda wciąż nie było widać, o czwartej zaś Wasilij przekonał się, że dłużej nie może tu zostać. Grupa mężczyzn pomknęła w stronę portu i rozrastającego się ośrodka wypoczynkowego. Ich misja była jasna; jeśli obcy zdołał ominąć straże i przedostać do miasteczka, mieli go odszukać i zabić. Tymczasem inne grupki zaczęły przeszukiwać lesiste wzgórza; dwaj Korsykanie, rozgarniając maczetami zarośla na zboczu, którym biegła droga, przeszli zaledwie dziesięć metrów od Taleniekowa. Wiedział, że wkrótce inni przyłączą się do obławy i dokładnie zbadają teren, cal po calu. Nie, nie mógł dłużej czekać na Beowulfa Agate; nie miał przecież żadnej pewności, czy Amerykanin zdecydował się na podróż, nie wspominając już o tym, że mogło nie udać mu się umknąć ludziom, którzy poszukiwali go w Stanach. Te kilka godzin przed zachodem słońca Taleniekow przeznaczył na szykowanie niespodzianek dla obławy. Niczym lis pośród bagien, zostawiał ślady prowadzące w jednym kierunku, po czym nagle ukazywał się gdzie indziej; czasem połamane gałęzie i podeptane sitowie wskazywały na to, że znalazł się na moczarach w pułapce bez wyjścia, bo jedyną drogę ucieczki stanowiła pionowa skała, po której nie sposób się wspiąć, kiedy jednak ściga jacy go wieśniacy docierali do skały, on wyłaniał się z ukrycia na odległym o półtora kilometra pastwisku. Przenosił się z miejsca na miejsce jak za pomocą czarów, raz po raz kłując prześladowców w oczy swoim widokiem. Kiedy zaczął zapadać mrok, Taleniekow zastosował pewien z góry obmyślany plan, który doprowadził do tego, że trafił tu, gdzie był teraz, i ukryty w kępie jodeł rosnących przy szczycie stromego wzgórza, czekał na zbliżającego się człowieka z latarką. Plan odznaczał się prostotą: składał się z trzech etapów, z których każdy był logicznym następstwem poprzedniego. Pierwszy etap polegał na spowodowaniu zamieszania, które odciągnęłoby możliwie jak najliczniejszą grupę uczestników obławy; drugi na ukazaniu się reszcie po to, żeby ruszyli za nim i jeszcze bardziej oddalili się od grupy; trzeci zaś na rozdzieleniu ścigającej go garstki i schwytaniu jednego z wieśniaków. Trzy kilometry na wschód szalały pożary. Trzeci etap miał się wkrótce zakończyć. Nieco wcześniej Taleniekow zagłębił się w las, oddalając się od drogi w stronę Porto- Vecchio. Usypał niewielki stos z suchych gałęzi i liści, przyprószył go prochem wydłubanym z kilku naboi i podłożył ogień. Poczekał, aż płomienie się rozprzestrzenia, a krzyki nadbiega- jących Korsykan rozlegną się w pobliżu, po czym pomknął na północ. Przebiegi przez drogę, zapuszczając się w gęstszą część lasu, i znów rozniecił ogień, podpalając stertę liści leżącą przy uschłym kasztanie. Ogień zaczął się szerzyć tak szybko, jakby na las spadł napalm: płomienie strzelały do góry, przeskakując na sąsiednie drzewa. Taleniekow pognał dalej na północ: trzecie ognisko, jakie rozpalił - pod zwalonym bukiem obróconym przez robaki w próchno - było największe ze wszystkich. Pół godziny później w lesie porastającym wzgórza szalały trzy pożary: uczestnicy obławy biegali od jednego do drugiego, nie wiedząc, czy ścigać wroga, czy gasić płomienie. Taleniekow tymczasem ruszył na południowy-zachód, wspiął się na wzgórze, na którym znajdował się zajazd, i wyszedł na drogę. Z miejsca gdzie stał, widział okno, przez które uciekł w nocy, a dalej na drodze kilku uzbrojonych mężczyzn jeden trzymał w ręce dubeltówkę ze spiłowanymi lufami. Zbici w ciasną gromadkę, rozmawiali z podnieceniem. Zaskoczeni chaosem, który rozpętał się w lesie na dole, nie byli pewni, czy mają pozostać tu, gdzie im kazano, czy biec na pomoc. Zapalając zapałkę. Wasilij uśmiechnął się do siebie. Właśnie od potarcia zapałki zaczęła się cała awantura na Nebraska Avenue; płomyk był znakiem rozpoznawczym sprowadzonych do Waszyngtonu agentów i jakby symbolem pułapki Teraz on, Taleniekow, zastawił kolejną pośród korsykańskich wzgórz. - Ecco! - Leggiero! - E l’uomo lui! L’uomo! Rozpoczął się pościg, który właśnie dobiegał końca. Człowiek z latarką był zaledwie o rzut kamieniem od kryjówki Taleniekowa; w ciągu następnych kilkunastu sekund dojdzie do kępy jodeł. Drugi mężczyzna znajdował się nieco niżej i kilkaset metrów na południe; snop jego latarki przesuwał się miarowo po ziemi. Światło trzeciej latarki, niesionej przez najdalszego mężczyznę, które przed chwilą przesuwało się raptownie to w lewo, to w prawo, teraz znieruchomiało w jednym punkcie. Ta nagła zmiana zaintrygowała Taleniekowa, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Zbliżający się Korsykanin dotarł do pierwszej z jodeł służących Rosjaninowi za kryjówkę. Snop światła padł na pnie oraz plątaninę gałęzi. Taleniekow celowo złamał wcześniej kilka gałęzi i zdarł z nich korę, żeby zostawić wyraźne, rzucające się w oczy ślady. Korsykanin zauważył je i postąpił naprzód; Wasilij cofnął się za drzewo. Myśliwy ze strzelbą gotową do strzału byt niespełna pół metra od Rosjanina. Wasilij obserwował widoczne w blasku latarki stopy, czekając, aż Korsykanin uczyni następny krok; wiedział. że kiedy praworęczny strzelec unosi lewą nogę, jego równowaga zostaje poważnie zachwiana. Lewa stopa oderwała się od ziemi i w tej samej sekundzie Wasilij rzucił się od tyłu na Korsykanina. Jedną ręką złapał go za szyję, a drugą przejechał po strzelbie, wyczul osłonę spustu i błyskawicznie wsunął w nią dwa palce, blokując spust, po czym gwałtownie wyszarpnął broń myśliwemu z dłoni. Snop światła z latarki wystrzelił prosto w niebo. Taleniekow walnął Korsykanina kolanem w nerkę, przegiął go i przewrócił na ziemię. Objął mężczyznę nogami w pasie, pociągnął mu do tylu głowę, wyginając go w łuk i zbliżył jego ucho do swoich ust. - Następną godzinę spędzimy razem - szepnął. - Przez ten czas albo powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć, albo już nigdy nie powiesz ani słowa. Posłużę się twoim nożem i tak ci poharatam twarz, że rodzona matka cię nie pozna. Wstawaj, ale powoli. Jeśli krzykniesz, poderżnę ci gardło! Stopniowo rozluźnił uścisk nóg i lekko zwolnił uchwyt wokół szyi Korsykanina. Zaczęli się podnosić, Taleniekow wciąż zaciskając rękę na krtani wroga. Nagle za nimi, na szczycie wzgórza, pośród leśnej ciszy rozległ się trzask. Ktoś nadepnął na leżącą na ziemi gałązkę. Wasilij obrócił się, rozglądając wkoło. To, co zobaczył, sprawiło, że wstrzymał dech. Między dwoma drzewami na tle nieba rysowała się sylwetka mężczyzny; znajoma sylwetka. Widział ją zaledwie wczoraj, w drzwiach pokoju w zajeździe. I tak jak wczoraj, mężczyzna trzymał w ręce luparę. Lecz tym razem wyloty luf mierzyły prosto w Rosjanina. Wiele myśli przemknęło Taleniekowowi przez głowę, również i ta, że nie wszyscy zawodowcy szkoleni są w Moskwie albo w Waszyngtonie. Przypomniał sobie światło w dole, najpierw raptownie kołyszące się na boki, potem zupełnie nieruchome. Mężczyzna przywiązał latarkę do młodego drzewa lub sprężystej gałęzi, którą odciągnął i puścił, aby wyglądało na to, że ktoś cały czas świeci latarką na boki, a sam pognał w mroku na szczyt wzgórza. - Wczorajszej nocy miałeś szczęście - powiedział facet z luparą. - Ale teraz nie uciekniesz. - Matarese! - ryknął na całe gardło Wasilij. - Pero nostro circolo! Skoczył w lewo. Wystrzał z obu luf lupary, głośny jak grzmot, potoczył się echem po wzgórzach. 13. Scofield zsunął się z burty do wody i ruszył w stronę brzegu. Pod stopami nie czuł piachu, a jedynie nierówne kamienie, po których stąpał z największym trudem. Wreszcie dotarł do płaskiej, wystającej z wody skały, co rusz zalewanej przez fale; przez moment balansował na niej, w jednej ręce trzymając teczkę, w drugiej brezentowy worek, po czym skoczył przed siebie. Wylądował na czworakach na piaszczystym, zawalonym wodorostami brzegu. Poderwał się błyskawicznie i wbiegł w rosnące nie opodal krzaki, żeby skryć się na wypadek, gdyby urwistym nadmorskim zboczem przechodził akurat patrol. Kapitan kutra uprzedził go, że z tutejszymi policjantami nigdy nic nie wiadomo; jedni są przekupni, inni nie. Bray ukląkł, wyjął z kieszeni scyzoryk i przeciął sznur, którym miał umocowaną teczkę do nadgarstka. Następnie otworzył worek i wydobył z niego suche sztruksowe spodnie, sznurowane skórzane buty, ciemny sweter, czapkę i marynarkę z grubej wełny. Odzież kupił w Paryżu i od razu zerwał z niej wszystkie metki. Była na tyle prosta, że mogła uchodzić za miejscową. Przebrał się, zwinął przemoczone ubranie, wsunął je razem z teczką do worka i ruszył długą, stromą ścieżką na urwisko, którym biegła droga. Na Korsyce był już dwukrotnie, głównie po to, żeby spotkać się z wiecznie spoconym właścicielem kilku kutrów rybackich mieszkającym w Murato, który figurował na liście płac OPKON-u jako „obserwator” operacji radzieckich na Morzu Liguryjskim. Podczas drugiego pobytu Bray wyskoczył na krótko do Porto-Vecchio, żeby zbadać możliwość tajnego finansowania budowy sieci hoteli nad Morzem Tyrreńskim; nie wiedział, czy cokolwiek wyszło z tego projektu. Z Porto- Vecchio wyruszył wynajętym wozem na zwiedzanie okolicznych wzgórz. Obejrzał spalone ruiny Villa Matarese, po czym wstąpił na szklankę piwa do przydrożnej taverna, gdyż słońce prażyło niemiłosiernie. Cała wyprawa nie zapadła mu jednak zbyt głęboko w pamięć. Nie sądził, że kiedykolwiek wróci w te strony. Legenda Matarese'a była przebrzmiałą i zapomnianą historią. Nic nie wskazywało na to, że odżyje; już prędzej ruiny jego pałacu mogłyby odzyskać dawną świetność. Bray dotarł do drogi i naciągnął głębiej czapkę, żeby zasłonić ranę na czole w miejscu, gdzie wyrżnął głową w stalowy pręt na hotelowych schodach. Na tych samych schodach straciłby życie, gdyby nie to, że jego zagorzały wróg przyszedł mu z pomocą. Taleniekow. Czy przyjechał na Korsykę? Czy kręcił się gdzieś pośród wzgórz w pobliżu Porto- Vecchio? Wkrótce wszystko miało się wyjaśnić. Obcy rozpytujący o legendę sprzed lat nie powinien być trudny do odnalezienia. Choć pewnie Rosjanin starał się zachować ostrożność; skoro oni dwaj zdecydowali się rozpocząć poszukiwania u źródeł, inni również mogli wpaść na ten pomysł. Bray spojrzał na zegarek; dochodziło wpół do dwunastej. Wyjął mapę. Wynikało z niej, że znajduje się mniej więcej cztery kilometry na południe od Sainte Lucie; aby dotrzeć do wzgórz, które w myślach nazywał „wzgórzami Matarese'a”, musiał iść prosto na zachód. Wcześniej jednak należało wyszukać sobie bazę operacyjną. Kryjówkę, w której mógłby bezpiecznie zostawić rzeczy i wziąć je stamtąd po powrocie. To wykluczało zajazdy, w których zatrzymywali się zwykli podróżni. Nie był w stanie opanować oltramontańskiego dia- lektu w ciągu kilku godzin, a to znaczyło, że wszyscy od razu poznaliby, że jest obcy. Obcych zaś okradano na wyspie bez najmniejszych skrupułów. Postanowił rozbić obóz w lesie, najchętniej nad wodą i w odległości krótkiego marszu od jakiegoś zajazdu lub sklepu, żeby nie mieć problemów ze zdobyciem żywności. Zakładał, że spędzi na Korsyce przynajmniej kilka dni. Wiedział, że wszystko może się zmienić, kiedy odnajdzie Taleniekowa - jeśli Rosjanin w ogóle przebywa na wyspie - ale najpierw wolał zapewnić sobie dogodne warunki pobytu, a dopiero potem snuć dalsze plany. Często właśnie drobiazgi były najważniejsze. Od drogi odchodziła w bok ścieżka, prawdopodobnie używana przez pasterzy, która wiodła na zachód przez wznoszące się łagodnie pastwiska. Bray przerzucił worek do lewej ręki i wszedł na nią, rozsuwając gałęzie przydrożnych drzew. Dalej ścieżka biegła przez wysokie trawy. Za kwadrans pierwsza był zaledwie osiem lub dziewięć kilometrów od brzegu, ale specjalnie posuwał się skosami, chcąc się lepiej rozejrzeć po okolicy. Wreszcie znalazł to, czego szukał: miejsce, w którym las sosnowy schodził do samego brzegu strumienia; najniższe gałęzie zwisały tuż nad wodą. Zielona gęstwina stanowiła idealną zasłonę. Jakieś półtora kilometra na południowy-zachód ciągnęła się wąska droga prowadząca głębiej w ląd. Z tego, co Bray pamiętał, tylko nią można było dotrzeć do ruin Villa Matarese. Przypomniał sobie również, że kiedy tamtędy jechał, minął kilka pojedynczych wiejskich chałup, a także zajazd, do którego później wstąpił na miejscowe piwo. Zajazd stał na wzgórzu, tuż przy wąskiej ubitej drodze Bray pamiętał, że skręcił w nią w prawo z szerszej drogi, kiedy jechał do Villa Matarese, a w lewo, kiedy wracał do Porto-Vecchio. Zajrzał ponownie do mapy i odszukał obie drogi. Tak, znajdował się dokładnie tu, gdzie myślał. Przeszedł przez strumień na drugi brzeg i wpełznął pod obwisłe gałęzie. Wyciągnął z worka niewielką składaną łopatkę; przy okazji wypadły ze środka dwie nieduże rolki papieru toaletowego. Często właśnie drobiazgi są najważniejsze, pomyślał, uśmiechając się do siebie i zaczął kopać miękką ziemię. Zbliżała się czwarta. Bray nadal był w swojej bazie pod iglastym baldachimem. Zakopał worek, zmienił bandaż na szyi, umył w strumieniu twarz i ręce. Przez pewien czas odpoczywał, spoglądając w niebo przez pajęczynę sosnowych gałęzi. Próbował zasnąć; nachodziły go różne myśli, ale sen nie chciał nadejść. Zdał sobie sprawę, że ten krótki odpoczynek pod drzewem na brzegu strumienia na Korsyce, ta zaledwie kolejny przystanek w podróży, która rozpoczęła się w nocy na moście w Amsterdamie i nie wiadomo kiedy dobiegnie końca. Bo jeśli jemu i Taleniekowowi nie uda się znaleźć tego, po co przybyli na wyspę, to powrót do Ameryki ma odcięty. Zniknąć nie byłoby trudno. Sam wielokrotnie pomagał znikać różnym ludziom, i to dysponując zarówno mniejszymi pieniędzmi, jak i mniejszym doświadczeniem niż teraz. Melanezja. Wyspy Fidżi, Nowa Zelandia, Tasmania, rozległe obszary Australii, Malezja, dziesiątki wysp Cieśniny Sundajskiej - wszędzie tam wysyłał ludzi, z niektórymi później kontaktował się ostrożnie przez lata. Wszyscy zbudowali sobie nowe życie, mieli nowe zawody, a ich współpracownicy, przyjaciele, nawet rodziny, nie wiedzieli nic o ich prawdziwej przeszłości. Mogę zrobić to samo, pomyślał. I kto wie, może zrobię; mam pieniądze i dokumenty. Mogę pojechać na Polinezję, choćby na Wyspy Cooka, kupić łódź żaglową i wynajmować ją turystom; zarobię tyle, że wystarczy na przyzwoite, anonimowe życie. Na zawsze pożegnam się z niebezpiecznymi grami. Wtem zobaczył twarz Roberta Winthropa, który wpatrywał się w niego swoimi żywymi, bystrymi oczami i usłyszał zatroskanie w głosie starego polityka, kiedy opowiadał mu o próbach zdobycia informacji o matarezowcach. Usłyszał też coś jeszcze. Tuż nad nim ptaki zataczały na niebie wielkie koła, skrzecząc gniewnie; ich jazgot niósł się po okolicznych pastwiskach. Najwyraźniej ktoś czy coś zakłóciło spokój panujący w ptasim królestwie. Chwilę później Braya doleciały krzyki i tupot biegnących mężczyzn. Czyżby go zauważono? Podniósł się szybko na kolana, wyciągnął z kieszeni browninga i spojrzał przez igły w dół. Sto metrów dalej na brzegu strumienia stało dwóch łudzi, którzy wyrąbali sobie maczetami drogę przez gęste zarośla. Za pasami mieli pistolety. Rozglądali się dokoła, jakby niepewni, w którą udać się stronę. Bray odetchnął z ulgą; nie jego szukali - nikt go nie widział. Pewnie ścigali jakieś zwierzę, które napadło na ich kozy, może zdziczałego psa? Ale nie obcego, nie przybysza, którego wypatrzyli pośród wzgórz. Nie jego: Nagle doleciał go kolejny głos; tym razem usłyszał słowa i zrozumiał, że tylko częściowo ma rację. Nie krzyczał żaden z mężczyzn z maczetami, tylko ktoś stojący za nimi, zasłonięty przez zarośla. - Il uomo. Eccolo! Il campo! Nie ścigali zwierzęcia, lecz człowieka. Ktoś uciekał, a oni go gonili; sądząc po furii w ich głosach, chcieli go zabić. Kto to był? Taleniekow? Jeśli tak, to dlaczego? Czyżby tak szybko zdołał się czegoś dowiedzieć? Zdobyć informacje tak cenne, że Korsykanie nie zamierzali pozwolić, żeby uszedł z życiem? Mężczyźni z maczetami wyciągnęli zza pasów pistolety, zawrócili biegiem i znikli w zaroślach. Bray cofnął się na klęczkach pod pień sosny i usiadł, próbując zebrać myśli. Instynkt mu mówił, że człowiekowi, który wołał „Il uomo. Eccolo!” chodziło właśnie o Taleniekowa. Jeśli tak było w istocie, Bray miał trzy możliwości. Mógł dojść do wąskiej drogi i ruszyć nią w stronę wzgórz, a gdyby ktoś go zatrzymał, udawać marynarza z włoskiego kutra, który czeka na naprawę w porcie. Mógł zostać na miejscu do zapadnięcia zmroku, po czym korzystając z osłony nocy, zbliżyć się do ludzi prowadzących obławę i podsłuchać o czym rozmawiają. Albo mógł od razu za nimi podążyć. Ostatnia możliwość była najbardziej niebezpieczna, ale najszybciej mogła dać wyniki. Dlatego ją wybrał. Dopiero pięć po wpół do szóstej ujrzał Taleniekowa. Rosjanin biegł szczytem wzgórza - jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle zachodzącego słońca - skręcając raz w lewo, raz w prawo, żeby zmylić strzelających do niego Korsykan. Jak można było się spodziewać, zachowywał się w sposób zupełnie nieoczekiwany. Nie usiłował zbiec, a jedynie pomieszać szyki prześladowcom, licząc na to, że z zamętu, który wprowadzi, uda mu się czegoś dowiedzieć. Zasada była słuszna: najłatwiej dotrzeć do cennych informacji, zmuszając przeciwnika, żeby bronił do nich dostępu; wtedy sam wskaże prawidłowy kierunek Ale cóż odkrył Rosjanin, że podjął tak ryzykowną grę? Czy długo zdoła utrzymać dotychczasowe tempo i uniknąć złapania? Odpowiedź była prosta: Taleniekow chciał rozdzielić swoich wrogów, po czym schwytać jednego i złamać go. Nie zamierzał uciekać w nieskończoność. Scofield zaczął studiować teren. Leżał płasko na ziemi, więc nie miał najlepszego widoku, ale wczesny wieczorny wiatr ułatwił mu zadanie, przyginając wysokie trawy. Bray starał się odgadnąć kolejne ruchy Taleniekowa, żeby wybrać najbardziej odpowiednie miejsce i przyłączyć się do niego. Na razie Rosjanin biegł na północ; około półtora kilometra dzieliło go od podnóża gór. Wspinaczka nic mu nie da. Kiedy do nich dotrze, pewnie zawróci i ruszy na południowy-zachód, żeby ominąć drogi. W którymś momencie postara się odciągnąć od siebie uwagę, spowodować jeszcze większy zamęt i zwabić jednego ze swoich prześladowców w zasadzkę. Z przyłączeniem się do Taleniekowa może trzeba będzie poczekać do tego momentu, pomyślał Bray. Wolałby jednak, żeby nastąpiło wcześniej. Rosjanin zbyt wiele miał na głowie, za dużo różnych czynności do wykonania naraz, a wtedy najłatwiej popełniało się błędy. Gdyby Bray zdołał się do niego jakoś zbliżyć, część planu mogliby zrealizować wspólnie. Nisko pochylony ruszył przez trawy na południowy-zachód. Słońce znikło za odległymi górami. Cienie stawały się coraz dłuższe; sunęły po ziemi, podobne do strug czarnego atramentu, pokrywając wzgórza i pastwiska, które jeszcze przed chwilą skąpane były w pomarańczowym blasku. Zapadł mrok, a Taleniekow wciąż się nie pojawiał. Wytężając oczy i uszy, Bray obszedł pośpiesznie teren, na którym spodziewał się ujrzeć Rosjanina. Rozglądał się w ciemności, pewien, że jego uszy z miejsca wychwycą każdy dźwięk, który zabrzmi obco pośród lasu i pól. Jednakże nic nie wskazywało na to, że Rosjanin znajduje się w pobliżu. Czyżby biegł drogą, żeby oszczędzić na czasie? Jeśli tak, była to bardzo ryzykowna decyzja, chyba że taktyka, którą obrał, łatwiej dawała się realizować na płaskim terenie. Cała okolica roiła się od Korsykan; uzbrojeni w strzelby lub pistolety, a także noże i maczety, chodzili parami i w grupkach liczących od trzech do sześciu osób, świecąc wkoło latarkami, których krzyżujące się snopy światła z daleka przypominały lasery. Scofield skierował się na zachód, ku wyżej położonym terenom; światła pomagały mu omijać szalejących Korsykan, informowały go, kiedy się zatrzymać, a kiedy przyśpieszyć. Zamierzał przebiec między dwoma zbliżającymi się grupkami tubylców, kiedy nagle usłyszał cichy skowyt i zobaczył wielkie, wpatrzone w siebie oczy porośniętego gęstą sierścią psa. Już sięgał po nóż, żeby poderżnąć bestii gardło, gdy raptem zdał sobie sprawę, że jest to zwykły pies pasterski, którego zapach ludzki bynajmniej nie interesuje. Odetchnął z ulgą i podrapał psa za uchem, po czym, schylając się nisko, aby uniknąć światła, które wystrzeliło zza drzew, ruszył pędem pod górę. Po chwili dojrzał sporych rozmiarów głaz, który sterczał z ziemi; ukrył się za nim, a potem wolno wystawił głowę, gotów rzucić się do ucieczki, gdyby go dostrzeżono. Popatrzył w dół na zbocze. Jedynie po światłach rozpraszających mrok mógł się zorientować, gdzie są poszczególne grupki tropicieli. W oddali widział prosty, drewniany zajazd, do którego wstąpił przed laty na piwo. Przed zajazdem ciągnęła się ubita droga; szedł nią zaledwie kilka godzin temu, kierując się w stronę wzgórz. Sto metrów dalej znajdowała się szersza kręta droga łącząca wzgórza z Porto-Vecchio. Korsykanie kręcili się dosłownie wszędzie. Co rusz słyszał szczekanie psów, gniewne glosy nawołujących się mężczyzn, a nawet świst maczet tnących wysokie zarośla; najbardziej niesamowite było jednak to, że widział tylko błyski latarek, żadnych natomiast sylwetek, zupełnie jakby miał przed sobą nie ludzi, lecz niewidoczne kukiełki tańczące w mroku na świetlistych sznurkach. Nagle ujrzał inne błyski, bardziej pomarańczowe. Ogień! W oddali, na prawo od drogi prowadzącej do Porto-Vecchio, wystrzeliły wysoko w górę płomienie. Taleniekow wzniecił pożar, żeby wywołać zamieszanie, odwrócić od siebie uwagę pogoni. I odniósł zamierzony skutek. Rozległy się krzyki, a światła latarek zaczęły się szybko przemieszczać w stronę drogi; Korsykanie biegli zobaczyć, co się dzieje. Scofield pozostał na miejscu, zastanawiając się - chłodno, rzeczowo - w jaki sposób Rosjanin zamierza wykorzystać zamieszanie. Jaki będzie jego następny krok? Jakiego fortelu użyje, by schwytać wroga? Trzy minuty później poznał odpowiedź na pierwsze pytanie. Jakieś czterysta metrów w lewo od drogi do Porto-Vecchio wystrzeliły w niebo jeszcze większe płomienie. Zamęt nasilił się i Korsykanie rozdzielili się na dwie grupy. Zamiast ścigać Rosjanina, musieli gasić pożary, gdyż ogień na tak suchym terenie rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wreszcie Bray dojrzał kukiełki; ich świetliste sznurki zlewały się z blaskiem płomieni. Nagle pojawił się kolejny błysk; tym razem z ziemi strzeliła w górę kula żółtego ognia, zupełnie jakby zrzucono na las napalm. Płomienie buchnęły trzysta, czterysta metrów na lewo od miejsca, gdzie szalał wcześniej wzniecony pożar. Zapanował kompletny chaos, równie groźny co sama pożoga i równie trudny do stłumienia. Taleniekow odniósł sukces; nawet gdyby nie udało mu się teraz nikogo schwytać, to przynajmniej mógł oddalić się bez obaw. Ale jeśli Rosjanin ma tyle samo rozumu w głowie co siły w nogach, pomyślał Bray, na pewno wkrótce dorwie jakiegoś Korsykanina. Wysunął się skulony zza głazu i ruszył w dół zbocza, pochylony tak nisko, że rękami niemal dotykał ziemi. Wtem dostrzegł na drodze światełko. Krótki, nieduży błysk, jakby ktoś zapalił i zgasił zapałkę. Co to było? Po chwili Bray zrozumiał: zobaczył światło latarki, które pojawiło się po prawej, a za nim dwa następne. Trzy jasne snopy zbiegły się w miejscu, gdzie zaledwie kilka sekund temu błysnęła zapałka; potem rozdzieliły się i zaczęły wędrować wolno zboczem wzgórza, u którego stóp biegła droga. Wiedział już, na czym polega dalsza taktyka Rosjanina. Przed czteroma dniami zapalił zapałkę, żeby ostrzec Braya przed pułapka; teraz zrobił to samo, żeby wciągnąć w zasadzkę któregoś z tubylców. Wprowadził chaos i całkiem sparaliżował pogoń; teraz chciał podzielić ostatnią grupkę i złapać jednego z tropicieli. Realizował końcowy etap swojego planu. Bray wyciągnął pistolet z pochwy pod marynarką, po czym wyjął z kieszeni tłumik i nasadził go. Odbezpieczył broń i zaczął biec skosem w lewo po zboczu, tuż poniżej szczytu wzgórza. Gdzieś w pobliżu, albo na pastwisku, albo w lesie, Rosjanin zastawi pułapkę. Jeśli Bray odgadnie w którym miejscu, wówczas zdoła mu pomóc, eliminując z gry jednego z trójki ścigających. Albo lepiej, biorąc go żywcem. Z dwóch Korsykan uda im się wydusić więcej niż z jednego. Biegł schylony, co pewien czas przypadając do ziemi, ale ani na chwilę nie spuszczał z oczu snopów światła przesuwających się w dole. Każdy z trzech tropicieli sprawdzał inną część zbocza, gotów nacisnąć na spust, gdy tylko ujrzy człowieka, którego ściga. Broń połyskiwała w poświacie latarek... Scofield przystanął. Coś było nie tak. Latarka znajdująca się mniej więcej dwieście metrów niżej i na prawo kołysała się podejrzanie szybko, a padający z niej snop światła na niczym się nie zatrzymywał. I nie było żadnego błysku metalu, nawet najmniejszego, mimo że broń pozostałych dwóch mężczyzn połyskiwała w mroku. Czyżby trzeci mężczyzna był nieuzbrojony? Nie! Latarki nikt nie niósł! Została uwiązana do gałęzi, którą następnie puszczono w ruch; wybieg ten miał zmylić Rosjanina, uniemożliwić mu zlokalizowanie trzeciego mężczyzny! Bray przywarł do ziemi, niewidoczny w ciemności, a w dodatku zasłonięty trawą; wytężył wzrok i zaczął nasłuchiwać odgłosów biegnącego w górę cwaniaka. Facet pojawił się tak nieoczekiwanie, że Scofield odruchowo niemal nacisnął spust. Nagle zobaczył nad sobą sylwetkę rosłego mężczyzny, usłyszał tupot jego kroków zaledwie pół metra obok. Świadom, że nie zdąży wstać, przeturlał się szybko w lewo, aby usunąć mu się z drogi. Odetchnął głęboko, żeby uspokoić nerwy, po czym ostrożnie podniósł się z ziemi i ruszył śladem cwaniaka. Mężczyzna biegł na północ wzdłuż zbocza, trochę poniżej szczytu - dokładnie tak samo. jak zamierzał Bray, licząc, że po świetle latarek i odgłosach, albo ich braku, znajdzie Taleniekowa. Korsykanin był dobrze obeznany z terenem. Scofield przyśpieszył i minął widoczne trochę niżej światło drugiej latarki; teraz już wiedział, że Rosjanin postanowił zasadzić się na trzeciego mężczyznę. Tego. którego latarka migotała w oddali, na północnej stronie zbocza. Bray jeszcze bardziej zwiększył tempo; starał się nie stracić cwanego Korsykanina z oczu. nagle jednak zorientował się. że ani go nie widzi, ani nie słyszy. Wokół panowała martwa, grobowa cisza. Przypadł do ziemi i sam również wtopił się w ciszę; rozglądając się na wszystkie strony, usiłował wypatrzyć w mroku sylwetkę wroga. Czekał z palcem na spuście pistoletu, czując, że w ciągu najbliższej minuty coś się wydarzy. Ale co? I gdzie?! Nieco niżej, około sto pięćdziesiąt metrów na prawo, światło trzeciej latarki zaczęło niknąć i pojawiać się w krótkich, nierównych odstępach. Nie, człowiek trzymający latarkę nie gasił jej i nie zapalał... coś zasłaniało jej blask. Drzewa! Trzeci mężczyzna szedł między drzewami, które widocznie w tym miejscu rosły na wzgórzu. Nagle snop światła wystrzelił w górę, przez moment tańczył po czubkach drzew, po czym osunął się na ziemię i znieruchomiał, jego blask został częściowo przysłonięty przez trawę. A więc stało się! Mężczyzna dał się zwabić i złapać Taleniekowowi; Rosjanin nie wiedział jednak, że inny Korsykanin pobiegł wcześniej w tym samym kierunku. Bray poderwał się i ruszył ile sil w nogach, nie zważając na to, że kamienie zalegające murawę chrzęszczą głośno pod jego butami. Wszystko mogło rozegrać się w ciągu najbliższych kilku sekund, a on był tak daleko! Nawet nie widział w mroku, gdzie zaczynają się drzewa! Gdyby teraz zobaczył sylwetkę Korsykanina lub usłyszał jego głos, od razu pociągnąłby za spust. Głos! Już zamierzał krzyknąć, żeby ostrzec Rosjanina, kiedy nagle doleciały go jakieś słowa - przyniesione przez wiatr słowa wypowiedziane tym dziwnym wło- skim dialektem, jakim posługują się mieszkańcy południowej Korsyki. Rozległy się dziesięć metrów niżej! Popatrzył w dół i ujrzał sylwetkę mężczyzny stojącego między dwoma drzewami, podświetloną od dołu przez leżącą na ziemi latarkę; w ręce trzymał strzelbę. Scofield błyskawicznie skręcił w prawo i skoczył w stronę Korsyka- nina, mierząc do niego z pistoletu. - Matarese! Pero nostro circolo! Rozpoznał głos. Zarówno nazwisko jak i zagadkowe zdanie padły z ust Taleniekowa. Bray pociągnął za spust i strzelił Korsykaninowi trzykrotnie w plecy - pyknięcia pistoletu wyposażonego w tłumik zagłuszył huk strzelby. Korsykanin zwalił się na twarz. Scofield do- biegł do ciała i przykucnął nad nim, z bronią gotową do strzału. Ale mężczyzna, którego Taleniekow przed chwilą schwytał, nie był zdolny do stawiania oporu; salwa z obu luf lupary rozerwała go na strzępy. - Taleniekow? - Scofield?! Ty tutaj?! - Zgaś latarkę! Rosjanin rzucił się na ziemię, chwycił latarkę i zgasił ją czym prędzej. - Na zboczu jest jeszcze jeden gość. Czeka, aż go zawołają - powiedział Bray. - Trzeba go dopaść, bo sprowadzi na pomoc innych i zaczną na nas polować. - Wątpię, żeby im się chciało. - Bray spojrzał w stronę widocznego niżej na zboczu światła latarki. - Mają pełne ręce roboty z gaszeniem twoich pożarów... O, właśnie nam zmyka. Już jest prawie na dole. - No trudno. - Rosjanin podniósł się z ziemi i podszedł do Amerykanina. - Chodźmy; znam sporo miejsc, gdzie można się ukryć. Mam ci wiele do opowiedzenia. - Domyślam się. - Jest tutaj. - Co? - Nie jestem pewien... może odpowiedź. A przynajmniej jej część. Sam widziałeś. Ścigają mnie, chcą zabić. Tylko dlatego... - Ferma! Rozkaz wydal ktoś stojący za plecami Braya, między nim a szczytem wzgórza. Amerykanin odwrócił się gwałtownie, Wasilij uniósł pistolet. - Basta. Drugiemu rozkazowi towarzyszyło warczenie psa, który szarpał się na smyczy. - Trzymam dubeltówkę, signori - powiedział po angielsku ten sam, wyraźnie kobiecy głos. - Identyczną luparę jak ta, z której przed chwilą strzelono, tyle że ja umiem się nią posługiwać znacznie lepiej niż człowiek leżący martwy u waszych stóp. Ale nie chcę was zabić. Opuśćcie pistolety, signori. Nie rzucajcie ich na ziemię, tylko opuśćcie; jeszcze mogą się wam przydać. - Kim pani jest? - spytał Bray, mrużąc oczy i usiłując przyjrzeć się kobiecie. W mroku niewiele zdołał zobaczyć poza tym, że ubrana jest w spodnie i wojskową kurtkę. Pies znów zawarczał. - Szukam naukowca. - Kogo?! - To ja - powiedział Taleniekow. - Pracuję dla organizzazione accademica. A to mój współpracownik. - Co ty u licha... - zaczął Bray, spoglądając pytająco na Rosjanina. - Basta! - powiedział cicho Taleniekow. - Szuka mnie pani i nie chce zabić? - Wieści rozchodzą się szybko. Rozpytuje pan o padrone wszystkich padroni. - Zgadza się. O Guillaume'a de Matarese'a. Ale nikt nie chce ze mną rozmawiać. - Ktoś chce - oznajmiła kobieta. - Pewna staruszka mieszkająca w górach. Powiedziała, że pragnie spotkać się z erudito; z naukowcem. Ma mu wiele rzeczy do opowiedzenia. - Wie pani, co się tutaj wydarzyło - rzekł Taleniekow, żeby cos więcej z niej wydobyć. - Ścigano mnie; usiłowano zabić. A pani zamierza ryzykować życie, żeby nas do niej zaprowadzić? - Tak. To długa i trudna wspinaczka; pięć, sześć godzin marszu przez góry. - Niech mi pani powie; dlaczego się pani naraża? - Ta staruszka to moja babka. Mieszkańcy wzgórz jej nienawidzą, nie mogłaby żyć wśród nich. Ale ja ją kocham. - Kim ona jest? - Zwą ją dziwką z Villa Matarese. 14. Pokonawszy w dobrym tempie wzgórza, dotarli do podnóża gór i zaczęli się wspinać jednym z krętych szlaków wiodących przez las. Wcześniej pies obwąchał obu mężczyzn; kobieta położyła każdemu z nich rękę na ramieniu, po czym spuściła zwierzę ze smyczy. Teraz psisko biegło przodem po dobrze mu znanych, porośniętych trawą ścieżkach, zatrzymując się przy zakrętach i czekając, aż ludzie się z nim zrównają. Scofieldowi wydawało się, że jest to ten sam pies, na którego natknął się tak nagle na środku pastwiska. Powiedział o tym kobiecie. - Probabilmente, signore. Byliśmy na dole przez wiele godzin. Szukałam pana kolegi, a pies chodził luzem, choć nie oddalał się za bardzo, bo mogłam go potrzebować. - Rzuciłby się na mnie? - Gdyby podniósł pan na niego rękę. Albo na mnie. Było po północy, kiedy dotarli do rozległej polany, za którą pięły się dalsze potężne, porośnięte lasami góry. Wiatr rozpędził wiszące nisko na niebie zwały chmur i odsłonił księżyc; w jego chłodnym blasku odległe szczyty sprawiały imponujące wrażenie. Bray zoba- czył, że widoczna spod rozpiętej marynarki koszula Taleniekowa jest równie przepocona jak jego własna. A noc była dość chłodna. - Możemy teraz trochę odpocząć, signori - oznajmiła kobieta i wskazała jakiś ciemnawy masyw, w którego stronę pognał pies. - U podnóża tamtej góry jest jaskinia. Niezbyt głęboka, ale daje osłonę przed wiatrem. - Pies ją zna - powiedział Taleniekow. - Myśli, że rozpalę ognisko. - Młoda kobieta roześmiała się. - Kiedy pada deszcz, pies zbiera patyki i przynosi mi do środka. Lubi ogień. Jaskinia w ciemnej skale miała nie więcej niż trzy metry głębokości, ale można było do niej wejść nie schylając głowy. - To co, rozpalić ogień? - spytał Taleniekow, głaszcząc psa. - Jak pan chce. Uccello będzie panu wdzięczny. Ja nie mam siły, jestem zbyt zmęczona. - Uccello? - spytał Bray. - „Ptak”? - Fruwa po ziemi, signore. - Mówi pani znakomicie po angielsku - pochwalił ją, zerkając na Rosjanina, który układał chrust na środku, otoczonego kamieniami paleniska. - Gdzie się pani nauczyła? - Chodziłam do szkoły prowadzonej przez zakonnice w Vescovato. Uczennice, którym zależało na stypendium rządowym i możliwości dalszego kształcenia się, uczęszczały na lekcje francuskiego i angielskiego. Taleniekow przytknął zapałkę do suchego chrustu, który od razu zajął się ogniem: jasne płomienie skoczyły wesoło do góry, dając ciepło i rozpraszając mrok. - Świetnie sobie radzisz z ogniem - powiedział Scofield do Rosjanina. - To nic takiego. Ale dziękuję. - Nic takiego? Kilka godzin temu dałeś prawdziwy popis! Odwrócił się do dziewczyny, która właśnie zdjęła z głowy nakrycie; długie, ciemne włosy opadły jej na ramiona. Bray wstrzymał oddech i przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu. Nie był pewien, co go tak zafascynowało. Jej włosy? A może duże, piwne oczy, podobne do sarnich? Albo wysokie kości policzkowe i zgrabny nosek nad szerokimi ustami, jakby stworzonymi do śmiechu? Była ładna, ale czy z równą przyjemnością patrzyłby na każdą atrakcyjną kobietę, byleby tylko zapomnieć na chwilę o swoich troskach i znużeniu? Nie wiedział; wiedział jedynie, że ta dziewczyna z korsykańskich gór przypomina mu Katrine, jego żonę zamordowaną na rozkaz człowieka, który siedział teraz tuż obok. Odsunął te myśli od siebie i zmusił się, żeby oddychać normalnie. - I co, dostała pani stypendium? - zapytał. - Tak, ale starczyło tylko na część mojej edukacji. - To znaczy? - Na scuola media w Bonifacio. Dalej kształciłam się już z pomocą innych. Za pieniądze z fondos. - Nie rozumiem. - Ukończyłam studia na uniwersytecie bolońskim, signore. Jestem comunista. Mówię to z dumą. - Brawo - powiedział cicho Taleniekow. - Pewnego dnia zlikwidujemy we Włoszech wszelką nierówność. - Oczy jej zalśniły. - Skończymy z chaosem, z katolicką głupotą. - Znakomicie! - pochwalił Rosjanin. - Ale nigdy nie staniemy się marionetkami w rękach Moskwy. Jesteśmy niezależni. Nie zamierzamy słuchać pazernego niedźwiedzia, który chętnie by nas pożarł, przemienił cały świat w jedno totalitarne państwo. Na to nigdy nie pójdziemy! - Brawo! - zawołał Bray. Rozmowa nie kleiła się; dziewczyna wyraźnie ociągała się z udzielaniem jakichkolwiek odpowiedzi. Powiedziała, że na imię ma Antonia, ale niewiele poza tym. Kiedy Taleniekow spytał dlaczego ona, aktywistka polityczna z Bolonii, wróciła w korsykańskie góry, odparła, że po to, by wypocząć i spędzić trochę czasu z babcią. - Niech nam pani o niej opowie - poprosił Scofield. - Sama powie wam tyle, ile będzie uważać za stosowne - odparła dziewczyna wstając. - Powtórzyłam wam dokładnie to, co mi kazała. - „Dziwka z Villa Matarese”? - spytał Bray. - Tak. To nie moje słowa. Nigdy nie użyłabym ich sama. Ruszajmy. Czekają nas jeszcze dwie godziny marszu. Dotarli na rozległy górski płaskowyż; pośrodku znajdowała się nieduża dolina, mniej więcej półtora kilometra szeroka, do której schodziło się po łagodnym, porośniętym trawą stoku. W blasku księżyca, który świecił coraz jaśniej, zobaczyli niewielką chatę, a dalej stodołę. Gdzieś obok szemrała woda: z pobliskich skal wydobywał się górski potok, który spadał kaskadą w dół i przepływał niespełna piętnaście metrów od chaty. - Pięknie tu - powiedział Taleniekow. - Od pół wieku to cały świat mojej babci - oznajmiła Antonia. - Czy pani tu się wychowała? Tu spędziła dzieciństwo? - spytał Bray. - Nie - odparła krótko dziewczyna. - Chodźcie, zaprowadzę was do niej. Czeka. - W środku nocy? - zdziwił się Taleniekow. - Dla niej nie istnieje dzień i noc. Powiedziała, że chce rozmawiać z naukowcem, kiedy tylko dotrzemy na miejsce. Dotarliśmy. Dla staruszki siedzącej w fotelu przy piecu rzeczywiście nie istniała różnica między dniem a nocą. Była niewidoma. Jej jasnoniebieskie oczy, nawet wtedy, gdy obracały się w stronę, skąd padały dźwięki, nie widziały nic poza obrazami zapamiętanymi z przeszłości. Rysy miała regularne, a twarz nadal kształtną, choć pokrytą gęstą siecią zmarszczek; za młodu staruszka musiała być kobietą wyjątkowej urody. Głos miała cichy, szeleszczący; rozmówca musiał wpatrywać się w cienkie, blade wargi, jeśli nie chciał uronić nic z jej słów. Nie imponowała wielkością intelektu, ale mówiła szybko, bez wahania i niepewności - prosta kobiecina, która dokładnie wie, co chce powiedzieć. Ponaglała ją świadomość tego, że śmierć krąży już wokół jej domostwa i ta świadomość dodawała jasności jej myślom. Mówiła po włosku, posługując się językiem, jakiego używało się przed dziesiątkami lat. Najpierw poprosiła Taleniekowa i Scofielda, aby wyjaśnili jej, dlaczego interesują się losami Guillaume'a de Matarese'a. Wasilij odpowiedział pierwszy, trzymając się swojej wersji o fundacji naukowej z Mediolanu, której jeden z działów zajmuje się historią Korsyki. Mówił prosto i zwięźle, zostawiając Scofieldowi możliwość rozbudowania jego opowieści. Było to rutynowe postępowanie w wypadkach, kiedy dwóch lub więcej pracowników wywiadu równocześnie poddawano przesłuchaniu. Bray i Taleniekow nie musieli nic uzgadniać; obaj wiedzieli, że każdy bez trudu potrafi się dostosować do kłamstw drugiego. Po latach praktyki obaj umieli łgać jak z nut. Bray wysłuchał Taleniekowa, po czym sam przystąpił do odpowiedzi; potwierdził wszystkie fakty, o których mówił Rosjanin i dorzucił od siebie garść szczegółów, wymieniając konkretne daty związane z osobą Guillaume'a de Matarese'a. Kiedy skończył, był zadowolony ze swojego występu, uważał nawet, że spisał się lepiej niż Rosjanin - konkrety miały przecież zasadniczą wagę. Staruszka przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, wolno kiwając głową. Wreszcie odgarnęła kosmyk siwych włosów, który opadł na jej szczupłą twarz, i powiedziała: - Obydwaj kłamiecie. Drugi z was jest mniej przekonujący. Próbuje zaimponować mi wiedzą, którą posiada każde dziecko w Porto-Vecchio. - Może w Porto-Vecchio - oświadczył spokojnie Scofield, próbując się bronić - ale nie w Mediolanie. - Tak, to prawda. Ale żaden z was nie jest z Mediolanu. - Istotnie, my tam tylko pracujemy - rzekł pośpiesznie Wasilij. - Ja, na przykład, urodziłem się w Polsce... w północnej części Polski. Na pewno zauważyła pani, że robię czasem błędy. - Nie zauważyłam żadnych błędów. Jedynie kłamstwa. Ale nie martwcie się, to nie ma znaczenia. Taleniekow i Scofield spojrzeli na siebie, a następnie na Antonię, która siedziała skulona na poduszce pod oknem, wyraźnie wyczerpana kilkugodzinną wspinaczką. - Dlaczego nie ma znaczenia? - spytał Bray. - Chcielibyśmy, żeby pani miała do nas zaufanie, żeby mówiła z nami otwarcie. - Będę - odparła niewidoma. - Bo wasze kłamstwa nie biorą się z chęci zysku. Może jesteście ludźmi, których należy się bać. ale nie ludźmi opanowanymi żądzą pieniędzy. Nie szukacie informacji o padrone po to, żeby na tym zarobić. Bray nie mógł się powstrzymać. - Skąd pani wie? - spytał, pochylając się do przodu. Puste, choć posiadające jakąś dziwną siłę jasne oczy kobiety spoczęły na jego twarzy: chwilami trudno było uwierzyć, że staruszka naprawdę nie widzi. - Słyszę to w waszych głosach - odpowiedziała. - Jest w nich strach. - Czy mamy powody się bać? - zapytał Taleniekow. - To zależy, czego się lękacie. - Boimy się, że stało się coś strasznego - rzekł Bray. - Ale niewiele wiemy na ten temat. Jestem z panią szczery. - A co wiecie, signori? Scofield i Taleniekow znów wymienili spojrzenia; Rosjanin pierwszy skinął głową. Bray zobaczył, że Antonia przygląda się im z zainteresowaniem. - Zanim odpowiemy, lepiej będzie, jeśli pani wnuczka stąd wyjdzie. - Skierował te słowa do obu kobiet. - Nie! - zawołała dziewczyna tak ostrym tonem, że Uccello podniósł łeb. - Niech pani posłucha - zwrócił się do niej Bray. - Na prośbę babci przyprowadziła pani do niej dwóch obcych, których chciała poznać. To wszystko. Wolałbym pani nie mieszać w nasze sprawy. Mój... współpracownik i ja mamy pod tym względem duże doświadczenie. Chodzi nam wyłącznie o pani dobro. - Wyjdź, moje dziecko. - Niewidoma obróciła twarz w stronę wnuczki. - Ci panowie nie zrobią mi nic złego, a ty na pewno jesteś bardzo zmęczona. Połóż się w stodole; weź ze sobą Uccella. Dziewczyna wstała. - Dobrze, pójdę. Ale Uccello zostanie tutaj - oświadczyła; nagle wyciągnęła spod poduszki luparę i wymierzyła ją w mężczyzn. - Obydwaj macie pistolety. Rzućcie je na podłogę. Wątpię, żebyście chcieli wymknąć się stąd bez broni. - To idiotyczne! - zawołał Bray. Pies, warcząc, poderwał się na nogi. - Zrób jak mówi - poradził Taleniekow; położył grazburię na podłodze i pchnął w stronę dziewczyny. Scofield wydobył browninga, sprawdził czy jest zabezpieczony, po czym rzucił na dywan obok Antonii. Schyliła się i podniosła pistolety, cały czas trzymając luparę gotową do strzału. - Kiedy skończycie rozmawiać, otwórzcie drzwi i krzyknijcie. Zawołam Uccella. Jeśli do mnie nie przybiegnie, nie dostaniecie swojej broni. Dostaniecie kulę w łeb. Wyszła szybko z chaty; pies warknął, a potem znów ułożył się na podłodze. - Moja wnuczka ma gorący temperament - stwierdziła staruszka, poprawiając się w fotelu. - Krew Guillaume'a, nawet rozwodniona przez pokolenia, wciąż daje o sobie znać. - Jest wnuczką Matarese'a?! - spytał Taleniekow. - Prawnuczką; urodziła ją córka mojej córki, już jako dojrzała kobieta. Ale moja córka była owocem jednej z noc, które padrone spędził w łożu ze swą dziwką. - „Dziwka z Villa Matarese” - szepnął Bray. - Poleciła pani wnuczce, żeby nam powiedziała, że tak panią przezywano. Staruszka uśmiechnęła się, odgarniając pukiel siwych włosów. Przez moment znów była w dawnym świecie; próżność jeszcze jej całkiem nie opuściła. - Owszem, wiele lat temu. Wrócimy do tego okresu, ale najpierw chcę usłyszeć, co wiecie. Dlaczegoście tu przyjechali? - Może odpowie mój współpracownik - rzekł Taleniekow. - Orientuje się w tych sprawach znacznie lepiej ode mnie; kiedy niedawno zdobyłem pewne zaskakujące informacje, zwróciłem się do niego, żeby... - Pańskie nazwisko - przerwała mu staruszka. - Prawdziwe nazwisko. I skąd pan pochodzi? Rosjanin zerknął na Braya; porozumieli się bez słów świadomi tego, że dalsze kłamstwa nie zdadzą się na nic, a mogą tylko zaszkodzić. Ta prosta, choć nad wyraz elokwentna kobieta od ponad pół wieku przysłuchiwała się w ciemności głosom różnych kłamców i nie sposób było ją oszukać. - Wasilij Wasilijewicz Taleniekow. Były pracownik wywiadu radzieckiego, ekspert od strategii zagranicznej KGB. - A pan? Niewidzące oczy staruszki przeniosły się na Braya. - Brandon Scofield. Pracownik wywiadu amerykańskiego, obecnie w stanie spoczynku. Dział europejski Operacji Konsularnych, Departament Stanu Stanów Zjednoczonych. - Więc to tak. - Stara kurtyzana złączyła szczupłe, delikatne dłonie i zbliżyła je do brody; przez chwilę zastanawiała się. - Nie jestem uczoną kobietą i żyję w izolacji, ale docierają do mnie wieści ze świata. Odbieram programy radiowe z Rzymu, Genui, także z Nicei. Słucham ich całymi godzinami. Nie twierdzę, że orientuję się w polityce światowej, bo to nie byłoby prawdą, lecz wasz wspólny przyjazd na Korsykę wydaje się mi nieco dziwny. - Bo jest - potwierdził Taleniekow. - Nawet bardzo - dodał Bray. - Świadczy o tym, jak bardzo poważna jest sprawa, którą się zajmujemy - dorzucił Rosjanin. - A więc niech pański współpracownik powie, co ma do powiedzenia, signore. Bray pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach i patrząc w niewidzące oczy staruszki, zaczął mówić. - Między tysiąc dziewięćset jedenastym a tysiąc dziewięćset trzynastym rokiem Guillaume de Matarese wezwał do swojego majątku pod Porto-Vecchio kilku ludzi. Kim byli i skąd przyjechali, tego nigdy nie udało się ustalić. Ale postanowili, że będą się zwać... - Było to dokładnie czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset jedenastego roku - wtrąciła staruszka. -Jednakże nie oni zdecydowali o nazwie; wybrał ją padrone. Mieli się zwać Radą Matarese'a... Proszę mówić dalej. - Pani tam była?! - Proszę mówić dalej. Mężczyznom przeszły ciarki po skórze. Rozmowa dotyczyła wydarzenia, które od dziesiątków lat było tematem spekulacji - nie znano bowiem dat, nazwisk, nie istniały relacje świadków. A tu nagle ktoś podał im dokładną datę pierwszego zebrania rady, i to z takim spokojem! - Signore? - Przepraszam. Przez następne trzydzieści lat zarówno sam Matarese, jak i jego rada, byli przedmiotem wielu kontrowersji... Scofield zrelacjonował szybko, bez żadnych upiększeń to, co wiedział na temat organizacji Matarese'a; specjalnie dobierał proste włoskie słowa, żeby nie było niejasności czy nieporozumień. Przyznał, że większość ekspertów badających sprawę uznała, iż jest to tylko legenda, bez potwierdzenia w faktach. - A pan jak uważa, signore? - Sam nie wiem. Wiem natomiast, że cztery dni temu znikł pewien wielki, wybitny człowiek. Podejrzewam, że został zabity, ponieważ wypytywał różne wpływowe osobistości o organizację Matarese'a. - Rozumiem. - Staruszka skinęła głową. - Cztery dni temu. Ale z tego, co pan mówił wcześniej, wynikało, że organizacja działała tylko do końca lat trzydziestych... Co było później, signore? Rozwiązała się? - Z tego, co wiemy, a raczej co nam się wydaje, po śmierci Matarese'a rada przez kilka lat urzędowała na Korsyce, a potem przeniosła się; zawierano kontrakty w Berlinie, w Londynie, w Paryżu, w Nowym Jorku i Bóg wie gdzie jeszcze. Jak już wspomniałem, z wybuchem drugiej wojny światowej działalność organizacji zaczęła zamierać. Sądzę, że w czasie wojny rada się rozwiązała, bo później nikt już o niej nie słyszał. Na ustach staruszki ukazał się lekki uśmiech. - A teraz nagle odżyła? - spytała. - Tak. Kolega wyjaśni pani, dlaczego tak uważamy - odparł Bray, spoglądając na Taleniekowa. - Kilka tygodni temu - zaczął Rosjanin - zamordowano brutalnie dwóch ważnych ludzi opowiadających się za pokojem. Jeden był obywatelem amerykańskim, drugi radzieckim. W obu wypadkach zrobiono to tak, aby wyglądało, że to rząd drugiego mocarstwa dopuścił się zbrodni. Konfrontacji uniknięto tylko dzięki rozmowom, jakie szefowie naszych państw błyskawicznie przeprowadzili ze sobą; pokój wisiał jednak na włosku. W tym czasie wezwał mnie mój serdeczny przyjaciel sprzed wielu lat; umierał i przed śmiercią chciał mi przekazać pewne informacje. Miał bardzo mało czasu, chwilami gubił myśli, ale to, co usłyszałem, sprawiło, że postanowiłem zwrócić się do kilku ważnych ludzi po radę i pomoc. - A co powiedział? - Że Rada Matarese'a nadal istnieje. Że nigdy się nie rozwiązała, a po prostu zeszła do podziemia; że cały czas rosła w znaczenie, zwiększała swoje wpływy. Że ma na swoim koncie kilkaset akcji terrorystycznych i dziesiątki zabójstw, za które świat obwinia nie tych, co trzeba. Te dwa morderstwa, o których wspomniałem przed chwilą, to również ich robota. Ale teraz nie mordują już dla pieniędzy; przyświecają im inne cele. - Jakie? - zapytała staruszka swoim dziwnym, szeleszczącym głosem. - Mój przyjaciel nie wiedział. Twierdził, że to zaraza, którą należy tępić wszelkimi środkami, nie umiał mi jednak poradzić, do kogo się zwrócić. Nikt się nie chce przyznać, że kiedykolwiek miał do czynienia z tą organizacją. - Więc nie udzielił panu żadnych wskazówek? - Zanim go opuściłem, powiedział, że może zdołam znaleźć odpowiedź na Korsyce. Nie bardzo w to wierzyłem, ale dalsze wypadki po prostu nie zostawiły mi wyboru. Ani mojemu wspólnikowi. - Rozumiem, co wpłynęło na decyzję pańskiego wspólnika; cztery dni temu znikł wielki człowiek, tylko dlatego, że rozpytywał o Guillaume'a. Co przekonało pana, signore? - Po rozmowie z moim umierającym przyjacielem zwróciłem się do różnych wpływowych osobistości. Jestem człowiekiem, który zasłużył się dla kraju. A jednak wydano rozkaz, żeby mnie zabić. Staruszka milczała; na jej pomarszczonych ustach znów błąkał się uśmiech. - Padrone powraca - szepnęła. - Co pani ma na myśli? - spytał Taleniekow. - Proszę nam powiedzieć. Obydwaj byliśmy z panią szczerzy. - Czy pański przyjaciel umarł? - Niewidzące oczy kobiety zdawały się wpatrywać badawczo w Rosjanina. - Tak, nazajutrz po naszej rozmowie. Pochowano go z honorami wojskowymi, które mu się należały. Żył niebezpiecznie, ale nigdy nie okazywał lęku. Dopiero kiedy umierał, widziałem, że się śmiertelnie boi. Organizacji Matarese'a. - To sam padrone napawał go lękiem - oznajmiła staruszka. - Mój przyjaciel nie znał Matarese'a. - Znał jego uczniów, to wystarczyło. Wzorowali się na swoim mistrzu. Guillaume był dla nich Chrystusem, umarł za nich jak Chrystus. - Padrone był dla nich Bogiem? - I prorokiem, signore. Wierzyli w jego przepowiednię. - Jaką przepowiednię? - Że odziedziczą ziemię. Na tym miała polegać jego zemsta. 15. Staruszka utkwiła w ścianie niewidzące oczy i cicho, niemal szeptem zaczęła swoją opowieść. Zobaczył mnie w klasztorze w Bonifacio i zaproponował za mnie godziwą cenę matce przełożonej. „Oddajcież co cesarskiego cesarzowi” - powiedział, a ona przystała na jego ofertę, gdyż widziała, że sprawy boskie nie bardzo mi w głowie. Byłam płochą dziewczyną, która zamiast przykładać się do nauki wolała przeglądać się w ciemnych szybach, podziwiać swoją twarz i sylwetkę. Moim przeznaczeniem był świat świecki, a padrone był największym z panów tego świata. Miałam siedemnaście lat, kiedy wkroczyłam w życie, jakiego dotąd nie umiałam sobie nawet wyobrazić. Karety o srebrnych kołach zaprzężone w kapiące od złota rumaki z rozwianymi grzywami woziły mnie po nadmorskich urwiskach, po wioskach i do eleganckich sklepów, w których mogłam kupować to, na co tylko przyszła mi ochota. Nic nie było za drogie, a ja chciałam mieć wszystko, bo przyszłam na świat w ubogiej rodzinie jako córka bogobojnego pasterza. Moja matka dziękowała Panu, kiedy przyjęto mnie do klasztoru; od tego czasu nie widziałam więcej rodziców. Padrone zawsze i wszędzie był przy moim boku. On był lwem, a ja jego ulubionym kociątkiem. Woził mnie po okolicy, zabierał z sobą do najświetniejszych domów, gdzie przedstawiał mnie jako swoją protetta, parskając przy tym śmiechem. Ludzie orientowali się o co chodzi i również się śmiali. Był wdowcem i miał ponad siedemdziesiąt lat; chciał, żeby wszyscy wiedzieli - zwłaszcza chodziło mu chyba o jego dwóch synów - że wciąż jest młody ciałem i duchem, że może mieć młodą nałożnicę i umie zadowolić ją lepiej niż niejeden gołowąs. Specjalnie wynajęci guwernerzy uczyli, mnie zachowywać się jak dama, aby padrone mógł wszędzie pokazywać się ze mną bez wstydu; pobierałam lekcje muzyki, dykcji, nawet historii i matematyki, opanowałam francuski, język tak bardzo wówczas modny w wyższych sferach. To było cudowne życie. Często pływaliśmy statkiem do Rzymu, a stamtąd jechali żelazną koleją do Szwajcarii i dalej, do Paryża, Londynu. Padrone odbywał te wojaże systematycznie co pięć albo sześć miesięcy, gdyż prowadził za granicą liczne interesy. Jego synowie mieszkali na miejscu i zarządzali wszystkim w jego imieniu, zdając mu sprawozdania ze swojej działalności. Przez trzy lata byłam najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, bo padrone dawał mi cały świat. Ale nagle cały ten świat się rozpadł. Rozpadł się w ciągu jednego tygodnia, a Guillaume de Matarese oszalał. Z Zurychu i Paryża, a także z odległego Londynu, siedziby największej giełdy, przybyli specjalni posłańcy, aby powiadomić padrone o wszystkim. Był to okres wielkich inwestycji bankowych, wielkich spekulacji. Posłańcy donieśli, że w ciągu czterech ostatnich miesięcy synowie Guillaume'a podjęli mnóstwo nierozważnych decyzji, a co gorsza, dopuścili się strasznych oszustw, wchodząc w konszachty z ludźmi bez czci i wiary, którzy działali niezgodnie z przepisami bankowymi i prawem. Powierzyli im znaczne sumy pieniędzy. Rządy Francji i Anglii zareagowały ostro, przejmując przedsiębiorstwa Guillaume'a i obkładając sekwestrem jego konta bankowe. Jeśli nie liczyć tego, co mu zostało w Rzymie i Genui, Guillaume de Matarese nie miał nic. Zadepeszował do synów, aby przybyli czym prędzej do Porto-Vecchio i wytłumaczyli się ze swoich posunięć. Wieści, które nadeszły w odpowiedzi, spadły na niego jak grom z jasnego nieba - padrone już nigdy nie odzyskał równowagi. Obaj synowie nie żyli; jeden targnął się na swoje życie, a drugiego zabił - tak przynajmniej napisano - człowiek, którego doprowadził do bankructwa. Padrone utracił sens życia; jego świat legł w gruzach. Guillaume zamknął się w bibliotece i nie wychodził z niej przez wiele dni; rozkazał, by tace z jedzeniem stawiano mu pod drzwiami i więcej nie odzywał się do nikogo. Nie brał mnie do swojego łoża, sprawy cielesne przestały go interesować. Marniał w oczach; umierał powoli, jakby wbijał sobie w serce nóż. Aż pewnego dnia, przyjechał ktoś z Paryża i tak długo nalegał na widzenie, że padrone wreszcie zgodził się go przyjąć. Był to dziennikarz, który badał historię upadku przedsiębiorstw Matarese'a; jego opowieść była niesamowita. O ile padrone zaczął się wpędzać w szaleństwo po śmierci synów, to po wysłuchaniu tego człowieka nie było już dla niego ratunku. Zdaniem dziennikarza, upadek fortuny Matarese'a został spowodowany przez banki działające w zmowie z rządami Anglii i Francji. Obu synów padrone skłoniono podstępem do złożenia podpisów na nielegalnych dokumentach, a następnie - szantażując ujawnieniem kompromitujących szczegółów z ich życia intymnego - doprowadzono do finansowej ruiny. W końcu ich zamordowano, a sfingowane dowody na „straszne oszustwa”, jakich to się niby dopuścili, miały uprawdopodobnić fałszywe informacje rozpowszechniane o ich śmierci. To wszystko po prostu nie mieściło się w głowie. Dlaczego miano by wyrządzić taką krzywdę wielkiemu padrone? Ukraść mu przedsiębiorstwa, zamordować synów? Kto mógłby chcieć zrobić mu coś podobnego? Dziennikarz z Paryża udzielił częściowej odpowiedzi, przytaczając słowa, jakie sam usłyszał. Jeden szalony Korsykanin wystarczy Europie na pięćset lat!” Padrone pojął o co chodzi. W Anglii niedawno zmarł Edward VII, który doprowadził do podpisania umów finansowych między Anglią i Francją, umów, które otworzyły drogę do powstania wielkich, międzynarodowych przedsiębiorstw zbijających fortuny w Indiach, w Afryce i na eksploatacji Kanału Sueskiego. Natomiast padrone był Korsykaninem. Dorabiał się na Francuzach, ale ich nie kochał; Anglików jeszcze mniej. Nie tylko zdecydowanie odmówił wchodzenia z nimi w jakiekolwiek spółki, ale co rusz stawał z nimi w szranki; przykazał też synom, by nie szli na żadne ustępstwa w walce z konkurencją. Pokaźna fortuna Matarese'a blokowała wielu handlowym potentatom realizację ich planów. Dla padrone była to wspaniała gra. Dla francuskich i angielskich przedsiębiorstw jego działalność była zbrodnią, na którą postanowili odpowiedzieć jeszcze bardziej zbrodniczym czynem. Wielkie przedsiębiorstwa i ich banki kierowały rządami. Sędziowie, policjanci, politycy, mężowie stanu, nawet królowie i prezydenci pozostawali na usługach ludzi, którzy dysponowali astronomicznymi sumami pieniędzy. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Padrone szalał. Przysiągł, że znajdzie sposób, aby wykończyć i skorumpowanych urzędników państwowych, i tych, którzy ich przekupują. Że zasieje chaos, który zmiecie rządy, bo to właśnie ich przywódcy zdradzili zaufanie, jakim ich obdarzono. Gdyby nie współpraca rządów, jego synowie nadal by żyli, a jego świat nie ległby w gruzach. Uważał, że kiedy padną rządy, wówczas przedsiębiorstwa i banki, które go zniszczyły, utracą swoich protektorów. - Szukają szalonego Korsykanina! - ryczał. - Nie znajdą go, ale będą go mieli! Odbyliśmy ostatnią podróż do Rzymu, lecz tym razem nie nosiliśmy pysznych strojów i nie jeździli karetą ze srebrnymi kołami; udawaliśmy prostych, ubogich ludzi i zatrzymaliśmy się w tanim pensjonacie na Via Due Macelli. Padrone całymi dniami przesiadywał w Borsa Valon, szperając w dokumentach i studiując historię wielkich rodów, które utraciły fortuny. Wróciliśmy na Korsykę. Padrone napisał pięć listów, które wysiał do pięciu ludzi w pięciu różnych krajach, prosząc ich, by przybyli potajemnie na Korsykę w związku z pilną sprawą ogromnej wagi, wiążącą się bezpośrednio z ich własną sytuacją. Nikt nie wzgardził zaproszeniem niegdyś tak potężnego Guillaume'a de Matarese'a. Przybyli wszyscy. Padrone nie szczędził środków na przygotowania do wizyty gości; Villa Matarese jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Wypielęgnowane ogrody mieniły się od kwiatów, trawniki zachwycały soczystością zieleni, odmalowany pałac i stajnie lśniły bielą, wyszczotkowane konie połyskiwały w słońcu. Znów czułam się jak w bajce; padrone dwoił się i troił, wszystkiego doglądając osobiście, żaden szczegół nie mógł zostać pominięty. Tak jak dawniej tryskał energią, ale był to już całkiem inny człowiek. Czuło się w nim jakieś okrucieństwo. - Trzeba im przypomnieć, dziecino! - krzyczał do mnie w sypialni. - Trzeba im przypomnieć, co utracili! Znów wzywał mnie do swojego loża, ale był zmieniony nie do poznania. Kierowała nim nie radość, lecz siła szukająca ujścia. Gdybyśmy wtedy wszyscy - służba pałacowa, stajenni, ogrodnicy - wiedzieli, co wkrótce się wydarzy, zabilibyśmy go gdzieś w lesie. Ja sama, która zawdzięczałam mu tak wiele, gdyż był dla mnie zarówno ojcem jak i kochankiem, wbiłabym mu sztylet w pierś. Wreszcie nadszedł wielki dzień. O świcie statki z Lido di Ostia wpłynęły do Porto- Vecchio, dokąd po czcigodnych gości wysłano karety, aby przywiozły ich do Villa Matarese. Był piękny dzień; w ogrodach rozbrzmiewała muzyka, stoły uginały się od wykwintnych dań, wina lały się strugami. Najcudowniejsze wina z całej Europy, przez dziesiątki lat przechowywane w pałacowych piwnicach. Każdy z czcigodnych gości otrzymał oddzielny apartament z balkonem, z którego roztaczał się wspaniały widok, a także - rzecz nie do pogardzenia - młodą dziewczynę, która miała umilić mu pobyt. Nałożnice, podobnie jak wina, były najcudowniejsze; jeśli nie w Europie, to przynajmniej w całej południowej Korsyce - wybrano pięć najurodziwszych dziewic z okolicznych wzgórz. Nadszedł wieczór i w wielkiej sali urządzono najznakomitszy bankiet, jaki kiedykolwiek widziała Villa Matarese. Kiedy się zakończył, służba postawiła przed gośćmi butelki najlepszego koniaku, po czym wyniosła się z sali z przykazaniem, że ma pozostać w kuchni. Muzykom polecono zabrać instrumenty do ogrodu i grać dalej. Nam, dziewczętom, powiedziano, żebyśmy udały się do pokoi na górze i czekały na swoich panów. Byłyśmy wszystkie upojone winem, lecz między nimi a mną istniała znaczna różnica. Byłam przecież protetta Guillaume'a de Matarese'a; wiedziałam, że dzieje się coś doniosłego. Dotyczyło to mojego padrone, mojego kochanka, więc chciałam w tym uczestniczyć. Przez trzy lata uczyłam się pod okiem guwernerów; nie byłam wykształconą kobietą, lecz interesowały mnie inne sprawy niż zwierzenia podchmielonych prostaczek ze wzgórz. Odeszłam od nich i ukryłam się za balustradą balkonu, z którego mogłam obserwować wielką salę. Obserwowałam i słuchałam przez wiele godzin; niewiele rozumiałam z tego, co mówił padrone, lecz zdawałam sobie sprawę, że mówi niezwykle przekonująco, chwilami zniżając głos niemal do szeptu, chwilami krzycząc jak w gorączce. Mówił o minionych czasach, kiedy ludzie, dzięki pomocy bożej i własnej przedsiębiorczości, dorabiali się fortun i majątków. Rządzili nimi żelazną ręką i potrafili zabezpieczyć się przed tymi, którzy chcieli ich ograbić, pozbawić owoców ich pracy. Ale lata te dawno minęły; wielkie rody, założone przez wielkich ludzi, których tu obecni są potomkami, zostały okradzione przez złodziei i przekupne rządy będące na ich usługach. Oni, tu zebrani, muszą uciec się do nowych metod, jeśli pragną odzyskać to, co kiedyś stanowiło ich własność. Muszą zacząć zabijać - ostrożnie, rozważnie, umiejętnie i bez lęku - żeby wbić klin między złodziei i ich skorumpowanych protektorów. Nie, nie zabijać osobiście; do nich będzie należało wybieranie ofiar – najlepiej spośród tych, których sami skorumpowani postanowili zgładzić. Odtąd będą zwać się Radą Matarese'a, a do kręgów rządowych wszystkich państw dotrą wieści, iż istnieje grupa anonimowych ludzi, którzy rozumieją konieczność nagłych zmian, konieczność zamachów, i nie lękają się ich wykonywać, a co najważniejsze, gwarantują pełną dyskrecję; żadne ślady nie doprowadzą do osób, które zakontraktują czyjeś usunięcie. Mówił o innych rzeczach, na których się nie znałam; o mordercach szkolonych przed wiekami przez wielkich faraonów i arabskich książąt. Mówił, jak można wyszkolić ludzi, aby dokonywali strasznych czynów, nie tylko wbrew sobie, ale nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Innym wystarczy tylko odpowiednia zachęta, gdyż marzy im się męczeński laur skrytobójcy. Takie właśnie techniki i metody będzie stosować Rada Matarese'a, ale ponieważ wieści o niej zostaną z początku przyjęte z niedowierzaniem, musi najpierw dostarczyć przykładów. W ciągu najbliższych lat wybiorą kilka osobistości do zabicia. Wybiorą rozważnie, a same zamachy wykonają tak, aby wszyscy wszystkich zaczęli podejrzewać - trzeba skłócić ze sobą jak najwięcej frakcji politycznych i skorumpowanych rządów. Nastąpi chaos, dojdzie do rozlewu krwi, ale posianie będzie jasne i wyraźne: Rada Matarese'a istnieje. Padrone wręczył każdemu z gości kilka kartek papieru, na których spisał swoje myśli. Z tych kartek rada miała czerpać natchnienie i siłę, lecz pod żadnym warunkiem nikt obcy nie mógł dostać ich w swoje ręce. Stanowiły bowiem Testament Guillaume'a de Matarese'a... a zebrani w wielkiej sali mieli być jego spadkobiercami. - Spadkobiercami? - zapytali. Odnosili się do padrone z szacunkiem, ale nie bardzo wierzyli jego słowom. Mimo pięknej posiadłości, muzyki w ogrodzie, licznej służby i wspanialej uczty, jaką ich podjął, wiedzieli, że jest zrujnowany - tak samo jak oni. Jedyne, co jeszcze posiadali, to dobrze zaopatrzone piwnice, ziemię i renty dzierżawne, umożliwiające utrzymanie pozorów dawnej świetności. Raz na jakiś czas mogli sobie pozwolić na wystawny bankiet, ale na niewiele więcej. Padrone nie od razu udzielił im wyjaśnień. Najpierw zażądał, aby każdy z gości wypowiedział się, czy zgadza się z tym, co usłyszeli, i czy gotów jest zostać consigliere Rady Matarese'a. Odparli, że tak, gorliwie zapewniając padrone o swojej gotowości do realizowania jego zamysłów; wyrządzono im ogromną krzywdę i pałali chęcią zemsty. Było dla mnie jasne, że uważali Guillaume'a de Matarese'a niemal za świętego. Wszyscy poparli gospodarza z wyjątkiem jednego człowieka, głęboko religijnego Hiszpana, który zaczął mówić o słowie bożym i boskich przykazaniach. Zarzucił padrone szaleństwo, twierdząc, że napawa go wstrętem. - Napawam cię wstrętem, panie? - spytał padrone. - Tak jest, panie - odparł Hiszpan. Wówczas wydarzyła się pierwsza tragedia. Padrone wydobył zza pasa pistolet, wycelował w Hiszpana i strzelił. Reszta gości zerwała się z krzeseł, spoglądając w milczeniu na ciało. - Nie można było pozwolić, aby żyw opuścił tę salę - oznajmił padrone. Goście z powrotem zajęli miejsca, zupełnie jakby nic się nie stało i utkwili oczy w potężnym panu, który przed chwilą z zimną krwią zastrzelił jednego z nich; może obawiali się o własne życie, nie wiem, ale tego nie mogłam wyczytać z ich twarzy. Padrone mówił dalej. - Wszyscy obecni na tej sali są moimi spadkobiercami. Stanowicie Radę Matarese'a; wy i wasi następcy będziecie czynić to, do czego ja już nie jestem zdolny. Jestem stary i niedługo umrę - szybciej, niż się spodziewacie. Jeśli zrobicie jak mówię, poróżnicie korumpujących i skorumpowanych i wywołacie chaos, wasze dziedzictwo wkrótce będzie znacznie większe niż to, co wam zostawię w spadku. Odziedziczycie ziemię. Znów będziecie potężni - Panie, a co... co ty nam możesz pozostawić? - spytał jeden z gości. - Fortunę w Genui i fortunę w Rzymie. W dokumencie, którego kopię każdy z was znajdzie w swoim pokoju, opisałem, w jaki sposób możecie korzystać z tych kont. W tym samym dokumencie podane są warunki, które musicie spełnić, żeby podjąć pieniądze. O istnieniu tych kont nikt nie wie; będziecie mieli miliony na rozpoczęcie waszej działalności. Goście byli oszołomieni. Tylko jeden miał pytanie. - Dlaczego powiedziałeś „waszej działalności”, panie? Czyż nasza działalność nie będzie także twoją? - Zawsze będzie naszą wspólną, lecz mnie nie będzie pośród was. Dam wam bowiem coś bardziej cennego niż złoto Transwalu. Pełną gwarancję, że wasza tożsamość na zawsze pozostanie tajemnicą. Nikt na świecie nigdy się nie dowie, że stawiliście się dzisiaj w Villa Matarese. Nikt nie przekaże dalej waszych nazwisk, nie opisze waszych twarzy, waszego wyglądu, waszej mowy. Nikt też nigdy nie usłyszy tych informacji z ust zgrzybiałego, plotącego trzy po trzy starca. Kilku gości zaprotestowało łagodnie, że to jednak nierealne. Tego dnia w Villa Matarese było wiele służby, do tego jeszcze muzycy, dziewczęta... Padrone podniósł dłoń. Nie drżała, a w jego oczach płonął dziwny ogień. - Wskażę wam drogę - rzekł. - Nigdy nie wolno wam cofać się przed przemocą i gwałtem. Musicie uwierzyć, że są wam tak konieczne do życia jak powietrze, którym oddychacie. Konieczne do życia, konieczne do prowadzenia waszego dzieła. Opuścił dłoń, a wtedy spokój i przepych Villa Matarese zakłóciły strzały i krzyki ginących. Zaczęło się od kuchni. Doleciał stamtąd huk wystrzałów, brzęk tłuczonego szkła, stukot przewracanych sprzętów. Po chwili w drzwiach wielkiej sali ukazało się kilku ociekających krwią służących, padli jednak od kul, nim dobiegli do stołu. Kolejne strzały doszły z ogrodu. Najpierw muzyka ucichła i zastąpiły ją glosy błagające o litość; odpowiedziała im palba. Następne, najbardziej przejmujące odgłosy rozległy się na piętrze; piski przerażenia, mordowanych wieśniaczek z okolicznych wzgórz. Młode dziewczęta, prawie jeszcze dzieci, które zaledwie przed kilkoma godzinami na rozkaz Guillaume'a de Matarese'a dały się pozbawić dziewictwa obcym mężczyznom, teraz - również na rozkaz padrone - ginęły od kul. Przylgnęłam do ściany, ukryta na balkonie, nie wiedząc, co robić; dygotałam z przerażenia na całym ciele - wcześniej nawet nie wyobrażałam sobie, że można się tak potwornie bać. Strzały umilkły i nastała cisza, jeszcze straszliwsza od poprzedzających ją wrzasków, gdyż oznaczała, że wszyscy ponieśli śmierć. Nagle usłyszałam tupot - biegło trzech lub czterech mężczyzn; nie widziałam ich, lecz wiedziałam, że to oni zabijali. Pędzili w dół po schodach; wtem usłyszałam trzask otwieranych drzwi, jednych, drugich, i pomyślałam: „O Boże, szukają mnie!” Ale nie. Zbiegli na parter, po czym ich kroki ucichły w oddali; chyba pognali w stronę północnej werandy, ale nie byłam pewna, bo wszystko działo się tak szybko. W wielkiej sali czterej goście siedzieli oniemiali, zupełnie bez ruchu, jakby szok i gorejące oczy padrone przykuły ich do krzeseł. Nagle ponownie rozległy się strzały - to pewnie ostatnie, jakie usłyszę przed własną śmiercią, pomyślałam wtedy. Trzy strzały, tylko trzy, którym towarzyszyły rozdzierające krzyki Zrozumiałam. Czwarty morderca, który otrzymał odrębne rozkazy, zabił pozostałych trzech. Znów zaległa cisza. Wszędzie pachniało śmiercią, śmierć tańczyła po ścianach w migoczącym blasku świec, które płonęły w wielkiej sali. Padrone ponownie przemówił do gości. - To już koniec - rzekł. - A właściwie prawie koniec. Poza jednym człowiekiem, którego więcej nie zobaczycie na oczy, nie żyje nikt. Ten człowiek zawiezie was powozem z zasłoniętymi oknami do Bonifacio, gdzie przyłączycie się do innych przybyszów upijających się w karczmach, a rano wmieszacie się w tłum pasażerów odpływających parowcem do Neapolu. Macie kwadrans, żeby spakować rzeczy i wrócić tu na dół. Niestety, służba nie zniesie wam bagaży. Jeden z gości odzyskał glos. - A co z tobą, panie? - spytał niemal szeptem. - Zamierzam ofiarować wam moje życie. Niech to będzie dla was lekcja. Zapamiętajcie mnie! Jestem drogą, po której macie kroczyć, a wy jesteście moimi uczniami! Zniszczcie korumpujących i skorumpowanych! - Krzyczał jak szaleniec, a jego głos niósł się po pałacu pełnym śmierci - Entrare! - ryknął na koniec. Otworzyły się drzwi wiodące z północnej werandy i na salę wszedł mały chłopiec, pasterz ze wzgórz. Trzymał oburącz pistolet; broń była dla niego zbyt ciężka. Podszedł do padrone. Guillaume de Matarese zwrócił oczy do nieba i krzyknął takim głosem, jakby rzucał wyzwanie Bogu: - Róbcie jak wam przykazałem! Niewinne dziecko da wam przykład! Pasterz podniósł ciężki pistolet i strzelił prosto w głowę Guillaume’a de Matarese'a. Staruszka umilkła, jej niewidzące oczy zaszły łzami. - Muszę odpocząć - oznajmiła. - Chcemy zadać pani kilka pytań - powiedział cicho Taleniekow, który siedział na krześle sztywno wyprostowany, z napięciem przysłuchując się staruszce. - Chyba to zrozumiałe, madame. - Później - rzekł Scofield. 16. Słońce wyłoniło się zza pobliskich szczytów, zalewając swoim blaskiem niedużą dolinę i rozpraszając unoszące się nisko nad ziemią opary mgły. Taleniekow znalazł herbatę i za pozwoleniem staruszki zagotował wodę na piecu. Popijając herbatę, Scofield wpatrywał się przez okno w płynący rześko potok. Pragnął jak najszybciej wrócić do przerwanej rozmowy; było zbyt wiele niezgodności między tym, co usłyszeli od niewidomej, a tym, co dotąd uważali za fakty. Ale podstawowe pytanie brzmiało: dlaczego staruszka chciała się z nimi spotkać? Odpowiedź pozwoliłaby im zdecydować, czy historia, którą przed chwilą usłyszeli, jest choć w części prawdziwa. Odwrócił się od okna i spojrzał na kobietę siedzącą w fotelu przy piecu. Taleniekow podał jej filiżankę herbaty; piła ją delikatnie, małymi łyczkami, jakby wciąż pamiętała lekcje udzielone dawno, dawno temu, siedemnastoletniej nałożnicy. Rosjanin ukląkł przy psie i zaczął go gładzić po gęstej sierści, przypominając mu, że są przyjaciółmi. Podniósł wzrok akurat w chwili, kiedy Bray podszedł do staruszki. - Powiedzieliśmy kim jesteśmy, signora - rzekł po włosku Scofield. - A jak się pani nazywa? - Sophia Pastorine. Nazwisko możecie odnaleźć w księgach klasztoru w Bonifacio. Bo dlatego pan pyta, nieprawdaż? Żeby sprawdzić? - Tak - przyznał Scofield. - Jeśli uznamy to za konieczne i będziemy mieli okazję. - Obok mojego nazwiska będzie prawdopodobnie figurowało nazwisko padrone z adnotacją, że oddano mnie pod jego opiekę. Może jako narzeczoną dla jednego z jego synów? Nie wiem, jak to oficjalnie zapisano. - Więc ta historia jest prawdziwa - powiedział Taleniekow; podniósł się z podłogi i zbliżył do fotela staruszki. - Nie wspominałaby pani o księgach klasztornych, gdyby nie było w nich potwierdzenia. A gdyby wpisu dokonano niedawno, łatwo byśmy to odkryli. Staruszka uśmiechnęła się, ale w jej uśmiechu było więcej smutku niż radości. - Nie znam się na tych sprawach, ale rozumiem, że macie wątpliwości. - Odstawiła filiżankę na skraj pieca. - Ja nie mam żadnych. Powiedziałam wam prawdę. - Pytanie, które zadam pani najpierw, jest najważniejsze - oznajmił Bray, siadając na krześle. - Dlaczego postanowiła pani ujawnić nam tę historię? - Bo ktoś musiał ją ujawnić, a nikt poza mną nie mógł tego uczynić. Wszyscy zginęli. - A człowiek, który odwiózł gości do portu? A chłopiec? - Nie byli w wielkiej sali; nie słyszeli tego, co ja. - Czy opowiadała już ją pani komuś? - spytał Taleniekow. - Nie, nigdy - odparła niewidoma. - Dlaczego? - A komu miałam opowiadać? Rzadko tu ktoś zagląda; zresztą ci, którzy przychodzą i zaopatrują mnie w żywność, są mieszkańcami wzgórz. Gdybym im powiedziała co wiem, ściągnęłabym na nich śmierć, bo na pewno powtórzyliby wszystko innym. - A jednak ludzie coś wiedzą - rzekł Taleniekow. - Nie, nikt nie zna prawdy. - Strzegą jakiejś tajemnicy! Chcieli mnie zmusić do wyjazdu, a kiedy im się nie udało, próbowali mnie zabić. - Wnuczka nic mi o tym nie wspomniała - szepnęła staruszka; sprawiała wrażenie autentycznie zdziwionej. - Nie miała okazji - wtrącił Bray. Staruszka chyba go nawet nie usłyszała; cała jej uwaga skupiona była na Rosjaninie. - Co pan im mówił? - Zadawałem pytania. - Musiał im pan coś powiedzieć. Taleniekow zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć. - Chciałem sprowokować właściciela zajazdu; powiedziałem mu, że znalazłem to, czego szukałem, i powiadomię naukowców, którzy przyjadą i przeprowadzą dokładne badania. Staruszka skinęła głową. - Kiedy będziecie stąd odchodzić, musicie pójść inną trasą. I radzić sobie bez przewodnika, bo nie puszczę z wami wnuczki mojej córki. Obiecajcie, że nie weźmiecie jej z sobą. Jeśli was zobaczą, zginiecie. - Wiemy - odparł Bray. - Proszę nam powiedzieć dlaczego. - Guillaume de Matarese zapisał swoją ziemię mieszkańcom wzgórz. Dotychczasowi dzierżawcy stali się właścicielami tysięcy hektarów pól, pastwisk i lasów. Kiedy sąd w Bonifacio zatwierdził wolę padrone, radości nie było końca. Lecz za otrzymanie spadku drogo zapłacili; gdyby prawda wyszła na jaw, inne sądy mogłyby unieważnić testament. Niewidoma urwała, jakby niepewna, czy mówić dalej, czy za zdradzenie tajemnicy mieszkańców jej także nie przyjdzie drogo zapłacić. - Musi nam pani powiedzieć o co chodzi, signora Pastorine - rzekł Taleniekow, pochylając się do przodu. - Dobrze - zgodziła się cicho. - Nie mam wyjścia... Należało się spieszyć, żeby nagle ktoś nie wszedł do Villa Matarese i nie zobaczył trupów. Goście padrone zgarnęli pospiesznie kartki, które im dał, i udali się na piętro. Pozostałam ukryta na balkonie; ciało i umyśl miałam przepojone bólem i obezwładniającym, mdlącym strachem. Nie wiem, jak długo tak trwałam, ale wkrótce doszły mnie kroki gości zbiegających na dół po schodach. Usłyszałam turkot kół i rżenie koni; pod drzwi wejściowe zajechał powóz. Po kilku minutach rozległ się trzask bicza i tętent kopyt, który wnet ucichł w oddali. Ruszyłam na czworakach w stronę drzwi balkonowych; nie mogłam zebrać myśli, przed oczami migały mi gwiazdy, głowa tak mi się trzęsła, że ledwo posuwałam się naprzód. Zaczęłam się podnosić, trzymając się rękami ściany - żałowałam, że nie ma na niej nic, czego mogłabym się chwycić - kiedy nagle usłyszałam glos. Czym prędzej rzuciłam się z powrotem na ziemię. Był to straszny głos; głos dziecka, ale zimny i władczy. - Attualmente! E presto detto! Mały pasterz stał na północnej werandzie i krzyczał coś. Wszystko, co się dotąd wydarzyło, było szalone, lecz ten jego krzyk sprawił, że poczułam się tak, jakbym sama też utraciła zmysły. Bo dziecięcy głos był głosem mordercy. Jakoś w końcu wstałam i otworzyłam drzwi. Chciałam zbiec po schodach i uciec jak najdalej, skryć się gdzieś w mroku na polu lub w lesie, ale w tym momencie usłyszałam inne glosy i zauważyłam przez okno sylwetki pędzących mężczyzn. Pchnęli drzwi i wpadli do środka; w rękach trzymali pochodnie. Nie mogłam zejść na dół, bo by mnie zobaczyli, więc poszłam piętro wyżej; byłam tak przerażona, że nie zdawałam sobie sprawy, co robię. Wiedziałam tylko, że muszę uciekać... uciekać. I, jakby kierowała mną jakaś niewidzialna ręka, która chciała, żebym uszła z życiem, pognałam do szwalni i ujrzałam trupy. Leżały na podłodze, zalane krwią, z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku, który wciąż brzmiał mi w uszach. Ale naprawdę w szwalni panowała idealna cisza; po chwili jednak zmąciły ją głosy biegnących po schodach mężczyzn. Wiedziałam, że to już koniec, że nie zdołam się uratować. Znajdą mnie i zabiją... I wówczas ta sama niewidzialna ręka, która przywiodła mnie do szwalni, zmusiła mnie do czegoś strasznego - przyłączenia się do pomordowanych. Zanurzyłam dłonie w krwi moich sióstr, umazałam nią sobie twarz i odzież, po czym położyłam się wśród trupów - i czekałam. Mężczyźni weszli do szwalni. Niektórzy przeżegnali się, inni zaczęli modlić się szeptem, ale żaden się nie zawahał. Mieli zadanie do wykonania. Następne godziny były koszmarem, dziełem szatana. Zniesiono nas, moje siostry i mnie, na dół po marmurowych schodach i ciśnięto przez otwarte drzwi na podjazd, gdzie czekały wozy, w większości już załadowane trupami. Niczym worki śmieci wrzucono nas na jeden z wozów między inne zwłoki. Zapach krwi był tak silny, że musiałam gryźć wiosną rękę, żeby powstrzymać się od krzyku. Poprzez leżące na mnie dala słyszałam glosy mężczyzn. Nie wolno im było niczego zabrać z Villa Matarese; ten, kto by się pokusił, zostałby zabity na miejscu. Pałac miał być spalony ze wszystkim, co się w nim znajdowało. Wozy ruszyły; początkowo toczyły się gładko, ale kiedy wjechaliśmy na pastwisko, woźnice zaczęli bezlitośnie okładać konie. Pędzili na złamanie karku po trawie i kamieniach, jakby bali się, że za każdą sekundę tej podróży przyjdzie im odpokutować w piekle. Miałam trupy pod sobą, trupy nad sobą; modliłam się do Wszechmogącego, aby na mnie też zesłał śmierć. Ale leżałam cicho jak mysz, bo choć chciałam umrzeć, lękałam się bólu i śmierci. Niewidzialna ręka trzymała mnie za gardło. Bóg jednak zmiłował się nade mną, bo nagle straciłam przytomność. Nie wiem na jak długo, ale musiało to trwać kilka godzin. Kiedy odzyskałam świadomość, wozy stały. Przez szpary między deskami widziałam, że zapadł już mrok. Na niebie świecił księżyc. Zorientowałam się, że jesteśmy gdzieś pośród zalesionych wzgórz, ale krajobraz wyglądał mi obco; musieliśmy się znajdować daleko od Villa Matarese, ale gdzie dokładnie, tego nie wiedziałam ani wtedy, ani nie wiem teraz. Nastąpiła ostatnia część koszmaru. Zwłoki ściągano z wozów i wrzucano do wspólnego grobu; dwóch ludzi brało trupa za ręce i nogi, po czym ciskało jak najdalej. Mnie też rzucono do dołu; upadając, poczułam ból. Zaczęłam gryźć palce, żeby nie oszaleć. Kiedy otworzyłam oczy, natychmiast zebrało mi się na mdłości Wszędzie wokół widziałam martwe, powykrzywiane twarze, nieruchome członki i umazane krwią dala - a przecież ci wszyscy ludzie żyli zaledwie kilka godzin temu! Dół był ogromny; rozległy, głęboki i - na co zwróciłam uwagę, mimo histerii, nad którą ledwo panowałam - o obwodzie koła. Z góry dolatywały głosy grabarzy. Jedni płakali, drudzy prosili Pana o zmiłowanie. Kilku domagało się, żeby dla spokoju ich dusz wezwano księdza, który poświęciłby ziemię i odmówił modlitwę za pomordowanych. Inni się jednak sprzeciwili: przecież oni nie mordowali, a tylko grzebią zwłoki! Pan Bóg zrozumie. - Basta! - zawołali. Sprowadzenie księdza nie wchodziło w grę, tłumaczyli. To cena, jaką trzeba zapłacić za dobro przyszłych pokoleń. Ziemia należała teraz do nich, wzgórza, pola, pastwiska i lasy! Nie mogą się wycofać. Zawarli umowę z padrone, który wyraźnie powiedział starszyźnie: jeśli rząd kiedykolwiek odkryje, że istniała conspirazione, zabierze wam ziemię. Padrone był mądrym, wykształconym człowiekiem, znał prawo i sądy; oni, prości dzierżawcy, nie znają się na tych sprawach. Muszą postąpić dokładnie tak, jak mówił padrone, bo inaczej sądy pozbawią ich wszystkiego, co im zapisał. Nie można sprowadzić księdza z Porto-Vecchio, Sainte Lucie czy innego miasta. Nie wolno ryzykować, że ktokolwiek spoza wzgórz pozna prawdę. Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to jego miejsce jest w dole, razem z trupami; nie można pozwolić, żeby tajemnica się wydala. Ziemia należy do nich! To wystarczyło. Grabarze ucichli, chwycili za łopaty i zaczęli zasypywać dała. Byłam pewna, że się uduszę, ziemia zatykała mi nozdrza i usta. Ale chyba każdy, komu grozi śmierć, usilnie szuka sposobów, aby się jej wymknąć, sposobów, o których nigdy w życiu by nie pomyślał. Tak było w moim przypadku. Co jakiś czas grabarze zeskakiwali do okrągłego dołu i ubijali butami ziemię, ale za każdym razem udawało mi się wygrzebać w niej dłonią otwór, przez który mogłam oddychać. Kiedy wreszcie zasypali grób, z powierzchnią łączył mnie długi, wąski kanalik. Na szczęście, przy twarzy zostawiłam sobie trochę wolnej przestrzeni i powietrze, ten cudowny dar boży, miało tamtędy dostęp. Niewidzialna ręka znów wskazała mi drogę i tylko dzięki niej przeżyłam. Minęło chyba wiele godzin, zanim zaczęłam rozgarniać palcami ziemię, żeby wydostać się na powierzchnię... Byłam jak ślepe, bezrozumne zwierzę pragnące jednego... żyć! Kiedy wreszcie moja dłoń przebiła się i poczułam na skórze wilgotne, chłodne powietrze, wybuchnęłam niepohamowanym szlochem, po czym nagle zmartwiałam przerażona, że ktoś usłyszy płacz. Ale Bóg był miłosierny; wszyscy już odjechali. Wyczołgałam się na skraj dołu, wstałam i ruszyłam przed siebie; wyszłam z lasu śmierci na pole i ujrzałam słońce wschodzące w oddali zza gór. Żyłam, ale co z tego? Nie mogłam wrócić do wzgórz, które znałam, bo z pewnością by mnie zabito, nie mogłam też udać się gdziekolwiek i próbować wszystkiego od nowa, bo na tej wyspie było to nie do pomyślenia dla młodej, samotnej kobiety. Nie miałam do kogo zwrócić się o pomoc; trzy lata spędziłam jako szczęśliwa niewolnica padrone - poza nim nie znalom nikogo. Wiedziałam jednak, że nie mogę położyć się na ziemi, na polu zalanym słońcem, które świeci ku chwale Pana, i umrzeć. Słońce mówiło mi, że mam żyć! Zastanawiałam się, co robić, dokąd pójść. Za wzgórzami, nad brzegiem morza, stały pałace należące do innych padroni, przyjaciół Guillaume'a. Próbowałam sobie wyobrazić, co by było, gdybym zjawiła się u któregoś z nich, błagając go o litość i schronienie. Szybko zrozumiałam, że to nie ma sensu. Przyjaciele mojego padrone różnili się od niego, mieli żony, rodziny, a ja byłam dla nich tylko dziwką z Villa Matarese. Dopóki żył wielki Guillaume, tolerowali moją obecność, a nawet prawili mi komplementy. Ale kiedy on przestał istnieć, przestałam istnieć i ja. W końcu przypomniałam sobie o koniuszym z pewnego majątku w pobliżu Nonzy. Ilekroć odwiedzaliśmy posiadłość jego pana i jeździłam tam konno, był dla mnie bardzo miły. Często uśmiechał się, pokazał mi, jak należy siedzieć w siodle, bo od razu poznał, że nie mam tego we krwi. Ze śmiechem przyznałam mu rację. Widziałam, jak mu się świecą oczy, kiedy na mnie patrzy. Przywykłam do pożądliwych spojrzeń, ale on patrzył inaczej. W jego oczach była łagodność, zrozumienie, może nawet szacunek - podobało mu się nie to, kim jestem, ale to, że nie udaję, iż jestem kimś więcej. Zorientowałam się po słońcu, że Nonza leży po mojej lewej, za górami. Ruszyłam w tamtą stronę, w stronę Nonzy i koniuszego. Został moim mężem i choć córka, którą urodziłam, była dzieckiem Guillaume'a de Matarese'a, traktował ją jak swoją; przez całe życie troszczył się o nas i darzył nas miłością. Ale te lata mojego - naszego - życia was nie interesują; nie mają żadnego związku z historią padrone. Dość że nie spotkało nas nic złego. Przez długie lata mieszkaliśmy daleko na północy, w Vescovato, z dała od wzgórz i ich mieszkańców; ale nigdy nie odważyliśmy się nikomu ujawnić ich tajemnicy. Zabitym nic nie przywróciłoby życia, a dwaj najwięksi mordercy - człowiek, który odwoził gości do portu i jego nieletni syn - wyjechali z Korsyki. Powiedziałam wam prawdę, całą prawdę. Jeśli macie wątpliwości, nic na to nie poradzę. Staruszka umilkła. Taleniekow wstał z miejsca i podszedł wolno do pieca, żeby zaparzyć herbaty. - Pero nostro circolo - mruknął, spoglądając na Scofielda. - Minęło siedemdziesiąt lat, a oni wciąż gotowi są zabijać, żeby strzec tajemnicy grobu. - Perdon? - spytała staruszka. Nie rozumiała angielskiego, więc Taleniekow powtórzył to samo po włosku. Wówczas skinęła głową. - Tajemnica przekazywana jest z ojca na syna. Odkąd ziemia stała się ich własnością, na świat przyszły dopiero dwa pokolenia. Siedemdziesiąt lat to nie jest dużo. Ludzie wciąż się boją. - Nie ma prawa, na mocy którego można by im odebrać tę ziemię - rzekł Bray. - Wątpię, aby kiedykolwiek istniało. Najwyżej trafiliby do więzienia za zatarcie śladów zbrodni, ale w tamtych czasach komu by się chciało wytaczać im proces? Jedynym przestępstwem, jakiego się dopuścili, było to, że pogrzebali zwłoki. - Nie tylko. Pogrzebali je w nie poświęconej ziemi, nie wezwali księdza. - To już sprawa innego sądu, nie świeckiego. Nie znam się na tym. Scofield zerknął na Rosjanina, po czym znów utkwił wzrok w niewidzących oczach staruszki. - Dlaczego pani wróciła w te strony? - Bo mogłam. Byłam już stara, kiedy zamieszkałam tu w dolinie. - Nie rozumiem. - Tutejsi ludzie nie znają całej prawdy. Jedni wierzą, że padrone odesłał mnie z Villa Matarese, zanim rozpoczęła się rzeź, żeby oszczędzić mi życie. W innych budzę lęk i nienawiść. Ci twierdzą, że Pan Bóg ocalił mnie, abym swoją obecnością stale przypominała im o ich grzechu, ale odebrał mi wzrok, żebym nikomu nie mogła wskazać grobu w lesie. Tolerują ślepą dziwkę z Villa Matarese, bo boją się zgładzić kogoś, kogo sam Pan Bóg zostawił przy życiu. - Wcześniej mówiła pani, że nie wahaliby się pani zabić, gdyby ujawniła całą historię - wtrącił stojący przy piecu Taleniekow. - A nawet gdyby tylko domyślali się, że pani ją zna. A jednak opowiedziała nam pani o tym, co się wydarzyło w Villa Matarese i liczy na to, że my z kolei opowiemy innym, kiedy opuścimy Korsykę. Dlaczego? - A w pańskim kraju nie wezwał pana do siebie ktoś, kto bardzo chciał panu coś przekazać? Taleniekow otworzył usta, ale staruszka nie dopuściła go do głosu. - Był umierający, prawda, signore? Ja też z każdym oddechem czuję, że mój koniec jest coraz bliższy. Wygląda na to, że bliskość śmierci skłania tych, którzy wiedzą coś o sprawie Matarese'a do podzielenia się swoją wiedzą z innymi. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to było tak, jakbym otrzymała znak. Moja wnuczka wróciła ze wzgórz z wiadomością, że naukowiec wypytuje ludzi o padrone. To właśnie był mój znak, panowie. Kazałam jej sprowadzić tu tego człowieka. - Czy ona wie to wszystko? - spytał Bray. - Czy kiedykolwiek opowiadała jej pani swoją historię? Bo jeśli tak, mogła powtórzyć ją innym. - Nie mówiłam jej nic! Ludzie na dole znają Antonię, ale jest dla nich obca. Dopadliby ją i zabili. Dlatego musicie mi obiecać, signori, że nie weźmiecie jej ze sobą jako przewodnika, że w ogóle nie będziecie mieli z nią więcej do czynienia! - Obiecujemy - rzekł Taleniekow. - Przecież sami nalegaliśmy, żeby nie była obecna podczas naszej rozmowy. - Co chciała pani osiągnąć przez spotkanie z naukowcem? - spytał Bray. - Chyba to samo, co przyjaciel pańskiego wspólnika, kiedy wezwał go do siebie. Przekonać łudzi, że jeśli tafla jeziora się mąci, przyczyny trzeba szukać na dnie; może tam właśnie czai się coś, co burzy wodę? - Ma pani na myśli Radę Matarese'a, tak? - powiedział Taleniekow, wpatrując się w niewidzące oczy staruszki. - Tak... - przyznała. - Mówiłam panom, że słucham programów z Rzymu, Mediolanu, Nicei. Wszędzie się coś dzieje. Spełniają się przepowiednie Guillaume'a. Nie trzeba być wykształconą osobą, żeby to zauważyć. Przez wiele lat słuchałam wiadomości i zastana- wiałam się, czy to możliwe, że Rada Matarese'a nadal istnieje. Aż pewnej nocy, nie tak dawno temu, usłyszałam przez radio głos i miałam wrażenie, że czas się cofnął. Znów kuliłam się za balustradą na balkonie, z którego roztaczał się widok na wielką salę, a wystrzały i przerażone krzyki mordowanych dzwoniły mi w uszach. Znów tam byłam i - zupełnie jakby Pan Bóg nie pozbawił mnie wzroku - znów widziałam straszliwe rzeczy, jakie działy się niżej. I pamiętałam słowa, jakie tuż przed rzezią padły z ust padrone: „Wy i wasi następcy będziecie czynić to, do czego ja już nie jestem zdolny”. - Staruszka zamilkła; oczy miała wilgotne z przejęcia. Po chwili zaczęła mówić dalej, coraz szybciej, jakby gnał ją strach. - I tak się stało! Rada nadal istnieje; nie ta sama co wtedy, ale istnieje! „Wy i wasi następcy...” Teraz zasiadają w niej następcy, spadkobiercy gości Matarese'a, a na jej czele stoi człowiek, którego głos jest okrutniejszy niż wiatr... Sophia Pastorine nagle urwała. Zaciskając szczupłe, kruche dłonie na drewnianych poręczach fotela, wstała z miejsca i po omacku znalazła laskę opartą o piec. - Lista! - zawołała. - Muszę ją wam dać, signori! Niemal siedemdziesiąt lat temu wyjęłam ją ze swojej sukni, gdy wyczołgałam się z grobu. Kiedy dokonywano tej potwornej rzezi, cały czas miałam ją przy sobie. Zapisałam nazwiska i tytuły gości, żeby pochwalić się padrone, że słuchałam jego przemówienia. Byłam przekonana, że będzie ze mnie dumny. Stukając laską o podłogę, staruszka podeszła do prostej półki wiszącej na ścianę po drugiej stronie izby. Kiedy wyczuła ręką krawędź półki, zaczęła kolejno badać różne gliniane naczynia, aż wreszcie znalazła to, którego szukała. Zdjęła z niego pokrywkę, wsunęła do środka dłoń i wyciągnęła poplamiony, pożółkły skrawek papieru. Odwróciła się do mężczyzn. - Weźcie to. Nazwiska z przeszłości. Lista czcigodnych gości, którzy przybyli potajemnie do Villa Matarese czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Jeśli wręczając ją wam popełniam wielki błąd, niech Bóg zmiłuje się nad moją duszą. Scofield i Taleniekow zerwali się na nogi. - Nie popełnia pani żadnego błędu - oznajmił Bray. - Podjęła pani mądrą decyzję - dodał Taleniekow, po czym dotknął jej. ręki. - Mogę...? Oddała mu pożółkłą kartkę. Rosjanin natychmiast zbliżył ją do oczu. - To jest klucz do zagadki - powiedział do Scofielda. - Niesamowite! Wręcz nie mieści mi się w głowie! - Co? - spytał Bray. - Dwa nazwiska zaskoczą cię. Chodzi o bardzo znane osoby. Zresztą sam zobacz. Taleniekow podszedł do Braya, trzymając kartkę ostrożnie w dwóch palcach, żeby jej przypadkiem nie uszkodzić. Bray położył ją sobie na dłoni. - Nie wierzę - rzekł po chwili. - Chętnie dałbym to do analizy, żeby upewnić się, czy nie sporządzono listy przed kilkoma dniami. - Jest autentyczna - oświadczył Rosjanin. - Wiem. Właśnie to mnie najbardziej przeraża. - Perdon? - spytała Sophia Pastorine, wciąż stojąc przy półce. - Znamy dwa z pięciu nazwisk - odparł jej po włosku Bray. - Noszą je znani... - Ale to nie oni byli w Villa Matarese! Nie oni! - zawołała staruszka, uderzając laską w podłogę. - Oni są tylko spadkobiercami! Kieruje nimi inny! On jest najważniejszy! - O czym pani mówi?! Kto?! Pies zawarczał. Ani Scofield, ani Taleniekow nie przejęli się tym, pewni, że reaguje w ten sposób na ich podniesione głosy. Uccello wstał z podłogi i zawarczał głośniej. Mężczyźni, wpatrzeni w staruszkę, nadal nie zwracali na niego uwagi. Ona jednak uniosła dłoń, nakazując im milczenie, po czym powiedziała szybko głosem, w którym nie było już gniewu, lecz strach: - Otwórzcie drzwi i zawołajcie moją wnuczkę. Szybko! - Co się dzieje? - zdziwił się Taleniekow. - Jacyś ludzie idą w tę stronę. Są jeszcze w lesie, ale Uccello ich słyszy. - Daleko są? - spytał Bray, podchodząc prędko do drzwi chaty. - Wkrótce będą w dolinie. Pospieszcie się! Bray otworzył drzwi i zawołał: - Pani Antonio! Proszę tu przyjść, szybko! Z psiego gardła wciąż wydobywało się warczenie. Uccello obnażył kły, wysunął do przodu łeb i naprężył się, jakby szykował się do ataku. Nie zamykając drzwi, Bray podszedł do stołu i wziął z niego liść sałaty. Rozerwał liść na dwie części i włożył między nie pożółkły skrawek papieru. - Chowam listę do kieszeni - powiedział do Rosjanina. - Zapamiętałem nazwiska i kraje - rzekł Taleniekow. - Ty zresztą też. Do chaty wbiegła dziewczyna. Była zasapana, kurtkę miała nie dopiętą, a kieszenie wypchane pistoletami, które zabrała mężczyznom przed wyjściem: w ręce trzymała luparę. - Co się stało? - Pani... babcia mówi, że nadchodzą jacyś ludzie - wyjaśnił Bray. - Pies ich usłyszał. - Zaraz będą w dolinie - wtrąciła staruszka. - Są już na skraju lasu. - Ale po co mieliby tu przychodzić? - spytała dziewczyna. - Po co? - Widzieli cię, moje dziecko? Widzieli Uccella? - Tak. Ale nie zadawalam żadnych pytań, w niczym im nie przeszkadzałam! Nie mieli powodów sądzić, że... - Widzieli cię też wczoraj? - przerwała jej Sophia Pastorine. - Tak, kiedy robiłam ci zakupy. - Pewnie zaczęli się zastanawiać, dlaczego dziś wróciłaś, skoro zaledwie wczoraj robiłaś sprawunki. Chwilę pomyśleli i znaleźli odpowiedź. To są ludzie gór, pasterze i myśliwi, którzy po śladach na ziemi poznali, że przyszłaś sama, a odeszłaś z dwoma mężczyznami. Ukryjcie się wszyscy troje! Uciekajcie! - Nigdzie nie pójdę, babciu! - zawołała Antonia. - Nie zrobią mi żadnej krzywdy. Może przyszli tu po naszych śladach, ale przecież ja nic nie wiem! Staruszka wyprostowała się. - Macie to, coście chcieli, signori! Uciekajcie, ale zabierzcie ją ze sobą! Szybko! No już! Bray zwrócił się do dziewczyny. - Jesteśmy to winni pani babci - rzekł, wyszarpując Antonii luparę. Dziewczyna próbowała się opierać, ale Taleniekow chwycił ją za nadgarstki, prawą ręką przytrzymał obie jej ręce, lewą zaś wyciągnął jej z kieszeni browninga i grazburię. - Widziała pani, co się działo na dole - powiedział Scofield. - Niech pani lepiej posłucha babci. Pies stanął w drzwiach, szczekając gniewnie. Powiew wiatru przyniósł z oddali głosy; jacyś mężczyźni wołali coś do siebie. - Ruszajcie! - ponagliła ich Sophia Pastorine. - Idziemy. - Bray pchnął dziewczynę przodem. - Wrócimy, kiedy stąd pójdą. Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy. - Chwileczkę, signori! - zawołała niewidoma. - Właściwie to skończyliśmy. Pamiętajcie jedno: lista nazwisk przyda wam się, ale doprowadzi was tylko do spadkobierców. Najważniejszy jest ten, który mówi głosem okrutniejszym niż wiatr. Słyszałam go! Musicie go znaleźć! To ten mały pasterz, który zabił padrone! 17. Ruszyli pędem do lasu po przeciwnej stronie doliny niż ścieżka, którą nadchodzili mężczyźni; położyli się na ziemi i ukryli za skałami. Kiedy biegli przez otwarty teren, liczyli się z tym, że mogą być zauważeni, ale tak się nie stało. Uwagę nadchodzących mężczyzn skupił na sobie pies, który ujadając wściekle rzucił się w ich kierunku; pewnie by go zastrzelili, ale zanim zdjęli strzelby z ramion, Antonia gwizdnęła cicho. Pies zawrócił i pomknął na drugi koniec doliny; teraz leżał w trawie obok dziewczyny, jeszcze bardziej zdyszany od niej. Z lasu naprzeciwko wyłoniło się czterech mężczyzn - dokładnie tyłu, ilu gości opuściło przed laty Villa Matarese, pomyślał Bray. Gdyby tylko mógł zlikwidować ich spadkobierców z równą łatwością, co tych czterech wieśniaków! Ale nazwiska, które widniały na liście, były dopiero początkiem. Należało znaleźć pasterza, człowieka, „którego głos jest okrutniejszy niż wiatr”. Dziecięcy głos, który Sophia Pastorine rozpoznała, mimo że minęły dziesiątki lat. A przecież mówiący był już starcem! Usłyszałam przez radio glos i miałam wrażenie, że czas się cofnął. Co powiedział starzec? Kim był? Prawdziwym spadkobiercą Guillaume'a de Matarese'a... i człowiekiem, którego głos potrafił cofnąć o siedemdziesiąt lat niewidomą kobietę mieszkającą w korsykańskich górach. W jakim mówił języku? Chyba po francusku albo włosku; innych staruszka nie znała. Kiedy wrócą, muszą ją o to spytać, zresztą nie tylko o to. Pozostało sporo spraw do wyjaśnienia. Nie zakończyli jeszcze rozmowy. Bray obserwował czterech Korsykan zbliżających się do chaty. Rozdzielili się: dwóch obstawiło okna, a dwóch podeszło do drzwi, wszyscy z bronią gotową do strzału. Ci przy drzwiach na moment stanęli, po czym ten z lewej podniósł nogę i z całej siły kopnął drzwi. Drzwi otworzyły się na oścież. Cisza. Po chwili z chaty dały się słyszeć gniewne głosy; mężczyźni o coś pytali. Następnie zawołali towarzyszy z zewnątrz, którzy obiegli chatę i też weszli do środka. Znów rozległy się gniewne krzyki... a potem nieomylny odgłos ciosu. Antonia poderwała się; na jej twarzy malowała się furia. Taleniekow chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął w dół. Wykrzywiła usta, na szyi wystąpiły jej żyły - zamierzała krzyknąć. Scofield nie miał wyboru; czym prędzej zakrył dłonią otwarte usta i wbił palce w jej policzki. Zamiast krzyku, z ust dziewczyny wydobył się urywany charkot. - Cicho! - szepnął Bray. - Jeśli panią usłyszą, zaczną męczyć babcię, żeby ściągnąć panią do chaty! - I wtedy obie na tym ucierpicie - dodał Wasilij. - Będą ją bili, żeby krzyczała jak najgłośniej, a potem kiedy pani przybiegnie, wezmą się za panią. Antonia zamrugała oczami i skinęła głową. Scofield zwolnił uścisk, ale nie odsunął ręki. - Uderzyli ją! - szepnęła dziewczyna przez jego palce. - Uderzyli niewidomą staruszkę! - Boją się, boją się bardziej niż pani sobie wyobraża - powiedział Taleniekow. - Jeśli utracą ziemię, nie będą mieli nic. Dziewczyna odciągnęła rękę Braya. - Jaką ziemię? O co chodzi? - zapytała. - Chwileczkę! - powiedział ostro Bray. - Coś jest nie w porządku! Za długo siedzą w chacie! - Może coś znaleźli?! -zaniepokoił się Rosjanin. - Albo coś im powiedziała. Cholera, nie powinna! - Co myślisz? - Oświadczyła nam, że skończyliśmy rozmowę. Tak nie jest! Ale ona uważa, że nie ma już nic do dodania. Zobaczą na podłodze ślady naszych butów; szliśmy przez błoto, musieliśmy nanieść ziemi. Staruszka nie będzie mogła zaprzeczyć, że byliśmy u niej. Ma wyostrzony słuch i wie, w którą stronę uciekliśmy. Wskaże im zły kierunek. - I bardzo dobrze - stwierdził Rosjanin. - Nie! Oni ją zabiją! Taleniekow spojrzał szybko na chałupę. - Masz rację! - zawołał. - Jeśli jej uwierzą, a powinni, nie zostawią jej przy życiu. Powie im, że zna ich tajemnicę, choćby po to, by przekonać ich, że mówi prawdę. Zdecydowała się oddać życie, bylebyśmy mogli dopaść pasterza. Jej życie za jego! - Ale wciąż wiemy za mało! Szybko, ruszamy! Scofield zerwał się na równe nogi, wyciągając zza pasa pistolet. Pies zawarczał. Dziewczyna też chciała wstać, ale Taleniekow ponownie przygniótł ją do ziemi. Było już jednak za późno; w chałupie rozległy się kolejno trzy wystrzały. Antonia wrzasnęła; Bray doskoczył do niej, objął ją ramieniem i przycisnął do siebie. - Cicho, cicho! - szepnął, nagle zobaczył, że Rosjanin wyciąga z kieszeni nóż. - Nie! Ja się tym zajmę! - zawołał. Taleniekow schował nóż i ukląkł, spoglądając w stronę samotnej chałupy w dolinie poniżej. - Wybiegli - oznajmił. - Miałeś rację; pędzą na południowy stok. - Zabijcie ich! - zawołała zdławionym głosem dziewczyna; Bray znów trzymał rękę na jej ustach. - Co nam to da? - spytał Taleniekow. - Staruszka zrobiła to, co chciała, to co uważała za stosowne. Kiedy wstali, żeby ruszyć w drogę, pies zbiegł ze zbocza i znikł w chacie. Nawoływania Antonii nie odniosły skutku; ze środka doleciało skomlenie, ale pies nie pokazał się. - Żegnaj, Uccello! - powiedziała szlochając dziewczyna. - Wrócę, po ciebie! Bóg mi świadkiem, że wrócę! Skierowali się na północny zachód, żeby obejść wzgórza w pobliżu Porto-Vecchio, a potem skręcili na południe w stronę Sainte Lucie. Zanim doszli do miasteczka, zboczyli z trasy i odnaleźli strumień, nad którym Bray zakopał worek z ubraniem i teczką. Idąc brzegiem na południe, dotarli wreszcie do pochyłych sosen. Przez cały czas posuwali się bardzo ostrożnie: tam, gdzie to możliwe, wędrowali lasem, a na otwartych przestrzeniach rozdzielali się i maszerowali osobno, żeby mniej zwracać na siebie uwagę. Scofield wyciągnął spod gałęzi łopatkę i odkopał worek, po czym zawrócili w stronę Sainte Lucie, znów idąc wzdłuż strumienia. Starali się nie rozmawiać, żeby nie tracić czasu i nie zmniejszać tempa, bo chcieli jak najprędzej oddalić się od wzgórz. Spoglądając na maszerującą przodem dziewczynę, Bray pomyślał, że długie okresy milczenia, kiedy muszą wędrować gęsiego, mają jedną praktyczną korzyść. Antonia była oszołomiona i łzy co rusz napływały jej do oczu, ale posłusznie wykonywała wszystkie polecenia. Ciągły ruch sprawiał, że nie mogła po prostu pogrążyć się w rozpaczy; żeby móc w miarę normalnie funkcjonować, musiała pogodzić się ze. śmiercią prababki. Żadne słowa pocieszenia od obcych nie przyniosłyby jej ulgi; dziewczyna sama musiała przezwyciężyć ból. Scofield podejrzewał, że choć umiała posługiwać się luparą, nie była dzieckiem przemocy. Po pierwsze, w ogóle nie była dzieckiem: kiedy ją ujrzał w świetle dziennym, zorientował się, że pewnie skończyła już trzydziestkę. Poza tym, jeśli nawet była radykalną komunistką i rewolucjonistką, jej wiedza ograniczała się wyłącznie do teorii. Nie sądził, żeby potrafiła sobie radzić, gdyby przyszło do walk na barykadach. - Mamy tak uciekać?! - zawołała nagle. - Róbcie co chcecie, ale ja wracam do Porto- Vecchio! Nie spocznę, dopóki ci łajdacy nie zawisną na szubienicy! - Jest wiele spraw, o jakich pani nie wie - oświadczył Taleniekow. - Zabili ją! Nic więcej mnie nie obchodzi! - To nie takie proste - rzekł Bray. - Widzi pani, ona właściwie zabiła się sama. - Bzdura! Przecież ją zastrzelili! - Specjalnie ich do tego sprowokowała. - Bray ujął dziewczynę za rękę. - Proszę zrozumieć. Nie możemy pozwolić pani tam wrócić; pani babcia też by tego nie chciała. Im szybciej to, co się stało w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, ulegnie zapomnieniu, tym lepiej. Wprawiliśmy mieszkańców wzgórz w popłoch: będą nas szukać, ale jeśli przez kilka tygodni nie wydarzy się tu nic złego, ludzie uspokoją się. Nie przestaną się bać, ale będą siedzieć cicho. Nie mają wyboru. Pani babka zdawała sobie z tego sprawę, liczyła na to. - Ale dlaczego? - Bo my musimy zająć się czym innym - oznajmił Rosjanin. - O tym też wiedziała. Dlatego wysłała panią po mnie. - O co chodzi? - zapytała Antonia i na moment zadumała się. - Zanim wybiegliśmy z chałupy, mówiła o jakiejś liście nazwisk, o pasterzu, który... - Niech pani nigdy o tym nikomu nie wspomina, w przeciwnym razie śmierć staruszki pójdzie na marne - przerwał jej Taleniekow. - Nie pozwolimy, żeby pani nam cokolwiek zepsuła. Słysząc nutę groźby, w głosie Rosjanina, Scofield o mało nie sięgnął po pistolet, nagle bowiem stanął mu w pamięci Berlin i wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Taleniekow najwyraźniej podjął już decyzję: jeśli będzie miał choć cień wątpliwości co do dziewczyny, zabije ją. - Spokojnie, nic nam nie zepsuje - zwrócił się stanowczym tonem do Rosjanina, choć sam nie wiedział, co go skłoniło, żeby ręczyć za Antonię. - Idziemy, nie traćmy czasu. Po drodze zatrzymamy się w Murato. Muszę porozmawiać z jednym facetem. A potem, jeśli do- trzemy bez przeszkód do Bastii, wiem jak się wydostaniemy z wyspy. - Wydostaniemy, signore? Przecież nie możecie ciągnąć mnie z sobą... - Dość! - uciął krótko Bray. - Powinna być pani wdzięczna, że chcemy ją ze sobą zabrać. - Właśnie - dodał Taleniekow, po czym powiedział do Scofielda: - Słuchaj, musimy pogadać. Uważam, że tym razem też powinniśmy podróżować osobno, podzielić się pracą i oddzielnie prowadzić poszukiwania. Trzeba ustalić kiedy i w jaki sposób będziemy się kontaktować. Omówienie wszystkiego zajmie nam trochę czasu. - Zaczynaj. Czasu wystarczy. Do Bastii mamy sto pięćdziesiąt kilometrów. Kiedy Scofield schylił się, żeby podnieść teczkę, dziewczyna gniewnie wyszarpnęła rękę z jego dłoni i odeszła kilka kroków. Rosjanin wziął z ziemi worek i zniżył głos: - Proponuję rozmowę bez świadków, Beowulf. Ta dziewczyna to tylko zbędny ciężar. - Myślałem, że jesteś bystrzejszy, Taleniekow. - Odebrał mu worek. - Nie przyszło ci do głowy, że może się nam przydać? Antonia mieszkała kiedyś w Vescovato nad rzeką Goło, mniej więcej trzydzieści kilometrów na południe od Bastii. Dzięki temu znała okolicę i wybrała taką trasę, że nikogo nie spotkali po drodze. To, że sama decydowała którędy iść, było ważne: przynajmniej przez jakiś czas nie myślała o tym, że musi słuchać cudzych poleceń i wbrew swojej woli towarzyszyć dwóm obcym mężczyznom. Powiodła ich mało uczęszczanymi, piaszczystymi drogami i szlakami górskimi, które poznała w dzieciństwie i latach młodzieńczych. - Zakonnice przyprowadziły nas tu na majówkę. - Zatrzymała się, spoglądając w dół na strumień spiętrzony niewielką tamą. - Piekłyśmy nad ogniskiem kiełbaski i na zmianę chodziłyśmy do lasu na papierosa. Ruszyli dalej. - Na tym wzgórzu zawsze rano było bardzo wietrznie - oznajmiła w innym miejscu. - Mój ojciec robił wspaniałe latawce i zabierał nas tu prawie w każdą niedzielę rano. Po mszy, oczywiście. - Nas? - zdziwił się Bray. - Ma pani rodzeństwo? - Tak, brataj siostrę. Oboje są starsi ode mnie. Wciąż mieszkają w Vescovato, pozakładali rodziny. Widujemy się rzadko; niewiele mamy wspólnych tematów. - Nie poszli na studia? - spytał Taleniekow. - Skądże! Marnować tyle lat na naukę? To dobrzy ludzie, ale dosyć prości. Gdybyśmy jednak potrzebowali pomocy, na pewno nam nie odmówią. - Lepiej o nią nie prosić - rzekł Rosjanin. - I do nich nie zaglądać. - Przecież to moja rodzina, signore! Dlaczego mam jej nie odwiedzić? - Tak będzie lepiej. - To żadna odpowiedź! W Porto-Vecchio nie daliście mi iść na policję i domagać się sprawiedliwości... nie możecie mi wciąż rozkazywać! Rosjanin popatrzył na Scofielda; jego spojrzenie mówiło wszystko. Za chwilę wyciągnie broń, pomyślał Bray; nie wiedział, jak na to zareaguje. Ale Taleniekow nie sięgnął po pistolet i nagle Scofield zrozumiał coś, z czego wcześniej nie zdawał sobie sprawy. Wasilij Taleniekow wcale nie chciał zabić dziewczyny; jako zawodowiec uważał, że to najrozsądniejsze wyjście, ale jako człowiek szczerze pragnął znaleźć jakiś powód, aby móc ją zostawić przy życiu. Szukał w Scofieldzie wsparcia. Skoro Scofield twierdził, że dziewczyna może im się przydać, niech mu wyjaśni, w jaki sposób. Ale tego Bray jeszcze nie wiedział. - Spokojnie - rzekł Bray do Antonii. - Wcale nie chcemy pani rozkazywać, a jeśli to robimy, to tylko ze względu na pani bezpieczeństwo. Proszę mi wierzyć. Nie wolno pani narażać siebie i innych! - Nie, wy po prostu chcecie, żebym milczała, żebym nikomu nie mówiła o tym, że zamordowano niewidomą staruszkę! - Bo tylko wtedy ma pani szansę przeżyć. Pani babka to rozumiała. - Ona nie żyje! - Czy pani też chce zginąć? - spytał spokojnie Scofield. - Jeśli mieszkańcy wzgórz panią znajdą, zginie pani na pewno. Jeśli dowiedzą się, że rozmawiała pani z kimkolwiek, nabiją również tamtą osobę. Nie pojmuje pani? - Więc co mam robić?! - To samo co my. Zniknąć. Wyjechać z Korsyki. Dziewczyna zamierzała się sprzeciwić, ale Scofield nie dopuścił jej do głosu. - A przede wszystkim, musi nam pani zaufać. Koniecznie. Pani babcia miała do nas zaufanie. Dała się zabić po to, żeby zmylić pogoń, byśmy mogli oddalić się bezpiecznie. Chciała, żebyśmy znaleźli ludzi, którzy zamieszani są w straszne rzeczy, dotyczące nie tylko Korsyki. - Nie rozmawia pan z dzieckiem. Co za „straszne rzeczy”? Bray spojrzał na Taleniekowa i zobaczył na jego twarzy wyraz dezaprobaty; skinął głową, dając mu znać, że rozumie, ale sam ma inne zdanie. - Są ludzie - nie wiemy dokładnie ilu - których jedynym celem w życiu jest szerzenie nieufności i podejrzeń przez dokonywanie zamachów na wybrane ofiary. Poprzez serię mordów politycznych dążą do skłócenia wszystkich ze wszystkimi: partii, rządów, narodów. - Scofield urwał i przyjrzał się Antonii; słuchała go w skupieniu. - Twierdzi pani, że jest komunistką, aktywistką partyjną. Świetnie, znakomicie. Mój wspólnik też jest komunistą. Szkolił się w Moskwie. Ja jestem Amerykaninem szkolonym w Waszyngtonie. Przez wiele lat walczyliśmy ze sobą, byliśmy najzagorzalszymi wrogami. Szczegóły nie są ważne, ale fakt, że teraz współpracujemy, chyba coś znaczy. Ludzie, których szukamy są tak niebezpieczni, że jakiekolwiek konflikty między nami i naszymi rządami stały się nieistotne. Bo jeśli tych ludzi nie powstrzymamy, te konflikty przeistoczą się w coś, czego nie chce żadna ze stron i co może doprowadzić do zagłady świata. - Dziękuję, że mi pan to powiedział - rzekła Antonia w zamyśleniu, po czym nagle zmarszczyła brwi: - Ale skąd moja babcia wiedziałaby o takich sprawach? - Była obecna, kiedy się wszystko zaczęło - odparł zgodnie z prawdą Bray. - Siedemdziesiąt lat temu w Villa Matarese. - „Dziwka z Villa Matarese...” - szepnęła dziewczyna. - Więc to ma związek z padrone? - Tak. Był bogatym, wpływowym człowiekiem, który naraził się angielskim i francuskim przedsiębiorstwom i spółkom. Stawał im na drodze, konkurował z nimi, często z powodzeniem, więc zdecydowały się go zniszczyć. Przy pomocy rządów swoich krajów doprowadziły go do ruiny. Jego synów zabito. Wówczas Matarese oszalał. Obmyślił długoterminowy plan zemsty i korzystając z resztek fortuny, zaczął go wprowadzać w czyn. Zaprosił do siebie ludzi, których majątki zostały zniszczone w podobny sposób i utworzył z nich Radę Matarese'a. Przez wiele lat zajmowali się dokonywaniem zamachów, ale potem wszelki słuch o nich zaginął; sądzono, że powymierali. Teraz jednak wrócili, bardziej niebezpieczni niż kiedykolwiek. - Scofield urwał; powiedział wystarczająco dużo. - Więcej nie mogę pani zdradzić; mam nadzieję, że pani to zrozumie. Chce pani, żeby ludzie, którzy zabili pani babcię, ponieśli zasłużoną karę. Może kiedyś dosięgnie ich sprawiedliwość, ale proszę mi wierzyć, nie oni są istotni. Przez chwilę Antonia milczała, nie odrywając od Braya swoich piwnych, inteligentnych oczu. - Wyraził się pan bardzo jasno, signore Scofield. Skoro oni nie są istotni, to ja też nie jestem, prawda? Taki był mniej więcej sens pana słów? - Mniej więcej. - A radziecki towarzysz - dodała, spoglądając na Taleniekowa - najchętniej w ogóle pozbyłby się mojej nieistotnej osoby, prawda? - Najważniejszy jest cel, do którego się zmierza - odparł spokojnie Taleniekow. - Przeszkody, jakie pojawiają się na drodze, trzeba eliminować. - Niestety, tak to wygląda - potwierdził Bray. - To co, mam ruszyć w stronę lasu i czekać aż strzał w plecy zakończy moje życie? - To zależy od pani - stwierdził Taleniekow. - Ode mnie? Czy jeśli dam wam słowo, że nikomu nic nie powiem, uwierzy mi pan? - Nie - przyznał Rosjanin. - Nie uwierzę. Bray, trzymając rękę zaledwie kilka centymetrów od wsuniętego za pasek browninga, wpatrywał się z napięciem w twarz Taleniekowa. Rosjanin do czegoś dążył, testował dziewczynę. - Więc jaki mam wybór? - spytała Antonia. - Pozwolić Amerykanom albo Rosjanom zamknąć mnie, dopóki nie znajdziecie ludzi, których szukacie? - Niestety, to nie wchodzi w grę - oświadczył Taleniekow. - Działamy bez upoważnienia i bez zgody naszych rządów. Jeśli mam być szczery, szukają nas równie intensywnie co my tamtych. Wiadomość ta całkiem oszołomiła dziewczynę; Antonia zatoczyła się, jakby ją ktoś uderzył. - Polują na was? - zapytała. Taleniekow skinął głową. - Teraz rozumiem. Nie możecie uwierzyć mi na słowo i nie możecie mnie zamknąć. Jestem dla was większym zagrożeniem, niż myślałam. Więc nie ma żadnego wyjścia! - Może jednak jest - oznajmił Rosjanin. - Mój współpracownik wcześniej o tym wspominał. - To znaczy? - Musi nam pani zaufać. Pomóc nam dotrzeć do Bastii, ale przede wszystkim nam ufać. Może coś z tego będzie. - Taleniekow spojrzał na Scofielda i powiedział jedno słowo: - Łączność. - Zobaczymy - odparł Bray, cofając rękę od paska. Wyglądało na to, że obydwaj mieli wobec Antonii podobne plany. Współpracownik Departamentu Stanu zamieszkały w Murato nie ucieszył się na widok Braya. Nie chciał mieć kłopotów. Był właścicielem kilku kutrów rybackich wypływających na połowy z Bastii i sporządzał dla Amerykanów sprawozdania o ruchach radzieckich statków na Morzu Liguryjskim. Waszyngton dobrze mu płacił. Ale Waszyngton wysłał też zakodowane depesze do wszystkich swoich współpracowników, że Brandon Alan Scofield, były agent OPKON-u, dopuścił się zdrady. Co do postępowania w sytuacji, gdyby go ujrzano, instrukcje były jasne: należało pojmać Scofielda, a gdyby pojmanie nie wchodziło w rachubę, zlikwidować. Silvio Montefiori przez moment wahał się, czy warto zastosować się do instrukcji. Był jednak realistą, toteż szybko odrzucił ten pomysł, choć kusiła go nagroda, jaką na pewno by otrzymał. Scofield zaszantażował go, że jeśli Silvio nie wykona jego poleceń, Rosjanie dowiedzą się, że Korsykanin pracuje dla wywiadu amerykańskiego. Jeśli jednak Silvio zrobi to, o co Bray go prosi, otrzyma dziesięć tysięcy dolarów. Tak więc jeszcze raz sprawdzało się powiedzenie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, albowiem suma dziesięciu tysięcy dolarów - nawet przy obecnym, niekorzystnym kursie wymiany - była niewątpliwie wyższa od nagrody, jaką wypłaciłby Departament Stanu za zabicie Scofielda. A co więcej, Silvio nie zginie przy próbie zlikwidowania Scofielda i będzie mógł cieszyć się pieniędzmi. Korsykanin otworzył drzwi, wszedł do wielkiego, mrocznego magazynu i zgodnie z wcześniej otrzymanym poleceniem, stanął przy ścianie. Nie widział Scofielda, było zresztą na to zbyt ciemno, ale wiedział, że jest gdzieś w pobliżu; wyłoni się dopiero wtedy, gdy otrzyma sygnały od swoich ptaków - które niewątpliwie obserwowały teren - że wszystko jest w porządku. Silvio wyciągnął z kieszeni koszuli wymiętą cygaretkę, a z kieszeni spodni pudełko zapałek. Wyjął jedną, potarł o draskę i zbliżył do cygaretki; w nikłym blasku płomyka spostrzegł z niezadowoleniem, że ręka mu drży. - Spociłeś się, Montefiori. - Głos dochodził z mroku po lewej. - W świetle zapałki widać, że pot spływa ci po twarzy. Kiedy widzieliśmy się zeszłym razem, też byłeś spocony. Przywiozłem ci wtedy trochę gotówki i zadałem parę pytań. - Brandon! - zawołał radośnie Silvio, ale głos drżał mu ze zdenerwowania. - Mój stary przyjacielu! Jak to milo znów cię widzieć... choć prawdę mówiąc, wcale cię nie widzę. Wysoki Amerykanin wyłonił się z głębokiego cienia. W bladym świetle sączącym się przez niewielkie okno Montefiori zobaczył, że wbrew temu, czego się spodziewał, Scofield nie miał w ręce broni. Ale też Scofield nigdy nie zachowywał się tak, jak się spodziewano. - Jak się masz, Silvio? - spytał zdrajca. - Świetnie, mój przyjacielu! - odparł Korsykanin. Na wszelki wypadek wolał nie podawać Amerykaninowi ręki, żeby ten nie zrozumiał opacznie jego gestu. - Wszystko załatwione. Zapłaciłem załodze dziesięć razy tyle co normalnie, sam ryzykuję życiem, ale czego się nie robi dla przyjaciela, dla człowieka, którego darzę najwyższym szacunkiem. Ty i provocateur musicie tylko stawić się na końcu siódmej kei w Bastii o pierwszej w nocy. Zanim nastanie świt, mój najlepszy trawler dowiezie was do Livorno. - Czy to jego zwykła trasa? - Nie, skądże! Zwykle dokuje w Piombino. Ale chętnie z własnej kieszeni pokryję koszty dodatkowego paliwa; czego się nie robi dla przyjaciół. - To bardzo ładnie z twojej strony. - Jakżeby inaczej? Zawsze płaciłeś mi szczodrze. - Jakżeby inaczej? Zawsze dostarczałeś dobrych informacji. - Scofield sięgnął do kieszeni i wyjął gruby rulon banknotów. - Niestety, zaszły pewne zmiany. Po pierwsze będą potrzebne dwa kutry: jeden wyruszy z Bastii na południe, drugi na północ, trzymając się nie dalej niż pół mili od brzegu. Do każdego dobije motorówka, która następnie zostanie zatopiona. Na jednej przypłynę ja, na drugiej Rosjanin; zaraz ci wyjaśnię, jakie znaki damy szyprom. Kiedy znajdziemy się już na pokładzie, oba kutry skierują się na otwarte wody; dopiero wówczas powiemy, dokąd chcemy płynąć. W ten sposób nikt nie będzie wiedział z góry, gdzie zamierzamy zejść na ląd. - Po cóż tyle komplikacji, przyjacielu? Masz moje słowo, że są całkiem zbędne! - Cenię sobie twoje słowo, Silvio, i zawsze będę je cenił; zrób jednak, jak mówię. - Dobrze, oczywiście - powiedział Korsykanin, przełykając ślinę. - Ale zdajesz sobie sprawę, że to ogromnie zwiększy wszystkie koszty. - Więc chyba muszę je pokryć, prawda? - Cieszę się, że to rozumiesz. - Ależ tak, Silvio. - Amerykanin zdjął z rulonu kilka banknotów o bardzo wysokich nominałach. - Po pierwsze, obiecuję, że nigdy nikomu nie ujawnię twojej działalności na rzecz Waszyngtonu; już to, samo w sobie, jest dużą zapłatą, bo zapewne wysoko cenisz swoje życie. I jeszcze masz tutaj pięć tysięcy dolarów. Wręczył Korsykaninowi banknoty. - Ależ drogi przyjacielu, przecież obiecałeś dziesięć tysięcy! Wpędziłem się już w bardzo znaczne koszty! Dosłownie z każdego poru na ciele Korsykanina trysnęły nowe strugi potu. Mało że ryzykował popsucie dobrych stosunków z Waszyngtonem, to jeszcze ta świnia Scofield, ten podły zdrajca, chciał go wykiwać z połowy forsy! - Pozwól mi skończyć, Silvio. Nie denerwuj się. Powiedziałem, że dam dziesięć tysięcy i zamierzam dotrzymać słowa. Więc należy ci się jeszcze pięć oraz coś na pokrycie dodatkowych kosztów, prawda? - No właśnie - rzekł Korsykanin. - Dwa kutry zamiast jednego, to cholernie podwyższa koszty! - Zwłaszcza przy obecnych cenach - dodał Bray. - Powiedzmy... Dorzucę piętnaście procent ustalonej kwoty, co ty na to? - Z kim innym mógłbym się targować, ale nie z tobą, przyjacielu. - Więc tysiąc pięćset na dodatkowe koszty i pięć, które ci jestem winien, czyli w sumie masz u mnie sześć i pół tysiąca dolarów. - Nie wiem, czy cię dobrze zrozumiałem. Ale chyba zamierzasz mi zapłacić dopiero w przyszłości, a ja muszę na bieżąco pokryć wszystkie wydatki. Nikt nic nie zrobi bez zapłaty. - Nie przesadzaj, przyjacielu. Ktoś, kto cieszy się tak świetną opinią jak ty, na pewno może uregulować należności z kilkudniowym opóźnieniem. - Z kilkudniowym opóźnieniem, Brandon? Co to właściwie znaczy? Za kilka dni możesz być w Singapurze lub w Moskwie. Nie możesz podać mi bardziej konkretnego terminu? - Mogę. Forsa będzie ukryta na jednym z twoich trawlerów, jeszcze nie wiem na którym. Pod pokładem, przy przedniej grodzi, na prawo od środkowego wspornika, wsunięta w wydrążony kawałek drewna pomalowany dla niepoznaki i umocowany do pierwszego wręgu. Znajdziesz ją bez trudu. - Matko Boska, przecież każdy może ją znaleźć! - Dlaczego? Jeśli się nie wygadasz, nikt jej nie będzie szukał. - To zbyt ryzykowne! Dla takiej forsy każdy z rybaków gotów byłby zarżnąć rodzoną matkę, i to na oczach księdza! Opamiętaj się, przyjacielu! - Nic się nie martw, Silvio. Po prostu staw się w porcie, kiedy wrócą twoje kutry. Jeśli kawałka drewna nie będzie na miejscu, zainteresuj się rybakiem z urwaną ręką. On będzie miał twój szmal. - Założysz ładunek? - spytał z niedowierzaniem Montefiori; koszulę miał już doszczętnie przepoconą. - Właśnie. Z boku tego kawałka drewna będzie sterczeć śruba. Wystarczy ją wykręcić, żeby rozbroić ładunek. Robiłeś to już nieraz. - Zlecę to mojemu bratu... - powiedział przygnębionym tonem Korsykanin. Ten wszawy Scofield zachowywał się tak, jakby czytał w jego myślach. Skoro pieniądze będą na jednym z kutrów, wysadzenie obu w powietrze nie wchodziło w grę; Departament Stanu mógłby nie chcieć pokryć wszystkich kosztów. A zanim kutry wrócą z powrotem do Bastii, ten łajdak Scofield może żeglować już sobie w najlepsze po Wołdze. Albo po Nilu. - Na pewno nie zmienisz zdania, przyjacielu? Nie zapłacisz z góry? - spytał na wszelki wypadek. - Niestety, nie mogę. Ale pamiętaj, będę trzymał język za zębami; nikomu nie powiem, jak bardzo Waszyngton ceni sobie twoje usługi. I nie martw się, forsa będzie tam, gdzie mówię. Zresztą, może się jeszcze spotkamy. W niezbyt odległej przyszłości. - Nie spieszno mi do tego, Brandon. I błagam, nie mów mi nic o swoich planach. I tak głowa mi puchnie. Jakie znaki dacie szyprom? - Najprostsze. Dwa błyski, przerwa, dwa błyski, i tak dalej, aż się zatrzymają. - Dwa błyski, przerwa... Czyli że uszkodzona motorówka wzywa pomocy. Nikt nie może mieć mi za złe, że na morzu zdarzają się awarie. Ciao, przyjacielu. Montefiori otarł chustką spocony kark i ruszył po betonowej podłodze, kierując się w stronę drzwi. - Silvio? Korsykanin zatrzymał się. - Co? - Zmień koszulę. Obserwowali ją uważnie przez prawie dwa dni, świadomi, że wkrótce muszą podjąć decyzję. Albo zostanie ich łączniczką, albo zginie. Inna możliwość po prostu nie istniała; w obecnej sytuacji nie mogli umieścić dziewczyny w pilnie strzeżonym więzieniu czy w specjalnym odosobnionym ośrodku jednej z agencji wywiadowczych. Albo będzie ich łączniczką, albo konieczność pchnie ich do kroku, którego obaj woleli uniknąć. Potrzebowali zaufanej osoby, która służyłaby im za łącznika. Nie mogli kontaktować się ze sobą bezpośrednio; to było zbyt niebezpieczne. Musieli mieć kogoś trzeciego, kto tkwiłby w jednym miejscu, dobrze utajony, znał podstawowe szyfry, jakich by używali, umiał dochować tajemnicy i przekazywał dokładnie wszystkie wiadomości. Czy Antonia nadawała się do tej roli? A jeśli tak, czy nie odstraszy jej ryzyko związane z pracą dla nich? Obserwowali ją więc tak pilnie, jak wojskowi lustrują teren, na którym lada moment mają się rozpocząć działania wojenne. Z tego, co widzieli, potrafiła szybko podejmować decyzje i nie wpadała w popłoch. Umiała zachować czujność, wiedziała, co znaczy zagrożenie. Jednakże wciąż stanowiła dla nich zagadkę; nie mogli jej do końca rozszyfrować. Była spięta, małomówna, jej oczy co rusz biegały nerwowo na wszystkie strony, jakby spodziewała się, że ktoś zdzieli ją batem po plecach, albo że z cienia wysunie się nagle ręka, która chwyci ją za gardło. A przecież nikt nie miał bata i nie było cienia, bo większość czasu wędrowali w słońcu. Antonia zachowywała się chwilami tak dziwnie, że dwaj zawodowcy nabrali przekonania, że coś przed nimi ukrywa. Jeśli nawet mieli rację, nie zamierzała im wyjawić swojej tajemnicy. Podczas postojów na ogół się nie odzywała; strzegła - uporczywie strzegła - swojej prywatności, a na ich pytania udzielała wymijających odpowiedzi. Jednakże sumiennie wypełniała wszystkie polecenia. Doprowadziła ich do Bastii bez żadnych przygód po drodze; wiedziała nawet, gdzie najlepiej wsiąść w zdezelowany autobus, który woził do portu robotników mieszkających pod miastem. Taleniekow i Antonia usiedli z przodu, natomiast Scofield zajął miejsce na samym końcu, żeby obserwować pozostałych pasażerów. Kiedy wysiedli i ruszyli przed siebie zatłoczoną ulicą, Bray cały czas szedł z tylu, wpatrując się w twarze przechodniów, sprawdzając, czy na wszystkich maluje się tylko obojętność. Gdyby nagle czyjaś twarz zesztywniała, gdyby ktoś spojrzał z napięciem na mężczyznę w średnim wieku i ciemnowłosą kobietę idących trzydzieści kroków przed Brayem, natychmiast by to zauważył. Ale na razie wszystkie twarze były obojętne. Wcześniej powiedział dziewczynie, żeby zaprowadziła ich do pewnej nędznej speluny, unikanej przez większość Corsi; bywały w niej tylko najgorsze portowe męty, z których żaden nie śmiał zaczepiać innych z obawy o własne życie. Kiedy znaleźli się w środku, Taleniekow i Bray usiedli przy stoliku w rogu, a Antonia przy stoliku trzy metry dalej. Wolne krzesło oparła o krawędź stołu, co oznaczało, że miejsce jest zajęte. Chociaż pijacy woleli nie zaczepiać innych pijaków w lokalu, nie mieli oczywiście takich oporów wobec samotnej dziewczyny. Pobyt w knajpie był kolejną próbą; Bray i Taleniekow musieli wiedzieć, czy Antonia umie sobie radzić w podobnych sytuacjach. - Jak myślisz? - spytał Taleniekow. - Nie jestem pewien - odparł Bray. - Jest jakaś nieuchwytna. Nie czuję jej do końca. - Może za bardzo się starasz. Ostatecznie, zabito jej babkę, był to dla niej silny wstrząs emocjonalny, więc trudno oczekiwać, żeby zachowywała się zupełnie normalnie. Moim zdaniem, nadaje się. Zresztą, łatwo będzie to sprawdzić; wystarczy umówić się z góry na jakiś tekst i przekonać się, czy wszystko dokładnie przekazała. Szczerze mówiąc, nie mamy nikogo innego. Znasz kogoś u was w agencji, komu mógłbyś w pełni zaufać? Bo ja u siebie nie. To samo dotyczy ludzi z zewnątrz, z którymi wcześniej współpracowaliśmy. Zaczną interesować się naszymi działaniami, a poza tym na pewno nie zechcą przeciwstawiać się Waszyngtonowi i Moskwie. - Właśnie ten wstrząs emocjonalny najbardziej mnie niepokoi - powiedział Bray. - Ale to nie śmierć babki go spowodowała, lecz coś, co wydarzyło się dawniej. Kiedy spytałeś ją, dlaczego opuściła Bolonię i przyjechała na Korsykę, powiedziała, że pragnęła wypocząć. Po czym? - Mogła mieć dziesiątki powodów. We Włoszech szaleje bezrobocie. Może straciła pracę? Może przeżyła nieszczęśliwy romans, może dowiedziała się, że kochanek ją zdradza? Tak czy siak, nie ma to żadnego związku z tym, co miałaby robić dla nas. - Nie, chodzi o coś zupełnie innego. Ale pomijając tę sprawę, czy mamy jakiekolwiek podstawy, żeby jej ufać? A jeśli nawet postanowimy zaryzykować, to czy ona się zgodzi? - Wie, że chcemy dopaść ludzi odpowiedzialnych za śmierć jej babki - rzekł Rosjanin. - Może to ją przekona. Scofield skinął głową. - Może. Ale czy wierzy nam, że istnieje związek między śmiercią staruszki a naszym zadaniem? - Chyba tak. Słyszała ostatnie słowa babki; sama je powtórzyła. - Wtedy była w szoku, w rozpaczy. Teraz może mieć wątpliwości. - Więc przekonaj ją. - Ja? - Jasne. Bardziej ufa tobie niż „radzieckiemu towarzyszowi”. Scofield podniósł kieliszek. - Zamierzałeś ją zabić? - spytał. - Nie. Podjęcie tej decyzji należało i nadal należy do ciebie. Nie czułem się najlepiej, widząc, że trzymasz rękę tuż przy broni. - Ja również - przyznał Bray. Odstawił kieliszek i spojrzał na dziewczynę. Wspomnienia z Berlina - z czego Taleniekow doskonale zdawał sobie sprawę - wciąż go nawiedzały, ale tym razem Bray nie miał żadnych zwidów jak wtedy przy ognisku w jaskini, kiedy Antonia zdjęła czapkę i jej włosy rozsypały się na ramiona. Teraz, w lokalu, nie widział żadnego podobieństwa między nią i Katrine. Gdyby zaszła potrzeba, umiałby ją zabić. - W takim razie pojedzie ze mną - powiedział do Rosjanina. - Zorientuję się co i jak w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Najpierw porozumiemy się bezpośrednio, a potem dwa razy przez nią, umówiwszy się z góry co do treści; zobaczymy, czy można na niej polegać... Jeśli, oczywiście, zgodzi się na współpracę. - A jeśli się nie zgodzi? - Powiedziałeś, że decyzja należy do mnie - odparł krótko. Następnie wyjął z kieszeni marynarki liść sałaty. Pożółkły skrawek papieru był nieuszkodzony; litery pisma były może lekko rozmazane, ale nadal czytelne. Taleniekow zaczął recytować nazwiska, nie spoglądając na papier. - „Hrabia Alberto Scozzi, Rzym. Sir John Waverly, Londyn. Książę Andriej Woroszyn, Petersburg, Rosja.” Obecnie Petersburg nazywa się, oczywiście, Leningradem. „Senor Manuel Ortiz Ortega, Madryt. Joshua Appleton, stan Massachusetts, Ameryka.” Hiszpan zginął z ręki padrone w Villa Matarese, nie został członkiem rady. Pozostali czterej też nie żyją od lat, ale dwóch z ich potomków to znane osobistości. David Waverly i Joshua Appleton IV. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii i senator z Massachusetts. Uważam, że powinniśmy się z nimi spotkać, powiedzieć im, co o nich wiemy, i zobaczyć jak zareagują. - Nie zgadzam się - rzekł Bray, zerkając na pokryty dziecinnym pismem skrawek. - Te dwa nazwiska przynajmniej nam coś mówią, nie wiemy natomiast nic o pozostałych. Kim są spadkobiercy Scozziego i Woroszyna? Gdzie mieszkają? Mogą nas czekać różne niespodzianki, dlatego najlepiej zebrać z góry jak najwięcej informacji. Rada Matarese'a nie ogranicza się do Waverly'ego i Appletona, zresztą ci dwaj mogą nie mieć z nią nic wspólnego. - Dlaczego tak myślisz? - Z tego, co o nich wiem, nic nie wskazuje na najmniejsze powiązania ze skrytobójczą organizacją. Waverly ma w życiorysie wspaniałą kartę: jako młody komandos brał udział w drugiej wojnie światowej, dostał wiele odznaczeń. Potem, przez lata pracy na kolejnych szczeblach w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zawsze opowiadał się za kompromisem, nigdy nie chciał konfrontacji. Filozofia matarezowców po prostu do niego nie pasuje. Do Appletona też nie. Jest to członek jednego z najmożniejszych bostońskich rodów, który zerwał ze swoją kastą; przez trzy kadencje w senacie dal się poznać jako reformator dążący do poprawy sytuacji robotników i inteligencji. Rycerz w lśniącej zbroi cieszący się tak znaczną popularnością, że większość Amerykanów uważa, iż w przyszłym roku wjedzie na swoim rumaku do Białego Domu. - Czy może być lepsze miejsce dla consigliere matarezowców? - Sądząc po jego dotychczasowych działaniach, zupełnie nie pasuje do tej roli. Myślę, że to naprawdę z gruntu uczciwy gość. - Może po prostu umie się kamuflować. I Waverly również. Ale masz rację; oni nam nie uciekną. Trzeba zacząć od Leningradu i Rzymu, zobaczyć, co uda nam się wygrzebać. - „Wy i wasi następcy będziecie czynić to, do czego ja już nie jestem zdolny...” Słowa Matarese'a sprzed siedemdziesięciu łat. Zastanawiam się, czy nasze zadanie nie okaże się znacznie trudniejsze... - Myślisz, że mówiąc „następcy” niekoniecznie miał na myśli potomków? - spytał Taleniekow. - Że członkowie rady mogą być wybierani? - Właśnie. - Niewykluczone, ale pamiętaj, że goście Matarese'a pochodzili z niegdyś zamożnych i potężnych rodów. Rody Waverlych i Appletonów nadal są potężne i bogate. W takich rodzinach liczy się tradycja, więzy krwi. Zresztą musimy zacząć od potomków, innych nazwisk nie znamy. Padrone obiecał swoim gościom, że odziedziczą ziemię. Staruszka twierdziła, że na tym miała polegać jego zemsta. Scofield skinął głową. - Wiem. Powiedziała też. że oni są tylko spadkobiercami, że najważniejszy jest ktoś inny... i że właśnie jego musimy znaleźć. - „Najważniejszy jest ten, który mówi głosem okrutniejszym niż wiatr” - zacytował z pamięci słowa staruszki Rosjanin. - „Słyszałam go”. - Mały pasterz. - Bray spojrzał na pożółkły skrawek. - Kim on może być, po tylu latach? Jak się nazywa? - Trzeba zacząć od potomków - powtórzył Rosjanin. - Jeśli uda nam się go znaleźć, to tylko poprzez nich. - Dasz radę wrócić do Rosji? Pojechać do Leningradu? - Bez trudu. Przez Helsinki. Będzie to dla mnie ciekawe przeżycie. Trzy lata studiowałem w Leningradzie. Właśnie tam skaptowano mnie do wywiadu. - Wątpię, żeby powitano cię z otwartymi ramionami. - Scofield z powrotem nakrył skrawek papieru liściem sałaty i schował do kieszeni, po czym wyjął notatnik. - W Helsinkach zatrzymaj się w hotelu „Tavastian” i czekaj na wiadomość. Powiem ci, do kogo masz się udać. Pod jakim nazwiskiem będziesz podróżował? - Piotr Rydukow - odparł bez wahania Taleniekow. - Kto to taki? - Skrzypek z Sewastopolskiej Orkiestry Symfonicznej. Muszę tylko znów przerobić nieco papiery. - Mam nadzieję, że nikt nie każe ci grać. - Atak artretyzmu sprawił, że chwilowo jestem niedysponowany. - No dobra, ustalmy szyfry, jakimi będziemy się posługiwać - powiedział Bray, zerkając w stronę Antonii. Paliła papierosa i rozmawiała z młodym żołnierzem, który podszedł do jej stolika. Radziła sobie całkiem nieźle; roześmiała się grzecznie, choć chłodno, dając impertynentowi znać, że jest granica, której nie zamierza przekroczyć. W jej zachowaniu i postawie była elegancja całkiem nie pasująca do wnętrza obskurnej portowej knajpy, ale jakże miła dla oka. Przynajmniej dla mojego oka, przemknęło Scofieldowi przez myśl, ale szybko zajął swój umysł czymś innym. - Co z nią zrobisz? - spytał Taleniekow, obserwując Amerykanina. - Będę wiedział za czterdzieści osiem godzin - odparł Scofield. 18. Trawler zbliżał się do włoskiego wybrzeża. Morze było burzliwe, zimowe prądy nieprzyjazne, a silniki statku słabe, tak więc podróż z Bastii trwała blisko siedemnaście godzin. Załoga czekała na zapadnięcie mroku, żeby spuścić łódź ratunkową i wysadzić Scofielda i Antonię na brzeg. Oprócz tego, że musiał dotrzeć do Włoch, aby rozpocząć poszukiwania rodziny hrabiego Alberto Scozzi, uciążliwa, powolna podróż morska miała dla Braya jeszcze jeden cel. Ponieważ płynęli razem, chciał wykorzystać czas, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o Antonii Gravet - bo okazało się, dość nieoczekiwanie, że tak brzmi jej nazwisko; ojciec dziewczyny był bowiem Francuzem, sierżantem w pułku artylerii, który stacjonował na Korsyce podczas drugiej wojny światowej. - Więc, jak pan widzi, nauka francuskiego wiele mnie nie kosztowała - powiedziała z leciutkim uśmiechem Antonia. - Wystarczyło tylko zdenerwować papę, bo nigdy do końca nie opanował cismontańskiego dialektu, którym posługiwała się mama. Jeśli pominąć chwile, kiedy wracała myślami do wydarzeń w Porto-Vecchio, Antonia zmieniła się radykalnie. W jej piwnych oczach co rusz pojawiały się wesołe iskierki i często wybuchała zaraźliwym, szalonym śmiechem; Bray odniósł wrażenie, że w ten sposób odreagowuje tragedię, jaka wydarzyła się w górach. Patrząc na siedzącą obok dziewczynę w spodniach barwy khaki i podartej wojskowej kurtce, nie mógł wręcz uwierzyć, że jest to ta sama osoba, która jeszcze niedawno była tak ponura i zamknięta w sobie i tak fachowo obchodząca się z luparą. Ponieważ dopiero za kilka minut miano spuścić na wodę łódź, zapytał ją o to - nie o zmianę w zachowaniu, ale o umiejętność posługiwania się bronią. - Jak większość ludzi - odparła - przeszłam przez taką fazę w życiu, kiedy wydawało mi się, że drastyczne zmiany społeczne są możliwe tylko w wyniku drastycznych działań. Szaleńcy z Brigate Rosse potrafili zawładnąć moją wyobraźnią. - Należała pani do Czerwonych Brygad? Wielki Boże! Skinęła głową. - Spędziłam kilka tygodni w obozie Brigatisti w Medicina, gdzie uczyłam się strzelać, wspinać po ścianach i ukrywać kontrabandę; nie żebym którąkolwiek z tych rzeczy wykonywała bardzo dobrze. Pewnego dnia zginął podczas ćwiczeń młody student, właściwie jeszcze dzieciak. Prowadzący obóz powiedzieli, że żołnierz musi się liczyć ze śmiercią i przeszli nad tym do porządku dziennego. Ale przecież ani on, ani oni, nie byli żołnierzami, a tylko bandą nieczułych drągali uzbrojonych w karabiny, pistolety i noże. Ten chłopak umierał w moich ramionach, krew lała mu się z rany... Patrzył na mnie zdziwiony i przerażony. Prawie się nie znaliśmy, ale jego śmierć wstrząsnęła mną. Zdałam sobie sprawę, że karabiny, noże i pałki do niczego nas nie doprowadzą; tej nocy uciekłam z powrotem do Bolonii. - A dlaczego nie próbowała pani uciec od nas? - spytał Bray. Antonia zawahała się, a potem rzekła: - Ze strachu, jak pan się pewnie domyśla. Pan i Rosjanin nie jesteście jak inni ludzie. Zachowujecie się bardzo kulturalnie, ale wasze ruchy są bardzo szybkie. Jedno nie idzie na ogół w parze z drugim; kulturalni ludzi nie są szybcy w ruchach. Odnoszę wrażenie, że jesteście tacy, jacy chcieliby być ci szaleńcy z Brigate Rosse. Boję się was. - I dlatego pani nie uciekła? - Rosjanin tylko czekał na okazję. Obserwował mnie uważnie i zabiłby bez wahania, gdyby uznał, że planuję wam zwiać. - Tak naprawdę to nie chciał pani zabić i wcale by tego nie uczynił. Ale chciał, żeby pani myślała inaczej. - Nie rozumiem. - Nieważne. W każdym razie nic pani nie groziło z jego strony. - Czy również nie grozi mi z pana? Czy uwierzy mi pan na słowo, że nikomu nic nie powiem i pozwoli mi odejść? - Dokąd? - Wrócę do Bolonii. Zawsze znajdę tam pracę. - Jaką? - Nic wielkiego. Uniwersytet zatrudnia mnie do wyszukiwania różnych nudnych danych, które wykorzystują nudni professori, pisząc nie mniej nudne artykuły i książki. - Zbiera pani materiały naukowe? - Bray uśmiechnął się, zadowolony. - To praca wymagająca sumienności. - Nie bardzo. Prawidłowe przepisywanie danych nie jest żadną sztuką. Pozwoli mi pan wrócić do Bolonii? - Więc nie pracuje pani na etacie? - Nie, i to mi bardziej odpowiada - oznajmiła Antonia. - Pracuję kiedy chcę, sama rozporządzam swoim czasem. - A więc jest pani po prostu jednoosobową firmą - powiedział z rozbawieniem Scofield. - Na tym polega istota kapitalizmu. Prawda? - Jest pan denerwujący! Wciąż zadaje pan pytania, ale nie odpowiada na moje! - Przepraszam. Skrzywienie zawodowe. O co pani pytała? - Czy pozwoli mi pan odejść? Czy uwierzy mi na słowo? Czy raczej mam czekać na okazję i kiedy spuści mnie pan z oka, rzucić się do ucieczki? - Nie radziłbym - rzekł uprzejmym tonem Scofield. - Jest pani bardzo szczerą osobą. To rzadkość. Przed chwilą przyznała pani, że nie uciekła tylko dlatego, bo się nas bała, a nie ponieważ nam ufa. Doprowadziła nas pani do Bastii. Niech pani będzie ze mną szczera jeszcze jeden raz. Czy po tym, co pani słyszała i co widziała w Porto-Vecchio, na pewno dotrzymałaby słowa? Mniej więcej w połowie długości kutra czterech marynarzy zaczęło spuszczać na wodę łódź ratunkową. Patrząc na nich, Antonia powiedziała: - To nie fair. Wie pan, co widziałam, wie pan, co wiem. Kiedy pomyślę o tym, co się stało, mam po prostu ochotę rozpłakać się jak... - Urwała, po czym obróciła głowę w stronę Braya i dodała znużonym głosem: - Czy dotrzymałabym słowa? Sama nie wiem. Więc co? Który z was pociągnie za spust? Pan czy Rosjanin? - Może zaproponuję pani pracę. - Nie chcę pracować dla pana. - Zobaczymy - oświadczył Bray. - Signore, presto, presto! La scialuppa! Łódź już kołysała się na wodzie. Scofield podniósł z pokładu worek, wstał i wyciągnął rękę do Antonii Gravet. - Idziemy - rzekł. - Z innymi ludźmi łatwiej się dogaduję. To była prawda. Wiedział, że w razie konieczności będzie umiał zabić dziewczynę. Ale wolałby tego uniknąć. Boże, gdzie to nowe życie, które Beowulf Agate miał rozpocząć? Obecnego życia miał już serdecznie dość. Wsiedli do taksówki w Fiumicino. W pierwszej chwili kierowca nie miał ochoty wieźć ich aż do Rzymu, ale na widok banknotów w dłoni Scofielda błyskawicznie zmienił zdanie. Choć stanęli po drodze na szybki posiłek, przed ósmą dotarli do centrum miasta. Na ulicach pełno było przechodniów, otwarte sklepy kusiły klientów. - Niech pan się zatrzyma! - zawołał Bray do kierowcy, wskazując mu puste miejsce przed sklepem odzieżowym. - I proszę zaczekać. Pani także. Postaram się wybrać coś, co będzie pasowało. - Otworzył drzwiczki. - Co chce pan zrobić? - Dokonać przeobrażenia - odpowiedział po angielsku Scofield. - Przecież nie może pani wejść w tym stroju do eleganckiego sklepu. Wrócił po kilku minutach z pudłem, w którym znajdowały się dżinsy, biała bluzka i sweter. - Proszę się przebrać - polecił. - Tu? Chyba pan oszalał! - Pochwalam pani wstydliwość, ale nie ma wyjścia. Musimy się spieszyć, bo za godzinę zamykają sklepy. Ja mam ubranie na zmianę, a pani nie. - Zwrócił się do kierowcy, który z najwyższym zainteresowaniem wpatrywał się w lusterko, i powiedział do niego po włosku: - Nie wiedziałem, że rozumie pan angielski. Proszę ruszać i jechać przed siebie. Potem wydam panu dalsze instrukcje. Scofield otworzył worek i wyciągnął z niego tweedową marynarkę. Antonia zaczęła się przebierać, co chwila zerkając na siedzącego obok mężczyznę. Kiedy ściągała wojskowe spodnie i wkładała dżinsy, jej długie nogi zalśniły w blasku latarni ulicznej. Bray trzymał twarz zwróconą w stronę okna, lecz to, co ujrzał kątem oka, sprawiło, że coś w nim drgnęło. Od bardzo dawna nie spał z żadną kobietą; wiedział jednak, że tej mieć nie może. Było bowiem wielce prawdopodobne, że będzie musiał ją zabić. Antonia włożyła bluzkę, potem wciągnęła przez głowę sweter; jego luźny krój nie tyle ukrył, co wręcz podkreślił wypukłość jej piersi. Pilnując się, żeby patrzeć jej w oczy, Scofield powiedział: - O, znacznie lepiej. No to pierwszy etap już za nami. - Jest pan niezwykle szczodry, ale, prawdę mówiąc, mam trochę inny gust. - Może pani wyrzucić te ciuchy za godzinę. Aha, gdyby ktoś pytał, to przyjechaliśmy z Ladispoli, dokąd dopłynęliśmy na wyczarterowanej łodzi. - Ponownie zwrócił się do kierowcy. - Proszę jechać na Via de Condotti. Tam panu zapłacę i może pan wracać do domu. Ekskluzywny sklep na Via de Condotti przeznaczony był wyłącznie dla bardzo zasobnych klientek. Antonia Gravet nigdy dotąd nie robiła w takim zakupów. To było jasne; jasne dla Braya, ale wątpił czy ktokolwiek inny to zauważył, gdyż dziewczyna zachowywała się z ogładą i taktem. Choć wspaniałe suknie i stroje musiały robić na niej wrażenie, oglądała je z podziwu godną powściągliwością. Bila od niej ta sama elegancja, na którą zwrócił uwagę w portowej knajpie w Bastii. - Podoba się panu? - zapytała, wyłaniając się z przebieralni ubrana w dyskretną sukienkę z ciemnego jedwabiu, biały kapelusz z szerokim rondem i białe pantofelki na wysokich obcasach. - Bardzo - odparł Scofield, mając na myśli strój, dziewczynę i wszystko razem. - Czuję się, jakbym zdradzała tu wszystkie swoje ideały - powiedziała szeptem. - Za cenę każdej z tych sukienek dziesięć rodzin mogłoby żywić się przez miesiąc. Chodźmy gdzieś indziej! - Szkoda czasu. Niech pani bierze ten komplet, jakiś płaszcz i cokolwiek, co może się pani jeszcze przydać. - Pan naprawdę jest szalony. - Spieszy mi się. Z budki na Via Sistina zadzwonił do pensione na Piazza Navona, gdzie często zatrzymywał się, kiedy był w Rzymie. Właściciele pensjonatu niewiele wiedzieli o Scofieldzie - w ogóle nie wtykali nosa w sprawy swoich przelotnych gości - poza tym, że ilekroć u nich mieszkał, zawsze zostawiał sute napiwki. Powiedzieli mu, że może przyjeżdżać natychmiast. Jak zwykle, na Piazza Navona roiło się od tłumów; dlatego właśnie lokalizacja pensjonatu była idealna dla kogoś pracującego w tym zawodzie, co Bray. Rzeźby Berniniego i liczne fontanny przyciągały turystów oraz mieszkańców miasta, a kawiarniane stoliki na świeżym powietrzu stanowiły ulubione miejsce spotkań, zarówno umówionych jak i przypadkowych. Scofield też się tu chętnie umawiał, bo stolik na zaludnionym placu był znakomitym punktem obserwacyjnym, jeśli chciało się sprawdzić, czy ktoś przyprowadza za sobą ogon. Tym razem nie musiał się martwić o tego rodzaju sprawy. Najważniejsze było dobrze się wyspać, odświeżyć umysł. Nazajutrz musiał podjąć istotną decyzję dotyczącą kobiety, którą prowadził pod ramię przez plac w stronę drzwi starego budynku. Pokój, który im przydzielono, miał wysoki sufit i wspaniałe, wielkie okna wychodzące na plac trzy piętra niżej. Bray przesunął kanapę, zastawiając nią drzwi, po czym wskazał Antonii łóżko na drugim końcu pokoju. - Nie wyspaliśmy się na tym cholernym kutrze. Łóżko jest do pani dyspozycji. Antonia otworzyła jedno z pudel ze sklepu na Via de Condotti i wyjęła jedwabną sukienkę. - Dlaczego wydał pan na mnie tyle pieniędzy? - Jutro musimy zajrzeć w parę miejsc, gdzie nie wypada być byle jak ubranym. - Ojej! To na pewno potwornie drogie lokale! - Bywają droższe. Chcę się spotkać z pewnymi ludźmi i zależy mi na pani towarzystwie. - Bardzo panu dziękuję. Nigdy nie miałam tak pięknej sukienki. - Proszę bardzo. - Bray podszedł do łóżka, ściągnął z niego narzutę i wrócił z nią na kanapę. - Dlaczego wyjechała pani z Bolonii na Korsykę? - Znów pytania - westchnęła dziewczyna. - Jestem ciekaw, to wszystko. - Mówiłam panu. Chciałam odpocząć. Czy to nie dostateczny powód? - Mało przekonujący. - Innej odpowiedzi panu nie udzielę - oznajmiła, spoglądając na sukienkę, którą wciąż trzymała w dłoniach. Scofield przykrył kanapę narzutą. - Dlaczego wybrała pani Korsykę? - zapytał. - Widział pan dolinę. Cicha, spokojna, daleko od ludzi. Idealne miejsce, żeby przemyśleć sobie różne sprawy. - Idealne również, żeby się ukryć. - Czy dlatego się pani tam zaszyła? Żeby się przed kimś lub przed czymś schować? - Dlaczego pan o to pyta? - Muszę wiedzieć. Ukrywała się pani? - Pan tego nie zrozumie. - Postaram się. - Dość! - Antonia wyciągnęła w jego stronę sukienkę. - Niech pan zabiera swoje ciuchy! Niech pan robi ze mną, co chce! Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Po prostu chcę mieć święty spokój! Bray podszedł do niej. Po raz pierwszy zobaczył w jej oczach strach. - Lepiej będzie, jeśli powie mi pani prawdę. To, co pani mówiła o powrocie do Bolonii... to wszystko kłamstwo. Nie wróciłaby tam pani, nawet gdybym puścił panią wolno. Dlaczego? Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa; jej piwne oczy zaszkliły się od łez. Wreszcie odwróciła się i podeszła do okna z widokiem na Piazza Navona. - Dobrze, powiem panu - rzekła. - Właściwie to już wszystko jedno. Otóż myli się pan; mogę wrócić do Bolonii. Nawet czekają tam na mnie. Jeśli się nie zjawię, prędzej czy później zaczną mnie szukać. I znajdą. - Kto? - Grupa Brigate Rosse. Mówiłam panu na kutrze, że uciekłam z obozu w Medicina. Było to ponad rok temu. Przez ten rok moje życie było jednym wielkim kłamstwem; o większe aż trudno. Znaleźli mnie i postawili przed swoim sądem, zwanym Czerwonym Sądem Sprawiedliwości Rewolucyjnej. Jak powszechnie wiadomo, wyroki śmierci, które tam zapadają, to nie czcze pogróżki; egzekucje przeprowadzane są z całą bezwzględnością. Nie przeszłam pełnej indoktrynacji, lecz wiedziałam, gdzie jest obóz, a ponadto byłam świadkiem śmierci tego studenta. Moja największa wina polegała jednak na tym, że uciekłam. Nie mogli mi ufać. Ich zadanie, szerzenie rewolucji, było ważniejsze niż życie takiej marnej jednostki jak ja. Swoją ucieczką udowodniłam, że nie będą mieli ze mnie pożytku. Byłam zdrajczynią. Wiedziałam, co mi grozi, wiedziałam, że walczę o życie. Wyznałam im, że byłam kochanką tego studenta, tłumaczyłam, że moja tchórzliwa, niegodna reakcja wynikała z szoku. Przypo- mniałam im, że nie tylko nie poleciałam na policję, ale nawet nie wspomniałam nikomu o tym, co się stało. Byłam tak samo oddana sprawie rewolucji jak członkowie sądu, a nawet bardziej od większości z nich, bo pochodziłam z ubogiej, proletariackiej rodziny. Mówiłam niezwykle przekonująco, ale poza tym coś jeszcze przemawiało na moją korzyść. Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, jak zorganizowane są te grupy. Ich jądrem jest kilku silnych facetów, z których dwóch lub trzech wiecznie rywalizuje o przewodnictwo, tak jak najsilniejsze samce w stadzie wilków - warczą na siebie, dążą do dominacji nad pozostałymi, wybierają najatrakcyjniejsze partnerki, które zmieniają, gdy tylko przyjdzie im ochota. Właśnie taki człowiek upatrzył sobie mnie. Był najokrutniejszy z całej grupy; wszyscy się go bali. Ja również. Ale mógł uratować mi życie. Więc zdecydowałam się. Żyłam z nim przez rok: straszny był każdy dzień, każda noc, kiedy dzieliłam z nim łoże; nienawidziłam siebie nie mniej niż jego. Ale nie miałam wyjścia. Żyłam w ciągłym strachu, potwornym strachu, że wykonam jakiś ruch, który wyda im się podejrzany, a wtedy wpakują mi w głowę serię z automatu... to ich ulubiony sposób egzekucji. Antonia odwróciła się od okna. - Pytał pan, dlaczego nie próbowałam od was uciec - ciągnęła. - Może teraz lepiej pan to rozumie. Sytuacja, w jakiej się znalazłam, nie była dla mnie niczym nowym. Kiedy byłam wśród rewolucjonistów, próba ucieczki oznaczała śmierć; teraz, kiedy jestem z panem, oznacza to samo. Byłam więźniem w Bolonii, zostałam więźniem w Porto-Vecchio... a teraz jestem więźniem w Rzymie. Przez chwilę milczała, po czym odezwała się znów: - Mam was wszystkich dość. W którymś momencie po prostu nie wytrzymam. Rzucę się do ucieczki... a wtedy pan naciśnie spust. - Ponownie wyciągnęła w jego stronę sukienkę. - Niech pan zabierze te ciuchy, signore Scofield. Szybciej biegam w spodniach. Bray nie poruszył się; nie zaprotestował ani słowem, ani gestem na jej oskarżenie. Miał ochotę się uśmiechnąć, ale wiedział, że nie powinien. - Cieszę się, że mimo tak fatalistycznego nastawienia, nie myśli pani o samobójstwie - rzekł w końcu. - Jeśli ktoś zechce panią zabić, przynajmniej będzie musiał włożyć w to trochę wysiłku. - Z pewnością - oznajmiła, rzucając sukienkę na podłogę. - Nie zabiję cię, Antonio. Zaśmiała się cicho, pogardliwie. - A właśnie, że tak. Tacy jak wy dwaj są najgorsi. Ci z Bolonii zabijają z ogniem w oczach i sloganami na ustach. Wy zabijacie bez gniewu... nie potrzebujecie pobudek emocjonalnych. Kiedyś potrzebowałem. Ale to mija. Nie ma gniewu, złości, a tylko zwykła konieczność. Proszę, nie mówmy o tym. Twoja opowieść przekonała mnie, by oszczędzić ci życie. Uwierz mi. - Nie będę się sprzeczał. Nie twierdzę, że nie mógłbym cię zabić, czy nie potrafił. Mówię tylko, że tego nie zrobię. - Dlaczego? - zapytała, marszcząc brwi. - Bo jesteś mi potrzebna. - Scofield ukląkł, podniósł z ziemi sukienkę, po czym ujął dziewczynę delikatnie za rękę i wsunął jej materiał w dłoń. - Muszę cię tylko przekonać, że ja też jestem ci potrzebny. - Po co? Żeby uratować mi życie? - Albo je przywrócić. Nie wiem, jakie będzie, ale na pewno lepsze niż to, które dotąd wiodłaś. I z czasem przestaniesz się bać. - „Z czasem”? To może długo potrwać. Dlaczego miałabym ci wierzyć? - Bo nie masz wyboru. Nie mogę dać ci innej odpowiedzi, dopóki nie poznam więcej faktów. Pamiętaj o jednym: Brigatisti nie działają wyłącznie w Bolonii. Powiedziałaś, że jeśli nie wrócisz, zaczną cię szukać. Ich... gangi operują na terenie całych Włoch. Jak długo dasz radę się ukrywać, jeśli postanowią cię znaleźć? - Na Korsyce mogłam przez lata. W górach nad Porto-Vecchio nigdy by mnie nie znaleźli. - Teraz to niemożliwe, ale nawet gdyby było realne, czy odpowiadałoby ci takie życie? Czy naprawdę chciałabyś mieszkać w tych cholernych górach do końca swoich dni? Jak pustelnik? Ci ludzie, którzy zabili twoją babkę, nie różnią się od Brigatisti. Jedni chcą zachować swój świat, wraz z jego brudną tajemnicą, i gotowi są zabijać w tym celu. Drudzy chcą zmienić cały świat, posługując się terrorem, i zabijają codziennie, żeby tego dokonać. Wierz mi, są ze sobą powiązani. I tego powiązania szukamy, ja i Taleniekow. Musimy je znaleźć, zanim ci szaleńcy wysadzą w powietrze nas wszystkich. Twoja prababka słusznie powiedziała: „Wszędzie coś się dzieje”. Więc zamiast się ukrywać, pomóż nam. Pomóż mnie. - Za nic! - Nawet nie wiesz, o co cię poproszę. - Wiem. Żebym wróciła do grupy! - Może później. Na pewno nie teraz. - Nie wrócę! To bydlaki, a on największy z nich wszystkich! - Więc trzeba go usunąć. Wszystkich trzeba usunąć. Nie pozwolić im się rozrastać, nie pozwolić, byś była ich więźniem, czy w Bolonii, czy na Korsyce, czy gdziekolwiek. Nie rozumiesz? Jeśli uważają, że im zagrażasz, prędzej czy później cię znajdą. Wolisz to? Wolisz, żeby sprowadzono cię na siłę, postawiono przed sądem i skazano na śmierć? Antonia rzuciła się w stronę drzwi; zatrzymała ją jednak kanapa; którą zastawił je Scofield. - Jak mnie znajdą? Zamierzasz im pomóc? - Nie - odparł Scofield, nie ruszając się z miejsca. - Nie będą potrzebować mojej pomocy. - Są setki miejscowości, w których mogę się ukryć! - I tysiące sposobów, żeby cię odnaleźć! - Kłamiesz! - Obróciła się do niego twarzą. - Nie dadzą rady! - Dadzą! Grupy terrorystyczne na całym świecie, takie jak te, które wchodzą w skład Czerwonych Brygad, otrzymują informacje, pieniądze, broń, specjalistyczny sprzęt. Na ogół sami nawet nie wiedzą skąd i dlaczego. Są pionkami, zaledwie pionkami, na tym polega cała ironia; ale potrafią cię odnaleźć. - Czyimi pionkami? - Spadkobierców Matarese'a. - Bzdura! - Chciałbym, żeby tak było, ale niestety to prawda. Zbyt wiele się wydarzyło, żeby w grę mógł wchodzić przypadek. Zamordowano ludzi wierzących w pokój, a kiedy polityk szanowany przez obie strony zaczął zadawać pytania, nagle znikł. Matarezowcy są wszędzie, w Waszyngtonie, w Moskwie... we Włoszech, na Korsyce, wszędzie. Obecni, lecz niewidoczni. Wiem tylko jedno: musimy ich znaleźć. Twoja babcia podała nam pierwsze konkretne informacje, jakie mamy. Mogła dożyć w spokoju swoich dni, ale wybrała śmierć, bo chciała przekazać nam, co wie. Niewidoma staruszka widziała, co się dzieje... widziała, bo była obecna, kiedy się wszystko zaczęło. - Słowa! - Fakty. Nazwiska. Jakiś odgłos. Nie za oknem, na gwarnym placu, lecz za drzwiami zastawionymi kanapą. Dźwięki albo powtarzają się, tworząc pewien ciąg, albo występują pojedynczo; ten za drzwiami należał do drugiej kategorii. Brzmiał jak skrzypnięcie buta; jakby ktoś zrobił ostrożnie jeden krok lub przestąpił z nogi na nogę. Bray przyłożył palec do ust i skinął na Antonię, żeby podeszła do końca kanapy; sam podszedł szybko z drugiej strony. Dziewczyna zdziwiła się, bo nic nie słyszała, ale kiedy pokazał jej na migi o co chodzi, pomogła mu przestawić kanapę. Cicho, bezszelestnie. Już. Scofield wskazał gestem, żeby dziewczyna cofnęła się w róg pokoju, wydobył browninga, po czym odwrócił twarz od drzwi i zbliżając się do nich wolno, centymetr po centymetrze, powiedział takim tonem, jakby prowadził z Antonia zwyczajną rozmowę: - O tej porze w restauracjach nie powinno być tłoku. Chodźmy coś zjeść do „Tre Scalini”. Jestem tak głodny, że... Otworzył drzwi. W hallu nie było nikogo. A jednak Bray wiedział, że się nie przesłyszał - lata doświadczenia nauczyły go nie mylić się w takich sprawach. Nauczyły go też, kiedy wyrzucać sobie nieostrożność. Gdy dotarli do Fiumicino, odprężył się, gdyż nie spodziewał się w Rzymie żadnego zagrożenia. Jeszcze cztery lata temu stolica Włoch była siedliskiem szpiegów, ale od tego czasu CIA, OPKON i KGB ograniczyły do minimum swoją działalność. Bray był tu jedenaście miesięcy temu; kiedy przeglądał wówczas wydruki komputerowe z nazwiskami aktualnie przebywających w Rzymie agentów, nie trafił na nikogo, kto by się liczył w tym fachu. Z tego co się orientował, w ciągu ostatnich miesięcy służby wywiadowcze jeszcze bardziej zmniejszyły swoją obecność w Rzymie; czyżby jednak ktoś się pojawił? Najwyraźniej tak; co więcej, ten ktoś go zauważył. Przed chwilą stał pod drzwiami i podsłuchiwał, żeby się upewnić, czy to na pewno Scofield. Nagła przerwa w rozmowie spłoszyła go, ale był gdzieś w pobliżu, przyczajony za zakrętem korytarza lub na schodach. Cholera jasna, ale ze mnie idiota, pomyślał gniewnie Bray, kierując się ku schodom. Przecież mieli dość czasu, żeby zaalarmować wszystkie placówki! Był zbiegiem, więc powinien ustawicznie mieć się na baczności. Kiedy go zauważono? Na Via de Condotti? Na Piazza Navona? Usłyszał nagły pęd powietrza i instynkt podpowiedział mu, że nie zdąży już uniknąć ciosu. Naprężył mięśnie, obracając się nieco w prawo i spuszczając głowę, żeby zniwelować siłę uderzenia. Kątem oka ujrzał zamazaną postać, która przed ułamkiem sekundy pchnęła gwałtownie drzwi za jego plecami i wypadła na korytarz. Mignęła mu jej uniesiona do góry ręka; potem fala straszliwego bólu, który zaczynał się u nasady czaszki, przeniknęła mu klatkę piersiową, wlała się w nogi; Bray poczuł, że miękną mu kolana i zaczyna upadać, pogrążając się w mroku. Zamrugał oczami; łzy bólu, które napłynęły do nich, sprawiły, że przez moment nic nie widział, ale przyniosły też pewną ulgę. Ile minut leżał tak na korytarzu? Nie potrafił odgadnąć, sądził jednak, że niewiele, bo nie czuł w ustach charakterystycznej suchości, jaką się ma, kiedy się długo było nieprzytomnym. Podniósł się wolno, usiadł na podłodze i popatrzył na zegarek, z trudem koncentrując wzrok na tarczy. Okazało się, że leżał bez czucia mniej więcej kwadrans; gdyby nie obrócił się i nie spuścił głowy, leżałby nieprzytomny pewnie z godzinę. Ale dlaczego był na korytarzu? W dodatku sam? Gdzie znikł napastnik? To nie miało sensu! Ktoś go pozbawił przytomności, a potem, zamiast zarzucić go sobie na plecy i zabrać, po prostu zostawił. Więc dlaczego w ogóle go zaatakował? Nagłe usłyszał krzyk, krótki, stłumiony. Wciąż oszołomiony, Bray obrócił się w stronę, skąd pochodził dźwięk. I raptem pojął, co się stało. Napastnikowi nie chodziło o niego. Chodziło o nią. O Antonię. To ją wypatrzono, nie jego. Wstał, oparł się o balustradę biegnącą wzdłuż schodów i spojrzał na podłogę. Oczywiście, browninga mu zabrano, a innej broni nie miał przy sobie. Był jednak przytomny; to było najważniejsze. Napastnik na pewno się tego nie spodziewał; ktoś, kto tak dokładnie wie, gdzie uderzyć kolbą pistoletu, ma prawo oczekiwać, że powalony długo będzie leżał bez czucia. Wywabienie drania z pokoju nie powinno stanowić problemu. Podszedł cicho do drzwi i przyłożył do nich ucho. Usłyszał jęki, potem kilka krótkich, zduszonych okrzyków bólu. Ktoś zatkał ofierze usta ręką, wbijając jej palce w policzki: krzyki przeszły w chrapliwy świst. Towarzyszył mu męski glos, gniewnie mówiący po włosku. - Dziwka! Suka! Miałaś być w Marsylii! Sto milionów lirów! Góra dwa, trzy tygodnie! I co?! Posłaliśmy ludzi; ciebie nie było. jego nie było, handlarz nie widział was na oczy! Oszustka! Dziwka! Gdzie byłaś? Co zrobiłaś? Zdrajczyni! Znów rozległ się krzyk, stłumiony jak poprzednie; jedynie gardłowy charkot wydobywający się z głębi krtani ofiary świadczył o jej straszliwym cierpieniu. Co, na Boga, się tam działo? Scofield walnął pięścią w drzwi i starając się, by jego głos brzmiał niewyraźnie, ledwo przytomnie, a słowa zlewały się ze sobą, zaczął wołać: - Otwierać! Otwierać! Co tam wyprawiacie! Otwierać, bo sprowadzę policję! Są na placu! Lecę po policję! Policja! Policja! Tupnął kilka razy w kamienną posadzkę, imitując odgłos kroków, a jednocześnie zniżył głos, jakby człowiek dobijający się do drzwi oddalał się od nich. Następnie przywarł plecami do ściany, nasłuchując dźwięków z pokoju. Usłyszał parę uderzeń oraz histeryczny krzyk, który po chwili znów przeszedł w charkot. A potem rozległ się głośny łoskot. Coś - czyjeś ciało - huknęło w drzwi. Sekundę później otworzyły się na oścież i Antonia wyleciała na zewnątrz, pchnięta z taką siłą, że upadla na kamienną posadzkę. Bray spojrzał na nią i zobaczył, w jakim jest stanie; stłumił jednak w sobie wszelkie uczucia. Nie było czasu na emocje, liczył się tylko refleks... ale właśnie dzięki niemu mógł wymierzyć oprawcy zasłużoną karę. Przez drzwi wybiegł mężczyzna z pistoletem w wyciągniętej dłoni. Scofield wyprostował prawą rękę, chwycił za lufę, okręcił się na pięcie i lewą stopą z całej siły kopnął przeciwnika w krocze. Zaskoczony oprawca nie miał szansy się zasłonić; twarz wykrzywił mu grymas bólu, pistolet wypadł z dłoni na posadzkę. Bray złapał Włocha za gardło i przegiął do tyłu; głowa oprawcy uderzyła z impetem w ścianę. Następnie Bray przycisnął mężczyznę do framugi otwartych drzwi i, przytrzymując go, walił raz po raz pięścią po żebrach - każdemu ciosowi towarzyszył trzask pękających kości. Wreszcie obrócił go tyłem, rąbnął kolanem w nasadę kręgosłupa i pchnął do pokoju. Oprawca wleciał do wewnątrz niby rozpędzony taran, wpadł na stojącą pośrodku kanapę, przekoziołkował przez nią i wyrżnął łbem w podłogę, gdzie legł nieprzytomny. Scofield podbiegł do Antonii. Teraz mógł pozwolić sobie na reakcję. Kiedy spojrzał na dziewczynę, zrobiło mu się niedobrze. Jej twarz była opuchnięta od licznych razów i pokryta sińcami, które okalała czerwona pajęczyna rozbitych naczyń krwionośnych. Przy lewym oku skóra była rozcięta; z rany spływały po policzku dwie szkarłatne strużki krwi. Napastnik ściągnął z Antonii sweter, podarł na strzępy białą bluzkę, a stanik - który zerwał jej z piersi - wisiał tylko na jednym ramiączku. Scofield wzdrygnął się na widok obnażanego ciała dziewczyny. Ślady po papierosie, ohydne kółka przypalonej skóry, ciągnęły się od podbrzusza do czerwonego sutka prawej piersi. Człowiek, który to zrobił, nie torturował Antonii, żeby wydobyć z niej informacje; to był cel drugorzędny. Głównie chodziło mu o zaspokojenie własnych sadystycznych skłonności. Dlatego potraktował ją tak brutalnie. Bray jeszcze z nim nie skończył. Antonia jęczała, rzucając głową z boku na bok, błagała, żeby nie czynić jej więcej krzywdy. Scofield podniósł dziewczynę z podłogi i wniósł do pokoju. Zatrzasnął nogą drzwi, obszedł kanapę i nieprzytomnego Włocha i zbliżył się do łóżka. Ułożył delikatnie Antonię, usiadł obok niej i przytulił ją do siebie. - Już dobrze - szepnął. - Już po wszystkim. Więcej cię nie dotknie. Najpierw poczuł na twarzy jej łzy, a po chwili dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję. Tuliła się do niego z całej siły, drżąc spazmatycznie i szlochając. Zrozumiał, że powodem jej płaczu jest nie tylko świeży ból od poparzeń. Chodziło o jakąś głębszą udrękę, coś, co gnębiło ją od dawna. Ale nie był to właściwy moment na zadawanie pytań; przede wszystkim należało Antonię zawieźć do lekarza, który zbada ją i opatrzy jej rany. Odpowiedni fachowiec mieszkał na Viale Regina; wcześniej jednak Bray musiał coś zrobić z nieprzytomnym sadystą. Mógł mieć trudności z zawiezieniem rozhisteryzowanej, szlochającej Antonii do lekarza, z sadystą natomiast mógł się rozprawić bez żadnych problemów. Postanowił, że załatwi to tak, aby był z tego jakiś pożytek. Zadzwoni na policję z budki telefonicznej na mieście, poda adres pensione i numer pokoju. Policjanci znajdą w środku nieprzytomnego mężczyznę, którego broń będzie leżała obok; nad jego głową zobaczą nagryzmolony napis: Brigatista. 19. Lekarz zaniknął drzwi gabinetu i odezwał się do Braya po angielsku. Skończył studia medyczne w Londynie i tam skaptował go wywiad brytyjski. Scofield poznał go podczas jednej z operacji prowadzonych wspólnie przez OPKON i MI-6. Lekarz był człowiekiem absolutnie godnym zaufania. Uważał wszystkich pracowników wywiadu za pomylonych, ale ponieważ to MI-6 opłaciło mu ostatnie dwa lata studiów, zawsze mogli korzystać z jego usług. Zresztą, płacono mu całkiem nieźle za łatanie tych wszystkich pomyleńców. Bray lubił faceta. - Jest pod narkozą, moja żona przy niej czuwa. Za kilka minut pacjentka się obudzi i będziesz mógł ją zabrać. - W jakim jest stanie? - Cierpi, ale to niedługo minie. Posmarowałem oparzenia maścią o działaniu znieczulającym. Dam pacjentce słoiczek tej maści. - Lekarz urwał żeby zapalić papierosa; widać było, że jeszcze nie skończył. - Jeśli chodzi o obrażenia twarzy, niezbędne są zimne okłady, ale opuchlizna powinna opaść w ciągu nocy. Większych ran nie było; nic, co wymagałoby szwów. - Więc jest zdrowa? - spytał z ulgą Scofield. - To nie takie proste, Bray. - Doktor wydmuchał dym. - Och, fizycznie nic jej nie dolega; ciemne okulary, trochę makijażu i jutro w południe będzie mogła biegać po mieście. Ale zdrowa nie jest! - Co masz na myśli? - Dobrze ją znasz? - Ledwo, ledwo. Poznałem ją kilka dni temu w... zresztą mniejsza o to, gdzie... - Nie mów - przerwał mu lekarz. - Szczegóły mnie nie interesują. I nigdy nie interesowały. Chcę ci tylko powiedzieć, że dziś nie pierwszy raz znęcano się nad nią. Ma na ciele wcześniejsze ślady. - O cholera! - Scofield od razu skojarzył to ze spazmatycznym płaczem Antonii przed niespełna godziną. - Jakie ślady? - Blizny od poparzeń i ran. Wszystkie drobne, nieduże, ale w takich miejscach, aby powodowały maksymalny ból. - Jak dawne? - Musiały powstać na przestrzeni roku. W niektórych miejscach tkanka jest jeszcze całkiem świeża. - Wiesz skąd się wzięły? - Częściowo. Pacjenci w gorączce pourazowej mówią różne rzeczy. - Lekarz zaciągnął się papierosem. - Wiesz o tym; sam często korzystałeś z takich sytuacji. - I co? - Wygląda na to, że przez dłuższy czas łamano ją psychicznie, poddawano indoktrynacji. Powtarzała slogany. O wierności, o potrzebie milczenia jak grób dla dobra towarzyszy i sprawy. Propagandowy bełkot. - Ci chuje, Brigatisti, porządnie nad nią pracowali! - Kto? - Nieważne. Zapomnij. - Już zapomniałem. Wszystko ma przenicowane na wylot w tej swojej ślicznej główce. - Niezupełnie. Uciekła im. - I umiała normalnie funkcjonować? - Właściwie tak. - Nadzwyczajna dziewczyna! - Dokładnie taka, jakiej potrzebuję - stwierdził Scofield. - I to jest dla ciebie najważniejsze, co? - Lekarz nie krył złości. -Ty i twoi kumple nigdy nie przestajecie mnie zadziwiać; i to w najgorszym sensie tego słowa. Blizny dziewczyny nie ograniczają się do jej ciała, Bray. Przeszła męki psychiczne. - Ale żyje. Chcę być przy niej, kiedy się obudzi. Mogę? - Żeby móc z nią pogadać, zanim całkiem dojdzie do siebie, wyciągnąć z niej jak najwięcej? - Lekarz urwał, po czym rzekł: - Przepraszam, to nie powinno mnie obchodzić. - Nie, cieszę się, że cię obchodzi. Czy może zwrócić się do ciebie, gdyby potrzebowała pomocy? Lekarz spojrzał uważnie na Braya. - Wiesz, że moja współpraca z wami ogranicza się tylko do udzielania pomocy medycznej. - Tak. Ale dziewczyna nie jest z Rzymu, nie zna tu nikogo... Czy może przyjść do ciebie, gdyby któraś z jej zabliźnionych ran znów się otworzyła? Lekarz skinął głową. - Powiedz jej, że może śmiało tu zajrzeć, gdyby potrzebowała porady lekarskiej. Albo przyjacielskiej. - Dziękuję. I jestem ci wdzięczny również za coś innego. Miałem w tej łamigłówce kilka kawałków, które nijak nie dawały się dopasować. To, co mi powiedziałeś, zmienia sytuację. Wejdę już do gabinetu, jeśli można. - Idź. Poproś moją żonę, żeby wyszła. Dotknął policzka leżącej Antonii. Natychmiast obróciła głowę w bok, a z jej rozchylonych ust wydobył się jęk protestu. Dzięki lekarzowi Bray zrozumiał wiele spraw: Antonia Gravet nie stanowiła dla niego już takiej zagadki. Wcześniej nie potrafił stworzyć sobie wyraźnego obrazu dziewczyny, ponieważ nie umiał przebić wzrokiem matowej szyby, którą oddzieliła się od świata. Nie umiał pogodzić ze sobą poszczególnych wcieleń Antonii: odważnej kobiety z luparą, jaką była na wzgórzach, z posłusznym więźniem, który bezwolnie spełniał wszystkie polecenia; beztroskiej dziewczyny, która niczym chichotliwa nastolatka z byle powodu wybuchała na kutrze zaraźliwym śmiechem, z dziewczyną, która patrząc mu w twarz, powiedziała, że jak chce, niech strzela, ale ona będzie próbowała uciec. Najbardziej zaskoczył go ten śmiech. Dopiero teraz pojął, że chciała w pełni wykorzystać każdą chwilę, która miała pozory normalności. Kuter był azylem; wiedziała, że dopóki są na morzu, nie grozi jej nic złego, więc robiła co mogła, żeby zapomnieć o troskach. Była jak więzień - lub maltretowane dziecko - któremu przez godzinę pozwolono cieszyć się swobodą i słońcem. Liczył się każdy moment niosący radość i zapomnienie. Każdy moment. Tak funkcjonowali ludzie, którzy przeżyli silny uraz psychiczny. Scofield znał wiele takich osób, więc kiedy usłyszał o przejściach Antonii, objawy przestały go dziwić. Lekarz stwierdził, że dziewczyna wszystko ma przenicowane na wylot w tej swojej ślicznej główce. Pewnie. Antonia Gravet spędziła długie miesiące, które dla niej ciągnęły się przez wieki, w labiryncie bólu. To, że nie rozpadła się, nie przemieniła w ludzki wrak, było zdumiewające... i świadczyło, że jest świetnym materiałem na zawodowca. Dziwne, pomyślał Bray, ale w moich ustach to najwyższy komplement. Poczuł złość na samego siebie. Antonia otworzyła oczy i zamrugała nimi strachliwie; wargi zaczęły jej drżeć. Ale po chwili rozpoznała Braya: lęk znikł, drżenie ustało. Bray ponownie dotknął jej policzka; z wyrazu jej oczu wyczytał, że gest ten podziałał na nią kojąco. - Grazie - szepnęła. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję... Scofield pochylił się nad nią. - Wiem prawie wszystko - rzekł. - Lekarz powiedział mi, co z tobą robili. Teraz musisz wyjawić mi resztę. Co się wydarzyło w Marsylii? Łzy napłynęły jej do oczu, wargi znów zaczęły drżeć. - Nie! Nie! Nie pytaj! - Proszę cię, muszę to wiedzieć. Nie bój się; już nigdy nie wyrządzą ci żadnej krzywdy. - Widziałeś, co mi zrobił! Boże, jak strasznie bolało... - Już po wszystkim. - Otarł dłonią jej łzy. - Posłuchaj. Wiem przez co przeszłaś. Przedtem nie zdawałem sobie z tego sprawy, dlatego tak podejrzliwie z tobą rozmawiałem. Teraz rozumiem, dlaczego pojechałaś na Korsykę, dlaczego chciałaś zaszyć się wśród gór, odizolować od świata, od ludzi... Na miłość boską, naprawdę rozumiem! Ale czy ty nie rozumiesz, że to nie jest wyjście? I tak nie dasz rady! Lepiej pomóż nam ich powstrzymać! Tyle się przez nich wycierpiałaś... Niech za to zapłacą! Do cholery, musi być przecież w tobie gniew, wściekłość; przestań je tamować! Mnie wystarczy, że patrzę na ciebie, a narasta we mnie furia! Nie wiedział, co odniosło skutek, może to, że naprawdę czuł do Antonii sympatię i nie starał się tego ukryć. Musiała widzieć w jego spojrzeniu i słyszeć w jego głosie, że nie jest mu obojętna. Oczy dziewczyny nadal lśniły, ale już nie od łez. Lśniły tak jak wtedy na morzu. Zaczęła się budzić do życia, zbierać w sobie. I opowiedziała mu do końca swoją historię. - Miałam być kurierską dziwką. Kurierom, który przerzucają narkotyki, towarzyszą zawsze dziewczyny. Ich zadaniem jest mieć oczy szeroko otwarte i służyć ciałem komu trzeba. Muszą iść do łóżka z każdym, kogo wskaże im kurier, bez względu na to, czy to będzie facet czy baba, i spełniać wszystkie ich życzenia. - Antonia wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - Taka dziewczyna bardzo się kurierowi przydaje. Pomaga mu nawiązać kontakt z handlarzem, którego żadne z nich nie zna, a ponadto występuje w roli przynęty, łapówki, nawet obstawy. Poddano mnie... szkoleniu. Pozwoliłam im sądzić, że złamali mój opór. Zostałam przydzielona kurierowi. Ordynarny bydlak nie mógł się doczekać, żeby się do mnie dobrać, bądź co bądź byłam faworytką szefa, a to zwiększało moją atrakcyjność. Nie wolno mi było mu odmówić, więc kiedy myślałam o tym, co mnie czeka, zbierało mi się na mdłości, ale liczyłam godziny, wiedząc, że z każdą chwilą jestem bliżej tego, o czym marzyłam od miesięcy. Przewieziono nas, śliniącego się bydlaka i mnie, do La Spezia i wsadzono potajemnie na frachtowiec płynący do Marsylii. Mieliśmy się skontaktować z handlarzem narkotyków i odebrać towar. Umieszczono nas w ładowni pod pokładem. Kurier od razu się na mnie rzucił. Ponieważ statek miał wypłynąć dopiero za godzinę, powiedziałam świni, żebyśmy może poczekali, bo jeszcze nas ktoś wykryje. Ale nie zamierzał czekać, i bardzo dobrze, bo gdyby odsunął się, sama bym go jakoś sprowokowała, obnażając kolejno piersi, albo wsadzając rękę w jego brudne gacie. Każda minuta była dla mnie cenna. Przysięgłam sobie, że jeśli nie zdołałam opuścić statku, zanim odbije od brzegu, rozstanę się z życiem: skoczę w nocy do wody i się utopię. Wolałam umrzeć, niż płynąć do Marsylii, gdzie cały koszmar rozpocząłby się od początku. Ale nie musiałam skakać... Antonia urwała; wspomnienia były zbyt bolesne. Bray wziął ją za rękę i uścisnął lekko jej dłoń. - Nie przerywaj - poprosił. Zdawał sobie sprawę, że nie może pozwolić jej zamilknąć. Wiedział, czuł tak silnie jakby sam przez to przeszedł, że dziewczyna musi mówić, musi opowiedzieć mu wszystko do końca, bo tylko wtedy zdoła się oczyścić... i uzdrowić. - Bydlak ściągnął ze mnie płaszcz, potem zerwał bluzkę. Gotowa byłam rozebrać się sama, ale jemu nie zależało na moim przyzwoleniu; chciał wziąć mnie siłą, zgwałcić. Zdarł spódnicę, a kiedy już byłam zupełnie naga, zrzucił z siebie w pośpiechu ubranie i specjalnie stanął w świetle, pewnie po to, żebym podziwiała jego męskość. Potem chwycił mnie za włosy, pchnął na kolana i... przyciągnął moją głowę do swojego brzucha. Jeszcze nigdy nie czułam takiego obrzydzenia. Wiedziałam jednak, że moja udręka niedługo się skończy; zamknęłam oczy i zrobiłam to, czego żądał, cały czas myśląc o wspaniałych górach za Porto- Vecchio, gdzie mieszkała moja babcia... i gdzie planowałam spędzić resztę życia. Potem stało się to, na co czekałam. Kurier rzucił się na mnie ze zwierzęcym okrzykiem; czułam na sobie jego oślizgłe, wilgotne ciało, smród jego potu wypełniał mi nozdrza. Udając podniecenie, bez przerwy szeptałam mu coś do ucha i powoli przesuwałam się w stronę zwoju liny. Moja chwila nadeszła. W zwoju ukryłam wcześniej nóż - zwykły stołowy nóż, który zaostrzyłam na kamieniu. Ujęłam go za trzonek i znów pomyślałam o cudownych górach za Porto- Vecchio. Kiedy ten wieprz leżał tak na mnie nagi, podniosłam rękę i wbiłam mu nóż głęboko w plecy. Krzyknął i usiłował się podnieść, ale nie dał rady. Wyciągnęłam nóż z rany i znów go wbiłam, i jeszcze raz, i jeszcze... i jeszcze... Boże miłosierny, nie mogłam przestać! Dźgałam nożem raz po raz! Wyrzuciła z siebie wszystko i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Scofield przytulił ją i gładził po włosach, ale nie mówił nic, świadom, że żadne słowa nie uśmierzą jej bólu. W końcu zdołała się opanować. - Nie miałaś wyboru - powiedział wreszcie. - Musiałaś tak postąpić. Wiesz o tym, prawda? Antonia skinęła głową. - Tak. - Nie zasługiwał na to, żeby żyć, rozumiesz? - Tak. - To pierwszy krok, Antonio. Musisz zaakceptować to, co się stało. Nie jesteśmy w sądzie, gdzie adwokaci spierają się godzinami i dzielą każdy włos na czworo. Dla nas wszystko jest proste, jak na wojnie. Zabijamy wrogów, bo inaczej oni zabiją nas. Dziewczyna odetchnęła głęboko, wpatrując się w twarz Braya; jej dłoń nadal spoczywała w jego. - Jesteś dziwnym człowiekiem - oświadczyła. - Twoje słowa brzmią przekonująco, a jednak odnoszę wrażenie, że nie podoba ci się to, co mówisz. Bo mi się nie podoba. Nie podoba mi się to, kim jestem. Nie wybrałem sobie tego, co robię; po prostu tak się stało. Jestem w tunelu głęboko pod ziemią i nie mogę się wydostać. Przekonujące słowa niosą ulgę. Gdyby nie one, dawno postradałbym zmysły. Uścisnął dłoń Antonii. - Co było... potem? - Kiedy zabiłam kuriera? - Kiedy zabiłaś bydlaka, który cię zgwałcił, a później pewnie sam by cię zabił. - Grazie ancora - powiedziała dziewczyna. - Włożyłam jego ubranie. Podwinęłam nogawki spodni, wypchałam ramiona marynarki podartą bluzką i spódnicą, a włosy schowałam do czapki. Wyszłam na pokład. Niebo było ciemne, jedynie na kei paliły się światła. Po trapie wchodzili i schodzili dokerzy, niczym armia mrówek, wnosząc jakieś pudła. Przyłączyłam się do szeregu i zeszłam ze statku. Nic prostszego. - Spisałaś się na medal - pochwalił ją Scofield. - To naprawdę było łatwe. Ale kiedy postawiłam nogę na lądzie, o mało wszystkiego nie zepsułam. - Dlaczego? - Bo miałam ochotę krzyczeć. Skakać, biegać i krzyczeć, że jestem wolna. Wolna! Dalej potoczyło się gładko. Kurier miał pieniądze; znajdowały się w kieszeni spodni. Wystarczyły mi na dojazd do Genui, gdzie kupiłam sobie jakieś ciuchy, i na przelot na Korsykę. Nazajutrz przed południem byłam już w Bastii. - A stamtąd udałaś się do Porto-Vecchio. - Tak. I byłam wełna! - Niezupełnie. Twoje więzienie zmieniło się na lepsze, ale nadal byłaś więźniem. Wzgórza i góry stanowiły twoją celę. Antonia odwróciła wzrok. - Mogłam spędzić tam szczęśliwie resztę życia. Od wczesnego dzieciństwa kochałam tę dolinę i góry. - Zachowaj wspomnienia - poradził Bray. - Ale nie wracaj tam. Przekręciła gwałtownie głowę i znów na niego spojrzała. - Przecież kiedyś będę mogła wrócić! Sam mówiłeś, że ci mordercy, którzy zabili moją babcię, poniosą zasłużoną karę! - Mówiłem, że mam nadzieję, że poniosą, ale zostaw innym wymierzanie sprawiedliwości. Gdybyś pojawiła się w okolicy, natychmiast by cię zastrzelili. Puścił dłoń dziewczyny i odgarnął kosmyki włosów, które opadły jej na czoło. Coś nie dawało mu spokoju; nie był pewien, co. Jakiś szczegół w jej opowieści, a może jego brak... - Nie powinienem zadręczać cię pytaniami - rzekł w końcu - ale wciąż nie mam jasnego obrazu. Powiedziałaś, że zadaniem dziewczyny jest między innymi ułatwić kurierowi kontakt z handlarzem narkotyków, którego żadne z nich nie zna. Czyli po prostu muszą się pojawić w jakimś miejscu o ustalonej z góry porze, tak? - Tak. Kurierska dziwka ma na sobie coś, co służy za znak rozpoznawczy. Handlarz, a raczej jego człowiek, podchodzi do dziwki. Umawia się z nią, płaci jej i ruszają; kurier idzie za nimi. Gdyby coś się stało, na przykład zatrzymała ich policja, kurier może upierać się, że jest tylko mezzano, czyli alfonsem dziewczyny. - A więc kurier i handlarz nawiązują kontakt poprzez dziewczynę. Co dalej? Kurier dostaje narkotyki i...? - Chyba nie. Pamiętaj, że nie dotarłam do Marsylii, więc mogę się mylić, ale z tego co się orientuję, przy pierwszym spotkaniu ustalają tylko sprawy techniczne. Dokąd, kiedy i komu narkotyki mają być dostarczone. Kurier dostaje adres, pod jaki ma się zgłosić po towar. Znów, oczywiście, posługuje się dziwką. - Więc jeśli następuje wpadka, ona... dziwka... jest kozłem ofiarnym, tak? - Tak. Ale policji zwalczającej handel narkotykami nie zależy na wsadzaniu do mamra dziwek, więc nigdy długo nie siedzą. - Kurier wie, gdzie ma odebrać narkotyki, wie gdzie, komu i kiedy należy je dostarczyć, nie boi się aresztowania... O co mu chodziło? Bray utkwił wzrok w ścianie, usiłując się skupić, odgadnąć, co mu nie daje spokoju... Czyżby perfekcyjny sposób, w jaki wszystko zostało obmyślane? - Ryzyko jest zredukowane do minimum - powiedziała Antonia. - Nawet sam transport jest tak pomyślany, żeby w każdej chwili można się było pozbyć towaru. Tak przynajmniej twierdziły inne dziewczyny. - Ryzyko zredukowane do minimum... - powtórzył Bray. - Nie zlikwidowane całkowicie, bo to niemożliwe, ale w dużym stopniu zredukowane. Wszystko jest świetnie zorganizowane. Na każdym etapie istnieje covata evasione. Droga ucieczki. - Świetnie zorganizowane...? Droga ucieczki...? Właśnie! Świetnie zorganizowane! Oparte o zdrową zasadę handlową: jak najmniejsze ryzyko, jak największe zyski. Dokładnie taką samą, która służyła za podstawę innej zbrodniczej działalności... - Antonio, powiedz, jak to się wszystko zaczęło? Czy to handlarze nawiązali kontakt z brygadami? Może wiesz, w jaki sposób? - Brygady zarabiają mnóstwo forsy właśnie na przerzucie narkotyków. To ich główne źródło dochodów. - Ale czy wiesz, jak to się zaczęło? I kiedy? - Mogę ci tylko powtórzyć, co słyszałam. Kiedy kilku przywódców brygad siedziało w więzieniu, odwiedził ich pewien człowiek. Powiedział, żeby zgłosili się do niego, kiedy wyjdą z mamra. Obiecał, że wskaże im, jak mogą zdobyć znaczne sumy pieniędzy bez ryzyka, które wiąże się z napadami na banki i porwaniami. - Innymi słowy - wtrącił Scofield, myśląc intensywnie - zaproponował im duże dochody przy minimalnych nakładach własnych. Kurierskie pary wyjeżdżają na trzy, cztery tygodnie i zarabiają sto milionów lirów każda. Prawie siedemdziesiąt tysięcy dolarów za miesiąc pracy. Jak najmniejsze ryzyko, jak największe zyski. I wystarczy bardzo niewiele osób. - Tak. Pierwsze kontakty nawiązano przez tego człowieka. Potem doszły dalsze. W cały proceder zaangażowana jest, jak mówisz, stosunkowo mała liczba osób, a zyski są ogromne. - I brygady mają środki na to, co jest ich marzeniem, upragnionym celem - powiedział z ironią Bray. - Obalenie ładu społecznego. Oczywiście, na drodze terroryzmu. Ten człowiek, który odwiedził waszych przywódców w więzieniu. Czy nadal się z nimi kontaktuje? Dziewczyna zmarszczyła w zamyśleniu czoło. - Nie wiem. Słyszałam, że po drugim spotkaniu znikł i więcej się nie pojawił. - Tak też myślałem. Pięciu pośredników przy każdej transakcji, fałszywe tropy wzrastające w postępie geometrycznym. Zawsze działają w ten sposób. - Kto? - Matarezowcy. Antonia utkwiła w nim wzrok. - Dlaczego sądzisz, że to oni? - spytała. - Bo to jedyne wytłumaczenie. Żaden poważny handlarz narkotyków nie chciałby mieć nic wspólnego z szaleńcami z brygad. To wszystko jeden wielki kamuflaż, którego celem jest opłacanie terroryzmu: w ten sposób matarezowcy dostarczają różnym grupom środki na zakup broni. We Włoszech dzięki nim działają Czerwony Brygady, w Niemczech Baader-Meinhof, w Libanie Ruch Wyzwolenia Palestyny, w Ameryce Minutemen, Weathermen, Ku-Klux-Klan, JDL i inni pomyleńcy, którzy wysadzają w powietrze banki, laboratoria, ambasady. Wszyscy finansowani są trochę inaczej, zawsze potajemnie. Są tylko pionkami matarezowców, ale - i to jest w tym najbardziej przerażające - szalonymi pionkami. Im więcej dostają forsy, tym bardziej rosną ich szeregi, a wówczas mogą szerzyć jeszcze większe zniszczenie. - Wziął Antonię za rękę, odruchowo, bo zdał sobie z tego sprawę, dopiero kiedy poczuł jej dłoń we własnej. - Do cholery, o co w tym wszystkim chodzi? - Naprawdę wierzysz, że coś takiego się dzieje? Że wszystko jest sterowane? - Tak, wierzę w to bardziej niż kiedykolwiek. Właśnie uzmysłowiłaś mi, jak to się dzieje w jednym konkretnym wypadku. Wiedziałem, że Rada Matarese'a opłaca terrorystów i nimi manipuluje, ale nie wiedziałem, jak to robi. Teraz wiem. Nie trzeba specjalnej wyobraźni, żeby obmyślić inne warianty, którymi posługuje się przy innych grupach. Terroryzm to wojna partyzancka toczona na tysiącach frontów, z których żaden nie jest jasno określony. Antonia podniosła ich złączone dłonie, jakby chciała się upewnić, że Bray faktycznie trzyma ją za rękę, po czym spojrzała mu pytająco w oczy. - Mówisz tak, jakby ta wojna była dla ciebie czymś nowym. A to przecież niemożliwe. Jesteś tajnym agentem... - Byłem - poprawił ją Bray. - Już nie jestem. - To nie zmienia tego, co wiesz. Kilka minut temu powiedziałeś, że z niektórymi rzeczami należy się pogodzić. Że nie ma co myśleć o sądach i avvocati, bo jest tak samo jak na wojnie, trzeba zabijać, żeby samemu nie zginąć. Więc na czym polega różnica między tym, co robiłeś dotychczas, a tym, co robią oni? - Różnica jest ogromna, ale nie wiem, czy dam radę ci to wytłumaczyć. - Scofield utkwił wzrok w pomalowanej na biało ścianie. - My jesteśmy zawodowcami. Kierujemy się pewnymi prawami, pewnymi zasadami. To twarde prawa, z reguły nasze własne, ale przestrzegamy ich. Wiemy, dlaczego coś robimy, nic nie jest przypadkowe. Wiemy przede wszystkim, kiedy należy przestać. - Spojrzał na Antonię. - Oni natomiast są jak dzikie bestie wypuszczone z klatek na ulicę. Nie obowiązują ich żadne prawa, żadne zasady. Nie wiedzą, kiedy przestać, zresztą ci, którzy ich finansują, nigdy im na to nie pozwolą. Spójrzmy prawdzie oczy: są w stanie sparaliżować rządy... Urwał, zaskoczony tym, co sam powiedział. Zdumiały go jego własne słowa. Właśnie o to chodziło! Odkrył prawdę. Cały czas razem z Taleniekowem zastanawiali się, jaki może być cel Rady Matarese'a, lecz nie umieli tego jasno określić. Niewiele im brakowało, używali nawet zbliżonych słów, ale istota rzeczy wciąż im się wymykała. ...są w stanie sparaliżować rządy... Kiedy następuje paraliż, wszystko wymyka się spod kontroli, zatamuje się istniejący system. Powstaje pustka, w którą może wejść nowa siła, siła nie zdjęta paraliżem, i przejąć władzę. Odziedziczycie ziemię. Znów będziecie potężni. Słowa wypowiedziane przez szaleńca siedemdziesiąt lat temu. Brzmiały apolitycznie; korsykańskiemu padrone nie chodziło przecież o zmianę istniejących granic, o wywyższenie jednego narodu nad inne. Swoje przemówienie kierował do rady, do grupy ludzi, których łączyła pewna więź. Ale ci ludzie dawno nie żyli; kto teraz wchodził w skład rady? Jaka wieź łączyła jej członków? Teraz. Dziś. - Co się stało? - spytała Antonia, widząc napięcie malujące się na twarzy Braya. - Istnieje harmonogram - odparł głosem niewiele donośniejszym od szeptu. - Wszystko jest zaplanowane. Akcje terrorystyczne nasilają się z miesiąca na miesiąc, jakby według z góry ustalonego terminarza. Blackburn, Jurijewicz... ich zabójstwa rzeczywiście były sprawdzianem tego, jak zareagują ludzie na najwyższych szczeblach. Winthrop zaczął zadawać pytania, różne ważne osobistości wpadły w panikę; trzeba go było uciszyć. Wszystko pasuje. - Rozmawiasz sam z sobą. Trzymasz mnie za rękę, ale mówisz do siebie. Scofield popatrzył na nią i nagle przyszła mu do głowy nowa myśl. Dwie niezwykłe kobiety, obie w jakiś sposób powiązane z gwałtownym światem Guillaume'a de Matarese'a, opowiedziały mu dwie niezwykle historie dotyczące przemocy i gwałtu. Umierający w Mo- skwie istrebitel uważał, że klucz do zagadki powinien znajdować się na Korsyce. Taleniekow i Bray nie znaleźli wprawdzie klucza, znaleźli natomiast wskazówki, gdzie należy go szukać. Gdyby nie te dwie kobiety, Sophia Pastorine i Antonia Gravet, kochanka padrone i jej prawnuczka, nie mieliby nic; na swój sposób każda z nich dostarczyła zdumiewających informacji. Rada Matarese'a nadal stanowiła enigmę, ale przynajmniej coś już o niej było wiadomo. Jak powstała, do czego dążyła. W jej skład wchodzili ludzie, których łączył wspólny cel: sparaliżowanie rządów i przejęcie władzy... odziedziczenie ziemi. Ale mogło to doprowadzić do katastrofy: starając się odziedziczyć ziemię, mogli wysadzić ją w powietrze. - Mówię do siebie - rzekł Scofield - ponieważ zmieniłem zdanie. Chciałem, żebyś mi pomogła, ale już dość się wycierpiałaś. Poszukam kogoś innego. - Aha. - Antonia oparła się na łokciach i podciągnęła wyżej na łóżku, przyjmując pozycję siedzącą. - Nagle nie jestem ci już potrzebna? - Nie jesteś. - Więc dlaczego przedtem tak ci zależało na mojej współpracy? Scofield zawahał się; nie wiedział, jak zareaguje na prawdę. - Miałaś rację - rzekł w końcu. - Nie było innego wyjścia. Gdybyś nie zgodziła się pracować dla nas, musiałbym cię zabić. Twarz dziewczyny drgnęła. - A teraz sytuacja się zmieniła? Już nie musisz mnie zabijać? - Nie muszę. Byłoby to bezcelowe. I tak nic nikomu nie powiesz. Nie kłamałaś, wiem, że przeszłaś przez piekło. Nie chcesz do tego wrócić; prędzej odebrałabyś sobie życie, niż popłynęła do Marsylii. Wierzę, że tamtego dnia naprawdę skoczyłabyś do wody. - Co teraz ze mną będzie? - Ukrywałaś się, kiedyśmy cię spotkali; pomogę ci ukrywać się nadal. Jutro dam ci pieniądze, załatwię fałszywe dokumenty, a potem wsiądziesz w samolot, który zawiezie cię daleko stąd. Napiszę kilka listów, które wręczysz pewnym ludziom. Pomogą ci; nic złego cię nie spotka. - Urwał na moment i niemal wbrew sobie dotknął jej spuchniętego policzka i odgarnął pukiel włosów, który opadł dziewczynie na twarz. - Może nawet znajdziesz nową dolinę pośród gór, Antonio. Równie piękną jak ta, którą utraciłaś, ale z pewną różnicą. Nie będziesz tam więźniem. Nikt nie zdoła cię odnaleźć. - Nawet ty, Brandon? - Nawet ja. - Więc lepiej mnie zabij. - Co? - Nigdzie nie pojadę! Nie możesz mnie zmusić, nie możesz kazać mi wyjechać tylko dlatego, że tak ci wygodniej, albo... albo, co jeszcze wstrętniejsze, że czujesz do mnie litość! - Ciemne, korsykańskie oczy Antonii znów zaszkliły się od łez. - Nie masz prawa! Gdzie byłeś, kiedy mnie męczono? Kiedy torturowano? Więc nie podejmuj za mnie decyzji! Lepiej mnie zabij! - Nie chcę cię zabić. I nie muszę. Chciałaś być wolna, Antonio. Daję ci wolność. Bierz ją. Nie bądź idiotką. - To ty jesteś idiotą! Nie znajdziesz nikogo, kto umiałby ci lepiej pomóc! - Jak mi pomożesz? Jako kurierska dziwka? - Jeśli zajdzie konieczność, tak! Bo co? - Dlaczego, do jasnej cholery?! Rozedrgana twarz dziewczyny uspokoiła się. - Z powodu tego, co mi powiedziałeś - oznajmiła opanowanym głosem. - Powiedziałeś, żebym... - Wiem - przerwał jej Scofield. - Powiedziałem, żebyś przestała tamować gniew i wściekłość. - Nie tylko. Powiedziałeś, że na całym świecie ludzie, którzy chcą działać - wielu z nich głupio, zbyt ostro lub ze zbyt buntowniczych pozycji - manipulowani są przez innych i popychani do gwałtu i zbrodni. Wiem coś o tych sprawach. Nie wszyscy, którzy pragną coś zmienić, są pomyleńcami, nie wszyscy zachowują się jak zwierzęta. Wielu z nas po prostu chce skończyć z niesprawiedliwością i mamy do tego prawo! Natomiast nikt nie ma prawa robić z nas morderców i dziwki. Mówisz, że wszystkimi manipulują matarezowcy. Mają wię- cej pieniędzy, więcej władzy, ale nie różnią się od tych kanalii z brygad, które mordują dzieci, a ludzi takich jak ja zmuszają do zabijania i kłamstwa! Pomogę ci. Nie dam się odesłać! Bray patrzył przez chwilę na jej posiniaczoną, lecz piękną twarz. - Wy pięknoduchy jesteście wszyscy tacy sami - powiedział. - Lubicie wygłaszać przemowy. Antonia uśmiechnęła się nieśmiało, a zarazem ujmująco. - Zwykle słowa są naszą jedyną bronią - rzekła. Nagle uśmiech znikł i jego miejsce zajął smutek, którego przyczyny Scofield nie bardzo rozumiał. - Jest jeszcze coś - dodała. - Co takiego? - Ty. Obserwuję cię od początku. Jest w tobie dużo bólu. Można go wyczytać z twojej twarzy, tak jak z blizn na moim ciele można wyczytać to, przez co ja przeszłam. A jednak ja pamiętam czasy, kiedy byłam szczęśliwa. Czy możesz powiedzieć to samo o sobie? - To nieważne. - Dla mnie bardzo ważne. - Dlaczego? - Mogłabym odpowiedzieć: dlatego że uratowałeś mi życie i byłaby to wystarczająca odpowiedź, mimo że moje życie niewiele jest warte. Ale dałeś mi również coś, czego się nie spodziewałam: powód, żeby opuścić góry. Przed chwilą ofiarowałeś mi wolność, ale z tym darem się spóźniłeś. Już jestem wolna, właśnie dzięki tobie. Znów oddycham. Dlatego jesteś dla mnie kimś bardzo ważnym. Chciałabym, żebyś sobie przypomniał, kiedy byłeś szczęśliwy. - Czy pyta mnie o to kurierska... dziewczyna? - Nie jestem dziwką. Nigdy nie byłam. - Przepraszam. - Nie przepraszaj. Wolno ci tak mówić. A jeśli właśnie tego chcesz, jeśli chcesz mieć dziwkę, to w porządku, zgadzam się. Może z czasem ujrzysz we mnie kogoś więcej. Bray poczuł kłucie w sercu. Prostota, z jaką złożyła mu tę propozycję, wzruszyła go, a jednocześnie przyprawiła o wyrzuty sumienia. Uraził ją; wiedział, dlaczego to zrobił. Bał się. Wolał dziwki; nie chciał iść do łóżka z kobietą, na której by mu zależało - wolał nie pamiętać twarzy, głosu. Wolał pozostać w tunelu głęboko pod ziemią, gdzie tkwił już od bardzo dawna. Antonia próbowała wyciągnąć go na powierzchnię, a to napawało go strachem. - Chcę tylko tego, żebyś pilnie spełniała moje instrukcje. To wystarczy. - Więc pozwolisz mi zostać? - Powiedziałaś, że i tak nie wyjedziesz. - Bo nie wyjadę. - Wiem. Gdybym myślał inaczej, od razu zadzwoniłbym do najlepszego fałszerza w Rzymie, żeby zaczął szykować ci papiery. - Dlaczego przyjechaliśmy do Rzymu? Powiesz mi teraz? Bray milczał przez chwilę; potem skinął głową. - Nie widzę przeszkód. Muszę znaleźć potomków rodu Scozzich. - Czy to jedno z nazwisk na liście, którą dała wam moja babcia? - Tak, pierwsze. Kiedyś rodzina Scozzich mieszkała w Rzymie. - Nadal tu mieszka - powiedziała Antonia tak beznamiętnym tonem, jakby mówiła o pogodzie. - A przynajmniej jedna gałąź rodziny; mają posiadłość pod Rzymem. Scofield popatrzył na nią zaskoczony. - Skąd wiesz? - Czerwone Brygady porwały młodego Paraviciniego, kuzyna Scozzich, z majątku pod Tivoli. Obcięli mu palec wskazujący i wysłali rodzinie wraz z żądaniami okupu. Scofield przypomniał sobie artykuły w gazetach; ponieważ figurowało w nich tylko nazwisko Paravicini, nie skojarzył tej sprawy z nazwiskiem z listy. Pamiętał natomiast, że młody człowiek został puszczony wolno, chociaż nie doszło do zapłacenia okupu. Były prowadzone intensywne negocjacje, rodzina nie żałowała starań, ale nagle rozmowy zostały zerwane; jeden z porywaczy zdradził kolegów, a inny, wystraszony, zwolnił zakładnika; kilku Brigatisti zginęło, zwabionych w zasadzkę przez zdrajcę... Czyżby jeden z niewidocznych sponsorów Czerwonych Brygad dał podopiecznym nauczkę? - Byłaś zamieszana w to porwanie? - spytał. - Choćby w najmniejszym stopniu? - Nie. Przebywałam wtedy w obozie w Medicina. - Słyszałaś coś więcej? - Gadania było co niemiara! Głównie o zdrajcach i o tym, jak brutalnie trzeba ich zabijać, żeby ich śmierć była przykładem dla innych. Naszym przywódcom sprawa ta długo leżała na wątrobie. Zdrajcę przekupili faszyści. - Co znaczy „faszyści”? - Bankier, który przed laty prowadził interesy Scozzich. Rodzina Paravicinich dała mu pieniądze, on przekazał je zdrajcy. - Jak nawiązał z nim kontakt? - Kiedy w grę wchodzi ogromna suma pieniędzy, sposób zawsze się znajdzie. Jak było dokładnie, tego nie wiadomo. Bray wstał z łóżka Antonii. - Wiem, że powinnaś odpoczywać, ale czy czujesz się na siłach wstać i wyjść stąd? - Oczywiście - odparła Antonia, spuszczając nogi z łóżka; skrzywiła się z bólu i wciągnęła z sykiem powietrze. Przez moment siedziała bez ruchu. Bray objął ją ramieniem, po czym, wbrew sobie, znów dotknął jej policzka. - Czterdzieści osiem godzin minęło - rzekł cicho. - Wyślę telegram do Helsinek, do Taleniekowa. - Co mu powiesz? - Że żyjesz i nic ci nie grozi. Chodź, pomogę ci się ubrać. Przytrzymała jego dłoń. - Gdybyś zaproponował mi to wczoraj, nie wiem, co bym powiedziała. - A teraz? - Zgadzam się. Pomóż mi. 20. Na Via Frascati znajdował się drogi lokal stanowiący własność trzech braci Crispich, którym zarządzał najstarszy z nich; jego twarz cherubina i niesłychanie wylewny sposób bycia maskowały temperament wytrawnego złodzieja i zachłanność wygłodniałego szakala. Większość bogaczy, którzy oddawali się rozkoszom rzymskiego dolce vita, uwielbiała Crispiego, gdyż odznaczał się wyrozumiałością i dyskrecją; cenili sobie zwłaszcza tę drugą jego cechę. Pośredniczył w przekazywaniu liścików od żonatych mężczyzn do ich kochanek, od zamężnych kobiet do ich kochanków, od uwodzących do uwodzonych. Był jak skała pośród morza rozwiązłości i rozwiązłe dzieci w każdym wieku go ubóstwiały. Scofield posługiwał się nim do własnych celów. Kiedy przed pięciu laty zaczęły się we Włoszech problemy z NATO i potrzebował informacji, udał się do Crispiego. Właściciel lokalu udzielił ich chętnie. Crispi był właśnie jednym z tych ludzi, z którymi Scofield zamierzał się spotkać w Rzymie; teraz, gdy wiedział od Antoni i, że ród Scozzich nadał istnieje, spotkanie z Crispim było wręcz nieodzowne. Jeśli ktokolwiek mógł udzielić informacji o rodzie Scozzich i spokrewnionym z nim rodem Paravicinich, to tylko Crispi - powiernik i wielbiciel arystokracji, potrafiący rozprawiać godzinami o jej koligacjach. Bray postanowił, że zjedzą z Antonią obiad w lokalu na Via Frascati. Bardzo wczesny obiad jak na rzymskie zwyczaje, pomyślał, odstawiając filiżankę kawy i spoglądając na zegarek. Dopiero dochodziło południe; słońce wpadające z zewnątrz ogrzewało salon apartamentu hotelowego, z dołu dolatywały odgłosy ruchu ulicznego na Via Veneto. Lekarz zadzwonił do hotelu „Excelsior” tuż po północy, żeby wynająć dla nich apartament; poinformował kierownika, że pewien bogaty pacjent nagle potrzebuje miejsca, gdzie mógłby zamieszkać na kilka dni - ale pragnie utrzymać to w ścisłej tajemnicy. Bray i Antonią weszli do hotelu tylnym wejściem, skąd zawieziono ich windą dla służby na ósme piętro. Bray zamówił butelkę koniaku i kazał Antonii wypić duszkiem trzy kieliszki. Połączone działanie alkoholu, środków uśmierzających, bólu i napięcia odniosło pożądany skutek: dziewczyna natychmiast zasnęła. Zaniósł ją do sypialni, położył na łóżku, rozebrał, przykrył kocem i dotknął jej twarzy, opierając się pragnieniu, żeby położyć się obok i ukoić swój ból. Wracając do salonu, żeby wyciągnąć się na kanapie, przypomniał sobie o zakupach z Via de Condoti. Zanim opuścili pensione wepchnął wszystko do worka. Biały kapelusz nie najlepiej zniósł takie traktowanie, lecz jedwabna sukienka wygniotła się mniej, niż Bray się spodziewał. Przed pójściem spać powiesił ją, żeby się rozprostowała. Wstał o dziesiątej i zjechał na dół, żeby w sklepie z kosmetykami na parterze kupić jasny podkład, którym Antonią mogłaby zakryć sińce na twarzy. Kupił również okulary słoneczne firmy Gucci, podobne z kształtu do oczu pasikonika. Położył zakupy oraz sukienkę na krześle obok łóżka dziewczyny. Kiedy przed godziną otworzyła oczy, ujrzała najpierw sukienkę, potem resztę. - Jesteś moją osobistą fanciulla! - zawołała do Braya. - Czuję się jak księżniczka z bajki, ze służebnymi na każde skinienie! Co by sobie o mnie pomyśleli moi przyjaciele komuniści? - Że zdobywasz nowe, obce im doświadczenia - odparł Bray. - Pewnie gotowi byliby spalić kukłę Marksa, żeby tylko zamienić się z tobą na miejsca. Napij się kawy i ubierz się. Mamy zjeść obiad z uczniem Medyceuszy. Jego poglądy powinny cię zaintrygować. Ubierała się, nucąc jakąś nie znaną Brayowi melodię, chyba korsykańską piosenkę rybacką. Dziewczynie wrócił dobry humor i poczucie wolności; Bray miał nadzieję, że już nigdy ich nie utraci. Ale co do tego, nie było żadnych gwarancji. Po spotkaniu na Via Frascati polowanie na matarezowców powinno rozkręcić się na dobre, a Antonia była skazana na udział we wszystkim, co mogło się wydarzyć. Nucenie urwało się i rozległ się stukot pantofli na wysokich obcasach przemierzających marmurową posadzkę. Po chwili Antonią ukazała się w drzwiach. Scofield poczuł tępe kłucie w piersi. Widok dziewczyny sprawił, że ogarnęła go dziwna bezradność. Najbardziej zdumiało go to, że tak bardzo pragnie, aby odezwała się do niego, że tak strasznie chce usłyszeć jej głos, jakby tylko słowami mogła potwierdzić swoją obecność. Antonią jednak milczała. Stała przed nim, taka piękna, taka krucha, dorosłe dziecko spragnione pochwały i jednocześnie złe samo na siebie, że zależy mu na aprobacie mężczyzny. Jedwabna sukienka o wiśniowym odcieniu podkreślała opaleniznę, którą korsykańskie słońce pokryło skórę dziewczyny; przechylony lekko na bakier kapelusz z szerokim rondem kontrastował swoją bielą zarówno z twarzą dziewczyny, jak i z czernią jej długich, ciemnych włosów zaczesanych na jeden bok. Na urodę Antonii Gravet złożyły się Francja i Włochy; wynik był oszałamiający. - Świetnie wyglądasz - powiedział Bray, wstając z fotela. - Czy podkład dobrze zatuszował sińce? - Znakomicie. W ogóle o nich zapomniałem. - Była to prawda; tępe kłucie sprawiło, że zapomniał niemal o wszystkim. - Jak się czujesz? - Nie jestem pewna. Chyba koniak zaszkodził mi bardziej niż ten łobuz z brygad. - Jest na to lekarstwo. Kilka kieliszków wina. - Dziękuję, wolę nie. - Jak sobie życzysz. Zaraz przyniosę ci płaszcz. Wisi w szafie. - Ruszył przez pokój i nagle stanął: zobaczył, że przez twarz dziewczyny przebiega skurcz. - Nie czujesz się najlepiej, co? Wciąż cię boli? - Nie, nic mi nie dolega. Maść, którą dał mi twój znajomy lekarz, jest doskonała, działa naprawdę uśmierzająco. To miły człowiek. - Jeśli tylko będziesz potrzebować pomocy lub porady, udaj się do niego - rzekł. - Bez względu na to, o co by chodziło. - Mówisz tak, jakbym miała zostać sama - powiedziała. - Myślałam, żeśmy to już ustalili. Przecież zgodziłam się dla ciebie pracować, nie pamiętasz? Bray uśmiechnął się. - Trudno byłoby mi o tym zapomnieć - odparł. - Ale jeszcze nie rozmawialiśmy, na czym twoja praca ma polegać. Przez pewien czas będziemy razem w Rzymie, a potem w zależności od tego, co nam się uda znaleźć, pojadę gdzieś dalej. Ty zostaniesz na miejscu i będziesz przekazywać wiadomości między mną a Taleniekowem. - Mam być waszą skrzynką kontaktową? - spytała Antonia. - I to ma być cała moja praca? - Bardzo istotna praca. Wyjaśnię ci po drodze. Chodź, zaraz przyniosę ci płaszcz. - Ujrzał, że pod wpływem bólu dziewczyna zamknęła oczy. - Antonio, posłuchaj. Jeśli cię boli, nie ukrywaj tego przede mną, to nie ma sensu. Bardzo cierpisz? - Nie tak bardzo. Wiem, że to wkrótce minie. Już nieraz się tak czułam. - Zawieźć cię do lekarza? - Nie trzeba. Ale dziękuję, że się troszczysz. Scofield miał ochotę powiedzieć jej coś miłego, przytulić ją, ale powstrzymał się. - Chodzi mi wyłącznie o to, że nikt sprawnie nie funkcjonuje, kiedy coś go boli. Ból sprawia, że popełnia się błędy. A my nie możemy sobie na nie pozwolić. - Chyba jednak chcę kieliszek wina. - Bardzo dobrze - rzekł. Stali razem w hallu restauracji i Bray widział liczne spojrzenia kierujące się w stronę Antonii. Za ozdobną drewnianą kratą oddzielającą hali od sali dostrzegł najstarszego z braci Crispich, który szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, nadskakiwał swoim gościom. Kiedy zobaczył Braya, nachmurzył się, lekko zbity z tropu, ale po chwili uśmiechnął się i ruszył do Amerykanina. - Benvenuto, amico mio! - zawołał powiernik zakochanych. - Nie widzieliśmy się ponad rok - powiedział Bray, odwzajemniając uścisk dłoni. - Wpadłem do Rzymu w interesach tylko na dzień lub dwa, ale chciałem, żeby moja przyjaciółka skosztowała twojego fettucine. Słowa te oznaczały, że Bray pragnie porozmawiać z Crispim prywatnie, kiedy tylko ten będzie mógł podejść do stolika. - Najznakomitsze fettucine w całym Rzymie, signorina! - Crispi strzelił palcami na jednego ze swoich młodszych braci, aby zaprowadził parę do stolika. - Za chwilę przyzna mi pani rację. Ale na wszelki wypadek proszę napić się najpierw wina, bo przecież może się zda- rzyć, że kucharzowi nie wyjdzie sos, prawda? Crispi zmrużył oko, po czym jeszcze raz uścisnął dłoń Braya, aby dać mu znać, że zrozumiał. Nie proszony nigdy nie podchodził do stolika Amerykanina. Kiedy Antonia i Bray usiedli, kelner przyniósł butelkę chłodnego Pouilly Fume jako wyraz szacunku fratetti, ale sam Crispi podszedł do stolika dopiero wtedy, gdy skończyli posiłek. Usiadł na wolnym krześle; prezentacja i wstępne grzeczności trwały krótko. - Antonia pracuje dla mnie - powiedział Bray - ale nie należy o niej nikomu wspominać. Nikomu, rozumiesz? - Oczywiście. - To samo dotyczy mnie. Gdyby ktoś z ambasady, czy w ogóle ktokolwiek o mnie pytał, to nie widzieliśmy się. Jasne? - Jasne, ale dość niezwykłe. - Nikt nie może wiedzieć o tym, że jestem w Rzymie. Ani że byłem. - Nawet twoja strona? - Zwłaszcza moja strona. Dostaję rozkazy z ominięciem ambasady. Nic więcej nie mogę ci na ten temat powiedzieć. Crispi uniósł do góry brwi i pokiwał wolno głową. - Wtyczka? - spytał. - Nie mówmy o tym. - W porządku, Brandon, nie widzieliśmy się - oznajmił z powagą Włoch. - Ale dlaczego w takim razie do mnie wpadłeś? Chcesz mi podesłać kogoś? - Antonia będzie do ciebie zaglądać. Będzie potrzebować pomocy przy nadawaniu depesz... do mnie i jeszcze do kogoś. - Nie może ich nadawać sama? - Chodzi o to, żeby zmienić miejsce nadania, utajnić prawdziwe. Poradzisz sobie z tym? - Jeśli ci idioci comunisti nie rozpętają znów strajku na poczcie, nie widzę trudności. Zadzwonię do kuzyna we Florencji, przedyktuję mu treść i poproszę, żeby nadał depeszę. Albo zadzwonię do moich dostawców w Atenach, Tunisie lub Tel Awiwie i poproszę o to samo. Nikt nie odmawia, kiedy Crispi o coś prosi. I nikt nie zadaje pytań. Zresztą wiesz o tym. - A twój telefon? Jesteś pewien, że jest czysty? Powiernik zakochanych roześmiał się. - Wiedząc, z jakimi ludźmi i o czym prowadzę rozmowy, żaden sędzia w Rzymie nie pozwoliłby sobie na taką impertynencję, jak wyrażenie zgody na założenie mi podsłuchu. Scofield przypomniał sobie rozmowę z Winthropem w Waszyngtonie. - Niedawno pewien człowiek powiedział mi to samo. Mylił się. - Nie wątpię - odparł z rozbawieniem Crispi. - Wybacz, Brandon, ale ty i twoi znajomi zajmujecie się tylko tajemnicami stanu. My tu na Via Frascati zajmujemy się tajemnicami serc. Są to sprawy znacznie bardziej poufne od waszych. Zawsze tak było. Bray odwzajemnił uśmiech Włocha. - Może i masz rację - rzekł, podnosząc kieliszek. - Ciekaw jestem, czy mówią ci coś pewne nazwiska. Scozzi i Paravicini. - Pociągnął łyk. Crispi pokiwał w zamyśleniu głową. - Dobra krew potrzebuje pieniędzy, pieniądze dobrej krwi. Cóż więcej można powiedzieć? - Czy mógłbyś się wyrażać jaśniej? - Ród Scozzich to jeden z najstarszych w Rzymie. Czcigodna contessa do dziś każe się wozić szoferowi po Via Veneto w pieczołowicie odrestaurowanym bugatti. Jej dzieci pretendowały do dawno porzuconych tronów, lecz problem polegał na tym, że mimo wielkich ambicji, rodzina nie posiadała nawet kilku tysięcy lirów. Paravicini mieli pieniądze, mnóstwo pieniędzy, ale za to ani kropli szlacheckiej krwi w swoich żyłach. Małżeństwo zawarto dla obopólnych korzyści. - Małżeństwo? - Córka hrabiny poślubiła Bernarda Paraviciniego. Było to przed wieloma laty; nie wniosła mężowi posagu, ale też przy jego fortunie nie było to potrzebne. A jej brat, który odziedziczył po ojcu tytuł, dostał dobrą pracę. - Jak się nazywa? - Guillamo. Hrabia Guillamo Scozzi. - Gdzie mieszka? - Często wyjeżdża w interesach. Ma majątek w Tivoli, niedaleko swojej siostry, lecz rzadko tam przebywa. Dlaczego pytasz? Myślisz, że coś go łączy z wtyczką, o jakiej wspominałeś? Nie wydaje mi się to prawdopodobne. - Może sam o niczym nie wie. Może wykorzystują go jego pracownicy. - To jeszcze mniej prawdopodobne. Za ujmującą powierzchownością kryje się umysł Borgii. Wierz mi. - Skąd to wiesz? - Po prostu wiem - odparł z uśmiechem Crispi. - Hrabia i ja jesteśmy do siebie podobni. Bray pochylił się do przodu. - Chcę go poznać - rzekł. - Nie jako Scofield, oczywiście; pod jakimś innym nazwiskiem. Dasz radę to załatwić? - Może. Jeśli hrabia przebywa akurat we Włoszech, a zdaje mi się, że chyba tak. Jego żona jest jedną z organizatorek Festa Villa d'Este, która ma się odbyć jutro wieczorem. Przyjęcie na cele dobroczynne. Hrabia nie może się nie pojawić; będzie tam przecież cały Rzym. - Twój Rzym, jak rozumiem - stwierdził Bray. - Mój niekoniecznie. Obserwował ją z drugiego końca pokoju; wyjęła z pudełka spódnicę i położyła sobie na kolanach, jakby chciała sprawdzić, czy w materiale nie ma żadnych wad. Zdawał sobie sprawę, że zadowolenie, jakie czuje, kupując jej eleganckie stroje, jest nie na miejscu. Stroje te były zwyczajną koniecznością, niczym więcej; a jednak ilekroć patrzył na Antonię, robiło mu się ciepło na duszy. Nie była już więźniem, mogła podejmować własne decyzje, ale chociaż narzekała na wygórowane ceny w sklepach mieszczących się na parterze w hotelu, nie opierała się przed robieniem w nich zakupów. Była to jakby gra między nimi. Oglądając sukienki, Antonia co jakiś czas zerkała na Braya; jeśli przy którejś kiwał z aprobatą głową, najpierw marszczyła brwi, udając, że się z nim nie zgadza i nieodmiennie spoglądała na metkę z ceną; potem powoli zmieniała zdanie, ostatecznie uznając jego wybór za trafny. Jego żona robiła to samo w Berlinie Zachodnim. Była to jedna z ich gier. Katrine zawsze martwiła się o pieniądze. Chcieli przecież mieć dzieci, więc należało oszczędzać, bo rząd nie był specjalnie hojnym pracodawcą. A pracownik dyplomatyczny zaszeregowany do dwunastej grupy nie mógł nawet marzyć o otwarciu sobie konta w Szwajcarii. Scofield jednak miał już takie konto. W Bernie. Również w Paryżu, w Londynie i oczywiście w Berlinie. Nie przyznawał się jednak do tego żonie, ani do tego, czym się naprawdę zajmuje. Trzymał ją z dala od swoich spraw zawodowych. Ale niestety w końcu ją dosięgły. I to tak tragicznie. Pewnie któregoś dnia oddałby jej jedno z tych kont. Po przeniesieniu się z OPKON-u do któregoś z bardziej cywilizowanych wydziałów Departamentu Stanu. Cholera jasna, naprawdę zamierzał się wtedy przenieść. W ciągu najbliższych tygodni! - Odpłynąłeś myślami. - Słucham? - Bray podniósł odruchowo szklankę do ust; była pusta. Za dużo piję, przyszło mu do głowy. - Patrzysz na mnie, ale chyba mnie nie widzisz. - Doskonale cię widzę. Brakuje mi kapelusza. Bardzo ci w nim do twarzy. Uśmiechnęła się. - Nie mogę siedzieć w nim we wnętrzu. Kelner, który przyniósł nam kolację, miałby mnie za idiotkę. - Siedziałaś w kapeluszu u Crispiego. Tamten kelner nie miał nic przeciwko temu. - Restauracja to co innego. - Też wnętrze. - Bray wstał, podszedł do stolika, na którym obok pojemnika z lodem stała butelka whisky i nalał sobie nową porcję. - Jeszcze raz dziękuję za to wszystko. - Antonia spojrzała na pudła i torby przy jej krześle. - Czuję się tak, jakby dziś była Gwiazdka, nie wiem, którą paczkę otwierać najpierw. - Roześmiała się. - Nie żeby Gwiazdka na Korsyce kiedykolwiek tak wyglądała! Papa krzywiłby się przez miesiąc, gdyby zobaczył te wszystkie luksusy. Dziękuję. - Nie ma za co. - Scofield dolał sobie jeszcze trochę whisky. - To po prostu sprzęt roboczy. Jak maszyna do pisania, kalkulator czy szafa na akta. Część wyposażenia. - Aha. - Włożyła spódnicę i bluzkę z powrotem do pudła. - Ty też? - Słucham? - Niente. Czy whisky pomaga ci się rozluźnić? - Pewnie tak. Nalać ci szklaneczkę? - Nie, dziękuję. Jestem bardziej zrelaksowana niż byłam od wielu miesięcy. Szkoda marnować trunek. - Każdemu według jego potrzeb. Lub pragnień - powiedział Bray, siadając w fotelu. - Możesz kłaść się spać, jeśli masz ochotę. Jutro czeka nas sporo pracy. - Czy przeszkadza ci moje towarzystwo? - Nie, skądże znowu. - Ale wolałbyś być sam. - Nie myślałem o tym. Tak mówiła. W Berlinie Zachodnim, kiedy pojawiały się jakieś problemy, siadałem i rozmyślałem, usiłując wczuć się we wroga. Kiedy mówiła coś, jej słowa nie docierały do mnie. Pytała wtedy nie tyle gniewnym, co urażonym tonem, „Wolałbyś być sam, prawda?” Miała rację, ale nie mogłem tego potwierdzić, nie wyjaśniając jej o co chodzi. Może gdybym wyjaśnił, co robię... Może moje wyjaśnienie byłoby ostrzeżeniem. - Jeśli coś cię gnębi, może porozmawiaj ze mną o tym? O Boże, dokładnie jej słowa! Wypowiedziane w Berlinie Zachodnim! - Przestań udawać kogoś, kim nie jesteś! - zawołał. Usłyszał swój podniesiony głos; wszystkiemu winna była whisky, cholerna whisky! - Przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć - dodał pośpiesznie, odstawiając na bok szklankę. - Jestem znużony i za dużo wypiłem. Nie chciałem tego powiedzieć. - Gdybyś nie chciał, to byś nie powiedział. - Antonia wstała z krzesła. - Chyba dobrze cię zrozumiałam. Ale chciałabym, żebyś ty również coś zrozumiał. Nikogo nie udaję. Przez długi czas byłam do tego zmuszona, a to najlepszy sposób, żeby przekonać się, kim się jest naprawdę. Jestem sobą; właśnie ty pomogłeś mi znów odnaleźć siebie. - Odwróciła się i szybkim krokiem weszła do sypialni, zamykając za sobą drzwi. - Toni, przepraszam! - Bray poderwał się z miejsca, wściekły na siebie, gdyż swoim wybuchem wyjawił więcej, niż kiedykolwiek zamierzał - utrata panowania była czymś niedopuszczalnym. Ktoś zapukał do drzwi apartamentu. Scofield obrócił się błyskawicznie, sięgając jednocześnie do pochwy ukrytej pod marynarką. Stanął z boku drzwi i spytał: - Si?Chic'e? - Uno messaggio, Signor Pastorine. Da vostro amico, Crispi. Di Via Frascati. Trzymając jedną rękę pod połą marynarki, drugą założył łańcuch na drzwi; dopiero wtedy je uchylił. W hallu stał kelner z lokalu Crispiego; ten sam, który usługiwał im przy obiedzie. W ręce miał kopertę; podał ją przez szparę Scofieldowi. Crispi wolał uniknąć nieporozumienia; dlatego użył jako posłańca kelnera, którego twarz była Brayowi znajoma. - Grazie. Uno momento - powiedział Bray, wyciągając z kieszeni banknot. - Prego - odparł kelner, przyjmując napiwek. Scofield zamknął drzwi i rozerwał kopertę. W środku znajdowały się dwa zaproszenia pokryte złoconym, wypukłym drukiem, do których doczepiony był krótki list skreślony przez Crispiego. Scofield odłączył kartkę i przeczytał list: pismo było zamaszyste, styl wyszukany. Hrabia Scozzi został powiadomiony przez niżej podpisanego, iż Amerykanin nazwiskiem Pastor zamierza nawiązać z nim znajomość w Villa d'Este. Dałem hrabiemu do zrozumienia, że pan Pastor posiada liczne kontakty w państwach należących do OPEC i często reprezentuje w interesach bogatych szejków naftowych. Ponieważ szczegółów takich operacji nie omawia się z nikim, wystarczy, żebyś wiedział, gdzie znajduje się Zatoka Perska. I często się uśmiechał. Hrabia został poinformowany, że pan Pastor przyjechał do Włoch na wypoczynek; jedyne, czego szuka, to dobrego towarzystwa i miłej rozrywki. Hrabia, jeśli zechce, jest w stanie zapewnić i jedno, i drugie. Ucałowanie rączek dla bella signorina. Ciao, Crispi Bray uśmiechnął się. Crispi miał rację; pośrednicy szejków nie rozmawiali o swojej pracy i swoich mocodawcach. Lepiej było zachować dyskrecję, niż ryzykować utratę niebotycznych zarobków. Rozsądny biznesmen milczy na temat prowadzonych przez siebie transakcji; więc i on będzie milczał w Villa d'Este. Porozmawia z hrabią Scozzim na zupełnie inny temat. Usłyszał brzęk zasuwy w drzwiach sypialni. Po krótkiej chwili wahania Antonia otworzyła drzwi. Kiedy ją ujrzał, zrozumiał, dlaczego się wahała. Miała na sobie tylko czarną halkę, którą kupił jej w jednym ze sklepów na parterze. Była bez stanika; jej piersi napierały na cienki jedwab, a długie nogi rysowały się wyraźnie pod wiotką tkaniną. Bose, opalone stopy i gołe łydki miały dokładnie ten sam odcień, co ramiona i twarz. Jej śliczna twarz o łagodnych rysach uderzała swoim pięknem, a wielkie ciemne oczy patrzyły na Braya śmiało, przyjaźnie. - Musiałeś ją bardzo kochać - powiedziała cicho. - Tak. Ale minęło już wiele czasu. - Najwyraźniej jeszcze za mało. Powiedziałeś do mnie Toni. Czy tak się nazywała? - Nie. - Cieszę się. Nie chciałabym, żebyś mylił mnie z kimkolwiek. - Dałaś mi to wyraźnie do zrozumienia. To się więcej nie powtórzy. Antonia milczała, stojąc bez ruchu w drzwiach; wciąż patrzyła na niego. - Dlaczego sobie odmawiasz? - spytała w końcu. - Nie jestem zwierzęciem w ładowni frachtowca. - Oboje o tym wiemy. Widziałam, jak na mnie spoglądasz, a potem odwracasz wzrok, jakbyś patrzył na zakazany owoc. Jest w tobie napięcie, ale nie dążysz do tego, żeby je rozładować. - Gdyby chodziło mi o ten rodzaj... rozładowania... wiedziałbym, dokąd się udać. - Możesz je mieć ze mną. - Zastanowię się nad twoją ofertą. - Przestań! - zawołała Antonia, przysuwając się krok do przodu. - Chcesz dziwki? Dobrze, byłam kurierską dziwką. Weź mnie jak dziwkę! - Nie mogę. - Więc przestań patrzeć na mnie w ten sposób! Jakbyś był i przy mnie, i gdzieś daleko! Czego ty chcesz? Proszę cię, nie rób tego. Zostaw mnie tu, gdzie jestem, głęboko pod ziemią, skryty pośród mroku. Nie dotykaj mnie, bo jeśli dotkniesz, zginiesz. Nie rozumiesz tego? Ktoś cię wezwie, a kiedy pojedziesz, zabije cię. Wolę dziwki, prostytutki - są zawodowcami, tak jak ja. My, zawodowcy, znamy swoje prawa. Ty nie. Stała przed nim. Nie wiedział, kiedy podeszła; zobaczył ją dopiero, kiedy była o krok od niego. Spojrzał na jej twarz, zadartą do góry, oczy miała zamknięte, bliskie płaczu, usta lekko rozchylone. Drżała na całym ciele; drżała ze strachu, bo pootwierały się jej zasklepione rany - pootwierały przez niego, gdyż ujrzała w jego oczach tęsknotę i cierpienie. Nie mogła uśmierzyć jego bólu. Dlaczego sądziła, że on potrafi uśmierzyć jej? I nagle, jakby odczytała myśli Braya, powiedziała: - Jeśli kochałeś ją tak bardzo, pokochaj mnie choć trochę. Może ci to ulży. Wyciągnęła do niego ręce i ujęła jego twarz w swoje dłonie. Jej usta znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od jego; wciąż drżała, może nawet bardziej niż przedtem. Objął ją i ich wargi zetknęły się; pękł nabrzmiały wrzód bólu. Bray miał wrażenie, że wciąga go trąba powietrzna; czuł, jak łzy podchodzą mu do oczu i spływają po policzkach, mieszając się z łzami Antonii. Opuścił dłonie na jej plecy, gładząc ją, przytulając do siebie, po prostu trzymając, trzymając bardzo mocno. Bliżej, jeszcze trochę... wilgoć jej ust podniecała go, miejsce bólu zajęła potrzeba jej bliskości. Przeniósł dłoń na pierś dziewczyny; przykryła jego rękę swoją własną i przycisnęła mocno, a jednocześnie naparła na niego swoim ciałem, kołysząc się w rytmie, który wypełnił ich oboje. W pewnej chwili oderwała usta od jego warg. - Weź mnie do łóżka - szepnęła. - Na miłość boską, weź mnie! I kochaj mnie. Proszę cię, kochaj mnie choć trochę. - Próbowałem cię ostrzec - powiedział Bray. - Próbowałem ostrzec nas oboje. Wychodził z podziemnego tunelu; u góry świeciło słońce. A jednak w pobliżu nadal królował mrok. I strach. Czuł to wyraźnie. Ale na razie wolał - przynajmniej na chwilę - pozostać w słońcu. Wraz z nią. 21. Mimo chłodnego wieczoru widok Villa d'Este zapierał dech w piersi. Reflektory były włączone, fontanny podświetlone, tysiące małych strumyczków spływających w dół ze stromych tarasów mieniło się wspaniałym blaskiem. Pośrodku olbrzymich sadzawek biły w górę wodotryski, a unosząca się nad nimi mgiełka lśniła jak wspaniały diadem. Srebrzysta woda spadająca ze sztucznych skał - spiętrzonych tak, by tworzyły wodospad - rozbryzgiwała się u stóp antycznych rzeźb; mokre posągi bogów i centaurów błyszczały w całej swej okazałości. Ogród był zamknięty dla publiczności; tylko wybrańcy, śmietanka Rzymu, dostali zaproszenie na odbywające się w Tivoli Festa Villa d'Este. Impreza miała na celu zebranie funduszy na utrzymanie ogrodu w należytym stanie, funduszy, które uzupełniłyby skromne dotacje rządowe; Scofield jednak podejrzewał, że istniał również inny, nie mniej ważny powód: przyjęcie było okazją do tego, żeby prawdziwi spadkobiercy Villa d'Este mogli spędzić tu miły wieczór, nie niepokojeni przez rzesze turystów. Crispi miał rację. Cały Rzym przybył na uroczystość. Cały Rzym, czyli każdy, kto się w Rzymie liczy, pomyślał Bray, dotykając aksamitnych wyłogów smokingu. Ogromne sale bankietowe z długimi stołami i ustawionymi wzdłuż ścian pozłacanymi krzesłami przywodziły na myśl czasy, kiedy we wnętrzach pałacu ucztowali dworzanie i ich kurtyzany. Współczesne damy, w sukniach od Givenchy i Pucci, niewiele im ustępowały wspaniałością strojów. Ramiona okrywały rosyjskie sobole i norki, szynszyle i złote lisy; brylanty i sznury pereł zdobiły długie szyje, a często i liczne podbródki. Wśród panów byli zarówno przepasani szkarłatnymi szarfami szczupli, przystojni cavalieri o siwiejących skroniach, jak i otyli, łysi jegomoście palący cygara i posiadający znacznie większą władzę, niż można by sądzić po ich wyglądzie. Imprezę uświetniały ni mniej ni więcej tylko cztery orkiestry, najmniejsza licząca sześć instrumentów, największa dwadzieścia, grające wszystko począwszy od dawnych klasycznych utworów Monteverdiego, a skończywszy na szalonych rytmach muzyki dyskotekowej. Tego wieczoru Villa d'Este należała do bei Romani. Pośród pięknych dam, jedną z najpiękniejszych była Antonia -Toni (to zdrobnienie przyjęło się na dobre po wspólnie spędzonej nocy). Żadne klejnoty nie zdobiły jej szyi ani rąk; odnosiło się niemal wrażenie, że byłyby skazą na jej jedwabistej skórze, której gładkość i opaleniznę podkreślała prosta, biała suknia przetykana złotą nicią. Tak jak to przewidział lekarz, opuchlizna znikła i okulary nie były już potrzebne. Duże, piwne oczy Toni lśniły. Była równie piękna jak otaczający ją wytworny świat, śliczniejsza od wielu obecnych na przyjęciu dam, gdyż jej spokojna, nie wyzywająca uroda stawała się tym bardziej oszałamiająca, im dłużej ktoś patrzył na dziewczynę. Dla wygody, Toni została przedstawiona jako przyjaciółka znad Jeziora Como tajemniczego pana Pastora. Niektóre okolice nad jeziorem znane były z tego, że są ulubionym miejscem wypoczynku bogatej młodzieży z terenów śródziemnomorskich. Crispi świetnie wywiązał się ze swojego zadania: garść informacji, które podał na temat Scofielda i Toni, wystarczyła, żeby wzbudzić zainteresowanie. Najmniej powiedział tym, którzy najbardziej byli ciekawi cichego Amerykanina, najwięcej zaś tym, którzy - zaaferowani sobą - prawie nie zwracali uwagi na gościa zza oceanu. Wiedział, że oczywiście przekażą innym zasłyszane słowa, gdyż właśnie plotki stanowiły ich główne zajęcie. Co rusz do tajemniczego pana Pastora podchodzili mężczyźni, których interesy sprowadzały się przede wszystkim, a nawet wyłącznie do finansów; brali go pod łokieć i ściszonym głosem pytali o przewidywany kurs dolara albo o stabilność inwestycji w Londynie, San Francisco lub Buenos Aires. Na jedne pytania Scofield odpowiadał krótkim skinieniem głowy, na inne równie krótkim, lecz wymownym ruchem przeczącym. Rozmówcy reagowali ledwo dostrzegalnym uniesieniem brwi. Otrzymywali cenne informacje, choć Bray sam nie wiedział jakie. Po kolejnej wymianie zdań z wyjątkowo natrętnym gościem, Scofield ujął Toni pod ramię i przeszli pod wysokim łukowym sklepieniem do sąsiedniej, nie mniej zatłoczonej sali. Od kelnera, który roznosił na tacy trunki, Bray wziął dwa kieliszki szampana, jeden podał dziewczynie, drugi przyłożył do ust i pijąc rozejrzał się uważnie wkoło. Mimo że nigdy w życiu go nie widział, z miejsca rozpoznał hrabiego Guillama Scozziego. Hrabia stał w rogu sali w towarzystwie dwóch długonogich, zapatrzonych w niego dziewcząt i z udaną obojętnością wodził oczami po gościach. Był to wysoki, szczupły cavaliero o doskonale przystrzyżonych włosach, przyprószonych - zwłaszcza na skroniach - siwizną, ubrany we frak z kolorową rozetką w klapie; wokół pasa miał cienką złotą szarfę o wiśniowych brzegach, związaną na boku. O ile rozetka nie rzucała się w oczy, szarfa przykuwała wzrok; zbliżający się do sześćdziesiątki hrabia prezentował się wyjątkowo dystyngowanie. Był uosobieniem bel Romano; jego wygląd świadczył dobitnie, iż żaden Siciliano nigdy nie wślizgnął się do łoża kobiety z rodu Scozzich - i niech nikt nie śmie sądzić inaczej, per Dio! - Jak go odnajdziesz? - spytała Antonia, popijając szampan. - Już znalazłem. - Który to? Tamten? Bray skinął głową. - Masz rację. Widziałam jego zdjęcia w prasie. Paparazzi lubią go fotografować. Chcesz podejść i się przedstawić? - Chyba nie będę musiał. Coś mi się wydaje, że hrabia usiłuje wypatrzeć mnie w tłumie. - Wskazał ręką na zastawiony stół. - Stańmy przy deserach. Powinien nas zauważyć. - Skąd będzie wiedział, że to ty? - Spokojna głowa. Jeśli nawet nasz miły Crispi nie opisał mnie, mogę się założyć, że nie omieszkał opisać ciebie. Zwłaszcza komuś takiemu jak Scozzi. - Przecież miałam na nosie te ogromne okulary... - Śmieszna jesteś. Niecałą minutę później usłyszeli za sobą miękki, aksamitny głos. - Signore Pastor? Odwrócili się. - Przepraszam; czy my się znamy? - spytał Scofield. - Nie, ale właśnie zamierzałem się przedstawić - oznajmił hrabia, wyciągając rękę. - Scozzi. Guillamo Scozzi. Cieszę się, że pana spotykam. Przemilczenie tytułu jakby dosadniej go podkreślało. - Ach, naturalnie! Pan hrabia Scozzi! Wspomniałem Crispiemu - cudowny facet, nieprawdaż? - że koniecznie muszę się z panem zobaczyć. Ale przybyliśmy niecałą godzinę temu i nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć. Jestem jednak zdziwiony, że pan mnie rozpoznał. Scozzi roześmiał się, ukazując rząd tak białych i idealnie równych zębów, że musiały kosztować majątek. - Obawiam się, że ten cudowny Crispi, jak go pan określił, to niepoprawny drań. Dosłownie rozpływał się nad urodą la bella signorina. - Skłonił się Antonii. - Odnalazłem ją wzrokiem i tak trafiłem na pana. Jak zwykle, Crispi ma gust bez zarzutu. - Pozwoli pan, panie hrabio. - Scofield położył rękę na ramieniu Toni. - Moja przyjaciółka, Antonia... znad Jeziora Como. Samo imię i wzmianka skąd dziewczyna pochodzi, były bardziej niż wymowne. Hrabia ujął dłoń Toni i podniósł do ust. - Co za urocza istota! Powinna pani częściej odwiedzać Rzym. - Jest pan bardzo uprzejmy, panie hrabio - odparła Antonia takim tonem, jakby od urodzenia obracała się w wielkim świecie. - Słyszałem, że wielu moich natrętnych przyjaciół naprzykrzało się panu. Przepraszam za nich. - Doprawdy nie ma za co. Sądzę, że Crispi w trakcie zachwytów nad urodą Antonii niechcący napomknął o kilku bardziej przyziemnych sprawach. - Scofield uśmiechnął się z rozbrajającą skromnością. - Kiedy ludzie dowiadują się co robię, zawsze zadają pytania. Przywykłem do tego. - Jest pan bardzo wyrozumiały. - Och, to nie sztuka. Pragnąłbym jedynie być tak dobrze poinformowany, za jakiego uchodzę. A ja po prostu realizuję decyzje podjęte wcześniej przez innych. - Ale żeby je realizować, trzeba mieć spory bagaż wiedzy, nieprawdaż? - No tak. Bez niej ogromne pieniądze trafiłyby w błoto. - A raczej wiatr rozwiałby je po piaskach pustyni. Mam wrażenie, że myśmy się już gdzieś spotkali. Czy tak? Scofield był przygotowany na takie pytanie. - Chyba nie - odparł - bo na pewno bym pana zapamiętał. Ale jeżeli, to może na którymś z przyjęć w ambasadzie amerykańskiej. Wprawdzie nigdy nie są tak wystawne jak to, ale zdarza się równie duży ścisk. - Często pan na nich bywa? - Od czasu do czasu; zwykle zapraszają mnie w ostatniej chwili. - Bray uśmiechnął się lekko. - Moi rodacy też lubią zasięgnąć u mnie języka... Scozzi parsknął śmiechem. - Bohaterem zostaje się nie tylko na polu walki. Informacje są często nie mniej cenne niż krew - rzekł. - Ale panu, jak widzę, nie zależy na orderach. - Nie o to chodzi. Po prostu muszę zarabiać na życie. - Oj, nie chciałbym z panem prowadzić negocjacji. Na pewno jest pan niełatwym przeciwnikiem. - A to szkoda - powiedział Scofield, leciutko zmieniając ton głosu, tak żeby uchwyciło to czujne ucho Włocha. - Bo chciałem omówić z panem pewną sprawę. - Tak? - Hrabia zerknął na Antonię. - Czy bella signora nie nudzi się z nami? - Ależ nie - zaprotestowała z wdziękiem Toni. - Dowiedziałam się więcej o moim przyjacielu w ciągu tych kilku minut niż przez cały ostatni tydzień. Chętnie bym jednak coś przekąsiła... - Chwileczkę - przerwał jej Scozzi, jakby zaspokojenie głodu dziewczyny było sprawą najwyższej państwowej wagi. Podniósł rękę. W okamgnieniu pojawił się przy nich młody, ciemnowłosy mężczyzna we fraku. - Mój sekretarz się panią zaopiekuje, signorina - oznajmił hrabia. - Na imię ma Paolo, i tak na marginesie, jest wspaniałym tancerzem. Za nauczycielkę służyła mu moja żona. Paolo skłonił się, unikając wzroku hrabiego, i podał Antonii ramię. Dziewczyna uśmiechnęła się do Scozziego i Braya. - Ciao - powiedziała, spojrzeniem dając Scofieldowi znak, że życzy mu powodzenia. - Tylko panu pozazdrościć - oświadczył hrabia Guillamo Scozzi, patrząc za oddalającą się postacią w bieli. - Co za cudowne stworzenie! Kupił ją pan w Como? Bray zerknął na Włocha. Scozzi ani się nie przejęzyczył, ani nie żartował. - Nie wiem, czy kiedykolwiek tam była, jeśli mam być szczery - odparł świadom, że skoro raz skłamał, lepiej ponownie uciec się do kłamstwa, gdyż hrabia może bez trudu sprawdzić, czy Antonia rzeczywiście pochodzi znad Jeziora Como. - Po prostu przyjaciel z Rijadu podał mi jej numer telefonu. Antonia przyjechała do mnie do Nicei. Nie pytałem skąd. - A mógłby pan ją spytać o najbliższe plany? Im szybciej będzie wolna, tym lepiej. Może się ze mną skontaktować przez nasze biura w Torino. - W Turynie? - Tak. Wprawdzie miasto kojarzy się głównie z fiatem Agnellego, ale zapewniam pana, że Turynem rządzą Zakłady Scozzi-Paravicini. Sporym kawałkiem Europy również. - Nie zdawałem sobie sprawy. - Nie? Myślałem, że to dlatego chce pan ze mną rozmawiać. Scofield wypił do końca szampan. - Czy możemy wyjść na moment? - spytał, odejmując od ust kieliszek. - Klient z... no, powiedzmy, że znad Zatoki Perskiej, prosił, żebym przekazał panu poufną wiadomość. Dlatego tu dziś przyszedłem. Scozzi zrobił wielkie oczy. - Poufną wiadomość? Tak jak większość ludzi z Rzymu czy Turynu, spotkałem na przestrzeni lat kilku dżentelmenów z tamtych okolic, ale żadnego nie pamiętam z nazwiska. Możemy się jednak przejść. Zaintrygował mnie pan. Skierował się w stronę drzwi; Bray powstrzymał go. - Wolałbym, żeby nikt nie widział, jak razem wychodzimy. Proszę wskazać mi jakieś miejsce, zjawię się tam za dwadzieścia minut. - Dziwne życzenie... Ale dobrze. - Hrabia zamyślił się na moment. - Wie pan, gdzie jest fontanna Hipolita? - Znajdę ją. - To dość daleko. Nikt nam nie powinien przeszkadzać. - Doskonale. - Scofield skinął głową. - Do zobaczenia za dwadzieścia minut. Odwrócili się od siebie i przeciskając przez tłum ruszyli w przeciwne strony. Bray zajrzał za pobliskie głazy, sprawdził kępy krzaków. Choć reflektory były pogaszone i panowała głucha cisza, wolał się upewnić, czy przypadkiem Scozzi nie kazał swoim ludziom obstawić fontanny. Gdyby kogoś zauważył, przesłałby wiadomość, że czeka na hrabiego w innym miejscu i prosi o natychmiastowe przybycie. Ale nikogo w pobliżu nie było. Hrabia szedł już wąską alejką w stronę fontanny. Bray cofnął się, przedzierając przez chwasty, i wyłonił piętnaście metrów za Włochem. Zakasłał cicho, kiedy ten stanął przy niskim murku okalającym fontannę. Scozzi odwrócił się; światło z górnych tarasów pałacu prawie nie dochodziło do tej części ogrodu; ledwo się widzieli. Scofieldowi przeszkadzał mrok. Scozzi miał do wyboru tyle różnych miejsc, bardziej dogodnych, nie tak mrocznych; dlaczego wybrał akurat to? - Daleko - rzekł Bray. - Chciałem z panem porozmawiać w cztery oczy, ale niekoniecznie w połowie drogi do Rzymu. - No cóż, kiedy powiedział pan, żebyśmy wyszli oddzielnie, pomyślałem sobie, że może będzie lepiej, jeśli nikt mnie z panem nie zobaczy. Bądź co bądź jest pan maklerem szejków. - To panu przeszkadza? Dlaczego? - A dlaczego razem nie mogliśmy opuścić sali? Crispi nie mylił się, mówiąc o Scozzim, że za ujmującą powierzchownością kryje się umysł Borgii. - Za bardzo rzucalibyśmy się w oczy - odparł Bray. - Ale jeśli ktoś wyjdzie na spacer i zawędruje aż tu, plotkom nie będzie końca. Istniało, drogi hrabio, wyjście pośrednie; ot, chociażby przypadkowe spotkanie w ogrodzie. - Proszę się nie obawiać, nikt nas tu nie zaskoczy - powiedział Scozzi, dotykając ręką cienkiej, złotej szarfy. - Do fontanny Hipolita wiedzie tylko jedna alejka. Mniej więcej czterdzieści metrów za nami zostawiłem jednego ze swoich sekretarzy. Wszyscy wiedzą, że Guillamo Scozzi lubi się czasem wybrać z towarzyszką na romantyczny spacer. I że nie lubi, aby mu wówczas przeszkadzano. - To przeze mnie te wszystkie środki ostrożności? Hrabia podniósł głowę. - Panie Pastor, Zakłady Scozzi-Paravicini mają liczne powiązania zarówno w Europie, jak i w obu Amerykach. Wciąż zabiegamy o nowe rynki zbytu; nigdy jednak nie zabiegaliśmy o pieniądze arabskich szejków. Jest to sprawa bardzo śliska; wszędzie wznosi się zapory hamujące nadmierny przypływ kapitału arabskiego. Nie chcielibyśmy, żeby wzięto nas pod lupę. Gdyby nasi kontrahenci żydowskiego pochodzenia z Paryża i Nowego Jorku zaczęli nas podejrzewać o kontakty z Arabami, ponieślibyśmy ogromne straty. - Wiadomość, którą mam panu przekazać, nie dotyczy Zakładów Scozzi-Paravicini. Dotyczy rodu Scozzich. - Porusza pan bardzo delikatny temat. O co konkretnie chodzi? - Jest pan synem hrabiego Alberta Scozziego, prawda? - To ogólnie znany fakt. Podobnie jak moje zasługi dla rozwoju Zakładów Paravicini. To, że ich obecna nazwa brzmi Scozzi-Paravicini, jest chyba dość znaczące. - Owszem, ale w tym wypadku nie ma nic do rzeczy. Panie hrabio, jestem tylko pośrednikiem, pierwszym ogniwem łańcucha, którego dalszych ogniw sam nawet nie znam. Jeśli o mnie chodzi, spotkaliśmy się przypadkowo na imprezie charytatywnej w Tivoli. Ta rozmowa nigdy się nie odbyła. - Hm, więc cóż to za niezwykła wiadomość? Kto pana przysyła? Bray podniósł rękę. - Pan wybaczy. Zgodnie z przyjętymi zasadami, na pierwszym spotkaniu nie ujawnia się nazwisk. Podaje się rejon geograficzny i naświetla politykę, którą prowadzi hipotetyczny wróg. Oczy Scozziego zwęziły się; słuchał skupiony. - Niech pan mówi dalej. - Ponieważ jest pan hrabią, odstąpię trochę od tych zasad. Powiedzmy, że w pewnym szejkanacie nad Zatoką mieszka pewien książę. Jego stryj, który rządzi państwem, jest człowiekiem jakby z innej epoki; stary, zgrzybiały, żąda posłuchu tak jak wtedy, gdy przewodził plemieniu beduinów wędrującemu po pustyni. Trwoni miliony na złe inwestycje i uszczupla majątek szejkanatu, zbyt szybko ogołacając ziemię z zasobów naturalnych. Otóż ów hipotetyczny książę chciałby pozbyć się stryja. Dla dobra wszystkich. Zwraca się do rady za pośrednictwem syna Alberta Scozziego, nazwanego Guillamo na cześć korsykańskiego padrone Guillaume'a... Tyle miałem przekazać. Teraz chciałbym dodać coś od siebie. - Kim pan jest? - przerwał Włoch, patrząc na niego szeroko wytrzeszczonymi oczami. - Kto pana przysłał? - Pozwoli pan, że skończę - powiedział pośpiesznie Bray, pragnąć czym prędzej uporać się z podejrzliwością hrabiego i przejść do następnej fazy rozmowy. - Jako naoczny świadek tej... hipotetycznej sytuacji politycznej, powiem panu, że doszła do stadium kryzysu. Nie ma chwili do stracenia. Książę czeka na odpowiedź i, szczerze mówiąc, jeśli przywiozę mu taką, na jaką liczy, hojnie mnie za to wynagrodzi. Proszę tylko wymienić cenę żądaną przez radę. Zdradzę panu, że pięćdziesiąt milionów dolarów amerykańskich nie będzie sumą zbyt wygórowaną. - Pięćdziesiąt milionów? Podziałało; druga faza została osiągnięta. Nawet dla takiego człowieka jak Scozzi pięćdziesiąt milionów było zawrotną sumą. Z wrażenia Włoch aż rozdziawił usta. Teraz należało napierać dalej, nie dać mu chwili na dojście do siebie. - Wysokość sumy zależy oczywiście od kilku czynników. Warunkiem otrzymania najwyższej zapłaty jest udzielenie natychmiastowej odpowiedzi, dzięki czemu wyeliminuje się konieczność dalszych kontaktów, oraz wykonanie zadania w ciągu siedmiu dni. Nie będzie to łatwe. Starca dzień i noc strzegą fida'in, a to - jak wiadomo - fanatycy, którzy... - Na moment zamilkł. - Chyba nie muszę panu tłumaczyć, kim są. O ile się orientuję, Korsykanin wzorował się właśnie na Hasanie Sabbahu, prawda? W każdym razie książę proponuje załatwić to tak, żeby wyglądało na samobójstwo... - Dość! - szepnął Scozzi. - Kim pan jest, panie Pastor? Co się kryje za pańskim nazwiskiem? Pastor, czyli ksiądz? Czy jest pan kapłanem, którego przysłano, żeby zbadał moją lojalność? - Głos miał coraz bardziej piskliwy. - Mówi pan o rzeczach dawno pogrzebanych! Jak pan śmie? - Mówię o pięćdziesięciu milionach dolarów amerykańskich. A pan, hrabio, niech mi nie mówi, że te sprawy są dawno pogrzebane. Ojca mojego klienta pogrzebano z gardłem poderżniętym od ucha do ucha, poderżniętym przez szaleńca, którego przysłała rada. Może pan sprawdzić w waszych aktach, jeśli takowe trzymacie. Znajdzie pan potwierdzenie. Mój klient chce odzyskać to, co mu się należy i gotów jest zapłacić pięćdziesiąt razy więcej niż brat jego ojca. - Bray urwał na moment i pokręcił głową w geście pełnym dezaprobaty i rezygnacji. - Istne wariactwo! Za połowę tej sumy mógłbym mu zorganizować legalną rewolucję, usankcjonowaną przez ONZ. Ale on się uparł. Woli skorzystać z waszej pomocy. Nawet wiem dlaczego. Powtórzę panu jego słowa, choć nie były dla pana przeznaczone. „Droga obrana przez Matarese'a jest jedyną słuszną. Tylko oni mnie zrozumieją.” Chętnie by się do was przyłączył. Guillamo Scozzi cofnął się o krok i przywarł udami do murka okalającego fontannę; ręce trzymał przyciśnięte mocno do ciała. - Jakim prawem zwraca się pan do mnie? Jest pan chory! Szalony! Nie mam pojęcia, o czym pan mówi! - Czyżby? W takim razie musiałem się pomylić. Ale znajdę właściwego człowieka. Podano nam hasło, znamy odzew... - Jakie hasło? - Per nostro... - Scofield zawiesił głos, wpatrując się z napięciem w ledwo widoczne w mroku usta Scozziego. Otworzyły się odruchowo; Włoch miał na czubku języka trzecie słowo, ostatnie słowo hasła, które przetrwało siedemdziesiąt lat pośród odległych gór za Porto- Vecchio. Guillamo Scozzi zamierzał powiedzieć... circolo. Ale nie powiedział. W miejsce szoku na jego twarzy pojawił się zimny strach, tak obezwładniający, że mężczyzna z trudem wyszeptał: - Boże... niech pan nie... nie wolno... Skąd pan przybywa?! Co panu powiedziano? - Wystarczająco dużo, abym wiedział, że rozmawiam z właściwym człowiekiem. A przynajmniej z jednym z nich. No więc jak, dobijemy targu? - Nic z tego, panie Pastor! Czy jak się pan zwie! - zawołał Scozzi, zdjęty nagłe gniewem. - Na pański użytek - Pastor. W porządku, mam odpowiedź. Negatywną. Przekażę ją mojemu klientowi. Odwrócił się. - Fermi! - Perche? Che c'e? - rzucił Scofield przez ramię. - Świetnie pan mówi po włosku. Bardzo płynnie. - Znam też inne języki. Przydają się, kiedy człowiek dużo podróżuje. A ja sporo jeżdżę po świecie. Co chciał pan powiedzieć? - Zostanie pan tu, dopóki nie pozwolę panu odejść. - Tak? - Scofield popatrzył na Włocha. - A dlaczego? Dał mi pan jasną odpowiedź. - Zrobi pan, jak każę. Wystarczy, że podniosę glos, a zjawi się mój człowiek i zatrzyma pana siłą. Bray usiłował odgadnąć, o co Scozziemu chodzi. Ten posiadający olbrzymią władzę consigliere mógł wszystkiemu zaprzeczyć - do niczego się przecież nie przyznał. Mógł wydać polecenie, żeby śledzono każdy ruch tajemniczego Amerykanina; mógł wezwać kogoś na pomoc; mógł też spokojnie odejść i dopiero potem nasłać ludzi na swojego rozmówcę. Miał do wyboru tyle różnych możliwości - był przecież matarezowcem, z jego oczu dawało się to wyczytać - ale nie wybrał żadnej z nich. I nagle Scofield doznał olśnienia. Guillamo Scozzi, człowiek o umyśle Borgii, rekin przemysłowy, po prostu nie wiedział, co robić. Sytuacja, w jakiej się znalazł, przerastała go. Wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Nie wiedział, jaką ma podjąć decyzję, więc nie podjął żadnej. Co znaczyło, że gdzieś w pobliżu jest ktoś ważniejszy od niego. Gdzieś na terenie Villa d'Este! - Zmienił pan zdanie? - Nic nie zmieniłem! - Więc dlaczego mam tu zostać? Nie jestem jednym z pańskich pretorianów, żeby mi pan rozkazywał. Przekazałem wiadomość, otrzymałem odpowiedź, koniec sprawy. - To nie takie proste! - Scozzi znów podniósł glos; bardziej przebijał z niego strach niż złość. - A do diabła z panem! - Scofield odwrócił się. Zależało mu na tym, żeby Włoch wezwał swojego goryla, który czaił się gdzieś w ukryciu. Tak też się stało. - Vieni! Presto! Na ciemnej ścieżce zachrzęściły kroki; po kilku sekundach z cienia wyłonił się krępy, szeroki w barach mężczyzna w smokingu. - Aspetti! Vicino! Goryl nie wahał się. Wyciągnął rewolwer o krótkiej lufie i wycelował go w Amerykanina. - Czasy są niespokojne, panie Pastor - rzekł po chwili Scozzi, ledwo opanowując nerwy. - Gdziekolwiek się ruszamy, zawsze towarzyszą nam pretorianie, jak pan ich nazwał. Terroryści nie próżnują. Okazja była za dobra, żeby ją przepuścić. Nadszedł moment na kolejny sztych. - No właśnie, kto jak kto, ale wy ich znacie najlepiej. Mam na myśli terrorystów. Choćby takie Czerwone Brygady. Czy rozkazy pochodzą od pasterza? Scozzi zareagował tak, jakby spadł na niego niewidzialny młot. Skulił się i zachwiał; trwało chwilę, zanim odzyskał równowagę. Mimo ciemności Scofield zauważył, że pot zrosił czoło i przyprószone siwizną skronie hrabiego. Scozzi patrzył na Braya oczami struchlałego ze strachu zwierzęcia. - Rimanga - szepnął i pośpiesznie oddalił się mroczną alejką. Udając przerażonego, Scofield zwrócił się do goryla. - Nie mam pojęcia, co mu odbiło - powiedział po włosku. - W imieniu klienta zaproponowałem mu kupę szmalu, a on zwariował. Oszalał! Chryste, przecież jestem tylko pośrednikiem! Goryl nie odezwał się, ale wyraźnie się odprężył, widząc strach malujący się na twarzy więźnia. - Mogę zapalić? - spytał Bray. - Ciarki mnie biorą na widok broni. - Niech pan pali - pozwolił wspaniałomyślnie szeroki w barach mężczyzna. Po tych słowach zamilkł na wiele godzin. Scofield bowiem wsunął lewą rękę do kieszeni, prawą zaś opuścił tak, aby znalazła się w cieniu, tuż pod łokciem goryla; wyciągając papierosy, błyskawicznie podniósł ją do góry, zacisnął palce na lufie rewolweru i gwałtownie wykręcił broń i rękę goryla w lewo. Rzucił papierosy na ziemię, lewą dłonią chwycił mężczyznę za szyję i zanim ten zdążył krzyknąć, pchnął go w stronę gęstych zarośli. Goryl potknął się o kamienie ułożone wzdłuż alejki i upadł, a wtenczas Bray czym prędzej wyrwał mu rewolwer i z całej siły walnął go kolbą w głowę. Nieprzytomnego zaciągnął głębiej w chaszcze. Nie było chwili do stracenia. Guillamo Scozzi zostawił Braya pod strażą, a sam poszedł się naradzić - to było jedyne rozsądne wytłumaczenie. Zapewne teraz w jakimś ustronnym miejscu, w jednym z pokoi lub na którymś z tarasów, informował kogoś o zdumiewającej rozmowie, jaką przed chwilą odbył. Bray ruszył pędem ciemną alejką i dopiero gdy dobiegł do połączonych schodami tarasów, które wiodły do pałacu, zwolnił nieco kroku. Gdzieś niedaleko spanikowany Scozzi opowiadał o spotkaniu w ogrodzie. Do kogo było mu tak spieszno? Kto miał prawo podjąć decyzję, której nie potrafił podjąć ten potężny, a tak przerażony człowiek? Z rewolwerem goryla wsuniętym do kieszeni spodni i własnym browningiem schowanym w kaburze ukrytej pod smokingiem, Bray wbiegł po schodach na górę i przez otwarte drzwi balkonowe wszedł do jednej z sal, w których odbywały się tańce. Głośna muzyka dyskotekowa kontrastowała ze staroświeckim wnętrzem, podobnie jak kolorowe, lustrzane kule, które wirowały pod sufitem. Odbijające się w nich światło omiatało tancerzy o nieruchomych, skupionych twarzach, którzy wyginali się i kołysali w takt muzyki, pochłonięci jej rytmem, wielu z nich wyraźnie upojonych alkoholem lub marihuaną. Do sali wchodziło się z tarasu położonego najbliżej schodów wiodących do tej części ogrodu, w której stała fontanna z rzeźbą Hipolita. Zdenerwowany Scozzi na pewno wbiegł właśnie tu. Ale sala miała jeszcze dwoje drzwi prowadzących do innych pokoi. Za którymi zniknął Włoch? Na parkiecie zrobiło się zamieszanie i po chwili Bray miał już odpowiedź. Dwóch mężczyzn pośpiesznie torowało sobie drogę między tańczącymi, kierując się w stronę ciężkich, solidnych drzwi za długim stołem zastawionym przekąskami. Zostali wezwani, a to oznaczało, że ogłoszono alarm. Scofield przedarł się przez zapamiętale wirujące ciała, obszedł stół i ściskając w ręce browninga, uchylił ostrożnie drzwi. Zobaczył wąskie, kręte schody z czerwonego kamienia, a z góry dobiegł go tupot kroków. A także inne dźwięki: podniesione głosy dwóch mężczyzn, z których jeden mówił spokojnym, władczym tonem, a drugi - niewątpliwie hrabia Guillamo Scozzi - krzyczał, jakby był na granicy histerii. Z bronią w pogotowiu, Bray zaczął wspinać się po schodach, przyciskając się plecami do ściany. Na pierwsze drzwi natknął się tuż za zakrętem, głosy jednak docierały zza następnych, na kolejnym piętrze. Wspiął się kilka stopni wyżej; teraz słyszał każde słowo. Scozzi krzyczał, nie panując nad sobą: - Wymienił Czerwone Brygady... i... o Boże! Wspomniał też o pasterzu! O Korsykaninie! Ten facet wie! Na miłość boską, on wszystko wie! - Uspokój się! Nic nie wie, dopiero próbuje się dowiedzieć. Uprzedzano nas, że może się zjawić; stary dzwonił i uprzedzał. Mówił, że gość zna pewne fakty. Najwyraźniej zna ich więcej, niż przypuszczaliśmy. Naturalnie, jest to dość kłopotliwe... - Kłopotliwe? To koszmar! Wystarczy jedno słowo, aluzja, wzmianka i jestem skończony! Nie tylko tu! Wszędzie! - Ty, Guillamo? - spytał pogardliwie jego rozmówca. - Ty jesteś nikim! Istniejesz tylko dzięki nam. Nie zapominaj o tym... Mam nadzieję, że go zbyłeś? Że nie dałeś mu podstaw do jakichkolwiek podejrzeń? Cisza. - Wezwałem ochroniarza - odparł dopiero po chwili Scozzi. - Kazałem Amerykaninowi nie ruszać się z miejsca. Wciąż czeka przy fontannie. - Co?! Wezwałeś ochroniarza? Żeby pilnował Amerykanina? Czyś ty oszalał? To niemożliwe! Taki z niego Amerykanin jak ze mnie Chińczyk! - Mylisz się! Mówi po angielsku z amerykańskim akcentem. To na pewno Amerykanin. Używa nazwiska Pastor. Kolejna cisza, tym razem złowroga, pełna napięcia. - Zawsze byłeś najsłabszym ogniwem, Guillamo. Wiedzieliśmy o tym, ale teraz miarka się przebrała. Zasiałeś wątpliwości, tam gdzie ich być nie powinno! Ten człowiek to Wasilij Taleniekow! Zmienia języki jak kameleon barwę skóry, a takich goryli jak twój zabija na pęczki. Niestety, Guillamo, za bardzo zagrażasz nam wszystkim. Nic nie może nas z tobą łączyć. Nic. Zamilkł. Po chwili ciszę przerwał wystrzał oraz rzężący charkot. Guillamo Scozzi nie żył. - Zostawcie go! - rozkazał nieznany consigliere matarezowców. - Policja znajdzie go rano w samochodzie, na dnie wąwozu Hadriana. Lepiej odszukajcie tego „Pastora”. Tylko pamiętajcie, nieuchwytny Taleniekow nie da się wziąć żywcem, więc nawet nie próbujcie. Strzelajcie od razu. I zabijcie oboje. Dziewczynę w białej sukni też. Scofield rzucił się w dół po wąskich schodach. Był już za zakrętem, kiedy nagle zza drzwi doleciały go słowa tak dziwne, tak zastanawiające, że miał ochotę zabić tych, co za moment wyłonią się z pokoju, a potem wrócić na górę i stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, który je wypowiedział. - Co za bęcwał, ten Scozzi! Chryste Panie! Połączcie się z Turynem. Niech zawiadomią orły i lwa. Trzeba zatrzeć ślady, pogrzebać na zawsze... Nie było chwili do stracenia, musiał znaleźć Antonię i czym prędzej opuścić Villa d'Este. Pchnął drzwi i wbiegł do sali tętniącej szaleńczym rytmem dyskotekowym. Rozejrzał się; jego wzrok zatrzymał się na krzesłach pod ścianą: większość była pusta, tylko na niektórych leżały peleryny, futra i etole pozostawione przez damy. Gdyby tylko udało mu się wyeliminować jednego ze ścigających go mężczyzn, korzyści byłyby ogromne. Po pierwsze, łatwiej jest umknąć jednemu niż dwóm, a po drugie, gdyby przy okazji przyparł faceta do muru, to może ten dla ratowania własnej skóry zdradziłby tożsamość szefa. Bray odwrócił się twarzą do ściany, opierając o poręcz krzesła: wyglądał jak cavaliero, który trochę za dużo wypił. Ciężkie, solidne drzwi otworzyły się i do środka wpadli dwaj goryle. Pierwszy pognał w stronę drzwi balkonowych i schodów prowadzących na niższy taras, drugi zaczął przepychać się między tancerzami, kierując się do sąsiedniej sali. Scofield odskoczył od ściany; wyginając się i podrygując wmieszał się w tłum - udawał pijaka, który dał się porwać głośnej muzyce rockowej. Na zatłoczonym parkiecie kręciło się wielu takich. Po chwili dotarł do goryla, zarzucił mu lewą rękę przez ramię, zacisnął dłoń na niewidocznej pod marynarką kaburze i przekręcił broń tak, żeby celowała mu w pierś. Włoch zaczął się wyrywać, była to jednak daremna szamotanina, o czym przekonał się wkrótce; Bray bowiem położył mu prawą rękę na brzuchu, po czym przesunął w bok, zahaczył palce o żebra i z całej siły szarpnął do góry. Facet zawył z bólu. Piski rozbawionych ludzi i ogłuszająca muzyka sprawiły, że krzyk przeszedł nie zauważony. Migoczące światła u sufitu, które przecinając co pewien czas ciemności tylko oślepiały tancerzy, spowodowały, że nikt też nie zwrócił uwagi na szamotaninę. Scofield zaciągnął mężczyznę pod ścianę, obrócił go i pchnął na krzesło stojące najbliżej ciężkich, solidnych drzwi. Prawą ręką chwycił Włocha za gardło, a lewą zacisnął na kolbie jego pistoletu, kładąc palec na spuście. Następnie pochylił się i zbliżył usta do ucha bandziora. - Facet na górze! Jak się nazywa? Szybciej, bo wpakuję w ciebie kulkę z twojej własnej broni! Nikt nawet nie usłyszy strzału. No? - Nie! Mężczyzna usiłował się podnieść. Bray rąbnął go kolanem w krocze. Walił go tak raz po raz i jednocześnie zwiększał ucisk na tchawicę, zadając koszmarny, nie kończący się ból. - Ostrzegam! Pytam po raz ostatni! Kim jest ten facet? Ślina ciekła Włochowi z ust, oczy miał wybałuszone, czerwone jak u królika i oddychał z coraz większym trudem. Wreszcie się poddał. - Paravicini - wykrztusił. Ręka Braya niczym potężne imadło zacisnęła się jeszcze mocniej na szyi bandziora, odcinając dopływ powietrza do jego płuc i mózgu: po dwóch sekundach mężczyzna osunął się nieprzytomny. Kiedy Scofield ułożył go na krzesłach, wyglądał jak jeszcze jeden upity bel Romana. Amerykanin odwrócił się i zaczął przedzierać się wąskim przejściem między rzędem krzeseł a rozgorączkowanym tłumem. Pierwszy z zabójców był już na zewnątrz; Bray miał chwilę czasu, żeby się rozejrzeć, może minutę, może dwie, na pewno nie dłużej. Przecisnął się przez tańczących i wszedł do sąsiedniej sali, w której panowała nieco spokojniejsza atmosfera. Dojrzał Antonię w rogu, w towarzystwie ciemnowłosego Paola oraz dwóch innych cavalieri. Wszyscy trzej zabiegali o jej względy, Paolo w sposób najmniej natarczywy: znał gust hrabiego i zdawał sobie sprawę, że stoi przed nim przyszła zdobycz jego pana. Scofield od razu pomyślał, że koniecznie trzeba zasłonić jej suknię. Zabijcie oboje. Dziewczynę w białej sukni też. Szybkim krokiem zbliżył się do czteroosobowej grupki, wiedząc dokładnie, co musi zrobić: wywołać zamieszanie, panikę. Im większą, tym lepiej. Spojrzał na Antonię, wzrokiem nakazując jej milczenie, i położył rękę na ramieniu Paola. - Pan Paolo, prawda? - zwrócił się po włosku do ciemnowłosego młodzieńca. - Tak. - Hrabia Guillamo chciałby się z panem widzieć. Zdaje się, że to dość pilne. - Dziękuję. Nie wie pan, gdzie go mogę znaleźć? - Prosto, w prawo, minie pan rząd krzeseł i dojdzie do drzwi. Dalej schodami... Młody Włoch oddalił się pośpiesznie. Scofield przeprosił pozostałych dwóch mężczyzn, ujął Toni pod rękę i skierował się w stronę sali dyskotekowej. - Co się dzieje? - spytała dziewczyna. - Wychodzimy. Tu pod ścianą leży pełno różnych okryć. Weź największy, najciemniejszy płaszcz. Szybko, nie mamy czasu. Stanął za nią, osłaniając ją od szaleńców wyginających się bez opamiętania na parkiecie. Toni chwyciła długą, czarną pelerynę, wsunęła ją pod pachę, po czym przecisnęli się przez tłum do drzwi balkonowych i wyszli na zewnątrz. - Daj to. - Wziął pelerynę, okrył nią ramiona dziewczyny i ruszył w dół po schodach. - Przejdziemy tarasami na koniec pałacu, a potem wrócimy do środka i przemkniemy się przez hali na parking. Nagle w sali, którą opuścili, podniósł się rwetes. Rozległy się krzyki mężczyzn i piski kobiet, a chwilę później ludzie w różnym stadium pijaństwa zaczęli wybiegać ze środka, popychając się wzajemnie. Nad chaosem, jaki zapanował, rozbrzmiewały powtarzane z przerażeniem słowa: Omicidio! Terroristi! Sono scappati! Ciało hrabiego Guillama Scozziego zostało znalezione. Bray i Antonia zbiegli w dół na niższy poziom i nie zwalniając kroku, ruszyli wzdłuż muru zastawionego ozdobnymi donicami z zielenią. Na samym końcu znajdowało się wąskie przejście prowadzące na kolejny taras. Scofield przeszedł przez nie pierwszy, po czym podał dziewczynie rękę. - Fermate! Stójcie! Okrzyk pochodził z góry; goryl, który kilka minut temu wybiegł przez drzwi balkonowe, żeby na polecenie szefa odszukać niejakiego Pastora, stal na kamiennych schodkach, z bronią w ręce. Bray czym prędzej odepchnął od siebie Antonię, która wpadła na mur, sam zaś skoczył w prawo, rzucił się na ziemię i potoczył w lewo, wyciągając z kabury browninga. Kule z broni wroga odłupały parę kawałków antycznego muru. Leżąc na wznak, Amerykanin uniósł lekko ramiona, lewą ręką podtrzymał prawą i strzelił dwa razy. Włoch zachwiał się i runął ze schodów. Odgłosy strzałów wzmogły panikę. Na eleganckich tarasach Villa d'Este rozległy się przerażone krzyki wystraszonych gości, którzy uciekali w popłochu. Bray podszedł do Antonii. - Nic ci nie jest? - Nie. - To idziemy. Znaleźli w murze otwór, którym wartki strumyk spływał kamiennym korytem do położonej niżej sadzawki. Przedostali się na drugą stronę muru i ruszyli wzdłuż brzegu strumienia. Chwilę później dotarli do alei biegnącej szpalerem między setkami kamiennych posągów, z których równym łukiem tryskała w górę woda. Światła reflektorów ledwo tu dochodziły, zasłonięte przez liście porastających aleję drzew. Sceneria tchnęła dziwnym spokojem, silnie kontrastującym z chaosem na tarasach, na które wylęgali goście. - Prosto! - rozkazał Scofield. - Na końcu jest nieduży wodospad i kolejne schody. Wrócimy nimi na górę. Ruszyli pędem przed siebie; ich spocone twarze obmyła woda tryskająca z posągów. - Damnazione! Antonia upadła; długa czarna peleryna zahaczyła się o młodą gałąź i zsunęła dziewczynie z ramion. Bray cofnął się i pomógł Toni wstać. Nagle usłyszeli za sobą krzyki. - Eccola! - La donna! Znów rozległy się wystrzały. Na środku alei pojawiło się dwóch mężczyzn; ich sylwetki, rysujące się na tle oświetlonej fontanny w oddali, stanowiły idealny cel. Scofield nacisnął na spust. Pierwszy mężczyzna runął na ziemię, trzymając się za udo, a drugiemu broń wypadła z ręki; złapał się za ramię i skoczył za najbliższy posąg. Bray z dziewczyną dotarli do końca alei. Znajdujące się tam schody prowadziły do pałacu. Pokonując po dwa stopnie na raz, wbiegli na górę i wmieszali się w tłum przerażonych gości pędzących w stronę ogromnego parkingu. Wokół eleganckich wozów kręcili się kierowcy; pilnowali aut i bacznie wypatrywali swoich pracodawców. Zgodnie z przyjętym w tych niespokojnych czasach zwyczajem, broń mieli na wierzchu, gotową do strzału. Zapewnienie pracodawcom bezpieczeństwa należało do ich obowiązków. Wszyscy byli przeszkoleni, wiedzieli co robić. Lub prawie wszyscy. Bray zbliżył się do jednego z wozów. - Czy to samochód hrabiego Scozzi? - spytał zasapany. - Nie, signore. Proszę się odsunąć! - Przepraszam. - Cofnął się o krok, żeby uśpić czujność kierowcy, po czym nagle skoczył w przód i walnął go kolbą w skroń. - Wsiadaj! - zawołał do Antonii. - Zamknij drzwi i nie podnoś głowy, dopóki stąd nie wyjedziemy! Minął prawie kwadrans, zanim znaleźli się na autostradzie wiodącej z Tivoli do Rzymu. Mniej więcej po dziesięciu kilometrach skręcili w prawo, w pustą, mało uczęszczaną drogę. Bray zjechał na pobocze, zatrzymał wóz, zamknął oczy i przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu, z głową opartą o siedzenie. Kiedy serce zaczęło mu wreszcie bić normalnie, wyprostował się, sięgnął do kieszeni po papierosy i podsunął paczkę dziewczynie. - Rzadko palę, ale chyba się teraz poczęstuję. Co się stało? Podał jej ogień, zaciągnął się dymem i opowiedział o wszystkim po kolei, o rozmowie z Guillamem Scozzim, o zabójstwie hrabiego, o tajemniczych słowach, które usłyszał, o tym, że wypowiedział je Paravicini. Fakty były proste, płynące z nich wnioski - mętne. Za wiele było niewiadomych. - Sądzili, że jestem Taleniekowem, ktoś ich o nim uprzedził. O mnie nic nie wiedzieli, nawet nie padło moje nazwisko. Nie pojmuję; Scozzi mówił przecież, że jestem Amerykaninem, powinni byli skojarzyć. - Dlaczego? - Bo zarówno Waszyngton jak i Moskwa wiedzieli, że Taleniekow mnie ściga. Próbowali zastawić na nas pułapkę; nie udało się. Musieli się z czasem zorientować, że nawiązaliśmy kontakt... Musieli? Przyszło mu nagle do głowy, że jedyną osobą, która o tym wiedziała, był Robert Winthrop, a on na pewno nikomu tego nie zdradził. Oba wywiady mogły co najwyżej snuć domysły i podejrzenia; nikt przecież nie widział ich razem. Mimo to wolał się liczyć z możliwością, że wszyscy wiedzą o jego współpracy z Taleniekowem. Chyba że... - Myślą, że nie żyję - oznajmił na głos, patrząc na szybę poprzez kłęby dymu. - To jedyne wytłumaczenie. Ktoś im powiedział, że nie żyję. Dlatego Paravicini nie uwierzył Scozziemu, kiedy ten mówił, że jestem Amerykaninem. - Dlaczego ktoś miałby rozgłaszać, że nie żyjesz? - Ba! Żebym to wiedział! Nasz wywiad mógłby puścić taką plotkę, żeby zyskać na czasie, zmylić przeciwnika, zastawić własne sidła. Ale tu nie o to chodzi, na pewno nie o to chodzi. Zresztą matarezowcy mają wtyczki w CIA i KGB, szybko poznaliby prawdę. Nie rozumiem. - A może osoba, która im to powiedziała, naprawdę sądzi, że nie żyjesz? Bray spojrzał na nią; żadne wytłumaczenie nie przychodziło mu do głowy. - Jakim cudem? Fakt, pomysł jest niezły, ale trudno urządzać pogrzeb, jeśli nie ma trupa. Zresztą, kto by chciał... Trzeba zatrzeć ślady, pogrzebać na zawsze... Połączcie się z Turynem... Niech zawiadomią orły i lwa. Turyn. Paravicini. - Co tak umilkłeś? - Przyszło mi coś do głowy. Paravicini. Czy to on kieruje Zakładami Scozzi- Paravicini w Turynie? - Teraz już nie, ale kiedyś kierował. I nie tylko w Turynie. Również w Rzymie, Mediolanie, Nowym Jorku i Paryżu. Wszędzie. Potem ożenił się z córką Alberta Scozziego i z czasem jej brat, hrabia Guillamo Scozzi, zaczął przejmować coraz więcej obowiązków. To hrabia zarządzał całym interesem. Tak przynajmniej pisała prasa. - O to chodziło Paraviciniemu. Żeby wszyscy tak myśleli. Ale to oczywiście jedna wielka lipa. Scozzi tylko wykonywał rozkazy. Tańczył jak mu zagrali. - Więc nie należał do matarezowców? - Należał i w pewnym sensie bardzo się im przysłużył. Bo jeśli się nie mylę, to właśnie on wprowadził Paraviciniego. Guillamo i jego matka, hrabina Scozzi, nie tylko ofiarowali Paraviciniemu żonę, w której żyłach płynęła błękitna krew, ale również udział w organizacji Matarese'a. I teraz dochodzimy do trudnego pytania. Dlaczego taki człowiek jak Paravicini dał się skusić? Wielkim przemysłowcom najbardziej ze wszystkiego zależy na stabilności politycznej kraju. Lokują ogromne pieniądze w stabilne rządy i w kandydatów na najwyższe urzędy, którzy obiecują stabilizację polityczną. Bo bez niej bogaci tracą fortuny. Zdecydowanie wolą silne, autokratyczne rządy, które nie przebierając w środkach i nie licząc się z tym, że przy okazji może ucierpieć legalna opozycja, potrafią wyplenić takie chwasty jak Czerwone Brygady czy Baader Meinhof. - We Włoszech taki rząd na pewno nie istnieje - stwierdziła Antonia. - Mało gdzie istnieje. I tego właśnie nie rozumiem. Wielcy przemysłowcy prosperują tam, gdzie światem rządzi prawo i porządek. Nie mają nic do zyskania, a wszystko do stracenia, gdy zaczyna panować chaos. Matarezowcy zaś sieją zamęt i paraliżują rządy. Popierają terrorystów, wspomagają ich finansowo i robią wszystko, żeby ów paraliż się rozprzestrzeniał. Scofield zaciągnął się dymem. Im prostsze wydawały się jedne sprawy, tym bardziej skomplikowane inne. - Przeczysz sobie, Bray. - Antonia dotknęła jego ramienia; w ciągu ostatniej doby takie poufałe gesty stały się dla nich czymś naturalnym. - Mówisz, że tacy jak Paravicini pragną ładu, a jednocześnie, że jest on matarezowcem... - Bo jest. Tylko nie wiem dlaczego. Brakuje mi motywu. - Gdzie go znajdziesz? - Na pewno nie tu. Poproszę lekarza, żeby zabrał nasze rzeczy, z hotelu. Wyjeżdżamy. - Oboje? Scofield ujął jej dłoń. - Dzisiejszy wieczór wiele zmienił. La bella signorina nie może pozostać w Rzymie. - Weźmiesz mnie ze sobą? - Tylko do Paryża - odparł z wahaniem w głosie, które bynajmniej nie wynikało z niepewności; po prostu zastanawiał się nad tym, przez kogo innego w Paryżu mógłby się komunikować z Taleniekowem. - Poszukamy ci jakiegoś lokum, a potem pomyślimy nad resztą. - A ty? Dokąd pojedziesz? - Do Londynu. Wiemy, kim jest Paravicini, wiemy o jego powiązaniach ze Scozzim. Następny punkt programu to Londyn. - Dlaczego akurat Londyn? - Paravicini chciał, żeby Turyn zawiadomił „orły i lwa”. Po rozmowie z twoją babką na Korsyce, nietrudno rozszyfrować te słowa. Jeden orzeł to Stany Zjednoczone, drugi to ojczyzna Taleniekowa. - Coś mi nie gra. Przecież symbolem Rosji jest niedźwiedź. - Niedźwiedź to Rosja bolszewicka, orzeł to Rosja carska. Trzecim na liście gości w Villa Matarese w kwietniu tysiąc dziewięćset jedenastego roku był człowiek o nazwisku Woroszyn. Książę Andriej Woroszyn z Petersburga. Taleniekow właśnie jest w drodze do Leningradu. - A lew? - Anglia. Drugim na liście gości był sir John Waverly. Jego potomek, David Waverly, jest obecnie ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. - Zajmuje wysokie stanowisko... - Zbyt wysokie, zbyt rzucające się w oczy. Nie rozumiem, jak mógłby należeć do Rady Matarese'a. Ani on, ani potomek kolejnego uczestnika spotkania, facet z Waszyngtonu, senator, który w przyszłym roku prawdopodobnie zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie rozumiem i dlatego to mnie tak przeraża. - Bray puścił dłoń dziewczyny i przekręcił kluczyk w stacyjce. - Ale krok po kroku zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki. Niełatwo będzie dojść do tego, kim faktycznie są orły i lew, lecz ze słów Paraviciniego wynika, że coś można znaleźć. Mówiąc o śladach, które trzeba zatrzeć i pogrzebać na zawsze, niewątpliwie miał na myśli ślady kontaktów i powiązań między członkami rady. - Boję się o ciebie - powiedziała Antonia, ponownie dotykając jego ramienia. - Taleniekowowi grozi większe niebezpieczeństwo. Pamiętaj, oni myślą, że ja nie żyję. A o nim zostali uprzedzeni. I dlatego musimy szybko wysłać telegram do Helsinek, ostrzec Taleniekowa. - Przed czym? - Przed zabójcami. Krążąc po Leningradzie w poszukiwaniu informacji o starym petersburskim rodzie może dostać kulkę w łeb. - Wjechał z powrotem na szosę. - To szaleństwo. Szukamy potomków ludzi z listy Matarese'a, bo akurat znamy ich nazwiska. Ale istnieje ktoś, bez kogo tamci się w ogóle nie liczą. - Kto? - Pasterz. To jego musimy znaleźć, a nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. 22. Taleniekow szedł helsińską Ita Kaivopuisto, kiedy dostrzegł oświetlony budynek ambasady amerykańskiej. To, że przypadkiem na niego trafił, nie zdziwiło go, albowiem prawie przez cały dzień rozmyślał o Beowulfie Agate. Przez cały dzień rozmyślał również o tym, co mu Scofield przekazał w telegramie. Dla kogoś nie wtajemniczonego treść telegramu brzmiała niewinnie, dotyczyła importu do Włoch fińskich kryształów, ale nowe informacje były wstrząsające. Amerykanin w krótkim czasie poczynił ogromne postępy. Odnalazł potomka Alberta Scozziego, którego nazwisko figurowało jako pierwsze na liście gości Guillaume'a de Matarese'a, i zaraz potem Guillamo Scozzi zginął, zamordowany przez tych, którym podlegał. Potwierdziły się podejrzenia, jakie Scofield powziął jeszcze na Korsyce, że członkostwo w Radzie Matarese'a nie jest dziedziczne, lecz że członków starannie wybierano. Może kiedyś było inaczej, teraz jednak należeli do niej równie ludzie nie spokrewnieni z jej założycielami; zgadzałoby się to z tym, co o matarezowcach powiedział umierający Krupski. Matarezowcy zawiesili działalność na wiele lat. I nagle wrócili na scenę, ale w nowej postaci. Nastąpiła seria zabójstw, których nikt nie zlecił... Bezsensowna jatka... Rządom stawiano ultimatum... Tak, była to nowa, bez porównania groźniejsza organizacja; nie składała się już z fanatyków pochłoniętych myślą o zarabianiu pieniędzy na zamachach politycznych. Na końcu telegramu Beowulf ostrzegł Taleniekowa, iż matarezowcy prawdopodobnie wiedzą, że lista gości Guillaume'a de Matarese'a została odkryta, toteż zdobycie informacji o Woroszynach może okazać się znacznie trudniejsze niż obaj sądzili. Uprzedzeni przez Turyn ludzie czekali zapewne w Leningradzie na człowieka, który zacznie wypytywać o rodzinę Woroszynów. Na szczęście jest jednak ktoś, do kogo mogę się zwrócić, pomyślał Taleniekow, przytupując dla rozgrzewki i wypatrując samochodu, którym miał się udać na wschód, wzdłuż wybrzeża, przez Haminę, do granicy radzieckiej. Z telegramu wynikało, że Scofield był w drodze do Paryża; zamierzał zostawić tam dziewczynę i lecieć do Anglii. Młoda Korsykanka najwidoczniej przeszła pomyślnie wszystkie próby, skoro Bray zdecydował się pozostawić ją przy życiu i zrobić ich łączniczką. Jednakże, jak Wasilij zdążył się już zorientować, Amerykanin wolał korzystać z większej liczby pośredników: tym razem również wszelkie kontakty miały odbywać się przez jeszcze jedną osobę - kierownika hotelu „Tavastian” w Helsinkach. Jeśli więc Taleniekow odkryje coś w Leningradzie, ma przesiać zaszyfrowany telegram do Helsinek. Kierownik hotelu o określonych porach będzie czekał na telefon z Paryża. Podyktuje treść telegramu dziewczynie, która z kolei połączy się z Anglią. Ponieważ jednak KGB nadzorowało sieć telegraficzną w całej Rosji, Wasilij wiedział, że jeśli chce uniknąć wpadki, musi posłużyć się ich własnym sprzętem. Liczył, że jakoś znajdzie na to sposób. Przy krawężniku zatrzymał się samochód. Kierowca w ciemnej skórzanej kurtce i omotanym wokół szyi czerwonym szaliku zamigał światłami. Taleniekow podszedł do wozu i wsunął się na przednie siedzenie. Wracał do Rosji. Vainikkala leżała na północno-zachodnim brzegu jeziora; południowo-wschodni brzeg, należący do Związku Radzieckiego, patrolowały oddziały żołnierzy z psami. Wartownicy częściej cierpieli na nudę, niż ścigali ludzi usiłujących zbiec z Rosji lub przedostać się nielegalnie na jej teren. Ze względu na trzaskające mrozy i wiejące nieustannie lodowate wichry, mało kto miał odwagę przekraczać granicę podczas ciągnących się w nieskończoność zimowych miesięcy, Latem zaś masowy napływ turystów do Tallina, Rygi, nie mówiąc już o Leningradzie, sprawiał, że do tych miast znacznie łatwiej było wjechać lub je opuścić bez wymaganych dokumentów. Dlatego też do garnizonów mieszczących się na fińskiej granicy wysyłano najgorszych żołnierzy, często pijaków i awanturników: dowodzili nimi oficerowie ukarani zsyłką na północ za jakieś przewinienia. Nic więc dziwnego, że Taleniekow wybrał drogę przez Vainikkalę; tam nawet psy nie miały motywacji. Czego nie można było powiedzieć o Finach, którzy wciąż żywili głęboką nienawiść do Rosjan za to, że napadli na ich kraj w 1939 roku. Tak jak czterdzieści lat temu doskonała znajomość lasów i jezior pozwoliła im zastawiać pułapki na całe dywizje nieprzyjacielskich wojsk, tak teraz ta sama świetna orientacja w terenie umożliwiała im omijanie radzieckich patroli. Dopiero kiedy wyłonili się z niewielkiej zatoczki, do której Taleniekowa wprowadził Fin towarzyszący mu w przeprawie przez zamarznięte jezioro, Wasilij zorientował się, że znajdują się na terenie Rosji, a radzieckie straże graniczne mają daleko za plecami. Vainikkala nie była już małą, senną mieściną, lecz ważnym punktem przerzutowym. - Ilekroć któryś z was Amerykanów będzie chciał ominąć tych bolszewickich sukinsynów na granicy, pamiętajcie o nas - powiedział Fin. - My im nigdy nie wybaczymy. Ironia sytuacji nie uszła uwagi Wasilija Taleniekowa, byłego stratega KGB. - Powinien pan być bardziej ostrożny - odparł. - Skąd pan wie, że nie jestem agentem radzieckiego wywiadu? Jego przewodnik wyszczerzył zęby. - Śledziliśmy pana. Doszliśmy za panem do hotelu „Tavastian” i przeprowadzili tam mały wywiad. Przysłał pana jeden z najlepszych agentów amerykańskich, który w czasie różnych akcji na terenach nadbałtyckich nieraz korzystał z naszej pomocy. Proszę go od nas pozdrowić. - Fin wyciągnął na pożegnanie rękę. - Załatwiliśmy panu transport na południe - dodał. - Przez Wyborg do Zielenogorska. - Co takiego?! - Taleniekow nie prosił o to Finów, przeciwnie, dał im wyraźnie do zrozumienia, że kiedy znajdzie się w Związku Radzieckim, sam już sobie dalej poradzi. - Nie zamawiałem dalszego transportu. Nie płaciłem za żaden transport. Fin uśmiechnął się protekcjonalnie. - Uznaliśmy, że tak będzie i lepiej, i szybciej. Pójdzie pan tą drogą; mniej więcej trzy i pół kilometra stąd zobaczy pan zaparkowany na poboczu samochód. Podejdzie pan do kierowcy, powie, że pański wóz się zepsuł i spyta o godzinę. Proszę mówić po rosyjsku; podobno nieźle pan zna ten język. Jeśli kierowca odpowie i zacznie nakręcać zegarek, może pan wsiąść i jechać. - To naprawdę niepotrzebne - zaprotestował Wasilij. - Zamierzałem sam sobie wszystko zorganizować. Dla waszego i mojego dobra. - Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej. Wkrótce zacznie świtać, a drogi są patrolowane. Niech pan się nie martwi. Facet w samochodzie od dawna jest na liście płac Waszyngtonu. - Fin ponownie uśmiechnął się. - To zastępca komendanta KGB w Wyborgu. Taleniekow odwzajemnił uśmiech. Jego irytacja znikła bez śladu. Wiedział jak wykorzystać informację podaną mu przez Fina do rozwiązania wielu swoich problemów. Tak jak złodziej może bezkarnie okraść innego złodzieja, tak zdrajca może bezkarnie szantażować drugiego zdrajcę. - Wy, Finowie, jesteście doprawdy niezwykli - rzekł. - Może kiedyś znów nam przyjdzie współpracować? - Może. Nasze położenie geograficzne zmusza nas do nieustannej aktywności. Mamy z sąsiadami wiele rachunków do wyrównania. - Po tylu latach? - Pan, przyjacielu, nawet sobie nie wyobraża, co to znaczy mieć w ogrodzie za domem dzikiego, niebezpiecznego niedźwiedzia, który w każdej chwili może zaatakować. Człowiek żyje w ciągłym stresie. Pewnie dlatego tyle pijemy. Dojrzał w oddali samochód, ciemny, niewyraźny kształt pośród zwałów śniegu. Niebo jaśniało; wiedział, że za godzinę pierwsze złociste smugi przebiją się przez arktyczną mgłę i rozproszą jej opary. Jako dziecko zawsze wyglądał niecierpliwie słońca. Był u siebie, na terenach, gdzie dorastał. Minęło tak wiele lat, odkąd stąd wyjechał, lecz mimo to nie cieszył się z powrotu, nie radował na myśl, że zobaczy znajome widoki, może znajomą twarz... postarzałą, tak samo jak jego. Szedł przed siebie, bez uniesienia, jedynie z poczuciem misji. Zbyt wiele się wydarzyło. Drżał z zimna, świadom, że tym razem zimowe słońce go nie ogrzeje. Tylko jedna sprawa zaprzątała jego myśli: rodzina Woroszynów. Z bronią w ręce zbliżał się do wozu, trzymając się prawej strony szosy, tak żeby kierowca nie widział go w lusterku. W pewnym momencie skręcił w bok i resztę drogi pokonał schylony, ukryty za zwałami śniegu zalegającymi pobocze. Dopiero gdy znalazł się na wysokości wozu, uniósł głowę nad zaspę i spojrzał na siedzącego w środku mężczyznę. Ognik papierosa, którego kierowca palił, częściowo oświetlał jego twarz. Była jakby znajoma. Tak, Wasilij już ją kiedyś widział, może na zdjęciu w aktach, może podczas krótkiej wizyty agenta z Wyborga w Rydze. Po chwili przypomniał sobie nazwisko faceta, a wówczas zatarte wspomnienia odżyły w jego pamięci. Maletkin. Piotr Maletkin urodzony w Grodnie przy wschodniej granicy Polski. Mężczyzna w średnim wieku - sądząc po twarzy, około pięćdziesiątki; dobry, solidny fachowiec, choć całkiem pozbawiony fantazji i polotu, człowiek wykonujący obowiązki sprawnie i sumiennie, lecz rutynowo, bez zapału. Z wiekiem awansował coraz wyżej w KGB, ale ponieważ nigdy nie przejawiał najmniejszej inicjatywy, został oddelegowany na prowincję. Składając mu propozycję współpracy, Amerykanie wykazali się świetną intuicją. Skazany na nieciekawą pracę przez miałkość swojego umysłu, a ze względu na zajmowane stanowisko posiadający dostęp do tajnych szyfrów i akt, Maletkin był świadom tego, że zostając zastępcą komendanta KGB-Wyborg osiągnął szczyt kariery zawodowej. Amerykanie odwołali się do jego urażonej dumy i nie spełnionych ambicji; pokusa życia w dostatku okazała się wystarczająco silna. Zresztą, wcale nie musieli się wywiązać ze swoich obietnic; zawsze mogli go zastrzelić, kiedy będzie przeprawiał się po lodzie do Yainikkali. Nikt by się tym specjalnie nie przejął. Zwerbowanie Maletkina było dla Amerykanów tylko drobnym sukcesem; gdyby wyszło na jaw, byłoby tylko drobnym powodem do wstydu dla Rosjan. Teraz jednak sytuacja Piotra Maletkina miała ulec zmianie; powinien to zrozumieć, kiedy ujrzy swojego pasażera. Skoro zdrajca rozpoznał twarz sprzedawczyka, to sprzedawczyk z pewnością rozpozna twarz zdrajcy. Tym bardziej, że wszystkie placówki KGB na całym świecie poszukiwały Wasilija Wasilijewicza Taleniekowa. Niewidoczny za zwałami śniegu Taleniekow cofnął się ze dwadzieścia metrów, po czym wyszedł z powrotem na szosę. Maletkin albo siedział pogrążony w zadumie, albo drzemał, bo nie wykonał żadnego ruchu, który świadczyłby, że zobaczył zbliżającego się mężczyznę: nie zerknął przez ramię, nie zgasił papierosa. Dopiero gdy trzy metry dzieliły Taleniekowa od wozu, sprzedawczyk drgnął i przekręcił głowę. Taleniekow odwrócił się, jakby sprawdzał czy nikt za nim nie idzie; wolał, żeby Maletkin na razie nie widział jego twarzy - to by mu tylko pokrzyżowało plany. Stanął przy drzwiach, z głową ukrytą nad dachem, czekając aż otworzy się okno. Usłyszał, jak Maletkin kręci korbką, a po chwili poczuł ciepło bijące z wozu. Tak jak się spodziewał, ze środka błysnęło światło latarki. Taleniekow pochylił się, ukazując kierowcy swoją twarz, a jednocześnie wtykając w okno grazburię. - Dzień dobry. Towarzysz Maletkin, jeśli się nie mylę? - Mój Boże! To wy! Taleniekow wyciągnął lewą rękę, chwycił latarkę i wolno, bez pośpiechu skierował ją w drugą stronę. - Spokojnie, towarzyszu - powiedział. - Okazuje się, że mamy ze sobą wiele wspólnego, nieprawdaż? Dajcie kluczyki. - Co... co? - wyjąkał Maletkin; nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. - Dajcie kluczyki - powtórzył Taleniekow. - Zwrócę je wam, kiedy wsiądę do środka. Jesteście zdenerwowani, a zdenerwowani ludzie robią różne głupstwa. Nie chciałbym, żebyście odjechali beze mnie. Kluczyki! Groźna grazburia znajdowała się zaledwie kilka centymetrów od twarzy Maletkina; sprzedawczyk zerkając gorączkowo to na wylot lufy, to na Taleniekowa, sięgnął po omacku do stacyjki i wyciągnął klucze. - Macie - szepnął. - Dziękuję, towarzyszu. Tak, tak, jesteśmy towarzyszami... niedoli. Nie muszę chyba mówić, że wszelkie próby wykorzystania kłopotliwej sytuacji, w jakiej się obydwaj znaleźliśmy, byłyby wielce nierozsądne. Żaden z nas nic by nie osiągnął. Obszedł wóz od przodu, przedarł się przez zaspę na poboczu, po czym otworzył drzwi i wsunął się na przednie siedzenie obok przygnębionego kierowcy. Wyjął mu z kieszeni na piersi pistolet, schował do swojej kieszeni i rzekł: - No, no, nie mamy powodu okazywać sobie wrogości. Lepiej opowiedzcie mi, co się tu działo, pułkowniku... chyba jesteście już pułkownikiem, co? - Tak, ale awans nie jest jeszcze oficjalnie zatwierdzony. - Nie docenialiśmy was, towarzyszu. Ale widzę, że popełniliśmy duży błąd. A wy... proszę jak daleko zaszliście! I to nie wzbudzając niczyich podejrzeń! Musicie mi o tym opowiedzieć. W Leningradzie. - W Leningradzie? - To tylko godzina drogi z Zielenogorska. A nie wątpię, że zastępca komendanta KGB-Wyborg potrafi wymyślić jakiś wiarogodny powód, dlaczego musi tam jechać. Zresztą pomogę wam. Mam doświadczenie w takich sprawach. Maletkin przełknął ślinę, wpatrując się ze strachem w Taleniekowa. - Jutro rano muszę być w Wyborgu. Na odprawie patroli. - Zlećcie to komuś! Ludzie lubią, jak im się powierza odpowiedzialne zadania. Czują się dowartościowani. - Właśnie mnie to zlecono. - No widzicie? A swoją drogą, gdzie macie konto bankowe? W Norwegii? W Szwecji? W Nowym Jorku? Bo chyba nie w Finlandii? To byłoby niemądre. - W Atlancie. W banku należącym do Arabów. - Bardzo rozsądnie. - Taleniekow wręczył mu kluczyki. - W drogę, towarzyszu. - To szaleństwo! Jesteśmy skończeni! - Jeszcze nie. Musimy załatwić coś w Leningradzie. O dwunastej wjechali na most Kirowa, minęli Letni Ogród z drzewami poowijanymi wojłokiem i skierowali się na południe, w stronę szerokiej alei - Newskiego Prospektu. Taleniekow zamilkł, podziwiając wspaniałe budowle, z których słynął Leningrad. Miliony ludzi straciły życie, żeby na zamarzniętych błotach i bagnach po obu brzegach Newy zbudować Petersburg - okno na Europę. Na końcu Newskiego Prospektu przejechali obok zwieńczonego lśniącą iglicą gmachu Admiralicji i skręcili w prawo. Nad brzegiem rzeki wznosił się Pałac Zimowy. Na jego widok ogarnęło Taleniekowa to samo uczucie co zawsze: zaczął rozmyślać o dawnej Rosji, tej co istniała do 1917 roku, kiedy to krążownik „Aurora” wpłynął do miasta i wystrzałem z działa dał sygnał do szturmu na siedzibę samozwańczego Rządu Tymczasowego, któremu przewodził Aleksandr Kierenski. Do szturmu, z którego zrodziło się nowe państwo. Związek Radziecki. Nie miał jednak czasu na rozważania o przeszłości; zresztą Leningrad, miasto, w którym zamierzał spędzić kilka najbliższych dni, należało do nowego świata - choć jak na ironię to właśnie dawna Rosja księcia Andrieja Woroszyna i jej stolica, Petersburg, sprawiły, że tu powrócił. - Skręćcie na most Aniczkowa, a potem jedźcie Sadową w stronę starej dzielnicy mieszkaniowej. Powiem wam, gdzie się zatrzymać. - Co tam jest? - spytał Maletkin, który im bardziej zagłębiali się w miasto, tym większy odczuwał strach. - Cały szereg nielegalnie działających pensjonatów i tanich hotelików, których właścicieli cechuje rewizjonistyczny stosunek do oficjalnych pozwoleń i papierów. Dziwne, że nie wiecie. - Tu, w Leningradzie? - Naprawdę nie wiedzieliście, towarzyszu? Nikt wam nigdy o tym nie powiedział? Oj, rzeczywiście źle was traktowano! Kiedy przebywałem w Rydze, często spotykałem się tu z komendantami innych obwodów; omawialiśmy tajne sprawy dotyczące naszych ludzi. Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie podczas jednej z takich narad po raz pierwszy usłyszałem wasze nazwisko. - Moje? Mówiono o mnie? - Nie denerwujcie się. Stanąłem w waszej obronie. Waszej i tego drugiego z Wyborga. - Drugiego z Wyborga?! - Maletkina zamurowało. Stracił panowanie nad kierownicą i niewiele brakowało, żeby zderzyli się z jadącą z naprzeciwka ciężarówką. - Do jasnej cholery, weźcie się w garść! - ryknął Taleniekow. - Bo obaj wylądujemy w czarnych celach Łubianki. - Drugiego z Wyborga? - powtórzył Maletkin wstrząśnięty rym, co usłyszał. - Z KGB w Wyborgu? Czy zdajecie sobie sprawę, co to znaczy? - Owszem. Że w jednym miejscu Amerykanie mają dwóch szpicli, którzy nawzajem o sobie nie wiedzą. To najlepszy sposób na weryfikowanie informacji. Ale gdyby jeden z nich poznał tożsamość drugiego... no cóż, byłby górą, prawda? W waszym wypadku, korzyści byłyby wprost niewymierne. - Kim on jest? - Cierpliwości, przyjacielu, cierpliwości. Jeśli się dobrze spiszecie, to na pożegnanie zdradzę wam jego nazwisko. - W porządku. - Maletkin powoli odzyskiwał równowagę. Taleniekow oparł się wygodnie o siedzenie; jechali ruchliwą ulicą Sadową, kierując się w stronę rojnych uliczek starej dzielnicy mieszkaniowej. Patrząc na świeżo odnowione fasady budynków i czyste chodniki, trudno się było domyślić napięcia i niezadowolenia narastającego wśród lokatorów tych domów. Dwie, trzy rodziny żyjące w jednym mieszkaniu, cztery, pięć osób dzielących jeden pokój - wszystko to groziło wybuchem. Przeniósł wzrok na siedzącego obok mężczyznę. Nienawidził tego sprzedawczyka. Drań myślał, że umocni swoją pozycję, że zdobędzie coś, o czym nawet nie śnił przed kilkoma minutami - nazwisko wysokiego rangą funkcjonariusza KGB z własnej jednostki, nazwisko zdrajcy, takiej samej jak on szui, którego bezlitośnie będzie mógł szantażować. Gotów był uczynić wszystko, żeby tylko je poznać. Tak, pomyślał Taleniekow, otrzyma czego pragnie; pozna może nie nazwisko, lecz stopień tego drugiego, a to już w zupełności wystarczy. Informacja będzie oczywiście nieprawdziwa. Piotra Maletkina, tej nędznej gnidy, nie zastrzelą Amerykanie, kiedy stąpając po lodzie ruszy do Yainikkali; zostanie rozstrzelany przez swoich na dziedzińcu za barakami w Wyborgu i tyle mu przyjdzie z tego wszystkiego. Nagle dojrzał budynek, którego wypatrywał. - Stańcie za najbliższym skrzyżowaniem - polecił sprzedawczykowi. - Jeśli nikogo nie zastanę, to zaraz wrócę. Jeśli osoba, z którą chcę się zobaczyć, jest w domu, wrócę mniej więcej za godzinę. Maletkin zjechał na prawy pas i zatrzymał wóz za kilkoma rowerami przywiązanymi łańcuchem do słupa na chodniku. - Pamiętajcie, towarzyszu - powiedział wysiadając Wasilij - macie dwa wyjścia. Możecie czym prędzej pojechać do siedziby KGB, która, nawiasem mówiąc, mieści się na Ligowskim Prospekcie, i mnie wydać. To zapoczątkuje ciąg przesłuchań i innych wydarzeń, zakończony waszą egzekucją. Albo możecie poczekać w samochodzie, robić to, co wam każę i w nagrodę poznać nazwisko, które w niedalekiej przyszłości bardzo wam się przyda. Będziecie mieli w garści ważnego człowieka. - W takiej sytuacji raczej nie mam wyboru, prawda? Będę czekał - odparł agent z Wyborga, ukazując w uśmiechu pożółkłe zęby. Broda lśniła mu od potu. Taleniekow zbliżył się do kamiennych schodków prowadzących do budynku; była to czteropiętrowa kamienica składająca się z dwudziestu, może trzydziestu mieszkań, w każdym z których żyło po kilka rodzin. Lodzia Kronieska mieszkała sama. Pięć lat temu KGB przy- dzieliło jej samodzielne dwa pokoje z kuchnią. Od czasów Rygi widzieli się tylko raz, przed czternastoma miesiącami, na krótkiej, sobotnio-niedzielnej konferencji w Moskwie. Pierwszą noc spędzili razem, ale ze względów zawodowych postanowili się więcej nie spotykać. Genialny Taleniekow zdradzał objawy silnego napięcia; jego arogancja i samowola drażniły wiele osób, plotkowano o nim na lewo i prawo. Ich znajomość nie powinna wykraczać poza sferę zawodową, powiedział Lodzi. Nalegał na to. Mimo że została oczyszczona z zarzutów, wciąż była obserwowana. Bliska zażyłość z kimś takim jak on mogła jej tylko zaszkodzić. Pięć lat temu Lodzia Kronieska miała duże nieprzyjemności w pracy. Niektórzy uważali, że należy ją zwolnić lub wysłać na prowincję, inni twierdzili, że potknięcia, jakich się dopuściła, wynikały z chwilowej depresji spowodowanej kłopotami rodzinnymi, a poza tym kto by ją zastąpił w sytuacjach kryzysowych? Lodzia była bowiem wysoko wykwalifikowaną matematyczką po studiach doktoranckich na uniwersytecie moskiewskim i stażu w Instytucie Lenina. Należała do najbardziej kompetentnych programistów komputerowych. Skończyło się na ostrzeżeniu, aby w przyszłości wykazywała większe poczucie odpowiedzialności za to, co robi, bo przecież państwo umożliwiło jej zdobycie wykształcenia. Nie wyrzucono jej, a tylko przeniesiono do pracy na nocnej zmianie w sekcji komputerowej KGB obwodu leningradzkiego na Ligowskim Prospekcie. To było ponad pięć lat temu. Miała tam pozostać co najmniej jeszcze dwa. „Przestępstwo”, jakie popełniła, uznano by za zwykłą pomyłkę - błędne wyliczenie matematyczne - gdyby nie pewne niepokojące zdarzenie w Wiedniu, tysiąc pięćset kilometrów od Leningradu. Brat Lodzi, wysoki rangą oficer lotnictwa, popełnił tam samobójstwo, którego przyczyny były niejasne. Na wszelki wypadek zmieniono plany dotyczące obrony powietrznej wzdłuż południowo-zachodniej granicy Niemiec, a Lodzię Kronieską wezwano na rozmowę. Obecny na przesłuchaniu Taleniekow z zaciekawieniem obserwował cichą, skupioną kobietę, której twarz oświetlono silną lampą. Słuchał zafascynowany jak wolno, z namysłem udziela przekonujących odpowiedzi na zadawane pytania, nie okazując przy tym cienia lęku. Z miejsca przyznała, że uwielbiała brata i że była bliska załamania z powodu jego samobójczej śmierci. Nie, o ile wiedziała, prowadził zupełnie normalne życie. Tak, był lojalnym członkiem partii. Nie, nie trzymała żadnych listów; nie przyszło jej to do głowy. Taleniekow, który wielokrotnie stykał się z próbami zatajenia prawdy, siedział w milczeniu, instynktownie przeczuwając, że kobieta kłamie. Od samego początku. Ale nie były to kłamstwa osoby, która zdradziła ojczyznę i teraz za wszelką cenę chce ratować własną skórę. Wynikały z czegoś całkiem innego. Kiedy zrezygnowano z codziennej inwigilacji Lodzi, Taleniekow zaczął latać do Leningradu z pobliskiej Rygi i prowadzić własne śledztwo. Szpiegując Lodzię, odkrył to, czego się spodziewał. Kobieta jeździła do Petrodworca i tam w parku spotykała się z agentem amerykańskim rezydującym w Helsinkach. Były to bardzo sprytnie zaaranżowane spotkania, ale to nie Lodzia do nich dążyła, przeciwnie, chodziła na nie niechętnie, jakby wbrew swojej woli. Któregoś wieczoru Taleniekow udał się za kobietą do jej mieszkania i zażądał od niej wyjaśnień. Instynkt podszepnął mu, żeby wstrzymać się z podjęciem oficjalnych kroków; jakoś przeczuwał, że za jej postępkiem kryje się coś innego niż zdrada. - To, co zrobiłam, jest nieważne! - zawołała; ze zmęczenia łzy napłynęły jej do oczu. - Jest niczym w porównaniu z tym, czego ode mnie chcą! Ale póki wierzą, że z nimi współpracuję, nie spełnią swojej groźby! Amerykanie pokazali Lodzi zdjęcia, dziesiątki zdjęć głównie jej brata, ale także innych wysokich rangą wojskowych przebywających w Wiedniu; wyuzdane, nieprzyzwoite zdjęcia przedstawiające całą gamę zachowań seksualnych; widniały na nich pary męsko- żeńskie, męsko-męskie, orgie, w których uczestniczyli szanowani obywatele Związku Radzieckiego. Pijani, z lubością oddawali się bezwstydnej rozpuście z każdym, kto był pod ręką. Szantaż zastosowany przez Amerykanów był prosty: albo Lodzia zgodzi się na współpracę, albo zdjęcia trafią do gazet. Zarówno jej brat jak i wyżsi od niego stopniem oficerowie zostaną wystawieni na pośmiewisko. Związek Radziecki również. - Na coście liczyli? - spytał Taleniekow. - Myśleliście, że... - Że sobie z nimi poradzę! - odparła. - Mogli mi grozić, ale przecież nie wiedzieli, co umiem ani co potrafię. Raz na jakiś czas otrzymywali informacje o drobnych błędach komputerowych i to im wystarczało. Nie rozsyłali nigdzie zdjęć. - Istnieje lepsze wyjście - oznajmił Wasilij. - Zajmę się tym osobiście. Jest w Waszyngtonie pewien człowiek, niejaki generał Blackburn, Szalony Anthony Blackburn, który będąc w południowo-wschodniej Azji lubił sobie podokazywać. Wrócił do Rygi i wydal polecenia swoim ludziom w Londynie. W ciągu kilku godzin zawiadomiono Waszyngton, że jeżeli wywiad amerykański zrobi jakikolwiek użytek ze zdjęć wykonanych w Wiedniu, Moskwa odpłaci się tym samym, publikując równie drastyczne zdję- cia przedstawiające jednego z najbardziej szanowanych oficerów w wojsku amerykańskim. Agent z Helsinek więcej się nie odezwał. Lodzia i Taleniekow zostali kochankami. Teraz, gdy wspinał się po ciemnych schodach na drugie piętro, zalała go fala wspomnień. Nie łączyła ich, jego i Lodzi, szaleńcza miłość, ale przebywając ze sobą zaspokajali swoje potrzeby. Oboje byli samotnikami, którzy z oddaniem poświęcali się pracy zawodowej, od czasu do czasu chcieli jednak odpocząć - psychicznie i fizycznie. Niczego więcej od siebie nie żądali i kiedy Taleniekowa przeniesiono do Sewastopola, rozstali się bez łez, jak para przyjaciół, którzy bardzo się lubią, ale potrafią bez siebie żyć, bo nade wszystko cenią własną niezależność. Ciekaw był, jak Lodzia zareaguje na jego widok, co powie i co on sam poczuje, kiedy ją zobaczy. Spojrzał na zegarek: za dziesięć pierwsza. Jeśli jej godziny pracy nie uległy zmianie, powinna była zakończyć dyżur o ósmej rano i wrócić do domu o dziewiątej; zwykle przez chwilę czytała prasę, potem kładła się spać. Nagle coś mu przyszło do głowy: a co, jeśli ma kochanka? Mogła się przecież z kimś związać. Nie chciał narażać jej na niebezpieczeństwo. Jeżeli ktoś inny otworzy drzwi, wycofa się, udając, że pomylił piętro. Ale miał nadzieję, że będzie sama - potrzebował jej pomocy. Nie mógł bowiem zwrócić się bezpośrednio do człowieka, z którym przyjechał się zobaczyć. Liczył, że Lodzia mu pomoże. Zapukał. Ku swemu zdumieniu, już po kilku sekundach usłyszał kroki, stukot obcasów o drewnianą podłogę. Drzwi uchyliły się i stanęła w nich Lodzia Kronieska. Ubrana była dość dziwnie jak na tę porę roku, bo w kolorową, bawełnianą sukienkę. W letnią sukienkę! Popatrzył na jasnobrązowe włosy sięgające ramion, na szczupłą twarz o regularnych rysach, na której malował się dziwnie kamienny wyraz, na piwne oczy, które wpijały się w niego intensywnie, jakby był intruzem... wyraźnie jednak czuł, że jego wizyta nie jest dla niej zaskoczeniem. - Jak to miło, że wpadłeś, stary przyjacielu - rzekła płaskim, bezbarwnym tonem. Starała mu się coś powiedzieć! Że nie jest sama. Że w środku ktoś na niego czeka! - Cieszę się, że cię zastałem - odparł, ruchem głowy dając jej znak, że zrozumiał. Przez szparę w drzwiach dojrzał rękaw marynarki oraz brązowy materiał spodni. Z oczu Lodzi wyczytał, że mężczyzna jest sam. Jedną ręką wyciągnął z kieszeni broń, drugą podniósł do góry, wyprostował trzy palce i wskazał na ścianę po lewej. Znaczyło to, że na trzecie skinienie kobieta ma się szybko odsunąć w tamtą stronę. Zmrużeniem powiek odpowiedziała, że rozumie. - Tyle miesięcy się nie widzieliśmy - ciągnął dalej. - A ponieważ byłem w pobliżu, pomyślałem... Pierwsze skinienie, drugie, trzecie; odskoczyła w bok. Wasilij z całej siły huknął barkiem w drzwi, raz, drugi, przygważdżając do ściany ukrytą za nimi postać. Wpadł do środka i ponownie naparł ramieniem na drzwi. W następnej chwili wyrwał swemu niedoszłemu zabójcy broń, a kiedy ten zaczął się osuwać na ziemię, walnął go kolanem w odsłoniętą szyję i pchnął na fotel; mężczyzna zwalił się nieprzytomny na podłogę. - Zrozumiałeś! - krzyknęła Lodzia; wciąż stała skulona przy ścianie po lewej. - Tak się bałam, że nie zrozumiesz! Taleniekow zamknął drzwi. - Jeszcze nie ma pierwszej - powiedział, biorąc ją za rękę. - Zwykle spałaś o tej porze. - Miałam nadzieję, że na to wpadniesz. - Poza tym na zewnątrz panuje siarczysty mróz, a ty paradujesz w letniej sukience. - Byłam pewna, że to zauważysz! Ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi... Położył ręce na jej ramionach. - Przysporzyłem ci strasznych kłopotów. Przepraszam. Zaraz sobie pójdę. - Mówił szybko, nerwowo. - Podrzyj ubranie, powiedz, że próbowałaś mnie zatrzymać. Włamię się do jakiegoś mieszkania na górze i... - Wasilij, posłuchaj! On nie jest jednym z nas! Nie jest z KGB! Taleniekow odwrócił się. Mężczyzna na podłodze powoli odzyskiwał przytomność; usiłował się podnieść. - Jesteś pewna? - Całkowicie. To Anglik, mówił po rosyjsku z angielskim akcentem. Kiedy wymienił twoje nazwisko, udałam, że jestem oburzona, wstrząśnięta tym, że ktokolwiek może mnie podejrzewać o ukrywanie zdrajcy. Powiedziałam, że chcę zadzwonić do mojego szefa. Nie pozwolił. „Twój szef mnie nie obchodzi” - oświadczył. To były jego słowa. Wasilij przyjrzał się jej uważnie. - A gdyby pozwolił, zadzwoniłabyś? - Nie wiem - odparła, nie spuszczając z niego oczu. - Pewnie zależałoby od tego, co by powiedział. Trudno mi uwierzyć, że jesteś tym, za kogo cię podają. - Bo nie jestem. Ale ty... musisz dbać o swoje dobre imię. - Nie za wszelką cenę. - Dziękuję. Ponownie spojrzał na leżącą na podłodze postać. Nagle zobaczyli. Ale było już za późno! Skoczył naprzód, lądując na wyciągniętym przy fotelu mężczyźnie; siłą zaczął rozwierać mu usta, naciskać kolanem brzuch, ugniatać mu żebra, usiłując zmusić go do wymiotów. Kwaśny zapach migdałów. Cyjanek potasu. Potężna dawka. W ciągu kilku sekund utrata przytomności, wkrótce potem śmierć. Zimne, niebieskie oczy Anglika patrzyły na Taleniekowa z wyraźną satysfakcją. Matarezowcowi udało się wymknąć. 23. - Jeszcze raz od początku - poprosił, unosząc głowę znad rozebranych zwłok. - Wszystko, co powiedział. - Niczego nie opuściłam. - Siedziała na krześle, dokładnie sprawdzając każdą sztukę odzieży, którą ściągnęli z trupa. - Nie był znów aż taki rozmowny. - Jesteś matematyczką, potraktuj to jak równanie z kilkoma niewiadomymi. Znamy końcowy wynik, ale brakuje nam liczb ze środka. - Znamy wynik? - Tak. - Przekręcił ciało na bok. - Chciał mnie zabić, ale był zdecydowany odebrać sobie życie, gdyby mu się nie powiodło. Z tego płyną dwa wnioski. Po pierwsze, wolał nie ryzykować, że cokolwiek z niego wyduszę. Po drugie, działał w pojedynkę, nie oczekiwał nadejścia pomocy. Gdybym sądził inaczej, już dawno byśmy się stąd wynieśli. - Ale skąd wiedział, że przyjdziesz? - Nie wiedział; domyślał się. Gdzieś w jakichś aktach w Moskwie znajduje się notatka z informacją, że kiedyś widywaliśmy się dość często. Ci, którzy chcą mnie zabić, mają do nich dostęp. Obstawili wszystkie miejsca, do których mógłbym się udać. Z oczywistych powodów nie interesują się ludźmi, z którymi stykałem się zawodowo. Wiedzą, że gdyby KGB zwęszyło, że wróciłem do kraju, wszczęłoby alarm stąd aż po Syberię. Więc obserwują tylko tych, o których sądzą, że mnie nie wydadzą. Ty do nich należysz. - Są inni? Tu w Leningradzie? - Tak, ze trzy lub cztery osoby. Mój przyjaciel, Żyd, który pracuje na uniwersytecie i z którym często siedziałem po nocach, pijąc i dyskutując. Jego na pewno mają na oku. Oprócz niego jest politolog, który wykłada ekonomię marksistowską, choć osobiście preferuje ekonomię polityczną Adama Smitha. Jeszcze by się ze dwóch znalazło. Nigdy nie przejmowałem się tym, z kim mnie widywano. - Nie musiałeś się przejmować. - To prawda. Moja praca miała swoje dobre strony: zawsze mogłem wymyślić jakiś wiarogodny powód, dlaczego gdzieś chodzę, dlaczego się z kimś spotykam... - Zamilkł na moment. - Ciekawe jak daleko sięgają ich macki? - Nie rozumiem. - Muszę się skontaktować z pewnym człowiekiem. Nie widzieliśmy się całe wieki, ale może też jest pod obserwacją. Wasilij zamyślił się, przesuwając wolno palec wzdłuż kręgosłupa leżącego na podłodze trupa. Potem podniósł głowę i spojrzał na skupioną, dziwnie delikatną twarz kobiety, którą znał tak dobrze. - Jak on to powiedział? „Twój szef mnie nie obchodzi”? - spytał. - Tak. I wyrwał mi z ręki słuchawkę. - Myślał, że naprawdę chcesz zadzwonić do szefa? - Byłam bardzo przekonująca. Gdyby nie zareagował, może zmieniłabym taktykę. Nie mam pojęcia. Lecz nie zapominaj, że od początku wiedziałam, że jest Anglikiem. Podejrzewałam, że nie pozwoli mi nigdzie dzwonić. Ale nie zaprzeczył, kiedy spytałam, czy jest z KGB. - A później, kiedy postanowiłaś się ubrać? Nie sprzeciwiał się? - Bynajmniej. To go przekonało, że cię oczekuję; myślał, że zamierzam mu pomóc. - Co wtedy powiedział? Mówiłaś, że uśmiechnął się i mruknął pod nosem, że wszystkie kobiety są takie same. I że jeszcze coś dodał. Przypomnij sobie. - Musiało być nieważne. - Wszystko jest ważne. Skoncentruj się. Coś, że „czas frunie”... - Tak. Mówił po rosyjsku, ale zwrot, którego użył, był bardzo angielski. Powiedział, że „czas frunie mu tu” znacznie przyjemniej niż gdzie indziej, a potem: „takich widoków nie ma na nabrzeżu”. Patrzył, jak się ubieram. - Nabrzeże. Ermitaż. Sala Malachitowa. - Taleniekow zmarszczył czoło. - Pracuje tam taka jedna kobieta, którą znam. Skrupulatni są, trzeba im to przyznać. Jedna niewiadoma rozwiązana. - Mój kochanek mnie zdradzał? - Często. Ale akurat nie z nią. Ta pani, zatwardziała zwolenniczka caryzmu, oprowadzała turystów po zabytkach architektury. Była to urocza osoba w wieku bardziej zbliżonym do siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki. Czasem zapraszałem ją do kawiarni na herbatę. - Cudowne. - Lubiłem jej towarzystwo. Opowiadała mi o rzeczach, o których miałem bardzo mętne pojęcie. Po jakie licho umieszczono jej nazwisko w moich aktach? - Nie wiesz? - spytała Łodzią rozbawiona jego pytaniem. - Gdybyśmy w Leningradzie odkryli, że konkurencja z Rygi spotyka się z taką osobą, ręczę ci, że byśmy to sobie odnotowali. - No tak. Co jeszcze mówił? - Nic szczególnego. Kiedy stałam w majtkach i staniku, stwierdził, że zdecydowanie woli matematyków od naukowców czy bibliotekarzy, bo matematykom, zwłaszcza matematyczkom, trafiają się ciekawe figury... Taleniekow poderwał się na nogi. - Mam! Wyjaśniła się kolejna niewiadoma! Znaleźli go! - Kogo? - Twój Anglik albo nie mógł się powstrzymać od głupiego żartu, albo chciał sprawdzić twoją reakcję. Nabrzeże. Ermitaż. Naukowcy to moi przyjaciele z Uniwersytetu Żdanowa, z którymi spotykałem się przy wódce. Bibliotekarz to człowiek, z którym muszę się skontaktować. Pracuje w Bibliotece Sałtykowa-Szczedrina. - Kto to taki? Taleniekow zawahał się. - Starzec, który przed laty roztoczył opiekę nad młodym studentem i otworzył mu oczy na sprawy, o których ten nic nie wiedział. - O sobie mówisz? - Tak. Byłem bardzo skołowanym młodzieńcem. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego trzy czwarte ludzkości odrzuca naukę marksistowsko-leninowską. Nie mogłem pogodzić się z tym, że miliony ludzi na całym świecie żyją w zaślepieniu. Tak twierdziły podręczniki, tak mówili nam profesorowie. Zadawałem sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego nasi wrogowie myślą inaczej niż my? - I ten staruszek ci wyjaśnił? - Zrobił więcej. Pozwolił, żebym sam znalazł odpowiedź. Dość dobrze znałem wtedy angielski i francuski, a w miarę nieźle hiszpański. Ten człowiek otworzył przede mną drzwi, dosłownie otworzył stalowe drzwi, za którymi trzymano zakazane pozycje, tysiące książek nie pochwalanych przez Moskwę, i zostawił mnie pośród nich. Spędziłem tam wiele tygodni, ba, miesięcy, pochłaniając tom za tomem, usiłując zrozumieć mentalność innych. To właśnie dzięki tym księgom „wielki Taleniekow” zdobył najcenniejszą rzecz, jaką posiada: umiejętność patrzenia na świat oczami wroga i wczuwania się w jego myśli. Tej umiejętności zawdzięczam wszystkie sukcesy zawodowe. Mój stary przyjaciel mi to umożliwił. - I chcesz się z nim ponownie spotkać? - Tak. Całe życie spędził w Leningradzie. Kiedy był dzieckiem, miasto nazywało się Petersburgiem; kiedy był młodzieńcem - Piotrogrodem. Na własne oczy widział zachodzące zmiany... Jeśli ktokolwiek może mi pomóc, to tylko on. - Czego szukasz? Kogo? Chyba mam prawo wiedzieć. - Oczywiście. Ale musisz zapomnieć nazwisko, które za chwilę usłyszysz. A przynajmniej nigdy go głośno nie wymawiać. Otóż potrzebuję informacji o rodzinie Woroszynów. - Mieszkali w Leningradzie? - Tak. Lodzia ze zniecierpliwieniem pokręciła głową. - Czasem wielki Taleniekow zupełnie głupieje. Przecież mogę ich sprawdzić w komputerze. - Natychmiast zostałabyś namierzona i obawiam się, że długo byś nie pożyła. Ten facet, co tu leży, ma pełno wspólników. - Wasilij wrócił do wyciągniętego na podłodze ciała, schylił się i ponownie zaczął je badać. - Poza tym nic byś nie znalazła; minęło zbyt wiele czasu, zmieniały się rządy, zmieniała się polityka. Jeśli nawet nazwisko figurowało kiedyś w aktach, wątpię, czy nadal się tam znajduje. A żeby było śmieszniej, jeśli się znajduje, to znaczy, że Woroszynowie nie mają już nic wspólnego z... - Z czym, Wasilij? Nie odpowiedział od razu, bo przekręciwszy rozebrane ciało na wznak nagle dostrzegł drobną, fioletowo-siną plamkę na skórze Anglika, mniej więcej w okolicy serca, ukrytą pod włosami porastającymi pierś trupa. Była bardzo mała, o średnicy najwyżej jednego centymetra - tak, średnicy, albowiem miała kształt koła. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak najnormalniejsze znamię. Ale mężczyzna nie przyszedł z nim na świat, zostało mu wytatuowane bardzo sprawną ręką. Na łożu śmierci stary Krupski powiedział: Złapano ich agenta, człowieka ze znakiem na piersi. - Z tym. - Odgarnął ręką ciemne włosy, tak żeby wytatuowane kółko było wyraźnie widoczne. - Podejdź tu. Lodzia wstała, zbliżyła się do trupa i kucnęła przy fotelu. - Z tym? Przecież to zwykle znamię. - Pero nostro circolo - powiedział szeptem. - Nasz Anglik nie urodził się z tym kółkiem. Na ten znak trzeba sobie zasłużyć. - Nie rozumiem. - Za chwilę ci wszystko wyjaśnię. Idąc tu, nie byłem pewien, czy ci cokolwiek mówić, ale chyba nie mam wyboru. Mogą mnie zabić. A jeśli zginę, musisz przesłać wiadomość do pewnego człowieka. Wytłumaczę ci, w jaki sposób. Opiszesz mu to znamię i jego dokładne położenie: czwarte żebro, w okolicy serca. Specjalnie umieszczono je w mało widocznym miejscu. Lodzia bez słowa spojrzała na fioletowy znak, po czym podniosła wzrok na Taleniekowa. - Kim są ci „oni”? - Nazywają się matarezowcy... Opowiedział wszystko, nie pomijając niczego. Kiedy skończył, przez dłuższy czas kobieta milczała, a on jej nie ponaglał. Wiedział, że musi przetrawić wstrząsającą historię, którą usłyszała, przyjąć do wiadomości zdumiewający fakt współpracy, jaką podjęli Wasilij Wasilijewicz Taleniekow i człowiek znany w KGB jako Beowulf Agate. Lodzia podniosła się i podeszła do okna, z którego rozciągał się widok na ponurą leningradzką ulicę. Stojąc z twarzą zwróconą do szyby, wreszcie przemówiła. - Podejrzewam, że sam zadawałeś sobie to pytanie tysiące razy. Ale powtórzę je: czy to było konieczne? Czy musiałeś nawiązać kontakt ze Scofieldem? - Tak - odparł cicho. - Moskwa nie chciała cię wysłuchać? - Moskwa kazała mnie zlikwidować. Waszyngton polecił zlikwidować Scofielda. - Dobrze, ale twierdzisz, że ani Moskwa, ani Waszyngton nie wiedzą o istnieniu matarezowców. Pułapka, jaką na was zastawiono, miała uniemożliwić wam kontakt. Mogę to zrozumieć. - Oficjalne czynniki w Moskwie i Waszyngtonie chodzą z klapkami na oczach. W przeciwnym razie ktoś by się za nami ujął; wezwano by nas, żebyśmy ujawnili, co wiemy. Ale nie; uznano nas za zdrajców i kazano zgładzić, nie dając nam możliwości przedstawienia faktów. To robota matarezowców; posłużyli się swoimi wtyczkami. - Czyli mają ludzi i w Moskwie, i w Waszyngtonie? - Oczywiście. Manipulują wszystkimi z ukrycia, jak chcą. - Z ukrycia, Wasilij? Przecież faceci, z którymi rozmawiałeś w Moskwie... - To spanikowani starcy - przerwał jej Taleniekow. - Umierający bohaterzy wojenni, zdychające szkapy odstawione na boczny tor, faceci przerażeni wydarzeniami sprzed kilkudziesięciu lat. Nic już nie mogą. - A ten człowiek, z którym Scofield się spotkał? Ten polityk, Winthrop? Co z nim? - Sądzę, że nie żyje. Lodzia cofnęła się od okna i podeszła do Taleniekowa. - Co dalej zamierzacie? Bo obydwaj znaleźliście się w impasie... - Mylisz się; cały czas posuwamy się naprzód. Pierwsze nazwisko na liście, Scozzi, okazało się strzałem w dziesiątkę. A teraz ten martwy Angol; w porządku, nie ma żadnych papierów, nie wiemy, jak się nazywa i skąd pochodzi, ale ma znamię na piersi, które mówi więcej niż setki sfałszowanych dokumentów. To był członek ich armii. Poza tym wiemy, że jest tu w Leningradzie drugi taki jak on, który śledzi pewnego starca, kustosza archiwum literackiego w Bibliotece Sałtykowa-Szczedrina. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym go dopaść, może nawet bardziej, niż spotkać się z moim starym przyjacielem. Dopaść go, złamać jego opór, zmusić do gadania. Przyjechali do Leningradu, żeby chronić Woroszynów, żeby chronić tajemnicę. Ale wkrótce odkryjemy prawdę. - No dobrze, dajmy na to, że odkryjecie. I co dalej? Do kogo z tym pójdziecie? Jak się zabezpieczycie, skoro nie wiecie, kim oni są? - Wiemy; kim nie są, to wystarczy. Nie należy do nich ani nasz sekretarz, ani prezydent Stanów Zjednoczonych. - Nie dostaniecie się do nich. - Dostaniemy, jeśli zdobędziemy dowody. Beowulf miał rację: potrzebujemy niezbitych dowodów. Pomożesz nam? Pomożesz mi? Lodzia Kronieska popatrzyła w oczy dawnego kochanka i jej spojrzenie złagodniało. Wyciągnęła ręce i ujęła jego twarz w swoje dłonie. - Wasilij, wiodłam takie nieskomplikowane życie i nagle znów w nie wkroczyłeś... - Nie miałem dokąd pójść. Nie mogłem pojechać prosto do tego staruszka. W pięćdziesiątym czwartym roku wystąpiłem w jego obronie, kiedy oskarżono go o odchylenia ideologiczne. Przepraszam cię, Lodziu. - Nie przepraszaj, głuptasie. Tęskniłam za tobą. Naturalnie, że ci pomogę. Gdyby nie ty, uczyłabym matematyki w szkole podstawowej gdzieś w Taszkencie. Wpatrując się w jej piwne oczy, pogładził ją delikatnie po twarzy. - To nie powód, żeby mi pomagać. - Wiem. Ale przeraża mnie to, co usłyszałam. Nie mógł pozwolić, żeby zdrajca Maletkin dowiedział się o Lodzi. Agent z Wyborga czekał na rogu w samochodzie, kiedy jednak minęła godzina, a Taleniekowa wciąż nie było, wysiadł z wozu i zaczął nerwowo przechadzać się tam i z powrotem. - Nie jest pewien, czy wszedłem do tego budynku, czy do sąsiedniego - powiedział Wasilij, odsuwając się od okna. - Czy przejście w piwnicy nadal istnieje? - Nic się nie zmieniło. - W porządku; wyjdę na ulicą inną klatką schodową i powiem Maletkinowi, że potrzebuję jeszcze pół godziny. To nam powinno wystarczyć. Ubierz w tym czasie Anglika, dobrze? Istotnie, nic się w tym starym budynku nie zmieniło. Może tylko to, że był bardziej obdrapany, brudny i zniszczony. Każda piwnica łączyła się z następną. Obskurne, przesiąknięte wilgocią podziemne przejście ciągnęło się niemal przez cały kwartał. Taleniekow wyszedł na ulicę cztery domy dalej i ruszył do zaparkowanego przy skrzyżowaniu wozu. Swoim nagłym pojawieniem się zaskoczył Maletkina. - Myślałem, że tam poszliście! - krzyknął zdrajca z Wyborga, wskazując głową w przeciwnym kierunku. - Tam? - Byłem tego pewien. - Jesteście wciąż zbyt podnieceni, towarzyszu, to wam utrudnia koncentrację. Nie znam nikogo w tamtym budynku. W każdym razie przyszedłem was uprzedzić, że facet, do którego przyjechałem, potrzebuje więcej czasu. Proponuję, żebyście wrócili do samochodu; będzie wam cieplej i nie będziecie tak bardzo zwracać na siebie uwagi. - Długo to jeszcze potrwa? - spytał zaniepokojony Maletkin. - Bo co? Wybieracie się gdzieś beze mnie? - Nie, nie! Ależ nie! Tylko muszę iść do kibla. - Nauczcie się wstrzymywać - rzucił Taleniekow, oddalając się pośpiesznie. W ciągu dwudziestu minut omówił z Lodzią szczegóły swojego spotkania z kustoszem archiwum w Bibliotece Sałtykowa-Szczedrina. Uzgodnili, że Lodzia zadzwoni do staruszka; powie mu prawdę, nie wymieniając jednak żadnych nazwisk. Ważne było, żeby mężczyzna wyczuł atmosferę zagrożenia i strach w jej głosie. Powie mu, że pewien student, z którym zaprzyjaźnił się przed laty, zdolny młody człowiek lubiący języki obce i literaturę, ten sam, który zaszedł wysoko w jednej z instytucji rządowych i w pięćdziesiątym czwartym roku zeznawał w jego obronie, bardzo chce się z nim spotkać. Problem w tym, że nie może pokazywać się publicznie. Ma poważne kłopoty i potrzebuje pomocy. Miała mówić tak, żeby staruszek domyślił się tożsamości dawnego studenta i zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi; tak żeby się wystraszył, zaniepokoił losem przyjaciela; tak żeby ci, którzy go śledzą, widzieli, że nie potrafi opanować zdenerwowania. Instrukcje dotyczące spotkania miały być na tyle niejasne, żeby wprowadzić kustoszowi zamęt w głowie. Taleniekow liczył, że dzięki temu starzec opuści bibliotekę skołowany i przerażony, niepewien czy idzie we właściwym kierunku; będzie nagle przystawał, znów ruszał, skręcał to w jedną stronę, to w drugą, cofał się i zawracał, zwalniał i niespodziewanie przyśpieszał. W tej sytuacji ogon zostanie natychmiast zauważony, gdyż będzie musiał robić to samo, co starzec. Jego zachowanie będzie rzucało się w oczy. Zgodnie z poleceniem Lodzi, starzec opuści olbrzymi kompleks biblioteczny dokładnie za dziesięć szósta, wejściem od strony południowo-zachodniej. O tej porze ulice powinny być ciemne, opadów śniegu nie przewidywano. Minie tyle a tyle przecznic, po czym sprawdzi, czy jego przyjaciel nie czeka na przystanku; jeśli go nie znajdzie, jakby nigdy nic wróci do biblioteki - do swojego gabinetu. Jeśli to tylko okaże się możliwe, jego dawny student postara się tam dotrzeć. Ale nie wiadomo, czy mu się uda. Zważywszy na to, że starzec będzie zdenerwowany, instrukcje Lodzi powinny go porządnie skołować, tym bardziej, że usłyszy je tylko raz, bo kobieta szybko odłoży słuchawkę. Reszta należała do Taleniekowa, który zamierzał posłużyć się Maletkinem; zdrajca nawet nie podejrzewał, do czego zostanie wykorzystany. - A co potem? Po spotkaniu ze starcem? - spytała Lodzia. - To zależy, co mi powie. Albo czego się dowiem od jego anioła stróża. - Gdzie będziesz spał? Czy jeszcze się zobaczymy? Wasilij podniósł się. - To może być niebezpieczne. - Zaryzykuję. - Nie chcę cię narażać. Poza tym, pracujesz do rana. - Mogę pójść wcześniej i wyjść o północy. Nie obowiązują nas tak sztywne przepisy jak kiedyś. Często zmieniamy godziny pracy. No i jestem już całkowicie zrehabilitowana. - A jeśli ktoś spyta, dlaczego przyszłaś wcześniej? - Powiem prawdę. Że przyjechał z Moskwy stary przyjaciel. - To chyba nie najlepszy pomysł. - Sekretarz partii, członek Politbiura, ma żonę i kilkoro dzieci. Pragnie pozostać anonimowy. - Myliłem się, to świetny pomysł. - Uśmiechnął się. - Na wszelki wypadek wejdę przez inną klatkę. - Co z nim? - Lodzia wskazała na martwego Anglika. - Położę go w jednej z najdalszych piwnic. Masz butelkę wódki? - Chcesz się napić? - Ja nie, ale on tak. Kolejny samobójca o nie ustalonych personaliach. Prasa o nich nie pisze. Aha, potrzebna mi będzie jeszcze żyletka. Piotr Maletkin stał obok Taleniekowa w podcieniach naprzeciw południowo- zachodniego wejścia do Biblioteki Sałtykowa-Szczedrina. Potężne reflektory zawieszone wysoko na murach budynku, które oświetlały wewnętrzny dziedziniec, sprawiały, że kompleks biblioteczny wyglądał jak olbrzymie więzienie. Z dziedzińca jednak prowadziły na ulicę bramy - rozmieszczone symetrycznie co trzydzieści kilka metrów. Więźniowie mogli wchodzić i wychodzić wedle swojego widzimisię. Tego wieczoru biblioteka tętniła życiem; w obie strony płynął nieprzerwany strumień ludzi. - Powiadacie, że ten stary, ten naukowiec, jest jednym z nas? - spytał Maletkin. - Zależy co rozumiecie przez „nas”, towarzyszu. Stary to agent KGB; nam chodzi o tego, który będzie go śledził. Musimy go ostrzec, zanim wpadnie w pułapkę. Stary należy do ścisłej czołówki agentów kontrwywiadu. Może z pięć osób w KGB zna jego nazwisko. Jeśli zna je ktokolwiek inny, to znaczy, że jest na usługach Amerykanów. Więc dobrze wam radzę, trzymajcie język za zębami. - Nigdy o nim wcześniej nie słyszałem - oświadczył Maletkin. - I co, Amerykanie sądzą, że pracuje dla nich? - Tak. Ale on nie jest zdrajcą. O wszystkim informuje Moskwę, z którą ma bezpośrednie połączenie. - Niesamowite. Użyć do tego starca. Genialne posunięcie. - Moi dawni koledzy po fachu nie są głupi. - Taleniekow spojrzał na zegarek. - Wasi obecni też nie. A teraz zapomnijcie, że kiedykolwiek mówiłem wam o towarzyszu Mikowskim. - Tak się nazywa? - Tak, choć nawet ja wolę o tym nie pamiętać... O, już idzie. Stary mężczyzna z krótką siwą brodą, o bladej twarzy zmęczonej i usianej zmarszczkami, ubrany w palto i czarną, futrzaną czapę, wyszedł z budynku na zimne powietrze: kłęby pary buchały mu z ust. Przez chwilę stal na schodach, rozglądając się wkoło, jakby się wahał, którą bramą opuścić dziedziniec. Ostrożnie, trzymając się poręczy, ruszył w dół po marmurowych schodach. Na betonowym dziedzińcu skręcił w prawo. Taleniekow z uwagą przyglądał się ludziom, którzy wylewali się strumieniem przez szklane drzwi. Na ogół szli małymi grupkami, po dwie, trzy osoby, on zaś szukał pojedynczego mężczyzny, który nerwowo wodziłby wzrokiem po dziedzińcu. Nikt taki się nie pojawiał. Taleniekowa ogarnął niepokój. Czyżby się mylił? Było to mało prawdopodobne, a jednak nie dostrzegł w tłumie nikogo, kto miałby oczy utkwione w Mikowskiego. Starzec powoli zbliżał się do bramy; kiedy wyjdzie na ulicę, dalsze czekanie na nic się nie zda, pomyślał Taleniekow. Matarezowcy nie trafili na ślad jego przyjaciela. Kobieta! A więc jednak! Tego nie przewidział. Przecisnęła się przez drzwi i zbiegła pośpiesznie po schodach, nie spuszczając wzroku z oddalającego się wolnym krokiem starca. Sprytnie. Kobieta przesiadująca godzinami w bibliotece mniej zwraca na siebie uwagę. Czyli że do swojej doborowej armii matarezowcy brali również płeć piękną. Nie wiedział, dlaczego to go tak zdziwiło - w końcu wśród najlepszych agentów KGB i amerykańskich Operacji Konsularnych też zdarzały się kobiety... tyle że rzadko powierzano im zadania wymagające użycia siły. Ta kobieta zaś śledziła Mikowskiego po to, żeby dopaść jego, Taleniekowa. Przemoc była nieuchronna. I to go właśnie zdumiało. - Kobieta w brązowym palcie i czapce-kominiarce - powiedział do Maletkina. - To nasz człowiek. Nie możemy pozwolić, żeby zbliżyła się do starca. - Kobieta? - Zapewniam was, ma wszechstronne umiejętności; potrafi więcej niż wy, towarzyszu. Na razie będzie trzymać się z daleka, czekając na odpowiedni moment. Musimy ją uprzedzić, tylko bardzo ostrożnie, tak żeby facet jej nie rozpoznał, kiedy zacznie krzyczeć. Chodźmy. - Krzyczeć? Dlaczego miałaby krzyczeć? - A czy to można przewidzieć reakcję baby? No, w drogę. Przez osiemnaście minut Taleniekow obserwował zachowanie zdezorientowanego starca i ból ściskał mu serce. Nie mogąc doczekać się swojego młodego przyjaciela, zatroskany staruszek stawał się coraz bardziej zdenerwowany, aż w końcu całkiem wpadł w popłoch. Nie zważając na siarczysty mróz i klaksony zniecierpliwionych kierowców, wolnym, niepewnym krokiem przechodził przez kolejne przecznice. Ciągle spoglądał na zegarek, mimo że po ciemku prawie nic nie widział. Śpieszący się przechodnie potrącali go, ilekroć przystawał. A przystawał często, żeby złapać oddech, bo sił miał już niewiele. Dwa razy podchodził do zadaszonych przystanków autobusowych, najwyraźniej przekonany, że źle policzył przecznice; na skrzyżowaniu przed teatrem Kirowa znajdowały się trzy przystanki i to mu zupełnie pomieszało w głowie. Zdesperowany, na wszelki wypadek sprawdził wszystkie trzy. Sytuacja rozwijała się po myśli Taleniekowa. Widząc dziwne zachowanie starca, kobieta w brązowym palcie i czapce-kominiarce uznała, że osobnik, którego śledzi, domyślił się, że jest śledzony. Kluczył nieporadnie, bo był stary, przerażony i nie umiał pozbyć się ogona, ale zdawała sobie sprawę, że w każdej chwili może wykonać jakiś nieprzewidziany krok. Trzymała się więc na odległość, w cieniu, przemykając się wzdłuż ciemnych okien sklepowych i kryjąc w słabo oświetlonych bocznych uliczkach, a ponieważ nie wiedziała czego oczekiwać, również była coraz bardziej zdenerwowana. Obiekt jej inwigilacji zawrócił i skierował się w drogę powrotną. Taleniekow i Maletkin stali po przeciwnej stronie szerokiej alei. obserwując starca z odległości około siedemdziesięciu metrów. Śledzonego i śledzącą dzieliły dwie małe uliczki, w które kobieta mogła skręcić, żeby ukryć się, gdy ją będzie mijał. - Pora na nas - oznajmił Wasilij; chwycił Maletkina za rękaw i pociągnął za sobą. - Wmieszamy się w tłum i ruszymy za starcem. Kiedy podejdzie bliżej, kobieta skręci w tę drugą uliczkę. - Skąd wiecie? - Bo już raz skręciła. Wyglądało to bardzo naturalnie. Na jej miejscu zrobiłbym to samo. Zresztą i nam się ta uliczka przyda. - Do czego? - Powiem wam, jak dojdziemy. Zbliżał się decydujący moment i Taleniekow czuł jak mu serce łomocze. To, co się działo przez ostatnie kilkanaście minut, dokładnie przewidział i zaplanował; najbliższe minuty miały pokazać, czy akcja zakończy się sukcesem. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że po pierwsze, kobieta z miejsca go rozpozna, gdyż na pewno otrzymała jego fotografię i szczegółowy rysopis, a po drugie, że jeśli tylko poczuje się zagrożona, odbierze sobie życie równie szybko i sprawnie jak Anglik w mieszkaniu Lodzi. Element zaskoczenia odgrywał zasadniczą rolę. Dlatego właśnie pomoc zdrajcy z Wyborga była niezbędna. Wraz z grupą pieszych doszli na plac i wmieszali się w tłum przed teatrem Kirowa. Wasilij obejrzał się przez ramię: zobaczył Mikowskiego, który dysząc ciężko, przeciskał się przez kolejkę stojącą po bilety na przedstawienie. - Słuchajcie. - Taleniekow przytrzymał za łokieć Maletkina. - Zrobicie dokładnie, co wam powiem. Zawołacie... Włączyli się w strumień ludzi sunących chodnikiem; ukryci za czwórką żołnierzy ubranych w obszerne płaszcze byli niewidoczni z naprzeciwka, choć sami wszystko widzieli. Starzec zbliżył się do pierwszej przecznicy. Kobieta skręciła w nią, a kiedy przeszedł na drugą stronę, wyłoniła się z powrotem. Jeszcze chwila. Już tylko sekundy. Kolejna uliczka. Mikowski zatrzymał się na skrzyżowaniu, kobieta skryła się za rogiem. - Teraz! - ryknął Taleniekow i obaj rzucili się pędem przed siebie. Agent z Wyborga zawołał do kobiety, usiłując przekrzyczeć zgiełk uliczny: - Stójcie, towarzyszko! Stójcie! Circolo! Nostro circolo! Stanęła jak wryta. Cisza. - Kim jesteście? - spytała wreszcie pełnym napięcia głosem. - Przerwijcie wszystko! Mam wiadomość od pasterza! - Co takiego?! Szok odmalował się na jej twarzy. Taleniekow wybiegł zza rogu; wyrzucił przed siebie ręce i chwycił kobietę od tyłu za ramiona, a potem za nadgarstki. Unieruchomił jej dłonie - z których jedną trzymała w kieszeni, zaciśniętą na kolbie pistoletu. Kobieta szarpnęła się w lewo; raptem wykonała niespodziewany skręt w prawo i lewą nogą z furią zaczęła kopać napastnika: atakowała jak rozwścieczona kocica. Musiał się bronić, nie zważając na to, że kobieta szamocze się i wyrywa. Nie puszczając jej rąk, uniósł ją do góry i walnął o ścianę, po czym z całej siły naparł na nią ramieniem. Stało się to tak szybko, że dopiero gdy poczuł zęby wbijające mu się w szyję, zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Kobieta w okamgnieniu odchyliła się do tylu i obróciła głowę; w następnej sekundzie Taleniekow poczuł potworny ból. Wykrzywiwszy groteskowo usta, gryzła go z zapamiętaniem. Jej szczęki jak potężne imadło zaciskały się na jego szyi. Krew sączyła mu się po kołnierzu. Uścisk nie zmniejszał się. Ból był przeraźliwy, a im mocniej Taleniekow walił kobietą o ścianę, tym głębiej wbijała mu w szyję zęby. Nie mógł wytrzymać! Puścił jej ręce i zaczął odpychać ją od siebie. Wystrzał - głośny, wyraźny, choć gruby materiał palta nieco go przytłumił - rozszedł się echem po wąskiej uliczce. Kobieta opadła na kamienną ścianę. Taleniekow popatrzył na jej oczy: były wytrzeszczone, martwe. Wolno osunęła się na ziemię. Wykonała to, do czego ją zaprogramowano - oceniła szansę, uznała, że nie pokona dwóch przeciwników i nacisnęła spust, strzelając sobie prosto w pierś. - Nie żyje! - krzyknął Maletkin. - Zabiła się! Wszyscy słyszeli strzał! Uciekajmy! Zaraz zjawi się milicja! Kilku gapiów stało bez ruchu, spoglądając w ich stronę. - Uspokójcie się! - rozkazał Taleniekow. - Jeśli ktoś się zbliży, pokażcie legitymację KGB. Powiedzcie, że jesteśmy tu służbowo i nikomu nie wolno podchodzić. Potrzebuję dosłownie pół minuty. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją do rany na szyi, żeby zatamować krwawienie, po czym pochylił się nad martwym ciałem kobiety. Rozerwał guziki brązowego palta: widoczna pod spodem bluzka była przesiąknięta krwią. Odciągnął lepki materiał. Kula weszła w ciało pod lewą piersią, rozrywając tkanki. Taleniekow delikatnie obmacał miejsce przy ranie, było jednak zbyt ciemno, by mógł cokolwiek dojrzeć. Wyjął zapalniczkę. Pstryknął ją, naciągnął zakrwawioną skórę i przysunął do niej migoczący na wietrze płomyk. - Szybciej! - szepnął z odległości kilku metrów wystraszony Maletkin. - Na miłość boską, co robicie? Taleniekow nie odpowiedział. Przesuwał palce po żebrach kobiety, ocierając z nich krew. I wreszcie znalazł to, czego szukał. W fałdzie pod lewą piersią, w okolicy serca. Fioletowe kółko na tle białej, umazanej krwią skóry. Znamię, które nie było znamieniem, tylko symbolem przynależności do elitarnej organizacji. Organizacji Matarese'a. 24. Przeszli szybko na koniec ulicy i wtopili się w tłum ludzi podążających na północ. Maletkin, pobladły na twarzy; dygotał ze zdenerwowania. Widząc to, Taleniekow czym prędzej ujął go za łokieć; bał się, że zdrajca z Wyborga wpadnie w panikę i zacznie biec, czym oczywiście zwróciłby na siebie uwagę. A na razie jeszcze go potrzebował; musiał wysłać telegram, tak żeby KGB go nie przechwyciło, i Maletkin mógł mu w tym pomóc. Jedynie dwie sprawy nie dawały mu spokoju: pierwsza - to że miał bardzo mało czasu na przygotowanie zaszyfrowanej wiadomości. Wiedział, że mniej więcej za dziesięć minut Mikowski dotrze z powrotem do biblioteki i że wkrótce on sam również powinien się tam zjawić. Druga - to czy z wystraszonego starca zdoła wydobyć jakiekolwiek informacje. Lewą ręką przyciskał do szyi chustkę. Na skutek zimna krwawienie prawie już ustało; pocieszał się, że niedługo całkiem ustanie i będzie mógł przylepić plaster. Nagle przyszło mu do głowy, że powinien kupić sobie golf - nie będzie widać opatrunku. - Zwolnijcie, do cholery! - rozkazał Maletkinowi, szarpiąc go za płaszcz. - Tam jest kawiarnia; wejdziemy na chwilę i napijemy się czegoś. - Oj, chętnie - szepnął Maletkin; wzrok miał półprzytomny. - Odebrała sobie życie! Kim ona była? - Kimś, kto popełnił duży błąd. Uważajcie, żebyście i wy nie popełnili. W kawiarni panował tłok. Nie było wolnych stolików, więc przysiedli się do dwóch kobiet w średnim wieku, które nie kryjąc niezadowolenia odwróciły się od nich i kontynuowały rozmowę. Taleniekowowi było to bardzo na rękę. - Idźcie do kierownika - polecił swojemu towarzyszowi. - Stoi tam przy drzwiach. Powiedzcie, że wasz przyjaciel trochę za dużo wypił i niechcący się skaleczył. Poproście o kawałek gazy i plaster. - Kiedy agent z Wyborga zaczął protestować, położył dłoń na jego ramieniu. - Zróbcie, co każę. Ręczę wam, że taka prośba go nie zdziwi. Maletkin wstał i ruszył posłusznie ku drzwiom. Taleniekow odjął od szyi zakrwawioną chustkę, złożył na nowo, przycisnął czystą stroną do rany, po czym sięgnął do kieszeni po ołówek, ze środka stołu wziął grubą, papierową serwetkę i skupił się nad szyfrowaniem depeszy, którą zamierzał wysłać Beowulfowi Agate. Wkrótce rozbrzmiewające wkoło rozmowy przestały do niego docierać i zaczął pośpiesznie pisać litery i cyfry, od razu poprawiając pomyłki. Nie przerwał pisania, kiedy Maletkin wrócił z gazą i nawiniętym na rolkę plastrem. Nie przerwał, kiedy kelner postawił na stoliku sześć kieliszków - Maletkin zamówił po trzy na łebka. Po ośmiu minutach skończył pracę. Przedarł serwetkę na pół, przepisał tekst, wyraźnie, dużym, czytelnym drukiem, i podał go Maletkinowi. - Wyślecie ten telegram do Helsinek, nazwisko człowieka i nazwa hotelu figurują u góry. Tylko pamiętajcie: nikt tego nie może przechwycić, linia ma być czysta. Zdrajca wytrzeszczył oczy. - Jak mam to zrobić? - W ten sam sposób, w jaki przekazujecie informacje do swoich przyjaciół w Waszyngtonie. Wiecie przecież, w jakich godzinach linie są nie kontrolowane. Umiecie się zabezpieczać, tak samo zresztą jak my wszyscy. To jedna z naszych najcenniejszych umiejętności. - Przekazuję przez Sztokholm! Omijani Helsinki! Maletkin zarumienił się. Podniecenie oraz trzy wódki wypite jedna po drugiej sprawiły, że nieopatrznie się wygadał. Ujawnił, że ma łącznika w Szwecji. Takie rzeczy trzymało się w tajemnicy, nie mówiło się o nich nawet współzdrajcom. Do swoich celów Wasilij nie mógł jednak użyć Sztokholmu. Telegram dostałby się w ręce Amerykanów i CIA nie omieszkałaby przesłuchać kierownika hotelu „Tavastian”. Ale istniał inny sposób. - Często przyjeżdżacie na narady do siedziby na Ligowskim Prospekcie? Maletkin skrzywił się, nieco zażenowany. - Niezbyt często. W zeszłym roku byłem na trzech, może czterech - powiedział. - Pójdziecie tam teraz. - Co? Czyście stracili rozum? - To wy stracicie życie, jeśli nie wykonacie tego, co wam każę. Nie martwcie się, pułkowniku. Z faktu posiadania wysokiego stopnia służbowego płynie wiele korzyści, między innymi ta, że ludzie słuchają naszych poleceń. Powiecie, że musicie wysłać pilny telegram do człowieka z Wyborga, który jest obecnie w Helsinkach. Pamiętajcie: czysta linia, żadnych służbowych adnotacji. Ale przyniesiecie mi kopię, żebym wiedział, że na pewno wysłaliście telegram. - A co, jeśli zechcą upewnić się w Wyborgu? - Ręczę, że o tej porze nie ma tam nikogo, kto by śmiał kwestionować słowa zastępcy dowódcy. Maletkin zmarszczył nerwowo czoło. - Ale później pytaniom nie będzie końca. - Wierzcie mi, pułkowniku. -Wasilij uśmiechnął się; w jego głosie dźwięczała obietnica wielkich bogactw. - Kiedy wrócicie do Wyborga, wszystko czego tylko zapragniecie, będzie wasze... władza też. Na lśniącej od potu twarzy zdrajcy wykwitł uśmiech. - To gdzie mam przynieść kopię? Kiedy? O której? Taleniekow nie odpowiedział od razu. Przyłożył gazę do rany na szyi, drugą ręką sięgnął po plaster, chwycił zębami odstający koniuszek i odwinął kawałek. - Urwijcie. Przykleił nim opatrunek i oderwał kolejny kawałek plastra. - Przenocujecie w hotelu „Jewropejskaja” na ulicy Brodskiego. Tam się z wami skontaktuję. - Każą sobie pokazać dowód albo legitymację. - To pokażecie. Pułkownik KGB na pewno otrzyma najlepszy pokój. I najładniejszą z dziwek urzędujących na dole w hallu. - Jedno i drugie kosztuje. - Spokojna głowa. Ja stawiam. Był wieczór, pora kolacyjna, toteż olbrzymie czytelnie o wysokich sufitach i ścianach ozdobionych arrasami niemal świeciły pustką. Tylko gdzieniegdzie przy długich stołach siedzieli studenci, gdzieniegdzie widać też było grupy turystów podziwiających tkaniny i malarstwo, którzy rozmawiali szeptem, oszołomieni wspaniałością biblioteki. Idąc marmurowymi korytarzami w stronę biur mieszczących się w zachodnim skrzydle budynku, Wasilij rozmyślał o miesiącach spędzonych w tych salach - a raczej sali - kiedy odkrywał świat, o którym tak niewiele wiedział. Nie było żadnej przesady w tym, co opowiedział Lodzi: to właśnie tu, dzięki mądrości i odwadze jednego człowieka, więcej nauczył się o mentalności wroga niż w czasie późniejszego szkolenia w Moskwie i Nowogrodzie. Biblioteka Sałtykowa-Szczedrina była najlepszą szkołą, do jakiej kiedykolwiek uczęszczał, a mężczyzna, z którym wkrótce miał się zobaczyć po latach niewidzenia, najznakomitszym nauczycielem, jakiego można sobie wyobrazić. Zastanawiał się, czy i tym razem profesor oraz jego księgi zdołają mu pomóc. Jeżeli istniał jakiś związek między rodziną Woroszynów a obecną, nowo odrodzoną organizacją Matarese'a, w banku informacji komputerowych na pewno nie było o tym wzmianki. To nie ulegało wątpliwości. Ale mogło udać się coś znaleźć w którymś z tysięcy tomów zawierających szczegółowe opisy wydarzeń, rodzin skazanych na banicję, ogromnych rozparcelowanych majątków, opisy sporządzane na bieżąco przez ówczesnych historyków świadomych tego, że następuje nieuchronny koniec starego świata. Wszystko rozegrało się właśnie tu, w dawnym Petersburgu; i tu właśnie, w tamtych burzliwych latach, żył książę Andriej Woroszyn. Archiwum rewolucyjne Biblioteki Sałtykowa-Szczedrina nie miało sobie równego w całej Rosji; jeżeli więc gdziekolwiek mogły być informacje o Woroszynach, to tylko tu. No tak, pomyślał Taleniekow, ale jak się do nich dogrzebać? Czy jego stary przyjaciel będzie wiedział, gdzie szukać? Wasilij skręcił w lewo; po obu stronach ciemnego korytarza ciągnęły się oszklone drzwi gabinetów. Światło paliło się tylko w ostatnim. Na zmianę bledło i jaśniało, kiedy mijała je krzątająca się po pokoju postać. Był to gabinet Mikowskiego, w którym starzec urzędował od ponad ćwierć wieku, a człowiekiem, którego zamazaną sylwetkę Taleniekow widział przez chropowatą szybę, był niewątpliwie sam profesor. Wasilij podszedł do drzwi i cichutko zapukał. Ciemna postać błyskawicznie zawróciła. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Janow Mikowski. Jego pomarszczona twarz była zarumieniona od zimna, oczy - patrzące zza grubych okularów - wystraszone, spojrzenie pytające. Skinieniem głowy zaprosił Wasilija do środka i szybko zamknął za nim drzwi. - Wasilij Wasilijewicz! - zawołał ochrypłym szeptem, po czym wyciągnął ramiona i objął młodszego mężczyznę. - Myślałem, że już cię nigdy nie zobaczę. Nie puszczając przyjaciela, cofnął się krok, żeby mu się lepiej przyjrzeć, po czym otworzył starcze, pomarszczone usta: chciał coś jeszcze powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Wydarzenia, jakie nastąpiły w ciągu ostatniej pół godziny, tak bardzo nim wstrząsnęły, że jedyne co był w stanie z siebie wydusić, to jakieś dziwne, urywane dźwięki. - Już dobrze - powiedział uspokajającym tonem Taleniekow. - Nie denerwuj się, Janow. - Wyjaśnij, dlaczego? Po co ta cała zabawa? To łażenie z miejsca na miejsce? Czy to naprawdę było potrzebne? Kto jak kto, ale właśnie ty... Przez te wszystkie lata, kiedy mieszkałeś w Rydze, ani razu mnie nie odwiedziłeś; słyszałem od innych, że jesteś bardzo szanowany, że kierujesz wieloma sprawami... - Wierz mi, tak było lepiej. Zresztą wytłumaczyłem ci to kiedyś przez telefon. - Nadal nie rozumiem. - Musiałem podjąć pewne... rozsądne, jak mi się wówczas wydawało, środki ostrożności. Były nie tylko rozsądne, lecz wręcz konieczne. Dowiedział się bowiem, że po śmierci żony starzec wpadł w depresję i codziennie zaglądał do kieliszka. Gdyby widywano go w towarzystwie szefa oddziału KGB w Rydze, zaczęto by szukać innych przyczyn jego pijaństwa. I doszukano by się. - Teraz to już nieważne - stwierdził Mikowski. - Jak zapewne wiesz, to był trudny okres w moim życiu. Ale czasem są takie sytuacje, kiedy człowiek musi być sam, nawet najbliżsi przyjaciele nie rozwiążą jego kłopotów. Nie mówmy jednak o przeszłości. Co cię tu sprowadza? - To długa historia. Ale opowiem ci wszystko od początku do końca, bo potrzebuję twojej pomocy. Wasilij zerknął w głąb pokoju i po prawej stronie biurka, za plecami starca, zauważył maszynkę elektryczną, na której stał czajnik z wodą. Oczywiście nie był pewien, ale miał wrażenie, że to ten sam czajnik i ta sama maszynka co przed laty. - Parzyłeś najlepszą herbatę w całym Leningradzie - rzekł. - Zrobiłbyś nam po filiżance? Przez następne pół godziny profesor siedział w milczeniu, przysłuchując się uważnie słowom przyjaciela. Kiedy po raz pierwszy padło nazwisko księcia Andrieja Woroszyna, starzec nawet nie zareagował. Odezwał się dopiero wtedy, gdy Wasilij zakończył opowieść. - Dobra Woroszynów - oznajmił - zostały skonfiskowane przez rząd rewolucyjny. Ale ich majątek uległ znacznej redukcji już wcześniej, za panowania ostatnich Romanowów, którzy postawili na przemysłowców. Mikołaj i jego brat Michał nienawidzili Woroszynów; twierdzili, że to złodzieje, że przywłaszczyli sobie całą północną Rosję i wszystkie szlaki morskie. Potem książę znalazł się na liście tych, których bolszewicy zamierzali skazać na śmierć. Jedyną nadzieję na przeżycie pokładał w Kierenskim, który był człowiekiem albo zbyt słabego charakteru, albo zbyt skorumpowanym, żeby do końca odciąć się od arystokracji. Tę nadzieję zniweczył szturm na Pałac Zimowy. - Co się stało z Woroszynem? - Zgładzono go. Nie dam głowy, ale chyba jego nazwisko figurowało na liście skazanych na śmierć. O ludziach, którym udało się zbiec za granicę, na ogół się później słyszało. Zapamiętałbym Woroszyna. - Dlaczego? Przecież takich jak on były w Leningradzie setki. Dlaczego akurat jego byś zapamiętał? - Z wielu powodów. Nieczęsto się zdarzało, żeby carowie Rosji nazywali kogoś z wyższych sfer złodziejem i piratem i żeby wszelkimi sposobami próbowali go zniszczyć. Rodzina Woroszynów była powszechnie znana, lecz miała złą sławę. Ojciec i dziad księcia Andrieja zajmowali się handlem niewolników, których dostarczali z wybrzeży Oceanu Indyjskiego na amerykańskie Południe; poza tym trzęśli finansami całego kraju, zmuszając do bankructwa armatorów i spółki, które potem sami przejmowali. Mówiono, że kiedy Mikołaj potajemnie zakazał księciu Andriejowi bywać na dworze, powiedział mu: „Jeżeli Rosją kiedykolwiek zawładną szaleńcy, winę poniosą tacy jak wy, którzy ich do tego prowokują.” Było to kilka lat przed rewolucją. - Dlaczego potajemnie? - Nie chciał ujawniać, że wśród arystokracji panuje rozdźwięk; bał się, że wrogowie mogą to wykorzystać. Oznaki kryzysu w państwie były od dawna widoczne; rewolucja dojrzewała od dziesięcioleci, nie wybuchła znienacka, a Mikołaj nie byt ślepy. Widział, co się dzieje. - Czy Woroszyn miał synów? - Nie wiem, ale chyba tak. Choćby nieślubnych. Kochanek mu nie brakowało. - Co się stało z jego rodziną? - Nie mogę, oczywiście, za to ręczyć, ale podejrzewam, że wszyscy zginęli. Trybunały, jak wiesz, na ogół łagodnie traktowały kobiety i dzieci. Tysiącom pozwolono zbiec. Tylko najbardziej zacietrzewieni rewolucjoniści pragnęli ich śmierci. Wydaje mi się jednak, że Woroszynom nie pozwolono wyjechać. Właściwie jestem tego pewien, choć nie mam żadnych dowodów. - To mi nie wystarczy. - Moim zdaniem, możesz śmiało przyjąć, że jakikolwiek związek Woroszyna z tą niesamowitą organizacją, o której mówiłeś, absolutnie nie wchodzi w grę. - Dlaczego? - Gdyby książę zdołał uciec, nie wierzę, żebyśmy o tym nie słyszeli. Biali na wygnaniu nie siedzieli z założonymi rękami. Wielkie koncerny i banki międzynarodowe z otwartymi ramionami przyjmowały wszystkich, którzy posiadali autentyczne tytuły i chętnie wypłacały im najróżniejsze odszkodowania; dla banków była to świetna reklama. Woroszyn nie przepuściłby takiej okazji, żeby dostać spore pieniądze; to nie leżało w jego naturze. Nie, Wasilij, on nie żyje. Taleniekow słuchał profesora, usiłując znaleźć jakąś lukę, jakiś punkt zaczepienia. Podniósł się z krzesła i podszedł do dzbanka z herbatą; napełnił sobie filiżankę i przez chwilę wpatrywał się tępo w brunatny płyn. - Hm, a może zaproponowali mu coś znacznie bardziej atrakcyjnego, żądając w zamian, by trzymał się w cieniu, był postacią anonimową? - Kto? Matarezowcy? - Tak. Guillaume de Matarese zostawił im w spadku duże pieniądze. W Rzymie i w Genui. To były ich pierwsze fundusze. - Ale przeznaczone na bardzo konkretny cel, prawda? - Mikowski pochylił się do przodu. - Z tego, co mówiłeś, miały być wykorzystane do opłacania zamachowców, do głoszenia ewangelii Matarese'a, ewangelii zemsty, zgadza się? - Tak twierdziła ta staruszka z Korsyki. - A więc nie mogły być używane do odbudowywania utraconych fortun ani do tworzenia nowych. Dlatego nie wierzę w ucieczkę Woroszyna. Gdyby zbiegł za granicę, nie odrzuciłby możliwości, jakie tam wszystkim oferowano. A już na pewno nie po to, żeby przyłączyć się do organizacji nastawionej wyłącznie na zamachy polityczne i dokonywanie zemsty. Był zbyt wielkim pragmatykiem. Wasilij zaczął iść z powrotem w stronę krzesła; nagle stanął w pół kroku i trzymając filiżankę nieruchomo w dłoni, wolno się odwrócił. - Co przed chwilą powiedziałeś? - Że Woroszyn był człowiekiem zbyt pragmatycznym, żeby odrzucić... - Nie, wcześniej. Że pieniądze nie mogły być używane... - Do odbudowywania utraconych fortun ani do tworzenia nowych. Zresztą, Wasilij, wygnańcy tak i tak mieli do dyspozycji olbrzymie sumy... Taleniekow podniósł rękę. - Do tworzenia nowych... - powtórzył cicho. - Są różne sposoby głoszenia ewangelii. Żebracy i szaleńcy głoszą ją na ulicach, księża z ambony, politycy z trybun. A jak się szerzy ewangelię, której nie można głosić otwarcie? I jak się płaci za jej głoszenie? - Postawił filiżankę na niedużym stoliku znajdującym się przy krześle. - Jedno i drugie robi się anonimowo, wykorzystując istniejące przedsiębiorstwa i firmy z całym ich skomplikowanym systemem działania. Wielkie firmy to niezależne instytucje, jednakże połączone ze sobą na dziesiątki sposobów; codziennie przepływają między nimi ogromne sumy pieniędzy, często w sposób tak zawiły, że nawet fachowcy nie są w stanie się w tym połapać. - Podszedł do biurka i pochylił się, wsparty dłońmi na blacie. - Trzeba wejść w ten system! Wkupić się! A potem można używać go do woli. Starzec z uwagą wpatrywał się w twarz młodszego mężczyzny. - Jeśli cię dobrze rozumiem, a chyba tak, uważasz, że pieniądze Matarese'a mogły być podzielone i użyte na kupno udziałów w wielkich, sprawnie funkcjonujących przedsiębiorstwach? - Tak. Szukam odpowiedzi w niewłaściwym miejscu, a raczej we właściwym miejscu, lecz w niewłaściwym kraju. Bo Woroszyn jednak stąd wyjechał, i to zanim został do tego zmuszony. Opuścił Rosję, bo Romanowowie dobrali mu się do skóry, chcieli go ogołocić, śledzili wszystkie jego posunięcia finansowe. Po prostu czuł się zagrożony... a później inwestycje tego typu były tu zakazane. Woroszyna nic w Rosji nie trzymało. Decyzję wyjazdu podjął na długo przed rewolucją. Wiesz, dlaczego słyszałeś o innych, którzy wyjechali, a o nim nie? Dlatego, że zmienił tożsamość. - Mylisz się, Wasilij. Jego nazwisko figurowało na liście osób skazanych na śmierć. Pamiętam, że sam je widziałem. - Ale nie pamiętasz, czy figurowało na obwieszczeniach o wykonaniu wyroków. - Za dużo ich było. - Otóż to. - Ale kontaktował się z tymczasowym rządem Kierenskiego; istnieją na to dowody. - Samo wysłanie listów nic nie znaczy. - Taleniekow odsunął się od biurka; instynktownie czuł, że zbliża się do prawdy. - Kiedy najłatwiej zniknąć takiemu człowiekowi jak Woroszyn? Oczywiście w chaosie i zamieszaniu rewolucji. Rozszalałe tłumy, totalna anarchia, przez wiele tygodni brak jakiejkolwiek kontroli czy dyscypliny - to cud, że w ogóle zdołano ją wprowadzić. Jakie to proste... - Przesadzasz - przerwał mu Mikowski. - Na początku rzeczywiście panował zamęt, ale specjalni obserwatorzy jeździli po miastach i wsiach, notując nie tylko to, co widzieli na własne oczy, nie tylko fakty, ale również cudze relacje oraz swoje opinie i wrażenia. Naukowcy wręcz na to nalegali; mieli świadomość, że jest to okres w historii, który już się nie powtórzy i uważali, że nie wolno niczego przeoczyć, że każda chwila musi być opisana. Wszystko widnieje więc na papierze, wszystkie spostrzeżenia, nawet te dotyczące najdrastyczniejszych spraw. To wymagało olbrzymiej dyscypliny, Wasilij. Nie spuszczając oczu ze starca, Taleniekow wolno pokiwał głową. - Jak myślisz, dlaczego tu jestem? Starzec wyprostował się. - Archiwum rewolucyjne? - Muszę przejrzeć dokumenty. - Trzeba wystąpić z prośbą, ale zgodę niełatwo otrzymać. Upoważnienie musi przyjść z Moskwy. - Jak je przekazują? - Przez leningradzki oddział Ministerstwa Kultury, który przysyła człowieka z kluczem do pokoi na dole. Nie mamy własnego klucza. Wasilij powiódł spojrzeniem po stosie papierów leżących na biurku. - Czy ten człowiek jest archiwistą? Naukowcem, tak jak ty? - Nie. Po prostu jest posłańcem z kluczem. - Jak często Moskwa wyraża zgodę? Mikowski zmarszczył czoło. - Niezbyt często. Ze dwa razy w miesiącu. - Ile minęło od ostatniej? - Trzy tygodnie. Był tu wtedy jakiś historyk z Uniwersytetu Żdanowa; zbierał materiały do pracy naukowej. - Gdzie je przeglądał? - Na dole, w archiwum. Nie wolno niczego stamtąd wynosić. Taleniekow uniósł rękę. - A jednak wyniesiono pewne dokumenty i dopiero przed chwilą ci je odesłano. Powinny natychmiast wrócić do archiwum. Dzwoniąc do ministerstwa, musisz udawać bardzo przejętego. Młody posłaniec, z twarzą zaczerwienioną od mrozu, przybył dokładnie po dwudziestu jeden minutach. - Dyżurny powiedział, że to bardzo pilna sprawa - oznajmił, z trudem łapiąc oddech. Otworzył teczkę i wyjął z niej klucz tak misternie poząbkowany, że tylko niezwykle precyzyjna maszyna zdołałaby sporządzić duplikat. - A także mająca znamiona przestępstwa, naruszono bowiem przepisy - odparł Mikowski, wstając z krzesła. - Na szczęście nic się nie stało. - Trzymając w dłoni dużą kopertę, obszedł biurko. -To co, zejdziemy na dół? - Ma pan te wyniesione dokumenty? - Tak. - Profesor podniósł do góry teczkę. - Wyniesione dokumenty? - zapytał ostrym tonem Taleniekow; nie brzmiało to jak pytanie, tylko oskarżenie. Posłaniec zrozumiał, że sam się zdradził. Upuścił klucz i czym prędzej sięgnął za pas. Wasilij skoczył w przód, chwycił rękę mężczyzny i odciągnął od ukrytej za pasem broni, jednocześnie uderzając go barkiem w pierś; posłaniec zwalił się na podłogę. - Sypnąłeś się, ty gnojku! - krzyknął. - Dyżurny nie mówiłby zwykłemu posłańcowi, co się stało. Pero nostro circolo! Tym razem nie będzie połykania pastylki! Ani samobójczego strzału! Mam cię, łobuzie! I klnę się na tego waszego korsykańskiego antychrysta, że wyduszę z ciebie wszystko! - Bei unserem Ring! Unsere Gottheit! - szepnął młodzieniec. Nagle usta mu się rozciągnęły, wargi wydęły, język... O cholera, język! I zęby! Szczęki zacisnęły się i rezultat był już nieodwracalny. Taleniekow z bezradną wściekłością przyglądał się twarzy wroga. Płyn z rozgryzionej kapsułki spływał mu do gardła, powodując paraliż mięśni. Po kilku sekundach nastąpił koniec - ostatni wdech i wydech powietrza. - Zadzwoń do ministerstwa! - polecił Wasilij przerażonemu starcowi. - Powiedz dyżurnemu, że uporządkowanie papierów zajmie ci kilka godzin. - Nic nie rozumiem! Nic a nic! - Telefon ministerstwa jest na podsłuchu. Ten skurwiel zabrał klucz prawdziwemu posłańcowi. Zabiłby nas, a potem by zwiał. Rozpiął płaszcz trupa, po czym rozerwał mu koszulę na piersi. I ujrzał to, czego się spodziewał. Znamię, które nie było znamieniem. Siny, okrągły znak - symbol matarezowców. Z górnej półki metalowego regału Mikowski zdjął dwie księgi, siedemnasty i osiemnasty tom dokumentów, i podał je Taleniekowowi. Wcześniejsze już przejrzeli, ale nie znaleźli w nich ani jednej wzmianki o Woroszynach. - O ile mielibyśmy prostszą robotę, gdybyśmy byli w Moskwie! - Starzec zszedł ostrożnie z drabiny i ruszył w stronę długiego stołu. - Oni tam wszystko przepisali i zindeksowali. Wystarczyłoby zajrzeć do jednego tomu i już wiedzielibyśmy, gdzie szukać. - Prędzej czy później na coś trafimy; niemożliwe, żeby nic o nich nie było. Wasilij podsunął profesorowi jeden tom, sam zabrał się za przeglądanie drugiego. Przebiegał wzrokiem po ręcznie dokonanych zapisach, co kilka chwil delikatnie przewracając kruche, pożółkłe ze starości strony. Po dwunastu minutach Janów Mikowski odezwał się. - Mam. - Co? - Zbrodnie księcia Andrieja Woroszyna. - Jest coś o egzekucji? - Nie widzę. Na razie opisują jego życie oraz życie i zbrodnie popełnione przez jego ojca i dziadka. - Pokaż. Było tu wszystko, pieczołowicie opisane równym, starannym charakterem pisma. Ojciec i dziad księcia Andrieja przedstawieni byli jako wrogowie ludu, którzy bez powodu zabijali chłopów pańszczyźnianych i dzierżawców oraz trzęśli finansami kraju, pozbawiając tysiące ludzi pracy i sprawiając, że tysiące innych przymierały głodem. Książę kształcił się za granicą, dokąd ojciec wysłał go na pięć lat; pobyt w zachodniej Europie jedynie umocnił chęć księcia do uciskania ludu. - Ale gdzie, do licha? - mruknął pod nosem Taleniekow. - Co gdzie? - spytał Mikowski, który czytał ten sam tekst. - Gdzie się kształcił? Starzec przekręcił stronę. - Tu jest. W Krefeld. Na uniwersytecie w Krefeld. - Tamten skurwysyn na górze mówił po niemiecku! Bei unserem Ring! Unsere Gottheit! On żyje w Niemczech! - Kto? - Woroszyn, pod przybranym nazwiskiem! Czytaj dalej. Otóż książę spędził trzy lata w Krefeld, a dwa kolejne w Düsseldorfie, dokąd często jeździł po powrocie do Rosji, nawiązał tam bowiem bliskie stosunki z takimi przemysłowcami jak Gustav von Bohlen-Halbach, Friedrich Schotte i Wilhelm Habernicht. - Essen - oznajmił nagle Wasilij. - Z Düsseldorfu tylko krok do Essen. Dobrze znał te strony, świetnie władał językiem, a czas był odpowiedni: wojna w Europie, rewolucja w Rosji, chaos na świecie. Koncern zbrojeniowy w Essen, tam znalazł azyl! - U Kruppa? - Albo u Werachtena, konkurencji Kruppa. - Myślisz, że się wkupił? - Wszedł tylnymi drzwiami, z nowym nazwiskiem. Ekspansja przemysłowa w Niemczech była wtedy równie chaotyczna jak wojna toczona przez kajzera; podkupywano sobie siłę roboczą, która wędrowała z miejsca na miejsce niczym mała armia. Sytuacja dla Woroszyna wręcz idealna, bo... - O, jest o egzekucji - przerwał mu starzec. - Na następnej stronie. Obawiam się, że twoja teoria nie sprawdziła się. Taleniekow pochylił się nad tekstem. Z informacji wynikało, że książę Andriej Woroszyn, jego żona, dwóch synów wraz z żonami, a także córka, zginęli po południu 21 października 1917 roku na terenie posiadłości Woroszynów w Carskim Siole nad Słowianką. Opis zawierał krwawe szczegóły ostatnich minut walki: Woroszynowie uwięzieni ze służbą w olbrzymim domu usiłowali odeprzeć atak napierającego tłumu, strzelali przez okna, z pochyłego dachu rzucali w dół zapalone puszki z naftą, w końcu jednak zdając sobie sprawę, że nie unikną śmierci, wypuścili służbę i prochem armatnim wysadzili siebie i dom w powietrze. Ogień strawił ich ciała; nie pozostało nic poza spalonymi szczątkami budynku. Taleniekowowi stanął przed oczami obraz pogrążonych w mroku gór w pobliżu Porto- Vecchio. I Villa Matarese. Też zniszczona przez pożar. - Mylisz się - powiedział cicho. - To nie była egzekucja. - No dobrze, może to nie trybunał skazał ich na śmierć, ale na jedno wyszło. - Nic nie weszło, nie było ciał, nie było dowodów, były tylko spalone ruiny. W tym opisie nie ma słowa prawdy. - Wasilij! To są archiwa! Każdy dokument, każdy zapis był dokładnie badany przez naukowców! Przez ówczesnych specjalistów! - Jednego widocznie przekupiono. Nie przeczę, że jakaś ogromna posiadłość została doszczętnie spalona, zrównana z ziemią, ale reszta informacji to wytwór czyjejś fantazji. - Taleniekow przewrócił z powrotem stronę. - Spójrz. Cały ten fragment jest bardzo szczegó- łowy. Uzbrojone postacie w oknach, puszki zrzucane z dachu, wypuszczenie służby, pierwszy wybuch, który następuje w kuchni, wszystko dokładnie zrelacjonowano. - Zgadza się - odparł Mikowski, na którym nagromadzone szczegóły wywarły niemałe wrażenie. - Ale czegoś tu brakuje. W poprzednich tekstach ilekroć pojawiał się opis tłumu, który szturmował dwory i pałace, zatrzymywał pociągi czy urządzał demonstracje na ulicach, pojawiały się również takie zdania jak: na czele kolumny szedł towarzysz iks, albo odwrotem ostrzeliwanych przez carską gwardię oddziałów dowodził kapitan igrek, albo egzekucji dokonano na rozkaz towarzysza zet. Sam podkreślałeś, że wszystkie zapisy zawierają mnóstwo nazwisk po to, żeby w przyszłości można było potwierdzić autentyczność zdarzeń. A spójrz na ten tekst. - Znów przekręcił stronę. - Obfitość szczegółów jest wręcz zaskakująca, podano nawet jaka była temperatura tego dnia, jak wyglądało niebo, jakie futra mieli na sobie mężczyźni na dachu. Nie wymieniono jednak ani jednego nazwiska. Poza oczywiście nazwiskiem Woroszynów. Starzec położył dłoń na pożółkłej stronie, przebiegł oczami tekst i ze zdumienia aż otworzył usta. - Masz rację. Nadmiarem szczegółów pokryto brak konkretnych informacji. - Zgadza się. Rodzina Woroszynów nie zginęła. To była jedna wielka mistyfikacja. 25. - Wasz posłaniec to człowiek zupełnie nieodpowiedzialny - powiedział z naganą w głosie Mikowski, zwracając się do dyżurnego w Ministerstwie Kultury. - Wyraźnie mu poleciłem - wy, jak sądzę, również - żeby czekał w archiwum, dopóki nie skończę układać dokumentów. A on co? Wsunął klucz pod drzwi mojego gabinetu i znikł! To niedopuszczalne! Proszę natychmiast przysłać kogoś po odbiór! Starzec szybko odłożył słuchawkę, zanim dyżurny zdążył zadać jakiekolwiek pytanie. Z ulgą w oczach, a zarazem jakby niepewien siebie, spojrzał na Taleniekowa, który wycierał ręce w papierowy ręcznik zabrany po drodze z toalety. - Zagrałeś to po mistrzowsku, sam Stanisławski byłby olśniony. - Taleniekow uśmiechnął się. - W porządku, teraz jesteś już kryty, obydwaj jesteśmy kryci. Pamiętaj, któregoś dnia zwłoki nie znanego mężczyzny o nie ustalonych personaliach zostaną znalezione w kotłowni. Gdyby cię o cokolwiek pytano, o niczym nie wiesz, nigdy go w życiu nie widziałeś. Masz być zaskoczony i bardzo wstrząśnięty. - Ale ci z ministerstwa go rozpoznają! - Co to, to nie. To nie jego przysłali tu z kluczem. Będą mieli trudny orzech do zgryzienia: klucz jest, a pracownik wsiąkł. W każdym razie ja muszę ruszać w drogę. - Dokąd? - Do Essen. - Bazując tylko na przypuszczeniach? Na domysłach? - Nie tylko. W artykule wymieniono dwa wiele mówiące nazwiska, Schottego i Bohlena-Halbacha. Wkrótce po pierwszej wojnie światowej Friedricha Schottego sąd w Niemczech skazał na karę więzienia za to, że dokonywał przelewów do banków zagranicznych; pierwszej nocy w celi został zamordowany. Sprawa odbiła się głośnym echem po kraju, morderców wykryto. Podejrzewam, że Schotte popełnił jakiś błąd i matarezowcy postanowili uciszyć go na zawsze. Natomiast Gustav Bohlen-Halbach ożenił się z jedyną spadkobierczynią Kruppa i przejął kontrolę nad całym koncernem. Jeżeli Woroszyn zaprzyjaźnił się z nimi, to duża szansa, że przyszli mu z pomocą. Wszystko pasuje. Mikowski pokręcił głową. - To było ponad sześćdziesiąt lat temu. Masz zamiar uganiać się za duchami? - Tak, może naprowadzą mnie na właściwy trop. Bo matarezowcy istnieją. Nie potrzebujesz chyba dalszych dowodów? - Nie. Właśnie to, że istnieją, tak bardzo mnie przeraża. Są wszędzie. Jakiś Anglik czeka na ciebie w mieszkaniu Kronieskiej, za mną chodzi jakaś kobieta, tu zjawia się ktoś z kluczem zabranym posłańcowi... Uważaj, Wasilij, zastawili na ciebie sidła. - To prawda. Dokładnie przestudiowali moje akta i wysłali swoich żołnierzy wszędzie tam, gdzie mógłbym się udać. Wychodzą z założenia, że jeśli jednemu się nie powiedzie, to drugi mnie dopadnie. Starzec zdjął okulary i skierował swoje wodniste oczy na przyjaciela. - Skąd oni biorą tych... żołnierzy? Gdzie znajdują ludzi, mężczyzn i kobiety, tak oddanych sprawie, że gotowi są za nią umrzeć? - Odpowiedź jest bardziej przerażająca, niż sobie wyobrażamy. Korzenie organizacji sięgają daleko w przeszłość, do czasów księcia perskiego, Hasana Sabbaha. Żeby utrzymać się przy władzy, założył zakon, którego członkowie - tak zwani fida'in - dokonywali mordów politycznych. Okulary wysunęły się Mikowskiemu z ręki i spadły z brzękiem na blat. - Fida'in? Perscy skrytobójcy? Wiem o czym mówisz, ale sam pomysł jest absurdalny. Fida'in, czyli asasyni Hasana Sabbaha buntowali się przeciwko zakazom i rygorom bardzo surowej religii. Byli jak Faust: oddali diabłu swoje dusze, umysły i ciała w zamian za rozkosze ziemskie. W dzisiejszych czasach brakuje na tyle silnych podniet, żeby zaprzedać duszę diabłu. - Oj, Janow, chyba się mylisz. Po prostu pokusy są inne. Okazalszy dom, większe konto bankowe, możliwość korzystania z daczy, która w dodatku jest znacznie dostatniej wyposażona niż sąsiednie, więcej samolotów, potężniejszy okręt wojenny, przychylność zwierzchnika albo zaproszenie na uroczystość, na którą nasi koledzy nie mają wstępu. To są pokusy, jakim się dziś ulega. Światem, w którym żyjemy, rządzi zachłanność; dziewięć na dziesięć osób, z którymi stykamy się na gruncie prywatnym lub zawodowym, chętnie zaprzedałoby się diabłu. Tego akurat Karol Marks nie przewidział. - Przewidział, mój drogi, tylko świadomie o tym nie wspomniał. Były istotniejsze sprawy, z którymi należało się uporać. Taleniekow uśmiechnął się. - Pominięcie tego milczeniem też wydaje mi się istotne. - Wolałbyś, żeby powiedział, że rządzenie państwem to rzecz zbyt ważna, aby ją zostawić w rękach ludu? - Taką opinię mógł wygłosić tylko car. - Ale nie wygłosił. To słowa Amerykanina, Thomasa Jeffersona. Też historycznie przemilczane. Widzisz, Wasilij, oba nasze kraje przeszły przez rewolucję, w jednym i w drugim na zgliszczach starego świata rodził się nowy. W tym przejściowym okresie słowa i decyzje musiały być przemyślane, praktyczne. - Twoja erudycja nie zmienia mojej oceny rzeczywistości. Za dużo widziałem, za dużo słyszałem. - Nie chcę nic zmieniać, a już na pewno nie twojego daru obserwacji. Chciałbym jedynie, żebyś patrzył na wszystko z większym dystansem, zachowując niezbędne proporcje. Może my też żyjemy w okresie przejściowym? - Prowadzącym dokąd? Starzec podniósł okulary i ostrożnie wsunął je z powrotem na nos. - Nie mam pojęcia, Wasilij. Albo do nieba, albo do piekła. Pocieszam się tym, że umrę, zanim to się okaże. Jak się dostaniesz do Essen? - Przez Helsinki. - Nie będziesz miał trudności z wyjazdem? - Nie, pomoże mi pewien facet z Wyborga. - Kiedy chcesz wyruszyć? - Rano. - Możesz u mnie przenocować. - Nie, to zbyt niebezpieczne. Starzec uniósł zdziwiony głowę. - Mówiłeś, zdaje się, że popis, jaki dałem przez telefon, powinien odsunąć ode mnie jakiekolwiek podejrzenia. - Nadal tak uważam. Myślę, że przez jakiś czas nic się nie będzie działo. W końcu oczywiście ktoś znajdzie ciało i wezwie milicję, ale ty zdążysz już zapomnieć o incydencie z kluczem. - Rozumiem. Więc w czym problem? - W tym, że się mogę mylić. I wtedy przeze mnie zginiemy obaj. Mikowski uśmiechnął się. - Brzmi to dość ponuro. - Wiem. Ale musiałem tu przyjść, postąpić tak, jak postąpiłem. Tylko ty mogłeś mi pomóc. Przepraszam cię. - Ależ nie ma za co, przyjacielu. Wiesz, pod wieloma względami jesteś znacznie starszy ode mnie. - Wstał z krzesła i chwiejnym krokiem obszedł biurko. - Jedź i rób, co masz robić; szkoda tylko, że więcej się nie zobaczymy. Uściskaj mnie. No, mój drogi, piekło czy niebo? Dokąd zmierzamy? Coś mi mówi, że znasz odpowiedź i że brzmi ona: piekło. Ty już tam dotarłeś. - Tak, i to dawno temu - odparł Taleniekow, obejmując dobrego, łagodnego starca, z którym już się miał nigdy nie zobaczyć. - Pułkownik Maletkin? - spytał Wasilij, chociaż dobrze wiedział, że zdławiony głos na drugim końcu linii należy do sprzedawczyka z Wyborga. - Skąd dzwonicie? - Z budki niedaleko was. Macie coś dla mnie? - Tak. - Doskonale. Ja dla was też. - Świetnie - odparł Maletkin. - Kiedy? - Teraz. Wyjdziecie z hotelu głównymi drzwiami i skręcicie w prawo. Dalej prosto. Znajdę was. Nastała krótka cisza. - Zbliża się północ. - Cieszę się, że wasz zegarek dobrze chodzi. Pewnie sporo kosztował. Czy to jeden z tych szwajcarskich chronometrów, które Amerykanie tak lubią? - Jest u mnie kobieta. - Powiedzcie, żeby zaczekała. Rozkażcie jej . Bądź co bądź jesteście oficerem KGB. Po siedmiu minutach wystraszony Maletkin wyłonił się ukradkiem z hotelu i nieznacznie poruszając głową w lewo i w prawo, rozejrzał się uważnie. Mimo że było ciemno i zimno, Wasilij widział pot lśniący na jego twarzy. Dzień czy dwa i w ogóle nie będzie miał twarzy, pomyślał w duchu; na dziedzińcu w Wyborgu postarają się, żeby została z niej krwawa miazga. Zdrajca ruszył ulicą Brodskiego na północ. Wokół było pustawo: tu i ówdzie jakaś para szła pod rękę, nieco dalej trzech żołnierzy usiłowało znaleźć jakiś ciepły, przytulny lokal, zanim wrócą do sterylnych baraków. Taleniekow czekał, obserwując ulicę, sprawdzając, czy nie ma na niej kogoś, kto wyraźnie odstaje. Nie było. Najwidoczniej matarezowcy nie wpadli na trop Maletkina, on sam zaś nie próbował żadnych sztuczek. Wasilij wynurzył się z mroku bramy i ruszył pośpiesznie przed siebie. Po upływie minuty, pogwizdując nieoficjalny hymn amerykański „Yankee Doodle Dandy”, wyłonił się przed agentem z.Wyborga. - Oto kopia - burknął Maletkin, kryjąc się w ciemnym, cofniętym od ulicy wejściu do sklepu. - Jedyna. No, słucham: jak się nazywa ten szpicel? - Chcieliście powiedzieć ten drugi szpicel, prawda? - Taleniekow wyjął zapalniczkę i zerknął na kopię zaszyfrowanej wiadomości, która była w drodze do Helsinek. Wszystko się zgadzało. - Powiem wam za kilka godzin. - Muszę wiedzieć teraz! Może już ktoś dzwonił w mojej sprawie do Wyborga. Potrzebuję mieć jakieś zabezpieczenie i wyście mi je obiecali! Rano po śniadaniu wyjeżdżam! - Obaj wyjeżdżamy - wtrącił Wasilij. - I to przed śniadaniem. - O nie! - O tak. Jazda zajmie nam dwie godziny, czyli zdążycie na poranną odprawę. - Nie chcę mieć z wami więcej do czynienia! Wasze zdjęcie wisi na tablicy ogłoszeniowej we wszystkich biurach KGB. Tu w Leningradzie wisiały aż dwa. Cały spociłem się z nerwów. - Kto by to pomyślał? Musicie mnie jednak odwieźć nad jezioro i skontaktować z Finami. To. co miałem tu do załatwienia, już załatwiłem. - Dlaczego ja? Czy nie dość wam pomogłem? - Jeżeli odmówicie, zapadnę na amnezję i nie poznacie nazwiska, na którym tak wam zależy. - Poklepał zdrajcę po policzku; Maletkin aż się wzdrygnął. - Wracajcie do tej swojej kobiety, towarzyszu, i nie sprawcie jej zawodu. Tylko nie zabawiajcie się zbyt długo. Macie opuścić hotel o trzeciej trzydzieści. - W środku nocy? - Tak. Wsiądziecie w samochód i udacie się na most Aniczkowa; dotrzecie tam nie później niż o czwartej. Przejedziecie przez most dwukrotnie. Będę czekał po jednej albo drugiej stronie. - A milicja? Zawsze zatrzymują podejrzane wozy, a ktoś kto jeździ tam i z powrotem po moście o czwartej nad ranem z miejsca wyda się podejrzany! - Zgadza się. Jeżeli w pobliżu będzie milicja, chcę o tym wiedzieć. - A jak mnie zatrzymają? - Ile razy mam wam powtarzać, że jesteście oficerem KGB w randze pułkownika? Powiecie, że to sprawa służbowa. W dodatku ściśle tajna. - Odwrócił się, żeby odejść, ale nagle sobie coś przypomniał. - Przyszło mi coś do głowy. Być może wpadliście na pomysł, żeby pożyczyć od kogoś broń i przy najbliższej okazji mnie zastrzelić. Moglibyście wówczas zawieźć na Ligowski Prospekt zwłoki agenta poszukiwanego przez całe KGB i wyjaśnić, że ryzykowaliście życie, żeby wziąć mnie żywcem, ale się nie udało. Niewątpliwie zyskalibyście uznanie. Jeżeli jesteście gotowi zrezygnować zapoznania nazwiska szpicla z Wyborga, to taki pomysł na pewno wydaje się wam świetny. Ryzyko małe, korzyści duże. Uprzedzam was jednak, że każdy mój krok tu w Leningradzie jest pilnie śledzony. Niemal nie poruszając głową, Maletkin znów rozejrzał się ostrożnie. - Słowo daję, nie miałem takiego zamiaru! - zawołał przerażonym głosem. Ale z ciebie idiota, pomyślał Taleniekow i rzekł: - Więc do zobaczenia o czwartej. Stojące rzędem stare niszczejące kamienice tworzyły jakby czarny, kamienny mur gdzieniegdzie tylko nakrapiany bladym światłem palącym się w oknach. Ciszę nocną zakłócały typowe dla tej dzielni- cy dźwięki: uniesione glosy awanturujących się ludzi oraz śmiech, często zbyt histeryczny, zbyt pijacki. Wasilij skręcił trzy domy wcześniej w stronę klatki. Zanim to uczynił, zerknął w górę na okna Lodzi. Światło się paliło. Wróciła z pracy. Kroczył powoli, jak bardzo zmęczony człowiek, który dopiero teraz wraca po długim dniu do niegościnnego domu, gdyż musiał zostać w fabryce po godzinach. Znów trzeba było wyprodukować w czynie społecznym więcej towarów, żeby wesprzeć jakiś nowy, przez nikogo nie rozumiany plan gospodarczy. Wreszcie pchnął szklane drzwi i wszedł na korytarz. Dopiero tu, z dala od ulicy, wyprostował się: przedstawienie było skończone. Nie tracąc czasu, otworzył wewnętrzne drzwi, podszedł do schodów prowadzących w dół do piwnicy i po chwili znalazł się w ciemnych, brudnych podziemiach łączących kilka sąsiednich budynków. Zbliżając się do klitki, w której zostawił martwego, cuchnącego wódką Anglika z poderżniętymi żyłami, wyjął zapalniczkę i zapalił ją, żeby oświetlić mroczne wnętrze. Anglik znikł. Nie tylko jego ciało znikło, ale nie było również śladów krwi: pomieszczenie wypucowano do czysta. Taleniekow zamarł w bezruchu, zaskoczony, nie dowierzając własnym oczom. Zdarzyło się coś strasznego! Musiał popełnić błąd! Nieobliczalny w skutkach błąd! A był tak pewien siebie! Matarezowcy nie liczyli się z życiem swoich żołnierzy, więc ostatnia rzecz, o jaką ich podejrzewał, to że przyślą kogoś z powrotem na miejsce zbrodni. Niebezpieczeństwo, że przeciwnik zastawił pułapkę, było zbyt duże. Nie ryzykowaliby! A jednak zaryzykowali, uznając, że ewentualne korzyści będą większe od strat. Cóż on najlepszego zrobił?! Lodzia! Nie zamykając za sobą piwnicy, ruszył dalej długim korytarzem - szybko, bezszelestnie, z grazburią w dłoni, wytężając słuch i rozglądając się bacznie na boki. Kiedy dotarł do właściwego domu, wspiął się po schodach na parter, uchylił ostrożnie drzwi i przez moment nasłuchiwał. Na półpiętrze rozległ się piskliwy, dziewczęcy śmiech, któremu po chwili zawtórował gruby, tubalny rechot. Wasilij schował broń do kieszeni, obszedł balustradę i naśladując chwiejny chód pijaka, czym prędzej podążył w górę za oddalającą się parą. Zaczepił ich, z zawstydzonym wyrazem twarzy, kiedy chłopak z dziewczyną byli prawie na drugim piętrze, gdzie na ukos od schodów znajdowało się mieszkanie Lodzi. - Przepraszam. Moi mili, czy wyświadczylibyście wielką przysługę starszemu, zakochanemu facetowi? Obawiam się, że nieco za dużo wypiłem. Młodzi odwrócili się, oboje przyjaźnie uśmiechnięci. - O co chodzi? - spytał chłopak. - O moją przyjaciółkę. -Taleniekow wskazał ręką na drzwi Lodzi. - Obiecałem, że przyjdę po nią do teatru po przedstawieniu, ale spotkałem dawno nie widzianego kumpla z wojska i trochę się zagadaliśmy. Gdybyście mogli do niej zastukać... jeśli usłyszy mój głos, pewnie mi nie otworzy. Roześmiał się, choć wcale nie było mu do śmiechu. Z wiekiem coraz bardziej bolało go, kiedy musiał narażać życie młodych, sympatycznych z wyglądu ludzi. - Czego się nie robi dla wojaka? - powiedziała wesoło dziewczyna. - No, mężulku, spełnij swój obywatelski obowiązek. - Chętnie. Chłopak wzruszył lekko ramionami, podszedł do drzwi i zapukał. Taleniekow ustawił się z boku, przywierając plecami do ściany, i wsunął dłoń do kieszeni. Odpowiedziała im głucha cisza. Młody małżonek popatrzył pytająco na Wasilija, który skinął głową, żeby jeszcze raz spróbował. Chłopak zapukał ponownie, głośniej, bardziej natarczywie, ale skutek był ten sam. - Może wciąż czeka na was w teatrze - rzekła dziewczyna. - Albo spotkała waszego kumpla z wojska i poszli gdzieś razem - zażartował chłopak. Mimo najlepszych chęci, Wasilij nie potrafił zdobyć się na uśmiech. Zbyt dobrze wiedział, co się może kryć za drzwiami. - Poczekam tu na nią. Dziękuję za pomoc. Młody małżonek uświadomił sobie, że jego żart nie był na miejscu. - Przepraszam - mruknął pod nosem, biorąc żonę pod rękę. - Powodzenia! - rzuciła nieco speszona dziewczyna i oboje pośpiesznie ruszyli na górę. Wasilij odczekał, aż zatrzasną się za nimi drzwi na czwartym piętrze, po czym wyjął broń i położył rękę na klamce, modląc się w duchu, żeby nie ustąpiła pod naciskiem jego dłoni. Ustąpiła - i strach ścisnął go za gardło. Pchnął drzwi na oścież, wszedł do środka i szybko zamknął je za sobą. Widok pokoju przejął go grozą, a przecież wiedział, że to jeszcze nie koniec koszmaru. Wszystko było poprzewracane do góry nogami, krzesła, lampy, stoły; po podłodze walały się książki, poduszki, odzież. Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby właścicielka mieszkania rozpaczliwie broniła się przed napastnikiem, ale bałagan był sztuczny, upozorowany. Tu nie toczyła się żadna walka; odbyło się coś całkiem innego. Przesłuchanie. I tortury. Drzwi sypialni były uchylone. Zbliżał się do nich powoli, świadom, że za chwilę potworny ból przeszyje mu serce, zatopi w nim szpony. Wreszcie, chcąc nie chcąc, wszedł do środka. Kobieta leżała na łóżku, w podartym ubraniu, z rozsuniętymi nogami, w pozie wskazującej na to, że prawdopodobnie była zgwałcona; gwałtu, jeśli istotnie ją zgwałcono, dokonano wyłącznie na użytek autopsji, kiedy Lodzia już nie żyła. Twarz miała posiniaczoną, wargi i powieki spuchnięte, zęby powybijane. Strużki krwi zakrzepły jej na policzkach, tworząc abstrakcyjny wzór - ciemnoczerwone plamy na jasnym tle. Taleniekow odwrócił się czując, jak zalewa go, nie po raz pierwszy w życiu, potężna fala bezsilności. Jedyne, czego pragnął, to zemsty. I wiedział, że to pragnienie się ziści. I nagle ogarnął go smutek, tak gorzki i bezbrzeżny, że oczy naszły mu łzami i nie mógł oddychać. Lodzia Kronieska nie dała się złamać; nie zdradziła oprawcy, który ją katował, że jej dawny kochanek z Rygi ma przyjść do niej po północy. Nie tylko utrzymała jego wizytę w tajemnicy, ale zrobiła coś jeszcze. Wyprowadziła bandytę w pole. Ileż musiała się nacierpieć! Przez tyle lat nikogo nie kochał. Teraz miłość przepełniała jego serce, ale było za późno. Za późno? O Boże! ...w czym problem? ...mogę się mylić. I wtedy przeze mnie zginiemy obaj. Janow Mikowski. Jeżeli matarezowcy wysłali drugiego żołnierza do Lodzi Kronieskiej, żeby sprawdził, czy pierwszy wykonał zadanie, zapewne wysłali też kogoś do profesora. Wasilij pognał do salonu i złapał za telefon, który - o dziwo - stal nie tknięty na swoim dawnym miejscu. Podniósł słuchawkę, nie zważając na to, czy linia jest na podsłuchu czy nie; wiedział, że potrzeba mu kilku sekund, aby poznać, czy jego podejrzenia są słuszne, a potem zniknie z mieszkania Lodzi, zanim osoba podsłuchująca rozmowę zdoła kogokolwiek na niego nasłać. Wykręcił numer gabinetu Mikowskiego. Na drugim końcu linii ktoś odebrał telefon już w trakcie pierwszego dzwonka. - Słucham? - Głos był przytłumiony, niewyraźny. - Z profesorem Mikowskim, proszę. - Słucham? - powtórzył ten sam głos, który na pewno nie należał do profesora. - Jestem znajomym towarzysza Mikowskiego. Muszę z nim pilnie pomówić. Wiem, że wcześniej czuł się dość kiepsko. Czy nie trzeba wezwać pomocy lekarskiej? Mogę natychmiast kogoś przysłać. - Nie trzeba. A kto mówi? - Towarzysz Rydukow. Zajmuję sąsiedni gabinet. Proszę powiedzieć memu szanownemu koledze, że książka, którą chciał... albo nie, najlepiej sam mu powiem. Cisza. - Halo? - Tym razem był to Mikowski; pozwolili mu podejść do telefonu. - Janow, co się dzieje? Czy ci ludzie to twoi przyjaciele? - Uciekaj, Wasilij! Uciekaj! Oni... W słuchawce zagrzmiał ogłuszający wystrzał. Przez chwilę Taleniekow stał bez ruchu, wpatrzony tępo w aparat, ledwo mogąc wytrzymać koszmarny ból, który ponownie ścisnął jego serce. Jedyne dwie osoby w Leningradzie, które kochał, nie żyły. Z jego winy. Nie, to nieprawda. Winę ponosili matarezowcy. Ale zemści się. Nie spocznie, dopóki ich nie dopadnie. Wszedł do budki telefonicznej na Newskim Prospekcie i zadzwonił do hotelu „Jewropejskaja”. Nie zamierzał wdawać się w rozmowę z Maletkinem, przekonywać go, kusić obietnicami - szkoda mu było tracić czas na ciągnięcie za odpowiednie sznurki, żeby wprawić w ruch tę nędzną marionetkę. Musiał czym prędzej przedostać się przez jezioro Yainikkala i dotrzeć do Helsinek, skontaktować się z młodą Korsykanką czekającą przy telefonie w Paryżu i przesiać wiadomość do Scofielda: poinformować go, że wybiera się do Essen, bo tam tkwi klucz do zagadki Woroszynów, a także o tym, że te świnie, te bydlaki zabijają kogo popadnie, strzegąc tajemnicy swojej organizacji. Z całego serca pragnął dostać w swoje ręce kilku doborowych żołnierzy Matarese'a. W myślach widział, jak się z nimi rozprawia. - Tak, słucham? - Usłyszał zasapany głos zdrajcy z Wyborga. - Proszę natychmiast opuścić hotel - rozkazał. - Pojedziecie na dworzec Moskiewski. Będę czekał przed głównym wejściem. - Teraz? Jest dopiero druga. Mówiliście... - Nieważne, co mówiłem; zrobicie to, co wam teraz każę. Czy porozumieliście się już z Finami? - Wystarczy jeden telefon... - Pytam, czy już się porozumieliście? - To zajmie najwyżej minutę. - Więc zadzwońcie do kogo trzeba i bądźcie za kwadrans na dworcu. Jazda na północ przebiegała w ciszy, od czasu do czasu przerywanej przez Maletkina, który skomlącym głosem komentował wydarzenia minionej doby. Był to człowiek tak nijaki, tak bezbarwny - nawet jego działalność szpiegowska była nijaka i bezbarwna - że sprawy, w jakie nagle został uwikłany, po prostu go przerastały. Minęli Wyborg, Selezniewo; powoli zbliżali się do granicy. Wasilij rozpoznał ciągnącą się między zwałami śniegu drogę, którą wędrował po przejściu zamarzniętego jeziora; wkrótce mieli dojechać do rozwidlenia, przy którym wczoraj czekał na niego zaparkowany na poboczu samochód zdrajcy. Kiedy go po raz pierwszy zobaczył, zaczynało świtać; teraz też niebo zaczynało już jaśnieć. Tyle się przez ten czas wydarzyło, tylu rzeczy się dowiedział. I tak strasznie za to zapłacił! Padał z wyczerpania. Nie miał czasu zmrużyć oka, a czuł, że bardzo potrzebuje snu. Zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu zmuszać się do działania, kiedy umysł nie funkcjonuje sprawnie. Tak, od razu po przyjeździe do Helsinek zamierzał porządnie się wyspać, a dopiero potem zorganizować sobie przejazd do Essen. Ale jeszcze tu, w ukochanej Rosji, dla dobra swojej ojczyzny, musiał wykonać jedno zadanie. - Za niecałą minutę dotrzemy na wyznaczone miejsce - odezwał się nagle Maletkin. - Przy ścieżce prowadzącej nad brzeg wody czeka pewien Fin. Wszystko załatwione. No, towarzyszu, dotrzymałem umowy, teraz wasza kolej. Jak się nazywa ten drugi z Wyborga? - Nazwisko przemilczę; podam wam jego stopień. To jedyny człowiek, którego rozkazów musicie słuchać. Dowódca KGB w Wyborgu. - Co?! Przecież to tyran, fanatyk! - Idealna zasłona dymna. Wpadnijcie do niego... prywatnie. Sami najlepiej wiecie, co mu powiedzieć. - Tak - odparł Maletkin z radosnym błyskiem w oku, po czym zatrzymał samochód: dojechali do wydeptanej w zaspie ścieżki. - Tak, chyba wiem, co mu powiedzieć. No, jesteśmy na miejscu. - Oto wasza broń. - Taleniekow wręczył mu pistolet, z którego wcześniej usunął iglicę. - Co? Aha, dobrze. - Maletkin nie słuchał; myślami był gdzie indziej, wyobrażając sobie władzę, jaką będzie dzierżył nad zwierzchnikiem, władzę, o jakiej nawet nie śnił. Wasilij wysiadł. - To do widzenia - powiedział, zatrzaskując drzwi. Obszedł od tyłu wóz, ale zanim skręcił na ścieżkę do jeziora, usłyszał jak Maletkin odkręca szybę. - To wprost nie do wiary! - zawołał zdrajca głosem przepełnionym wdzięcznością. - Dziękuję, dziękuję. - Proszę bardzo. Okno zasunęło się, silnik zawarczał i wóz z głośnym piskiem opon ruszył po zaśnieżonej drodze. Kierowcy śpieszyło się z powrotem do, Wyborga. Do własnej śmierci. Taleniekow wszedł na ścieżkę, która miała zaprowadzić go do Fina, do Helsinek, do Essen, i cichutko zaczął pogwizdywać. Tę samą melodię co w Leningradzie - „Yankee Doodle Dandy”. 26. Dobrodusznie wyglądający mężczyzna, ubrany w bawełniany golf i pogniecioną marynarkę, który siedział na pokładzie samolotu Finnair, ściskając między kolanami futerał na skrzypce, podziękował stewardesie za herbatę. Gdyby ktoś spytał pasażerów o wiek muzyka, ci bliżej niego daliby mu pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt lat, może ciut więcej, a ci w dalszych rzędach sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt. A jednak poza zrobieniem sobie siwych pasemek na włosach, Taleniekow nie sięgnął po żadne kosmetyki. Już wiele lat temu przekonał się, że posługując się samymi mięśniami twarzy i ciała można stworzyć znacznie bardziej przekonujący obraz starego, zniedołężniałego człowieka, niż korzystając z pudrów i mazi. Sztuczka polegała na tym, żeby przybrać dość niewygodny wyraz twarzy i utrzymywać go przez cały czas; wysiłek, który trzeba było w to włożyć, był odpowiednikiem tego, na jaki muszą się zdobywać starzy lub schorowani ludzie przy wykonywaniu czynności nie sprawiających żadnego trudu młodemu, zdrowemu człowiekowi. Essen, „czarna perła Zagłębia Ruhry”. Wasilij był tam dwukrotnie, ale żadna z wizyt nie została nigdzie odnotowana, gdyż zadania, jakie mu powierzono, dotyczyły szpiegostwa przemysłowego, a tę działalność swojego wywiadu Moskwa trzymała w najściślejszej tajemnicy. Ponieważ wyjazdy nie figurowały w aktach, matarezowcy nie mieli informacji o tym, z kim się przed laty widział i kogo należy śledzić, nie wiedzieli nic o przyjaciołach, do których mógłby się udać... o niemieckich Janowach Mikowskich i Lodziach Kronieskich. Essen. Od czego powinien zacząć? Profesor miał rację: szukał duchów sprzed sześćdziesięciu lat, rosyjskiego arystokraty i jego rodziny, którzy - gdy w Europie panował chaos - zmienili tożsamość i wtopili się w wielki świat przemysłu, zacierając za sobą wszelkie ślady. Dokumenty prawne sprzed ponad pół wieku były już teraz nieosiągalne, zakładając, że w ogóle zostały sporządzone. Ale nawet gdyby istniały i gdyby mógł je przejrzeć, zapewne byłyby tak zagmatwane, że minęłoby wiele tygodni, zanim zdołałby powiązać konkretne pieniądze z konkretnymi ludźmi, a przez ten czas matarezowcy wpadliby na jego trop. Ponadto zdawał sobie sprawę, że archiwum akt sądowych w Essen musi być jednym z największych na świecie, albowiem żaden zawód w tym mieście nie przynosił tak krociowych zysków jak zawód prawnika. Zadumał się: skąd wziąć człowieka, który potrafiłby przedrzeć się przez ten labirynt papierzysk? I skąd wziąć na to czas? Nagle przypomniał sobie o kimś, o adwokacie specjalizującym się w prawie patentowym. Wprawdzie nie miał wątpliwości, że facet popuka się w czoło, kiedy usłyszy, że chodzi o wykrycie tożsamości pewnego Rosjanina, który przybył do Essen ponad pięćdziesiąt lat temu, ale przecież nie szkodziło spróbować. Jeżeli Kassel żyje i jeżeli zgodzi się na rozmowę z kimś, komu dawno temu roześmiał się w nos, może zdoła pomóc. Wasilij prawie już zapomniał o jego istnieniu. Wtedy, gdy się widzieli po raz pierwszy, a zarazem ostatni, Heinrich Kassel miał trzydzieści pięć lat i pracował jako młodszy wspólnik w firmie prawniczej, która prowadziła sprawy wielu znanych spółek z Essen. Z informacji zawartych w aktach KGB wynikało, że adwokat, socjalista z przekonania, często występuje w obronie praw robotników - wbrew swoim zwierzchnikom, którzy już kilkakrotnie grozili mu wyrzuceniem z firmy. Ale ponieważ był znakomitym fachowcem, wciąż zwlekali z ostateczną decyzją. Durnie w Moskwie wpadli na genialny - ich zdaniem - pomysł, że Kasseł z racji dziedziny, którą się zajmował, byłby idealnym nabytkiem i należy go czym prędzej zwerbować. Wykazali się jednak pewną inteligencją, wysyłając na rozmowę z adwokatem Wasilija Taleniekowa, swojego najlepszego negocjatora posiadającego duży dar perswazji. Pod jakimś fałszywym pretekstem Wasilij zaprosił Kassela na kolację i przed upływem godziny wiedział już, że zadanie, które mu powierzono, jest wręcz absurdalne. Zrozumiał to, kiedy Heinrich Kassel odchylił się na krześle i roześmiał mu prosto w nos. - Czy pan oszalał? To co robię, robię po to, żebyście nie mieli tu, skurwysyny, żadnych wpływów! Oczywiście nie dał się namówić. W końcu najlepszy rosyjski negocjator i niedoszły rosyjski szpieg upili się i powitali nowy dzień w ogrodach Gruga Park, wspólnie podziwiając wschód słońca. Obydwaj mocno wstawieni, zawarli pakt: adwokat nie zawiadomi rządu w Bonn o tym, że Moskwa usiłowała nakłonić go do współpracy, jeżeli Taleniekow uzupełni odpowiednio notę na jego temat w aktach KGB; w ten sposób Moskwa nie straci twarzy, a on, Kassel, możliwości awansu na pełnoprawnego wspólnika firmy, do czego nie doszłoby, gdyby treść noty z błędną oceną jego osoby kiedykolwiek przeciekła na Zachód. Prawnik dotrzymał słowa. Wasilij zaś od razu po powrocie do Moskwy uzupełnił akta, dopisując, że ten „socjalista z przekonania” jest najprawdopodobniej prowokatorem opłacanym przez Amerykanów. Miał nadzieję, że teraz Niemiec nie odmówi mu pomocy, a przynajmniej poradzi od czego zacząć. Żeby tylko udało mu się z nim skontaktować! Tyle się przecież mogło przez ten czas wydarzyć: choroba, śmierć, przeprowadzka, zmiana miejsca pracy... Bądź co bądź od tamtego pierwszego spotkania minęło dwanaście lat. Przyszło mu do głowy, że jeszcze jedno go czeka, kiedy dotrze do Essen: kupno broni. Lotniska w Niemczech Zachodnich wyposażone były w tak doskonałe urządzenia kontrolujące bagaż, że wolał nie ryzykować podróży z rozebraną na części grazburią ukrytą w torbie podręcznej. Tak wiele miał do zrobienia, a tak mało czasu! Na szczęście wszystko powoli układało się w całość. Poszczególne elementy były jeszcze niewyraźne, niezrozumiale i nie bardzo dawały się dopasować, ale ogólny zarys stawał się coraz bardziej przejrzysty. Zaraza korsykańska rozprzestrzeniała się; ci, którzy pragnęli ją szerzyć, wydawali ogromne sumy pieniędzy, tworząc punkty zapalne na całym świecie i rekrutując ochotników do swojej doborowej armii, ochotników gotowych poświęcić dla sprawy życie. Ale dla jakiej sprawy? Czemu służącej? Co chcieli osiągnąć spadkobiercy filozofii przemocy głoszonej przez Guillaume'a de Matarese'a? Zamachy, terroryzm, bomby, rozruchy, porwania, morderstwa, wszystko to były formy walki znienawidzone przez bogatych, gdyż anarchia i brak praworządności głównie w nich uderzały. Tkwiła w tym gigantyczna sprzeczność. Więc dlaczego? Samolot zaczął się wolno zniżać nad miastem; pilot schodził do lądowania. Essen. Książę Andriej Woroszyn. W kogo się przeistoczył? - To dopiero niespodzianka! - zawołał do słuchawki Heinrich Kassel; w jego głosie brzmiała ta sama wesoła nuta niedowierzania, jaką Taleniekow pamiętał sprzed dwunastu lat. - Ilekroć jestem w Gruga Park, przystaję na moment i rechoczę. Żona podejrzewa, że kiedyś chodziłem tam na randki z jakąś sympatią. - I co, wytłumaczyłeś jej, że to nie to? - Tak. Powiedziałem, że właśnie w tym miejscu o mały włos nie zostałem międzynarodowym szpiegiem, ale to tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że chodzi o dawną sympatię. - Spotkajmy się w Gruga, dobrze? To bardzo pilna sprawa i nie ma nic wspólnego z moją byłą pracą. - Słowo? Bo wiesz, nie przystoi, żeby jeden z bardziej znanych prawników w Essen kontaktował się z rosyjskim agentem. Żyjemy w dziwnych czasach. Krążą słuchy, że Moskwa finansuje Baader-Meinhof, że niedźwiedzie znów coś knują. Taleniekow milczał przez chwilę, poruszony tym, co usłyszał. - Daję ci słowo starego spiskowca - odparł wreszcie. - Jestem bezrobotny. - Tak? Hm, to ciekawe. Zgoda. Dochodzi południe... pierwsza ci odpowiada? A zatem do zobaczenia w Gruga Park, w tym samym miejscu co wtedy, tylko że o tej porze roku nie będzie żadnych kwiatów. Zamarznięty staw lśnił w popołudniowym słońcu, które przygrzewało tak mocno, że skulone krzewy niemal zdawały się ożywać. Wasilij siedział na ławce. Było piętnaście po pierwszej i zaczynał się trochę niepokoić. Odruchowo dotknął wypchanej kieszeni płaszcza, do której schował kupiony na Kopstadt mały pistolet; wreszcie dojrzał w oddali znajomą postać, która z gołą głową szła pośpiesznie jedną z parkowych alejek. Heinrich Kassel zmienił się: przybrał na wadze i prawie całkiem wyłysiał. W obszernym palcie z czarnym, futrzanym kołnierzem wyglądał jak dostojny, stateczny pan burmistrz; jego drogie, eleganckie ubranie zupełnie nie pasowało do obrazu, jaki Taleniekowowi utkwił w pamięci, obrazu młodego, gniewnego prawnika, który robił wszystko, „żebyście nie mieli tu, skurwysyny, żadnych wpływów!” Im bardziej się zbliżał, tym wyraźniejsza stawała się jego twarz - okrągła, nalana, świadcząca o nadmiernym apetycie Niemca. Oczy jednak pozostały takie jak dawniej: żywe, wesołe, przenikliwe. - Przepraszam, mój drogi - powiedział Kassel, wyciągając na powitanie rękę. - W ostatniej chwili wyłonił się drobny problem z umową amerykańską. - No proszę! A tak się składa, że kiedy wróciłem do Moskwy po naszym spotkaniu, wpisałem do twoich akt, że przypuszczalnie jesteś na usługach Waszyngtonu. - Bardzo przewidująco! Otrzymuję pieniądze głównie z Nowego Jorku, Detroit i Los Angeles, ale nie będziemy się sprzeczać o miasta. - Dobrze wyglądasz, Heinrich. Chyba ci się nieźle powodzi. Powiedz, gdzie się podział dawny socjalista, obrońca uciśnionego proletariatu? - Dorobił się brzucha i został konserwatystą - odparł ze śmiechem prawnik. - Nigdy by do tego nie doszło, gdybyście wy kontrolowali Bundestag. Tak, mój drogi, jestem bezlitosnym kapitalistą, który tłumi w sobie wyrzuty sumienia, przekazując spore sumy na cele dobroczynne. Z pieniędzy bogacza jest większy pożytek niż z przekonań biedaka. - Brzmi to rozsądnie. - Bo jestem rozsądnym człowiekiem. I jako rozsądny człowiek nie za bardzo pojmuję, co cię tu sprowadza. Broń Boże, nie zrozum mnie źle: miło wspominam tamten wieczór, ale... Powiedziałeś, że nie pracujesz tam, gdzie dawniej; zastanawiam się więc, czego ode mnie możesz chcieć? - Porady. - Porady niemieckiego prawnika? Czyżbyś ty, taki gorący zwolennik komunizmu, szukał korzystnej inwestycji w Zagłębiu Ruhry? - Szukam, ale czego innego i niestety czas mnie bardzo nagli. Szukam człowieka z Leningradu, który wraz z rodziną przyjechał do Niemiec, prawdopodobnie tu do Essen, mniej więcej sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu. Podejrzewam, że nielegalnie przekroczył granicę i za duże pieniądze wkupił się w tutejszy przemysł. Kassel zmarszczył czoło. - Chyba zwariowałeś, Wasilij. Nigdy nie byłem zbyt dobry w matematyce, ale z moich obliczeń wynika, że chodzi ci o okres między tysiąc dziewięćset dziesiątym a tysiąc dziewięćset dwudziestym rokiem, zgadza się? - Tak. To były niespokojne czasy. - Można to i tak określić. Pierwsza wojna światowa, rewolucja : w Rosji, zamęt w Europie Wschodniej, chaos w portach, ocean zamieniony w jedno wielkie cmentarzysko. Słowem wrzenie w całej Europie. A w Essen? W Essen następuje niespotykany ani przedtem, ani potem za Hitlera, rozkwit przemysłu. Tajne transakcje, krociowe fortuny. Istne szaleństwo. Nagle zjawia się jakiś Rosjanin, który jak setki innych sprzedaje swoje klejnoty, żeby kupić sobie smaczny kąsek jednej z wielu spółek w Essen, i ty chcesz, żebym go odszukał? - Spodziewałem się takiej reakcji. - To przynajmniej cię nie zawiodłem. - Kassel roześmiał się. - Jak się nazywa ten człowiek? - Dla twojego dobra, lepiej żebyś nie wiedział. - Więc jak mam ci pomóc? - Powiedz od czego, na moim miejscu, zacząłbyś poszukiwania. - Od Rosji. - Właśnie stamtąd przyjechałem. Z archiwum rewolucyjnego w Leningradzie. - I co, nic się nie dowiedziałeś? - Przeciwnie. Znalazłem dokładny opis zbiorowego samobójstwa całej rodziny, opis tak odstający od innych, że musi być fałszywy. - A jak to samobójstwo było opisane? Nie chodzi mi o szczegóły. - Tłum atakuje posiadłość, uwięziona w środku rodzina broni się przez cały dzień, w końcu bierze wszystkie środki wybuchowe, jakie jej zostały, i wysadza siebie wraz z domem w powietrze. - Jedna rodzina przez cały dzień odpierała bolszewików? Mało prawdopodobne. - No właśnie. W relacji roiło się od szczegółów, zupełnie jakby wyszła spod pióra von Clausewitza. Wszystko dokładnie opisano: pogodę, barwę nieba, każdy zakamarek olbrzymiej, wspaniałej posiadłości, ale nie wymieniono nikogo, kto mógłby potwierdzić pra- wdziwość relacji. Niemiec ponownie zmarszczył czoło. - Powiedziałeś, że opisano „każdy zakamarek olbrzymiej, wspaniałej posiadłości”? - Tak. - Po co? - Żeby, jak sądzę, uprawdopodobnić fałsz. Przez nadmiar szczegółów. - Na to wygląda. A jaki był ogólny ton? W jakim świetle przedstawiono rodzinę? Jako wrogów ludu? - Nawet nie. Z relacji wynikało, że zachowywali się bohatersko, przejawiając dużą odwagę. - Nagle przypomniał sobie pewien fragment. - Wypuścili służbę, zanim odebrali sobie życie... Hm, to rzadkość. - Bolszewicy raczej by przemilczeli tak wielkoduszny gest, nie uważasz? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że może właściciel posiadłości sam osobiście sporządził relację, którą czytałeś, on albo ktoś z jego rodziny, a potem jakiś skorumpowany urzędnik umieścił ją w archiwum. - Niewykluczone, ale nie wiem, do czego zmierzasz. - Zaraz ci wytłumaczę. Mogę się mylić, ale... Na przestrzeni lat zauważyłem, że kiedy klient pisze oświadczenie dla sądu, zawsze przedstawia się w jak najlepszym świetle. To zrozumiałe. Zawsze jednak zamieszcza również kilka nieistotnych dla sprawy szczegółów dotyczących osób lub rzeczy, które dla niego są bardzo ważne. Wspomina o nich nieświadomie: piękna żona, cudowne dziecko, dochodowy interes, czy wreszcie wspaniały dom. „Każdy zakamarek olbrzymiej, wspanialej posiadłości”. To właśnie było pasją tej rodzi- ny, prawda? Domy i ziemia? Wasilij przypomniał sobie coś, co Mikowski mówił o Woroszynach: że ojciec i dziad księcia Andrieja dzierżyli absolutną władzę i to do tego stopnia, że sami wymierzali chłopom sprawiedliwość. - Tak - odparł. - Ziemia była ich nałogiem. - Tak silnym, że mogli się z niego nie wyzwolić po przyjeździe do Niemiec? - Możliwe. Co to ma do rzeczy? Kassel popatrzył na swego rozmówcę zimnym wzrokiem. - Zanim odpowiem staremu szpiegowi, muszę mu zadać poważne pytanie. Czy cała ta akcja nie ma przypadkiem na celu działania odwetowego? Wprawdzie twierdzisz, że jesteś bezrobotny, że nie pracujesz tam gdzie dawniej, ale skąd mogę mieć pewność, że nie kłamiesz? Taleniekow westchnął głęboko i spojrzał Niemcowi prosto w oczy. - Mógłbym ci dać słowo agenta KGB, który przed dwunastu laty zmienił akta wroga, ale posunę się o krok dalej. Jeśli znasz kogoś w wywiadzie niemieckim i możesz dyskretnie zasięgnąć języka, to spytaj go o niejakiego Taleniekowa. Moskwa wydała na mnie wyrok śmierci. Wzrok Kassela złagodniał. - Nie mówiłbyś tego, gdyby to nie była prawda. Jako adwokat, który prowadzi rozległe interesy na całym świecie, z łatwością mógłbym to sprawdzić. Ale byłeś przecież oddanym komunistą! - I nadal jestem. - Więc sądzę, że musiała zajść jakaś pomyłka. - To nie była pomyłka, tylko świadoma manipulacja. - Czyli nie jesteś tu na polecenie Moskwy i to, czego szukasz, nie leży w jej interesie? - Przeciwnie, leży. Ale leży również w interesie Ameryki i reszty świata. Więcej nie mogę ci zdradzić. Odpowiedziałem z całą powagą na twoje poważne pytanie, a teraz wyjaśnij mi, dlaczego tak cię interesuje sprawa ziemi. Prawnik przygryzł grube wargi, popatrzył spod zmrużonych powiek na Taleniekowa, po czym westchnął i rzekł: - Podaj mi nazwisko. Może zdołam ci pomóc. - Jak? - W biurze notarialnym przechowywane są wszystkie akta kupna i sprzedaży nieruchomości. Krążą słuchy, że na początku wieku Rosjanie nabyli kilka olbrzymich posiadłości w Rellinghausen i Stadtwaldzie na północnym brzegu jeziora Baldeney. - Wątpię, żeby przy kupnie posłużyli się własnym nazwiskiem. - Ja też. Tak jak mówiłem, mogę się mylić, ale... nawet przy tajnych transakcjach występuje podobne zjawisko jak przy pisaniu oświadczeń dla sądu: klient nieświadomie zdradza o sobie pewne rzeczy. To, co ludzie posiadają, zwykle świadczy o nich samych; w niektórych kulturach wartość człowieka mierzy się wartością jego ziemi. - A ja nie mogę przejrzeć tych akt? Powiedz mi tylko, gdzie szukać... - Nic z tego. Jedynie prawnicy mają do nich dostęp. Musisz mi podać nazwisko... - To może być niebezpieczne - powiedział cicho Taleniekow. - Nie żartuj! - Kassel uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony. - Co może być niebezpiecznego w przeglądaniu papierów sprzed siedemdziesięciu lat? - Wydaje mi się, że istnieje związek między aktem stwierdzającym nabycie ziemi przez rodzinę, o którą mi chodzi, a brutalnymi aktami przemocy, które są dokonywane na świecie. - Brutalnymi aktami prze... - Prawnik urwał w pół słowa i zasępił się. - Kiedy wspomniałem Baaden-Meinhof przez telefon, zamilkłeś na chwilę. Cisza, jaka zapadła, była bardzo wymowna. Czy mam rozumieć, że... - Wolałbym nic więcej nie mówić - przerwał mu Wasilij. - Jesteś znanym prawnikiem i zaradnym człowiekiem. Napisz mi list polecający do notariatu i wystaw upoważnienie... Niemiec pokręcił głową. - To nie ma sensu. Nie wiedziałbyś od czego zacząć. Ale możemy pójść tam razem. - Naprawdę chcesz się w to angażować? Dlaczego? - Bo nienawidzę ekstremistów i ich brutalnych form walki. Wciąż mam żywo w pamięci zbrodnie Trzeciej Rzeszy. Tak, chcę ci pomóc i jeżeli szczęście nam dopisze, może kiedyś wyjawisz mi coś więcej. A poza tym - dodał pogodniejszym tonem, w którym nadal jednak pobrzmiewała nuta smutku - ktoś, na kogo Moskwa wydała wyrok śmierci, nie może być złym człowiekiem. Czekam na nazwisko, Wasilij. Taleniekow popatrzył na prawnika, świadom, że za chwilę nad nim również zawiśnie topór. - Woroszyn - powiedział wreszcie. Umundurowany woźny biura notarialnego w Essen, Eigentum Abteilung, ukłonił się nisko na widok Heinricha Kassela. Bądź co bądź firma prawnicza Herr Kassela należała do najważniejszych w mieście. Zapewnił go też, że pracownica obsługująca kserokopiarkę z przyjemnością sporządzi odbitki wszystkiego, co sobie Herr Kassel zażyczy. W olbrzymiej, okrągłej sali mieszczącej księgi hipoteczne wznosiły się ku górze metalowe segregatory. Ustawione wzdłuż ścian, wyglądały jak szare, spiętrzone jeden na drugim roboty, które z wysokości obserwują siedzących w dole za przepierzeniami prawników zajętych pracą. - Wszystko jest tu ułożone datami - powiedział Kassel. - Rok, miesiąc, dzień. Kiedy najwcześniej mógł Woroszyn nabyć w Zagłębiu ziemię? - Podróżowało się wtedy znacznie wolniej, sądzę więc, że gdzieś na przełomie maja i czerwca tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Ale tak jak ci mówiłem, wątpię, żeby cokolwiek kupił na własne nazwisko. - Na przybrane zapewne też nie. Przynajmniej nie od razu. - Dlaczego? Przecież jeśli miał pieniądze, to chyba mógł zmienić tożsamość i nabyć... - Nie w tamtych czasach, mój drogi. Zresztą teraz też człowiek, który pojawia się nagle z rodziną, nie wiadomo skąd, i kupuje wielką posiadłość, staje się obiektem zainteresowania. A tego, jak rozumiem, Woroszyn za wszelką cenę chciał uniknąć. Przypuszczam, że wolał wchodzić w nowe środowisko powoli, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. - No dobrze, więc czego szukamy? - Aktu nabycia nieruchomości przez adwokata, który działał w imieniu nieobecnego klienta albo przez upoważniony bank, przez zarząd jakiejś firmy albo przez powołaną w tym celu spółkę. Są dziesiątki sposobów na to, żeby przeprowadzić transakcję tak, by nazwisko nabywcy nigdzie nie figurowało, ale prędzej czy później nadchodzi czas, kiedy właściciel chce przejąć swoją własność. Zasada jest zawsze ta sama bez względu na to, czy chodzi o kupno małej cukierenki, wielkiego przedsiębiorstwa czy ziemi. Żadne sztuczki prawne nie zwyciężą z ludzką naturą. - Kassel zamilkł i rozejrzał się po szarych segregatorach. - W porządku. Zaczniemy od maja tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Jeżeli papiery w ogóle istnieją, chyba znajdziemy je bez większego trudu. W całym Zagłębiu Ruhry było wtedy ze trzydzieści, może czterdzieści wielkich posiadłości, z czego dziesięć czy piętnaście w okolicy Rellinghausen i Stadtwaldu. Taleniekowa ogarnęło to samo nerwowe podniecenie co przed paroma dniami, kiedy towarzyszył Mikowskiemu w archiwum leningradzkim. To samo pełne napięcia oczekiwanie, kiedy przekręca się karty historii, szukając klucza do zagadki w dokumentach sporządzonych przed dziesiątkami lat. Z zafascynowaniem i podziwem przyglądał się, jak Kassel wychwytuje z pozoru mało ważne drobiazgi z opasłych tomów. Był jak dziecko w owej cukierence, o której przed chwilą wspomniał, jak młodociany znawca słodyczy, który wodzi wzrokiem po różnych galaretkach i landrynkach, bezbłędnie wybierając lekko nadgnieciony, a zatem przeceniony towar. - Patrz i ucz się, mój dzielny szpiegu. O, na przykład ten teren w Bredeney, osiemnaście hektarów ziemi w dolinie Baldeney, idealnie nadawałby się dla kogoś takiego jak Woroszyn. Został nabyty przez Staatsbank w Duisburgu dla nieletnich członków rodziny mieszkającej w Remscheid. - Jak się nazywała? - To nieważne. Ważne jest to, kto się tam wprowadził mniej więcej po roku. - Myślisz, że Woroszyn? Pod przybranym nazwiskiem? - Aleś ty w gorącej wodzie kąpany! Takich transakcji jest znacznie więcej. - Kassel roześmiał się. - Nie miałem pojęcia, że moi poprzednicy stosowali tyle różnych wybiegów. To wprost nie do wiary! Spójrz! - zawołał z wzrokiem utkwionym w jakimś akapicie na kolejnej stronie. - W podzięce za wieloletnią pracę kuzyn Kruppów przenosi prawa własności do swojej posiadłości w Rellinghausen na kobietę z Düsseldorfu. Coś takiego! - Przecież mógł zrobić jej taki hojny... - Nie mógł, rodzina by mu nigdy nie pozwoliła. Myślę, że sprzedał posiadłość, i to z dużym zyskiem, komuś, kto nie chciał, żeby jego znajomi albo wierzyciele dowiedzieli się, że ma pieniądze. Kobieta z Düsseldorfu, jeśli takowa w ogóle istniała, była tylko figurantką. Kuzyn na pewno zebrał gratulacje od wszystkich Kruppów. Przebrnęli przez rok 1911, 1912, 1913, 1914... 1915. 20 sierpnia 1915. Na dokumencie widniało nazwisko, które Kasselowi nic nie mówiło, Taleniekowowi zaś bardzo wiele. Nazwisko, które widniało również w dokumentach przechowywanych w odległym o tysiące kilometrów od Essen archiwum leningradzkim. Nazwisko należące do przyjaciela księcia Andrieja Woroszyna. Friedrich Schotte! - Zaczekaj ! - Wasilij dotknął ręką kartki. - A ta posiadłość? Gdzie leży? - W Stadtwaldzie. Ale wszystko jest tu w idealnym porządku. Aż do przesady trzymano się litery prawa. - Czy to nie trochę podejrzane? Tak jak nadmiar szczegółów w opisie masakry Woroszynów? - Co masz na myśli? - Heinrich, co wiesz o Friedrichu Schotte? Prawnik skrzywił się na myśl, że ma przypominać sobie jakieś nieważne zdarzenia z przeszłości; przecież zupełnie czego innego szukał w notariacie. - Pracował dla Kruppa i jeśli się nie mylę, zajmował dość wysokie stanowisko. Tak, na pewno, inaczej nie byłoby go stać na kupno tak okazałej posiadłości. Po pierwszej wojnie światowej miał jakieś duże kłopoty. Nie pamiętam, o co chodziło, w każdym razie chyba trafił do więzienia. Co to ma do rzeczy? - Skazano Schottego za nielegalny transfer pieniędzy z Niemiec. Tej nocy, kiedy przywieziono go do więzienia, został zamordowany. To było w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku. Czy posiadłość sprzedano po jego śmierci? - Prawdopodobnie. Utrzymanie tak wielkiego domu z przyległościami pewnie było zbyt kosztowne dla wdowy. - Gdzie to można sprawdzić? - W księgach z tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku. Ale lepiej kolejno... - Nie, błagam. Sprawdźmy od razu. Kassel westchnął, wstał i ruszył do segregatorów, po chwili wrócił, niosąc pod pachą gruby skoroszyt. - Kiedy narusza się porządek, traci się ciągłość - mruknął pod nosem. - Potem wrócimy do wcześniejszych dat. A kto wie, może zyskamy na czasie. Upłynęło prawie pół godziny, zanim Kassel odnalazł właściwe dokumenty. Wyciągnął je ze skoroszytu i ułożył na stole. - Obawiam się, że zmarnowaliśmy trzydzieści minut. - Dlaczego? - Bo dwunastego listopada tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku posiadłość nabyli Werachtenowie. - Ci od Zakładów Werachten? Konkurenci Kruppa? - Wtedy jeszcze nie stanowili dla niego konkurencji. Przybyli do Essen na początku wieku, w tysiąc dziewięćset szóstym albo siódmym roku. Powszechnie wiadomo, że to stara, szacowna rodzina z Monachium. Jedyne, co się zgadza, to pierwsza litera nazwiska, nic poza tym. Wasilij wrócił myślami w przeszłość. Przed wieloma laty Guillaume de Matarese zaprosił do siebie przedstawicieli kilku rodów, kiedyś potężnych, które straciły prawie cały majątek i wpływy. Według tego, co mówił stary Mikowski, Romanowowie toczyli długi bój z Woroszynami; nazywali ich największymi złodziejami w Rosji, uważali, że to oni sprowadzili na kraj rewolucję... I nagle doznał olśnienia! Padrone ze wzgórzystych terenów koło Porto- Vecchio zwrócił się do człowieka, który wraz z rodziną potajemnie przygotowywał się do emigracji, wywożąc z Rosji wszystko co się dało. - Mylisz się, ta pierwsza litera to książęcy monogram. Sprytnie pomyślane! Złota i srebra z książęcym monogramem pewnie już wcześniej wywieziono z Petersburga do Niemiec. Musiały być tego całe wagony! - Podniósł kartki leżące przed adwokatem. - Sam mówiłeś, że Woroszyn starałby się wejść w nowe środowisko powoli, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. I tak się właśnie stało. Tylko że pięć lub sześć lat wcześniej niż myślałem. Jeżeli istnieją spisy mieszkańców sprzed ponad pół wieku, albo jeżeli ktoś z dawnych sąsiadów zdołałby sobie przypomnieć, jak to było, okazałoby się, że Herr Werachten przybył do Essen sam, a rodzinę ściągnął dopiero później. Mogę się założyć, że pewnego pięknego dnia z dalekiego Monachium przyjechał do Essen jakiś bardzo bogaty człowiek z gotowym, dokładnie obmyślonym życiorysem i z olbrzymią sumą pieniędzy na koncie w banku austriackim. Przyjechał rozejrzeć się po okolicy, w której zamierzał zainwestować swój majątek i rozpocząć nowe życie. Jakie to proste! Zamęt w Europie jedynie mu sprzyjał! Nagłe Kassel zmarszczył czoło. - Jego żona - szepnął. - Co z nią? - Nie pochodziła z Monachium. Była Węgierka z zamożnej rodziny z Debreczyna. Dość słabo mówiła po niemiecku. - Innymi słowy, pochodziła z Petersburga i brakowało jej zdolności językowych. Jak Werachten miał na imię? - Ansel - odparł adwokat, uważnie wpatrując się w Taleniekowa. - Ansel. - Andriej... - Wasilij wypuścił z ręki kartki. - To niesamowite, jak ego zawsze zwycięża. Oto mamy naszego księcia Andrieja Woroszyna. 27. Przeszli przez Gildenplatz, mijając po drodze rozświetlony neonami budynek Kaffee Hag ze stonowanym, choć też rzucającym się w oczy znakiem firmy Bosch umieszczonym pod zegarem. O ósmej niebo było już czarne, a ziąb przenikał do szpiku kości. Wieczór nie zachęcał do spacerów, ale ponieważ spędzili prawie sześć godzin w notariacie, wiatr, który hulał po placu, wydawał im się ożywczy. - Nic nie powinno dziwić Niemca z Zagłębia Ruhry - rzekł Kassel, potrząsając głową. - Bądź co bądź jesteśmy Zurychem północy. Lecz po dzisiejszym odkryciu wciąż nie mogę dojść do siebie, a przecież znam tylko cząstkę prawdy! Nie możesz powiedzieć mi wszystkiego? - Na razie nie. Może kiedyś w przyszłości. Jeśli przeżyję. - Jeśli przeżyjesz? - Jeśli mnie nie zabiją. - Popatrzył na prawnika. - Co wiesz o Werachtenach? - W sumie niewiele. Żona Ansela zmarła gdzieś w połowie lat trzydziestych. Starszy syn z synową zginęli podczas nalotów. Ich ciała, tak jak setki innych, wydobyto spod gruzów dopiero po kilku dniach. Ansel w przeciwieństwie do Kruppów uniknął odpowiedzialności za zbrodnie wojenne i dożył sędziwego wieku. Zmarł jak przystało na bogacza: w trakcie konnej przejażdżki dostał zawału. To było w latach pięćdziesiątych. - Kto z rodziny się ostał? - Walther Werachten, jego żona i córka, która nigdy nie wyszła za mąż, ale nigdy też nie odmawiała sobie przyjemności. - To znaczy? - Zmieniała kochanków jak rękawiczki, a pewnie nawet częściej. Nic dziwnego, że faceci na nią lecieli, bo w młodości była bardzo atrakcyjna. Zresztą i teraz niczego jej nie brakuje. - Na moment zamilkł. - Właściwie to Odile zarządza obecnie zakładami: Walther i jego żona zbliżają się do osiemdziesiątki i rzadko opuszczają dom. - Gdzie mieszkają? - W Stadtwaldzie, ale oczywiście już nie w tamtej starej posiadłości. Sprzedali ją po wojnie pod bloki i kupili mniejszą, położoną dalej od miasta. - A ich córka, Odile, gdzie mieszka? - To, mój drogi, zależy od jej kaprysu. Czasem w luksusowym apartamencie na Werden Strasse, przez który przewijają się różni biznesmeni prowadzący pertraktacje handlowe z Zakładami Werachten. Rano budzi się taki nieborak kompletnie wyczerpany i po przyjściu do biura nawet nie ma sił zgłaszać zastrzeżeń do proponowanych warunków umowy. Ale Odile posiada również domek w posiadłości rodziców. - Chyba niezły z niej numer. - O tak, niewiele kobiet z pięćdziesiątką prawie na karku może się z nią równać. - Kassel znów zamilkł; po chwili ciągnął dalej: - Ma jednak pewną dość denerwującą wadę. Otóż póki wszystko idzie dobrze, to sprawnie zarządza rodzinnym interesem, ale kiedy poja- wia się jakiś problem wymagający szybkiej decyzji, Odile na ogół oznajmia, że musi naradzić się z ojcem i w ten sposób o kilka dni opóźnia podjęcie jakichkolwiek kroków. No cóż, jest kobietą zmuszoną przez okoliczności do przyjęcia roli silnego mężczyzny, ale w rzeczywistości stary Walther wciąż ma decydujące słowo. - Znasz go? - Bardzo luźno. - Co o nim sądzisz? - Nic dobrego. Zawsze uważałem, że jest pretensjonalnym autokratą i totalnym beztalenciem. - A jednak zakłady prosperują. - Wiem. Wszyscy mi to powtarzają, kiedy krytykuję Walthera. Odpowiadam wtedy, że może bez niego prosperowałyby jeszcze lepiej. Ale sam się oszukuję, bo gdyby prosperowały choć ciut lepiej, zawładnęłyby całą Europą. Chyba po prostu nie lubię faceta i nie umiem być obiektywny. Niekoniecznie, pomyślał Taleniekow. Matarezowcy przecież nie mogą działać jawnie. Muszą korzystać z istniejących przedsiębiorstw. - Chciałbym się z nim spotkać. Sam na sam. Byłeś u niego w domu? - Raz, przed wieloma laty - odparł Kassel. - Prawnicy z Zakładów Werachten zgłosili się kiedyś do mojej firmy; chodziło o naruszenie jakichś praw patentowych. Na oświadczeniu dla sądu musiałem mieć podpis Walthera albo Odile, bo bez tego nie mogłem nic ruszyć; Odile była za granicą, więc zadzwoniłem do jej ojca i umówiłem się, że do niego przyjadę. Kiedy Odile wróciła do Essen, wpadła w szal. Zrobiła mi awanturę przez telefon: „Nie miał pan prawa niepokoić mojego ojca! Nigdy więcej nie skorzystamy z pańskich usług!” Była bardzo nieprzyjemna. Wyjaśniłem jej. najgrzeczniej jak umiałem, że moja firma w ogóle nie podjęłaby się tej sprawy, gdyby ich prawnicy trafili na mnie. Taleniekow przyglądał się Kasselowi, na którego twarzy malowała się złość. - Dlaczego tak jej odpowiedziałeś? - To była szczera prawda. Nie znoszę ich i ich zakładów. Wyczuwam w nich jakąś podłość. - Roześmiał się. - Może przemawia przeze mnie ten młody socjalista, którego dwanaście lat temu próbowałeś zwerbować. Przemawia przez ciebie instynkt, bo jesteś porządnym człowiekiem, pomyślał Taleniekow. Podświadomie wyczuwasz obecność matarezowców, choć nic o nich nie wiesz. - No, mój zaprzyjaźniony wrogu, mam jeszcze jedną prośbę. Właściwie dwie. Pierwsza, to żebyś nikomu nie wspominał o naszym dzisiejszym spotkaniu ani o tym, co odkryliśmy. A druga, to żebyś dokładnie opisał mi dom Walthera i teren, na którym się znajduje. W światłach reflektorów wyłonił się narożnik ceglanego muru. Wasilij nacisnął mocniej pedał gazu, zerkając co chwila na przesuwające się cyfry na liczniku; odległość między początkiem muru a wysoką, żelazną bramą wynosiła prawie pięćset metrów. Brama - automatycznie otwierana i wyposażona w elektroniczny system alarmowy - była zamknięta. Minął ją i dojechał do końca ogrodzonego terenu; po tej stronie mur był nieco krótszy Dalej ciągnął się las, ten sam las, w środku którego leżała posiadłość Werachtenów. Taleniekow zwolnił i zaczął rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie mógłby ukryć wynajętego mercedesa. Zobaczył wolną przestrzeń między dwoma drzewami o gałęziach zwisających nisko nad ziemią, pewnie na skutek wcześniejszych opadów śniegu. Wjechał między drzewa najgłębiej jak się dało i zaparkował wóz pod leśnym baldachimem, po czym wysiadł i przedzierając się przez gałęzie, wrócił na szosę. Spojrzał krytycznym okiem za siebie: w ciemności samochód był prawie niewidoczny. Zadowolony, ruszył w stronę muru otaczającego posiadłość. Wiedział, że jeśli uda mu się przez niego przedostać i nie włączyć alarmu, to resztę drogi do domu pokona bez trudu. Montowanie urządzeń elektronicznych w lesie, w którym żyły ptaki i zwierzęta, mijałoby się z celem. Mur stanowił jedyną przeszkodę. Wasilij przy- sunął zapalniczkę i przyjrzał mu się w świetle płomyka. Nie zauważył nic ciekawego. Na oko był to najnormalniejszy w świecie mur, ale właśnie ta jego normalność wydawała się mocno podejrzana. Nie opodal, na prawo, rósł wysoki dąb o rozłożystych gałęziach, z których żadna jednak nie sięgała na teren posesji. Wasilij odbił się od ziemi, ścisnął kolanami pień i przesuwając w górę ręce i stopy, powoli wdrapywał się coraz wyżej; wreszcie uchwycił się pierwszej gałęzi, przerzucił przez nią nogę, podciągnął się i usiadł. Następnie pochylił się do przodu i balansując ostrożnie, ułożył się na płask, twarzą do ogrodzonego terenu. W nikłym blasku księżyca obejrzał dokładnie szczyt muru. Przeczucie go nie myliło. W gęsto wyżłobionych rowkach na płaskiej, betonowej powierzchni znajdowały się miękkie plastikowe rurki z powietrzem, otoczone nie izolowanym drutem, przez który przebiegał słaby prąd, o dostatecznie jednak mocnym napięciu, by zniechęcić wiewiórki i inne drobne zwierzątka do przegryzania plastiku. Ciśnienie powietrza było tak wymierzone, że gdyby ktoś z odpowiednią siłą nacisnął na rurki, natychmiast włączyłoby się urządzenie alarmowe; sygnał odebrano by w pomieszczeniu kontrolnym na terenie posesji, a specjalne przyrządy zlokalizowałyby miejsce, w którym ktoś usiłował przedostać się na drugą stronę. Taleniekow zdawał sobie sprawę, że zastosowany tu system alarmowy jest teoretycznie niezawodny. Gdyby nastąpiło spięcie w jednym obiegu, pozostałoby pięć czy sześć innych, wciąż sprawnych. Przecięcie rurek nie wchodziło w grę; sam nacisk noża najpra- wdopodobniej spowodowałby włączenie się alarmu. Ale nawet teoretycznie niezawodny system czasem w praktyce bywał zawodny. Wystarczyło użyć ognia. Stopić plastik, tak żeby z rurek uciekło powietrze. Strażnik w pomieszczeniu kontrolnym odebrałby jedynie sygnał, że nastąpiła awaria. Ponieważ nie wiedziałby w którym miejscu, musiałby sprawdzić cały system; zacząłby na początku obwodu, zapewne gdzieś w pobliżu domu. Wasilij zmierzył w myślach odległość między gałęzią a szczytem muru. Gdyby udało mu się zahaczyć nogę o gałąź, możliwie najdalej od pnia, i zawisnąć na niej, wówczas jedną ręką mógłby oprzeć się o brzeg muru, drugą zaś podpalić biegnące rowkami rurki. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę - amerykańską zapalniczkę, pomyślał z pewnym wstydem - i nastawił ją na największy płomień. Pstryknął; ogień był duży, palił się równomiernie, ale świecił zbyt jaskrawo. Wasilij zmniejszył nieco płomień, wciągnął głęboko powietrze, napiął mięśnie prawej nogi i spuścił się w dół, lewą ręką delikatnie przytrzymując się muru. Przez chwilę wisiał bez ruchu, oddychając powoli i przyzwyczajając wzrok do tej dziwnej pozycji. Krew napłynęła mu do głowy; poruszył szyją, żeby zmniejszyć napięcie, po czym zapalił zapalniczkę i zbliżył ją do pierwszej rurki. Usłyszał cichy trzask i syk uciekającego powietrza: plastik poczerniał, stopił się. Wasilij przysunął płomień do kolejnego obwodu: tym razem rozległo się pyknięcie jak przy strzale z wiatrówki. Trzecia rurka zaczęła pęcznieć od ognia; robiła się w niej coraz większa bańka powietrza. Ciśnienie stale wzrastało! Wasilij przysunął bliżej zapalniczkę: bańka pękła. Wstrzymał oddech, czekając na wycie alarmu. Urządzenie nie włączyło się; na szczęście przepalił trzeci obieg, zanim ciśnienie powietrza przekroczyło dopuszczalny limit. Przy okazji przekonał się, że należy trzymać zapalniczkę jak najbliżej. Tak też postąpił przy kolejnych dwóch rurkach; pękły natychmiast. Został tylko ostatni obwód. Naraz płomień zmalał, po czym znikł. W zapalniczce skończył się gaz! Taleniekow zamknął oczy, ogarnięty bezsilną furią. Noga mu ścierpła, mięśnie go potwornie bolały, a od pulsującej w skroniach krwi kręciło mu się w głowie. I nagle coś sobie uświadomił, rzecz tak oczywistą, że zalała go złość na samego siebie. Że też na to wcześniej nie wpadł! Otóż dzięki temu, że działał jeden obieg, w pokoju kontrolnym nie zapaliła się żadna lampka sygnalizująca awarię. Tak było lepiej i bezpieczniej. Musiał teraz tylko uważać, żeby nie przydeptać szóstej, nie przepalonej rurki, ale czterdziestocentymetrowej szerokości kawałek muru w zupełności wystarczał, żeby postawić na nim nogę, a następnie się od niego odbić. Podciągnął się z powrotem na gałąź i przez chwilę odpoczywał, czekając aż mu się w głowie przejaśni. Potem ostrożnie spuścił lewą nogę i oparł solidnie stopę na spalonych przewodach. Maksymalnie skupiony, podniósł prawą nogę, przerzucił ją przez gałąź i powoli zaczął się zsuwać. Kiedy gałąź miał mniej więcej na wysokości nerek, wziął głęboki oddech, napiął mięśnie, lewą nogą odbił się mocno od betonowej powierzchni muru i skoczył w dół. Lądując na ziemi, potoczył się kilka metrów, żeby zamortyzować upadek. Był na terenie posiadłości Werachtenów. Dźwignął się na kolana i nastawił uszy. Ponieważ nie słyszał żadnych niepokojących odgłosów, podniósł się z ziemi i ruszył między gęsto rosnącymi drzewami w stronę niewidocznego domu. O tym, że idzie - a raczej skrada się - we właściwym kierunku, przekonał się już po chwili. Poprzez gałęzie drzew migotały światła palące się w oknach, również ogromny trawnik przed domem stawał się coraz wyraźniejszy. W ciemności błysnął ognik papierosa. Ktoś stał jakieś piętnaście metrów dalej, na samym skraju trawnika. Taleniekow szybko rzucił się na ziemię. Nagle przypomniał sobie, że wiatr niesie zapachy i ponownie wytężył słuch. Panowała głucha cisza. Cisza i spokój. Na terenie posiadłości nie trzymano psów. Walther Werachten widocznie święcie wierzył w skuteczność systemu alarmowego; nie potrzebował dodatkowego zabezpieczenia w postaci psów. Miał zresztą strażników. Taleniekow zaczął czołgać się przed siebie, nie odrywając oczu od strażnika. Mężczyzna, ubrany w mundur, czapkę z daszkiem oraz ciepłą, zimową kurtkę z grubym pasem, na którym wisiał pistolet w kaburze, zerknął na zegarek, po czym rozkruszył w palcach niedopałek i strzepnął tytoń na trawę; musiał kiedyś służyć w wojsku, bo tak zwykle postępowali żołnierze. Przeszedł kilkanaście metrów w lewo, przeciągnął się, ziewnął, po czym wrócił na poprzednie miejsce. Patrolował właśnie te kilkanaście metrów; dalej inni strażnicy pilnowali wyznaczonych im odcinków. Otaczali dom Werachtenów niczym pretoriańska gwardia cesarskie pałace. Ale czasy były inne, niebezpieczeństwo znikome, toteż nudzili się, popalali papierosy i ziewali, chodząc tam i z powrotem. Tak, strażnik, którego Taleniekow miał przed sobą, nie stanowił większego problemu. Trudne natomiast mogło być co innego: przejście trawnikiem, oświetlonym umieszczonymi na dachu reflektorami, do pogrążonego w mroku podjazdu po prawej stronie domu. Ktoś z golą głową, ubrany w ciemny sweter i spodnie, gdyby został zauważony, wzbudziłby podejrzenia: kazano by mu się zatrzymać, a jeśliby nie usłuchał, zaczęto by strzelać. Nikt jednak nie zwróciłby uwagi na człowieka w czapce z daszkiem, grubej kurtce i paskiem z kaburą. Gdyby skarcono go za to, że opuścił posterunek, po prostu wróciłby na swoje miejsce. Ważne było, żeby o tym pamiętać. Odpychając się od ziemi łokciami i kolanami, czołgał się po leśnym podszyciu. Starał się, żeby hałasy, które sam powoduje, zlewały się z naturalnymi odgłosami lasu, toteż natychmiast przystawał, ilekroć rozlegał się trzask łamanej gałązki. Wreszcie skrył się za niedużym krzakiem jałowca. Niecałe trzy metry dzieliły go od strażnika, który znudzony ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Poprzez rzadkie gałęzie Taleniekow widział, jak mężczyzna pochyla głowę i przytyka zapałkę. To nie był odpowiedni moment na zaciąganie się dymkiem! Ale był idealny na atak. Wasilij poderwał się i lewą ręką chwycił strażnika za gardło, cofając lewą nogę dla lepszej stabilności. Przewrócił mężczyznę na ziemię i pociągnął za krzak jałowca; głowa strażnika uderzyła z łoskotem o twardy, zamarznięty grunt. Wasilij zacisnął z całej siły ręce na gardle mężczyzny, odcinając mu dopływ powietrza. Szok, uderzenie głową o ziemię i brak tlenu sprawiły, że strażnik stracił przytomność. Niegdyś Taleniekow nie wahałby się dokończyć dzieła - byłoby to najbardziej praktyczne rozwiązanie - ale te czasy już minęły. Strażnik nie był matarezowcem, zabijanie go niczemu nie służyło. Szybko zabrał mu pas z kaburą, grubą kurtkę oraz czapkę z daszkiem, włożył wszystko na siebie, następnie wciągnął leżącego na ziemi mężczyznę głębiej między drzewa, przekręcił mu na bok głowę i uderzył go nad prawym uchem kolbą kupionego rano pistoletu. Wiedział, że strażnik przez co najmniej kilka godzin nie odzyska przytomności, a jemu kilka godzin powinno w zupełności wystarczyć. Podkradł się z powrotem na skraj trawnika, wyprostował się, odetchnął głęboko i ruszył po trawie. Zapamiętał sposób, w jaki strażnik chodził - lekkim, kołyszącym się krokiem, z wyciągniętą szyją i lekko odchyloną do tyłu głową - i idąc starał się go naśladować. Spodziewał się, że lada moment ktoś go zgani za to, że oddalił się z posterunku, spyta o coś albo każe mu się zatrzymać. Gdyby tak się stało, zamierzał wzruszyć ramionami i jakby nigdy nic wrócić na teren patrolowany przez strażnika. Ale wokół zalegała cisza. Wreszcie dotarł do ciemnego podjazdu. Piętnaście metrów dalej z uchylonych drzwi sączyło się światło; jakaś kobieta postawiła na ziemi dwie papierowe torby i właśnie otwierała pojemnik na śmieci. Wasilij podjął decyzję i przyśpieszył kroku. Podszedł do kobiety; była gruba i miała na sobie strój pokojówki. - Przepraszam, ale kapitan kazał mi przekazać wiadomość Herr Werachtenowi. - Coś ty za jeden? - spytała. - Nowy. Daj, pomogę ci - rzekł, podnosząc torby. - Faktycznieś nowy. Inni to by tylko wołali: Helga zanieś, Helga przynieś. A bo to na posyłki jestem, czy co? No, to jaką masz wiadomość? Przekażę staremu. - Niestety, nie mogę ci powiedzieć. Nie znam Herr Werachtena i nie zależy mi na tym, żeby go poznać, ale kazano mi przekazać wiadomość osobiście. - Ech, ci Kommandos! Cuchnące piwem ścierwa! Kupa nicponi i tyle. Ale ty jakoś lepiej wyglądasz od reszty. - Przepraszam, ale kazano mi się pośpieszyć. - Człowiek nie może chwili postać, ciągle tylko szybciej i szybciej. Która to? Dziesiąta? No to stara jest już na górze u siebie, a stary jak zwykle w kaplicy. - A którędy...? - No dobra, wchodź, co mi tam! Mogę cię zaprowadzić... Tak, lepiej wyglądasz i jakiś grzeczniejszy jesteś od innych. Mam nadzieję, że się nie zmienisz! Przeszła długim korytarzem, na końcu którego znajdowały się drzwi prowadzące do ogromnego hallu. Na ścianach, jeden obok drugiego, wisiały obrazy z okresu Renesansu. Specjalnie podświetlone, o żywych, soczystych barwach, ciągnęły się w górę wzdłuż krętych schodów z włoskiego marmuru. Z hallu odchodziły drzwi do kilku jeszcze większych pomieszczeń. Wystarczył rzut oka, aby zorientować się, że Heinrich Kassel ani trochę nie przesadził mówiąc, że dom jest pełen antyków. Niestety Taleniekow nie miał czasu rozejrzeć się dokładniej, bo po chwili pokojówka minęła schody i skręciła w boczny korytarz. Zbliżyli się do ciężkich, mahoniowych drzwi, które zdobiły wyryte w drewnie sceny biblijne. Kobieta nacisnęła klamkę. Zeszli po wyłożonych szkarłatnym dywanem schodach do dużego pomieszczenia o posadzce z tego samego marmuru co schody w głównym hallu i ścianach pokrytych arrasami przedstawiającymi sceny z życia świętych. Na lewo od wejścia stała stara, pięknie rzeźbiona ława kościelna - przykład dawno zapomnianego kunsztu średniowiecznych cieśli. Najwyraźniej służyła do medytacji, bo naprzeciw niej wisiał arras przedstawiający stacje Drogi Krzyżowej. Na końcu pomieszczenia znajdowały się łukowe drzwi, za którymi przypuszczalnie mieściła się kaplica Walthera Werachtena. - Jak chcesz, możesz wejść i staremu przeszkodzić - powiedziała Helga bez entuzjazmu w głosie. - Wina spadnie na szefa Kommandos. Ale na twoim miejscu poczekałabym. Za chwilę ksiądz skończy tę swoją paplaninę. - Ksiądz? -Wasilij nie potrafił ukryć zdumienia. Kapłan w takim domu? Consigliere matarezowców modli się z księdzem? - Ano ksiądz. Jego pieprzona świątobliwość. - Helga odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. - Rób, jak chcesz - rzuciła przez ramię. - Ja tam nikomu nie mówię, co ma robić. Taleniekow odczekał aż ciężkie, mahoniowe drzwi na końcu schodów otworzą się i zamkną, następnie podszedł cicho do drzwi kaplicy i przyłożył do nich ucho, próbując zrozumieć słowa pieśni dobywającej się z wewnątrz. Język rosyjski! Śpiewano po rosyjsku! Właściwie nie powinien był się dziwić, skoro w środku znajdował się tylko jeden parafianin, jedyny żyjący syn księcia Andrieja Woroszyna. Dopiero po chwili zrozumiał, że to sam fakt nabożeństwa wprawił go w zdumienie. Położył dłoń na klamce, nacisnął ją i przez wąską szparę w drzwiach zajrzał do kaplicy. Uderzył go w nozdrza słodko-kwaśny zapach kadzideł, a na szarych, betonowych ścianach ujrzał wielkie, ruchome cienie, które rzucały migoczące płomienie dwóch ogromnych świec. Zmrużył oczy, żeby przyzwyczaić wzrok do blasku. W licznych niszach wisiały stare prawosławne ikony, te najbliżej ołtarza przedstawiały postacie świętych z uniesionymi ramionami, wyciągniętymi w stronę złotego krzyża. Przed krzyżem stał ksiądz odziany w białą, zdobioną srebrem i złotem ryzę. Powieki miał opuszczone, ręce skrzyżowane na piersiach; z jego ledwie poruszających się ust wydobywały się słowa pieśni powstałej ponad tysiąc lat temu. A potem Taleniekow dostrzegł starca o siwych, przerzedzonych włosach, które opadały w strąkach na chudą, długą szyję. Walther Werachten leżał wyciągnięty u stóp kapłana, na marmurowych stopniach ołtarza; ręce miał rozpostarte na kształt krzyża, czoło przytknięte do marmurowej posadzki w geście pełnym pokory. Ostatnie wersy prawosławnej litanii Kyrie Eleison ksiądz odśpiewał nieco głośniej. Zaczęła się dalsza część mszy, czy raczej farsy, bo cicha, spokojna wymiana słów między grzesznikiem a kapłanem była szczy- tem zakłamania i obłudy. Wasilij pomyślał o zbrodniach, jakich dopuścili się matarezowcy i poczuł obrzydzenie. Pchnął drzwi na oścież i wszedł do środka. Ksiądz, zaskoczony, otworzył oczy i z oburzeniem opuścił ręce. Werachten odwrócił się; jego chude ciało zadrżało. Z trudem, niezdarnie, dźwignął się na kolana. - Jak pan śmie przeszkadzać! - zawołał po niemiecku. - Kto panu pozwolił tu wejść! - Pewien historyk z Petersburga, Woroszynie - odparł Taleniekow po rosyjsku. - Czy ta odpowiedź cię zadowala? Z wrażenia Werachten opadł bezsilnie na stopnie przed ołtarzem. Wspierając się na nich rękami, znów podniósł się na kolana, po czym przysunął ręce do twarzy i zasłonił oczy, jakby go piekły albo jakby ktoś usiłował mu je wydrapać. Kapłan ukląkł obok starca, położył dłonie na jego ramionach i przytulił go do siebie. Patrząc gniewnie na Taleniekowa, spytał ostrym tonem: - Kim pan jest? Jakim prawem... - Nie mów mi o prawach, sługo boży! Niedobrze mi się robi na twój widok! Pasożyt! Ksiądz nie obruszył się. Tuląc do siebie białowłosego mężczyznę, wyjaśnił spokojnie: - Wezwano mnie tu wiele lat temu. Tak jak moi poprzednicy, o nic nie proszę i nic nie otrzymuję. Starzec odsłonił twarz i pokiwał drżącą głową. Z trudem dochodził do siebie po szoku. Ksiądz uwolnił go ze swoich objęć. - A więc wreszcie mnie znaleźliście. Uprzedzano mnie, że tak będzie. Pomsta należy do Pana, ale wy tego nie akceptujecie, prawda? Zabraliście ludziom Boga i tak mało daliście im w zamian. Trzeba się jednak pogodzić z losem na tym ziemskim padole. Zabij mnie, bolszewiku. Wykonaj swój rozkaz, ale ulituj się nad tym dobrym człowiekiem. On nie jest Woroszynem. - Za to ty jesteś. - To moja tajemnica i moje brzemię - odparł Werachten; jego głos jakby przybrał na sile. - Dźwigam je godnie, bo Pan Bóg dał mi siłę. - Jeden gada o prawach, drugi o Bogu! - zezłościł się Wasilij. - Hipokryci! - I nagle krzyknął: - Pero nostro circolo! Starzec zamrugał oczami; nie było w nich żadnej reakcji. - Słucham? - Nie udawaj głuchego! Pero nostro circolo! - Słyszałem, co powiedziałeś. Ale nadal nic nie rozumiem. - Korsyka! Porto-Vecchio! Guillaume de Matarese! Werachten spojrzał na księdza. - Czy ja mam sklerozę, ojcze? O czym on mówi? - Niech pan wyraża się jaśniej - powiedział chłodno kapłan. - Kim pan jest? Czego chce? I co znaczą te dziwne słowa? - On dobrze wie! - Ja? - Werachten pochylił się do przodu. - Owszem, wiem, że my, Woroszynowie, mamy zbrodnie na sumieniu. Poza tym nic nie wiem. - A pasterz? - spytał gniewnie Taleniekow. - O głosie okrutniejszym niż wiatr? Mam mówić dalej? Pasterz! - Pan Bóg jest mym pasterzem... - Przestań, ty świętoszkowaty łgarzu! Ksiądz podniósł się z kolan. - To pan niech przestanie, kimkolwiek pan jest! Ten dobry, uczciwy człowiek całe życie spędził pokutując za grzechy, których nie popełnił. Od dziecka marzył tylko o tym, żeby wstąpić do zakonu. Ponieważ nie pozwolono mu służyć Bogu, nosi Boga w sercu. Tak, w sercu. - Jest matarezowcem! - Nie wiem, kim są matarezowcy, ale wiem, jaki jest ten starzec, którego widzi pan przed sobą. Co roku przeznacza miliony na biednych i głodujących. Jedyne, czego pragnie w zamian, to obecności księdza, który odprawiałby tu nabożeństwa. Nigdy o nic więcej nie prosił. - Ty stary głupcze! Te miliony pochodzą z pieniędzy Matarese'a! Służą zabijaniu, szerzeniu śmierci! Nagle otworzyły się drzwi kaplicy. Wasilij obrócił się. W progu stał mężczyzna w ciemnym garniturze, z nogami w rozkroku; ręce miał wyciągnięte przed siebie, lewą podpierał prawą, w prawej zaś trzymał broń. - Nie ruszać się! - krzyknął po niemiecku. Do środka weszły dwie kobiety. Jedna, ubrana w niebieską, aksamitną suknię do ziemi i okrywający ramiona futrzany szal, była wysoka i szczupła, o twarzy bladej, bardzo regularnej i niezwykle pięknej. Druga, ubrana w zwykłe bawełniane paletko, była niska, o nalanym obliczu i małych oczkach, w których malowało się oszołomienie, a zarazem pazerność. Tę drugą Taleniekow widział zaledwie kilka godzin temu; właśnie na nią wskazał woźny w biurze notarialnym, mówiąc, że zrobi odbitki kserograficzne, jeśli tylko Heinrich Kassel sobie zażyczy. - To on - rzekła pracownica notariatu. - Dziękuję - odparła Odile Werachten. - Może pani odejść; szofer odwiezie panią do miasta. - To ja dziękuję. Ogromnie pani dziękuję. - Proszę. Szofer czeka w hallu. Dobranoc. - Dobranoc pani. Wyszła. - Odile! - zawołał starzec, z wysiłkiem podnosząc się z kolan. - Ten mężczyzna ni stąd ni zowąd... - Przepraszam, ojcze - przerwała mu. - Odkładanie spraw nieprzyjemnych na później jedynie komplikuje życie; to coś, czego nigdy nie rozumiałeś. Jestem pewna, że ten... człowiek... mówił rzeczy, których nie powinieneś był słyszeć. Po tych słowach Odile Werachten skinęła na swojego towarzysza. Mężczyzna przełożył rewolwer do lewej ręki i strzelił. Rozległ się ogłuszający huk i starzec runął na posadzkę. Zabójca ponownie wycelował broń i strzelił. Tym razem trafiony został kapłan. Kula rozsadziła mu głowę. - Jest to jedno z najbardziej brutalnych morderstw, jakie w życiu widziałem - oznajmił Taleniekow; podjął ostateczną, nieodwołalną decyzję: prędzej czy później dopadnie ich i zabije. - Proszę, i to mówi sam Wasilij Wasilijewicz Taleniekow - powiedziała drwiąco Odile Werachten, przysuwając się o krok. - Jak mogłeś sądzić, że ten nieudolny staruch, ten niedoszły księżulek, jest członkiem naszej organizacji? - Pomyliłem się co do osoby, ale nie co do nazwiska. To ty jesteś Woroszynem w Radzie Matarese'a! - Nie Woroszynem, tylko Werachtenem. Nie wystarczy urodzenie: żeby zostać członkiem rady, trzeba być wybranym. - Odile wskazała na zwłoki ojca. - Jego nigdy nie wybrano. Kiedy starszy syn Ansela zginął w czasie wojny, Ansel wybrał mnie! - Spojrzała na Taleniekowa. - Zastanawialiśmy się, co odkryłeś w Leningradzie. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Odkryłeś nazwisko. Nazwisko z przeszłości, z bardzo burzliwego okresu w historii Rosji. Woroszyn. Ale to, że je poznałeś, właściwie nie robi żadnej różnicy. Bez względu na to, co mógłbyś powiedzieć i o co nas oskarżyć, Werachtenowie zawsze wyszliby obronną ręką. - Nie wiesz, co jeszcze odkryłem. - Wiemy wystarczająco dużo, prawda? - Popatrzyła na mężczyznę z bronią. - Wiemy wystarczająco dużo - powtórzył za nią morderca. - Wymknąłeś mi się w Leningradzie, Taleniekow. Miałeś szczęście. Którego zabrakło tej kobiecie, tej Kronieskiej. Rozumiemy się? - Ty...! - Taleniekow ruszył w jego stronę. Mężczyzna odciągnął kciukiem kurek rewolweru. Taleniekow przystanął. Potworny ból rozdzierał mu ciało i duszę. Zabije ich! Zemści się! Ale musiał działać na chłodno, z opanowaniem. Lodziu! Lodziu najdroższa! Pomóż! Przeniósł wzrok na Odile Werachten. - Pero nostro circolo - powiedział wolno, cicho, akcentując każdą sylabę. Uśmiech znikł z ust kobiety; twarz jeszcze bardziej jej pobladła. - Znów wracasz do przeszłości. Powtarzasz bzdury, jakie plotą prymitywni tubylcy, którzy nie wiedzą, o czym mówią. Powinniśmy się byli domyśleć, że usłyszysz te słowa. - Naprawdę w to wierzysz? Że nie wiedzą, co mówią? - Tak. Teraz albo nigdy, pomyślał Taleniekow i zrobił krok w stronę Odile Werachten. Zabójca wycelował rewolwer w jego skroń. Wylot lufy znajdował się metr, może półtora od głowy Wasilija. - Wiec dlaczego mówią o pasterzu? Przysunął się o kolejny krok. Zabójca wciągnął gwałtownie powietrze: szykował się do strzału, naciskał palcem na spust! - Nie! - krzyknęła kobieta. Wasilij pochylił się i w tym samym momencie rozległ się huk Kiedy Odile Werachten wyciągnęła rękę, żeby powstrzymać zabójcę, Taleniekow błyskawicznie skorzystał z szansy. Skoczył naprzód, skupiony tylko na jednym i tylko w jedno wpatrzony: w broń, w lufę rewolweru. Dosięgnął go; zacisnął pałce na ciepłym metalu, obrócił lufę w lewo i szarpnął mocno w dół, boleśnie wykręcając mężczyźnie nadgarstek. Drugą rękę położył na brzuchu wroga, przesunął ją szybko w bok, po czym zakrzywiając pałce w szpony, wpił je mężczyźnie pod żebra i ze wszystkich sił szarpnął do góry. Morderca wrzasnął i runął jak długi. Taleniekow obrócił się błyskawicznie i rzucił na kobietę. Podczas krótkiej walki, której była świadkiem, Odile Werachten stała zdezorientowana, teraz jednak wyciągnęła spod futrzanego szala pistolet. Taleniekow wyrwał jej z ręki broń, a ją samą przewrócił na posadzkę i przygniótł kolanem. Przycisnął jej do szyi kolbę pistoletu. - Tym razem się nie uda! Żadnych kapsułek! - Zginiesz! - szepnęła ochrypłe. - Może. Ale ty też, a przecież tego nie chcesz. Myliłem się. Nie jesteś jednym z żołnierzy, a wybrańcy nie odbierają sobie życia. - Twoje ja jedna mogę uratować. - Zakrztusiła się, bo stal wbijająca się jej w krtań przeszkadzała jej w mówieniu, ale mimo to ciągnęła dalej: - Pasterz... Gdzie...? Jak...? - Chciałabyś wiedzieć? Świetnie. Ja też potrzebuję informacji. Odsunął pistolet, lewą dłonią przytrzymał kobietę za szyję, palce prawej zaś wepchnął jej głęboko do ust, obmacując język i zęby. Odile Werachten znów się zakrztusiła, po brodzie zaczęła ciec jej ślina. Nie miała w ustach żadnych śmiercionośnych pastylek. Wybrańcy rzeczywiście nie popełniali samobójstwa. Rozchylił szal, obmacał kobiecie piersi, podciągnął ją wyżej, obmacał jej plecy, pchnął ją z powrotem na podłogę, wsunął rękę między jej uda, obmacał nogi od krocza aż po kostki, szukając twardych, metalowych przedmiotów - broni, noża... Nie znalazł nic. - Wstawaj! - rozkazał. Trzymając się za szyję, zgięła kolana i usiadła. - Musisz mi powiedzieć! - szepnęła, a potem zaczęła krzyczeć. - Przecież nam nie umkniesz! Nie bądź idiotą, ty durny Rusku! Ratuj się! Powiedz, co wiesz o pasterzu! - Co za to będę miał? - A co chcesz? - Wyjaśnień. Do czego zmierzają matarezowcy? Kobieta przez chwilę milczała. - Do ładu. - Poprzez chaos? - Tak. Na miłość boską, co wiesz o pasterzu? Mów! - Dopiero jak wyjdziemy za bramę. - Nie! Teraz! - Myślisz, że już dobiliśmy targu? - Pociągnął ją za rękę, zmuszając do powstania. - Ruszamy. Twój przyjaciel niedługo się zbudzi. Będzie wiedział co robić, to należy do jego obowiązków. Gdyby nie należało, sam bym go zabił. A tak to my będziemy daleko stąd, kiedy odbierze sobie życie. - Nie! Nigdzie nie pójdę! - To zginiesz. A ja, skoro dostałem się na teren posesji, to jakoś się wydostanę. - Wydałam polecenia! Żeby nikogo nie wypuszczano! - A kto zatrzyma strażnika, który wraca na swój posterunek? Ci tam na zewnątrz to nie matarezowcy. To dawni Kommandos wynajęci do ochrony domu bogatego przemysłowca. - Wasilij przyłożył pistolet do gardła kobiety. - Więc jak? Bo mnie tam wszystko jedno. Cofnęła się. Chwycił ją za kark i przysunął z powrotem do lufy. Odile Werachten skinęła głową. - Dobrze. Porozmawiamy w samochodzie mojego ojca - rzekła szeptem. - Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Ty masz informacje, których ja potrzebuję, a ja mam dla ciebie niespodziankę, która wpłynie na twoją decyzję. Nie został ci nikt poza nami. Ale mogłoby być znacznie gorzej. Wsunął się obok niej na przednie siedzenie limuzyny, która stała przed domem. Ponieważ zdjął kurtkę i czapkę z daszkiem, nie różnił się od innych kochanków Odile Werachten. Objął ją ramieniem, a drugą ręką przycisnął jej do boku pistolet, pilnując się, żeby trzymać go nisko. Na widok siedzącej za kierownicą córki pracodawcy strażnik, który dyżurował w budce przy wjeździe na teren posiadłości, bez słowa nacisnął mechanizm otwierający bramę. Taleniekow przysunął się do kobiety: jeden nierozważny ruch, jeden niepotrzebny gest i byłoby po niej. Zdawała sobie z tego sprawę. Nie drgnęła. Minęła otwartą bramę i już zamierzała skręcić w lewo, kiedy Taleniekow wysunął nogę i nacisnął gwałtownie na hamulec, chwytając równocześnie kierownicę i obracając ją w prawo. Szybko opanował poślizg i przydeptując nogę kobiety, nacisnął mocniej pedał gazu. - Co robisz, do diabła? - zawołała Odile Werachten. - Staram się uniknąć spotkania, jakie zaplanowałaś. O tym, że na drodze do Essen czeka na nich jakiś samochód, wyczytał z jej oczu. Po raz trzeci na twarzy kobiety odmalował się autentyczny strach. Jechali wiejską drogą; w światłach reflektorów Wasilij dostrzegł, że kilkaset metrów dalej droga się rozwidla. Nic nie powiedział. Kobieta instynktownie trzymała się prawej strony. Na skrzyżowaniu powtórzył ten sam manewr co przy bramie: złapał kierownicę i obrócił ją w lewo. - Zabijesz nas! - krzyknęła Odile. - Ale przynajmniej zginiemy oboje - odparł. Las stawał się coraz rzadszy; wkrótce po obu stronach drogi ciągnęły się tylko pola. - Zatrzymaj się na poboczu. - Co? Uniósł broń i przyłożył jej do skroni. - Zatrzymaj wóz! Wysiedli. Wasilij wyjął kluczyki ze stacyjki i wsunął do kieszeni. Pchnął kobietę i ruszył za nią na pole. W oddali stała wiejska chałupa, za nią stodoła. W oknach nie paliły się żadne światła. Miejscowa ludność już spała. Ale księżyc roztaczał tak intensywny blask, że było tu niemal jaśniej niż na Gildenplatz. - Co zamierzasz? - spytała Odile. - Przekonać się, czy dorównujesz odwagą waszym żołnierzom. - Taleniekow, zrozum. Cokolwiek mi zrobisz, to nic nie zmieni. Jest już za późno. Świat nas potrzebuje; nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo! - Świat potrzebuje zabójców? - Tak! Żeby uchronić się od większego zła! Wspomniałeś o pasterzu. On wie! Czy możesz w to wątpić? Przyłącz się do nas. Zostań jednym z nas. - Zastanowię się. Ale najpierw muszę wiedzieć, co chcecie osiągnąć. - Wymienimy informacje? - Może. - Kto ci mówił o pasterzu? Wasilij pokręcił głową. - O, nie. Ja pierwszy. Kim są matarezowcy? Czym są? Co robią? - Kim są? - Odile zrzuciła z ramion szal, przysunęła dłonie do sukni i szarpnęła za materiał, zrywając białe guziki i obnażając piersi. - Wiemy, że znasz już odpowiedź. W świetle księżyca Taleniekow ujrzał okrągłe znamię o nierównych brzegach, częściowo zachodzące na pierś, znacznie większych rozmiarów niż te, które widział u innych. Znak matarezowców. - Grób w korsykańskim lesie - powiedział. - Pero nostro circolo. - To wszystko może być twoje. - Wyciągnęła do niego ręce. - Iluż kochanków tuliło się do moich piersi i podziwiało moje oryginalne znamię! Jesteś najlepszy w swojej dziedzinie, Taleniekow. Przyłącz się do najlepszych! Daj się przekonać! - Niedawno mówiłaś, że znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. I że masz dla mnie niespodziankę, która wpłynie na moją decyzję. No, słucham. Odile zgarnęła materiał i zasłoniła piersi. - Amerykanin nie żyje. Jesteś zupełnie sam. - Co?! - Scofielda zabito. - Gdzie? - W Waszyngtonie... Głośny warkot silnika zagłuszył jej dalsze słowa. Światła reflektorów przecięły mrok i nagle, od południa, wyłonił się zza drzew samochód. Na moment znikł, jakby zawisł w czarnej próżni, po czym zatrzymał się na poboczu za limuzyną Werachtena. Zanim zgasły światła, z wozu wyskoczyło trzech mężczyzn; po chwili dołączył do nich kierowca. Wszyscy byli uzbrojeni, dwóch miało automaty. Dla Taleniekowa nie ulegało wątpliwości co to za jedni. - Znaleźli mnie! - zawołała Odile. - Decyduj się, Taleniekow. Naprawdę nie masz wielkiego wyboru. Oddaj mi broń. Wystarczy mój rozkaz i wkroczysz w inny świat. W przeciwnym razie zginiesz! Zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się drugiego wozu, Wasilij obejrzał się za siebie: pole ciągnęło się w nieskończoność, zlewając z czarnym niebem. Ucieczka nie stanowiła problemu, lecz nie był pewien, czy jest słusznym rozwiązaniem. Odile Werachten powiedziała, że Scofield nie żyje. Że został zabity w Waszyngtonie. A przecież Beowulf Agate zamierzał jechać do Anglii; co spowodowało, że zmienił plany? Bo Odile nie kłamała, gotów był dać za to głowę. Przekazała mu wiadomość, w którą sama wierzyła; zresztą jej propozycja, żeby przeszedł na stronę matarezowców też była szczera. Przydałby im się Wasilij Taleniekow. Co robić? Rzucić się do ucieczki? Podjąć grę? - Szybko! Decyzja! - Odile stała bez ruchu, z wyciągniętą ręką. - Dobrze, zaraz. Powiedz mi tylko, jak Scofield zginął? Kiedy? - Zastrzelono go dwa tygodnie temu w parku Rock Greek. Bzdura! Wierutne łgarstwo! Ktoś okłamał kobietę. Ktoś z kręgu matarezowców usiłował zdradzić organizację! A zatem wśród członków rady mieli sprzymierzeńca! Musi dotrzeć do tego człowieka, odszukać go. Przekręcił pistolet kolbą w stronę Odile i wręczył go jej. - Masz rację, zostałem sam. Wydaj rozkaz. Przyłączam się do was. Odwróciła się. - Hej, wy! - krzyknęła. - Schowajcie broń! Nie strzelajcie! Błysnęło światło silnej latarki i Taleniekow zobaczył coś, czego kobieta nie widziała, a także zrozumiał coś, z czego ona nie zdawała sobie sprawy. Latarkę trzymał jeden z mężczyzn, zapewniając lepszą widoczność trzem pozostałym. Chociaż on, Taleniekow, też znalazł się w świetle, latarka nie była skierowana na niego; była skierowana na Odile Werachten. Skoczył w lewo i rzucił się na trawę. Z automatów posypał się grad pocisków. Najwyraźniej wydano inny rozkaz. Wrzask Odile wstrząsnął powietrzem. Wyrzuciła w bok ramiona i zaczęła opadać do tyłu, ale jej wygiętym w łuk ciałem wciąż szarpały kule. Kolejna seria przeszła tuż na prawo od Taleniekowa. Poderwał się i schylony rzucił pędem przez wysoką trawę, uciekając z zagrożonej strefy. Krzyki mężczyzn rozbrzmiewały coraz głośniej, w miarę jak zbliżali się do miejsca, skąd zaledwie kilka sekund temu Odile Werachten, członkini Rady Matarese'a, wydała rozkaz, który został przez nich całkowicie zlekceważony. Wkrótce Wasilij znalazł się pod osłoną drzew. Tam wyprostował się i nie zwalniając kroku, ruszył przed siebie w ciemny las. Podstarzały muzyk siedział na końcu samolotu, trzymając między kolanami zniszczony futerał na skrzypce. Nie patrząc na stewardesę, podziękował jej za herbatę; myślami był gdzie indziej. Za godzinę miał wylądować w Paryżu, spotkać się z młodą Korsykanką i nawiązać bezpośrednią łączność ze Scofieldem. Ważne było, żeby odtąd działali razem, wydarzenia bowiem następowały zbyt szybko po sobie. Tak, musi udać się do Anglii, do Beowulfa Agate. Sprawa dwóch nazwisk z listy gości Guillaume'a de Matarese'a wyjaśniła się. Scozzi. Nie żyje. Woroszyn-Werachten. Nie żyje. Zostali poświęceni dla dobra organizacji. Zabito ich, mimo że nosili te same nazwiska co goście Guillaume'a de Matarese'a. Czyżby nie byli prawdziwymi spadkobiercami korsykańskiego padrone, a jedynie przedstawicielami kogoś obdarzonego większą władzą i umiejącego znacznie skuteczniej szerzyć korsykańską zarazę? Świat potrzebuje zabójców? Taki Żeby uchronić się od większego zła. Odile Werachten. Zagadka. David Waverly, minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Joshua Appleton IV, senator ze stanu Massachusetts w kongresie Stanów Zjednoczonych. Czy też są tylko przedstawicielami? A może kierują radą? Czy mają wytatuowane na piersi niebieskie kółko? Czy Scozzi je miał? Jeśli tak, to czy owo nabyte znamię jest rzeczywiście oznaką niemal mistycznego wyróżnienia, jak sądziła Odile Werachten, czy może czymś całkiem innym? Na przykład oznaką niższości? Bo nagle przyszło Taleniekowowi do głowy, że wszyscy, u których dotąd widział znak, nie żyją. Scofield prowadził poszukiwania w Anglii. Ktoś spośród matarezowców doniósł, że Beowulfa Agate zastrzelono w waszyngtońskim parku Rock Creek. Ale kto? I dlaczego przekazał fałszywą wiadomość? Wyglądało niemal na to, że ta osoba, bądź osoby, chciały uchronić Scofielda przed śmiercią, oddalić od niego zagrożenie. Ale dlaczego? Dlaczego? Wspomniałeś o pasterzu. On żyje! Czy możesz w to wątpić? Pasterz. Kolejna zagadka. Taleniekow odstawiał filiżankę na otwierany blat, kiedy nagle siedzący obok mężczyzna trącił go w łokieć. Biznesmen z Essen zasnął i ręka, którą trzymał na oparciu, zsunęła się na fotel sąsiada. Wasilij zamierzał podnieść ją z powrotem na oparcie, gdy jego wzrok padł na gazetę, którą Niemiec zostawił rozłożoną na kolanach. Na widok zdjęcia Taleniekow wstrzymał oddech i ostry ból przeszył mu serce, tak jak wtedy w Leningradzie. Łagodna, uśmiechnięta twarz należała do Heinricha Kassela. Duży napis nad zdjęciem informował o tragedii, jaka się wydarzyła. ADVOCAT TOT Taleniekow sięgnął po gazetę i zaczął czytać; z każdym słowem ból narastał. Zwłoki Heinricha Kassela, jednego z czołowych adwokatów w Essen, znaleziono wczoraj wieczorem w zaparkowanym przed jego domem samochodzie. Policja określiła morderstwo jako tajemnicze i brutalne. Zabójca udusił adwokata garotą pozostawiając mu na głowie liczne obrażenia, a także rany na twarzy i ciele. Koszula ofiary była rozdarta, a na obnażonej piersi widniał namalowany znak w postaci niebieskiego kółka. Farba nie zdążyła jeszcze wyschnąć, kiedy tuż po północy odkryto w wozie zwłoki... Pero nostro circolo. Wasilij zaniknął oczy. Wydał na Kassela wyrok śmierci, kiedy ujawnił mu nazwisko Woroszyna. Wyrok został wykonany. 28. - Scofield? - spytał bezgranicznie zdumiony mężczyzna o szarej, ziemistej twarzy. Bray rzucił się pędem przez tłum kłębiący się w londyńskiej stacji metra, kierując się w stronę wyjścia na Charing Cross. Stało się! Prędzej czy później musiało się stać! Jeśli doświadczone oko dostrzeże twarz poszukiwanej osoby, na nic się nie zda nasunięty na czoło kapelusz, ani nawet najchytrzejsze przebranie. A jego, Scofielda, właśnie rozpoznano; doświadczone oko należało do długoletniego agenta Centralnej Agencji Wywiadowczej rezydującego obecnie na Grosvenor Square w ambasadzie amerykańskiej, który - nie ulegało to najmniejszej wątpliwości - rozglądał się teraz nerwowo za budką telefoniczną. Scofield znał faceta z widzenia; raz czy dwa razy spotkali się w większym gronie na obiedzie w „The Guinea”, ze dwa lub trzy razy na naradach, które Operacje Konsularne zwoływały wtedy, gdy zamierzały przeprowadzić akcję na terenach tradycyjnie podległych CIA. Stosunki, jakie ich łączyły, były chłodne i oficjalne: spotkany w londyńskim metrze człowiek zawsze zażarcie bronił praw CIA, które Beowulf Agate zbyt często naruszał. Psiakrew! W ciągu kilku minut wszyscy amerykańscy agenci działający w Londynie, a także płatni informatorzy, zostaną postawieni w stan pogotowia, za kilka godzin zaczną dokładnie przeczesywać miasto. Niewykluczone, że Waszyngton zwróci się o pomoc do wywiadu brytyjskiego... choć nie, to raczej było mało prawdopodobne. Tym z Waszyngtonu, którym zależało na Brandonie Alanie Scofieldzie, zależało na martwym Brandonie Alanie Scofieldzie, a zabijanie agenta, bez poddania go przesłuchaniu, nie leżało w stylu Brytyjczyków. Nie, brytyjskie MI-6 nie zostanie włączone do akcji. Bardzo na to liczył, bo właśnie przypomniał sobie o pewnym człowieku. Wiele lat temu Scofield wyciągnął go z kłopotów, które wprawdzie nie miały nic wspólnego z jego pracą w wywiadzie brytyjskim, ale mogły położyć kres dobrze zapowiadającej się karierze. Koniec końców agenta nie tylko nie zwolniono, ale z czasem awansował na wysokie, odpowiedzialne stanowisko. Roger Symonds przegrał w „Les Ambassadeurs” dwa tysiące funtów z funduszy MI-6. Bray pokrył tę sumę z własnej kieszeni. Nigdy nie prosił o zwrot pieniędzy, ale teraz zamierzał przypomnieć o długu. Trudno było winić Symondsa, że nie zwrócił zaciągniętej pożyczki; po prostu ich drogi więcej się nie zeszły. A ludzie związani z wywiadem nie zostawiają adresu, na który można kierować korespondencję. Tak, powoła się na tamten dług i poprosi Anglika o przysługę. Wiedział, że Symonds będzie czuł się zobowiązany mu pomóc, ale czy zdoła, to już całkiem inna sprawa. Ze zdecydowaną odmową - zarówno pomocy, jak i wszelkich kontaktów z nim - mógłby się spotkać tylko wtedy, gdyby do Rogera Symondsa dotarła wiadomość o tym, że Waszyngton polecił sprzątnąć swojego byłego agenta. Dług długiem, Symonds jednak bardzo poważnie traktował swoją pracę i na pewno nie zgodziłby się mieć do czynienia z drugim Fuchsem czy Philbym, ani tym bardziej z attache z Operacji Konsularnych, który stał się płatnym mordercą. Bray zamierzał poprosić Symondsa, żeby - nie wymieniając jego nazwiska - zorganizował mu prywatne spotkanie w cztery oczy z angielskim ministrem spraw zagranicznych Davidem Waverlym. Zdawał sobie sprawę, że agent brytyjski sprzeciwi się, kiedy usłyszy, że Bray pragnie zachować anonimowość, toteż musiał wymyślić jakiś wiarogodny pretekst; ale na razie nic mu nie przychodziło do głowy. Wybiegł ze stacji Charing Cross i wmieszał się w tłum przechodniów idących Strandem. Na skrzyżowaniu przy Trafalgar Square przeszedł na drugą stronę szerokiej jezdni. Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po siódmej, w Paryżu piętnaście po ósmej. Za pół godziny miał zadzwonić do Toni na rue du Bac. Kilka przecznic dalej przy Haymarket mieścił się urząd telefoniczny. Postanowił udać się tam, a po drodze wstąpić do jednego z licznych w tej dzielnicy jaskrawo oświetlonych sklepów po nowy kapelusz i kurtkę. Agent z CIA na pewno podał centrali dokładny opis jego ubioru. Zmiana była więc konieczna. Miał na sobie tę samą wiatrówkę co na Korsyce i tę samą czapkę rybacką. W „Dunn's” nabył ciemną, tweedową kurtkę oraz irlandzki kapelusz z miękkim, opadającym rondem, które rzucało cień na twarz, a własną kurtkę i czapkę zostawił w przebieralni. Po wyjściu na ulicę przyśpieszył kroku i krętymi, bocznymi uliczkami dotarł na Haymarket. Wszedł do kabiny i zamknął za sobą drzwi, żałując, że są szklane i go przez nie widać. Była za dziesięć siódma. Antonia czekała już przy telefonie. Ponieważ wielu ludzi dzwoniło do Francji i linie często bywały zajęte, umówił się z Toni, że jeśli nie uzyska połączenia do ósmej piętnaście jej czasu, spróbuje ponownie między jedenastą czterdzieści pięć a dwunastą piętnaście. To był jedyny warunek, jaki Toni postawiła: żeby dzwonił do niej co drugi dzień, Bray nie sprzeciwił się; wreszcie po latach wyszedł z podziemnego tunelu i odkrył coś bardzo cennego, coś, co myślał, że stracił na zawsze. Znów umiał kochać. Serce biło mu przyśpieszonym rytmem, poruszał go sam dźwięk głosu ukochanej, dotyk jej ręki przyprawiał o dreszcze. Antonia Gravet pojawiła się na jego drodze w bardzo niefortunnym momencie, ale dzięki niej życie nabrało sensu, znaczenia, jakiego od lat było pozbawione. Pragnął dzielić z nią swój los i razem z nią się zestarzeć. Jakie to było proste, a zarazem jakie dziwne, bo nigdy dotąd nie myślał o starości. A czas najwyższy, żeby zaczął. Oby tylko matarezowcy pozwolili mu jej dożyć! Organizacja Matarese'a. Potęga międzynarodowa bez określonego celu. Kierowana przez anonimowych przywódców, którzy dążą... do czego? Do chaosu? Po co? Chaos. Nagle uprzytomnił sobie etymologię słowa. Bezładna, nie uporządkowana materia, zderzanie się ciał w przestrzeni przed powstaniem nowego zorganizowanego świata. Wykręcił numer do Paryża. Antonia odebrała telefon po pierwszym dzwonku. - Wasilij przyjechał - powiedziała. - Dziś po południu. Jest ranny. - Czy poważnie? - Potrzebuje szwów na szyi. Nastąpiła krótka przerwa, w trakcie której dziewczyna przekazała słuchawkę Taleniekowowi. Albo Taleniekow odebrał ją Toni. - Potrzebuję się porządnie wyspać i tyle - rzekł Rosjanin. - Ale chciałem poczekać na twój telefon, bo mam ci parę rzeczy do powiedzenia. I muszę cię ostrzec. - Co z Woroszynem? - Zatrzymał pierwszą literę nazwiska, ze względów praktyczno-sentymentalnych. Został Anselem Werachtenem i zamieszkał w Essen. - Tym od Zakładów Werachten? - Tak. - Dobry Boże! - Jego syn też to ciągle powtarzał. - Słucham? - Nieważne. Wnuczka Ansela należała do wybranych. Nie żyje, zabito ją na polecenie rady. - Tak jak Scozziego - wtrącił Scofield. - Zgadza się. Choć wtajemniczeni w plany organizacji, byli tylko pionkami w rękach tych, którzy faktycznie nią kierują. Ciekawe, co się teraz stanie z Zakładami Werachten. Warto zwrócić uwagę na człowieka, który zacznie nimi zarządzać. - Doszliśmy do identycznych wniosków. Że organizacja działa poprzez wielkie przedsiębiorstwa. - Na to wygląda, ale do czego zmierzają? Co chcą osiągnąć? - Chaos... - powiedział cicho Scofield. - Co takiego? - Nie, nic. Przed czym chciałeś mnie ostrzec? - Bardzo skrupulatnie sprawdzili nasze akta. Znają nazwiska dawnych informatorów, z których usług korzystaliśmy, dawnych przyjaciół, łączników... nauczycieli i kochanek. Uważaj. - Nie mogą znać tych, którzy nie figurują w aktach. Wszystkich nie zdołają obstawić. - Nie licz na to. Dostałeś mój telegram? O znamionach? - To szaleństwo. Zabójcy ze znakiem rozpoznawczym na piersi? Aż trudno uwierzyć. - Radzę ci, uwierz. Ale jest jeszcze coś, o czym nie napisałem. Ci ludzie to kamikadze; w razie schwytania odbierają sobie życie. Z tego płynie wniosek, że jest ich znacznie mniej niż sądziliśmy. Należą do jakichś doborowych oddziałów wysyłanych tam, gdzie zachodzi konieczność ich obecności; nie są to zwykli płatni mordercy do wynajęcia. Bray zadumał się na moment, - Wiesz do kogo pasuje ten opis? - Niestety - odparł Rosjanin. - Dofida'in Hasana Sabbaha. - Tajna sekta skrytobójców... zażywanie szalonych rozkoszy, póki trwa życie. A wersja uwspółcześniona? - Mam na ten temat pewną teorię; nie wiem, czy cokolwiek wartą. Powiem ci, jak się spotkamy. - Kiedy? - Przylecę jutro. Na przylądku Gris-Nez wynajmę awionetkę z pilotem. Już to kiedyś robiłem. Między Hythe i Ashford jest małe prywatne lotnisko. Do Londynu dotrę między drugą a trzecią w nocy. Dziewczyna podała mi twój adres. - Taleniekow. - Co? - Ona ma na imię Antonia. - Wiem. - Chcę z nią zamienić parę słów. - Dobrze. Oddaję słuchawkę. Odnalazł nazwisko w książce telefonicznej: R. Symonds, Bradbry Lane, Chelsea. Zapamiętał numer i po raz pierwszy zadzwonił o siódmej trzydzieści z budki na Piccadilly Circus. Kobieta, która podniosła słuchawkę, poinformowała go uprzejmie, że pan Symonds jest właśnie w drodze do domu. - Powinien zjawić się lada moment. A kto mówi? Chętnie przekażę mężowi... - Nie, pan Symonds nie skojarzy mojego nazwiska. Zadzwonię później. - On ma doskonałą pamięć. Może jednak zostawi pan wiadomość? - Nie, nie. - Mąż wyszedł już z biura i jedzie prosto do domu. - Rozumiem, dziękuję bardzo. Zaniepokojony, odłożył słuchawkę. Zatrzasnął za sobą drzwi budki telefonicznej, minął sklep „Fortnum and Mason's”, przeciął St. James Street. Na rogu Green Park zauważył kolejną budkę telefoniczną; od rozmowy z kobietą upłynęło niewiele ponad dziesięć minut. Chciał ponownie usłyszeć jej głos. - Czy mąż już wrócił? - zapytał. - Dzwonił przed chwilą z pubu „The Brace and Bit” na Old Church Street. Był dość rozdrażniony. Pewnie miał ciężki dzień. Bray rozłączył się. Podobnie jak wszyscy agenci na świecie, numer do siedziby MI-6 znał na pamięć. - Z panem Symondsem - poprosił. - W pilnej sprawie. - Chwileczkę, proszę pana. Roger Symonds nie był ani w drodze do domu, ani w pubie pod nazwą „The Brace and Bit”. Więc dlaczego okłamywał żonę? - Roger Symonds. Słucham? - oznajmił znajomo brzmiący głos, tym samym lekkim, znajomym tonem. - Twoja żona powiedziała mi, że w drodze do domu wpadłeś na chwilkę do „The Brace and Bit”. Nie mogłeś wymyśleć nic lepszego? - Kto mówi? - Stary przyjaciel. - Chyba jednak nie. Moi przyjaciele wiedzą, że nie jestem żonaty. Bray zamilkł, po czym powiedział pospiesznie: - Szybko! Podaj mi czysty numer! Szybko! - Kto mówi? - Dwa tysiące funtów... Symonds pojął w mig; nie tracąc chwili zrobił to, o co go proszono, dla pewności powtórzył numer i dodał: - Piwnica, dwudzieste piąte piętro. W słuchawce rozległ się cichy trzask, a po nim sygnał ciągły. Hasło piwnica i dwudzieste piąte piętro znaczyło, że liczbę dwadzieścia pięć należy podzielić na pół i odjąć jeden. Bray miał zadzwonić pod otrzymany numer dokładnie za dwanaście minut - dozwolone opóźnienie: jedna minuta - kiedy zostanie włączone urządzenie uniemożliwiające podsłuch oraz ustalenie numeru aparatu, z którego się dzwoni. Czym prędzej opuścił budkę; wiedział, że w ciągu dwunastu minut musi znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Jeżeli telefon Symondsa jest na podsłuchu, budka przy Green Park wkrótce będzie namierzona. Doszedł New Bond Street do Oxford, skręcił w prawo i zaczął biec. Zwolnił dopiero przy Wardour, ponownie skręcił w prawo i wmieszał się w tłumy spacerujące po Soho. Minęło dziewięć i pół minuty. Na rogu Shaftesbury Avenue stała budka zajęta przez odzianego w szary garnitur młodzieńca, który wrzeszczał coś do słuchawki. Scofield przestępował z nogi na nogę, spoglądając na zegarek. Jedenaście minut. Wolał nie ryzykować. Wyjął z kieszeni banknot pięciofuntowy i zastukał w szybę. Młodzieniec odwrócił się; na widok banknotu wykonał ręką gest jednoznacznie świadczący o tym, że nie ma najmniejszego zamiaru opuścić budki. Bray otworzył drzwi, zacisnął dłoń na szarym garniturze i nie zważając na głośne protesty młodzieńca, siłą wyciągnął go na zewnątrz i przewrócił na ziemię, po czym rzucił mu trzymany w ręce banknot. Młodzieniec złapał go w locie, poderwał się z ziemi i uciekł. Jedenaście minut, trzydzieści sekund. Scofield wciągnął parę razy głęboko powietrze, żeby uspokoić gwałtowne bicie serca. Dwanaście minut. Nakręcił numer. - Nie wracaj do domu - powiedział, gdy tylko Symonds podniósł słuchawkę. - A ty nie zostawaj w Londynie! - padła odpowiedź. - Grosvenor Square cię poszukuje. - A więc wiecie? Waszyngton zwrócił się do was? - Skądże. Nie chcą pisnąć o tobie słowa. Zakończyłeś służbę i tyle. Próbowaliśmy ich wysondować kilka tygodni temu, kiedy dostaliśmy przeciek. - Skąd? - Z naszego źródła w KGB. Oni też cię szukają, ale to w końcu nic nowego. - Co wam powiedział Waszyngton? - Zbagatelizowali sprawę. Nie dopełniłeś obowiązku powiadomienia o miejscu pobytu, czy coś takiego. Żenująca sprawa, ale nie ma o czym gadać. Prowadzisz coś na własną rękę? Ciągle się to teraz... - Skąd wiecie, że mnie poszukują? - przerwał mu Scofield. - Och, daj spokój, przecież wiesz, że mamy swoje wtyczki. Parę osób z listy płac na Grosvenor Square całkiem słusznie poczuwa się przede wszystkim do lojalności wobec nas. Bray zamilkł zdumiony. - Roger, dlaczego mi to mówisz? Przecież nie za te dwa tysiące funtów. - Rzeczona suma od dnia, w którym mnie wykupiłeś, spoczywa na koncie w banku w Chelsea, nabijając ci odsetki. - Więc dlaczego? Symonds odchrząknął jak prawdziwy Anglik, zmuszony do okazania emocji. - Nie wiem, o co wam poszło i nie chcę wiedzieć - masz czasem takie purytańskie porywy - ale z niesmakiem dowiedziałem się, iż nasz główny informator w Waszyngtonie potwierdza, że Departament Stanu dał się nabrać na zagrywkę Rosjan. - Zagrywkę? Jaką zagrywkę? - Że skumałeś się z Wężem. - Z Wężem? - Tak nazywamy Wasilija Taleniekowa, którego z pewnością nie zapomniałeś. Powtarzam, nie wiem, o co chodzi, ale wiem, kiedy ktoś posługuje się bezczelnym kłamstwem i do tego kłamstwem makabrycznym. - Symonds znów odchrząknął. - Niektórzy z nas pamiętają jeszcze Berlin Wschodni. I byłem tu, kiedy powróciłeś z Pragi. Jak oni śmią... po tym co zrobiłeś? Bezduszne sukinsyny! Scofield wziął długi, głęboki oddech. - Roger, nie wracaj do domu. - Tak, powiedziałeś to już przedtem. - Symonds z ulgą wrócił do spraw praktycznych, dało się to wyczuć w jego głosie. - Mówisz, że jest tam ktoś, kto się podaje za moją żonę? - Może nie wewnątrz, ale w pobliżu, z widokiem na dom. Podłączyli się do twojego telefonu i mają dobry sprzęt, nie daje żadnego echa, żadnego szumu. - Do mojego telefonu? Podsłuchują mnie? Tu, w Londynie? - Wzięli cię pod obserwację, ale chodzi im o mnie. Wiedzą, że się przyjaźniliśmy i spodziewają się, że mogę się z tobą skontaktować. - Co za niesłychana bezczelność! Poślemy waszej ambasadzie kablem taki ładunek prądu, że amerykańskiemu orłowi sfajczą się pióra na tyłku! Cholera jasna, posuwają się za daleko! - To nie Amerykanie. - Nie Amery...? Bray, o czym ty do diabła mówisz? - W tym cała rzecz. Musimy porozmawiać. Ale trzeba to dobrze zaaranżować. Szukają mnie jeszcze inni, i to oni mają cię pod lupą. Są dobrzy. - To się okaże - warknął Symonds, zaintrygowany, zły ale i zaciekawiony. - Sądzę, że kilka pojazdów, jeden czy drugi wabik i solidne oficjalne kłamstwo zrobią swoje. Gdzie jesteś? - Na Soho. Róg Wardour i Shaftesbury. - Dobrze. Skieruj się na Tottenham Court Road. Za jakieś dwadzieścia minut z Oxford Street nadjedzie szary mini z przekrzywioną tylną tablicą rejestracyjną i utknie przy chodniku. Prowadzić go będzie czarny chłopak z Jamajki - to twój kontakt. Wsiądź do środka, silnik nagle ożyje. - Dziękuję, Roger. - Nie ma za co. Ale nie spodziewaj się, żebym miał przy sobie twoje dwa tysiące funtów. Banki są już zamknięte, wiesz. Scofield usiadł na przednim siedzeniu mini, obok czarnego kierowcy, który przyjrzał mu się bacznie, chowając przed nim swoją prawą rękę. Najwyraźniej trzymał w niej fotografię. Bray zdjął kapelusz. - Dziękuję - powiedział kierowca, wsuwając szybko rękę do kieszeni, a potem kładąc ją na kierownicy. Silnik zaskoczył natychmiast i ruszyli przed siebie Tottenham Court Road, - Nazywam się Israel - powiedział kierowca śpiewnym, wyspiarskim akcentem. - A pan to oczywiście Brandon Scofield. Miło mi pana poznać. - Israel? - Tak - potwierdził z uśmiechem kierowca. - Nie sądzę, żeby moi rodzice, dając mi to imię, mieli na myśli integrację mniejszości narodowych; byli po prostu wiernymi czytelnikami Biblii. Israel Isles. - Ładnie brzmi. - Moja żona twierdzi, że to schrzanili, jak mówicie wy, Amerykanie. Powtarza, że gdyby nazwali mnie Ismael, to przedstawiając się, robiłbym większe wrażenie. - „Imię moje Ismael...” - Bray roześmiał się. - Rzeczywiście. - Przyznaję, że tym dowcipkowaniem chcę pokryć lekkie zdenerwowanie - powiedział Isles. - Dlaczego? - Podczas szkolenia zapoznano nas z niektórymi pańskimi osiągnięciami, to nie było tak dawno temu. Wiozę człowieka, którego wszyscy pragniemy naśladować. Ślad uśmiechu zniknął z twarzy Scofielda. - Bardzo mi to pochlebia. Jestem pewien, że przy dobrych chęciach osiągniecie równie wiele. I mam nadzieję, że później nie będziecie tego żałować. Wyjechali z Londynu na południe, szosą do Brighton, z której skręcili w Redhill na zachód, kierując się za miasto. Israel Isles był dostatecznie domyślny, żeby uciąć pogawędkę. Zrozumiał, że jego pasażer jest albo bardzo zmęczony, albo pogrążony we własnych myślach. Bray był mu wdzięczny za to milczenie; musiał podjąć trudną decyzję. Ryzyko było wielkie bez względu na to, co postanowi. Częściowo ta decyzja została już na nim wymuszona, skoro musiał powiedzieć Symondsowi, że to nie Waszyngton stanowił prawdziwy problem. Nie mógł pozwolić, aby Roger wyładował niesłusznie swój gniew na ambasadzie amerykańskiej - to nie ambasada podłączyła się do jego telefonu lecz matarezowcy. Jednakże wyjawienie całej prawdy oznaczało wciągnięcie we wszystko Symondsa, który nie będzie milczał. Pójdzie do innych, a ci do swoich zwierzchników. Nie nadszedł jeszcze czas na ujawnianie tak rozgałęzionego i nieprawdopodobnego spisku; zapewne uznano by go za wymysł dwóch zwolnionych ze służby agentów wywiadu, poszukiwanych ponadto w ojczystych krajach za zdradę. Ten czas nadejdzie, ale jeszcze nie teraz. Prawda wyglądała bowiem tak, że nie mieli żadnego niezbitego dowodu. Wszystko, co wiedzieli, ich potężni i bezimienni przeciwnicy mogli łatwo odrzucić jako paranoiczne bredzenie wariatów i zdrajców. Na zdrowy rozum logika leżała po ich stronie. Po co prezesi wielkich korporacji i konglomeratów, dla których sprawnego funkcjonowania tak istotna była stabilność, mieliby finansować chaos? Chaos. Bezkształtna materia, ciała zderzające się w przestrzeni... - Za kilka minut dojedziemy do pierwszego celu - powiedział Israel Isles. - Do pierwszego celu? - Tak, nasza podróż odbywa się dwuetapowo. Niedługo zmienimy samochód, ten wróci z powrotem do Londynu z czarnym kierowcą i białym pasażerem, a my pojedziemy dalej drugim, całkiem innym. Następny odcinek nie zajmie nam więcej niż kwadrans, ale pan Symonds może się spóźnić. Musi dokonać czterokrotnej zamiany pojazdów w garażach miejskich. - Rozumiem - powiedział Scofield z ulgą. Jamajczyk podsunął mu pomysł na rozwiązanie jego dylematu. Podobnie, jak i samo spotkanie z Symondsem, jego wyjaśnienia też będą następować etapami. Powie mu część prawdy, ale nic, co by rzucało jakikolwiek cień na ministra spraw zagranicznych Davida Waverly'ego. Powie, że chce poufnie poinformować ministra o tajnym przemieszczaniu wielkich kapitałów, które może mieć wpływ na polityką zagraniczną. Taką właśnie wiadomość zdobył i teraz idzie jej tropem: tajne przemieszczanie wielkich sum. I chociaż wszystkie tajne operacje finansowe były przedmiotem zainteresowania wywiadów, o tych nie wiedziało dotąd MI-5 i MI-6, podobnie jak FBI i CIA. W Waszyngtonie byli tacy, którzy chcieli powstrzymać go od ujawnienia tego, co wie, ale na co nie ma dowodów. Najpewniejszym sposobem było zdyskredytowanie go albo nawet zabicie, gdyby zaszła potrzeba. Symonds to zrozumie. Ludzie zawsze zabijali się dla pieniędzy, nikt nie wiedział tego lepiej niż pracownicy wywiadu. Tak często dzięki temu mieli osiągnięcia. Isles zwolnił, wykręcił z powrotem w stronę, z której przyjechali i stanął na poboczu. W ciągu trzydziestu sekund nadjechał inny, większy samochód, który od jakiegoś czasu jechał w dyskretnej odległości za nimi. Bray wiedział, co ma robić; wysiadł z auta, podobnie jak jego towarzysz. Bentłey zatrzymał się. Biały kierowca otworzył tylne drzwi czarnemu pasażerowi. Podczas zamiany nie padło ani słowo, oba samochody odjechały prowadzone teraz przez czarnych. - Czy mogę zadać panu jedno pytanie? - odezwał się z wahaniem Israel Isles. - Oczywiście. - Przeszedłem przez całe szkolenie, ale nigdy nie musiałem nikogo zabić. Czasem się o to martwię. Jak to jest? Scofield spojrzał przez okno na umykający krajobraz. Jest to jak przejście przez drzwi do miejsca, w którym się nigdy dotąd nie było. Mam nadzieję, że nie będziesz musiał tego robić, bo za progiem czekają tysiące oczu - niekiedy gniewnych, częściej przestraszonych, najczęściej błagalnych... a zawsze zdziwionych. Co można powiedzieć? - Co można powiedzieć? Nie odbiera się nikomu życia, dopóki to nie jest absolutnie konieczne, dopóki nie wiadomo, że ratuje się życie innych. To jedyne usprawiedliwienie. Potem wyrzuca się wszystko z pamięci i trzyma za zamkniętymi drzwiami, odsuwając gdzieś na bok. - Chyba rozumiem. Konieczność wszystko usprawiedliwia. Trzeba się z tym pogodzić, prawda? - Tak. Konieczność. - Dopóki z biegiem lat drzwi nie zaczną się coraz częściej otwierać. I w końcu już nie zechcą się zamknąć, ukazując te wszystkie oczy. Zajechali na opuszczony parking przy ośrodku rekreacyjnym w Guildford. Za ogrodzeniem widać było w jasnym świetle księżyca huśtawki, zjeżdżalnie i drabinki. Czekał tu na nich samochód, ale Rogera Symondsa w nim nie było; spodziewano się go lada chwila. Dwaj ludzie przyjechali wcześniej, żeby sprawdzić czy teren jest pusty i pobliskie telefony nie znajdują się na podsłuchu. - Witaj, Brandon - rzekł niski, krępy mężczyzna w obszernym płaszczu, wyciągając rękę. - Cześć, jak się masz? - powiedział Scofield. Nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska, ale pamiętał twarz; był to jeden z najlepszych ludzi w MI-6. OPKON wezwał go przed laty - za zgodą brytyjską - kiedy w Izbie Deputowanych działała moskiewsko-parysko-kubańska siatka szpiegowska. Bray był pod wrażeniem, widząc go tutaj. Symonds wziął do pomocy pierwszy garnitur. - To już jakieś osiem albo dziesięć lat, prawda? - Przynajmniej - zgodził się Scofield. - Co porabiasz? - Ciągle to samo. Niedługo przejdę na emeryturę. Już się nie mogę doczekać. - Wszystkiego dobrego. Anglik zawahał się, w końcu powiedział z zażenowaniem: - Nie widziałem cię już po tej strasznej historii w Berlinie Wschodnim. Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale wiesz, co mam na myśli. Spóźnione kondolencje, stary. Cholerna sprawa. Zwyrodnialcy, daję słowo. - Dzięki. To było dawno temu. - Nie aż tak. To właśnie mój informator w Moskwie przekazał nam tę bzdurę o tobie i Wężu. Beowulf i Wąż! Mój Boże, jak ci głupcy w Waszyngtonie mogli dać się na to nabrać? - To skomplikowana sprawa. Najpierw zobaczył reflektory, dopiero potem usłyszał silnik. Na parking podjechała londyńska taksówka. Jej kierowcą jednak nie był taksówkarz lecz Roger Symonds. Nie pierwszej już młodości oficer MI-6 wysiadł, przeciągnął się i przez chwilę mrugał oczami, jakby ogarniając sytuację. Nic się nie zmienił przez te lata, kiedy się nie widzieli. Wciąż miał lekką nadwagę i tę samą niesforną, zmierzwioną strzechę kasztanowych włosów. Pod pozornym zagubieniem krył się jeden z najświetniejszych analitycznych umysłów; Symonds był weteranem wielu pierwszoplanowych operacji. Niełatwo było oszukać tego człowieka, mówiąc mu nieprawdę lub niecałą prawdę. - Bray, jakże się masz? - powiedział Symonds, wyciągając rękę. - Nie musisz odpowiadać, zaraz do tego dojdziemy. Możesz mi wierzyć, że te taksówki wcale nie są łatwe w prowadzeniu. Czuję się, jakbym właśnie rozegrał najcięższy w historii mecz rugby. W przyszłości będę o wiele hojniejszy dla taksówkarzy. Roger rozejrzał się, przywitał skinieniem głowy swoich ludzi i patrząc na furtkę wiodącą na plac zabaw, dodał: - Chodźmy się przejść. Jeśli będziesz grzecznym chłopcem, może cię pohuśtam. Anglik słuchał w milczeniu, gdy Bray, siedząc nieruchomo na huśtawce, opowiadał mu historię o wielkich przesunięciach kapitału. Kiedy skończył, Symonds podszedł od tyłu i pchnął go w plecy. - Masz co ci obiecałem, choć nie zasłużyłeś. Nie byłeś grzeczny. - Dlaczego? - Nie powiedziałeś mi wszystkiego. - Chodzi ci o to, że nie rozumiesz, dlaczego proszę, żebyś nie wspominał mojego nazwiska Waverly'emu? - Nie, to oczywiste. Jest w stałym kontakcie z Waszyngtonem. Nieoficjalne spotkanie z byłym pracownikiem amerykańskiego wywiadu nie powinno figurować w jego terminarzu. Jak wiesz, raczej nie zwracamy się do siebie nawzajem z prośbą o azyl. Wezmę na siebie całą odpowiedzialność, jeśli będzie trzeba. - Więc o co ci chodzi? - O ludzi, którzy cię poszukują. Nie tych z Grosvenor Square, oczywiście, ale tych innych. Nie byłeś szczery; powiedziałeś mi, że są dobrzy, ale nie sprecyzowałeś jak dobrzy. Ani skąd czerpią wiadomości. - Co masz na myśli? - Wyjęliśmy twoją teczkę i wybraliśmy trzech ludzi, których znasz, po czym zadzwoniliśmy do nich, niby w twoim imieniu, wyznaczając miejsce spotkania. Wszystkie trzy rozmowy zostały podsłuchane, a ludzi śledzono. - Czemu cię to dziwi? Przecież sam cię uprzedzałem. - Dziwi mnie to, ponieważ jedna z tych osób była znana tylko nam. Nie MI-5, nie Secret Service, nawet nie Admiralicji. Tylko nam. - Kto to był? - Grimes. - Nigdy o nim nie słyszałem. - Spotkałeś go tylko raz. W Pradze. Pod nazwiskiem Brazuk. - KGB - powiedział zdumiony Scofield. - Uciekł w siedemdziesiątym drugim. Oddałem go wam. Nie chciał mieć z nami nic wspólnego, a nie było sensu go marnować. - Ale tylko ty to wiedziałeś. Nie pisnąłeś ani słowa swoim, i prawdę mówiąc, my w MI-6 zebraliśmy całą chwałę za ten nabytek. - Wobec tego macie przeciek. - Niemożliwe. Od nas nie dowiedzieli się nic. - Dlaczego tak sądzisz? - Powiedziałeś, że odkryłeś te globalne finansowe manipulacje dopiero niedawno. Nie bądźmy drobiazgowi i powiedzmy, że kilka miesięcy temu, w porządku? - Tak. - I od tej pory ci, którzy chcą cię uciszyć, nie dają ci spokoju, tak? Bray przytaknął. Oficer MI-6 nachylił się z ręką na łańcuchu nad głową Scofielda. - Od dnia, kiedy dwa i pół roku temu objąłem obecne stanowisko, teczka personalna Beowulfa Agate jest w moim prywatnym sejfie. Żeby ją wyjąć, potrzebne są dwa podpisy, z tego jeden mój. Nie wyjmowano jej, a jest to jedyne źródło w Anglii, które mówi o twoim powiązaniu z ucieczką Grimesa-Brazuka. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Jest tylko jeszcze jedno miejsce, gdzie można uzyskać tę informację. - Wymień je. - Moskwa. - Symonds wypowiedział to słowo ledwie słyszalnie. Bray potrząsnął głową. - To by znaczyło, że znają jego obecne nazwisko - rzekł. - Całkiem możliwe. Jak mało kto z tych, których skaptowałeś, Brazuk okazał się niewypałem. Nie chcemy go, ale nie możemy go przecież odesłać do Rosji. Jest nałogowym alkoholikiem, od wielu lat. Jego praca w KGB była czysto ornamentalna, rodzaj nagrody dla dzielnego niegdyś żołnierza. Podejrzewamy, że już dawno się zdradził. Nikt się tym specjalnie nie przejmował, dopóki ty się nie pojawiłeś. Kim są ci ludzie, którzy cię ścigają? - Wygląda na to. że wyświadczyłem wam niedźwiedzią przysługę, oddając wam Brazuka - powiedział Scofield, uciekając wzrokiem przed oficerem MI-6. - Nie mogłeś o tym wiedzieć. Kim są ci ludzie, Bray? - Grupą, która najwyraźniej ma kontakty w Moskwie. Tak jak my. - Wobec tego muszę zadać ci pewne pytanie - rzekł Symonds. - Takie, które jeszcze niedawno uznałbym za niedorzeczne. Czy to prawda, co sądzą w Waszyngtonie? Współpracujesz z Wężem? Scofield spojrzał Anglikowi prosto w oczy. - Tak. Symonds puścił łańcuch i wyprostował się. - Mógłbym cię za to zabić. Na miłość boską, dlaczego? - Jeśli to znaczy, że albo mnie zabijesz, albo ci powiem, to nie mam wielkiego wyboru, prawda? - Jest jeszcze trzecie wyjście. Mogę cię dostarczyć na Grosvenor Square. - Nie rób tego, Roger. I nie pytaj mnie o nie. Później wszystko ci wyjaśnię. Ale nie teraz. - Dlaczego miałbym się zgodzić? - Bo mnie znasz. Nie potrafię ci podać żadnego innego powodu. Symonds odwrócił się. Obaj milczeli. W końcu Anglik znów spojrzał Brayowi w twarz. - Łatwo powiedzieć: „Znasz mnie.” Czy rzeczywiście? - Nie zwracałbym się do ciebie, gdyby było inaczej. Nie zwykłem prosić obcych ludzi, aby ryzykowali dla mnie życiem. Mówiłem poważnie. Nie wracaj do domu. Mogą chcieć cię sprzątnąć... tak jak mnie. Jeśli dobrze zatarłeś ślady, wszystko będzie w porządku. Ale jeśli odkryją, że spotkałeś się ze mną, to już po tobie. - Jestem w tym momencie na nagle zwołanym zebraniu w Admiralicji. Zadzwoniono do domu i do biura, domagając się mojej obecności. - Dobrze. Spodziewałem się czegoś w tym stylu. - Do diabła, Scofield! Zawsze taki byłeś. Wciągasz człowieka, dopóki nie ugrzęźnie po szyję. Tak, znam cię i zrobię, o co prosisz... przynajmniej w tej chwili. Ale nie z powodu twojej melodramatycznej tajemniczości: to nie robi na mnie wrażenia. Uderza mnie natomiast co innego. Powiedziałem, że mógłbym cię zabić za współpracę z Taleniekowem i to prawda. Myślę jednak, że sam zabijasz się po trochu za każdym razem, kiedy na niego patrzysz. To dla mnie wystarczający powód. 29. Bray zszedł po schodach hotelu w poranne słońce i wmieszał się w tłumy kupujących na Knightsbridge. W tej dzielnicy Londynu łatwo było pozostać nie zauważonym; od dziewiątej rano panował tu ożywiony ruch uliczny, a chodniki roiły się od ludzi pragnących pozbyć się funtów, marek, jenów, dolarów i riali. Była to betonowa wersja wielkiego targowiska, którego centrum stanowił okazały budynek Harrodsa. Scofield zatrzymał się przy stoisku z gazetami, przełożył teczkę do lewej ręki, wziął „Timesa” i wszedł do małej restauracji. Opadł na krzesło zadowolony z dobrego widoku na drzwi wejściowe, a jeszcze bardziej z bliskości automatu telefonicznego na ścianie. Była za kwadrans dziesiąta - dokładnie za pół godziny miał zadzwonić do Rogera Symondsa pod czysty numer, do którego nie można było podłączyć podsłuchu. Zamówił śniadanie u małomównej kelnerki i rozłożył gazetę. Znalazł to, czego szukał, na pojedynczej kolumnie w lewym górnym rogu pierwszej strony. SPADKOBIERCZYNI IMPERIUM WERACHTEN NIE ŻYJE Essen. Odile Werachten, córka Walthera, wnuczka Ansela Werachtena, założyciela Zakładów Werachten, została wczoraj wieczorem znaleziona martwa w swoim mieszkaniu na Werden Strasse. Według opinii lekarza domowego, padła ofiarą rozległego zawału serca. Niemal przez całą ostatnią dekadę Fraulein Werachten zarządzała licznymi przedsiębiorstwami pod kierunkiem swojego ojca, który w ciągu ostatnich lat wycofał się z czynnego życia zawodowego. Jej rodzice pozostają w prywatnej posiadłości w Stadtwaldzie, niedostępnej dla prasy. Cichy pogrzeb rodzinny odbędzie się na terenie posiadłości. Oczekiwana jest wypowiedź rzecznika firmy w zastępstwie Walthera Werachtena, który, jak się dowiadujemy, jest poważnie chory. Odile Werachten stanowiła prawdziwą atrakcję na tle chłodnego, rzeczowego świata biznesu tego miasta. Pełna żywotności i inteligencji, w młodszych latach zadziwiała swoim niekonwencjonalnym zachowaniem czołowych przedsiębiorców z Essen. Ale nikt nie wątpił w jej zdolności kierowania wielkim imperium Zakładów Werachten... Scofield szybko przebiegł oczami biograficzną notę pośmiertną, która w zawoalowany sposób dawała do zrozumienia, że Odile Werachten była rozpuszczoną, samolubną suką, puszczającą się na prawo i lewo z częstotliwością, choć nie delikatnością, prostytutki z Soho. Pod spodem zamieszczono komentarz uzupełniający. Bray zaczął go czytać i natychmiast instynktownie zrozumiał, że odsłania się przed nim kolejny fragment łamigłówki. ŚMIERĆ WERACHTEN UDERZA W TRANS-COMM Nowy Jork Na Wall Street z pewnym zaskoczeniem dowiedziano się dzisiaj, że zespół konsultantów z Trans-Communications Inc. poleciał do Essen w Niemczech na konferencję z zarządem Zakładów Werachten. Przedwczesna śmierć Fraulein Odile Werachten (47 lat) i ciężka choroba jej ojca, Walthera (76), zostawiły przedsiębiorstwo bez decydującego głosu na górze. Źródła zazwyczaj dobrze poinformowane nie kryły zdumienia wielkością udziałów Trans-Commu w Zakładach Werachten. Prawnicze zawiłości przepisów w Essen często prowadzą do braku rozeznania co do wielkości inwestycji amerykańskich na tamtejszym rynku, ale nie wtedy, gdy wynoszą ponad dwadzieścia procent. Szerzą się pogłoski, że Trans- Comm ma ponad pięćdziesiąt procent udziałów, chociaż zarząd centralny koncernu w Bostonie zaprzecza, określając tę wielkość jako absurdalną... Słowa „zarząd centralny w Bostonie” uderzyły Scofielda jak obuchem. Czyżby odnalazł nie jeden a dwa kawałki łamigłówki? Joshua Appleton IV był senatorem z Massachusetts, a jego rodzina stanowiła prawdziwą potęgę polityczną w tym stanie. Byli jak klan Kennedych; o wiele powściągliwsi w wyrażaniu ambicji, ale równie wpływowi w skali całego kraju - co nie pozostawało bez znaczenia dla międzynarodowej finansjery. Czy w przeszłości Appletona istniały jakieś związki - potajemne lub jawne - z Trans- Communications? Należało to sprawdzić. Telefon na ścianie zabrzęczał. Było osiem po dziesiątej; za siedem minut miał zadzwonić do Symondsa do MI-6. Spojrzał na aparat, zły na kelnerkę, że podchodzi odebrać słuchawkę. Wbił wzrok w jej usta, mając nadzieję, że rozmowa nie potrwa długo. - Pan Hagate? Czy jest tu niejaki pan B. Hagate? - krzyknęła kelnerka zirytowanym głosem. Bray zamarł. B. Hagate? Agate B. Beowulf Agate. Czy Symonds bawi się z nim w niedorzeczną rywalizację? Czyżby Anglik postanowił zaprezentować mu nadzwyczajną technikę śledczą brytyjskiego wywiadu? Czy ten cholerny idiota jest tak egotyczny. że nie może sobie tego darować? Boże, co za głupiec! Scofield wstał, starając się nie zwracać na siebie uwagi, i z teczką w ręku podszedł do telefonu. - Kto mówi? - Dzień dobry, Beowulf Agate - odezwał się męski głos tak wyraźnie wymawiający wszystkie głoski, jakby rozmówca był wykładowcą Oxfordu. - Mamy nadzieję, że zdążył pan odpocząć po męczącej podróży z Rzymu. - Kim pan jest? - Moje nazwisko nic panu nie powie. Chcemy tylko, żeby pan zrozumiał. Znaleźliśmy pana. Zawsze pana znajdziemy. Ale to wszystko jest takie nudne. Uważamy, że byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy się spotkali i przedyskutowali różnice między nami. Może się okazać, że wcale nie są takie wielkie. - Nie lubię spotykać się z ludźmi, którzy usiłują mnie zabić. - Drobna poprawka. Tylko niektórzy usiłują pana zabić, inni usiłują pana uratować. - Po co? Dla małej sesji z użyciem środków chemicznych? Żeby wyciągnąć ze mnie, czego się dowiedziałem i co zrobiłem? - To, czego się pan dowiedział, jest nieistotne, a zrobić pan może tyle co nic. Jeśli pańscy ludzie pana dopadną, to wie pan, czym się to skończy. Nie będzie żadnej rozprawy, żadnego publicznego przesłuchania; jest pan zbyt niebezpieczny dla wielu osób. Współpracował pan z wrogiem, zabił pan w parku Rock Creek młodego człowieka, który w oczach pańskich przełożonych uchodził za kolegę z wywiadu, i uciekł pan z kraju. Jest pan zdrajcą i zostanie pan załatwiony przy pierwszej sposobności, jaka się nadarzy. Chyba nie ma pan cienia wątpliwości po tym, co się zdarzyło na Nebraska Avenue. My możemy pana załatwić w chwili, kiedy wyjdzie pan z tej restauracji. Albo jeszcze wcześniej. Bray rozejrzał się po twarzach nad stołami, wypatrując obserwującej go pary oczu, spojrzenia znad gazety lub znad filiżanki z kawą. W grę wchodziło kilku kandydatów, nie miał pewności, który to z nich. I bez wątpienia w tłumie na zewnątrz czaili się niewidzialni zabójcy. Był w pułapce; zegarek wskazywał jedenaście po dziesiątej. Jeszcze cztery minuty i będzie mógł osiągnąć Symondsa na czystej linii. Ale miał do czynienia z zawodowcami. Jeśli odwiesi nagle słuchawkę i ponownie zadzwoni, to jeden z mężczyzn przy którymś ze stolików - niewinnie wznoszący teraz widelec do ust lub sączący kawę - może wyciągnąć broń maszynową i zrobić z niego mokrą plamę... A może to tylko płatny bandyta, nieskory do narażania życia, czego organizacja Matarese'a wymaga od swojej elity? Musiał zyskać na czasie i podjąć ryzyko, nie spuszczając z oka stolików i przygotowując się do momentu nagłej ucieczki, która może niestety pociągnąć za sobą ofiary wśród niewinnych ludzi. - Jeśli mamy się spotkać, muszę mieć gwarancję, że wyjdę stąd żywy. - Zrobione. - Pańskie słowo nie wystarczy. Niech pan wskaże swojego człowieka tutaj. - Niech pan posłucha, Beowulf. Możemy pana zatrzymać na miejscu i zawiadomić ambasadę amerykańską; ich ludzie osaczą pana w mgnieniu oka. A nawet gdyby się pan im wymknął, to my będziemy czekać na obrzeżach, by tak rzec. Na zegarku było dwanaście po dziesiątej. Jeszcze trzy minuty. - To znaczy, że wcale wam tak nie zależy na spotkaniu ze mną. - Scofield słuchał, maksymalnie skoncentrowany. Był pewien, że człowiek po drugiej stronie linii jest tylko pośrednikiem; ktoś na górze chciał dostać Beowulfa Agate żywego, a nie martwego. - Jak już mówiłem, uważamy, że byłoby lepiej dla wszystkich... - Niech pan opisze twarz! - przerwał Bray. To był rzeczywiście pośrednik. - Albo dzwońcie sobie do tej przeklętej ambasady. Jestem gotów zaryzykować. No już! - Dobrze - padła szybka odpowiedź. - To facet o zapadniętych policzkach, w szarym płaszczu... - Widzę go. - Siedział pięć stolików dalej. - Niech pan wyjdzie z restauracji, on wstanie i pójdzie za panem. Jest pańskim gwarantem. Dziesiąta trzynaście. Dwie minuty. - Co on mi może zagwarantować? Skąd mogę wiedzieć, że nie sprzątniecie go wraz ze mną? - Och, daj spokój, Scofield... - Cieszę się, że zna pan również moje nazwisko. A jak brzmi pańskie? - Powiedziałem już, to nieistotne. - Nic nie jest nieistotne. - Bray zrobił pauzę. - Chcę znać pańskie nazwisko. - Smith. I niech to panu wystarczy. Dziesiąta czternaście. Jeszcze tylko minuta. Czas zacząć. - Muszę się nad tym zastanowić. Chciałbym także skończyć śniadanie. - Odwiesił raptownie słuchawkę, przełożył teczkę do prawej ręki i podszedł do niepozornego człowieczka pięć stolików dalej. Mężczyzna zesztywniał i sięgnął ręką pod płaszcz. - Alarm odwołany - powiedział Scofield, dotykając jego schowanej pod płaszczem ręki. - Kazano mi to powtórzyć i mamy razem stąd wyjść. Ale najpierw muszę wykonać pewien telefon. Dano mi numer, mam nadzieję, że dobrze zapamiętałem. Zabójca o zapadniętych policzkach siedział jak zamurowany, bez ruchu i bez słowa. Scofield wrócił do telefonu na ścianie. Dziesiąta czternaście i pięćdziesiąt jeden sekund. Już tylko dziewięć sekund. Zmarszczył brwi, jakby przywołując w pamięci numer, wziął słuchawkę i nakręcił tarczę. Trzy sekundy po dziesiątej piętnaście usłyszał odległe echo powtarzające sygnał łączenia; urządzenia elektroniczne zostały uruchomione. Wrzucił monetę. - Musimy się streszczać - powiedział do Rogera Symondsa. - Znaleźli mnie. Mam problem. - Gdzie jesteś? Pomożemy ci. Scofield podał mu adres. - Przyślijcie dwa wozy na syrenie, mogą być zwykłe wozy policyjne. Powiedzcie, że to terroryści irlandzcy. To wystarczy. - Zapisałem, już ich wysyłam. - Co z Waverlym? - Jutro wieczorem. W jego domu na Belgravia Square. Oczywiście, mam cię tam eskortować. - Dopiero jutro? - Dopiero? Dobry Boże, człowieku, jedyny powód, że tak szybko, to wymyślone przeze mnie memorandum z tej samej mitycznej konferencji, na którą wezwano mnie zeszłej nocy. - Bray chciał coś powiedzieć, ale Symonds dorzucił: - Notabene, miałeś rację. Próbowano się dowiedzieć, czy tam jestem. - Osłonili cię? - Mężczyźnie, który telefonował, powiedziano, że konferencji nie wolno przerywać i przekażą mi wiadomość po jej zakończeniu. - Oddzwoniłeś? - Tak. Z podziemia Admiralicji godzinę i dziesięć minut po naszym spotkaniu. Obudziłem jakiegoś Bogu ducha winnego człeka na Kensingtonie. Podłączyli się do jego telefonu, oczywiście. - A więc, skoro tam wróciłeś, to widzieli, jak wyjeżdżasz? Nie podałeś mojego nazwiska Waverly'emu? - Podałem mu nazwisko, ale nie twoje. Jeśli wasza rozmowa nie okaże się niezwykłe owocna, czekają mnie niezłe baty. Pewna oczywistość uderzyła Braya. Strategia Rogera Symondsa okazała się skuteczna. Matarezowcy osaczyli go w restauracji na Knightsbridge, a jednak Waverly wyznaczył mu poufne spotkanie za trzydzieści sześć godzin. Wobec tego nie powiązano spotkania na Belgravia Square z Beowulfem Agate. - Roger, o której jutro wieczorem? - Około ósmej. Mam najpierw zadzwonić. Przyjadę po ciebie o siódmej. Wiesz, gdzie będziesz? Scofield pominął pytanie. - Zadzwonię do ciebie pod ten numer o czwartej trzydzieści. Czy to ci odpowiada? - Chyba tak. Gdyby mnie nie było, zostaw adres, dwa bloki na północ od miejsca, gdzie będziesz. Znajdę cię. - Przyniesiesz zdjęcia tych wszystkich, którzy śledzili wczoraj znajomych mi ludzi? - Do południa powinny być na moim biurku. - Dobrze. I jeszcze jedno. Wymyśl jakiś bardzo dobry, bardzo oficjalny powód, dla którego nie możesz mnie jutro zawieźć na Belgravia Square. - Co takiego? - Podasz go Waverly'emu, kiedy zadzwonisz przed naszym spotkaniem. To decyzja wywiadu. Masz go odebrać i osobiście zawieźć do MI-6. - Do MI-6? - Ale go tam nie weźmiesz. Przywieziesz go do hotelu „Connaught”. O czwartej trzydzieści podam ci numer pokoju. Gdyby cię nie było, zostawię wiadomość. Odejmij dwadzieścia dwa od numeru, który podam. - Posłuchaj no, Brandon, prosisz o zbyt wiele! - Skąd wiesz? Może chcę w ten sposób uratować mu życie? I tobie. - Z daleka dobiegł go wysoki, dwutonowy dźwięk londyńskiej syreny, za chwilę dołączyła się do niej druga. - Przybyła twoja pomoc - powiedział. - Dziękuję. - Odwiesił słuchawkę i zawrócił do zabójcy czekającego przy stoliku. - Z kim pan rozmawiał? - zapytał mężczyzna. Miał amerykański akcent, a jego zimne oczy biegały nerwowo. Syreny były coraz bliżej, co nie uszło jego uwagi. - Nie przedstawił mi się - odparł Bray. - Ale dał mi instrukcje. Mamy się szybko stąd wynosić. - Dlaczego? - Coś się stało. Policja odkryła broń w jednym z waszych samochodów i go zatrzymała. W okolicy ciągle są jakieś draki z IRA. Chodźmy! Mężczyzna wstał z krzesła, dając ruchem głowy znak w prawo. Po drugiej stronie zatłoczonej restauracji podniosła się od stołu kobieta w średnim wieku o surowej twarzy, wsunęła na ramię szeroki pasek torebki i ruszyła ku drzwiom. Bray sięgnął po portfel i, odmierzając czas, zaczął wyliczać pieniądze. Nie spuszczał z oka oszklonych drzwi. Dwa czarne auta policyjne nadjechały jednocześnie, zatrzymując się z piskiem opon przy chodniku. Zaraz obstąpił je tłum hałaśliwych i ciekawskich przechodniów, którzy rozproszyli się ze strachem, gdy z wozów wyskoczyło czterech policjantów w hełmach i ruszyło w kierunku restauracji. Bray szybko ocenił dystans i skoczył. Dosięgnął drzwi i otworzył je szeroko na moment, zanim zostały zablokowane przez policję. Mężczyzna o zapadniętych policzkach i kobieta w średnim wieku deptali mu po piętach, ale w ostatniej chwili cofnęli się za niego, żeby nie wpaść na policjantów. Scofield odwrócił się nagle, odwinął na prawo, ściskając teczkę pod pachą, chwycił swoją niedoszłą eskortę za ręce i z całej siły pociągnął w dół. - To oni! - krzyknął. - Na pewno mają broń! Słyszałem, jak mówili, że chcą wysadzić Scotch House! Policjanci rzucili się na parę agentów Rady Matarese'a, wprawiając w ruch pięści i pałki. Bray upadł na kolana, puścił ręce agentów i dał nura na lewo przez drzwi. Poderwał się z ziemi, przedostał przez tłum do rogu i wpadł na jezdnię, omijając samochody. Biegł co sił przez trzy przecznice, zatrzymując się na krótko pod markizami i przy wystawach, żeby sprawdzić, czy nikt go nie goni, w końcu zwolnił i po chwili wszedł w wielki, wykładany brązem portal Harrodsa. W środku przyspieszył, starając się jednak nie zwracać na siebie uwagi, i zaczął rozglądać się za telefonem. Musiał porozumieć się z Taleniekowem w mieszkaniu na rue du Bac, zanim ten wyjedzie do Gris-Nez. Musiał, ponieważ gdy już Rosjanin znajdzie się w Anglii, skieruje się od razu do Londynu i małego hoteliku na Knightsbridge. I wtedy dosięgną go matarezowcy. - Za działem kosmetycznym, w hallu przy południowym wejściu - odparła uprzejmie sprzedawczyni. - Wisi tam na ścianie szereg telefonów. Wczesnym przedpołudniem niewiele osób rozmawia z Paryżem, dostał więc połączenie natychmiast. - Miałem wyjść za parę minut - powiedział Taleniekow dziwnie nieswoim głosem. - Dzięki Bogu, że cię jeszcze złapałem. Co się stało? - Nic. Dlaczego? - Masz jakiś dziwny głos. Gdzie jest Antonia? Czemu to nie ona odebrała telefon? - Wyszła do sklepu. Zaraz wróci. Jeśli mówiłem niepewnie, to dlatego, że nie lubię odbierać tego telefonu. - Jego głos brzmiał teraz normalnie, a wytłumaczenie było logiczne. - A co z tobą? Dlaczego dzwonisz? - Powiem ci, kiedy przyjedziesz, ale nie na Knightsbridge. - Gdzie więc będziesz? Scofield już miał odpowiedzieć, że w hotelu „Connaught”, ale Taleniekow wpadł mu w słowo. - Najlepiej będzie, jak skontaktuję się z tobą w Londynie przez centralę Tower. Pamiętasz tę centralę, prawda? Centrala Tower? Nie słyszał tej nazwy od lat, ale przypomniał sobie. Był to szyfr na skrzynkę kontaktową KGB przy Victoria Embankment, zlikwidowaną po odkryciu jej przez OPKON w późnych latach sześćdziesiątych. Na łodziach turystycznych pływających po Tamizie. - Pamiętam – powiedział Scofield zdumiony. - Zgłoszę się. - No to na mnie czas: - Poczekaj chwilę! - zawołał Bray. - Powiedz Antonii, że niedługo zadzwonię. Zapadła krótka cisza, zanim Taleniekow odpowiedział. - Właściwie wspomniała, że może wybierze się do Luwru, to tak blisko. Za jakąś godzinę dotrę do Gris-Nez. Nie ma żadnego, powtarzam, żadnego powodu do zmartwienia. - Krótki trzask i połączenie zostało przerwane. Rosjanin odłożył słuchawkę. Nie ma żadnego, powtarzam, żadnego powodu do zmartwienia. Te słowa niemal rozsadziły mu czaszkę, niczym huk gromu, niosąc ze sobą oślepiającą błyskawicę zrozumienia. Był powód do zmartwienia i chodziło o Antonię Gravet. Właściwie wspomniała, że może wybierze się do Luwru... Za jakąś godzinę dotrę do Gris-Nez... Żadnego powodu do zmartwienia. Trzy nie powiązane ze sobą zdania, poprzedzone niedopuszczeniem do ujawnienia punktu kontaktowego w Londynie. Scofield zaczął analizować kolejność; jeśli było gdzieś ukryte znaczenie, to w ich następstwie. Luwr był tylko o kilka bloków od rue du Bac, po drugiej stronie Sekwany, ale blisko. Do Gris-Nez nie można było dotrzeć w ciągu godziny, raczej w dwie i pół lub trzy. Żadnego, powtarzam, żadnego powodu do zmartwienia - wobec tego, dlaczego tak nagle urwał rozmowę, skąd konieczność trzeciego punktu kontaktowego, z pominięciem drugiego? Kolejność. Następstwo. Może wrócić do początku? Nie lubię odbierać tego telefonu. Słowa wypowiedziane pewnie, niemal ze złością. A więc o to chodziło. Nagle Bray zrozumiał i ogarnęła go kojąca fala ulgi. Taleniekowa tknęło coś niepokojącego - twarz na ulicy, przypadkowe spotkanie z dawnym kolegą, samochód, który stal za długo na rue du Bac - cokolwiek, mogło się zdarzyć wiele różnych incydentów. Rosjanin postanowił wziąć Toni z Rive Gauche na drugą stronę rzeki do innego mieszkania. To ona miała się tam zainstalować za jakąś godzinę, a on do tej pory nie wyjedzie; dlatego nie było żadnego powodu do zmartwienia. Niemniej zakładając, że coś go zaniepokoiło nie bez podstaw, Taleniekow zachował najwyższą ostrożność - tylko to dawało szansę bezpieczeństwa - a telefon stanowił zdradzieckie urządzenie. Nie należało więc nic przez niego ujawniać. Kolejność, następstwo... znaczenie. Ale czy rzeczywiście? Wąż zabił jego żonę. Czy on, Scofield, nie szuka teraz pociechy na siłę? To przecież Rosjanin zasugerował przedtem wyeliminowanie dziewczyny ze wzgórz Porto-Vecchio - miłości, która wkroczyła w życie Braya w najbardziej nieodpowiednim momencie. Czy mógłby...? Nie! Teraz wszystko wyglądało inaczej! Nie było już Beowulfa Agate, którego należało złamać - teraz jego złamanie oznaczałoby także śmierć Węża, koniec polowania na matarezowców. Najlepsi zawodowcy nie zabijają bez potrzeby: konsekwencje tego rosną w postępie geometrycznym. Niemniej podnosząc znów słuchawkę w hallu południowego wejścia do Harrodsa, pomyślał, że czymże jest konieczność, jeśli nie przekonaniem człowieka o niej? Odsunął od siebie to pytanie; musiał znaleźć jakieś lokum. Stateczny hotel „Connaught” szczycił się nie tylko jedną z najlepszych kuchni w Londynie, ale mógł też stanowić idealną kryjówkę, pod warunkiem, że nie schodziło się do hallu i delektowało posiłkami w pokoju. Po prostu, żeby się tam zatrzymać, trzeba było robić rezerwację na tygodnie naprzód. Ten elegancki hotel na Carlos Place był jednym z ostatnich bastionów Imperium, przeznaczonym w dużej mierze dla tych, którzy opłakiwali jego upadek i mieli dość pieniędzy, żeby robić to z klasą. Wciąż ich nie brakowało, toteż był tu zawsze tłok; w „Connaught” rzadko trafiał się wolny pokój. Scofield o tym wiedział i lata temu doszedł do wniosku, że ta szczególna ekskluzywność może czasem okazać się przydatna. Specjalnie zaznajomił się z jednym z dyrektorów spółki, do której należał hotel. Podobnie jak wszystkie teatry mają zawsze fotele do własnego użytku, a większość restauracji zarezerwowane na stałe stoliki dla co lepszych bywalców, tak i hotele trzymają parę wolnych pokoi dla szczególnych gości. Bray był przekonujący, jest równym facetem, sprzyja torysom. Dostał obietnicę, że w razie potrzeby zawsze znajdzie się dla niego miejsce. - Pokój sześćset dwadzieścia jeden - powiedział dyrektor, gdy zadzwonił teraz do niego z Harrodsa po raz drugi, aby się upewnić, czy wszystko załatwione. - Niech pan jedzie prosto na górę, jak zwykle. Wypełni pan kartę meldunkową w pokoju, też jak zwykle. Bray podziękował znajomemu; była jeszcze jedna sprawa, drobna ale irytująca. Nie mógł wrócić do poprzedniego hoteliku niedaleko stąd, a zostawił tam wszystkie ubrania, oprócz tego, które miał na sobie. Leżały w worku na rozgrzebanym łóżku. Poza tym nie było problemu; pieniądze, wiele przydatnych papierów listowych z nadrukiem firmowym, dokumenty, paszporty i książeczki czekowe miał przy sobie w teczce. Ale oprócz pogniecionych spodni, taniej marynarki tweedowej i kapelusza, nie pozostało mu nic do włożenia. A ubranie było w jego przypadku nie tylko okryciem; wiązało się z jego pracą i musiało iść z nią w parze - było narzędziem, nierzadko bardziej skutecznym niż broń i słowo. Scofield odszedł od telefonu i wrócił do wnętrza Harrodsa. Zakupy zajmą mu z godzinę, ale nie szkodzi, pomyślał. Odwróci to jego myśli od Paryża. I od niewczesnej miłości jego życia. Krótko po północy Scofield wyszedł z „Connaught” ubrany w ciemny płaszcz deszczowy i czarny kapelusz z wąskim rondem. Służbową windą zjechał do podziemi i wyszedł na ulicę tylnym wejściem. Złapał taksówkę i kazał się zawieźć na most Waterloo. Usiadł wygodnie i zapalił papierosa, starając się opanować rosnące poczucie niepokoju. Zastanawiał się, czy Taleniekow zrozumiał zmianę, jaka zaszła, zmianę tak bezsensowną, tak nielogiczną, że sam nie był pewien, jakby zareagował na jego miejscu. U źródła jego sukcesów, jego przetrwania w zawodzie, leżała zawsze zdolność wczucia się w myśli wroga. Teraz tego nie potrafił. Nie jestem twoim wrogiem! Taleniekow wykrzyczał to bezsensowne, nielogiczne oświadczenie przez telefon w Waszyngtonie. Może - o dziwo - miał rację. Z pewnością nie był przyjacielem, ale też nie najważniejszym wrogiem. Prawdziwy wróg to matarezowcy. I w dziwny, pokrętny sposób właśnie dzięki nim Bray spotkał Antonię Gravet. Swoją miłość... Co się tam stało? Zmusił się do odsunięcia od siebie tego pytania. Wkrótce się dowie, a to z pewnością przywróci mu uczucie ulgi, jakie ogarnęło go w Harrodsie, nadwątlone nieco przez nadmiar wolnego czasu i brak zajęcia. Telefon do Symondsa, dokładnie o czwartej trzydzieści, nie wniósł nic nowego. Rogera nie było, więc Bray zostawił informację w pokoju operacyjnym. Nic nie wyjaśniając, prosił jedynie o przekazanie numeru sześćset czterdzieści trzy. Jeśli od- jąć dwadzieścia dwa, zostawał pokój sześćset dwadzieścia jeden, „Connaught”. Taksówka wyjechała z Trafalgar Square na Strand, obok Savoy Court, w kierunku mostu Waterloo. Bray pochylił się do przodu: nie warto było iść dłużej niż to konieczne. Przetnie boczne ulice i zejdzie nad Tamizę na Victoria Embankment. - Tu wysiądę - powiedział do kierowcy, podając pieniądze, zły, że ręka mu się trzęsie. Poszedł wybrukowaną uliczką obok kanciastej budowli z ciemnego kamienia, w której mieścił się hotel „Savoy”, i doszedł do podnóża wzniesienia. Po drugiej stronie szerokiego, jasno oświetlonego bulwaru znajdowała się betonowa ścieżka i wysoki mur odgradzający Tamizę. Przycumowana na stałe w charakterze restauracji wielka, odnowiona barka o nazwie „Caledonia” była od jedenastej wieczorem zamknięta, jak wszystkie w Anglii lokale z wyszynkiem; w bladym świetle za grubymi oknami kręciło się parę sylwetek sprzątających po całym dniu. Ćwierć mili dalej na południe, przy wysadzanym drzewami nabrzeżu stały pękate, ciężkawe statki rzeczne z krytym pokładem, które przemierzały Tamizę przez większość roku, wożąc turystów między londyńską Tower a mostem Lambeth, przed powro- tem na wody Cleopatra's Needle. Lata temu te stateczki były znane jako „centrala Tower”, skrzynki kontaktowe dla radzieckich kurierów i agentów KGB spotykających się tu ze swoimi informatorami i głęboko zakonspirowanym personelem szpiegowskim. Operacje Konsularne wpadły na ten trop, ale Rosjanie w porę się zorientowali. Centrala Tower, znany punkt został zastąpiony innym, którego poszukiwania znów musiały zająć całe miesiące. Scofield przeciął ścieżki parku za „Savoyem”; spływała tu w dół muzyka z sali balowej. Doszedł do małego amfiteatru muzycznego z rzędami drewnianych ławek. Tu i tam siedziało kilka par pogrążonych w cichej rozmowie. Bray rozglądał się za samotnym mężczyzną, gdyż znalazł się już w bliskości centrali Tower. Rosjanin powinien być gdzieś w okolicy. Nie było go. Scofield wyszedł z amfiteatru na najszerszą aleję prowadzącą do bulwaru. Samochody sunęły nieprzerwanym strumieniem w obłe strony, jasne światła reflektorów rozpraszała zimowa mgiełka unosząca się znad wody. Bray pomyślał, że Taleniekow być może wynajął samochód. Rozejrzał się po ulicy, czy nie stoi gdzieś zaparkowany wóz, ale nie. Po drugiej stronie bulwaru, obok muru nabrzeża, spacerowali dwójkami, trójkami i w większych grupach różni ludzie, ale nie było wśród nich pojedynczego mężczyzny. Scofield spojrzał na zegarek: za pięć pierwsza. Rosjanin powiedział, że może dotrzeć dopiero o drugiej albo nawet trzeciej rano. Bray przeklinał swoją niecierpliwość, niepokój kłujący go w serce, ilekroć pomyślał o Paryżu. O Toni. Ujrzał nagle błysk zapalniczki, równy, stały płomień, który palił się przez chwilę, zgasł i sekundę później znów rozbłysnął. Po przekątnej szerokiej alei, na prawo od zamkniętego na łańcuch wejścia do przystani statków turystycznych, stał siwy mężczyzna, podając ognia jakiejś blondynce; oboje opierali się o mur, spoglądając na wodę. Scofield przyjrzał się sylwetce mężczyzny, niewyraźnym zarysom twarzy i z trudem powstrzymał się, by nie ruszyć biegiem. Taleniekow przybył. Bray skręcił w prawo i ruszył przed siebie, aż zrównał się z Rosjaninem i jego jasnowłosą towarzyszką... Wiedział, że Taleniekow go zobaczył i zastanawiał się, czemu nie odprawi tej kobiety, nie zapłaci jej uzgodnionej sumy i nie pośle w cholerę. Głupotą było - i do tego niebezpieczną głupotą - aby wynajęta osoba uczestniczyła przy spotkaniu dwóch stron w punkcie kontaktowym. Czekając przy krawężniku, Scofield zobaczył, że Taleniekow odwrócił głowę i patrzy prosto na niego, z ramieniem wokół talii kobiety. Bray zrobił gest ruchem głowy najpierw na lewo, a potem na prawo, z jasnym przesłaniem. Pozbądź się jej! I idź w kierunku południowym. Zaraz się spotkamy. Taleniekow się nie poruszył. Co ten Rusek wyprawia? Nie czas na dziwki! Dziwki? Dziwka, która nigdy nie była dziwką? Kurierska dziwka? Dobry Boże! Scofield zszedł z krawężnika; rozległ się ostry dźwięk klaksonu i jakieś auto skręciło gwałtownie na środek jezdni, żeby go nie potrącić. Bray ledwo to zauważył, nie mógł oderwać wzroku od kobiety u boku Taleniekowa. Ramię opasujące jej kibić pozornie czułym gestem, w istocie ją podtrzymywało. Taleniekow powiedział jej coś do ucha. Kobieta chciała się odwrócić, ale głowa opadła jej do tyłu, ukazując otwarte jak do krzyku usta, z których jednak nie wydobył się żaden dźwięk. Ta udręczona twarz była twarzą jego ukochanej. Pod blond peruką ukrywała się Toni! Całkowicie straciwszy kontrolę nad sobą, Scofield rzucił się w poprzek szerokiej alei, nie bacząc na pisk opon i gniewne klaksony. Staccato myśli huczało mu w głowie jak seria z automatu, skierowana na jeden palący bólem cel. Antonia wyglądała bardziej na martwą niż żywą. 30. - Dano jej środki - powiedział Taleniekow. - Dlaczego do wszystkich diabłów ją tu przywiozłeś? - zapytał Bray ze złością, odwracając głowę od Antonii. - Są setki miejsc we Francji, a dziesiątki w Paryżu, gdzie byłaby bezpieczna! Gdzie by się nią zaopiekowano! Znasz je równie dobrze jak ja! - Gdybym miał pewność, zostawiłbym ją - odpowiedział Wasilij spokojnym tonem. - Nie naciskaj. Rozważałem inne możliwości. Bray zrozumiał, krótką ciszą dając wyraz wdzięczności. Taleniekow mógł z łatwością zabić Toni i zapewne by to zrobił, gdyby nie Berlin Wschodni. Co znaczyło, że Rosjanin również rozumiał. - Lekarz? - Może być przydatny, ale nie jest konieczny. - Co to było? - Scopolamina. - Kiedy? - Wczoraj wcześnie rano. Ponad osiemnaście godzin temu. - Osiemnaście...? - Nie było czasu na wyjaśnienia. - Czy masz samochód? - Nie mogłem ryzykować. Samotny mężczyzna z kobietą, która nie może ustać na nogach; ślad byłby zbyt wyraźny. Pilot przywiózł nas z Ashford. - Ufasz mu? - Nie, ale dziesięć kilometrów przed Londynem zatrzymał się dla nabrania benzyny i poszedł do toalety. Dolałem mu ćwiartkę oleju do baku, powinno zadziałać w drodze powrotnej do Ashford. - Znajdź taksówkę. - W oczach Scofielda zabłysło uznanie, którego za nic nie wyraziłby na głos. - Mamy sporo rzeczy do omówienia - dodał Taleniekow, odrywając się od muru. - Więc się pospiesz - powiedział Bray. Antonia oddychała równo, mięśnie jej twarzy odprężyły się we śnie. Kiedy się obudzi, będzie miała mdłości, ale to minie z upływem dnia. Scofield okrył ją pod szyję, pochylił się, by pocałować ją w blade usta, i wstał z łóżka. Wyszedł z sypialni, zostawiając drzwi otwarte. Chciał słyszeć, gdyby Toni się poruszyła; jednym ze skutków ubocznych scopolaminy były ataki histerii. Trzeba je kontrolować i właśnie dlatego Taleniekow nie mógł ryzykować zostawienia jej samej, nawet na parę minut, żeby wynająć samochód. - Co się stało? - zapytał Rosjanina, który siedział na krześle ze szklanką whisky w ręce. - Dziś rano... to jest wczoraj rano - poprawił się Taleniekow; siwą głowę odrzucił do tylu na oparcie krzesła, oczy miał zamknięte; widać było, że jest śmiertelnie zmęczony. - Mówią, że nie żyjesz, wiesz o tym? - Tak. Co to ma do rzeczy? - W ten sposób ją wydobyłem. - Rosjanin otworzył oczy i spojrzał na Braya. - Niewiele jest rzeczy, których nie wiedziałbym o Beowulfie Agate. - I? - Powiedziałem, że jestem tobą. Musiałem odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań, nie były trudne. Ofiarowałem się w zamian za nią. Przystali na to. - Zacznij od początku. - Żebym wiedział jak. Ktoś spośród matarezowców chce cię żywego. Dlatego pewnym ludziom powiedziano, że nie żyjesz. Nie szukają już Amerykanina, tylko Rosjanina. Chciałbym coś z tego rozumieć. - Taleniekow wypił łyk whisky. - Mów wreszcie, co się stało? - Znaleźli ją. Nie pytaj mnie jakim cudem, nie wiem. Może przez Helsinki, może przez Rzym, może przez to lub tamto, nie wiem. - Ale znaleźli ją - powiedział Scofield, siadając. - I co dalej? - Wczoraj wcześnie rano, cztery czy pięć godzin, zanim zadzwoniłeś, zeszła na dół do piekarni; to tylko kilka kroków od domu. Minęła godzina, a dziewczyny wciąż nie było. Wiedziałem, że mam tylko dwie możliwości. Albo jej szukać - ale gdzie i jak? Albo czekać, aż ktoś przyjdzie do mieszkania. Widzisz, oni nie mieli wyjścia. Telefon dzwonił kilka razy, ale go nie odbierałem, wiedząc, że za każdym razem przybliżam tę wizytę. - Ale na mój telefon odpowiedziałeś - przerwał mu Bray. - To było później. Wtedy już negocjowaliśmy. - No i co dalej? - W końcu przyszło dwóch mężczyzn. Zostałem wystawiony na jedną z najcięższych prób w moim życiu, żeby ich nie zabić, zwłaszcza jednego. Miał to małe, brzydkie znamię na piersi. Kiedy zdarłem z niego koszulę i to zobaczyłem, omal nie oszalałem. - Dlaczego? - Zabijali w Leningradzie. W Essen. Później o tym porozmawiamy. - Mów dalej. - Scofield też nalał sobie whisky. - Opowiem w skrócie, sam wypełnij luki. Unieszkodliwiłem żołnierza i jego wynajętego rewolwerowca i czekałem jeszcze ponad godzinę. Wreszcie telefon zadzwonił i tym razem go odebrałem, posługując się najbardziej amerykańskim akcentem, jakim potrafiłem. Można by pomyśleć, że niebo nad Paryżem się zawaliło, tak histerycznie zareagował mój rozmówca. „W Londynie jest oszust!” zaskrzeczał. Potem coś mówił o „wielkim błędzie zrobionym przez ambasadę, całkowicie błędnej informacji, jaką dostali”. - Chyba coś opuściłeś - przerwał mu znów Bray. - Rozumiem, że to już było po tym, jak im skłamałeś, że jesteś mną. - Odpowiedziałem twierdząco, kiedy padło histeryczne pytanie. To była pokusa, której nie mogłem się oprzeć, zwłaszcza że niecałe czterdzieści osiem godzin temu dowiedziałem się, że cię zabito. - Rosjanin urwał i dodał: - Dwa tygodnie temu w Waszyngtonie. Scofield zmarszczył brwi i podszedł do krzesła. - Ale mężczyzna przy telefonie wiedział, że żyję, podobnie jak ci tu w Londynie o tym wiedzą. A więc miałeś rację. Tylko niektórym matarezowcom powiedziano, że zginąłem. - Czy to ci coś mówi? - To samo co tobie. Nie wszystkich swoich traktują równo. - Właśnie. Kiedy któryś z nas chciał, żeby podwładni się nie wtrącali, mówił, że problem jest rozwiązany. Dla takich ludzi już nie żyjesz, już nie jesteś ścigany. - Ale dlaczego? Jestem ścigany. Osaczyli mnie w pułapce. - Bray usiadł, obracając szklankę w ręce. - Na to pytanie są dwie odpowiedzi, jak sądzę - powiedział Rosjanin. - Jak każda liczna organizacja, ich też jest niedoskonała. Ma w swoich szeregach ludzi niezdyscyplinowanych, skłonnych do gwałtu, zabijających dla przyjemności lub z fanatyzmu. Tym właśnie powiedziano, że nie żyjesz. Skoro nie będą cię ścigać, to cię nie zabiją. - To twoja pierwsza odpowiedź, jaka jest druga? Dlaczego komuś zależy, aby utrzymać mnie przy życiu? - Żeby cię zrobić jednym z consiglieri. - Co? - Pomyśl nad tym. Zastanów się, ile mógłbyś dać takiej organizacji. Bray spojrzał na agenta KGB. - Nie więcej niż ty. - Och, o wiele więcej. Z Moskwy trudno spodziewać się czegoś wstrząsająco nowego, przyznaję. Ale jakie zdumiewające rewelacje można znaleźć w Waszyngtonie. Ty byś ich dostarczył, byłbyś bardzo cennym nabytkiem. Świętoszki mają zawsze więcej czułych miejsc. - Zgoda. - Zanim zabito Odile Werachten, złożyła mi tę propozycję. Ale nie była do tego upoważniona; nie chcą Rosjanina, chcą ciebie. Jeśli cię nie skaptują, to cię zabiją, ale ktoś daje ci wolny wybór. Uważamy, że byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy się spotkali i przedys- kutowali różnice między nami. Może się okazać, że wcale nie są takie wielkie. Słowa bezimiennego rozmówcy. - Wracajmy do Paryża - powiedział Bray. - Jak ją wydobyłeś? - To nie było takie trudne. Człowiek przy telefonie pałał dobrymi chęciami, widział już w przyszłości awans dla siebie albo stryczek. Powiedziałem mu, co może się stać z żołnierzem mającym małe brzydkie znamię na piersi; już sam fakt, że o tym wiem, niemal wystarczył. Zaproponowałem parę posunięć, oferując za dziewczynę żołnierza i Beowulfa Agate. Beowulf był zmęczony uciekaniem i nie miał nic przeciwko wysłuchaniu tego, co ktoś chciał mu powiedzieć. On - ja - wiedział, że jest w potrzasku, ale profesjonalizm wymagał, aby on - ty - zapewnił sobie pewne gwarancje. Dziewczyna ma zostać uwolniona. Czy moje zachowanie było zgodne z twoim dobrze znanym uporem? - Bardzo wiarygodne - odparł Scofield. - Zobaczymy, czy potrafię wypełnić parę luk. Odpowiadałeś na pytania typu: Jak miała na drugie imię moja matka? Kiedy mój ojciec zmienił pracę? - Nic tak pospolitego - przerwał Rosjanin. - Kto był twoją czwartą śmiertelną ofiarą? Gdzie? - W Lizbonie - powiedział Bray cicho. - Amerykanin skazany na straty. Tak, musiałeś to wiedzieć... Potem wykonałeś kilka telefonów do tamtego mieszkania - mój telefon z Londynu wszedł ci w paradę - za każdym razem dając nowe instrukcje z ostrzeżeniem, że przy najmniejszych odchyleniach zamiana nie dojdzie do skutku. Zamiana miała nastąpić w ruchu ulicznym, najlepiej jednokierunkowym, miał być tylko jeden samochód z kierowcą i Antonia. Wszystko miało zająć nie więcej niż sześćdziesiąt do stu sekund. Rosjanin przytaknął. - W samo południe, na Champs-Elysees, południowa strona Łuku. Zabrałem im wóz i dziewczynę, facet i żołnierz związani przy łokciach zostali wyrzuceni na skrzyżowaniu przy Place de la Concorde i szybko, choć nieco okrężną drogą, opuściliśmy Paryż. Bray odstawił szklankę z whisky i podszedł do okna hotelowego wychodzącego na Carlos Place. - Powiedziałeś, że miałeś dwa wyjścia. Szukać jej albo czekać na rue du Bac. Wydaje mi się, że było trzecie, z którego nie skorzystałeś. Mogłeś natychmiast wyjechać sam. Taleniekow zamknął oczy. - Tego wyjścia akurat nie miałem. Słyszałem to w jej głosie, w każdej wzmiance o tobie. Zauważyłem to już na Korsyce, tej pierwszej nocy w jaskini nad Porto- Vecchio, kiedy na nią patrzyłeś. Pomyślałem wtedy, jakie to szalone, jak kompletnie... - Rosjanin potrząsnął głową. - Bez sensu? - spytał Bray. Taleniekow otworzył oczy. - Tak. Bez sensu... niepotrzebne, nie na czasie. - Agent KGB podniósł szklankę i jednym haustem wypił resztę whisky. - Jesteśmy kwita za Berlin Wschodni; nic więcej nie mogę zrobić. - Nikt cię o nic więcej nie będzie prosić. - Dobrze. Naturalnie czytałeś gazety. - Chodzi ci o Trans-Communications? Ich udziały w Werachten? - Prędzej prawo własności. Zapewne zauważyłeś, gdzie mieści się siedziba zarządu. W Bostonie, w stanie Massachusetts. To miasto jest ci chyba dobrze znane. - Co ważniejsze, jest to miasto - i stan - Joshuy Appletona IV, patrycjusza i senatora, którego dziadek był gościem Guillaume'a de Matarese'a. Ciekawe byłoby dowiedzieć się, czy ma jakieś, i jakie, powiązania z Trans-Commem. - Wątpisz w to? - Na tym etapie wątpię we wszystko - powiedział Scofield. - Może będę myślał inaczej, kiedy złożymy razem fakty, które teraz posiadamy. Zacznijmy od wyjazdu z Korsyki. Taleniekow kiwnął głową. - Najpierw był Rzym. Opowiedz mi o Scozzim. Bray opowiedział, wyjaśniając też, jaką rolę Antonia była zmuszona odgrywać w Czerwonych Brygadach. - A więc dlatego była na Korsyce? - spytał Wasilij. - Uciekała przed Czerwonymi Brygadami? - Tak. Wszystko, co mówiła o sposobie ich finansowania, wskazuje na Radę Matarese'a... Scofield wyjaśnił swoją teorię, przechodząc następnie do wydarzeń w Villa d'Este i morderstwa Guillama Scozziego na rozkaz Paraviciniego. - Paraviciniemu też pewnie powiedziano, że nie żyję. Myślał, że jestem tobą... Teraz Leningrad. Co tam się działo? Taleniekow głęboko wciągnął powietrze, zanim odpowiedział. - Zabijali w Leningradzie, w Essen - rzekł w końcu ledwo słyszalnym głosem, - Och, jak oni zabijali, ci dwudziestowieczni fida'in, ci współcześni mutanci Hasana Sabbaha! Powinienem dodać, że żołnierz, którego wyrzuciłem z samochodu na Place de la Concorde, miał nie tylko znamię na piersi, ale również ślad po mojej kuli. Powiedziałem jego towarzyszowi, że to za Leningrad i za Essen. Rosjanin zrelacjonował cicho przebieg wypadków w Rosji i w Niemczech, nie potrafiąc ukryć uczuć, kiedy mówił o Lodzi Kronieskiej, kustoszu Mikowskim i Heinrichu Kasselu. Zwłaszcza przy Lodzi musiał przerwać, wstać i dolać sobie whisky. Scofield nie odezwał się - cóż mógł powiedzieć? Rosjanin zakończył relację śmiercią Odile Werachten na polu w nocy w Stadtwaldzie. - Książę Andriej Woroszyn stał się Anselmem Werachtenem, założycielem Zakładów Werachten, największego po Kruppie przedsiębiorstwa w Niemczech, teraz zdobywającego całą Europę. Na swoją następczynię w Radzie Matarese'a wyznaczył wnuczkę. - A Scozzi - wtrącił Bray - został powiązany z Paravicinim przez małżeństwo z rozsądku. Błękitna krew, pewien talent i wdzięk w zamian za krzesło w zarządzie. Ale to krzesło było jedynie rekwizytem i niczym więcej. Hrabia nie był nie do zastąpienia i zostarzabity, bo zrobił błąd. - Podobnie jak Odile Werachten. Też nie była niezastąpiona. - Szyld Scozzi-Paravicini jest mylący. Władza należy do Paraviciniego. - Natomiast Trans-Communications przejęły na własność Zakłady Werachten. Rozpracowaliśmy już dwoje potomków z listy gości padrone, oboje należeli do organizacji, ale nie byli ważni. Co nam to daje? - To, co podejrzewaliśmy, co stary Krupski powiedział ci w Moskwie. Rada Matarese'a została przejęta, na pewno w dużej części, a możliwe że w całości. Scozzi i Woroszyn byli użyteczni z powodu tego, co wnieśli, wiedzieli lub posiadali. Tolerowano ich, a nawet uznawano za ważnych, dopóki byli przydatni, a wyeliminowano w pierwszym momencie, kiedy się nie sprawdzili. - Ale przydatni do czego? To jest pytanie! - Taleniekow sfrustrowany uderzył szklanką w stół. - Czego ci matarezowcy chcą? Finansują postrach i zamachy poprzez wielkie przedsiębiorstwa; sieją chaos, ale po co? Na świecie szaleje terror, opłacany przez tych, którzy najwięcej na tym tracą. Ich inwestycje są zachwiane! To nie ma żadnego sensu! Scofield usłyszał jakiś dźwięk - jęk - i zerwał się z krzesła. Podszedł szybko do drzwi sypialni; Toni zmieniła pozycję, przekręcając się na lewy bok, kołdra spiętrzyła się jej na ramionach. Ale dziewczyna nadal spała; jęknęła przez sen. Bray wrócił do krzesła i stanął za nim. - Całkowity rozpad - powiedział cicho. - Chaos. Zderzanie się ciał w przestrzeni. Powstawanie nowego. - O czym ty mówisz? - zapytał Taleniekow. - Nie jestem pewien - odparł Scofield. -Wciąż męczy mnie słowo „chaos”, ale nie wiem dlaczego. - Niczego nie możemy być pewni. Mamy cztery nazwiska - choć dwa z nich niewiele znaczyły i należą już do nieboszczyków. Widzimy spisek przedsiębiorstw, które tworzą nadbudowę - zasadniczą nadbudowę - światowego terroryzmu, ale nie mamy dowodów i nie wiemy, dlaczego to robią. Scozzi-Paravicini finansuje Czerwone Brygady, Werachten bez wątpienia grupę Baader-Meinhof. Bóg jeden wie, za co płaci Trans-Communications, ale takich przykładów na pewno jest więcej. Odkryliśmy organizację Matarese'a, ale wciąż nam umykają! Zarzuty, jakie postawimy takim korporacjom, mogą być wzięte za urojenia wariatów, albo i gorzej. - O wiele gorzej - powiedział Bray, pamiętając co usłyszał przez telefon w restauracji. - Zostaniemy uznani za zdrajców. I rozstrzelani. - Twoje słowa brzmią jak proroctwo, które nie bardzo mi się podoba. - Mnie też nie, ale jeszcze mniej podoba mi się wizja egzekucji. - Głęboka myśl, lecz nic z niej nie wynika. - Chyba, że zderzymy ją z tym, co właśnie powiedziałeś: „Odkryliśmy organizację Matarese'a, ale wciąż nam umykają”, tak? - Tak. - A może nie tylko odkrylibyśmy jednego z nich, ale i zatrzymali. W swoich rękach. - Jako zakładnika? - Oczywiście. - To szaleństwo. - Dlaczego? Miałeś przecież tę Werachten. - W samochodzie. Na polu. W nocy. Nie miałem złudzeń, że uda mi się ją wywieźć do Essen i założyć tam bazę. Scofield usiadł. - Czerwone Brygady trzymały Aldo Moro osiem przecznic od kwatery głównej policji w Rzymie. Chociaż niezupełnie to mam na myśli. Taleniekow pochylił się naprzód. - Waverly? - Tak. - Jakim cudem? Amerykanie cię ścigają, matarezowcy niemal cię dostali, co chcesz zrobić? Wpaść do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zaprosić go na herbatę? - Waverly stawi się tu, w tym pokoju, dziś o ósmej wieczorem. Taleniekow gwizdnął. - Mogę wiedzieć, jak tego dokonałeś? Bray opowiedział mu o Symondsie z MI-6. - Pomaga mi, ponieważ uważa, że cokolwiek skłoniło mnie do współpracy z tobą, musiało być na tyle ważne, aby mógł porozmawiać o tym z Waverlym. - Mają na mnie jakieś przezwisko. Powiedział ci, jakie? - Tak. Wąż. - Chyba powinienem uznać je za pochlebne, ale nie uznaję. Uważam, że jest brzydkie. Czy Symonds domyśla się, że to spotkanie nie będzie przyjacielskie? Że podejrzewasz Waverly'ego o to, że jest nie tylko ministrem spraw zagranicznych? - Nie, wręcz przeciwnie. Kiedy miał obiekcje, użyłem argumentu, że być może uratuję mu tym życie. - Bardzo dobrze - pochwalił Taleniekow. - To wzbudza grozę. Zabójstwo, jak wszystkie akty terroru, może pociągnąć za sobą wiele ofiar. A więc będą sami? - Tak, nalegałem na to. Pokój w „Connaught”; nie ma powodu, aby Roger uważał, że coś jest nie w porządku. A wiemy, że matarezowcy nie powiązali mnie z mężczyzną, z którym Waverly ma się rzekomo spotkać w siedzibie MI-6. - Jesteś tego pewien? Wygląda mi to na najsłabszy punkt w całej strategii. Dopadli cię w Londynie, wiedzą, że znasz te cztery nazwiska z Korsyki. Nagle, ni stąd ni zowąd, Waverly, consigliere, jest proszony o przybycie na tajemne spotkanie z kimś w biurze brytyjskiego agenta wywiadu, o którym wiadomo, że jest przyjacielem Beowulfa Agate. Dla mnie to jest jasne, dlaczego by miało nie być dla nich? - Z prostego powodu. Nie wiedzą, że nawiązałem kontakt z Symondsem. - Ale mogą podejrzewać. - Nic na to nie wskazuje. Roger jest doświadczonym agentem, zatarł za sobą ślady. Był wezwany do Admiralicji, a później oddzwonił na prośbę anonimowego rozmówcy. Nie widziano nas na ulicach i rozmawialiśmy przez czysty telefon. Spotkaliśmy się godzinę drogi od Londynu, ja dwa razy zmieniałem samochód, on przynajmniej cztery. Nikt za nami nie jechał. - Brzmi imponująco, ale jeszcze o niczym nie świadczy. - To wszystko, co mogłem zrobić. Oprócz finału. - Finału? - Tak. Nie będzie żadnego spotkania. Nie dotrą do tego pokoju. - Nie będzie spotkania? Więc po co mają tu przyjeżdżać? - Żebyśmy mogli porwać Waverly'ego na dole, zanim Symonds się zorientuje, co się dzieje. Roger ma go przyprowadzić; nie wejdzie przez hall, ale przez któreś z bocznych drzwi, dowiem się które. W przypadku, gdyby Waverly był śledzony - co oczywiście możliwe - ty będziesz na ulicy. Jeśli zobaczysz ogon, zajmiesz się tym. Ja stanę tuż przy wejściu. - Gdzie się ciebie najmniej spodziewają - wtrącił Rosjanin. - Właśnie na to liczę. Wezmę Rogera przez zaskoczenie, zwalę go z nóg i wepchnę mu pigułkę do gardła. Miną całe godziny, zanim się obudzi. - To nie wystarczy - powiedział Taleniekow, ściszając glos. - Będziesz musiał go zabić. Pewne ofiary są nieuniknione. Churchill to zrozumiał; a tym razem to nie mniejsza sprawa, Scofield. Wywiad brytyjski rozpęta poszukiwania na nieznaną dotąd skalę. Musimy wywieźć Waverley'ego z kraju. Jeśli śmierć jednego człowieka może dać nam trochę czasu, powiedzmy choć dzień, jestem gotów uznać to za konieczność. Bray spojrzał na niego, przez chwilę badając go wzrokiem. - Cholernie łatwo jesteś gotów uznać coś za konieczność. - Sam wiesz, że mam rację. Zapadła cisza. Nagle Scofield cisnął szklanką przez pokój, rozbijając ją o ścianę. - A niech to wszyscy diabli! Taleniekow zerwał się z krzesła, z prawą ręką pod połą płaszcza. - Co się stało? - Masz rację i wiem o tym. On mi ufa, a ja będę musiał go zabić. Miną całe dni, zanim Anglicy zorientują się, od czego zacząć. Ani MI-6, ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie wiedzą nic o spotkaniu w „Connaught”. Rosjanin wyjął rękę spod płaszcza i położył na oparciu krzesła. - Potrzeba nam czasu, Scofield. Nie ma innego wyjścia. - Jeśli się znajdzie, to w Bogu nadzieja, że przyjdzie mi na myśl. - Bray potrząsnął głową. - Rzygać mi się chce, gdy słyszę o konieczności. - Spojrzał na drzwi sypialni. - Ona też mi to kiedyś powiedziała. - Reszta to betka - ciągnął Taleniekow, chcąc czym prędzej zakończyć temat. - Będę miał samochód na ulicy przed wejściem. W momencie kiedy skończę - jeśli w ogóle będę miał coś do roboty - wejdę do środka i pomogę ci. Będziemy musieli oczywiście wziąć ciało wraz z Waverlym. Usunąć je. - Bezimienne ciało - powiedział cicho Scofield, wstając z krzesła i podchodząc do okna. - Czy przyszło ci do głowy, że im dalej brniemy, tym bardziej stajemy się podobni do nich? - Przyszło mi do głowy przede wszystkim to, że obrałeś doprawdy nadzwyczajną strategię - odparł Rosjanin. - Nie tylko dostaniemy w ręce jednego z consiglieri organizacji Matarese'a, ale co za consigliere! Ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! Masz pojęcie, co to znaczy? Wydusimy z niego całą prawdę i świat tego wysłucha. Będzie zmuszony wysłuchać! - Taleniekow przerwał i dodał miękko: - Twój wyczyn jest godny legend opowiadanych o Beowulfie Agate. - Bzdura - mruknął Bray szorstko. - Nienawidzę tego pseudonimu. Dobiegł ich nagły jęk, który przeszedł w łkanie, zwieńczone okrzykiem bólu, zduszonym, niepewnym, rozpaczliwym. Scofield wbiegł do sypialni. Toni wiła się na łóżku, dłonie wczepiła w twarz, nogami kopała gwałtownie powietrze, odpychając wyimaginowane demony, które ją dręczyły. Bray usiadł i odciągnął jej ręce od twarzy, rozprostowując łagodnie i stanowczo każdy palec, żeby nie poorała sobie paznokciami skóry. Ujął ją za ramiona i uścisnął, kołysząc na łóżku, jak wtedy w Rzymie. Jej krzyki przycichły i znów przeszły w łkanie; zadrżała, jej urywany oddech powoli się uspokajał, a sztywne ciało zwiotczało. Pierwszy atak histerii spowodowany scopolaminą minął. Scofield usłyszał kroki przy drzwiach, uniósł głowę, dając znak, że słucha. - Tak będzie trwało do rana, wiesz - powiedział Taleniekow. - To przechodzi wolno i z wielkim bólem, któremu w równym stopniu są winne koszmary. Nic na to nie poradzisz. Możesz ją tylko trzymać w ramionach. - Wiem. Tak zrobię. Zapadła chwila ciszy; Bray czuł wzrok Rosjanina na sobie, na Toni. - Pójdę już - zdecydował Taleniekow. - Zadzwonię w południe, a później w ciągu dnia przyjdę. Dopracujemy wtedy szczegóły, uzgodnimy sygnały i podobne sprawy. - Dobrze. Podobne sprawy. Dokąd pójdziesz? Możesz tu zostać, jeśli chcesz. - Lepiej nie. Jak w Paryżu, tak i tu są dziesiątki różnych miejsc. Znam je równie dobrze jak ty. Poza tym muszę znaleźć jakiś samochód, przestudiować ulice. Nic nie jest tak ważne jak przygotowania, prawda? - Prawda. - Dobranoc. Opiekuj się nią. - Spróbuję. Znów kroki. Rosjanin wyszedł z pokoju. Scofield zawołał: - Taleniekow! - Tak? - Przykro mi z powodu tego, co się stało w Leningradzie. - Tak. - Znów cisza, a potem cicho wypowiedziane słowo: - Dziękuję. Trzasnęły zewnętrzne drzwi; Bray pozostał sam ze swoją ukochaną. Opuścił ją na poduszkę i dotknął jej twarzy. Jakie to nielogiczne, jakie bezsensowne. Dlaczego cię znalazłem? Dlaczego ty mnie znalazłaś? Powinnaś była zostawić mnie tam, gdzie byłem - głęboko w tunelu pod ziemią. To nie jest odpowiedni czas ani dla ciebie, ani dla mnie, nie rozumiesz? To wszystko jest takie... nie w porę. Zupełnie jakby wypowiedział te myśli na głos, Toni otworzyła oczy, nie mogła skupić wzroku i patrzyła dość nieprzytomnie, ale go poznała. Szeptem wypowiedziała jego imię. - Bray...? - Wszystko będzie dobrze. Nie zranili cię. Ból, który czujesz, wywołany jest środkiem chemicznym. Niedługo minie, uwierz mi. - Wróciłeś. - Tak. - Nie odjeżdżaj już, proszę. Nie beze mnie. - Nie odjadę. Jej oczy nagle się rozszerzyły, wzrok zamglił, białe zęby odsłoniły jak u zwierzątka złapanego w potrzask, który łamie mu kręgosłup. Gdzieś z głębi jej trzewi wydobył się żałosny skowyt. Padła zemdlona w Braya ramiona. Jutro, moja ukochana, moja najdroższa. Jutro zaświeci słońce, naprawdę. I wtedy ból minie, przyrzekam ci. I przyrzekam ci coś jeszcze, moja niewczesna miłości, która zdarzyła mi się tak późno w życiu. Jutro, jutro wieczorem... Dostanę człowieka, który odpowiada za ten koszmar. Taleniekow ma rację - złamiemy go, jak jeszcze nigdy nikogo, i świat będzie musiał nas wysłuchać. A kiedy to się stanie, moja kochana, moja najmilsza, będziemy wolni. Wyjedziemy daleko stąd, gdzie noc przynosi sen i miłość, nie śmierć, nie strach i lęk przed ciemnością. Będziemy wolni, bo Beowulf Agate odejdzie na zawsze. Po prostu zniknie, gdyż nie uczynił wiele dobrego. Ale musi zrobić jeszcze jedną rzecz. Wieczorem. Dotknął policzka Antonii. Wzięła go na chwilę za rękę, podnosząc ją do ust, uśmiechem i oczami dając mu znak, że wszystko w porządku. - Jak twoja głowa? - zapytał Bray. - Ból już przeszedł w rodzaj odrętwienia - powiedziała. - Czuję się dobrze, naprawdę. Scofield puścił jej rękę i przeszedł przez pokój do Taleniekowa, który pochylony nad stołem studiował mapę samochodową. Nie umawiając się wcześniej, obaj ubrali się podobnie przed czekającym ich zadaniem. Mieli na sobie ciemne swetry i spodnie, a na lewej piersi umieszczone na szelkach kabury pistoletów. Włożyli też ciemne ale lekkie buty o grubych gumowych podeszwach, które uprzednio pocięli nożem dla lepszej przyczepności. Nie omawiali przedtem kwestii ubrania, byłoby to zbyt trywialne. Jedyna uwaga na ten temat padła z ust Wasilija, kiedy przybył do pokoju hotelowego i zdejmował swój niezbyt dopasowany płaszcz. - Muszę wziąć adres twojego krawca - zauważył. Teraz spojrzał na Braya, gdy ten podszedł do stołu. - Za Great Dunmow pojedziemy na wschód w kierunku Cogges Hall po drodze do Nayland. Notabene, na południe od Hadleigh jest lotnisko, z którego mogą startować nawet niewielkie odrzutowce. Może się nam przydać za kilka dni. - Masz rację. - Ponadto - dodał z wyraźną niechęcią Rosjanin - droga ta przejeżdża przez rzekę Blackwater, w miejscu gdzie jest gęsty las. To dobra okazja, żeby pozbyć się... balastu. - Czyli bezimiennego ciała, tak? - powiedział Scofield. - Oddaj mu sprawiedliwość. Nazywa się Roger Symonds, jest prawym człowiekiem i nienawidzę tego przeklętego świata. - Nie chciałbym narażać się na śmieszność, ale pragnę zauważyć, czy może założyć, że to, co dziś zrobisz, dobrze przysłuży się temu smutnemu światu, na którym obaj przez tak długo czyniliśmy tyle zła. - Wolę, żebyś nic nie zauważał ani nie zakładał. - Bray spojrzał na zegarek. - Symonds zaraz zadzwoni. Toni zejdzie wtedy do hallu i zapłaci rachunek pana Edmontona, czyli mój. Wróci na górę z chłopcem hotelowym i weźmie nasze bagaże i teczkę do samochodu, który wynajęliśmy na nazwisko Edmonton, po czym pojedzie prosto do Colchester. Będzie czekać w restauracji „Bonner's” do jedenastej trzydzieści. Jeśli nastąpią jakieś zmiany planów albo będziemy czegoś od niej potrzebować, to tam ją zastaniemy. Jeśli nie, to pojedzie prosto do Nayland, do gospody „Pod podwójną koroną”, gdzie ma zarezerwowany pokój na nazwisko Vickery. Taleniekow podniósł się od stołu. - Mojej teczki nie wolno otwierać - powiedział. - Może wybuchnąć w rękach. - Moja też - odparł Scofield. - Jeszcze jakieś pytania? Zadzwonił telefon; wszyscy troje spojrzeli na aparat, wiedząc, że nadszedł zasadniczy moment. Przy drugim dzwonku Bray podszedł i wziął słuchawkę. Nic na świecie, żadne słowa, informacje czy instrukcje nie mogły go przygotować na to, co usłyszał. Głos Symondsa był krzykiem z głębi otchłani cierpienia i bólu ponad ludzką miarę. - Wszyscy nie żyją! To była masakra... Waverly, jego żona, dzieci, troje służących... nie żyją! Co ty im zrobiłeś? - O mój Boże! - Scofield usiłował opanować gonitwę myśli, ostrożnie dobierając słowa. - Roger, posłuchaj. Ja temu właśnie usiłowałem zapobiec! - Przykrył słuchawkę dłonią, patrząc na Taleniekowa. - Waverly nie żyje, wszyscy w domu zostali zabici. - W jaki sposób? - odkrzyknął Rosjanin. - Znamiona na ciałach, broń! Dowiedz się wszystkiego! Bray potrząsnął głową. - Później. - Zdjął rękę z słuchawki; Symonds mówił szybko, niemal histerycznie. - To straszne. O Boże, to przerażające! Zostali zabici... jak zwierzęta! - Roger! Weź się w garść! Posłuchaj. To część całości. Waverly wiedział o tym. Wiedział za dużo, dlatego go zabito. Nie mogłem wcześniej się z nim skontaktować. - Nie mogłeś...? Na miłość boską! Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?! Był ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! Czy masz pojęcie, jakie to wywoła reperkusje, jakie... O mój Boże, co za tragedia! Katastrofa! Zamordowany! - Symonds urwał. Kiedy się znów odezwał, było widać, że bierze w nim górę zawodowiec, który usiłuje zapanować nad sytuacją. - Chcę cię widzieć natychmiast w moim biurze. Uważaj się za zatrzymanego przez rząd Wielkiej Brytanii. - Nie mogę się temu podporządkować. Nie proś mnie o to. - Ja cię nie proszę, Scofield! Daję ci wyraźny rozkaz w imieniu najwyższych władz tego kraju! Nie wyjdziesz z hotelu. Zanim dojdziesz do windy, wszystkie wyjścia będą odcięte, każda klatka schodowa i drzwi pod zbrojną strażą. - Dobrze, dobrze. Przyjadę do MI-6 - skłamał Bray. - Przyjedziesz pod strażą! Zostań w swoim pokoju. - Nie wygłupiaj się, Roger - powiedział Scofield, szukając słów, które mogłyby zażegnać kryzys. - Muszę się z tobą zobaczyć, ale nie w MI-6. - Chyba mnie nie dosłyszałeś! - Postaw straż przed drzwiami, odetnij wszystkie wyjścia, zrób, co chcesz, ale muszę spotkać się z tobą tutaj! Schodzę do baru, do najciemniejszego kąta i czekam. - Powtarzam... - Powtarzaj sobie, co chcesz, ale jeśli nie przyjedziesz tu i mnie nie wysłuchasz, będą inne zabójstwa - właśnie tak, Roger! Zabójstwa! I nie skończą się na ministrze spraw zagranicznych i sekretarzu stanu... ale na prezydencie czy sekretarzu generalnym. - O mój... Boże! - szepnął Symonds. - Tego właśnie nie mogłem ci wczoraj powiedzieć. Oto powód, którego szukałeś. Ale nie zeznam nic oficjalnie, działam na własną rękę. To ci powinno wystarczyć. Przyjedź tutaj, Roger. - Bray zamknął oczy, wstrzymał oddech: wóz albo przewóz. - Będę za dziesięć minut - powiedział Symonds załamującym się głosem. Scofield odłożył słuchawkę, spojrzał najpierw na Antonię, potem na Taleniekowa. - Jedzie tutaj. - Zaaresztuje cię! - krzyknął Rosjanin. - Nie sądzę. Zna mnie dość dobrze, żeby wiedzieć, że jeśli nie chcę zeznawać, to nie będę. I nie marzy o tym, żeby zostać z całym tym klopsem na głowie. Bray podszedł do krzesła, na które rzucił swój płaszcz i torbę podróżną. - Jestem pewien jednego: spotka się ze mną w barze i da mi szansę. Jeśli się dogadamy, wrócę w ciągu godziny. Jeśli nie... zabiję go. Rozpiął torbę i wyjął pochwę z długim nożem myśliwskim. Miała jeszcze przyczepioną metkę z ceną od Harrodsa. Spojrzał na Toni: jej oczy powiedziały mu, że rozumie. Zarówno konieczność jak i jego rozpacz. Symonds usiadł naprzeciwko Braya w ciemnym kącie sali. Przyćmione światło nie kryło bladości jego twarzy; był człowiekiem zmuszonym do podjęcia decyzji tak ważkich, że na samą myśl o tym czul się chory - fizycznie chory a psychicznie wyczerpany. Rozmawiali przez niemal czterdzieści minut. Scofield, jak postanowił, powiedział mu część prawdy - o wiele więcej niż chciał, ale to było konieczne. Teraz miał prosić Rogera o ostatnią przysługę i obaj mężczyźni o tym wiedzieli. Symonds czuł wielki ciężar odpowiedzialności i widać to było w jego oczach. Bray czuł ciężar noża przy pasku, a straszna decyzja, że w razie konieczności go użyje, zatykała mu oddech w piersiach. - Nie wiemy, jak daleko to sięga ani ilu ludzi w różnych rządach jest w to zamieszanych, ale wiemy, że jest to finansowane przez wielkie korporacje - tłumaczył Scofield. - To, co stało się dzisiaj na Belgravia Square, można porównać z tym, co spotkało Anthony'ego Blackburna w Nowym Jorku i fizyka Jurijewicza w Związku Radzieckim. Jesteśmy coraz bliżej, mamy nazwiska, tajne powiązania, świadomość, że służby wywiadowcze w Waszyngtonie, Moskwie i Bonn są manipulowane. Ale nie mamy dowodów; zdobędziemy je, lecz na razie nie mamy. Jeśli mnie zatrzymasz, nigdy ich nie dostaniemy. Mnie spisano na straty; nie muszę ci mówić, co to znaczy. Zostanę zastrzelony przy pierwszej okazji. Pod fałszywym zarzutem i przez fałszywych ludzi, ale na jedno wychodzi. Daj mi trochę czasu, Roger. - A co ty mi dasz? - Co jeszcze byś chciał? - Te nazwiska, te powiązania. - Na razie one nic nie znaczą. Co gorsza, jeśli wyczują pismo nosem, to albo zejdą jeszcze bardziej pod ziemię, zacierając wszelkie ślady, albo morderstwa i akty terroru się nasilą. Nastąpi krwawa łaźnia... a ty zginiesz. - To mój warunek. Nazwiska, powiązania. Albo nie wyjdziesz stąd. Bray spojrzał na agenta MI-6. - Zatrzymasz mnie, Roger? To znaczy tutaj, teraz, w tym momencie? Jesteś w stanie to zrobić? - Ja może nie. Ale ci dwaj faceci tam, tak. - Symonds wskazał ruchem głowy na lewo. Scofield podniósł oczy. Przy stoliku na środku sali siedziało dwóch agentów, jeden z nich był krępym mężczyzną, z którym rozmawiał wczorajszej księżycowej nocy na placu zabaw w Guildford. Teraz odwzajemnił mu spojrzenie, w którym nie było ani cienia sympatii, tylko wrogość. - Zapewniłeś sobie obstawę - powiedział Scofield. - A myślałeś, że tego nie zrobię? Są uzbrojeni i mają instrukcje. Nazwiska, proszę. - Symonds wyjął notes i długopis; położył je przed Brayem. - Błagam, tylko nie pisz bzdur. Bądź praktyczny. Jeśli ty i Rusek zginiecie, nikt inny nie zostanie. Może nie jestem tak dobry jak Beowulf Agate i Wąż, ale mam swoje zalety. - Ile czasu mi dasz? - Tydzień. Ani dnia więcej. Scofield wziął długopis, otworzył niewielki notes i zaczął pisać. 4 kwietnia, 1911 Porto-Vecchio, Korsyka Scozzi Woroszyn Waverly Appleton Obecnie: Guillamo Scozzi - nie żyje Odile Werachten (Woroszyn) - nie żyje David Waverly - nie żyje Joshua Appleton - ? Scozzi-Paravicini. Turyn. Zakłady Werachten. Essen. Trans-Communications. Boston. Pod nazwiskami i koncernami napisał jedno słowo: Matarese. Bray wyszedł z windy, obmyślając połączenia lotnicze, dojazdy, przebrania. Godziny znaczą teraz więcej niż dni; jeszcze tyle się trzeba dowiedzieć, tyle odkryć, a tak mało zostało czasu. Sądzili, że wszystko zakończy się w Londynie po złamaniu Davida Waverly'ego, consigliere matarezowców i ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Powinni to rozumieć, potomkowie byli na straty. Trzech już nie żyło, trzy nazwiska z listy gości Guillaume'a de Matarese'a z dnia 4 kwietnia 1911 roku nie były aktualne. Ale jedno nazwisko pozostało. Nazwisko popularnego polityka z Bostonu, człowieka, który zapewne zdobędzie nominację swojej partii i bez wątpienia wygra wybory na jesieni. Zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych. Joshua Appleton IV wydawał się być współczesnym amerykańskim mężem opatrznościowym. Podczas tragicznych, krwawych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wielu ludzi zapewniało, że zjednoczą naród; Appleton nigdy nie ważył się składać takich obietnic, ale większość Amerykanów była przekonana, że tylko on jeden może to zrobić. Ale zjednoczyć dla kogo? Dla jakich celów? To było najbardziej przerażające pytanie. Czy był jedynym potomkiem pod ochroną? Wybrany przez radę czy przez samego pasterza, żeby dokonać tego, czego inni nie mogli? Spotkamy się z Appletonem, rozmyślał Bray, skręcając w hallu do pokoju, ale nie tam, gdzie się nas spodziewa - jeśli się spodziewa. Nie damy się ściągnąć do Waszyngtonu, gdzie szansę natknięcia się na kogoś z Departamentu Stanu, FBI lub CIA są dziesięć razy większe niż gdziekolwiek indziej na tej półkuli. Nie ma sensu brać sobie na głowę dwóch wrogów jednocześnie. Toteż pojadą do Bostonu, do koncernu tak trafnie nazwanego Trans- Communications. Gdzieś pośród wyższych urzędników tego ogromnego przedsiębiorstwa znajdą odpowiedniego człowieka - człowieka z sinym kółkiem na piersiach lub mającego powiązania z przedsiębiorstwem Scozzi-Paravicini w Mediolanie czy też z Werachten w Essen, i ten człowiek podniesie alarm, wzywając cichcem Joshuę Appletona IV. Osaczą senatora i pochwycą go w Bostonie. A kiedy z nim skończą, sekret organizacji Matarese'a zostanie wyciągnięty na światło dzienne, opowiedziany całemu światu ustami mężczyzny, którego nieposzlakowanej opinii dorównywało tylko jego niebywale zuchwałe oszustwo. To musiał być Appleton; nikt inny nie pozostawał. Jeśli... Scofield sięgnął do broni na piersi. Drzwi od jego pokoju dwadzieścia kroków dalej w głębi korytarza były otwarte. Nie do pomyślenia, aby mógł je tak zostawić. A więc mieli gościa... lub gości. Stanął, otrząsnął się z paraliżującej niemocy i podbiegł do drzwi, kryjąc się za framugą. Wskoczył do środka i przyklęknął z pistoletem gotowym do strzału. W pokoju nie było nikogo, żywej duszy. Wokół panowała cisza i porządek. Podejrzany porządek: mapę drogową zdjęto ze stołu, szklanki wymyto i odstawiono na srebrną tacę na biurku, popielniczki wyczyszczono. Nie było żadnych śladów zamieszkania. A potem to zobaczył - i paraliżująca niemoc wróciła. Na podłodze przy stole stały jego teczka i torba podróżna, ustawione porządnie obok siebie, tak jak mógłby to zrobić steward albo boy hotelowy. A na torbie leżał - starannie złożony - jego granatowy płaszcz. Rzeczy gościa hotelowego przygotowane do wyjazdu. Dwie pozostałe osoby już opuściły pokój. Antonii nie było, Taleniekowa nie było. Drzwi do sypialni stały otworem, łóżko było pościelone, ze stolika nocnego sprzątnięto dzbanek z wodą i popielniczkę jeszcze godzinę temu pełną niedopałków - świadectwo ostatniej doby, pełnej niepokoju i napięcia. Cisza. Pustka. Jego oczy padły nagle na coś jeszcze - też na podłodze - co nie szło w parze z ogólną czystością pokoju, i poczuł mdłości. Na dywanie po lewej stronie stołu widniało koło narysowane krwią - nierówne, postrzępione, jeszcze mokre, wciąż błyszczące. A potem przeniósł wzrok wyżej. Jedna z szybek w oknie strzaskana była strzałem. - Toni! - wykrzyknął na glos, łamiąc ciszę. Było to silniejsze od niego; czuł w głowie pustkę, nie mógł się poruszyć. Nagle dobiegi go dźwięk tłuczonego szkła; kawałki drugiej szybki posypały się na podłogę. Usłyszał świst kuli zagłębiającej się w ścianie za nim i padł na ziemię. W tym momencie zadzwonił telefon, urywanym głośnym dzwonkiem jakby potęgując wrażenie obłędu. Bray podczołgał się do biurka pod linią okna. - Toni...? Toni! - Krzyczał, szlochał, choć jeszcze nie dosięgnął biurka, nie dotknął telefonu. Wyciągnął rękę i ściągnął aparat na podłogę obok siebie. Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha. - Zawsze cię znajdziemy, Beowulf - powiedział po drugiej stronie głos ze starannym angielskim akcentem. - Mówiłem ci to, kiedy poprzednio rozmawialiśmy. - Coście z nią zrobili?! - wrzasnął Bray. - Gdzie ona jest? - Spodziewaliśmy się, że taka może być twoja reakcja. To raczej niepodobne do ciebie, prawda? Nawet nie zapytasz o Węża. - Przestań! Odpowiedz mi! - Mam zamiar. A tak na marginesie, to popełniłeś wielki błąd w ocenie sytuacji, co też jest niepodobne do kogoś tak doświadczonego. Musieliśmy tylko śledzić twojego przyjaciela Symondsa od Belgravia Square. Rzut oka na książkę meldunkową wystarczył, aby czas i metoda zameldowania wskazały nam twój pokój. - Coście z nią... z nimi... zrobili?! - Rosjanin jest ranny, ale będzie żyć. Przynajmniej tak długo, aby się nam przydać. - Co z dziewczyną?! - Jest w drodze na lotnisko, razem z Wężem. - Dokąd ją zabieracie? - Sądzę, że wiesz. To była ostatnia rzecz, którą napisałeś, zanim wymieniłeś nazwisko Korsykanina. Miasto w stanie Massachusetts. - O Boże!... A Symonds? - Nie żyje, Beowulf. Mamy jego notes. Był w samochodzie. Praktycznie rzecz biorąc, Roger Symonds z MI-6 zniknął. Sądząc z jego zapisków mógł być nawet powiązany z terrorystami, którzy zabili ministra spraw zagranicznych Anglii i jego rodzinę. - Wy... dranie. - Nie Po prostu zawodowcy. Myślę, że to docenisz. Jeśli chcesz odzyskać dziewczynę, jedź za nami. Jest ktoś, kto chce się z tobą spotkać. - Kto? - Nie bądź idiotą - odparł krótko bezimienny rozmówca. - W Bostonie? - Obawiam się, że nie możemy pomóc ci się tam dostać, ale doceniamy twoje możliwości. Zamelduj się w hotelu „Ritz-Carlton” pod nazwiskiem... Vickery. Tak, to dobre nazwisko, takie dźwięczne. - Boston - powtórzył Bray resztką sił. Znów rozległ się dźwięk rozbitego szkła: trzecia szybka rozsypała się z hukiem. - Ten strzał - powiedział glos w słuchawce - jest wyrazem naszej dobrej woli. Mogliśmy cię zabić już pierwszym. 31. Wrócił na wybrzeże Francji w ten sam sposób, w jaki cztery dni temu je opuścił: w nocy łodzią motorową. Podróż do Paryża zajęła mu więcej czasu niż przypuszczał; człowiek, na którego liczył, nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Beowulf Agate stał się trefny, cena za jego głowę była zbyt wysoka, a kara za współpracę zbyt surowa. Niedoszły pomocnik miał wobec niego dług wdzięczności; zamiast go wydać, wolał umyć ręce. W jednym z barów w Boulogne-sur-Mer Scofield znalazł żandarma po służbie - negocjacje przebiegły gładko. Za szybkie dostarczenie go na lotnisko Orły zaproponował królewskie wynagrodzenie i dotarł tam przed świtem. O dziewiątej niejaki pan Edmonton znalazł się wśród pasażerów pierwszego lotu Air Canada do Montrealu. Kiedy samolot oderwał się od ziemi, myśli Braya zwróciły się ku Antonii. Użyli jej jako przynęty, żeby go złapać, ale kiedy będą mieli go w garści, nigdy nie wypuszczą jej żywej. Tak samo jak nie darują życia Taleniekowowi, kiedy już się od niego wszystkiego dowiedzą. Nawet Wąż nie zdzierży zastrzyków skopolaminy czy barbituranu sodu, żaden człowiek nie jest w stanie zablokować swojej pamięci ani powstrzymać strumienia informacji, kiedy chemicznie otworzy się śluzy jego mózgu. Musiał to zaakceptować, a potem pogodzić się z rzeczywistością. Nie zestarzeje się z Antonią Gravet, nie przeżyje z nią wielu spokojnych lat. Zrozumiawszy to, może tylko próbować odwrócić bieg rzeczy, choć bez specjalnych nadziei na sukces. Mówiąc najprościej, ponieważ nie miał nic do zyskania, to i nie miał nic do stracenia; żadna taktyka ani strategia nie była zbyt ryzykowna czy desperacka. Kluczem do wszystkiego pozostawał Joshua Appleton - to jedno było pewne. Czy to możliwe, aby senator był aż tak wytrawnym aktorem, żeby przez cale lata oszukiwać tylu ludzi? Najwyraźniej tak; ktoś od urodzenia przeznaczony do osiągnięcia jednego konkretnego celu, za pomocą nieograniczonych środków finansowych i oddanych ludzi, mógł ukryć wszystko. Pozostawała jednak pewna niezgodność: historie, które krążyły o Joshui Appletonie, oficerze piechoty morskiej podczas wojny w Korei. Były dobrze znane, publikowane przez sprawozdawców wojennych, którzy podkreślali jego niechęć do mówienia o sobie i stawianie zawsze na pierwszym miejscu zasług ludzi, którzy pod nim służyli. Kapitan Joshua Appleton - „Josh” dla rodziny i przyjaciół - był pięć razy odznaczany za odwagę na polu bitwy; medale te stanowiły tylko symbol, natomiast słowa jego podkomendnych świadczyły o ich oddaniu i głębokim szacunku. Był oficerem wyznającym zasadę, że nikogo nie wolno narażać na ryzyko, którego on sam by nie podjął; uważał też, że żaden żołnierz, choćby najciężej ranny i w beznadziejnej sytuacji, nie może zostać na łasce wroga, jeśli jest jakaś szansa, żeby go ocalić. Z takimi zasadami był nie tylko najlepszym z oficerów, ale i najlepszym z ludzi. Zawsze był gotów narazić się na największe niebezpieczeństwo, żeby uratować komuś życie albo odciągnąć ogień od oddziału jakiegoś kaprala. Dwukrotnie został ranny, wyciągając łudzi spod kul na wzgórzach pod Panmundżomem i mało brakowało, aby stracił życie w Chosanie, kiedy przekradł się przez linię wroga, żeby pokierować helikopterem ratowniczym. Po wojnie, już w domu, znalazł się w sytuacji równie groźnej, jak wszystko co przeżył w Korei. Miał niemal śmiertelny wypadek na autostradzie. Jego samochód zjechał nagle na przeciwny pas, zderzając się z pędzącą ciężarówką, a obrażenia, jakie Appleton odniósł na całym ciele, były tak ciężkie, że lekarze nie dawali mu szans przeżycia. Kiedy ukazała się wiadomość o nieszczęściu, jakie spotkało tego wielokrotnie odznaczonego syna ze znanej rodziny, ze wszystkich stron ściągnęli do niego dawni towarzysze broni. Mechanicy, kierow- cy autobusów, farmerzy i urzędnicy - żołnierze, którzy służyli pod „kapitanem Joshem”. Przez dwa dni i noce trzymali wartę przy szpitalu, jedni głośno się modląc, inni siedząc po prostu zatopieni w myślach albo snując ciche wspomnienia z dawnymi kolegami. A kiedy kryzys minął i życiu Appletona przestało zagrażać niebezpieczeństwo, ci spokojni mężczyźni wrócili do domów. Przyjechali, ponieważ chcieli przyjechać; odchodząc, nie wiedzieli, czy to coś pomogło, ale mieli nadzieję, że tak. Kapitan Joshua Appleton IV zasługiwał na to. Tej niezgodności Bray nie potrafił zrozumieć. Człowiek, który tak często i bez wahania ryzykował życie dla ratowania innych, nie mógł być kimś od urodzenia zaprogramowanym na objęcie stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jak tak częste wystawianie się na śmierć mogło iść w parze z planami organizacji Matarese'a? W jakiś sposób musiało, gdyż nie było już wątpliwości co do tego, kim jest senator Joshua Appleton. Człowiek, który przed upływem roku miał zostać wybrany na prezydenta, był nierozerwalnie związany z najgroźniejszym spiskiem w historii Ameryki. Na Orly Scofield kupił paryską edycję „Herald Tribune”, żeby się przekonać, czy wiadomość o masakrze w domu Waverly'ego przedostała się do prasy –j ak się okazało, nie. Ale znalazł coś innego, na drugiej stronie. Był to kolejny artykuł na temat udziałów Trans- Communications w Werachten, łącznie z częściowym wykazem dyrektorów zarządu bostońskiego koncernu. Trzeci na liście był senator z Massachusetts. Joshua Appleton był nie tylko consigliere organizacji Matarese'a, ale jedynym spadkobiercą i ocalałym potomkiem z listy goszczących przed siedemdziesięciu laty w Porto- Vecchio. - Meśdames et messieurs, s'il vous plait. A votre gauche, Les Iles de la Manche... - powiedział przez głośnik pilot. Przelatywali nad Wyspami Normandzkimi, za sześć godzin mieli osiągnąć wybrzeże Nowej Szkocji, godzinę później Montreal. Po dalszych czterech godzinach Bray zamierzał przekroczyć granicę amerykańską na południe od Lacolle nad rzeką Richelieu, przepływając łodzią przez jezioro Champlain. Wkrótce zacznie się końcowa rozgrywka. Przeżyje ją albo zginie. A jeśli nie może żyć w spokoju z Toni, bez ciągnącego się za nim cienia Beowulfa Agate, to równie dobrze może nie żyć wcale. Wypełniała go pustka. Gdyby udało się ją wymazać, zastąpić prostą radością życia z drugim człowiekiem, to jak najchętniej powita wszystkie nadchodzące lata. A jeśli nie, to do diabła z nimi. Boston. Jest ktoś, ktoś chce się z tobą spotkać. Kto? Dlaczego? Żeby cię zrobić jednym z consiglieri... Zastanów się, ile mógłbyś dać takiej organizacji. Taleniekow miał rację. Beowulf Agate znał od podszewki różne brudne sprawy amerykańskiego wywiadu; wiedział, gdzie spoczywają ciała i dlaczego ci ludzie musieli rozstać się z życiem. Mógł być nieoceniony. Chcą ciebie. Jeśli cię nie skaptują, to cię zabiją. Niech i tak będzie - nie zamierza sprzedawać się matarezowcom. Bray zamknął oczy. Musi się trochę przespać. W najbliższym czasie niewiele będzie miał ku temu okazji. Deszcz nieprzerwanym potokiem walił w przednią szybę, spychany na prawo wiatrem od Atlantyku, brzegiem którego biegła autostrada. Scofield wynajął samochód w Portland w stanie Maine na prawo jazdy i kartę kredytową, których dotąd jeszcze nigdy nie użył. Wkrótce będzie w Bostonie, ale nie przybędzie tak, jak oczekiwali matarezowcy. Nie przemierzy w pośpiechu połowy świata, żeby zameldować się w hotelu „Ritz- Carlton” pod nazwiskiem Vickery i czekać na ich następne posunięcie. Spanikowany człowiek, który uważa to za jedyny sposób, żeby ocalić życie ukochanej, tak by postąpił, ale on miał już panikę poza sobą i pogodził się z utratą wszystkiego, dlatego mógł odczekać chwilę i przemyśleć własną strategię. Była to jedyna korzyść z tego, że stracił nadzieję: mógł pozwolić sobie na wszystko. Znajdzie się w Bostonie, w jaskini lwa, ale wróg nie będzie o tym wiedział. Hotel „Ritz-Carlton” otrzyma dwa telegramy, dzień po dniu. Pierwszy nadejdzie jutro; będzie to polecenie zarezerwowania apartamentu dla pana B.A. Vickery przyjeżdżającego nazajutrz z Montrealu. Drugi zostanie wysłany następnego popołudnia z wiadomością, że wyjazd pana Vickery się opóźnił i nastąpi za dwa dni. Nie będzie adresu zwrotnego, tylko stemple z dwóch montrealskich urzędów pocztowych. Nie będzie także prośby o potwierdzenie rezerwacji, co ma dać do zrozumienia, że zamawiający jest przekonany, iż ktoś w Bostonie już o wszystko zadba. Tylko te dwa telegramy z Montrealu - cóż pozostanie matarezowcom, jak wierzyć, że wciąż jest w Kanadzie. Nie będą wiedzieć, że do wysłania telegramów użył podstawionego człowieka; znajomego separatystę, z którym spotkał się na lotnisku, dał mu dwa ręcznie wypisane formularze wraz z pieniędzmi i instrukcją, gdzie i kiedy je nadać. Jeśli matarezowcy zechcą to sprawdzić, znajdą w Montrealu formularze z jego charakterem pisma. Miał przed sobą trzy dni i noc, żeby, działając na terytorium matarezowców, dowiedzieć się jak najwięcej o koncernie Trans-Communications i jego hierarchii. Żeby znaleźć na nich taki hak, który ściągnie senatora Joshuę Appletona do Bostonu na jego, Braya, warunkach. I to w panice. Tyle jeszcze musiał zrobić, a tak mało miał czasu. Wrócił myślami do wszystkich, których znał w Bostonie i Cambridge, zarówno jako student, jak i później, w życiu zawodowym. Pośród tego tłumu udaczników i nieudaczników musiał znaleźć kogoś, kto mu pomoże. Minął znak drogowy informujący, że właśnie opuścił granice miasta Marblehead - od Bostonu dzieliło go niespełna pół godziny drogi. Była piąta trzydzieści pięć; ze wszystkich stron rozlegały się klaksony niecierpliwych kierowców, a taksówka Braya w żółwim tempie posuwała się wzdłuż sklepów na Boylston Street. Wynajęty samochód zaparkował w najdalszym kącie podziemnego parkingu, żeby był dostępny w razie potrzeby, a jednocześnie nie narażony na wybryki pogody czy chuliganów. Bray jechał do Cambridge - przyszedł mu na myśl pewien człowiek. Człowiek, który spędził tam dwadzieścia pięć lat, ucząc prawa gospodarczego w Harvard School of Business. Bray nigdy go nie spotkał, matarezowcy nie mogli go dosięgnąć. To dziwne, pomyślał, kiedy taksówka wjechała na Longfellow Bridge, że zarówno on jak i Taleniekow zostali sprowadzeni z powrotem, choć na krótko, do miejsc, gdzie wszystko się dla nich zaczęło. Dawno temu... kiedy obaj byli studentami, jeden w Leningradzie, drugi w Cambridge, Massachusetts, odznaczającymi się zdolnościami językowymi. Zaczął swoją karierę w Departamencie Stanu z takim pięknym tytułem: urzędnik służby zagranicznej, Operacje Konsularne. Ani płaca, ani stanowisko nie były wysokie, ale przyszłość rysowała się różowo i obiecująco. Boże, co za ironia losu! Czy podobnie rzecz się miała z Taleniekowem? Zmienił jeden kierunek studiów w Leningradzie na inny i powoli, stopniowo został wciągnięty na wody, których nie ma na żadnej mapie świata? Aż presja ze wszystkich stron okazała się tak silna, że nie pozostało nic innego, jak zostać najlepszym, żeby przeżyć? Te pytania były retoryczne; ani on, ani Rosjanin nie staliby się tymi, kim są, gdyby mieli pewne niewzruszone zasady. Wypadki mogą kształtować ludzi, ale nie odbierają im prawa wyboru. Nie była to przyjemna myśl. Czy Taleniekow jeszcze żyje? Czy już umarł lub umiera gdzieś w Bostonie? Toni żyje. Nie uśmiercą jej... na razie. Nie myśl o nich. Nie myśl o niej teraz! Nie ma nadziei. Właściwie żadnej. Pogódź się z tym. Potem zrób to, co możesz zrobić... Ruch znowu stężał na Harvard Square, gdyż strugi deszczu spowolniały pojazdy. Ludzie tłoczyli się przed sklepami, a kilku studentów w ponczach i dżinsach przebiegło przez jezdnię z trudem przepychając się między samochodami i waląc je po maskach; przeskoczyli przez rynsztok i schronili się pod markizą wielkiego stoiska z gazetami... Stoisko z gazetami. „GAZETY Z CAŁEGO ŚWIATA” głosił biały napis nad daszkiem. Bray wyjrzał przez okno, usiłując coś dostrzec poprzez deszcz i kłębiące się ciała. Jedno nazwisko, jeden człowiek dominował na pierwszych stronach. Waverly! David Waverly! Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! - Tu wysiądę - powiedział do kierowcy, sięgając po miękką torbę podróżną i sztywną teczkę leżącą na podłodze. Przecisnął się przez tłum, chwycił dwie krajowe gazety z rzędu dwudziestu paru różnych tytułów, zostawił dolara i przebiegł przez ulicę, korzystając z pierwszej luki w ruchu. Kawałek dalej była niemiecka restauracja, którą mgliście pamiętał z czasów studenckich. Przy wejściu było tłoczno, ale dopchał się do drzwi, pomagając sobie torbą. Do stołów czekała kolejka; podszedł do baru i zamówił whisky. Kiedy ją podano, otworzył pierwszą gazetę. Był to bostoński „Globe”. Bray przebiegł szybko oczami artykuł, wyłapując najistotniejsze punkty. Skończył i wziął drugą, „Los Angeles Times” - wydarzenie było opisane identycznie jak w serwisie „Globe'u” i z pewnością tak właśnie brzmiała oficjalna wersja podana przez rząd brytyjski, a to tylko Bray chciał wiedzieć. Masakra na Belgravia Sąuare i śmierć Davida Waverly'ego, jego żony, dzieci i służących została przypisana terrorystom palestyńskim, należącym, jak należało przypuszczać, do jakiegoś skrajnie fanatycznego ugrupowania. Podkreślono jednak, że żadna grupa nie wzięła dotąd za to na siebie odpowiedzialności, a OWP stanowczo odżegnała się od udziału w zamachu. Z całego świata napływały kondolencje od wstrząśniętych przywódców politycznych; parlamenty, biura polityczne, kongresy i dwory królewskie bezzwłocznie spieszyły z wyrazami bólu i oburzenia. Bray raz jeszcze przeczytał oba artykuły, szukając nazwiska Rogera Symondsa. Nie znalazł go; mogło nie wypłynąć jeszcze przez wiele dni, jeśli w ogóle się pojawi. W tej sprawie domysły szły zbyt daleko, spekulacje były zbyt ryzykowne. Wysoki rangą pracownik brytyjskiego wywiadu zamieszany w morderstwo ministra spraw zagranicznych. Ministerstwo spuści zasłonę na śmierć Symondsa z wielu powodów. Nie czas na... Nagle jego rozmyślania zostały przerwane. W przyćmionym świetle baru dopiero teraz zauważył dodatkowy akapit w „Globe” - były to wiadomości z ostatniej chwili. Londyn, 3 marca. - Zaledwie przed kilkoma godzinami policja ujawniła pewien dziwny i makabryczny aspekt zabójstwa. Już po otrzymaniu strzału w głowę, David Waverly otrzymał jeszcze groteskowy coup de grace w postaci strzału prosto w klatkę piersiową który dosłownie odstrzelił mu lewą górną połowę ciała wraz z żebrami. Lekarz sądowy nie potrafił wyjaśnić przyczyny takiej metody zabijania, gdyż ten sposób zadania śmiertelnej rany jest uważany za bardzo niebezpieczny dla strzelającego, biorąc pod uwagę bliskość celu i rodzaj broni. Londyńska policja uważa, że mogła to być prymitywna strzelba o krótkiej lufie, używana niegdyś przez bandytów w rejonie Morza Śródziemnego. „Encyklopedia broni” z roku 1934 określa ją terminem „lupara”, pochodzącym od włoskiego słowa lupo, czyli „wilk”. Lekarz sądowy mógł mieć kłopot ze znalezieniem przyczyny tej „metody zabijania”, ale Scofield nie. Jeśli na klatce piersiowej było nierówne sine kółko przypominające znamię, to już zniknęło. W użyciu lupary była też pewna przesłanka. Matarezowcy chcieli, aby Beowulf Agate jasno zrozumiał, jak daleko i szeroko rozprzestrzeniła się korsykańska zaraza, do jakich wysokich kręgów władzy dotarła. Skończył whisky, zostawił pieniądze na ladzie wraz z obiema gazetami i rozejrzał się za telefonem. Człowiek, który mu wcześniej przyszedł do głowy, nazywał się doktor Theodore Goldman i był dziekanem Harvard School of Business i solą w oku Departamentu Sprawiedliwości. Krytykował bowiem otwarcie wydział antytrustowy, wciąż mu zarzucając, że ściga płotki, a rekiny pozostawia w spokoju. Był podstarzałym enfant terrible, który chętnie ścierał się z gigantami, bo sam był gigantem skrywającym swój geniusz za fasadą dobrodusznej naiwności, która nikogo jednak nie zwodziła. Jeśli ktokolwiek mógłby rzucić światło na koncern zwany Trans-Communications, to Goldman. Bray go nie znal, ale rok temu spotkał w Hadze jego syna w okolicznościach, które mogły być potencjalnie katastrofalne dla młodego pilota lotnictwa wojskowego. Aaron Goldman upił się z niewłaściwymi ludźmi w pobliżu Groote Kerk, ludźmi, o których było wiadomo, że są zamieszani w infiltrację NATO przez KGB. Syn wysoko postawionego amerykańskiego Żyda był łakomym kąskiem dla Rosjan. Pewien nieznany pracownik amerykańskiego wywiadu wyciągnął stamtąd pilota, otrzeźwił go paroma policzkami i kazał wracać do bazy. I po nieskończonej ilości filiżanek kawy Aaron Goldman wyraził mu swoje podziękowanie. - Jeśli ma pan dziecko, które chce się dostać na Harvard, proszę dać mi znać, kimkolwiek pan jest. Porozmawiam z ojcem, przysięgam. A w ogóle, jak się pan nazywa? - Nieważne - odparł Scofield. - Zmykaj stąd i na przyszłość upijaj się tylko na terenie bazy. - Jeszcze... - Zmykaj już. Bray zobaczył telefon na ścianie; wziął swój bagaż i podszedł do aparatu. 32. Podniósł z zalanego deszczem chodnika kawałek mokrej gazety i udał się w stronę stacji metra na Harvard Square. Zszedł na dół i schował do skrytki torbę podróżną. Gdyby ją ukradziono, coś by mu to powiedziało, a nie zawierała nic cennego. Wsunął ostrożnie mokry pasek papieru pod jej najdalszy prawy róg. Jeżeli później papier będzie zwinięty lub uszkodzony, powie mu to coś jeszcze: walizka została przeszukana, a więc matarezowcy są na jego tropie. Dziesięć minut później dzwonił do drzwi domu Theodora Goldmana na Brattle Street. Otworzyła mu szczupła kobieta w średnim wieku o przyjemnej twarzy. W jej oczach malowało się zaciekawienie. - Pani Goldman? - Tak? - Parę minut temu telefonowałem do pani męża... - Ach, tak, naturalnie - przerwała. - Na miłość boską, niech pan się schowa przed deszczem! Leje jak z cebra. Proszę wejść, proszę wejść. Jestem Anne Goldman. Wzięła jego płaszcz i kapelusz; teczkę zatrzymał. - Przepraszam, że państwa niepokoję. - Niech pan nie mówi głupstw. Aaron opowiedział nam wszystko o tej nocy w Hadze. Den Haag. Wie pan, nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego nazwa miasta ma przedrostek „den”. - To trochę zabawne. - Jak rozumiem, nasz syn też się trochę zabawił tamtej nocy... co jest matczynym określeniem na to, że się zalał. - Wskazała ręką na podwójne kratkowane drzwi tak typowe dla domów w Nowej Anglii. - Theo rozmawia przez telefon i jednocześnie próbuje przyrządzić sobie koktajl; doprowadza go to do szału. Nienawidzi telefonu, a kocha swój wieczorny koktajl. Theodore Goldman był niewiele wyższy od żony, ale cechował go ten rodzaj ekspansji, dzięki któremu sprawiał wrażenie potężniejszego niż był w istocie. Jego intelekt był widoczny na pierwszy rzut oka, więc uciekał się do humoru, żeby wprawić swoich gości - a zapewne i współpracowników - w swobodny nastrój. Zajęli trzy skórzane fotele przed kominkiem, gospodarze ze swoimi koktajlami, a Bray ze szklaneczką whisky. Ulewny deszcz dudnił o szyby. Incydent w Hadze Bray zbył krótko jako nieistotną nocną eskapadę do miasta. - Która mogła mieć jednak istotne konsekwencje - powiedział Goldman - gdyby w pobliżu nie znalazł się pewien nieznany pracownik wywiadu. - Pański syn jest dobrym pilotem. - I cale szczęście, bo pijak z niego marny. - Goldman usadowił się głębiej w fotelu. - A teraz, skoro poznaliśmy już tego nieznanego dżentelmena, który był na tyle uprzejmy, żeby nam się przedstawić, co możemy dla niego zrobić? - Na początek proszę nie mówić nikomu, że tu przyszedłem. - To brzmi groźnie, panie Vickery. Nie jestem pewien, czy pochwalam metody Waszyngtonu w tym względzie. - Nie pracuję już dla rządu, moja prośba jest osobista. Prawdę mówiąc, rząd niezbyt sprzyja moim poczynaniom, gdyż wyciągnąłem na światło dzienne pewną informację, której Waszyngton, a zwłaszcza Ministerstwo Sprawiedliwości, woleliby nie ujawniać. Uważam, że niesłusznie; to wszystko, co mogę powiedzieć. Goldman, na którego każda wzmianka o Ministerstwie Sprawiedliwości działała jak płachta na byka, stanął na wysokości zadania. - To wystarczy. - Muszę z całą szczerością wyznać, że wykorzystałem tę krótką znajomość z pańskim synem jako pretekst, żeby się z panem spotkać. To niezbyt chwalebne, ale prawdziwe. - Cenię sobie prawdę. Po co chciał się pan ze mną widzieć? Scofield odstawił szklankę. - Jest tu w Bostonie pewien koncern, a przynajmniej jego zarząd. Nazywa się Trans- Communications. - Z całą pewnością jest coś takiego. - Goldman wydał zduszony śmiech. - Alabastrowa panna młoda z Bostonu. Królowa Congress Street. - Nie rozumiem. - Wieżowiec Trans-Commu - wyjaśniła Anne Goldman. - To wysoki na trzydzieści czy czterdzieści pięter budynek z białego kamienia z rzędami zabarwionych na niebiesko okien na każdym piętrze. - Wieża z kości słoniowej z tysiącem patrzących w dół oczu - dodał Goldman, wciąż rozbawiony. - W zależności od kąta padania słońca, niektóre wydają się być otwarte, inne zamknięte, a jeszcze inne wyglądają, jakby mrugały. - Mrugały? - Jak oczy - podkreśliła Anne, sama mrugając. - Wszystkie okna są okrągłe - rzędy wielkich, niebieskich kół. Scofield wstrzymał oddech. Pero nostro circolo. - To brzmi dziwnie - powiedział, skrywając podniecenie. - W gruncie rzeczy wygląda to całkiem imponująco - odparł Goldman. - Trochę może outre, jak na mój gust, ale zapewne o to właśnie chodzi. Biała kolumna, w której jest jakaś wyzywająca czystość, stercząca pośród ciemnej betonowej dżungli centrum finansowego. - Bardzo interesujące. Brayowi od razu się nasunęło pewne skojarzenie między słowami Goldmana, a tym, o czym sam myślał wcześniej. Biała kolumna to promień światła, betonowa dżungla to chaos. Promień światła w czarnej przestrzeni wypełnionej zderzającymi się ciałami. Światło przenikające chaos. Chaos. - No to tyle o „Alabastrowej pannie młodej” - powiedział gospodarz. - Co chciałby pan wiedzieć o Trans-Commie? - Wszystko. Goldman był lekko zaskoczony. - Wszystko? Nie jestem pewien, czy wiem aż tyle. To typowy międzynarodowy koncern. Bardzo rozgałęziony, doskonale zarządzany. - Czytałem gdzieś, że wiele osób z finansjery było zdumionych wielkością jego udziałów w Zakładach Werachten. - Tak - zgodził się Goldman, kiwając głową w ten przesadny sposób, w jaki się reaguje ha któryś raz z rzędu powtarzane głupstwo. - Wielu ludzi było zdumionych, ale ja nie. Oczywiście, że Trans-Comm jest w dużej mierze właścicielem Werachten. Sądzę, że mógłbym wymienić cztery czy pięć innych krajów, w których jego udziały zdumiałyby tych samych ludzi. Filozofią koncernu jest kupowanie innych firm i urozmaicanie produkcji. Zarówno stosuje, jak i obala maltuzjańskie prawa ekonomiczne. Stwarza agresywne współzawodnictwo we własnych szeregach, ale robi co może, żeby wyeliminować wszystkich innych rywali. Na tym właśnie polegają międzynarodowe koncerny, a Trans-Comm jest jednym z najlepiej prosperujących. Bray obserwował go podczas tej krótkiej przemowy. Goldman był urodzonym nauczycielem: mówił w sposób porywający, głos wibrował mu entuzjazmem. - Rozumiem wszystko, oprócz jednego. Powiedział pan, że może wymienić cztery czy pięć innych krajów, w których Trans-Comm ma poważne inwestycje. Skąd może pan to wiedzieć? - Nie tylko ja - oświadczył Goldman. - Każdy, kto umie czytać i ma trochę wyobraźni. Przepisy, panie Scofield. Przepisy danego kraju. - Przepisy? Przepisy danego kraju? - To jedyne, czego nie można ominąć, jedyne, co chroni kupujących i sprzedających. W międzynarodowej finansjerze zajmują miejsce armii. Każdy koncern musi stosować się do przepisów kraju, w którym operują jego oddziały. Te same przepisy często zapewniają tajność; są ramą, w obrębie której funkcjonują międzynarodowe koncerny - naginając je i zmieniając, kiedy mogą, oczywiście. I z tego powodu muszą szukać swoich legalnych reprezentantów. Adwokat z Bostonu prowadzący praktykę w stanie Massachusetts będzie niewiele wart w Hongkongu. Czy w Essen. - Do czego pan zmierza? - zapytał Bray. - Trzeba obserwować miejscowe firmy prawnicze. - Goldman wychylił się w fotelu. - Wystarczy zrobić zestaw poszczególnych firm i ich lokalizacji oraz głównej klienteli i usług, z których są najbardziej znane. Kiedy wiadomo, że któraś z nich pośredniczy w skupie akcji i papierów wartościowych, należy się rozejrzeć, jakie przedsiębiorstwa na danym terenie mogłyby zainteresować wielki koncern. - Prawnik akademicki wyraźnie cieszył się wykładem. - To naprawdę całkiem proste - ciągnął - i dostarcza niezłej zabawy. Nie raz, nie dwa, na letnich seminariach udało mi się wystraszyć do żywego jakiegoś gogusia z takiej czy innej korporacji, mówiąc mu, w jakim kraju zamierzają coś nabyć. Zapisuję swoje spostrzeżenia na fiszkach; mam ich cały plik. - A co z Trans-Commem? - spytał Scofield. Musiał to wiedzieć. - Ma pan fiszkę na ich temat? - Naturalnie. Dlatego mówiłem o innych krajach. - Jakie to kraje? Goldman stanął przed kominkiem, marszcząc brwi. - Zacznijmy od Zakładów Werachten. Zamorskie doniesienia o Trans-Commie zawierają także wzmianki o sporych płatnościach na rzecz Gehmeinhoff-Salenger w Essen. Gehmeinhoff reprezentuje interesy prawne Zakładów Werachten. I nie zajmują się groszowymi transakcjami; Trans-Comm musiał ubiegać się o spory kąsek. Chociaż przyznaję, że nawet ja nie przypuszczałem, że było tego aż tyle, ile głosi plotka. Może wcale nie jest. - A co z innymi? - Zastanówmy się... Japonia. Kioto. Trans-Comm działa za pośrednictwem firmy Aikawa-Onmura-coś tam. Stawiałbym na Yakashubi Electronics. - Dość potężne przedsiębiorstwo, prawda? - Panasonic nie może się równać. - A co z Europą? - O Zakładach Werachten już wiemy. - Goldman ściągnął usta. - Jest też oczywiście Amsterdam. Firmą pośredniczącą jest tam Hainaut, co skłania mnie do przypuszczeń, że Trans-Comm wykupił spory pakiet akcji Netherlands Textiles, właściciela wielu przedsiębiorstw od Skandynawii po Lizbonę. Stąd droga nas wiedzie do Lyonu... - Goldman urwał i pokręcił głową. - Nie. pewniejsze będzie powiązanie z Turynem. - Z Turynem? - Tak, ich interesy są tak bliskie, tak zgodne, że z pewnością główny właściciel musi być w Turynie. - Kto? - Firmą pośredniczącą jest Palladino-E-LaTona, co może oznaczać tylko jedno przedsiębiorstwo... czy przedsiębiorstwa. Zakłady Scozzi-Paravicini. Scofield zesztywniał. - To kartel, prawda? - Mój Boże, tak. Z całą pewnością. Agnelli i Fiat cieszą się największym rozgłosem, ale Scozzi-Paravicini rządzi Koloseum i wszystkimi lwami. Jeśli się weźmie razem Zakłady Werachten i Netherlands Textiles, dorzuci Yakashubi, doda Singapur i Perth oraz dziesiątki firm w Anglii, Hiszpanii i Afryce Południowej, o których nie wspomniałem, „Alabastrowa panna młoda z Bostonu” stworzyła globalną federację. - Mówi pan, jakby pan to aprobował. - Nie, w istocie wcale tak nie jest. Nie sądzę, aby ktokolwiek mógł aprobować zgromadzenie tak wielkiej siły ekonomicznej w jednych rękach. To pogwałcenie prawa Malthusa: konkurencja staje się fikcją. Ale trudno mi odmówić szacunku dla genialności kogoś, kto może się poszczycić takimi osiągnięciami. Trans-Communications to pomysł i dzieło jednego człowieka. Nicholasa Guiderone'a. - Słyszałem o nim. Współczesny Carnegie albo Rockefeller, tak? - Więcej, o wiele więcej. Wszystkie rekiny z Wall Street, razem czy osobno, nie mogą się z nim równać. Jest ostatnim z ginących gigantów, prawdziwym monarchą łaskawie rządzącym przemysłem i finansami. Był przyjmowany z honorami przez większość rządów Zachodu i niejeden rząd bloku wschodniego, łącznie z Moskwą. - Moskwą? - Oczywiście - potwierdził Goldman, dziękując skinieniem głowy żonie, która przyrządziła mu drugi koktajl. - Nikt nie zrobił więcej dla nawiązania stosunków gospodarczych między Wschodem a Zachodem niż Nicholas Guiderone. W gruncie rzeczy chyba nikt nie zrobił więcej dla całego światowego przemysłu. Ma teraz ponad osiemdziesiąt lat, ale, jak rozumiem, jest nadal równie pełny energii i wigoru, jak w dniu kiedy opuścił bostońską uczelnię. - Pochodzi z Bostonu? - Tak, to niezwykła historia. Przybył do Ameryki jako chłopiec. Jako mały, dziesięcio- czy jedenastoletni imigrant, półsierota bez matki, ukryty w ładowni statku z ledwo piśmiennym ojcem. Przypuszczam, że można to nazwać najdoskonalszym ucieleśnieniem amerykańskiego mitu. Mimo woli Scofield uchwycił się ramienia fotela. Czuł ucisk w piersi, gulkę rosnącą w gardle. - Skąd ten statek przypłynął? - Z Włoch - powiedział Goldman, pociągając łyk koktajlu. - Gdzieś z południa. Z Sycylii czy którejś z wysp. Bray niemal bał się zadać następne pytanie. - Nie wie pan przypadkiem, czy Nicholas Guiderone nie znał kogoś z rodziny Appletonów? Goldman spojrzał na niego znad szklanki. - Wiem, podobnie jak prawie każdy w Bostonie. Ojciec Nicholasa pracował dla Appletonów. Dla dziadka obecnego senatora, w Appleton Hall. To właśnie stary Appleton dostrzegł zdolności chłopca, wspomógł go i załatwił mu przyjęcie do szkoły. To nie była łatwa rzecz we wczesnych latach tego stulecia. Najbogatsi Irlandczycy ledwo zdążyli postawić sobie drugi wychodek, i to wcale nie wszyscy. Włoski - czy jak mówiono: makaroniarski - dzieciak był nikim. Obszarpańcem z ulicy. Brayowi słowa same cisnęły się na usta. - To był Joshua Appleton II, czy tak? - Tak. - I zrobił dla niego to wszystko? - Niebywała rzecz, prawda? A Appletonowie mieli wtedy dość własnych zmartwień. Stracili majątek na wahaniach giełdowych. Ledwo zipali. Było to niemal tak, jakby stary Joshua miał jakieś nadzwyczajne przeczucie. - Jak to? - Guiderone odpłacił mu się tysiąckrotnie. Zanim Appleton zmarł, ujrzał swoje przedsiębiorstwa znów na szczycie, zbijające fortunę w dziedzinach, o jakich nie śnił, a cały kapitał płynął z banków będących własnością włoskiego dzieciaka, którego znalazł w swojej wozowni. - O mój Boże... - Mówiłem panu - powiedział Goldman. - To niezwykła historia. Jak z bajki. - Jeśli się wierzy w bajki. - Słucham? - Guiderone... - Scofield miał wrażenie, że stąpa w kłębiącej się mgle w kierunku sączącego się światła. Odchylił głowę do tyłu i spojrzał na sufit, na tańczące cienie rzucane przez ogień. - Guiderone. To słowo pochodne od włoskiego guida, przewodnik. - Albo pasterz. Bray gwałtownie opuścił głowę, wbijając wzrok w gospodarza. - Co pan powiedział? Goldman był zdumiony. - To nie ja, to on. Jakieś siedem czy osiem miesięcy temu na sesji ONZ. - Na sesji Narodów Zjednoczonych? - Tak. Guiderone został tam zaproszony, żeby wygłosić przemówienie przed Zgromadzeniem Ogólnym; zaproszony jednogłośnie, nawiasem mówiąc. Nie słyszał pan tego przemówienia? Było transmitowane przez radio na cały świat. Nagrał je nawet po francusku i włosku dla Radia International. - Nie, nie słyszałem. - To odwieczny problem ONZ. Nikt ich nie słucha. - Co powiedział? - Mniej więcej to, co i pan przed chwilą. Że jego nazwisko ma swoje korzenie w słowie guida, czyli przewodnik. I że w ten właśnie sposób zawsze o sobie myślał. Jako o prostym pasterzu, prowadzącym swoje stado przez urwiste zbocza i niebezpieczne strumienie... coś w tym stylu. Wzywał do oparcia stosunków międzynarodowych na wspólnocie potrzeb materialnych, co jak twierdził, doprowadzi do ogólnej poprawy moralności. Było to nieco osobliwe z filozoficznego punktu widzenia, ale bardzo skuteczne. Tak skuteczne, że uchwalono rezolucję, aby uczynić go pełnoprawnym członkiem Rady Gospodarczej ONZ. A to nie tylko tytuł. Z jego doświadczeniem i pozycją nie ma takiego rządu na świecie, który nie wysłuchałby bardzo uważnie tego, co ma do powiedzenia. Będzie diablo potężnym amicus curiae. - Słyszał go pan, jak wygłaszał tę mowę? - Oczywiście - roześmiał się Goldman. - W Bostonie to było obowiązkowe; cofnęliby mi prenumeratę „Globe'u”, gdybym ją opuścił. Szła w telewizji państwowej. - Jakie robił wrażenie? Goldman zmarszczył brwi nad głęboko osadzonymi oczami i spojrzał na żonę. - No cóż, jest już bardzo starym człowiekiem. Nadal pełnym wigoru, niemniej starym. Jak byś go opisała, kochanie? - Dokładnie tak jak ty - powiedziała Annę. - Stary człowiek. Niezbyt wysoki, ale rzucający się w oczy. Ma wygląd osoby nawykłej do okazywania mu posłuszeństwa. Przypominam sobie jeszcze jeden szczegół - jego głos. Był wysoki i jakby z lekką zadyszką, niemniej każde zdanie, każdy zwrot brzmiały dobitnie i bardzo wyraźnie. Słyszało się każde słowo. Scofield zamknął oczy i pomyślał o ślepej staruszce w górach nad Porto-Vecchio, która kręcąc gałkami radia usłyszała głos okrutniejszy niż wiatr. Znalazł pasterza. 33. Znalazł go! Toni, znalazłem go! Proszę cię, żyj! Nie pozwól, żeby cię zniszczyli. Nie zabiją twojego dala, ale będą starali się zabić twój umysł. Nie pozwól im. Będą badali twoje myśli i sposób, w jaki myślisz. Będą robili wszystko, żeby cię zmienić, zakłócić procesy, które czynią cię tym, kim jesteś. Nie mają wyboru, kochanie. Zakładnik musi być zaprogramowany nawet po zamknięciu pułapki; zawodowcy to rozumieją. Żadne działanie nie jest wykluczone. Znajdź w sobie siłę - dla mnie. Widzisz, najdroższa, ja też coś znalazłem. Znalazłem jego. Pasterza! To nasza broń. Potrzebuję czasu, aby jej użyć. Zachowaj życie! Zachowaj zmysły! Taleniekow, wrogu, którego nie potrafię już nienawidzić. Jeśli nie żyjesz, nie mogę nic zrobić, tylko odejść, wiedząc, że to koniec. Jeśli żyjesz, trzymaj się. Niczego nie obiecuję; tak naprawdę to nie ma żadnej nadziei. Ale mamy coś, czego nigdy przedtem nie mieliśmy. Mamy jego. Wiemy, kim jest pasterz. Pajęczyna jest już rozpoznana i oplata cały świat. Scozzi- Paravicini, Werachten, Trans-Communications... i setki innych przedsiębiorstw pomiędzy nimi. Wszystkie połączone przez pasterza, zarządzane z alabastrowego wieżowca, który spogląda na miasto tysiącem oczu... Jednakże jest coś jeszcze. Wiem to, czuję to! Coś, co tkwi w samym środku tej pajęczyny. My, którzy „tyle zła przez tak długo czyniliśmy w świecie”, mamy swój nieomylny węch, prawda? Mój jest tak silny, że muszę mu ufać. Jest coś jeszcze. Potrzebuję tylko czasu. Nie daj się zabić... przyjacielu. Nie mogę myśleć o nich dłużej. Muszę ich wyrzucić z głowy; przeszkadzają mi, panoszę się, są kulą u nogi. Nie istnieją. Ona nie istnieje, straciłem ją. Nie zestarzejemy się razem. Nie ma żadnej nadziei... A teraz, do dzieła. Na miłość boską, do dzieła! Szybko wyszedł od Goldmanów, dziękując im i wprawiając w zdumienie nagłym odejściem. Zadał jeszcze tylko kilka pytań na temat rodziny Appletonów, na które mógł odpowiedzieć każdy jako tako zorientowany mieszkaniec Bostonu. Po otrzymaniu tych informacji nie było sensu zostawać dłużej. Szedł teraz w deszczu, paląc papierosa i rozmyślając nad niezgodnością w życiorysie senatora, która - jak mówił mu instynkt - była najgroźniejszą bronią pasterza, stanowiła nieodłączną część matactw Nicholasa Guiderone'a. Gdzie szukać klucza do fałszywej nuty, którą tak wyraźnie słyszał? Wiedział jedno i było to coś więcej niż instynkt. Miał dość materiału, żeby przestraszyć senatora Joshuę Appletona IV. Zadzwoni do niego do Waszyngtonu i spokojnie wyrecytuje mu zestaw faktów począwszy od 4 kwietnia 1911 roku, kiedy to na wzgórzach za Porto-Vecchio odbyło się pewne spotkanie. Czy senator ma coś do powiedzenia? Czy może rzucić jakieś światło na organizację Matarese'a, która zaczęła działalność w drugiej dekadzie naszego wieku - zapewne w Sarajewie - rozpoczynając serię morderstw politycznych? Organizację dobrze znaną rodzinie Appletonów, gdyż jej ślady wiodą do białego wieżowca w Bostonie, siedziby koncernu, w którego zarządzie pan senator zasiada. Wiek Wodnika przerodził się w wiek konspiracji. Człowiek szybkim krokiem zmierzający do Białego Domu musi wpaść w panikę, a w panice popełnia się błędy. Ale panikę można opanować. Matarezowcy szybko i sprawnie zorganizują obronę Appletona: prezydentura to zbyt wielka sprawa, żeby ją tracić. A zarzuty wysuwane przez zdrajcę nie mają żadnej wartości, są tylko słowami osobnika, który zdradził swój kraj. Instynkt. Trzeba przyjrzeć się temu człowiekowi - temu mężczyźnie - z bliska. Joshua Appleton nie był taki, za jakiego brał go naród. Nie był tym wspaniałym człowiekiem, jakim widział go świat. Co z jego życiem prywatnym? Może kryło w sobie mroczne tajemnice i naganne apetyty? Czy to możliwe, że na co dzień ten człowiek miał słabości, których będzie mu się znacznie trudniej wyprzeć niż zarzutów o wielkim spisku stawianych przez zdrajcę? Czy to do pomyślenia, że cały epizod koreański był mistyfikacją? Dowódcy zostali kupieni, medale opłacone, setki ludzi za pieniądze czuwało przy szpitalu? Nie po raz pierwszy wojna zostałaby wyzyskana jako odskocznia dla pełnego chwały życia w cywilu. Był to doskonały chwyt pod warunkiem precyzyjnie przeprowadzonego scenariusza - a kto miał po temu większe możliwości niż potężna i bogata organizacja Matarese'a? Trzeba przyjrzeć się temu człowiekowi. Przyjrzeć z bliska. Goldman opowiedział mu historię Appletonów aż po dzień dzisiejszy. Oficjalna rezydencja senatora znajdowała się w Concord, gdzie on i jego rodzina spędzali tylko letnie miesiące. Jego ojciec umarł kilka lat temu; Nicholas Guiderone spłacił ostatni dług synowi swojego dobroczyńcy, kupując wielki Appleton Hall od wdowy za cenę znacznie wyższą od rynkowej, z obietnicą zachowania nazwy. Stara pani Appleton mieszkała obecnie w domu przy Louisburg Square na Beacon Hill. Matka. Jaką też mogła być kobietą? Goldman sądził, że musi mieć ponad siedemdziesiątkę. Może ona coś powie? Niechcący może zdradzić bardzo wiele. Matki są o wiele lepszym źródłem informacji, niż się powszechnie uważa - nie z powodu tego, co mówią, ale z powodu tego, czego nie mówią, zmieniając nagle temat. Było dwadzieścia po dziewiątej. Zastanawiał się, czy powinien iść do niej i porozmawiać. Dom może być pod obserwacją, ale niezbyt silnie obstawiony. Jeden facet, może dwóch w samochodzie zaparkowanym gdzieś w pobliżu. Jeśli tak, matarezowcy dowiedzą się, że jest w Bostonie - był na to przygotowany. A matka może jednak podsunąć mu jakiś klucz, nazwisko, incydent, ślad, którym podąży; zostało już tak mało czasu. Pan B.A. Vickery był oczekiwany w hotelu „Ritz-Carlton”, ale kiedy się tam znajdzie, musi mieć coś w ręku. Najlepiej zakładnika, a tym zakładnikiem powinien być Joshua Appleton IV. I tak nie było nadziei. Nic nie ryzykował. Musiał zaufać instynktowi. Strome podejście Chestnut Street w kierunku Louisburg Square odznaczało się coraz spokojniejszą zabudową, zupełnie jakby wiodło z zepsutego, świeckiego życia do cichszych, świętszych miejsc. Jaskrawe neony zastąpiły przyćmione, mrugające lampy gazowe z innej epoki; kocie łby były wyszorowane do czysta. Scofield doszedł do skweru i stanął skryty w cieniu ceglanego budynku na rogu. Wyjął z teczki małą lornetkę i podniósł do oczu. Nastawiając mocne zeissowskie soczewki, przyjrzał się uważnie wszystkim samochodom zaparkowanym wokół ogrodzonego parku na środku placu. Nikogo w nich nie było. Włożył lornetkę z powrotem do teczki, wyszedł z cienia budynku i podążył spokojną ulicą w kierunku domu Appletonów. Okazałe rezydencje wokół małego parku otoczonego ogrodzeniem z kutego żelaza z furtką wyglądały cicho i spokojnie. Nocne powietrze było teraz przenikliwie zimne, płomyki lamp gazowych chwiały się gwałtownie przy porywach wiatru. Wszystkie okna były pozamykane, w głębi paliły się kominki. Tu, na Louisburg Square był rzeczywiście inny świat, odległy, niemal wyizolowany, z pewnością żyjący w spokoju. Wszedł po białych kamiennych schodach i zadzwonił. Duże latarnie po obu stronach drzwi rzucały więcej światła, niżby sobie życzył. Usłyszał odgłos kroków; drzwi otworzyła pielęgniarka i natychmiast się zorientował, że go poznała. Powiedziały mu to jej gwałtownie wstrzymany oddech i na moment rozszerzone oczy. To tłumaczyło, dlaczego nie było nikogo na ulicy. Strażnik siedział w środku. - Chciałbym się widzieć z panią Appleton. - Obawiam się, że już śpi. Spróbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale Scofield włożył nogę między framugę i naparł na drzwi ramieniem, otwierając je na siłę. - Sądzę, że wie pani, kim jestem - powiedział, wchodząc do środka i rzucając teczkę na podłogę. Pielęgniarka cofnęła się o krok, wsuwając prawą rękę do kieszeni fartucha. Bray skoczył ku niej, chwycił ją za nadgarstek i wykręcił jej rękę do tyłu. Kobieta krzyknęła, obracając się do niego plecami. Przygiął ją do podłogi, napierając kolanem u podstawy kręgosłupa. Lewe ramię zacisnął jej od tylu na szyi i szarpnął. Gdyby zrobił to odrobinę mocniej, złamałby jej kark. Ale nie chciał tego, chciał mieć ją żywą. Kobieta padła na podłogę bez czucia. Nachylił się nad nią w milczeniu, wyjął rewolwer z krótką lufą z jej kieszeni i czekał na znak życia z głębi mieszkania. Krzyk pielęgniarki musiał ktoś usłyszeć. Cisza. Nie, dobiegł go jakiś dźwięk, ale tak słaby, że nie mógł się zorientować, co to jest. Zobaczył telefon obok schodów i podkradł się. żeby podnieść słuchawkę. Sygnał był normalny, nikt nie rozmawiał. Może kobieta mówiła prawdę; całkiem możliwe, że pani Appleton już poszła spać. Zaraz się przekona. Przede wszystkim musiał dowiedzieć się czegoś innego. Podszedł z powrotem do pielęgniarki, pociągnął ją po podłodze pod lampę i rozdarł górę fartucha oraz stanik, po czym podniósł jej lewą pierś i przyjrzał się z bliska skórze. Było tam. Małe, postrzępione, niebieskie kółko, takie jak opisał Taleniekow, Znamię, które wcale nie było znamieniem lecz znakiem matarezowców. Nagle z góry dobiegł go szum motoru, cichy, niski, wibrujący dźwięk. Bray skoczył przez nieprzytomne ciało pielęgniarki w cień schodów i podniósł rewolwer. Zza zakrętu górnego podestu wyłoniła się postać starej kobiety. Siedziała na ozdobnym fotelu, służącym do zjeżdżania i wjeżdżania po schodach, w kruchych rękach trzymała rzeźbiony uchwyt wystający ponad poręcz. Miała na sobie ciemnoszary szlafrok z wysokim kołnierzem, jej niegdyś delikatne rysy były zniszczone, a głos ochrypły. - Rozumiem, że to jedna z metod poskramiania wściekłych samic albo wilczyc w rui, ale jeśli włamał się pan tu w celach seksualnych, dziwi mnie pański gust. Pani Appleton, matka senatora, była pijana. Sądząc po jej wyglądzie, nie trzeźwiała od wielu lat. - Moim jedynym celem, proszę pani, jest porozmawianie z panią. Ta kobieta próbowała mnie zatrzymać, to jest jej broń, nie moja. Jestem długoletnim pracownikiem wywiadu w służbie rządu Stanów Zjednoczonych i mogę w każdej chwili pokazać pani moją legitymację. W świetle tego, co zaszło, sprawdzam, czy nie ma ukrytej broni. Zrobiłbym to w podobnych okolicznościach zawsze i wszędzie - powiedział pewnym siebie tonem, a stara kobieta przyjęła to ze spokojem zrodzonym z długotrwałego zamroczenia alkoholem. Scofield zaniósł pielęgniarkę do małego pokoju obok, związał jej ręce i nogi rajstopami, które przedarł na pół; z gumki zrobił knebel, przeciągając ją między zębami kobiety i wiążąc mocno z tyła głowy. Zamknął drzwi i wrócił do pani Appleton do salonu. Nalała już sobie brandy, Bray spojrzał na dziwne szklanki i karafki, rozstawione na stolikach w całym pokoju. Szklanki były grube, nietłukliwe, a kryształowe karafki tak umieszczone, aby co parę kroków można sobie było nalać nowego drinka. Była to dziwna terapia dla osoby będącej najwyraźniej alkoholiczką. - Obawiam się - powiedział Scofield, zatrzymując się przy drzwiach - że kiedy pani pielęgniarka odzyska przytomność, będę musiał dać jej lekcję odpowiedzialnego posługiwania się bronią palną. Ma bardzo dziwny sposób chronienia pani, pani Appleton. - Bardzo dziwny, młody człowieku. - Kobieta wzięła szklankę i usiadła na fotelu w pokrowcu. - Ale skoro próbowała mnie chronić i to z tak mizernym rezultatem, to może mi pan powie, przed czym? Dlaczego przyszedł pan się ze mną zobaczyć? - Czy mogę usiąść? - Ależ bardzo proszę. Bray zmusił ją spojrzeniem, by zatrzymała na nim swój rozkojarzony wzrok. - Jak już mówiłem, jestem pracownikiem wywiadu Departamentu Stanu... - zaczął swoją historyjkę, wypowiadając każde słowo z powściągliwością i współczuciem. - Parę dni temu otrzymaliśmy raport, z którego wynika, że pani syn - przez swojego ojca - ma powiązania z pewną organizacją w Europie od lat znaną z działalności przestępczej. - Z czego? - Pani Appleton zachichotała. - Pan jest naprawdę, bardzo zabawny. - Prosię mi wybaczyć, ale nie ma w tym nic zabawnego. - O czym pan mówi? Scofield opisał grupę osób mniej więcej podobnych do tych, którzy tworzyli Radę Matarese'a, obserwując kobietę uważnie, czy coś jej to przypadkiem nie mówi. Ale nie był nawet pewien, co z jego słów zdołało dotrzeć do jej zmętniałego umysłu, musiał zaapelować do matki, nie do kobiety - Informacja, jaką uzyskaliśmy z Europy, została przekazana pod najściślejszą tajemnicą. Z tego co mi wiadomo, jestem jedyną osoba w Waszyngtonie, która ją czytała, i co więcej, jestem przekonany, że mogę nie dopuścić do jej rozpowszechnienia. Widzi pani, pani Appleton, uważam to za bardzo ważne dla naszego kraju, żeby ta sprawa nie zaszkodziła senatorowi. - Młody człowieku - przerwała stara kobieta. - Nic nie może zaszkodzić senatorowi, nie wie pan o tym? Mój syn będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych, Zostanie wybrany tej jesieni. Wszyscy tak mówią. Wszyscy go chcą. - To znaczy, ze nie wyraziłem się jasno, pani Appleton. Ten raport z Europy może go zniszczyć, dlatego potrzebuję pewnych informacji. Zanim pani syn został senatorem, jak dalece współpracował z ojcem w prowadzeniu interesów? Czy często podróżował z nim do Europy? Kim byli jego najbliżsi przyjaciele w Bostonie? To bardzo ważne. Są to ludzie, których tylko pani znała, mężczyźni i kobiety, którzy odwiedzali go w Appleton Hall. - „Appleton Hall... na szczycie Appleton Hill” - zanuciła kobieta wysokim szeptem jakąś nieokreślona melodię. - „Ten piękny widok na Boston... Na zawsze będzie nasz”. Joshua Pierwszy napisał tę piosenkę przeszło sto lat temu. Niezbyt dobra, ale mówią, że skomponował ją na klawikordzie. To takie do nich podobne, klawikord. Zresztą podobne do nas wszystkich. - Pani Appleton? Kiedy pani syn wrócił z wojny koreańskiej... - Nigdy, przenigdy nie mówimy o wojnie! - Na moment jej oczy stały się skupione, wrogie. Potem wróciło zamglenie. - Oczywiście, kiedy mój syn zostanie prezydentem, nie będą mnie pokazywać na prawo i lewo jak gwiazdę filmową. Zachowują mnie na bardzo specjalne okazje. - Urwała i roześmiała się cichym, drwiącym śmiechem. - Po bardzo specjalnych sesjach z lekarzem. - Znów przerwała i podniosła lewy palec wskazujący do ust. - Widzisz, młody człowieku, trzeźwość nie jest moją najsilniejszą stroną. Scofield patrzył na nią z bliska, zasmucony tym, co widział. Pod zniszczoną skórą kryły się piękne rysy, oczy, które teraz przypominały martwe sadzawki, zapewne niegdyś były czyste i żywe. - Bardzo mi przykro. Świadomość tego musi być bolesna. - Przeciwnie - odpowiedziała przekornie. Teraz ona mu się przyglądała. - Czy uważa się pan za niezwykle sprytnego? - Nigdy o tym nie myślałem. - Instynkt. - Od jak dawna jest pani... chora, pani Appleton? - Od tak dawna, że nie warto o tym mówić. Bray spojrzał ponownie na karafki. - Czy senator był tu ostatnio? - Dlaczego pan pyta? - Wyglądała na rozbawioną. A może miała się na baczności? - Tak sobie, bez żadnych powodów - odpowiedział Scofield niedbale. Nie może jej przestraszyć. W każdym razie nie teraz. Nie był pewien co, ale coś się zaczynało wykluwać. - Dałem do zrozumienia pielęgniarce, że to senator mnie tu przysłał i że być może sam niedługo tu przyjdzie. - A więc to tak! - krzyknęła kobieta z tryumfem w zdartym, przepitym głosie. - Nie dziwnego, że chciała pana zatrzymać! - Z powodu tego? - spytał Bray cicho, wskazując na rozstawione naczynia. - Karafki napełniane każdego dnia... zapewne pani syn miałby to za złe? - Och, niech pan nie będzie idiotą! Chciała pana zatrzymać, ponieważ pan kłamał! - Kłamałem? - Oczywiście! Senator i ja spotykamy się tylko przy specjalnych okazjach - po tych bardzo specjalnych kuracjach - kiedy wystawia się mnie na widok publiczny, żeby kochająca go publika mogła zobaczyć jego kochającą matkę. Mój syn nigdy nie był w tym domu i nigdy nie będzie. Ostatni raz byliśmy sami przeszło osiem lat temu. Nawet na pogrzebie jego ojca, choć staliśmy razem, nie zamieniliśmy prawie słowa. - Mogę zapytać, czemu? - Nie może pan. W każdym razie zapewniam, że nie ma to nic wspólnego z tym, o czym pan mówił. - Dlaczego nigdy nie mówicie o wojnie koreańskiej? - Niech pan sobie za dużo nie pozwala, miody człowieku! - Pani Appleton podniosła brandy do ust, ale ręka tak się jej trzęsła, że szklanka wypadła, oblewając szlafrok. - Niech to diabli! Scofield wstał z krzesła. - Proszę się nie przejmować. Niech leży - zakomenderowała. - Podniosę ją - powiedział, klękając przed panią Appleton. - Po co ma się pani o nią potknąć. - A więc niech pan ją podniesie. I da mi następną, jeśli laska. - Oczywiście. - Podszedł do najbliższego stolika i nalał jej brandy do czystej szklanki. - Mówi pani, że nie lubi rozmawiać o wojnie w Korei... - Tak. Nigdy o niej nie rozmawiam. - Jest pani w bardzo szczęśliwej sytuacji. To znaczy, może tak sobie pani powiedzieć i już. Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. - Stanął naprzeciwko, rzucając na nią swój cień i mówiąc z całym rozmysłem kolejne kłamstwo: - Ja nie mogę. Ja tam byłem. Tak jak pani syn. Stara kobieta wypiła duszkiem kilka łyków, zwyczajem alkoholików, którzy muszą się wzmocnić. Spojrzała na niego wzrokiem zamglonym przez brandy. - Wojna zabija nie tylko ciało. Dzieją się na niej straszne rzeczy. Czy panu też się to przydarzyło? - Tak, mnie też. - Czy robili z panem te straszne rzeczy? - Jakie straszne rzeczy, pani Appleton? - Głodzenie, bicie, zakopywanie żywcem tak, że ma się nozdrza pełne piachu i ziemi, i nie można oddychać? Powolna, świadoma śmierć na żywo. Kobieta opisywała tortury stosowane na jeńcach w północnokoreańskich obozach. Jaki to miało związek ze sprawą? - Nie, to mi się nie przydarzyło. - A jemu tak, widzi pan. Lekarze mi powiedzieli. To go zmieniło. W środku. Zmieniło go tak bardzo. Ale nie wolno poruszać tego tematu. - Tego tematu? - Nie wiedział, o czym ona mówi. - Chodzi o senatora? - upewnił się. - Ciii! - Pani Appleton wypiła resztkę brandy. - Nigdy, nigdy nie wolno nam o tym mówić. - Rozumiem - powiedział Bray, ale nie rozumiał. Senator Joshua Appleton IV nie był nigdy jeńcem Koreańczyków. Wręcz przeciwnie, kapitan Josh Appleton ani razu nie dał się im złapać, choć wielokrotnie przekradał się za linię wroga, co już samo przez się przyczyniło się do jego legendy. - Ale nie dostrzegłem w nim nigdy żadnych większych zmian, oprócz tego, że się postarzał - powiedział, wciąż stojąc przed jej fotelem. - Oczywiście, nie znałem go tak dobrze dwadzieścia lat temu, ale, moim zdaniem, jest nadal jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich widziałem. - Zmienił się w środku! - wyszeptała ochryple kobieta. - W środku! Nosi maskę... a ludzie tak go podziwiają. - Nagle w jej zamglonych oczach pojawiły się łzy, a pod wpływem obrazów przechowywanych głęboko w pamięci z jej ust wydobył się okrzyk: - I powinni go podziwiać! Był takim pięknym chłopcem, takim pięknym młodym mężczyzną! Nikt nie miał tak kochającego, tak serdecznego syna! Dopóki nie zrobili z nim tych strasznych rzeczy... - Załkała. - A ja zachowywałam się tak okropnie. Byłam jego matką i nie mogłam zrozumieć. Chciałam odzyskać mojego Josha! Tak bardzo tego chciałam! Bray ukląkł i wyjął jej szklankę z ręki. - Co to znaczy, że chciała go pani odzyskać? - Nie mogłam zrozumieć. Był taki zimny, taki niedostępny. Odebrali mu całą radość życia. Nie pozostało w nim ani krztyny radości. Wyszedł ze szpitala... to wszystko było zbyt bolesne, a ja nie mogłam zrozumieć. Spojrzał na mnie i nie było w nim radości ani miłości. Tam w środku! - Ze szpitala? Po tym wypadku tuż po wojnie? - Tyle wycierpiał... a ja tyle piłam... Z tygodnia na tydzień, kiedy był na tej strasznej wojnie, piłam coraz więcej. Nie mogłam tego znieść! Tylko jego miałam. Mój mąż był mężem tylko z nazwy... zapewne równie dużo w tym mojej winy. Brzydził się mną. Ale tak bardzo kochałam Josha. Sięgnęła po szklankę. Uprzedził ją i nalał jej brandy. Spojrzała na niego przez łzy, w jej zamglonych oczach był smutek. - Dziękuję bardzo - powiedziała z prostotą i godnością. - Nie ma za co - odparł, czując się bezradny, choć wszystko w nim się buntowało. - W pewien sposób - szepnęła, ściskając mocno szklankę - mam go nadal, ale on o tym nie wie. Nikt nie wie. - Jak to? - Kiedy wyprowadziłam się z Appleton Hall... na Appleton Hill... urządziłam jego pokój dokładnie tak samo, jak wyglądał przedtem. Widzi pan, on nigdy naprawdę nie wrócił. Przyjechał tylko na godzinę pewnego wieczoru, żeby wziąć jakieś rzeczy. Przeniosłam więc pokój tutaj, taki jaki był. Zawsze będzie to jego pokój, ale on o tym nie wie. Bray znów przed nią przyklęknął. - Pani Appleton, czy mogę zobaczyć ten pokój? Proszę. - O nie, to nie byłoby w porządku - odpowiedziała. - To coś bardzo osobistego. Należy do niego i tylko mnie tam wpuszcza. Nadal tam mieszka, rozumie pan. Mój piękny Joshua. - Muszę zobaczyć ten pokój, pani Appleton. Gdzie on jest? - Instynkt. - Dlaczego musi go pan zobaczyć? - Mogę pani pomóc. Mogę pomóc pani synowi. Wiem o tym. Przyjrzała mu się przymrużonymi oczami, jakimś spojrzeniem od wewnątrz. - Jest pan uprzejmym człowiekiem. I wcale nie takim młodym, jak myślałam. Ma pan już bruzdy na twarzy i siwiznę na skroniach. Ma pan też mocne usta, czy ktoś już panu to mówił? - Nie, chyba nie. Proszę panią, pani Appleton, naprawdę muszę zobaczyć ten pokój. Niech mi pani pozwoli. - To miło, że pan mnie prosi. Dawno nikt mnie o nic nie prosił, wszyscy mną tylko dyrygują. Dobrze, chodźmy na górę. Rozumie pan, oczywiście, że musimy zapukać. Jeśli się nie zgodzi, nie będzie pan mógł wejść. Scofield poprowadził ją przez łukowe drzwi salonu do ruchomego fotela na schodach. Szedł przy niej na górę, do pierwszego podestu, gdzie pomógł jej wstać. - Tędy - powiedziała, wskazując wąski, ciemny korytarz. - Ostatnie drzwi na prawo. Doszli tam, zatrzymali się na chwilę, a potem kobieta lekko zapukała. - Zaraz będziemy wiedzieć - rzekła, pochylając lekko głowę, jakby nadsłuchiwała. - Wszystko w porządku - zdecydowała, uśmiechając się. - Powiedział, że może pan wejść, ale nie wolno panu niczego ruszać. Ma wszystko ułożone tak, jak lubi. Otworzyła drzwi i nacisnęła kontakt na ścianie. Zapaliły się trzy lampy, ale mimo wszystko światło było przyćmione, rzucające cienie na podłogę i ściany. Był to pokój młodego człowieka pełen pamiątek zamożnej młodości. Nad łóżkiem i biurkiem wisiały proporczyki Andover i Princeton, na półkach stały trofea zdobyte w takich sportach jak żeglarstwo, narciarstwo, tenis i hokej na trawie. Pokój był zachowany - pieczołowicie odtworzony - w taki sposób, jakby należał do renesansowego księcia. Mikroskop stał koło zestawu do doświadczeń chemicznych, jeden z tomów encyklopedii Britannica leżał na biurku otwarty, ukazując popodkreślaną stronę z odręcznymi notatkami na marginesie. Na stoliku nocnym znajdowały się powieści Dos Passosa i Koestlera, obok napisana na maszynie strona tytułowa eseju autorstwa czcigodnego mieszkańca tego pokoju. „Przyjemności i obowiązki wynikłe z żeglowania po głębokich wodach. Opracował Joshua Appleton, Andover Academy, marzec 1945.” Spod łóżka wystawały trzy pary butów: mokasyny, trampki i czarne skórzane półbuty do garnituru. Życie przechowane w akcesoriach. Bray skrzywił się w przyćmionym świetle. Był w grobowcu żywego człowieka, otoczony przedmiotami codziennego użytku, które mają pomagać duszy zmarłego w podróży przez ciemności. Było to makabryczne uczucie, kiedy się pomyślało o Joshu Appletonie, elektryzującym, porywającym tłumy senatorze z Massachusetts. Scofield spojrzał na gospodynię. Patrzyła apatycznie na zbiór fotografii na ścianie. Bray podszedł bliżej i zaczął się im przyglądać. Były to zdjęcia młodego Josha Appletona i kilku przyjaciół. Ci sami przyjaciele, najwyraźniej załoga żaglowca, widnieli na okazyjnej fotografii, powieszonej w środku. Czterech młodzieńców stojących na pokładzie łodzi trzymało długi transparent: Regaty w Marblehead - lato 1949. Tylko centralna fotografia i trzy powyżej ukazywały wszystkich czterech członków załogi. Na trzech niższych zdjęciach byli tylko dwaj z tej czwórki: Appleton i inny młody człowiek, obaj rozebrani do pasa, szczupli, muskularni; ściskali sobie ręce nad rumplem, uśmiechali się do obiektywu, stojąc po dwóch stronach masztu, siedzieli na burcie, wznosząc szklanki w toaście. Scofield przyjrzał się im bliżej, a potem porównał z ich towarzyszami. Appleton i jego najbliższy przyjaciel mieli w sobie jakąś siłę, której tamtym brakowało; cechowała ich pewność siebie i poczucie wartości. Nie byli uderzająco podobni, choć mieli zbliżony wzrost i budowę - wysportowani młodzieńcy, dobrze czujący się w swoim towarzystwie - lecz nie byli też całkiem różni. Obaj mieli ostre, choć inne rysy: mocno zarysowane szczęki, wysokie czoła, duże oczy i proste, ciemne włosy. Dziesiątki takich twarzy widuje się na pamiątkowych zdjęciach każdej wyższej uczelni. Jednakże w tych fotografiach było coś niepokojącego. Bray nie wiedział co, ale czuł to. Instynkt. - Wyglądają, jakby byli kuzynami - powiedział. - Przez lata zachowywali się, jakby byli braćmi - odparła kobieta. - W czasie pokoju mieli być partnerami w interesach, w czasie wojny walczyć ramię w ramię. Ale tamten był tchórzem i zdradził mojego syna. Mój piękny Joshua poszedł na wojnę sam i spotkały go straszne rzeczy. Tamten uciekł do Francji i Szwajcarii. Ale sprawiedliwość chadza dziwnymi drogami: zginął w Gstaad, wskutek obrażeń odniesionych na stoku. - O ile wiem, mój syn nigdy od tej pory nie wymówił jego imienia. - Od tej pory?... To znaczy od kiedy? - Od dwudziestu pięciu lat. - Kto to był? Powiedziała mu. Scofieldowi zabrakło tchu. Pokój zawirował mu w oczach. Odnalazł pasterza, ale instynkt mówił mu, żeby szukać dalej. W końcu znalazł brakujący fragment. Najbardziej wstrząsający kawałek łamigłówki był już na miejscu. Potrzebował tylko dowodu lub choćby cienia dowodu, gdyż prawda była zbyt niewiarygodna. Rzeczywiście znajdował się w grobowcu, w grobowcu zmarłego, który od dwudziestu pięciu lat podróżował w ciemności. 34. Odprowadził panią Appleton do jej sypialni, nalał jej ostatni kieliszek i wyszedł. Kiedy zamykał drzwi, siedziała na łóżku, nucąc bezdźwięczną melodię: Appleton Hall... na szczycie Appleton Hill... Nuty wystukane na klawikordzie ponad sto lat temu. Nieszczęsne nuty, jak i ona była nieszczęsna, choć nigdy nie dowie się, dlaczego. Wrócił do słabo oświetlonego pokoju, w którym spoczywały wspomnienia, i podszedł do fotografii na ścianie. Zdjął jedną z nich, wyciągnął gwoździk i wygładził palcem dziurkę w tapecie. Nie zapobiegnie to odkryciu kradzieży, ale może je opóźni. Zgasił światło, zamknął drzwi i zszedł na dół do hallu. Rzekoma pielęgniarka była nadal nieprzytomna. Zostawił ją na miejscu; nic by nie zyskał, zabijając ją czy zabierając z sobą. Zgasił wszystkie światła, łącznie z latarniami nad drzwiami frontowymi, i wyślizgnął się na Louisburg Square. Na chodniku skręcił w prawo i zaczął iść szybko do rogu, gdzie znów skręcił, schodząc z Beacon Hill na Charles Street; żeby znaleźć taksówkę. Musiał odebrać swój bagaż ze skrytki na stacji metra w Cambridge. Spacer w dół zbocza dawał mu czas na przemyślenie dalszych kroków. Wyjął fotografię zza szkła, złożył ją ostrożnie - bardzo ostrożnie, żeby nie uszkodzić twarzy - i schował do kieszeni. Musiał znaleźć sobie jakiś pokój. Gdzie mógłby usiąść i wypełnić strony papieru faktami, przypuszczeniami i możliwościami; zrobić zestawienie danych. Nazajutrz rano czekało go dużo pracy, między innymi wizyta w szpitalu stanowym Massachusetts i w bostońskiej bibliotece publicznej. Pokój, który wynajął, niczym się nie różnił od innych pokoi w tanich hotelach dużych miast. Materac miał wygnieciony dołek w środku, a jedyne okno wychodziło na brudny kamienny mur stojący zaledwie parę metrów przed popękaną szybą. Ta dziura miała też jednak pewne zalety, jak wszystkie takie dziury: nikt nie zadawał pytań. Tanie hotele mają swoje miejsce na tym świecie, zwykle służąc tym, którzy nie chcą do świata przynależeć. Samotność jest podstawowym prawem każdego człowieka i nie należy się w nią wtrącać. Scofield był bezpieczny; mógł skoncentrować się na zestawieniu faktów. Do czwartej trzydzieści pięć nad ranem zapełnił siedemnaście stron. Faktami, domysłami, możliwościami. Wypisał wszystko starannie, czytelnie, żeby można to z łatwością odtworzyć. Nie było miejsca na interpretację: akt oskarżenia został sprecyzowany, nawet jeśli brakowało motywów. Zbierał broń, gromadził amunicję - to wszystko, co miał. Położył się na nierównym łóżku i zamknął oczy. Dwie lub trzy godziny snu powinny mu wystarczyć. Usłyszał własny szept wznoszący się pod popękany sufit. - Taleniekow... nie daj się. Toni, ukochana, najdroższa. Żyj... Nie pozwól się zniszczyć. Zażywna urzędniczka w szpitalnej kartotece była nieco zdziwiona, lecz nie miała nic przeciwko spełnieniu prośby Braya. Przechowywane tu medyczne informacje nie były aż tak tajne, a człowiekowi z legitymacją rządową z pewnością należało pomóc. - A więc, jak rozumiem, chodzi o to - powiedziała z silnym bostońskim akcentem, czytając nalepki na szufladach - że senator chce mieć nazwiska lekarzy i pielęgniarek, którzy opiekowali się nim tutaj po jego wypadku w latach pięćdziesiąt trzy - pięćdziesiąt cztery. Od listopada do marca? - Tak. Jak mówiłem, w przyszłym miesiącu wypada rodzaj rocznicy - dwadzieścia pięć lat od jego „odrodzenia”, jak on to nazywa. W największej tajemnicy mogę zdradzić, że pragnie przesłać im wszystkim, każdemu z osobna, mały medal w kształcie tarczy medycznej z ich nazwiskami i podziękowaniem. - To do niego podobne, prawda? Pamiętać o takich rzeczach. Większość ludzi stara się jak najszybciej zapomnieć podobne przeżycia. Wykiwali śmierć, to do diabła z całą resztą. Aż do następnego razu, oczywiście. Ale nie on; on jest taki... uważający, jeśli wie pan, co mam na myśli. - Tak, wiem. - Głosujący też to wiedzą. Nasz stan będzie miał swojego pierwszego prezydenta od czasów Kennedy'ego. I nie będzie przy tym żadnych religijnych nonsensów z papieżem i tymi wszystkimi kardynałami panoszącymi się w Białym Domu. - Tak, to prawda - zgodził się Bray. - Muszę podkreślić jeszcze raz poufny charakter mojej wizyty. Senator nie chce nadawać swojemu małemu gestowi żadnego rozgłosu... - Scofield zawiesił głos i uśmiechnął się do kobiety. - Na razie, jest pani jedyną osobą w Bostonie, która o tym wie. - Och, niech się pan o to nie martwi. Jak mówiliśmy w dzieciństwie, moje usta są zasznurowane. I naprawdę bardzo będę sobie cenić pismo od senatora Appletona z jego własnoręcznym podpisem i tak dalej. - Poklepała wyciągniętą szufladę. - Tu jest wszystko, co trzeba. Nazwiska chirurgów, anestezjologów, konsultantów oraz wszystkich pielęgniarek wraz z wykazem użytego sprzętu. Nie ma badań psychiatrycznych ani medycznych; te można dostać tylko przez naczelnego lekarza. Ale przecież panu nie o to chodzi. - Podała mu teczkę. - Tam na końcu korytarza jest stół. Kiedy pan skończy, proszę zostawić to po prostu na moim biurku. - Doskonale - powiedział Bray, wiedząc swoje. - Sam odłożę to na miejsce. Po co mam panią fatygować. Dziękuję jeszcze raz. - Ja też. Scofield szybko przejrzał strony, żeby zyskać ogólną orientację. Z medycznego punktu widzenia, większość z tego, co czytał, była dla niego niezrozumiała, ale jedno nie ulegało wątpliwości. Joshua Appleton był bardziej martwy niż żywy, kiedy przywieziono go do szpitala po wypadku na autostradzie. Rany cięte, tłuczone i miażdżone, rozliczne kontuzje, złamania, ciężkie urazy głowy i szyi: opisy dawały krwawy obraz zmasakrowanej twarzy i ciała. Była tu też lista lekarstw i preparatów użytych do podtrzymania uciekającego życia oraz szczegółowy opis skomplikowanych urządzeń medycznych odsuwających śmierć. I w końcu, po wielu tygodniach, nastąpił proces powrotu do zdrowia. Najbardziej niewiarygodna machina, jaką jest ludzkie ciało, zaczęła się goić. Bray spisał nazwiska lekarzy i pielęgniarek wyszczególnione w harmonogramie dyżurów na piętrze i w sali operacyjnej. W ciągu pierwszych tygodni powtarzały się te same nazwiska: dwóch chirurgów, jeden z nich specjalista od przeszczepów skóry, i wymieniający się zespół ośmiu pielęgniarek; potem nagle te nazwiska zniknęły, zastąpione dwoma innymi lekarzami i trzema prywatnymi pielęgniarkami, które wymieniały się na dyżurze co osiem godzin. Miał, co chciał, piętnaście nazwisk, z czego pięć pierwszej ważności, a dziesięć drugiej. Skoncentruje się na tych ważniejszych, na ostatnich dwóch lekarzach i trzech pielęgniarkach; wcześniejsze nazwiska przynależały do innego okresu. Odłożył teczkę i wrócił do biurka urzędniczki. - Zrobione - powiedział i dodał, jakby dopiero teraz przyszło mu to do głowy. - Może mogłaby pani wyświadczyć mi, to znaczy senatorowi, jeszcze jedną przysługę. - Oczywiście, z przyjemnością. - Mam tu nazwiska, ale muszę to uaktualnić. W końcu te dane pochodzą sprzed dwudziestu pięciu lat. Niektóre z tych osób mogą przebywać teraz zupełnie gdzie indziej. Dobrze by było mieć ich obecne adresy. - Ja sama nic tu nie poradzę - powiedziała urzędniczka, sięgając po telefon na biurku. - Ale wyślę pana na górę. Tu jest królestwo pacjentów, dane personelu mają tam. Szczęśliwcy, są skomputeryzowani. - Nadal bardzo mi zależy, żeby utrzymać to wszystko w tajemnicy. - Niech się pan o to nie martwi, ma pan słowo Peg Flannagan. Zajmuje się tym moja przyjaciółka. Scofield usiadł przed klawiaturą komputera obok brodatego czarnego studenta, którego przyjaciółka Peg Flannagan wyznaczyła mu do pomocy. Student zatrudniony na pół etatu był zły, gdyż musiał odłożyć podręcznik, który czytał, korzystając z wolnej chwili. - Przykro mi, że zajmuję panu czas - powiedział Bray, chcąc zaskarbić sobie w nim sprzymierzeńca. - Nic nie szkodzi - odparł student, waląc w klawiaturę. - Tylko że ten prymitywny sprzęt może obsłużyć każdy głupek, a ja mam jutro egzamin. - Z czego? - Z kinetyki molekularnej. Scofield spojrzał na studenta. - Kiedy tu studiowałem przed laty, ktoś usiłował mi wytłumaczyć, jak zbudowane są molekuły. Niewiele zrozumiałem. - Pewno był pan na uniwerku. Strata czasu. Ja jestem na politechnice. Bray ucieszył się, że duch rywalizacji międzyuczelnianej nie ginie. - No i co tam mamy? - zapytał, patrząc na ekran nad klawiaturą. Student właśnie wystukał nazwisko pierwszego lekarza. - Ja mam wszechwiedzący dysk, a pan nic. - Co to znaczy? - Pański lekarz nie istnieje. W każdym razie w tej instytucji. Nie zadysponował tu nawet tabletki aspiryny. - To idiotyzm. Przecież był w karcie Appletona. - Niech pan porozmawia z szefem personelu. Wystukałem nazwisko prawidłowo, a jednak wyświetliło się: „brak danych”. - Wiem coś niecoś o komputerach. Łatwo je zaprogramować. Student pokiwał głową. - Co znaczy, że równie łatwo je przeprogramować - rzekł. - Niby skorygować. Pański lekarz został usunięty z pamięci, wymazany. Może wystawiał lewe recepty. - Może. Weźmy następnego. Student wystukał nazwisko. - No, wiemy przynajmniej, co się z tym stało. Umarł tu na trzecim piętrze. Wylew krwi do mózgu. Nie zdążył nawet odbić sobie czesnego. - Jak to? - No, opłaty za studia medyczne. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata. Cholerny pech umierać w tym wieku. - I dość rzadko spotykany. Kiedy to się stało? - Dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. - Appleton został wypisany trzydziestego - powiedział Scofield w równej mierze do siebie jak i do studenta. - Te trzy następne nazwiska to pielęgniarki. Niech pan teraz je sprawdzi. Katherine Connally. Zmarła 26.3.54. Alice Bonelli. Zmarła 26.3.54. Janet Drummond. Zmarła 26.3.54. Student odchylił się w fotelu - nie był głupcem. - Wygląda to na prawdziwą epidemię, co? Tamten marzec był niezbyt szczęśliwym miesiącem, a już dwudziesty szósty okazał się szczególnie niefortunny dla trzech dziewcząt w bieli. - Czy podana jest przyczyna śmierci? - Nie. Co tylko znaczy, że nie umarły tu na miejscu. - Ale wszystkie trzy tego samego dnia? To... - Wiem. Niesamowite. - Student podniósł rękę. - Jest tu taki jeden stary kocur, który pracuje w tym szpitalu od jakiś sześciu tysięcy lat. Prowadzi magazyn na pierwszym piętrze. Może on będzie coś pamiętać, zaraz się z nim połączę. - Student obrócił się na krześle i sięgnął po telefon. - Niech pan weźmie drugą słuchawkę - powiedział do Braya, wskazując na inny aparat na pobliskim stole. - Magazyn na pierwszym piętrze - odezwał się głos o silnym irlandzkim akcencie. - Jak się masz, Matuzalemie, tu twój stary przyjaciel Amos. - Cześć, Amos, ty nieznośny chłopcze. - Jimmy, posłuchaj, mam tu na drugim telefonie jednego faceta, który szuka informacji z czasów, gdy byłeś jeszcze postrachem pielęgniarek. Chodzi właśnie o trzy z nich. Jimmy, pamiętasz, jak w połowie lat pięćdziesiątych trzy dziewczęta umarły jednego dnia? - Trzy dziewczęta... - Po oddechu na linii można się było zorientować, że mężczyzna usiłuje sobie przypomnieć. - O tak, już wiem. To straszna historia. Mała Katie Connally była jedną z nich. - Co się stało? - zapytał Bray. - Utopiły się, proszę pana. Wszystkie trzy. Były na łódce i to cholerstwo się wywróciło, wrzucając je do morza. - Na łódce? W marcu? - Jedno z tych kretyńskich szaleństw. Wie pan, jak bogaci panicze kręcą się zawsze wokół pielęgniarek. Uważają, że skoro dziewczęta patrzą cały czas na nagie ciała, to mogą równie dobrze podsunąć im własne. Któregoś wieczoru te bubki wydawały przyjęcie na jednym z tych wymyślnych jachtów i zaprosili nasze dziewczęta. Było mnóstwo alkoholu i inne głupoty i jakiś bałwan wpadł na wspaniały pomysł, żeby popływać łódką. Kompletny idiotyzm, oczywiście. I na dodatek jeszcze w marcu. - W nocy? - Tak. Jak pamiętam, ciała znaleziono dopiero po tygodniu. - Czy ktoś jeszcze zginął? - Oczywiście, że nie. Taka to sprawiedliwość. Dzieci bogaczy zawsze doskonale pływają, nie wie pan? - Gdzie to było? - zapytał Scofield. - Pamięta pan? - Jasne. Na wybrzeżu. Marblehead. Bray zamknął oczy. - Dziękuję - powiedział cicho, odkładając słuchawkę. - Dzięki, Matuzalem - zakończył student, patrząc na Scofielda. - Ma pan jakiś problem, tak? - Mam problem - zgodził się Bray, podchodząc z powrotem do komputera. - Mam też jeszcze dziesięć nazwisk. Dwóch lekarzy i ośmiu pielęgniarek. Czy może je pan szybko przejrzeć? Z ośmiu pielęgniarek żyła połowa. Jedna przeniosła się do San Francisco, nie zostawiając adresu; druga mieszkała z córką w Dallas, a dwie pozostałe w domu starców w Worcester. Żył też jeszcze jeden z lekarzy. Specjalista od przeszczepu skóry umarł półtora roku temu w wieku siedemdziesięciu trzech lat. Pierwszy chirurg, Nathaniel Crawford, odszedł na emeryturę i mieszkał w Quincy. - Czy mogę skorzystać z pana telefonu? - zapytał Scofield. - Zapłacę należność. - Kiedy sprawdzałem ostatnim razem, żaden z tych telefonów nie był na moje nazwisko. Proszę się nie krępować. Bray spisał numer z ekranu; podszedł do telefonu i nakręcił. - Mówi Crawford. - Głos z Quincy był szorstki, ale nie nieuprzejmy. - Moje nazwisko Scofield. Nie znamy się osobiście i nie jestem lekarzem, ale interesuje mnie pewien przypadek, który pan leczył wiele lat temu w szpitalu stanowym w Massachusetts. Chciałbym zapytać pana o parę spraw, jeśli pan pozwoli. - Kim był pacjent? Miałem ich parę tysięcy. - Chodzi mi o senatora Joshuę Appletona. Na linii zapadła krótka cisza; kiedy Crawford znów się odezwał, jego szorstki głos przybrał nutę znużenia. - To jedna z tych cholernych spraw, które ciągną się za człowiekiem do grobu, co? No trudno, nie praktykuję już od ponad dwóch lat, więc nic co ja powiem, ani co pan powie, nie zrobi większej różnicy. Przyjmijmy, że to był mój błąd. - Błąd? - Nie zrobiłem ich wiele, a byłem ordynatorem oddziału chirurgicznego przez niemal dwanaście lat. Mój raport jest w teczce Appletona; jedyne możliwe wytłumaczenie to to, że rentgen był uszkodzony albo monitory przekazywały złe dane. W teczce medycznej Appletona nie było raportu doktora Nathaniela Crawforda. - Czy pan nawiązuje do faktu, że zastąpiono pana innym chirurgiem? - Tam, do diabła, zastąpiono! Tommy Belford i ja zostaliśmy po prostu wykopani przez jego rodzinę. - Belford? Specjalista od przeszczepów skóry? - Chirurg! Chirurg plastyczny i prawdziwy mistrz. Tommy złożył mu twarz do kupy, jak sam Pan Bóg. Ten młody majster, którego sprowadzili, tylko spaprał jego robotę, moim zdaniem. Ale żal mi go. Ledwo skończył, kiedy i jego dopadło. - Ma pan na myśli wylew krwi do mózgu? - Ten Szwajcar był tam, kiedy to się stało. Operował go, ale było za późno. - Czy „ten Szwajcar” to chirurg, który pana zastąpił? - Tak. Wielki Herr Doktor z Zurychu. Ten sukinsyn traktował mnie, jakbym był niedorozwiniętym przygłupem, który nie ukończył studiów. - Czy pan wie, co się z nim stało? - Wrócił chyba do Szwajcarii. Niespecjalnie mnie to interesowało, prawdę mówiąc. - Mówi pan, że zrobił pan błąd. Albo zrobił go rentgen czy inne urządzenia. Jaki błąd? - Po prostu: poddałem się. Appleton był utrzymywany przy życiu całkowicie sztucznie i uznałem, że to już koniec. Bez tej całej skomplikowanej maszynerii nie przeżyłby ani dnia, a nawet jeśli, to byłby tylko rośliną. - Nie widział pan możliwości powrotu do zdrowia? Crawford zniżył głos, w jego pokorze wyczuwało się siłę. - Byłem chirurgiem, nie Bogiem. Mogłem być omylny. W mojej opinii Appleton nie tylko nie miał szans wyzdrowieć, ale umierał z minuty na minutę... Myliłem się. - Dziękuję, że zechciał pan ze mną porozmawiać. - Jak już mówiłem, to nie ma teraz większego znaczenia. Spędziłem kupę lat ze skalpelem w ręku i popełniłem niewiele błędów. - Jestem tego najzupełniej pewien. Do widzenia. Scofield wrócił do klawiatury komputera; czarny student czytał swój podręcznik. - Rentgen...? - spytał Bray miękko. - Co? - Student spojrzał na niego. - Co z rentgenem? Bray usiadł obok młodego człowieka. Miał nadzieję, że udało mu się zyskać w nim sprzymierzeńca. - Jak dobrze orientujesz się w tutejszych sprawach? - No cóż, to duży szpital. - Ale znasz Matuzalema. - Pracuję tu dorywczo od trzech lat. Trochę się napatrzyłem. - Czy mają tu przechowalnię zdjęć rentgenowskich sprzed lat? - Na przykład sprzed dwudziestu pięciu? - Tak. - Jest coś takiego. Nie ma problemu. - Czy możesz wydobyć mi jedno? Student uniósł brwi. - To całkiem inna sprawa, prawda? - Chętnie zapłacę. Nawet słono. Student skrzywił się. - Nie to, żebym patrzył krzywo na chleb z masłem, ale nie kradnę i nie oszukuję, choć Bóg mi świadkiem, że nie odziedziczyłem fortuny. - To, o co cię proszę, jest najbardziej słuszną, a nawet moralną rzeczą, o jaką można kogokolwiek prosić. Możesz mi wierzyć, nie kłamię. Student spojrzał mu prosto w oczy. - A jeśli nawet, to bardzo przekonująco. I ma pan kłopoty, jak widzę. Co pan stamtąd chce? - Zdjęcie rentgenowskie jamy ustnej Joshuy Appletona. - Jamy ustnej? - Miał rozległe obrażenia głowy, z pewnością zrobiono mu wiele zdjęć. I na pewno musiano wykonać całą masę dentystycznej roboty. Możesz to zdobyć? Student kiwnął głową. - Myślę, że tak. - Jeszcze jedno. Wiem, że to zabrzmi... bezczelnie, ale daję słowo, że nie mam nic złego na myśli. Ile zarabiasz tu miesięcznie? - Przeważnie osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt dolców tygodniowo. Jakieś trzysta pięćdziesiąt miesięcznie. To nie jest źle, jak na studenta. Niektórzy praktykanci zarabiają mniej. Oczywiście oni mają mieszkanie i wyżywienie. Dlaczego pan pyta? - Co byś na to powiedział, gdybym zaproponował ci dziesięć tysięcy dolarów za przelot do Waszyngtonu i przywiezienie stamtąd jeszcze jednego zdjęcia. Zwykłej koperty ze zdjęciem rentgenowskim, Czarny student szarpnął krótką bródkę, patrząc na Scofielda jak na wariata. - Co bym powiedział? Powiedziałbym: „Do roboty!” Dziesięć tysięcy dolarów? - Będziesz miał więcej czasu na tę kinetykę molekularną. - I nie ma w tym nic nielegalnego? To uczciwy interes... to znaczy naprawdę uczciwy? - Żeby można cię było posądzać o najmniejszy nawet szwindel, musiałbyś wiedzieć o wiele więcej, niż ktokolwiek ci powie. Nie martw się, to całkiem czysta sprawa. - Jestem tylko posłańcem? Lecę do Waszyngtonu i przywożę kopertę ze zdjęciem rentgenowskim? - Może z paroma małymi. To wszystko. - Czego to maja być zdjęcia? - Jamy ustnej Joshuy Appletona. Była pierwsza trzydzieści po południu, kiedy Bray wszedł do biblioteki na Boylston Street. Jego nowy przyjaciel - Amos Lafoilet - wylatywał o drugiej do Waszyngtonu i miał wrócić samolotem o ósmej. Scofield umówił się z nim na lotnisku. Zdobycie zdjęć nie było trudne, mógł je otrzymać każdy, kto znał biurokratyczne zwyczaje Waszyngtonu. Bray wykonał dwa telefony, pierwszy do Biura Obsługi Kongresu, a drugi do dentysty. Pierwszy pochodził od udręczonego asystenta członka Izby Reprezentantów, który cierpiał na ropień zęba. Czy Biuro mogłoby podać mu nazwisko dentysty senatora Appletona? Senator wspominał kiedyś kongresmanowi o jego kunszcie. Biuro podało asystentowi nazwisko. Telefon do dentysty pochodził od Wydziału Rozliczeń Kongresu i dotyczył czysto biurokratycznej formalności, o jakiej się nazajutrz zapomina. Wydział zbierał zaległe dane o pracach dentystycznych dotyczących senatorów i jakiemuś idiocie zachciało się zdjęć rentgenowskich. Czy asystentka mogłaby wynaleźć te należące do Appletona i zostawić w recepcji dla gońca? Zostaną zwrócone w ciągu dwudziestu czterech godzin. Waszyngton jak zawsze działał jakby się paliło; brakowało wolnej chwili na bieżącą robotę, a kontrolne działania Wydziału Rozliczeń tylko zabierały czas. Wzbudzały irytację i spełniano je ze złością, niemniej spełniano. Powiedziano Brayowi, że zdjęcia Appletona będą czekać w recepcji. Scofield sprawdził katalog w bibliotece, wjechał na drugie piętro i poszedł przez hali do drzwi z napisem DZIAŁ PRASY - WSPÓŁCZESNE I DAWNE PUBLIKACJE. MIKROFILMY. Podszedł do urzędniczki za stołem na końcu sali. - Marzec i kwiecień tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty, proszę. „Globe” albo „Examiner”. Dostał osiem szpulek z filmem i numer kabiny. Znalazł ją, usiadł, i założył pierwszą rolkę. W marcu pięćdziesiątego czwartego roku doniesienia o stanie zdrowia Joshuy Appletona - „kapitana Josha” - zeszły już na ostatnie strony; przebywał w szpitalu od ponad dwudziestu tygodni. Ale wciąż o nim pamiętano. Sławna warta przy szpitalu była opisana bardzo szczegółowo. Bray przepisał nazwiska kilku wypowiadających się żołnierzy. Do jutra będzie wiedział, czy warto się z nimi kontaktować. 21 marca, 1954 Młody lekarz umiera na wylew krwi do mózgu. Krótka notatka na stronie szesnastej. Bez wzmianki, że był to chirurg leczący Joshuę Appletona. 26 marca, 1954 Trzy pielęgniarki ze szpitala stanowego giną w wypadku na łódce. Opis wypadku następował w lewym dolnym rogu pierwszej strony, ale znów ani słowa o Joshu Appletonie. Dziwne, gdyby było inaczej; właśnie ta trójka pełniła wymiennie dwudziestoczterogodzinny dyżur w szpitalu. Jeśli wszystkie trzy znajdowały się tej nocy w Marblehead, to kto czuwał przy łóżku Appletona? 10 kwietnia, 1954 Bostończyk ginie w tragedii narciarskiej na stoku w Gstaad. Znalazł to, czego szukał. Artykuł był naturalnie na pierwszej stronie, opatrzony dużym nagłówkiem; służył w równej mierze wzbudzeniu współczucia jak i opisowi tragicznej śmierci młodego człowieka. Scofield przeczytał go uważnie, pewien, że zaraz trafi na określony passus. I się nie mylił. Z powodu głębokiej miłości ofiary do Alp - i aby oszczędzić bliskim dalszych cierpień - rodzina postanowiła, że pogrzeb odbędzie się w Szwajcarii, w miejscowości Col du Pillon. Bray zastanawiał się, kto leży w trumnie w Col du Pillon. Czy może jest po prostu pusta? Wrócił do swojego taniego hotelu, spakował rzeczy i pojechał taksówką na parking, po wynajęty samochód. Wyruszył z Bostonu Jamaica Way do Brooklinu, Znalazł Appleton Hill i przejechał obok bramy Appleton Hall, wchłaniając każdy szczegół, jaki wpadł mu w oko w tym krótkim czasie. Wielka rezydencja wznosiła się jak forteca na szczycie wzgórza, wysoki kamienny mur otaczał wewnętrzne zabudowania, których dachy upodabniały je z daleka do baszt obronnych. Droga za główną bramą skręcała w górę zbocza wokół ogromnej ceglanej wozowni, oplecionej bluszczem, mieszczącej zapewne osiem do dziesięciu mieszkań. Pięć garaży wychodziło na wielki betonowy parking. Pojechał wokół wzgórza. Otaczało je wysokie na przeszło trzy metry ogrodzenie z kutego żelaza, co kilkaset metrów przylegały do niego małe, wbudowane w ziemie budki, jak miniaturowe schrony; dojrzał w nich umundurowanych mężczyzn, którzy stali, siedzieli, palili papierosy, rozmawiali przez telefon. Był w sercu organizacji Matarese'a, w domu pasterza. O dziewiątej trzydzieści pojechał na lotnisko Logan. Powiedział Amosowi, żeby zaraz po wyjściu z samolotu poszedł do słabo oświetlonego baru naprzeciwko głównego stoiska z gazetami. W środku panowały takie ciemności, że z odległości półtora metra nie sposób było rozróżnić twarzy; jedyne światło padało z wielkiego ekranu telewizyjnego na ścianie. Usiadł przy czarnym stoliku, przyzwyczajając oczy do ciemności. Przez chwilę pomyślał o innym słabo oświetlonym wnętrzu i innym mężczyźnie. W Londynie, Roger Symonds, hotel „Connaught”. Wyrzucił to wspomnienie z pamięci; stanowiło przeszkodę, a nie mógł sobie teraz pozwolić na przeszkody. Zobaczył studenta w drzwiach baru. Wstał na moment, Amos dojrzał go i podszedł. Miał w ręku brązową kopertę i Scofield poczuł przyspieszone bicie serca. - Mam nadzieję, że wszystko poszło dobrze - powiedział. - Musiałem podpisać odbiór. - Co takiego? - Zrobiło mu się niedobrze; taki drobiazg, taki oczywisty drobiazg, a o tym nie pomyślał. - Niech się pan nie przejmuje. Nie na darmo wychowałem się w Harlemie. - Jakiego nazwiska użyłeś? - spytał Scofield, czując, że puls wraca mu do normy. - R.M. Nixon. Recepcjonistka była naprawdę miła. Nawet mi podziękowała. - Daleko zajdziesz, Amos. - Mam zamiar. - Mam nadzieję, że to ci pomoże. - Bray podał mu przez stół kopertę. Student wziął ją w dwa palce. - Posłuchaj, chłopie, nie musisz mi tego dawać. - Muszę. Taka była umowa. - Wiem. Ale mam wrażenie, że zadał pan sobie mnóstwo trudu dla mnóstwa ludzi, których pan nawet nie zna. - I dla paru takich, których znam. Te pieniądze to drobiazg. Weź je. - Bray otworzył teczkę i położył otrzymane klisze na innych zdjęciach Joshuy Appletona sprzed dwudziestu pięciu lat. - Pamiętaj, nie znasz mojego nazwiska i nigdy nie jeździłeś do Waszyngtonu. Gdyby cię ktokolwiek o coś pytał, wynalazłeś tylko jakieś zapomniane nazwiska na komputerze dla człowieka, który się nie przedstawił. Proszę, zapamiętaj to. - To będzie trudne. - Dlaczego? - przestraszył się Scofield. - Jak mam panu zadedykować swój pierwszy podręcznik? Bray uśmiechnął się. - Z pewnością coś wymyślisz. Do widzenia - powiedział, wstając od stolika. - Mam przed sobą godzinę jazdy samochodem i kilka godzin snu do nadrobienia. - Trzymaj się, chłopie. - Dziękuję, profesorze. Scofield stał w poczekalni dentysty na Main Street w Andover. Nazwisko stomatologa dano mu z ochotą, a nawet z entuzjazmem, w gabinecie lekarskim ekskluzywnej szkoły średniej Andover Academy. Dla wychowanka szkoły zrobią wszystko, zwłaszcza dla tak wybitnego i hojnego wychowanka, a tym samym służą wszelką pomocą jego asystentowi. Dentysta naturalnie już nie był ten sam, który leczył senatora Appletona, kiedy ten był uczniem; praktykę po nim przejął parę lat temu bratanek, ale z pewnością on też chętnie pomoże. Zadzwonią do niego i uprzedzą, że asystent senatora jest w drodze. Bray liczył na zasady psychologii tak stare jak dentystyczna wiertarka. Dwaj młodzi chłopcy, którzy byli bliskimi przyjaciółmi i mieszkali razem w internacie, mogli nie zgadzać się idealnie w każdym punkcie, ale z pewnością mieli wspólnego dentystę. Tak, obaj chłopcy chodzili do tego samego gabinetu stomatologicznego w Andover. Zaaferowany dentysta wyszedł z drzwi kancelarii, na końcu nosa sterczały mu okulary. W ręku trzymał dwa arkusze kartonu z wetkniętymi w nie małymi negatywami. Zdjęcia rentgenowskie zębów dwóch uczniów zrobione przeszło trzydzieści lat temu. - Proszę, panie Vickery - powiedział dentysta, podając mu kartoniki. - Do licha, niech pan tylko spojrzy, jak prymitywnie to wtedy oprawiano! Pewnego dnia będę wreszcie musiał to wszystko uporządkować, ale z drugiej strony nigdy nie wiadomo, co można wyrzucić. W zeszłym roku musiałem zidentyfikować zwłoki dawnego pacjenta mojego wuja, który się spalił w tym pożarze w Boxford. - Dziękuję bardzo - powiedział Scofield, biorąc zdjęcia. - Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale czy przy okazji nie mógłby pan wyrządzić mi jeszcze jednej przysługi? Mam tu dwa nowsze komplety zdjęć obu mężczyzn i muszę je dopasować do tych, które pan nam pożycza. Oczywiście, może to zrobić ktoś inny, ale gdyby pan znalazł minutę. - Naturalnie, nie zajmie to nawet minuty. Popatrzmy. Bray wyjął zdjęcia z kopert; jedne ukradzione ze szpitala stanowego Massachusetts, drugie zdobyte w Waszyngtonie. Nazwiska zakleił wcześniej białą taśmą. Podał je dentyście, który zaniósł zdjęcia pod lampę i przyjrzał im się kolejno pod światło żarówki. - Proszę bardzo - powiedział, oddając Brayowi dopasowane dwa zestawy, każdy w innej ręce, Scofield włożył je do dwóch różnych kopert. - Jeszcze raz bardzo dziękuję. - Nie ma za co. - Dentysta odszedł szybko do gabinetu. Był naprawdę człowiekiem zajętym. Bray usiadł w samochodzie; oddech mu się rwał, pot wystąpił na czoło. Otworzył koperty i wyjął zdjęcia. Odkleił cienki pasek taśmy zakrywający nazwiska. Miał rację. Wstrząsający fragment łamigłówki był na swoim miejscu, a niezbity dowód w jego ręce. Mężczyzna, który zasiadał w Senacie, człowiek, który niewątpliwie miał zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych nie był Joshuą Appletonem IV. Był Julianem Guiderone, synem pasterza. 35. Scofield pojechał na południowy wschód do Salem. Opóźnienie było teraz bez znaczenia, poprzednie plany należało zmienić. Działając najszybciej jak można, miał szansę zyskać wszystko, pod warunkiem, że każdy ruch będzie właściwy, każda decyzja przemyślana. Miał swoje armaty i bombę atomową - zestaw faktów i zdjęcia rentgenowskie. Pozostawała kwestia właściwego użycia broni, tak aby nie tylko zmieść organizację Matarese'a z powierzchni ziemi, ale przede wszystkim - nade wszystko i przede wszystkim - znaleźć Antonię i zmusić wrogów, żeby ją uwolnili. I Taleniekowa, jeśli jeszcze żyje. Co oznaczało, że musiał uciec się do oszustwa. Oszustwa są oparte na iluzji, toteż należało stworzyć iluzję, że mogą dostać Beowulfa Agate, że jego armaty i bomba zostały rozbrojone, atak powstrzymany, a on sam pokonany. Aby to zrobić, musiał zacząć z pozycji siły... i dopiero później okazać słabość. Wzięcie zakładnika nie wchodziło już w rachubę; nie pozwolą mu zbliżyć się do Appletona. Pasterz do tego nie dopuści. Gra szła o zbyt wysoką stawkę, by stawiać na szali fotel w Białym Domu. Bez senatora wszystko byłoby stracone. Toteż siła Braya leżała w zdjęciach. Należało bezwzględnie przekonać ich, że istnieje tylko jeden komplet klisz, że duplikaty nie wchodzą w rachubę. Spektroanaliza wykazałaby zrobienie odbitek, a Beowulf Agate nie był głupcem i wiedział, że taka analiza zostanie zrobiona. Chciał dostać dziewczynę i Rosjanina - w zamian odda zdjęcia. W procedurze wymiany będzie drobne przeoczenie, pozorna luka, na którą wróg się rzuci. Matarezowcy muszą zgodzić się na wymianę. Korsykańska dziewczyna i agent KGB za klisze, które w niepodważalny sposób pokazują, że człowiek siedzący w senacie i zmierzający do prezydentury to nie Joshua Appleton IV - bohater wojny koreańskiej, wybitny polityk - lecz mężczyzna rzekomo pogrzebany w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku w szwajcarskiej miejscowości Col du Pillon. Pojechał w stronę portu - jak zawsze ciągnęło go do wody - nie do końca pewien, czego właściwie szuka, aż zobaczył tabliczkę wbitą w trawnik przed małym hotelem. „Samodzielne apartamenty” - to było najlepsze. Pokoje z lodówką i kuchenką. Nie będzie obcego przybysza jedzącego w restauracjach, w dodatku poza sezonem turystycznym. Zaparkował samochód na parkingu pokrytym białym żwirem i ogrodzonym białym płotem z palików, z widokiem na szare wody przystani. Wziął ze sobą teczkę i torbę podróżną, zameldował się pod jakimś pospolitym nazwiskiem i poprosił o apartament. - Czy będzie pan płacił kartą kredytową? - zapytała młoda kobieta za kontuarem. - Słucham? - Nie zaznaczył pan w karcie meldunkowej sposobu zapłaty. Jeśli to ma być karta kredytowa, to musimy ją sprawdzić. - Rozumiem. Nie, ja należę do tych dziwnych ludzi, którzy płacą prawdziwymi pieniędzmi. W proteście przeciw zalewowi wyrobów plastikowych. Może zapłacę pani od razu za tydzień z góry? Nie sądzę, abym został dłużej. - Dał jej pieniądze. - Mam nadzieję, że jest tu w pobliżu sklep spożywczy? - Tak, proszę pana. Zaraz niedaleko stąd. - A jak z innymi sklepami? Muszę kupić kilka rzeczy. - Parę przecznic dalej w kierunku zachodnim jest supermarket. Na pewno znajdzie pan tam wszystko, co trzeba. Bray na to liczył. Zaprowadzono go do „apartamentu”, który okazał się pojedynczym dużym pokojem, z rozkładanym łóżkiem i maleńką kuchenką oraz lodówką za parawanem. Ale był stąd widok na port - to najważniejsze, Bray otworzył teczkę, wyjął fotografię, którą zdjął ze ściany w grobowcu pani Appleton dla jej syna, i wpatrzył się w nią. Dwóch młodych mężczyzn, wysokich, muskularnych, może nie łudząco podobnych do siebie, ale wystarczająco, żeby anonimowy chirurg ze Szwajcarii potrafił upodobnić jednego do drugiego. Młody amerykański lekarz został opłacony za podpisanie wypisu ze szpitala, a potem zabity dla bezpieczeństwa. Matka, w której się podsyca alkoholizm i trzyma ją na dystans, ale wystawia na widok publiczny, gdy jest to wygodne i korzystne. Kto lepiej zna syna niż matka? Kto w Ameryce ośmieliłby się podać w wątpliwość czy kwestionować słowa pani Appleton? Scofield usiadł i dodał następną stronę do siedemnastu już napisanych. Lekarze: Nathaniel Crawford i Thomas Belford. Szwajcarski lekarz usunięty z komputera; młody chirurg plastyczny umiera nagle na wylew krwi do mózgu. Trzy pielęgniarki topią się w Marblehead. Gstaad: trumna w Col du Pillon; zdjęcia - jeden komplet z Bostonu, drugi z Waszyngtonu, dwa z Main Street, Andover, Massachusetts. Dwaj różni mężczyźni stopieni w jednego - gigantyczne kłamstwo. Oszust ma zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Bray skończył pisać i podszedł do okna, które wychodziło na spokojne, zimne wody portu w Salem. Pozostawał wciąż nie rozstrzygnięty jeden podstawowy dylemat. Rozpracowali organizację Matarese'a, poczynając od jej źródeł na Korsyce po międzynarodowe korporacje oplatające cały świat; wiedzieli, że finansuje terror i sprzyja chaosowi wynikłemu z zabójstw i morderstw, porwań i rozruchów, bomb podkładanych na ziemi i w powietrzu. Wiedzieli to wszystko, ale nie wiedzieli, dlaczego. Dlaczego? Znalezienie powodu musiało poczekać. Na razie najważniejsze było zdemaskowanie oszustwa, które miało na imię senator Joshua Appleton IV. Gdyż, kiedy syn pasterza zostanie prezydentem, Biały Dom będzie należeć do organizacji Matarese'a. Czyż może być lepsza rezydencja dla consigliere... Trzymaj się, mój stary wrogu. Toni, ukochana, żyj. Nie daj się zniszczyć. Scofield wrócił do teczki na stole, otworzył boczną kieszeń i wydobył brzytwę. Potem wyjął dwa matowe kartoniki z osadzonymi w nich zdjęciami rentgenowskimi dwóch uczniów Andover Academy sprzed trzydziestu pięciu laty i położył je na stole, jeden na drugim. Miały po cztery rzędy negatywów, w każdym po cztery zdjęcia, razem szesnaście na każdej karcie. W lewych górnych rogach były małe; obwiedzione czerwoną ramką naklejki z nazwiskami pacjentów i datą rentgena. Sprawdził, czy kartoniki są dokładnie tych samych rozmiarów, przyłożył brązową kopertę na wierzch między pierwszym a drugim rzędem klisz, wziął brzytwę i zaczął głęboko ciąć poprzez oba kartoniki. Górny rząd odpadł, z dwoma paskami czterech negatywów. Nazwiska pacjentów i daty wypisane na małych nalepkach z czerwoną otoczką przeszło trzydzieści pięć lat temu zostały na odciętych paskach; najprostsza analiza chemiczna potwierdzi ich autentyczność. Bray wątpił, czy taka analiza zostanie przeprowadzona na nowych nalepkach, które kupi i naklei na pozostałych kartach z dwunastoma zdjęciami - byłaby to strata czasu. Same zdjęcia zostaną zestawione z nowymi kliszami mężczyzny, który teraz zwał się Joshua Appletonem IV. Ze zdjęciami Juliana Guiderone'a. Ten dowód w zupełności wystarczy. Wziął oba paski i większe arkusze negatywów, ukląkł i ostrożnie potarł odcięte krawędzie kilka razy o dywan. Po chwili były równie zmechacone i przybrudzone jak pozostałe krawędzie. Wstał i odłożył wszystko do teczki. Pora wracać do Andover, wcielić plan w życie. - Czy coś nie w porządku, panie Vickery? - spytał dentysta, wychodząc z gabinetu, nadal wyraźnie zajęty; trzech popołudni owych pacjentów oczekiwało w poczekalni, czytając magazyny ilustrowane, znad których spoglądali z lekką irytacją. - Obawiam się, że o czymś zapomniałem. Czy mogę porozmawiać z panem przez chwilę? - Proszę tutaj - powiedział dentysta, zapraszając Scofielda do malej pracowni, pełnej półek z protezami włożonymi na ruchome klamry. Wziął papierosa z paczki leżącej na stole. - Muszę panu powiedzieć, że mam dziś bardzo męczący dzień. O co chodzi? - O przepisy, w gruncie rzeczy. - Bray uśmiechnął się, otworzył teczkę i wyjął obie koperty. - HR siedem tysięcy czterysta osiemdziesiąt pięć. - Cóż to u licha ma znaczyć? - Nowy regulamin uchwalony przez Kongres, pozostałość po aferze Watergate. Każdy urzędnik rządowy, który coś pożycza z dowolnego źródła i dla dowolnych przyczyn, musi wziąć pełny opis danego przedmiotu z własnoręcznym podpisem osoby wypożyczającej. - Na miłość boską! - Bardzo mi przykro, proszę pana. Senator jest rygorystą w takich sprawach. - Scofiełd wyjął zdjęcia z kopert. - Jak pan je jeszcze raz przejrzy, proszę zawołać swoją asystentkę i dać jej pełen opis; niech wypisze to na pańskim papierze firmowym i już się wynoszę. - Dla przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych wszystko - powiedział dentysta, biorąc skrócone kartoniki i sięgając po słuchawkę. - Niech pan mu powie, żeby obniżył mi podatki. - Nacisnął guzik. - Proszę przynieść swój notes. - Czy mogę zapalić? - Bray wyjął papierosa. - Pewnie. Rak lubi towarzystwo. Weszła pielęgniarka, niosąc notes i ołówek. - Jaki mam dać nagłówek? - zapytał lekarz, patrząc na Scofielda. - „Do odnośnych władz” wystarczy. - Dobrze. - Dentysta spojrzał na pielęgniarkę. - Pilnujemy uczciwości rządu. - Włączył lampę i obejrzał zdjęcia pod światło. - „Do odnośnych władz. Pan...” - Przerwał, patrząc na Braya. - Jak pan ma na imię? - B.A. wystarczy. - „Pan B.A. Vickery z biura senatora Appletona z Waszyngtonu otrzymał ode mnie dwa zestawy zdjęć rentgenowskich z dnia jedenastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, pacjentów o nazwiskach Joshua Appleton i... Julian Guiderone.” Coś jeszcze? - Opis, doktorze. O to właśnie chodzi w HR siedem tysięcy czterysta osiemdziesiąt pięć. Dentysta westchnął, obracając papierosa w ustach. - Powyższe zestawy zdjęć obejmują... raz, dwa, trzy, cztery... razem dwanaście negatywów. - Dentysta urwał, patrząc z ukosa znad zsuniętych na nos okularów. - Wie pan - wtrącił - mój wuj był nie tylko prymitywnym dentystą, ale i cholernie niedbałym. - O czym pan mówi? - spytał Scofield, obserwując go uważnie. - W obu brakuje prawego i lewego dwuguzkowca. Tak się spieszyłem poprzednio, że tego nie zauważyłem. - To te same karty, które dał mi pan dziś rano. - Z pewnością, są tu naklejki. Dopasowywałem górne i dolne siekacze. - Podał zdjęcia Scofieldowi i zwrócił się do asystentki: - Niech pani przełoży to, co powiedziałem, na bardziej urzędowy język i wystuka na maszynie, dobrze? Podpiszę w poczekalni. - Zgniótł papierosa i wyciągnął rękę. - Miło mi było pana poznać, ale naprawdę muszę wracać do gabinetu. - Jeszcze tylko jedna rzecz: czy mógłby pan zaparafować te karty i napisać datę? - Bray położył oddzielnie zdjęcia na stole. - Oczywiście - odparł dentysta. Scofield pojechał z powrotem do Salem. Wiele rzeczy trzeba było jeszcze wyjaśnić, podjąć nowe decyzje kształtowane przez bieg wydarzeń, ale miał już ogólny plan, wiedział, od czego zacząć. Nadchodził czas, aby pan B.A. Vickery przybył do hotelu „Ritz- Carlton”, ale jeszcze nie teraz. Poprzednio zatrzymał się w supermarkecie, gdzie znalazł małe naklejki z czerwoną ramką, niemal identyczne jak te sprzed trzydziestu pięciu lat, i stoisko z maszynami do pisania, gdzie wypisał na nich nazwiska i daty, rozcierając je lekko palcem, aby nadać naklejkom trochę patyny. Idąc do samochodu, rozejrzał się szybko po okolicy i znalazł to, czego szukał. KSEROKOPIE NA POCZEKANIU SPRZEDAŻ, ZAKUP I WYPOŻYCZALNIA SPRZĘTU FACHOWY SERWIS Punkt był dogodnie położony tuż przy sklepie z alkoholem i przy supermarkecie. Odda teraz do powielenia swoje zestawienie faktów, a potem kupi coś do jedzenia i picia. Będzie musiał spędzić w swoim pokoju dłuższy czas; miał parę telefonów do załatwienia. Zajmie mu to pięć do siedmiu godzin. Rozmowy muszą być przeprowadzone przez Lizbonę, według ściśle określonej procedury. Bray patrzył, jak właściciel zakładu wyjmuje zebrane arkusze jego aktu oskarżenia z kolejnych szarych tac wystających z kopiarki. Wdał się w krótka pogawędkę z tym łysiejącym mężczyzną, nadmieniając, że wyświadcza przysługę siostrzeńcowi; ten młody człowiek uczęszcza na kurs powieściopisania w Emerson i postanowił wziąć udział w jednym z konkursów literackich. - Ma chłopak wyobraźnię - powiedział mężczyzna, spinając stos kopii. - Ach. czytał pan to? - Tylko fragmenty. Stoi się nad tą maszyną, nie mając nic do roboty prócz pilnowania, żeby się nie zacięła, no to się patrzy. Ale jeśli ludzie przychodzą z osobistymi papierami, jak listy czy testament, wie pan, co mam na myśli, zawsze staram się patrzeć tylko na maszynę. Czasami jest to trudne. Bray roześmiał się. - Mówiłem siostrzeńcowi, żeby lepiej wygrał, bo inaczej wsadzą go do więzienia. - Już nie w obecnych czasach. Dzisiejsza młodzież jest wspaniała. Mówią, co chcą. Znam wielu ludzi, którzy tego nie lubią, ale ja i owszem. - Ja chyba też. - Bray spojrzał na stos kartek przed sobą i sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Nie ma pan tu przypadkiem kopiarki Alfa Dwanaście? - Alfa Dwanaście? To sprzęt, który kosztuje osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Prowadzę porządny interes, ale nie w tej klasie. - Chyba da się znaleźć jakąś w Bostonie. - Towarzystwo ubezpieczeniowe na Lafayette Street ma taką; założę się, że zapłaciła za nią centrala. To jedyna, o jakiej wiem, na północ od Bostonu i to aż po Montreal. - Towarzystwo ubezpieczeniowe? - Filia towarzystwa West Hartford. Szkoliłem dwie dziewczyny, które obsługują tę Alfa Dwanaście. Czy to nie jest do nich podobne? Kupią taki sprzęt, ale poskąpią na szkolenie u producenta. Byłem pewnie o półtora dolara tańszy. Scofield oparł się o kontuar gestem znużonego człowieka, szukającego rady. - Niech pan posłucha, jestem w podróży od pięciu dni i muszę jeszcze dzisiaj napisać i wysłać sprawozdanie. Potrzebna mi kopiarka Alfa Dwanaście. Mogę oczywiście jechać do Bostonu i ją znaleźć, ale jest już niemal czwarta i wolałbym tego nie robić. Moje przedsiębiorstwo jest hojne; ceni sobie mój czas i pozwala mi płacić ekstra, jeśli uda mi się go zaoszczędzić. Co pan na to? Mógłby mi pan pomóc? - Bray wyjął z portfela studolarowy banknot. - Pracuje pan w niezłej firmie. - To prawda. - Zaraz zatelefonuję. Była piąta czterdzieści pięć, kiedy Bray wrócił do hotelu obok przystani. Alfa Dwanaście wykonała potrzebną mu usługę, potem znalazł sklep papierniczy, gdzie kupił zszywacz, siedem brązowych kopert, dwie rolki taśmy opakunkowej i precyzyjną wagę na uncje i gramy. Później wstąpił jeszcze na pocztę i nabył znaczki za całe pięćdziesiąt dolarów. Listę zakupów zwieńczył befsztyk z polędwicy i butelka whisky. Rozłożył sprawunki na łóżku, przenosząc część na stół, a część na ladę między lilipucią kuchenką a lodówką. Nalał sobie whisky i usiadł na krześle przed oknem wychodzącym na port. Ściemniało się, woda była już widoczna jedynie w miejscach, gdzie odbijała światła przystani. Pił whisky krótkimi łykami; alkohol rozlewał mu się po ciele, przytłumiając natłok myśli. Miał mniej więcej dziesięć minut dla siebie, zanim przystąpi do telefonów. Armaty były załadowane, bomba atomowa gotowa. Teraz najważniejsze, aby wszystko odbyło się w odpowiedniej kolejności - zawsze kolejność na pierwszym miejscu - a to oznaczało wybranie odpowiednich słów w odpowiednim czasie; nie było miejsca na błąd. Aby uniknąć błędu, musi mieć umysł wolny od wszelkich obciążeń, musi myśleć jasno, precyzyjnie, nieskrępowanie i słuchać uważnie, wyłapując niuanse. Toni...? Nie! Zamknął oczy. W oddali mewy nurkowały do wody po ostatnie kęsy pożywienia przed nastaniem mroku. Słuchał ich skrzeku, znajdując w tym ostrym dźwięku pewne pocieszenie; każda wałka o przetrwanie niosła z sobą ładunek energii. Miał nadzieję, że jemu też jej starczy. Drgnął, budząc się z drzemki. Ze złością spojrzał na zegarek; było sześć po szóstej, jego dziesięć minut wydłużyło się niemal do piętnastu. Był już czas na pierwszy telefon, ten po którym najmniej się spodziewał, jeśli chodzi o rezultaty. Nie musiał przeprowadzać go przez Lizbonę; szansę na podsłuch były tak znikome, że prawie żadne. Ale „prawie” nie oznaczało „całkiem”, w związku z tym rozmowa nie mogła trwać dłużej niż dwadzieścia sekund, minimum potrzebne dla najdoskonalszych nawet urządzeń wykrywających numer rozmówcy. Trzymanie się tego dwudziestosekundowego limitu zalecił swojej Francuzce, kiedy przed tygodniami dzwoniła na jego prośbę przez całą noc do apartamentu w hotelu na Nebraska Avenue. Dwadzieścia sekund to niedużo, ale można przez ten czas w sposób ciągły sporo powiedzieć, zwłaszcza po francusku. Wstał z krzesła i podszedł do teczki, skąd wyjął notes z nazwiskami i numerami telefonów. Przysunął fotel do aparatu na stoliku nocnym i usiadł. Pomyślał przez chwilę, układając po francusku stenograficznie krótką wersję tego, co chciał przekazać, mimo wątpliwości, że to cokolwiek pomoże. Ambasador Robert Winthrop zniknął przeszło miesiąc temu i trudno było oczekiwać, iż jeszcze żyje. Poruszył temat Rady Matarese'a z niewłaściwymi ludźmi - lub z niewłaściwym człowiekiem - w Waszyngtonie. Bray wziął słuchawkę i wykręcił numer; dopiero po trzech dzwonkach włączyła się telefonistka i zapytała o numer pokoju. Podał jej i usłyszał kolejne odległe dzwonki. - Halo? - Posłuchaj! Nie ma czasu. Rozumiesz? - Tak. Mów. Znała go i rozumiała bez zbędnych słów. Zaczął mówić szybko po francusku, z oczami na sekundniku zegarka. - Ambasador Robert Winthrop. Georgetown. Weź ze sobą dwóch ludzi z CIA, nie dawaj żadnych wyjaśnień. Jeśli Winthrop będzie, zobacz się z nim sam na sam, ale nic nie mów na głos. Daj mu kartkę ze słowami: „Beowulf pana szuka”. Niech napisze odpowiedź. Kontakt musi być czysty. Zadzwonię znów. Siedemnaście sekund. - Musimy porozmawiać - padła szybka, zdecydowana odpowiedź. - Zadzwoń koniecznie. Odłożył słuchawkę - będzie bezpieczna. Nie tylko mało prawdopodobne, żeby matarezowcy ją odnaleźli i założyli podsłuch, ale nawet gdyby tak było, nie zabiją jej. Nic przez to nie zyskają, więcej się dowiedzą, trzymając pośredniczkę przy życiu, a zabicie wraz nią ludzi z CIA też narobiłoby zbyt dużo hałasu. Poza tym w obecnych okolicznościach jego poczucie odpowiedzialności miało swoje granice; przykro mu, ale tak było. Przyszła pora na Lizbonę. Już w Rzymie wiedział, że skorzysta z tego połączenia, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Serię telefonów można było przeprowadzić przez Lizbonę tylko raz, gdyż natychmiast po przejęciu rozmowy przez komputerowe bazy danych włączone zostaną alarmy, zakodowane źródła transmisji wytropione przez inne komputery w Langley i dalsze połączenia uniemożliwione. Dostęp do Lizbony był ograniczony wyłącznie dla tych, którzy zajmowali się dezercją osób z wysokiego szczebla, dla ludzi w terenie, którzy w razie nagłej potrzeby musieli skontaktować się bezpośrednio ze swoimi przełożonymi w Waszyngtonie, a ci z kolei byli uprawnieni do podjęcia natychmiastowej decyzji. Nie więcej niż dwudziestu oficerów wywiadu znało kody do Lizbony, a w Waszyngtonie telefon z tego źródła był przyjmowany o każdej porze dnia i nocy. Nigdy nie wiadomo, czy w grę nie wchodzi jakiś generał, fizyk nuklearny, wysokiej rangi członek Politbiura albo oficer KGB. Oczywiste było, że każde nadużycie dostępu przez Lizbonę grozi najsurowszymi konsekwencjami. Bray uśmiechnął się - z goryczą - na tę myśl. Nadużycie, które za chwilę miał popełnić, było poza wyobrażeniem tych, którzy ustanawiali przepisy. Spojrzał na pięć tytułów i nazwisk ludzi, do których zamierzał zadzwonić. Nazwiska same w sobie nie odznaczały się niczym nadzwyczajnym, zapewne można je było znaleźć w każdej książce telefonicznej. Ale stanowisk już nie. Sekretarz stanu Przewodniczący Narodowej Rady Bezpieczeństwa Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej Główny doradca prezydenta do spraw polityki zagranicznej Przewodniczący kolegium szefów sztabów Prawdopodobieństwo, że jeden albo nawet dwóch z tych ludzi może być consigliere organizacji Matarese'a powstrzymało Braya przed wysłaniem oskarżenia wprost do prezydenta. Taleniekow i on uważali, że kiedy będą mieć w ręce dowód, zdołają dotrzeć do przywódców swoich krajów i przekonać ich. To nie była prawda; prezydent i sekretarz generalny są zbyt ściśle strzeżeni, otoczeni zbyt szczelnym murem; wiadomości są filtrowane, słowa interpretowane. Zarzuty „zdrajców” zostałyby oddalone, nikt nie traciłby na nie czasu. Kto inny musiał porozmawiać z prezydentem. Ktoś o niepodważalnej pozycji i autorytecie. Tylko ktoś taki mógł zwrócić się do niego z podobną informacją - nie zdrajcy. Większość, jeśli nie wszyscy z tych, do których chciał zadzwonić, byli ludźmi oddanymi swojemu narodowi i każdy z nich zostałby wysłuchany przez prezydenta. O to mu tylko chodziło; wiedział też, że żaden nie zlekceważy telefonu z Lizbony. Wziął słuchawkę i wykręcił numer centrali międzynarodowej! Dwadzieścia minut później telefonistka oddzwoniła. Lizbona, jak zawsze, wyczyściła szybko linię do Waszyngtonu; sekretarz stanu był przy telefonie. - Tu Pierwszy - powiedział sekretarz. - Proszę mówić. O co chodzi? - Panie sekretarzu, w ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan pocztą brązową kopertę z nazwiskiem „Agate” w lewym górnym rogu... - Agate? Beowulf Agate? - Proszę, niech pan mnie wysłucha. Niech pan każe dostarczyć ją sobie bezpośrednio do rąk własnych, bez otwierania przez sekretarkę. Znajdzie pan w środku szczegółowy raport opisujący serię wypadków, które wskazują na istnienie spisku zmierzającego do objęcia rządu... - Spisek? Niech pan mówi bardziej konkretnie. Spisek komunistyczny? - Nie sądzę. - Musi pan mówić konkretniej, panie Scofield. Jest pan człowiekiem poszukiwanym i nadużywa pan połączenia przez Lizbonę! Samolubne wzniecanie alarmu nie jest w pana interesie. Ani w interesie naszego kraju. - Znajdzie pan wszystkie niezbędne dane w moim raporcie. Między innymi jest tam dowód, powtarzam: dowód, panie sekretarzu, że dwadzieścia lat temu w Senacie dokonano oszustwa. Tak wielkiej wagi, że nie wiem, jak nasz kraj zniesie podobny szok. Może nawet najlepiej będzie go nie ujawniać. - Niech pan wytłumaczy swoje słowa! - Wytłumaczenie jest w kopercie. Ale bez wniosków. Wnioski pozostawiam panu i prezydentowi. Proszę dostarczyć mu moje informacje jak najszybciej. - Rozkazuję panu natychmiast się u mnie zameldować! - Ujawnię się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin - jeśli nadal będę żył. A wtedy chcę dwóch rzeczy: rehabilitacji dla mnie i azylu dla radzieckiego agenta wywiadu - jeśli i on nadal będzie żył. - Scofield, gdzie jesteś?! Bray odłożył słuchawkę. Odczekał dziesięć minut i zamówił drugi telefon przez Lizbonę. Trzydzieści pięć minut później miał na linii Przewodniczącego Narodowej Rady Bezpieczeństwa. - Panie przewodniczący, w ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan pocztą brązową kopertę z nazwiskiem „Agate” w lewym górnym rogu... Było dokładnie czternaście minut po północy, kiedy skończył ostatni telefon. Politycy, z którymi rozmawiał, byli ludźmi honoru. Ich głosy zostaną wysłuchane przez prezydenta. Miał jeszcze czterdzieści osiem godzin. Całe życie. Nadeszła pora na drinka. Dwukrotnie podczas zamawiania rozmów spoglądał na butelkę whisky, gotów przyznać sobie prawo do uspokojenia nerwów, i dwukrotnie odrzucił pokusę. Działając pod napięciem był najbardziej opanowanym z ludzi, w ten właśnie sposób najlepiej funkcjonował. Teraz należała mu się porcja alkoholu - będzie to odpowiedni toast z okazji ostatniej rozmowy, jaką za chwilę przeprowadzi z senatorem Joshuą Appletonem IV, urodzonym jako Julian Guiderone, syn pasterza. Nagły dzwonek telefonu wprawił Braya w taki szok, że zapomniał o nalewanej whisky i zastygł z przechyloną butelką w dłoni. Alkohol przepełnił szklankę i rozlał się po stole. To było niemożliwe! Nie było sposobu, aby telefony do Lizbony mogły zostać tak szybko wytropione. Magnetyczne łącza zmieniały się co godzinę, uniemożliwiając lokalizację nadawcy. Aby wyśledzić pojedynczy telefon, cały system musiałby zostać zamknięty na co najmniej osiem godzin. Lizbona była pewniakiem; dzwoniąc przez nią człowiek był bezpieczny, a jego miejsce pobytu ukryte aż do chwili, kiedy to już nie miało znaczenia. Telefon zaterkotał ponownie. Jeśli nie odpowie, nie dowie się, o co chodzi, a to znacznie groźniejsze niż fakt, że go wyśledzono. W końcu wciąż trzyma w rękach karty, którymi może grać. A przynajmniej dać tak do zrozumienia matarezowcom. Podniósł słuchawkę. - Słucham? - Pokój dwieście dwanaście? - O co chodzi? - Mówi dyrektor hotelu, proszę pana. To nic wielkiego, ale telefonistka z centrali międzynarodowej, co całkiem naturalne, podawała naszej recepcji sumy za pańskie zagraniczne rozmowy. Ponieważ, jak wiemy, nie używa pan karty kredytowej, zapewne woli pan, aby dopisać je do pańskiego rachunku. Pomyśleliśmy, że chciałby pan wiedzieć, że opłata wynosi obecnie ponad trzysta dolarów. Scofield spojrzał na uszczuploną butelkę whisky. Niedowiarstwo Jankesów nie zmieni się do końca świata, a potem księgowi z Nowej Anglii wytoczą Panu Bogu proces. - Może zechce pan przyjść do mnie osobiście, to od razu wszystko ureguluję. Gotówką. - Och nie, nie. To wcale niepotrzebne, proszę pana. Właściwie jestem już w domu, nie w hotelu - umilkł zakłopotany. - Myśleliśmy tylko... - Dziękuję za informację - przerwał Bray, odkładając słuchawkę i wracając do stołu do butelki whisky. Pięć minut później był gotów; czując, jak ogarnia go lodowaty spokój, usiadł przy telefonie. Słowa same się znajdą, podyktowane wypełniającą go wściekłością; nie potrzebował się zastanawiać, co powie. Musiał jednak zastanowić się nad kolejnością. Szantaż, kompromis, ustępstwo, wymiana. Ktoś z organizacji chciał z nim rozmawiać i zwerbować go dla najoczywistszych w świecie powodów; da więc temu komuś - kimkolwiek był - szansę. Była to część wymiany, wstęp do ucieczki. Ale pierwszy krok na linie zrobi nie Beowulf Agate, lecz syn pasterza. Wziął słuchawkę; trzydzieści sekund później usłyszał słynny głos o wyraźnym bostońskim akcencie, który tak wielu przypominał pewnego młodego prezydenta zabitego w Dallas. - Halo? Halo? - Senator został zerwany z łóżka, słychać to było w jego zaspanym głosie. - Kto mówi, na miłość boską? - W szwajcarskiej wiosce Col du Pillon jest pewien grób. Jeśli w złożonej tam trumnie znajduje się ciało, to nie należy ono do mężczyzny, którego nazwisko widnieje na nagrobku. Mężczyzna po drugiej stronie wciągnął ze świstem powietrze i zaniemówił; krzyk uwiązł mu w gardle. - Kto...? - Senator był w szoku, nie mógł sformułować pytania. - Nie musisz nic mówić, Julianie... - Dość! - krzyk oswobodził się z krtani. - Dobrze, bez nazwisk. Wie pan, kim jestem. Jeśli nie, to znaczy, że pasterz nienależycie informuje swego syna. - Nie będę tego słuchał! - Owszem, będzie pan, senatorze. Słuchawka telefoniczna jest przyrośnięta do pana ręki; musi pan słuchać, czy pan chce, czy nie. Niech więc pan słucha. Jedenastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, pan i pański bliski przyjaciel poszliście do tego samego dentysty na Main Street w Andover. Zrobiono panu wtedy rentgena. - Scofield umilkł dokładnie na sekundę. - Mam te zdjęcia, senatorze. Pański sekretariat może to sprawdzić jutro rano. Może także sprawdzić, że wczoraj goniec z Wydziału Rozliczeń wziął zestaw nowszych zdjęć od pańskiego obecnego dentysty w Waszyngtonie. W końcu, jeśli ma pan ochotę, może też sprawdzić w przechowalni zdjęć w szpitalu stanowym w Massachusetts. Przekonacie się, że klisza ze zdjęciem przednich zębów sprzed dwudziestu pięciu lat znikła z kartoteki Appletona. Wszystkie są w moim posiadaniu. Na linii dal się słyszeć cichy żałosny jęk, lament bez słów. - Niech pan słucha dalej, senatorze - kontynuował Bray. - Nie wszystko stracone. Jeśli dziewczyna żyje, ma pan jeszcze szansę, jeśli nie, to nie ma pan. Co zaś do Rosjanina, jeżeli ma zginąć, to z mojej ręki. Myślę, że wie pan, dlaczego. Jak więc pan widzi, może uda nam się dojść do porozumienia. Mogę zapomnieć o tym, co wiem. Wasze poczynania to nie moja sprawa, już nie. Osiągnęliście, co chcecie, a ludzie tacy jak ja zwykle kończą, pracując dla takich jak wy; tak to już jest. W końcu, niewielka między nami różnica. Jakby nie spojrzeć. - Scofield zamilkł; przynęta była aż nadto rzucająca się w oczy, czyją połknie? Połknął; ochrypłym szeptem złożył próbną propozycję: - Jest ktoś... kto chce z panem rozmawiać. - Dobrze. Ale najpierw dziewczyna musi być wolna, a Rosjanin przekazany w moje ręce. - A zdjęcia...? - Padły pospieszne, ucięte w połowie słowa. Mężczyzna tonął. - Na tym polega wymiana. - Jak? - Wynegocjujemy to. Musi pan zrozumieć, senatorze, że jedyne, co mnie w tej chwili obchodzi, to ja sam. Mam zamiar wziąć dziewczynę i wyjechać. - Czego...? - Senator wciąż miał trudności ze sformułowaniem pytania. - Czego chcę? - dokończył Scofield. - Dowodu, że ona żyje, że wciąż porusza się o własnych siłach. - Nie rozumiem. - Niewiele pan wie o tych sprawach, co? Nieruchomy zakładnik nie jest żadnym zakładnikiem. Chcę dowodu i mam bardzo dobrą lornetkę. - Lornetkę? - Pańscy ludzie zrozumieją. Chcę numer telefonu i możliwość obserwacji zakładników. Naturalnie, jestem w pobliżu Bostonu. Zadzwonię rano. Pod ten numer. - Rano jest debata w senacie, quorum... - Nie pójdzie pan - przerwał Bray, odkładając słuchawkę. Pierwszy ruch został zrobiony; przez całą noc nie umilkną telefony między Waszyngtonem a Bostonem. Będą omawiane posunięcia, zagrania, alternatywy; negocjacje się zaczęły. Spojrzał na brązowe koperty na stole. Między jednym a drugim telefonem pozaklejał je, zważył i nalepił znaczki; były gotowe do wysłania. Oprócz jednej, która czekała na wyjaśnienie tragicznego zniknięcia i losu bliskiego mu człowieka. Czas zadzwonić do starej przyjaciółki z Paryża. - Bray, Bogu dzięki! Czekamy od wielu godzin! - My? - Ambasador Winthrop. - On tam jest? - Wszystko w porządku. Zostało to przeprowadzone bardzo sprawnie. Jego służący, Stanley, zapewnia, że nikt ich nie śledził i jak ogólnie wiadomo, ambasador jest w Aleksandrii. - Brawo, Stanley! - Scofield miał ochotę krzyczeć pod niebo z ulgi, z czystej radości. Winthrop żył. Tyły były zabezpieczone, organizacja Matarese'a zniszczona. Miał wolną rękę do prowadzenia negocjacji i przeprowadzi je jak nigdy dotąd, a był najlepszy z najlepszych. - Daj mi go do telefonu. - Jestem, Brandon! Obawiam się, że, nie czekając, wyrwałem twojej przyjaciółce słuchawkę z ręki. Proszę mi wybaczyć, moja droga. - Co się działo? Dzwoniłem i dzwoniłem... - Zranili mnie, niezbyt groźnie, ale musiałem zasięgnąć pomocy lekarskiej. Pojechałem do znajomego lekarza w Fredericksburgu; ma prywatną klinikę. Nie bardzo wypadało najstarszemu z tak zwanych mężów stanu zjawić się w waszyngtońskim szpitalu z kulą w ramieniu. Czy wyobrażasz sobie Harrimana na ostrym dyżurze w Harlemie z raną postrzałową? Nie mogłem wciągać cię w to dalej, Brandon. - O Boże. Powinienem był to wziąć pod uwagę. - Miałeś dość rzeczy do brania pod uwagę. Gdzie jesteś? - Koło Bostonu. Mam panu tyle do powiedzenia, ale nie przez telefon. Znajdzie pan wszystko w kopercie razem z czterema paskami zdjęć. Muszę to panu jak najszybciej dostarczyć, a pan musi dostarczyć to prezydentowi. - Chodzi o Radę Matarese'a? - To coś więcej, niż mogliśmy sobie w ogóle wyobrazić. Mam dowód. - Wsiadaj do pierwszego samolotu do Waszyngtonu. Zaraz porozumiem się z prezydentem i zapewnię ci pełną ochronę, nawet eskortę wojskową, jeśli trzeba. Obława na ciebie zostanie odwołana. - Nie mogę tego zrobić, proszę pana. - Na miłość boską, dlaczego? - Ambasador nie wierzył własnym uszom. - Mają... zakładników. Potrzebuję trochę czasu. Zabiją ich, jeśli nie przystąpię do negocjacji. - Do negocjacji? Nie musisz negocjować. Jeśli masz to, co mówisz, niech robi to rząd. - Wystarczy lekkie naciśnięcie palca i mniej niż jedna piąta sekundy, żeby pociągnąć za spust - powiedział Scofield. - Muszę z nimi negocjować... Ale, widzi pan, teraz już mogę. Zostanę w kontakcie, podam miejsce wymiany. Może pan zapewnić mi osłonę. - Zawsze to samo bojowe słownictwo. Nie opuszcza cię, co? - Nigdy nie było mi tak przydatne. - Ile czasu potrzebujesz? - To zależy, sprawa jest delikatna. Dwadzieścia cztery, może trzydzieści godzin. W każdym razie mniej niż czterdzieści osiem; to ostateczny termin. - Dostarcz mi ten dowód, Brandon. Mam tam znajomego prawnika; jego firma jest w Bostonie, ale on sam mieszka w Waltham. To mój dobry przyjaciel. Czy masz samochód? - Tak. Mogę być w Waltham za jakieś czterdzieści minut. - Świetnie. Zadzwonię do niego; jutro pierwszym rannym samolotem przyleci do Waszyngtonu. Nazywa się Bergeron, musisz znaleźć jego adres w książce telefonicznej. - Żaden problem. Była godzina za piętnaście druga w nocy, kiedy Bray zadzwonił do drzwi kamiennego domu w Waltham. Otworzył Paul Bergeron, ubrany w szlafrok; na jego inteligentnej, niemłodej twarzy malowało się zatroskanie. - Wiem, że nie należy pytać pana o nazwisko, ale może zechciałby pan wejść? Sądzę, że mały drink dobrze panu zrobi. - Dziękuję bardzo, ale mam jeszcze sporo roboty. Oto koperta, i jeszcze raz dzięki. - Wobec tego, może innym razem. - Prawnik spojrzał na grubą, brązową kopertę, którą trzymał w ręce. - Wie pan, czuję się tak, jak musiał się czuć Jim St. Clair, kiedy otrzymał ten ostatni telefon od Alexandra Haiga. Czy to materiał zapalny? - To bomba, panie Bergeron. - Godzinę temu dzwoniłem na lotnisko. Mam zarezerwowany bilet na siódmą pięćdziesiąt pięć. Winthrop będzie miał to jeszcze przed dziesiątą. - Dziękuję. Dobranoc. Jadąc z powrotem do Salem, Scofield baczył instynktownie, czy ktoś go nie śledzi; nikogo nie dostrzegł ani też się tego nie spodziewał. Rozglądał się również za całonocnym supermarketem. Przeważnie były w nich także inne towary, nie tylko żywność. Znalazł taki sklep na przedmieściach Medford, odsunięty od autostrady. Podjechał tam, zaparkował i wszedł do środka. Już w drugim rzędzie dojrzał to, czego szukał. Na jednej z półek stały tanie budziki w kształcie Big Bena. Kupił dziesięć. Była trzecia osiemnaście nad ranem, kiedy wrócił do swojego pokoju. Wyjął mechanizmy zegarowe z obudowy, ustawił je rzędem na stole i wydobył z teczki mały skórzany futerał z zestawem miniaturowych narzędzi. Z samego rana kupi przewód dwużyłowy i baterie, a później postara się o materiał wybuchowy. Ładunki mogą stanowić problem, ale nie nierozwiązywalny; bardziej zależało mu na fajerwerkach niż na mocy - a zapewne i to okaże się zbędne. Jednakże lata praktyki nauczyły go ostrożności; wymiana przypominała mechanizm wielkiego samolotu, gdzie każdy system ma swój system wspierający, a ten alternatywny. Zostało mu sześć godzin na przygotowanie swojej alternatywy. Dobrze, że miał coś do roboty; i tak nie mógłby teraz zasnąć. 36. Świt niemal niepostrzeżenie przeszedł w poranek; znów zanosiło się na deszcz. O ósmej rano zaczęło padać. Bray stał z rękami na parapecie, patrząc na ocean i myśląc o innych, spokojniejszych, cieplejszych morzach; czy dane mu będzie kiedyś żeglować po nich z Toni? Wczoraj nie było nadziei, dzisiaj była; rozegra tę partię jak żadnej dotąd. Beowulf Agate pokaże swoje pełne możliwości. Do tych paru godzin przygotowywał się całe życie, aby teraz próbować je ocalić pod jedynym interesującym go warunkiem. Uwolni ją albo zginie - to się nie zmieniło. Fakt, że skutecznie zwalczył organizację Matarese'a, był teraz niemal nieistotny. To było zadanie dla profesjonalisty, a on był najlepszy... on i Rosjanin byli najlepsi. Odwrócił się od okna i podszedł do stołu, mierząc wzrokiem wyniki swojej kilkugodzinnej pracy. Zabrało mu to mniej czasu niż przypuszczał, tak dalece się skoncentrował. Każdy budzik został rozebrany, główne sprężyny nawiercone przy trzpieniu, w mechanizmy zapadkowe wstawione dodatkowe bolce. Do każdego można było teraz podłączyć przewody zasilane z baterii, mające przez trzydzieści sekund generować iskry w prochowym zapalniku. Kolejne impulsy miały zapalać i detonować kolejne ładunki wybuchowe w przeciągu piętnastu minut. Każdy budzik został sprawdzony dziesiątki razy, drobniutkie wyżłobienia wypiłowane w kołach zębatych gwarantowały właściwą kolejność. Nie przywiązywał szczególnego znaczenia do tych umiejętności. Każdy projektant musi być także mechanikiem, każdy architekt budowniczym; dobry krytyk sam parać się sztuką. Elementarna sprawa. Proch mógł dostać w każdym sklepie myśliwskim, kupując naboje. Jeśli chodzi o materiały wybuchowe, wystarczyło udać się z odpowiednią legitymacją w ręku na pierwszy lepszy teren rozbiórki lub prac ziemnych. Reszta to kwestia posiadania dużych kieszeni w płaszczu. Robił to już nieraz; mentalność ludzka była wszędzie taka sama. Należy mieć się na baczności przed mężczyzną z legitymacją rządową w czarnej plastikowej okładce, mówiącym przyciszonym głosem. Mógł przysporzyć kłopotów. Lepiej iść mu na rękę i się nie narażać. Włożył mechanizmy zegarków do pudełka, które dostał od sprzedawcy w supermarkecie pięć godzin temu, zakleił wierzch taśmą i zaniósł je do samochodu. Otworzył bagażnik, wepchnął pudełko w sam róg, zamknął klapę i wrócił do recepcji. - Okazuje się, że muszę już wyjeżdżać - powiedział do młodego mężczyzny za kontuarem. - Zapłaciłem za cały tydzień, ale moje plany uległy zmianie. - Ma pan jednak kilka rachunków telefonicznych do zapłacenia, proszę pana. - Owszem - zgodził się Scofield, zastanawiając się, ilu jeszcze ludzi w Salem również o tym wie. Czy wciąż palą tu czarownice na stosie? - Proszę przygotować mi rachunek, zejdę za pół godziny. I niech pan doda też te dwie gazety. - Wziął z lady „Examiner” i jeden z lokalnych tygodników. W pokoju zrobił sobie kawę i usiadł z nią przy stole wraz z gazetami i książką telefoniczną. Była ósma dwadzieścia pięć. Paul Bergerson był już w powietrzu od trzydziestu minut, pogoda na lotnisku nie powinna stwarzać przeszkód. Sprawdzi to, kiedy siądzie do telefonu. Otworzył „Examiner” na stronie z ogłoszeniami drobnymi. Znalazł dwie propozycje pracy dla budowlanych, jedną w Newton, drugą w Braintree. Zapisał adresy, mając jednak nadzieję, że znajdzie coś bliżej. I rzeczywiście. W lokalnym tygodniku z Salem było zdjęcie sprzed pięciu dni ukazujące senatora Joshuę Appletona kładącego kamień węgielny pod roboty budowlane w Swampscott. Był to projekt rządowy prowadzony przez stan Massachusetts: wielkie osiedle mieszkaniowe dla klas średnich, które miało powstać na skalistej ziemi na północ od Phillips Beach. Podpis pod zdjęciem brzmiał: Już wkrótce - wykopy i wybuchy. Trudno o bardziej ironiczny zbieg okoliczności. Scofield otworzył książkę telefoniczną i znalazł sklep myśliwski w Salem; nie musiał nigdzie dalej szukać. Zapisał adres. Ósma trzydzieści siedem. Czas zadzwonić do oszusta, który nazwał się Joshuą Appletonem. Wstał i podszedł do łóżka, postanawiając pod wpływem impulsu zatelefonować najpierw na lotnisko. Słowa, które usłyszał, zupełnie go zadowoliły. - Siódma pięćdziesiąt pięć do Waszyngtonu? Chwileczkę, zaraz sprawdzę... Samolot wystartował z dwunastominutowym opóźnieniem, ale leci zgodnie z planem. Paul Bergeron był w drodze do Waszyngtonu i Roberta Winthropa. Teraz już nie będzie żadnych odroczeń, nagłych konferencji, w pośpiechu zwoływanych spotkań między wysoko postawionymi, pewnymi siebie ludźmi próbującymi przesądzać bieg wydarzeń. Winthrop zadzwoni do Białego Domu, uzyska natychmiast audiencję i wszystkie siły rządu zwrócą się przeciwko matarezowcom. Jutro rano senator zostanie zabrany przez służbę bezpieczeństwa prosto do szpitala, gdzie poddadzą go szczegółowym badaniom. I trwające dwadzieścia pięć lat oszustwo wyjdzie na jaw, a syn zostanie zniszczony wraz z pasterzem. Bray zapalił papierosa, pociągnął łyk kawy i wziął słuchawkę. W pełni panował nad sytuacją; mógł skoncentrować się wyłącznie na swoich negocjacjach, na wymianie, która organizacji Matarese'a i tak nic nie da. Głos senatora był napięty, najwyraźniej to krótkie opóźnienie go wyczerpało. - Nicholas Guiderone chce się z panem zobaczyć. - Pasterz we własnej osobie - powiedział Scofield. - Zna pan moje warunki. Czy on też je zna? Jest gotów na nie przystać? - Tak - wyszeptał syn. - Zgadza się na telefon. Nie jest pewien, co pan ma na myśli mówiąc o „obserwacji”. - No to nie mamy o czym rozmawiać. Żegnam. - Zaraz, niech pan poczeka! - Na co? To proste słowo; powiedziałem, że mam lornetkę. Co tu jest do dodania? Odmówił. Do widzenia, senatorze. - Nie! - Człowiek po drugiej stronie ciężko dyszał. - Dobrze, dobrze. Pozna pan godzinę i miejsce, kiedy zadzwoni pan pod numer, który panu podam. - Co takiego? Jest pan skończony, senatorze. Jeśli chcą pana wykończyć, to ich sprawa - i pańska zapewne - ale nie moja. - O czym do diabła pan mówi? Co w tym złego? - To nie do przyjęcia. Nikt mi nie będzie wyznaczał czasu i miejsca, to ja je wyznaczę. Dokładniej mówiąc, wyznaczam wam przedział czasu i miejsce, senatorze. Między trzecią a piątą dziś po południu, w północnych oknach Appleton Hall, tych wychodzących na Jamaica Pond. Zrozumieliśmy się? Appleton Hall. - Tam właśnie ma pan zadzwonić! - Co pan powie. Okna mają być oświetlone, kobieta w jednym, Rosjanin w drugim. Chcę widzieć, że się ruszają, rozmawiają. Chcę mieć pewność, że chodzą, mówią, reagują. Czy to jasne? - Tak. Chodzą... reagują. - I jeszcze jedno, senatorze. Proszę powiedzieć swoim ludziom, że nie mają się co fatygować polowaniem na mnie. Nie będę mieć przy sobie zdjęć; są u kogoś, kto ma je wysłać, jeśli nie stawię się z powrotem na przystanku autobusowym do piątej trzydzieści. - Na przystanku autobusowym? - Po północnej stronie pod Appleton Hall biegnie trasa autobusów miejskich. Są one zawsze zatłoczone, więc na długim zakręcie wokół Jamaica Pond muszą zwolnić. Jeśli deszcz się utrzyma, będą jechać jeszcze wolniej, prawda? Będę miał mnóstwo czasu, żeby zobaczyć wszystko, co chcę. - Ale czy zobaczy się pan z Nicholasem Guideronem? - Pytanie było wypowiedziane pospiesznie, na granicy histerii. - Jeśli sytuacja mnie zadowoli - odpowiedział Scofield zimno. - Zadzwonię do pana z budki telefonicznej około piątej trzydzieści. - On chce rozmawiać z panem teraz! - Pan Vickery nie spotka się z nikim, dopóki nie zamelduje się w hotelu „Ritz- Carlton”. Myślałem, że to jasne. - On się boi, że mógł pan zrobić duplikaty; bardzo go to dręczy. - To są negatywy sprzed dwudziestu pięciu i trzydziestu sześciu lat. Badanie spektrograficzne natychmiast ujawniłoby wystawienie ich na działanie lampy reprodukcyjnej. Nie ryzykowałbym życiem z tak głupiego powodu. - Nalega, żeby się pan z nim zobaczył od razu! Mówi, że to bardzo istotne. - Wszystko jest bardzo istotne. - Mówi, że jest pan w błędzie. W wielkim, wielkim błędzie. - Jeśli będę zadowolony z tego, co zobaczę dziś po południu, będzie miał szansę mi to udowodnić. A pan będzie miał prezydenturę. A może raczej on? Bray odłożył słuchawkę i zdusił w popielniczce papierosa. Tak jak przypuszczał, Appleton Hall był najbardziej logicznym miejscem dla Guiderone'a do trzymania zakładników. Starał się o tym nie myśleć, kiedy robił rundę wokół tej solidnej rezydencji - bliskość Toni była przeszkodą trudną do pokonania - ale instynktownie to wiedział. A ponieważ wiedział, jego oczy rejestrowały rzeczywistość jak tuzin szybkostrzelnych aparatów fotograficznych. Teren był rozległy; kilka hektarów pokrytych drzewami i gęstymi krzewami, a wokół strażnicy w budkach wbudowanych we wzgórze. Taka forteca kojarzyła się z obroną przed szturmem - obawa przed atakiem na pewno nie mogła być obca Nicholasowi Guiderone'owi, toteż Scofield postanowił zbić własny kapitał na jego lękach. Zaaranżuje pozorny szturm, przeprowadzony przez ten rodzaj armii, jaki kto jak kto, ale pasterz zna od podszewki. Przed wyjazdem z Salem wykonał jeszcze ostatni telefon: do Roberta Winthropa w Waszyngtonie. Ambasador może zostać później przytrzymany na długie godziny w Białym Domu - jego rada będzie nieodzowna przy decyzjach podejmowanych przez prezydenta - a Scofield chciał mieć zapewnioną fachową ochronę. Była to jego jedyna ochrona - zaaranżowany atak nie miał atakujących. - Brandon? Nie spałem całą noc. - Wielu innych też nie spało, proszę pana. Czy linia jest czysta? - Kazałem ją sprawdzić elektronicznie wcześnie rano. Co się dzieje? Spotkałeś się z Bergeronem? - Jest w drodze. Lot sześćdziesiąt dwa. Ma kopertę i będzie w Waszyngtonie przed dziesiątą. - Wyślę Stanleya na lotnisko. Piętnaście minut temu rozmawiałem z prezydentem. Przesuwa swoje spotkania i przyjmie mnie o drugiej po południu. Spodziewam się, że będzie to bardzo długie spotkanie. Jestem pewien, że zechce wezwać też innych. - Tak też myślałem, dlatego dzwonię teraz. Mogę podać teren wymiany. Ma pan długopis? - Tak, mów. - To miejsce w Brookline zwane Appleton Hall. - Appleton? Senator Appleton? - Zrozumie pan, kiedy dostanie pan kopertę od Bergerona. - O mój Boże! - To posiadłość wznosząca się nad Jamaica Pond, na wzgórzu zwanym Appleton Hill; jest dobrze znana. Wyznaczę spotkanie na jedenasta, trzydzieści dziś w nocy; przyjadę punktualnie. Niech zaczną otaczać wzgórze o jedenastej czterdzieści pięć. Niech zablokują drogi w odległości kilometra we wszystkich kierunkach, używając znaków objazdowych, i zbliżają się ostrożnie. Za ogrodzeniem co kilkadziesiąt metrów są strażnicy. Ustawcie stanowisko dowodzenia na drodze naprzeciwko głównej bramy; stoi tam duży biały dom, jeśli dobrze pamiętam. Niech go zajmą i odetną telefony, może należeć do organizacji. - Chwileczkę, Brandon - przerwał Winthrop. - Notuję to wszystko, a moje ręce i oczy nie są już takie jak dawniej. - Przepraszam, będę mówić wolniej. - W porządku. „Odciąć telefony”. Dalej. - Moja strategia będzie czysto podręcznikowa. Mogą się tego spodziewać, ale nie mogą temu zapobiec. Powiem, że ostateczny termin upływa kwadrans po północy. Wtedy wyjdę z zakładnikami frontowymi drzwiami do samochodu i zapalę dwie zapałki, jedną po drugiej; znają ten sposób. Powiem, że na zewnątrz czeka stacz z kopertą zawierającą zdjęcia. - Stacz? Zdjęcia? - To pierwsze to tylko nazwa kogoś wynajętego, drugie to dowód, który mam dostarczyć. - Ale nie możesz go dostarczyć! - Nawet jeśli mógłbym, nie zrobi to żadnej różnicy. Znajdzie pan dość materiału w kopercie, którą przywiezie Bergeron. - Oczywiście. Co jeszcze? - Kiedy zapalę drugą zapałkę, niech dadzą mi ze stanowiska dowodzenia taki sam sygnał. - Taki sam? - Niech zapalą dwie zapałki. - Oczywiście. Przepraszam. A potem? - Niech czekają, aż podjadę do bramy. Postaram się wymierzyć czas tak. żeby było to niemal dokładnie dwadzieścia po północy. Jak tylko otworzą bramę, czas na nasze oddziały. Będą wspomagane głośnymi fajerwerkami. Niech pan im powie, że to tylko fajerwerki. - Co? Nie rozumiem. - Oni zrozumieją. Muszę już kończyć, panie ambasadorze. Mam jeszcze mnóstwo roboty. - Brandon! - Tak? - Jest jedna rzecz, której nie musisz robić. - Co takiego? - Martwić się o oczyszczenie z zarzutów. Obiecuję ci to. Zawsze byłeś najlepszy z najlepszych. - Dziękuję panu. Dziękuję za wszystko. Chcę tylko być wolny. Sprzedawca w sklepie myśliwskim na Hawthorne Boulevard był równie rozbawiony jak zadowolony, że jakiś facet nabył dwa pudełka naboi zero-cztery i to poza sezonem. Turyści to ogólnie rzecz biorąc głupcy, ale ten dopełnił miary głupoty, płacąc żywą gotówką nie tylko za naboje ale i za dziesięć plastikowych opakowań, które producenci dostarczali za darmo. Mówił jednym z tych gładkich, śliskich głosów. Pewno jakiś adwokat z Nowego Jorku, który nigdy w życiu nie miał w ręku strzelby. Cholerni głupcy. Deszcz padał bezustannie, tworząc kałuże w błocie pod kołami samochodów, w których siedzieli niezadowoleni robotnicy, czekając na chwilową choćby poprawę pogody, żeby rozpocząć pracę. Za cztery godziny też otrzymają pełną dniówkę, ale muszą w ogóle przystąpić do pracy. Scofield podszedł do drzwi kontenerowego baraku, stając na desce zapadniętej w błoto i zaglądając przez zalane deszczem okno. W środku ujrzał majstra, który siedział za biurkiem i rozmawiał przez telefon. Dziesięć metrów na lewo stal betonowy bunkier z ciężką kłódką na stalowych drzwiach, przez które biegł duży czerwony napis. OSTROŻNIE! MATERIAŁY WYBUCHOWE NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY Bray najpierw zapukał do okna. zwracając na siebie uwagę mężczyzny, a potem zszedł z deski i otworzył drzwi. - Tak, o co chodzi? - wrzasnął majster. - Poczekam, aż pan skończy- rzeki Scofield, zamykając za sobą drzwi. Tabliczka na stole powiedziała mu, jak się mężczyzna nazywa. A. Patelli. - To może chwilę potrwać. Mam tu na telefonie pewnego naciągacza, cholernego naciągacza, który twierdzi, że jego cholerni kierowcy nie mogą pracować, bo jest mokro! - Niech się pan pospieszy, proszę. - Bray wyjął legitymację, otworzył ją i podsunął mu pod nos. - Pan jest panem Patelli, prawda? Majster wbił wzrok w bardzo oficjalny dokument. - Taak. - Podniósł słuchawkę. - Zadzwonię za chwilę, ty złodzieju! - Wstał. - Pan pracuje dla rządu? - Tak. - O co u diabła chodzi tym razem? - O coś, czego pan sobie chyba nie uświadamia, panie Patelli. Mój wydział współpracuje z Federalnym Biurem Śledczym... - Z FBI? - Właśnie. Ma pan tu u siebie pewną ilość materiałów wybuchowych. - Są zabezpieczone i dokładnie przeliczone - przerwał kierownik. - Każda cholerna laska. - Mamy w tej kwestii inne zdanie. Dlatego tu jestem. - Co? - Dwa dni temu w Nowym Jorku podłożono bombę, może czytał pan o tym. W banku na Wall Street. Niektóre cyfry z numeru seryjnego zapalnika się zachowały. Sądzimy, że mógł to być jeden z pańskich ładunków. - To kompletna bzdura! - Może sprawdzimy? Materiał wybuchowy w bunkrze to nie były laski lecz solidne kostki długie na jakieś piętnaście centymetrów, szerokie na dziesięć i wysokie na pięć, popakowane w skrzynki po dwadzieścia cztery sztuki. - Proszę przygotować pismo, że daje nam pan tę skrzynkę w depozyt - powiedział Scofield, wpatrując się w wierzch jednej z cegiełek. - Mieliśmy rację. To te. - Co mam przygotować? - Zabieram to do analizy dowodowej. - Co to ma znaczyć? - Niech pan posłucha, panie Patelli, może pan się znaleźć w nie lada kłopocie. Podpisał pan odbiór tych ładunków i wątpię, czy pan je przeliczył. Radziłbym panu w pełni współpracować. Każda oznaka sprzeciwu może zostać źle zrozumiana; ostatecznie, to pan jest odpowiedzialny za te ładunki. Osobiście nie sądzę, aby był pan w to zamieszany, ale jestem tylko szeregowym wywiadowcą. Z drugiej strony, moje słowo się liczy. - Dobrze, już dobrze, co mam pisać? W sklepie z materiałami przemysłowymi Bray nabył dziesięć baterii, dziesięć litrowych pojemników plastikowych, zwój przewodu dwużyłowego i puszkę czarnej farby w sprayu. Poprosił o duży karton, żeby zanieść zakupy przez deszcz do samochodu. Usiadł na tylnym siedzeniu wynajętego wozu, włożył ostatni z budzików do plastikowego pojemnika i wcisnął materiał wybuchowy pod baterię. Chwilę posłuchał miarowego tykania mechanizmu - wszystko było w porządku. Zamknął szczelnie pokrywką pojemnik i zalepił taśmą. Dwunasta czterdzieści dwie: budziki były nastawione w odpowiedniej kolejności, wyżłobienia w mechanizmach zegarowych zaryglowane - wszystko miało się zacząć dokładnie za jedenaście godzin i dwadzieścia sześć minut. Spryskał jeszcze czarną farbą ostatni pojemnik, podobnie jak dziewięć poprzednich; zabrudził przy tym mocno tylne siedzenie - zostawi na nim tytułem rekompensaty banknot studolarowy. Włożył monetę do szczeliny automatu; był w West Roxbury, dwie minuty od granicy Brookline. Nakręcił numer i gdy usłyszał głos, ryknął do słuchawki: - Zakłady Kanalizacyjne? - Tak, czym możemy służyć? - Appleton Drive! Brookline! Ściek się zatkał! Wszystko się wylewa na mój frontowy trawnik! - Gdzie to jest? - Właśnie mówiłem. Róg Appleton Drive i Beachnut Terrace! To prawdziwa katastrofa. - Już wysyłamy wóz naprawczy, proszę pana. - Pospieszcie się, na miłość boską! Furgonetka Zakładów Kanalizacyjnych jechała, co rusz się zatrzymując, Beachnut Terrace w kierunku przecznicy Appleton Hall; jej kierowca najwyraźniej sprawdzał studzienki ściekowe na ulicy. Kiedy dojechał do rogu, musiał zahamować, zatrzymany przez jakiegoś mężczyznę w granatowym płaszczu. Nie sposób było go wyminąć; stał na środku ulicy, gwałtownie machając rękami. Kierowca otworzył drzwi i krzyknął przez deszcz: - O co chodzi? Tylko tyle zdążył powiedzieć. Na terenie Appleton Hall jeden ze strażników w cedrowej budce podniósł słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie i poprosił telefonistkę obsługującą centralkę o miasto. Zadzwonił do Zakładów Kanalizacyjnych w Brookline, mówiąc, że jeden z ich wozów jedzie Appleton Drive, zatrzymując się co kilkadziesiąt metrów. - Mieliśmy sygnały, że zatkał się odpływ w pobliżu Beachnut i Appleton, proszę pana. Sprawdzamy, co się stało. - Dziękuję - powiedział strażnik, naciskając guzik interkomu do wszystkich stanowisk. Przekazał tę informację i wrócił na krzesło. Co za idiota ma ochotę żyć ze sprawdzania ścieków? Scofield włożył czarny sztormiak z białym napisem na plecach: Zakłady Kanalizacyjne, Brookline. Była 3.05. Zakładnicy zostali już wystawieni na widok. Antonia i Taleniekow stali w oknach po drugiej stronie rezydencji Appleton Hall; ich strażnicy koncentrują teraz swoje siły i uwagę na ulicy biegnącej poniżej. Jechał wolno furgonetką po Appleton Drive, trzymając się blisko krawężnika i zatrzymując przy każdej studzience kanalizacyjnej. Ponieważ ulica była długa, było ich dwadzieścia do trzydziestu. Za każdym razem podchodził do nich z dwumetrowym wężem i innymi narzędziami znalezionymi w furgonetce, których fachowy wygląd świadczył sam za siebie. Za dziesiątym razem jednak dodał jeszcze jeden przedmiot: litrowy plastikowy pojemnik pomalowany na czarno. Siedem z nich zdołał umieścić między prętami żelaznego ogrodzenia poza zasięgiem wzroku strażników, wpychając je gumowym wężem w liście. Trzy pozostałe przywiązał kawałkami przewodu do krat i spuścił w głąb studzienek. O 4.22 skończył i pojechał z powrotem do Beachnut Terrace, gdzie musiał wykonać krępującą czynność ocucenia pracownika Zakładów leżącego w tyle furgonetki. Nie było czasu na ceregiele; zdjął sztormiak i paroma uderzeniami w twarz przywrócił mężczyznę do przytomności. - Co się, do diabła, stało? - Mężczyzna był przestraszony i skulił się na widok pochylonego nad nim Braya. - Pomyliłem się - powiedział Scofield po prostu. - Może pan przyjąć to wyjaśnienie, albo nie, ale niczego nie brakuje, nic złego się nie stało i z kanałami wszystko jest w porządku. - Pan jest stuknięty! Bray wyjął portfel. - Na pewno to może tak wyglądać, ale chciałbym panu zapłacić za użycie wozu. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Oto pięćset dolarów. - Pięćset...? - Przez ostatnią godzinę sprawdzał pan studzienki na Beachnut i Appleton, nikt nic więcej nie musi wiedzieć. Wysłano pana i wykonał pan robotę. To znaczy, jeśli chce pan tę pięćsetkę. - Pan jest stuknięty! - Nie mam czasu na dyskusję. Bierze pan forsę czy nie? Oczy mężczyzny o mało nie wyszły z orbit. Wziął pieniądze. Nie miało już teraz znaczenia, czy go zobaczą, czy nie; ważne było, co on zobaczy. Jego zegarek wskazywał 4.57, do końca obserwacji zostały trzy minuty. Podjechał samochodem, zatrzymał się dokładnie poniżej środka Appleton Hall, otworzył okno i podniósł lornetkę do oczu. Nastawił ostrość przez deszcz na oświetlone okna kilkadziesiąt metrów wyżej. Najpierw zobaczył Taleniekowa, ale nie był to Taleniekow, którego widział w Londynie. Rosjanin stał bez ruchu za oknem, połowę głowy miał owiniętą bandażem, a wybrzuszenie w otwartym kołnierzyku koszuli wskazywało na dalsze rany, ciasno owinięte gazą. Tuż za nim stał ciemny, muskularny mężczyzna; jego druga ręka była schowana za plecami Rosjanina. Scofield miał wrażenie, że bez tej ręki Taleniekow nie utrzymałby się na nogach. Ale żył, jego oczy patrzyły prosto przed siebie, mrugając co jakiś czas - dawał mu w ten sposób znać, że wciąż żyje. Bray przeniósł lornetkę na prawo, wstrzymał oddech, serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Czuł, że nie zniesie tego dłużej, deszcz zamazywał mu widok, myślał, że oszaleje. Jest! Stała wyprostowana za oknem, z podniesioną głową, którą przekręciła w lewo a potem w prawo, nie spuszczając wzroku z obranego punktu i widać było, że reaguje na głosy. Reaguje! A potem zobaczył coś, czego nie śmiał oczekiwać. Spłynęło na niego ogromne uczucie ulgi i miał ochotę krzyknąć w deszcz z radości. W oczach Antonii był strach, to naturalne, ale nie tylko strach. Był także gniew. Gniew! Oczy jego ukochanej płonęły gniewem, a to był najlepszy zwiastun. Gniew oznaczał, że umysł pozostał żywy i nietknięty. Bray odłożył lornetkę, zamknął okno i zapalił silnik. Miał jeszcze przed sobą kilka telefonów i końcowe ustalenia. A potem najwyższy czas, aby pan B.A. Vickery zameldował się w hotelu „Ritz-Carlton”. 37. - Jest pan zadowolony? - Głos senatora był bardziej opanowany niż rano. Wciąż czaił się w nim strach, ale głębiej pod powierzchnią. - Jak ciężkie rany odniósł Rosjanin? - Stracił dużo krwi, jest słaby. - To widziałem. Czy nadaje się do transportu? - Można go wsadzić w samochód, jeśli tego pan chce. - Tego właśnie chcę. Obojga, jego i kobiety w moim samochodzie o dokładnie określonej godzinie. Podjadę z nimi do bramy i na mój sygnał macie ją otworzyć. Wtedy dostaniecie zdjęcia, a my wyjedziemy. - Myślałem, że chce pan go zabić? - Najpierw chcę czego innego. Ma pewne informacje, które mogą bardzo uprzyjemnić mi życie, bez względu na dalszy rozwój wypadków. - Rozumiem. - Jestem tego pewien. - Obiecał pan spotkać się z Nicholasem Guideronem, wysłuchać, co ma do powiedzenia. - I zrobię to. - Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że sam mam parę pytań. - Odpowie na wszystkie. Kiedy możecie się spotkać? - Będzie wiedział, kiedy się zjawię w „Ritz-Carłton”. Niech do mnie zadzwoni. I postawmy sprawę jasno, senatorze. Ma to być telefon, a nie oddział doborowy. Zdjęć i tak nie będzie w hotelu. - A gdzie? - To moja sprawa. - Scofield odłożył słuchawkę i wyszedł z budki. Następny telefon wykonał z centrum Bostonu; chciał porozmawiać z Robertem Winthropem, poznać jego reakcję na materiał zawarty w kopercie. Oraz upewnić się, czy ma zapewnioną ochronę. Jeśli były jakieś komplikacje, wolał o nich wiedzieć. - Tu Stanley, panie Scofield. - Jak zawsze szofer Winthropa mówił burkliwie, ale nie niegrzecznie. - Pan ambasador jest ciągle w Białym Domu; prosił, żebym wrócił i czekał na pana telefon. Kazał mi przekazać, że wszystkie pana życzenia będą spełnione. Mam powtórzyć dokładny czas: jedenasta trzydzieści, jedenasta czterdzieści pięć i kwadrans po północy. - To właśnie chciałem usłyszeć. Dziękuję bardzo. Bray odwiesił słuchawkę w kabinie telefonicznej w sklepie papierniczym i podszedł do kontuaru, gdzie kupił arkusz jasnożółtego papieru i gruby granatowy flamaster. Usiadł w samochodzie i używając teczki jako blatu, wypisał wiadomość dużymi drukowanymi literami na żółtym papierze. Zadowolony z siebie otworzył teczkę, wyjął pięć zaklejonych brązowych kopert, zaadresowanych do pięciu najbardziej wpływowych polityków w Stanach i położył je na siedzeniu obok siebie. Już czas je wysłać. Później wyjął szóstą kopertę i włożył do niej żółtą kartkę. Zakleił ją taśmą i zaadresował: „DO BOSTOŃSKIEJ POLICJI”. Jechał wolno Newbury Street, rozglądając się za biurem, którego adres znalazł w książce telefonicznej. Było po lewej stronie ulicy, niedaleko rogu; duży, wymalowany na oknie napis głosił: Ekspresowe doręczanie przesyłek. Usługi kurierskie. Zaparkował w miejscu zwolnionym przez taksówkę, wysiadł i wszedł do środka. Zza biurka wstała chuda, energiczna kobieta o zasadniczym wyrazie twarzy i podeszła do kontuaru. - Czym mogę panu służyć? - Proszę pani - powiedział Scofield oficjalnym tonem, pokazując swoją legitymację. - Jestem z bostońskiej policji, międzyresortowe biuro kontroli. - Policja? Boże drogi... - Nie ma się czym niepokoić. Przeprowadzamy pewien eksperyment mający na celu sprawdzenie sprawności działania naszych służb w razie nagłych wypadków. Chciałbym, żeby ta koperta jeszcze dzisiaj dotarła do posterunku na Boylston. Czy możecie się tego podjąć? - Ależ naturalnie. - To świetnie. Ile wynosi opłata? - Och, to nie będzie konieczne, proszę pana. Przecież to nasza wspólna sprawa. - Dziękuję, ale nie mógłbym się na to zgodzić. Poza tym muszę mieć odpowiedni kwit w ewidencji. I pani nazwisko, oczywiście. - Rozumiem. Opłata za nocne przesyłki wynosi zwykle dziesięć dolarów. - Gdyby była pani tak uprzejma wystawić mi rachunek. - Scofield wyjął pieniądze z kieszeni. - I bardzo proszę zaznaczyć, że koperta ma być dostarczona między jedenastą a jedenastą piętnaście; to bardzo ważne. Dopilnuje pani tego, prawda? - Zrobię nawet coś więcej. Dostarczę to własnoręcznie. Mam dyżur do północy, ale zostawię tu jednego z gońców i sama się tym zajmę. Naprawdę bardzo mi się ta akcja podoba. Przestępstwa szerzą się ostatnio w sposób zastraszający; wszyscy powinniśmy brać udział w zwalczaniu tego zjawiska. - Jest pani bardzo uprzejma, proszę pani. - Wie pan, wokół budynku, w którym mieszkam, wciąż się kręcą jacyś podejrzani ludzie. Bardzo podejrzani. - Jaki jest pani adres? Poproszę wóz patrolowy, aby odtąd zwracał większą uwagę na tę okolicę. - Och, dziękuję panu. - To ja pani dziękuję. Była dziewiąta dwadzieścia, kiedy wszedł do hallu hotelu „Ritz-Cariton”. Przedtem pojechał do przystani i zjadł na kolację kawałek ryby, myśląc o tym, co on i Toni będą robić, kiedy już ta noc się skończy. Gdzie pojadą? Jak będą żyć? O pieniądze nie musiał się martwić, Winthrop obiecał mu oczyszczenie z zarzutów, a Daniel Congdon, przebiegły dyrektor Operacji Konsularnych i jego niedoszły kat, zapewni mu hojną emeryturę i inne nieoficjalne korzyści, dopóki zachowa milczenie. Beowulf Agate zniknie z tego świata - dokąd uda się Bray Scofield? Jeżeli będzie z nim Antonia, to wszystko jedno. - Jest dla pana wiadomość, panie Vickery - powiedział recepcjonista, podając mu kopertę. - Dziękuję - odparł Scofield, zastanawiając się, czy pod białą koszulą mężczyzny kryje się wytatuowane małe niebieskie kółko. Wiadomość składała się z numeru telefonu. Zmiął kartkę i rzucił ją na kontuar. - Czy coś nie w porządku? - spytał recepcjonista. Bray uśmiechnął się. - Niech pan powie temu sukinsynowi, że nie dzwonię pod numery tylko pod nazwiska. Odczekał trzy dzwonki, zanim podniósł słuchawkę. - Tak? - Jest pan bardzo aroganckim człowiekiem, panie Beowulf.- Głos był ostry i wysoki, okrutniejszy niż wiatr. Dzwonił pasterz, czyli Nicholas Guiderone. - A więc miałem rację - powiedział Scofield. - Ten facet w recepcji nie jest jedynie oddanym pracownikiem „Ritz-Carlton”. Jak bierze prysznic, nie może zmyć małego niebieskiego kółka z piersi. - Nosi je z wielką dumą, proszę pana. Mamy nadzwyczajnych ludzi, którzy popierają naszą nadzwyczajną sprawę. - Gdzie ich znajdujecie? Tych mężczyzn i kobiety, gotowych palnąć sobie w łeb lub otruć się cyjankiem? - Całkiem zwyczajnie, w naszych przedsiębiorstwach. Ludzie zawsze, od początku świata byli gotowi na największe poświęcenia dla jakiejś sprawy. Niekoniecznie musiało to być na polu bitwy, albo w wojennym podziemiu, albo nawet w kręgach międzynarodowego szpiegostwa. Jest wiele spraw, o które się walczy, nie muszę panu tego mówić. - Tak jak oni i fida'in. Guiderone? Kadra skrytobójców Hasana Sabbaha? - Widzę, że przestudiował pan życiorys padrone. - Bardzo dokładnie. - Można znaleźć pewne praktyczne i filozoficzne podobieństwa, nie zaprzeczam. Ci mężczyźni i kobiety mają na tej ziemi zaspokojone wszelkie potrzeby, a kiedy ją opuszczą, ich rodziny - żony, dzieci, mężowie - będą mieć więcej, niż im potrzeba. Czy to nie spełnienie odwiecznego marzenia? Przy przeszło pięciuset przedsiębiorstwach, komputery mogą wybrać garść ludzi gotowych i zdolnych do wejścia w ten układ. Całkiem naturalne przedłużenie wizji padrone, panie Scofield. - Dość radykalne przedłużenie. - W gruncie rzeczy wcale nie. O wiele większe żniwo zbiera atak serca niż przemoc. Wystarczy zajrzeć do nekrologów. Ale jestem pewien, że to tylko jedno z wielu pytań. Czy mogę przysłać po pana samochód? - Nie może pan. - Nie ma powodu do wrogości. - Nie jestem wrogi, tylko ostrożny. W głębi duszy jestem tchórzem. Ułożyłem sobie plan i mam zamiar się go trzymać. Przyjadę dokładnie o jedenastej trzydzieści; pan powie, co ma do powiedzenia, a ja wysłucham. Punkt kwadrans po północy wyjdę z dziewczyną i Rosjaninem. Dam sygnał, wsiądę do samochodu i podjadę do głównej bramy. Tam dostaniecie zdjęcia, a my odjedziemy. Przy najmniejszych zmianach zdjęcia znikną. I odnajdą się gdzie indziej. - Mamy prawo poddać je badaniu - zaprotestował Guiderone. - Na autentyczność i spektroanalizę. Chcemy mieć pewność, że nie zrobiono duplikatów. Musimy mieć na to czas. Była to właśnie pułapka przeznaczona specjalnie dla pasterza: brak możliwości przeprowadzenia badań stanowił lukę w planie, którą Guiderone naturalnie wychwycił. Ogromną, żelazną bramę musiano otworzyć i zostawić otwartą, inaczej żadne oddziały ani wybuchy nie powstrzymają matarezowców przed wypuszczeniem serii z karabinu maszynowego w samochód. Bray zawahał się. - Racja. Niech technik z gotowym sprzętem czeka przy bramie. Weryfikacja zajmie dwie albo trzy minuty, ale brama musi pozostać otwarta. - Dobrze. - Przy okazji... Traktuję poważnie to, co powiedziałem pańskiemu synowi - dodał Scofield. - Ma pan na myśli senatora Appletona. jak rozumiem. - Dobrze pan rozumie. Dostanie pan te klisze nietknięte, bez śladu kopiowania. Nie mam zamiaru nadstawiać niepotrzebnie głowy. - Wierzę panu. Ale znajduję pewien słaby punkt w tym planie. - Słaby punkt? - Scofield poczuł, że robi mu się zimno. - Tak. Od jedenastej trzydzieści do kwadrans po północy jest tylko czterdzieści pięć minut. To zostawia nam niewiele czasu na rozmowę. Chciałbym pewne rzeczy panu wyjaśnić, a pan powinien mnie wysłuchać. Scofield odetchnął. - Jeśli mnie pan przekona, to będę wiedział, gdzie pana rano znaleźć, prawda? Guiderone roześmiał się cicho swym niesamowitym, wysokim głosem. - Oczywiście. To takie proste. Jest pan logicznym człowiekiem, panie Scofield. - Staram się. A więc do jedenastej trzydzieści. - Bray odłożył słuchawkę. Udało się! Każdy system miał system wspierający, a ten alternatywny. Wymiana była zabezpieczona na wszystkich flankach. Była 11.29, kiedy przejechał przez bramę Appleton Hall i skręcił na podjazd biegnący wokół wozowni ku ogrodzonej rezydencji na szczycie wzgórza. Kiedy przejeżdżał obok obszernego garażu, zdumiała go liczba stojących tam limuzyn. Kilkunastu szoferów w uniformach rozmawiało między sobą; widać było, że się znają. Byli tu już nieraz. Mur otaczający ogromną rezydencję był bardziej na pokaz niż dla ochrony. Miał zaledwie dwa i pół metra wysokości i był tak pomyślany, aby z dołu wyglądać o wiele potężniej. Joshua Appleton I wzniósł sobie kosztowne cacko. W jednej trzeciej zamek, w jednej trzeciej fortecę a w jednej trzeciej funkcjonalną posiadłość ze wspaniałym widokiem aa Boston. W oddali mrugały światła miasta; deszcz przestał padać, zostawiając w powietrzu chłodną, przezroczystą mgiełkę. Bray zobaczył w świetle reflektorów dwóch mężczyzn; ten z prawej nakazał mu gestem zatrzymać się przed furtką w murze. Dalej biegła kamienna ścieżka odgrodzona po obu stronach grubym ciężkim łańcuchem zwisającym z solidnych żelaznych słupków, na końcu widać było drzwi w łukowym wejściu. Brakowało tylko spuszczanej kraty z ostrymi szpikulcami, spadającej po obluzowaniu liny. Bray wysiadł z samochodu i został natychmiast od stóp do głów przeszukany, czy nie ma przy sobie broni. W eskorcie dwóch strażników podszedł do drzwi i wszedł do środka. Od pierwszego wejrzenia Scofield zrozumiał, dlaczego Nicholas Guiderone musiał zdobyć na własność rezydencję Appletonów. Klatka schodowa, gobeliny, żyrandole... przepych hallu zatykał dech w piersiach. Najbliższym tego odpowiednikiem mogła być dawna Villa Matarese, z której obecnie zostały tylko wypalone zgliszcza. - Proszę tędy - powiedział strażnik po prawej, otwierając drzwi. - Ma pan trzy minuty na rozmowę. Antonia przebiegła przez pokój, padając Brayowi w ramiona, jej policzki były mokre od łez, uścisk rozpaczliwy. - Kochany! Przyszedłeś po nas! - Ciii... - Objął ją. O Boże, trzymał ją w objęciach! - Nie mamy teraz czasu - powiedział miękko. - Za chwilę stąd wyjdziemy. Wszystko będzie dobrze. Będziemy wolni. - On chce ci coś powiedzieć - szepnęła. - Szybko. - Co? - Scofield otworzył oczy i spojrzał nad ramieniem Toni. W drugim końcu pokoju siedział sztywno w fotelu Taleniekow. Jego twarz była blada jak kreda, lewa strona głowy obandażowana - ucho i pół policzka miał odstrzelone. Kark i ramię, unieruchomione w metalowej szynie, również spowijały bandaże. Bray wziął Anionię za rękę i podszedł. Taleniekow umierał. - Zaraz stąd wyjdziemy - powiedział Scofield. - Wezmę cię do szpitala. Wyleczą cię. Rosjanin z trudem pokręcił głową, wolno i rozmyślnie. - On nie może mówić, kochanie. - Toni dotknęła ręką jego prawego policzka. - Stracił głos. - Boże! Co oni...? No nic, za czterdzieści pięć minut wyjeżdżamy stąd. Taleniekow znów potrząsnął głową - wyraźnie usiłował mu coś powiedzieć. - Kiedy strażnicy sprowadzali go po schodach, dostał konwulsji - powiedziała Antonia. - To było straszne; pociągnął ich za sobą na dół. Byli wściekli. Bili go, a on tak cierpiał. - Pociągnął ich na dół? - spytał Bray, patrząc w zadumie na Taleniekowa. Rosjanin kiwnął głową i włożył rękę pod koszulę, sięgając do paska. Wyciągnął pistolet i rzucił go w kierunku Scofielda. - Wiedział, jak upaść - szepnął Bray, schylając się z uśmiechem po broń. - Nie można ufać tym cholernym komunistom. - Przysunął się do Rosjanina i przytknął mu wargi do ucha. - Wszystko załatwione. Mamy pomoc na zewnątrz. Rozłożyłem ładunki wybuchowe wokół wzgórza. Chcą dostać dowód, który zdobyłem. Wyjdziemy stąd. Rosjanin jeszcze raz potrząsnął głową, potem spojrzał na Braya rozszerzonymi oczami, wskazując na swoje wargi. Słowa, które sformułował, brzmiały: Pażar... wsjegda pożar. Bray przetłumaczył to na angielski. - Pożar, zawsze pożar? - spytał. Taleniekow potwierdził, potem wypowiedział inne słowa ledwo słyszalnym szeptem: - Wzrywy... pożar. - Wybuchy? Po wybuchach ogień? To chcesz powiedzieć? Taleniekow znów przytaknął; jego wzrok był intensywny, błagalny. - Nie rozumiesz - powiedział Bray. - Mamy zapewnioną odsiecz. Rosjanin jeszcze raz potrząsnął głową, tym razem gwałtownie. Potem podniósł rękę, przytykając dwa palce do ust. - Papierosa? - zapytał Scofield. Wasilij kiwnął głową. Bray wyjął paczkę papierosów i zapałki. Taleniekow odsunął papierosy i chwycił zapałki. Drzwi się otworzyły; strażnik powiedział ostrym tonem: - Wystarczy. Pan Guiderone czeka na pana. Oni tu będą, kiedy skończycie. - Lepiej dla was, żeby byli. Scofield podniósł się na nogi, chowając ukradkiem pistolet za pasek spodni pod płaszczem. Chwycił Antonię za rękę i podszedł z nią do drzwi. - Niedługo wrócę. I nikt nas nie zatrzyma. Nicholas Guiderone siedział za biurkiem w bibliotece; jego dużą głowę otaczała grzywa siwych włosów, blada skóra twarzy była napięta i ściągnięta ku skroniom; oczy miał głęboko osadzone, ciemne i błyszczące. Przypominał gnoma; nietrudno było wyobrazić go sobie jako pasterza. - Może zechciałby pan przemyśleć swój plan, panie Scofield? - spytał wysokim, nieco zadyszanym głosem, nie patrząc na Braya, ale w leżące przed sobą papiery. - Czterdzieści minut to naprawdę bardzo mało czasu, a ja mam panu dużo do powiedzenia. - Może innym razem. Dzisiaj wolę dotrzymać umówionych terminów. - Rozumiem. - Starzec podniósł głowę, patrząc teraz na Scofielda. - Myśli pan, że robiliśmy straszne rzeczy, prawda? - Nie wiem, coście robili. - Z pewnością pan wie. Spędziliśmy niemal cztery dni z pańskim Rosjaninem. Jego monologi nie były dobrowolne, lecz wspomagane chemicznie, ale słowa pozostały. Odkryliście sieć wielkich przedsiębiorstw powiązanych ze sobą na całym świecie; dowiedzieliście się, że przez te przedsiębiorstwa wspomagamy finansowo rozmaite grupy terrorystyczne. Nawiasem mówiąc, macie całkowitą rację. Wątpię, czy istnieje gdzieś sprawnie funkcjonująca grupa fanatyków, której byśmy w taki lub inny sposób nie pomogli. Wszystko to pan wie, ale nie rozumie motywów. Ma pan rozwiązanie na końcu języka, ale istota wciąż panu umyka. - Na końcu języka? - Tak, użył pan odpowiednich słów. Rosjanin je powtórzył, ale słowa należały do pana. Pod wpływem środków chemicznych osoby wielojęzyczne mówią językiem, w jakim zasłyszały daną informację... „Paraliż”, panie Scofield. Rządy muszą zostać sparaliżowane. Nic nie spowoduje tego szybciej i lepiej niż szerzący się globalny chaos zwany terroryzmem. - Chaos... - szepnął Bray. To właśnie było słowo, które do niego wracało, choć nie wiedział, czemu. Chaos, ciała zderzające się w przestrzeni... - Tak, chaos! - powtórzył Guiderone: jego zadziwiające oczy rozszerzyły się, były jak dwa błyszczące czarne kamienie odbijające światło lampy. - Kiedy nastąpi całkowity chaos, kiedy władze cywilne i wojskowe staną się bezradne, przyznając, że z pomocą całego arsenału swej broni nie mogą sobie poradzić z tysiącami nieuchwytnych bojówek, na scenę wkroczą ludzie rozsądku. Okres przemocy nareszcie się skończy i ten świat będzie mógł zacząć żyć produktywnie. - W nuklearnych zgliszczach? - To nam nie grozi. Opanowaliśmy ośrodki kontroli. Mamy tam ludzi. - O czym u diabła pan mówi? - O rządach, panie Scofield! - krzyknął Guiderone, jego oczy płonęły. - Rządy to przeżytek! Nie można dłużej pozwolić, aby funkcjonowały tak jak dotąd w całej historii. Jeśli tak będzie, to ta planeta nie doczeka przyszłego wieku. Rządy, które znamy, nie są już zdolne do utrzymania się przy życiu. Należy je zastąpić. - Kim? Czym? Starzec ściszył głos, który stał się głęboki, hipnotyzujący. - Nową formacją królów-filozofów, jeśli można ich tak nazwać. Ludzi, którzy rozumieją ten świat w jego prawdziwym kształcie, którzy mierzą jego możliwości w kategoriach zasobów naturalnych, technologii i produkcji, którzy nie dbają o kolor skóry człowieka, o dziedzictwo jego przodków ani o bogów, do jakich się modli, lecz jedynie o możliwości produkcyjne, jakie sobą reprezentuje. - Mój Boże! - powiedział Bray cicho. - Mówi pan o konglomeratach. - Czy ma pan coś przeciwko konglomeratom? - Nie miałbym, gdybym był właścicielem jednego z nich. - Bardzo dobrze. - Guiderone roześmiał się krótkim, szakalim śmiechem, który zaraz urwał. - Ale to ograniczony punkt widzenia. Są między nami tacy, którzy uważali, że pan zrozumie to najlepiej. W końcu żył pan dotąd w tamtej daremnej rzeczywistości, poznał ją pan od podszewki. - Robiłem to z własnej woli. - Bardzo, bardzo dobrze. Ale to sugeruje, że w naszej strukturze nie ma miejsca na wolną wolę. To nieprawda. Człowiek może bez przeszkód rozwijać w pełni swoje możliwości; im bardziej będzie produktywny, tym większa czeka go wolność i wynagrodzenie. - A jeśli nie zechce być produktywny? Jak pan to ujmuje. - Wtedy oczywiście za mniejszy wkład wynagrodzenie będzie niniejsze. - Kto to ma ustalać? - Wyszkolone zespoły personelu kierowniczego za pomocą wysoko rozwiniętych technik stosowanych we współczesnym przemyśle. - Dobrze byłoby poznać te metody. - Może pan sobie darować ten sarkazm. Takie zespoły operują codziennie na całym świecie. Międzynarodowe przedsiębiorstwa nie prowadzą interesów po to, by tracić pieniądze lub zyski. I system działa. Udowadniamy to każdego dnia. Nowe społeczeństwo będzie funkcjonować w ramach struktury opartej na konkurencji i odrzuceniu przemocy. Rządy nie mogą nam dłużej tego zapewnić, wciąż wisi nad nami groźba konfliktu nuklearnego. Ale Chrysler nie wdaje się w wojnę z Volkswagenem, a samoloty nie wzbijają się w niebo, żeby zniszczyć fabryki czy całe miasta skupione wokół takiego lub innego przedsiębiorstwa. Nowy świat będzie nastawiony na rynek, na rozwój produkcji i technologii, które zapewnią ludzkości przetrwanie. Nie ma innego sposobu. Wielonarodowa społeczność może służyć za przykład: jest agresywna, konkurencyjna, ale nie ucieka się do przemocy. Nie zbroi się. - Chaos - powiedział Bray, nie spuszczając oczu z pasterza. - Zderzanie się ciał w przestrzeni... zniszczenie przed powstaniem nowego świata. - Tak, panie Scofield. Okres przemocy przed nastaniem ery spokoju. Ale rządy i ich przywódcy niełatwo rezygnują z władzy. Ludziom ustawionym przy ścianie trzeba dać jakąś alternatywę. - Alternatywę? - We Włoszech kontrolujemy niemal dwadzieścia procent parlamentu. W Bonn dwanaście procent Bundestagu, w Japonii niemal trzydzieści jeden procent Zgromadzenia Narodowego. Czy moglibyśmy to zrobić bez Czerwonych Brygad, grupy Baader-Meinhof albo japońskiej Czerwonej Armii? Z każdym miesiącem zdobywamy coraz więcej zwolenników. Każdym aktem terroru zbliżamy się do naszego celu: zupełnego wyeliminowania przemocy. - Chyba nie to miał na myśli Guillaume de Matarese siedemdziesiąt lat temu. - O wiele bardziej, niż pan przypuszcza. Padrone chciał zniszczyć skorumpowanych członków rządu, co aż za często oznaczało cały rząd. Dał nam strukturę i metodę - wynajętych zabójców skłócających ze sobą frakcje polityczne na całym świecie. Zapewnił też pieniądze na rozruch - pokazał nam drogę do chaosu. Pozostawało tylko zapełnić czymś to miejsce. Znaleźliśmy to coś. Uratujemy świat przed nim samym. Nie może być większej sprawy. - Mówi pan bardzo przekonująco - powiedział Scofield. - Myślę, że mamy pewne podstawy do przyszłej dyskusji. - Cieszę się, że pan tak uważa - odpowiedział Guiderone, głosem, który nagle znów stal się zimny. - To milo wiedzieć, że jest się przekonującym, ale o wiele bardziej interesujące jest obserwować reakcje kłamcy. - Kłamcy? - Mógł pan być częścią tego wszystkiego! - Raz jeszcze starzec krzyknął. - Po tej nocy w parku Rock Creek sam zwołałem radę. Powiedziałem, żeby przemyśleli sprawę, zmienili optykę! Beowulf Agate mógł być dla nas bezcenną zdobyczą. Rosjanin był bezużyteczny, ale nie pan! Informacje, które pan posiada, mogły wystawić na pośmiewisko fałszywą moralność Waszyngtonu. Sam osobiście zrobiłbym pana szefem naszej służby bezpieczeństwa! Na moje polecenie od tygodni starano się do pana dotrzeć, sprowadzić tu, uczynić jednym z nas. Teraz to, oczywiście, już niemożliwe. Jest pan niepoprawny w swoich oszustwach! Słowem, nie można panu ufać. Nigdy, w niczym nie można panu ufać! Scofield patrzył zdumiony. Pasterz był szaleńcem; szaleństwo wyzierało z jego oczu głęboko osadzonych w bladej, wychudłej twarzy. Był człowiekiem zdolnym do przeprowadzenia spokojnego, pozornie logicznego wywodu, ale rządził nim irracjonalizm. Przypominał bombę, a bomba powinna być pod kontrolą. - Na pańskim miejscu nie zapominałbym o celu mojego przybycia. - O pańskim celu? Ależ naturalnie. Chce pan tę kobietę? Chce pan Taleniekowa? Proszę bardzo. Będziecie wszyscy razem, zapewniam pana. Zostaniecie wywiezieni daleko stąd i ślad po was zaginie, bez żadnej straty dla nikogo. - Pomówmy rozsądnie, Guiderone. Niech pan nie robi głupich błędów. Ma pan syna, który może zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych - pod warunkiem, że występuje jako Joshua Appleton, którym nie jest, co mogę udowodnić z pomocą zdjęć. - Zdjęcia! - ryknął Guiderone. - Ty głupcze! - Nacisnął guzik na biurku. - Wprowadźcie go - powiedział. - Wprowadźcie naszego szanownego gościa. - Odchylił się w fotelu, patrząc na otwierające się za Scofieldem drzwi. Bray odwrócił się i zamarł. Przez drzwi wjechał w fotelu na kółkach Robert Winthrop; jego wzrok był zamglony, twarz posiniaczona. Wózek pchał jego długoletni szofer. Na twarzy miał arogancki uśmiech. Scofield zerwał się na nogi. Stanley podniósł rękę zza wózka - był w niej pistolet. - Dwadzieścia lat temu - powiedział Guiderone - pewien sierżant piechoty morskiej został skazany na spędzenie większości swego życia w więzieniu. Znaleźliśmy bardziej pożyteczne zajęcie dla człowieka o jego zdolnościach. Należało dopilnować, aby dobroduszny starszy polityk, do którego wszyscy w Waszyngtonie zwracali się po pomoc i radę. był pod bardzo ścisłą obserwacją. Dużo nam to dało. Bray oderwał wzrok od pobitego Winthropa i spojrzał na Stanleya. - Gratuluję, ty... draniu! Co mu zrobiłeś? Rąbnąłeś go pistoletem? - Nie chciał tu przyjechać - odparł Stanley, uśmiech zszedł mu z twarzy. - Przewrócił się. Scofield rzucił się w jego kierunku, szofer podniósł wyżej pistolet, mierząc mu w głowę. - Chcę z nim porozmawiać - powiedział Scofield i, nie zważając na broń, ukląkł u stóp Winthropa. Stanley spojrzał na pasterza; Bray zobaczył, że Guiderone skinął przyzwalająco głową. - Panie ambasadorze? - szepnął Bray. - Brandon... - Glos Winthropa był słaby, a zmęczone oczy smutne. - Jak widzisz, okazałem się niezbyt pomocny... Powiedzieli prezydentowi, że zachorowałem. Nie ma żołnierzy na zewnątrz, nie ma posterunku, nikt nie czeka, aż zapalisz zapałkę i podjedziesz do bramy. Zawiodłem cię. - A koperta? - Bergeron myśli, że ją mam; zna Stanleya od lat, rozumiesz. Wrócił pierwszym samolotem z powrotem do Bostonu. Przykro mi, Brandon. Tak bardzo, bardzo mi przykro. Z powodu wielu rzeczy. - Ambasador spojrzał na byłego sierżanta, którego przez tyle lat darzył przyjaźnią, a potem z powrotem na Scofielda. - Czy wiesz, co oni zrobili? Boże drogi, wiesz, czego dopięli? - Jeszcze nie dopięli - powiedział spokojnie Bray. - W styczniu przyszłego roku będą mieć Biały Dom! Administracja kraju będzie ich administracją. - Nie dojdzie do tego. - Dojdzie! - krzyknął Guiderone swoim wysokim, ostrym głosem. - I świat będzie przez to lepszy. Wszędzie! Okres przemocy się skończy - nastąpi tysiąc lat produkcyjnego spokoju. - Tysiąc lat? - Scofield podniósł się z kolan. - Inny szaleniec już to kiedyś powiedział. Czy ma to być pańska własna tysiącletnia Rzesza? - Paralele są bez znaczenia, etykietki nieistotne! Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. - Pasterz podniósł się zza biurka, jego oczy znów płonęły. - W naszym świecie narody będą mogły mieć swoich przywódców a ludzie swoją tożsamość. Ale rządy będą kontrolowane przez przedsiębiorstwa. Wszędzie. Wartości rynku powiążą narody całego świata. Bray wzdrygnął się. - Tożsamość? W pańskim świecie nie ma miejsca na tożsamość. Ludzie są numerami i zbiorem danych w komputerach. Kółkami i kwadratami. - Musimy poświęcić do pewnego stopnia własną indywidualność dla kontynuacji pokoju. - W takim razie stajemy się robotami! - Ale żyjącymi! Funkcjonującymi! - Jak? Niech mi pan powie, jak? „Hej, ty tam! Nie jesteś już osobą, tylko czynnikiem ludzkim. Nazywasz się X, Y albo Z i wszystko, co robisz, jest zmierzone i zaksięgowane przez ekspertów wyszkolonych do szacowania czynników. Dalej, czynniku! Bądź produktywny albo eksperci zabiorą ci twój bochenek chleba... czy też lśniący nowy samochód!” - Scofield urwał wzburzony. - Pańska teoria jest fałszywa, Guiderone, z gruntu fałszywa. Wolę miejsce może niedoskonałe, ale takie, w którym mogę być sobą. - Znajdziesz je na tamtym świecie, Beowulf Agate! - krzyknął pasterz. - I to bardzo niedługo! Bray poczuł ciężar za paskiem pod płaszczem - pistolet dany mu przez umierającego Taleniekowa. Wchodząc do Appleton Hall, został dokładnie przeszukany, jednak dawny wróg zdołał dostarczyć mu broń. Miał nieodpartą chęć uczynić finalny gest - ostatecznie nie było jednak nadziei. Ale zanim zabije i sam zostanie zabity, chce zobaczyć twarz Guiderone'a, kiedy usłyszy nowinę. - Powiedział pan, że jestem kłamcą, ale nie ma pan pojęcia, jak daleko moje kłamstwa sięgają. Myślicie, że macie te zdjęcia, tak? - Wiemy, że je mamy. - Tak samo mają je inni. - Naprawdę? - Tak, naprawdę. Czy słyszał pan kiedyś o kopiarce Alfa Dwanaście? To jedna z najwspanialszych maszyn w swoim gatunku. Jedyna kopiarka, do której można włożyć rentgenowski negatyw i dostać pozytywową odbitkę tak wyraźną, że przyjmowana jest jako dowód w sądzie. Odciąłem cztery górne klatki z obu rentgenogramów z Andover, zrobiłem odbitki i wysłałem je do pięciu różnych osobistości w Waszyngtonie. Jesteście skończeni! Już oni tego dopilnują. - Cała ta rozmowa trwa już dostatecznie długo. - Guiderone wyszedł zza biurka. - Przeprowadzamy właśnie konferencję, a pan już zajął nam dość czasu. - Niech pan lepiej posłucha! - A pan niech lepiej podejdzie do tej zasłony i pociągnie za sznurek. Zobaczy pan naszą salę konferencyjną, ale ci w środku nie będą pana widzieć. Jestem pewien, że nie muszę tłumaczyć panu. jaką techniką jest to robione. Chciał pan poznać członków Rady Matarese'a, więc proszę. Nie wszyscy są dzisiaj obecni i nie wszyscy są sobie równi, ale zebrało się parę znaczących osób. Niech pan sam zobaczy, proszę bardzo. Bray podszedł do zasłony, chwycił za sznurek i pociągnął. Kurtyna się rozchyliła, ukazując ogromną salę z długim owalnym stołem konferencyjnym, wokół którego siedziało dwudziestu paru mężczyzn. Przed każdym stała karafka z brandy i dzbanek z wodą oraz leżały notatniki i pióra. Z kryształowych żyrandoli padało jasne światło, uzupełnione żółtym odblaskiem kominka na drugim końcu pokoju. Mogła to być olbrzymia sala jadalna w Villa Matarese, opisana tak dokładnie przez ślepą kobietę w górach nad Porto-Vecchio. Scofield niemal zaczął się rozglądać za balkonem i przestraszoną siedemnastoletnią dziewczyną chowającą się w cieniu. Ale jego oczy przyciągnęła ściana za stołem. Między dwoma wielkimi gobelinami wisiała mapa świata. Stał przed nią na podwyższeniu jakiś mężczyzna z pałeczką w ręce - oczy wszystkich zebranych spoczywały właśnie na nim. Mężczyzna miał na sobie mundur armii Stanów Zjednoczonych. Był to przewodniczący kolegium szefów sztabów. - Widzę, że poznaje pan generała przed mapą. - Głos pasterza jeszcze raz przypomniał Brayowi określenie starej niewidomej kobiety: okrutniejszy niż wiatr. - Jego obecność tłumaczy, jak sądzę, śmierć Anthony'ego Blackburna. Może powinienem przedstawić panu kilku innych... Pośrodku stołu, zaraz pod podwyższeniem, siedzi sekretarz stanu, obok niego radziecki ambasador. Naprzeciwko ambasadora dyrektor CIA; jak widzę, rozmawia na boku z radzieckim komisarzem z Komisji Planowania i Rozwoju, który przyleciał z Moskwy. Brakuje jednego człowieka, który może pana interesować. Nie należał do nas, rozumie pan, ale zatelefonował do CIA po otrzymaniu bardzo dziwnego telefonu przekazanego przez Lizbonę. Główny doradca prezydenta do spraw polityki zagranicznej. Miał wypadek; jego poczta już z pewnością została przejęta i ostatnie zdjęcia rentgenowskie są w tej chwili w naszych rękach... Czy mam mówić dalej? - Guiderone zaczął ciągnąć za sznur, zasłaniając okno. Scofield podniósł rękę, podtrzymując przez chwilę kurtynę nad głową. Nie patrzył na mężczyzn przy stole; od tej strony wszystko było jasne. Patrzył na strażnika stojącego w małych cofniętych drzwiach na prawo od kominka. Stał na baczność, patrząc prosto przed siebie. W ręku miał pistolet maszynowy kaliber 30 z załadowanym magazynkiem. Taleniekow wiedział o tych zdradach na najwyższym szczeblu. Słyszał, jak o tym mówili, kiedy wbijali mu igły, które zabijały w nim resztki życia. Jego wróg próbował dać mu ostatnią szansę na uratowanie się. Ostatnią szansę. Jakie to były słowa? Pażar... wsjegda pażar! Wzrywy, pażar! Kiedy zaczną się wybuchy, nastąpi pożar. Nie był pewien, co jego wróg przez to rozumiał, ale wiedział, że należy iść tą drogą. Obaj byli najlepsi z najlepszych. Ufał jedynemu profesjonaliście na świecie, który mu dorównywał. A to oznaczało, że musi zachować panowanie nad sytuacją, czego tamten oczekiwał. Nie wolno mu zrobić fałszywego ruchu. Stanley stał obok wózka Winthropa z pistoletem wymierzonym w Braya. Gdyby tylko udało mu się jakoś odwrócić, skręcić, wydostać broń spod płaszcza... Spojrzał w dół na Winthropa, przyciągnięty siłą jego wzroku. Winthrop chciał mu coś powiedzieć, tak jak przedtem Taleniekow. Widać to było po jego oczach, staruszek wciąż zezował w prawo. Ależ tak! Stanley stał teraz obok wózka, a nie za nim. Drobnymi, nieznacznymi ruchami Winthrop obracał wózek: miał zamiar wytrącić Stanleyowi broń z ręki! Jego oczy to właśnie Brayowi mówiły; mówiły mu także, aby ciągnął rozmowę. Scofield zerknął nieznacznie na zegarek. Zostało sześć minut do pierwszych eksplozji. Potrzebował trzech, aby się przygotować; to dawało jeszcze trzy minuty na wyeliminowanie Stanleya i ściągnięcie tu tamtego. Sto osiemdziesiąt sekund. Trzeba podtrzymywać rozmowę! Odwrócił się do potwora u swego boku. - Czy pamięta pan, jak go pan zabił? Jak pociągnął pan za spust tej nocy w Villa Matarese? Guiderone spojrzał prosto na niego. - Takich momentów się nie zapomina. To było moje przeznaczenie. A więc dziwka z Villa Matarese żyje. - Już nie. - Nie? O tym pan nie pisał w liście do Winthropa. A więc została zabita? - Przez legendę. Pero nostro circolo. Starzec kiwnął głową. - Słowa, które dawno temu znaczyły jedno, a teraz znaczą zupełnie co innego. Oni ciągle jeszcze strzegą tej mogiły. - Ciągle się jej boją. Któregoś dnia ta mogiła zabije ich wszystkich. - Ostrzeżenie Guillaume'a de Matarese'a. - Guiderone skierował się z powrotem do biurka. Podtrzymuj rozmowę. Winthrop centymetr po centymetrze przesuwał koła wózka. - Ostrzeżenie czy proroctwo? - zapytał Bray szybko. - To często na jedno wychodzi, czyż nie? - odpowiedział starzec przez ramię. - Nazywali pana pasterzem. Guiderone się odwrócił. - Tak, wiem. To była tylko częściowo prawda. Jako dziecko pasałem czasem stado, ale to się szybko skończyło. Na życzenie księży; oni mieli wobec mnie inne plany. - Księża? Winthrop znów się przesunął. - Zdumiałem ich. Kiedy miałem siedem lat, znałem i rozumiałem katechizm lepiej od nich. W wieku ośmiu lat czytałem i pisałem po łacinie, zanim skończyłem dziesięć mogłem omawiać najbardziej zawiłe kwestie z dziedziny teologii i dogmatu. Księża widzieli mnie jako pierwszego Korsykanina na wysokim stanowisku w Watykanie, może nawet najwyższym... Miałem przynieść wielki zaszczyt ich parafiom. Ci prości księża ze wzgórz Porto- Vecchio pierwsi dostrzegli mój geniusz. Porozmawiali z padrone, prosząc, aby dał mi wykształcenie... Guillaume de Matarese zrobił to w sposób daleko wykraczający poza ich wyobraźnię. Czterdzieści sekund. Winthrop był już pól metra od pistoletu. Trzeba mówić dalej! - Czy Matarese wtedy porozumiał się z Appletonem? Z Joshuą Appletonem II? - Ameryka przeżywała apogeum rozwoju przemysłowego. Było to najodpowiedniejsze miejsce dla młodego utalentowanego chłopca z fortuną do dyspozycji. - Czy ożenił się pan? Ma pan syna. - Kupiłem naczynie; najdoskonalej zbudowaną kobietę do rodzenia dzieci. Wszystko zgodnie z planem. - Łącznie ze śmiercią młodego Josha Appletona? - To wypadkowa wojny i przeznaczenia. Decyzja była rezultatem własnych zasług kapitana, nie częścią obmyślonego planu. Niemniej nadarzyła się wyjątkowa okazja, której grzechem byłoby nie wykorzystać. Sadzę, że powiedzieliśmy już sobie dosyć. Teraz! Winthrop rzucił się z wózka prosto na pistolet Stanleya, chwytając go i ciągnąc z całych sił, wczepiwszy się w broń obydwoma rękami. Pistolet wystrzelił w chwili, gdy Bray wyjmował swój własny, mierząc prosto w szofera. Ciało Winthropa wygięło się w powietrzu, z przestrzelonego gardła trysnęła krew. Scofield nacisnął lekko spust, nic więcej nie było trzeba. Stanley upadł. - Z daleka od biurka! - wrzasnął Bray. - Był pan przeszukany! To niemożliwe. Jakim cudem...? - Od lepszego człowieka niż mogłyby wynaleźć wszystkie pańskie komputery! - powiedział Scofield, patrząc z bólem na martwego Roberta Winthropa. - Takiego jak on. - Nigdy pan stąd nie wyjdzie. Bray rzucił się naprzód, chwycił Nicholasa Guiderone'a za gardło i pchnął go na biurko. - Zrobi pan, co każę, albo przestrzelę panu oczy! - Przytknął lufę pistoletu do prawego oczodołu pasterza. - Nie wolno panu mnie zabić! - wysyczał najwyższy zwierzchnik organizacji Matarese'a. - Moje życie jest zbyt cenne! Moje dzieło jest nieskończone, muszę doprowadzić je do końca, zanim umrę. - Reprezentuje pan wszystko, czego nienawidzę - powiedział Scofield, przyciskając pistolet do czaszki pasterza. - Nie muszę mówić, czym pan ryzykuje. Każda sekunda życia więcej oznacza, że może uda się panu przeżyć jeszcze jedną. Niech pan robi, co każę. Nacisnę guzik - ten sam, który pan przedtem naciskał. Pan da następujący rozkaz. Niech pan go wypowie, jak trzeba, albo będą to ostatnie słowa w pana życiu. Powie pan: „Proszę przysłać tu strażnika z sali konferencyjnej, tego z pistoletem maszynowym.”' Zrozumiał pan? - Nachylił głowę Guiderone'a nad konsolą i nacisnął guzik. - Proszę przysłać tu strażnika z sali konferencyjnej. - Słowa były wypowiedziane pospiesznie, ale nie słychać w nich było strachu. - Tego z pistoletem maszynowym. Scofield zagiął lewe ramię wokół gardła Guiderone'a i pociągnął go do kurtyny, którą rozchylił. Zobaczył przez szybę, że jakiś mężczyzna idzie przez pokój do strażnika. Strażnik kiwnął głową, skierował broń ku ziemi i poszedł szybko w kierunku łukowego wyjścia. - Perb nostro circolo - szepnął Bray. Zacisnąwszy mocno łokieć wokół szyi Guiderone'a, szarpnął ramieniem w górę z całą silą, łamiąc mu kręgi u nasady szyi. Nastąpił trzask i świst urwanego oddechu. Gałki oczne starca wyszły na wierzch, kark był złamany. Pasterz nie żył. Scofield pobiegł przez pokój do drzwi i przywarł plecami do ściany przy zawiasach. Drzwi się otworzyły: zobaczył najpierw automat skierowany ku dołowi, a w sekundę później samego strażnika. Bray zamknął drzwi kopniakiem i skoczył mężczyźnie do gardła. Znękany sierżant za biurkiem na Boylston Street spojrzał na chudą, zdecydowaną kobietę o zaciśniętych ustach i oczach pełnych dezaprobaty. W ręku trzymał kopertę. - Dobrze, dobrze, dostarczyła mi ją pani i już ją mam. W porządku? Telefony się dziś w nocy urywają. Załatwię to, jak tylko będę mógł, w porządku? - Żadne „w porządku” sierżancie... Witkowski - powiedziała kobieta, odczytując nazwisko z tabliczki na biurku. - Mieszkańcy Bostonu nie będą patrzeć bezczynnie, jak ich prawa są gwałcone przez element kryminalny. Jednoczymy się w słusznym gniewie i nasze protesty nie przechodzą niezauważone. Jest pan pod obserwacją, sierżancie! Są tacy, którzy rozumieją nasze problemy i którzy was sprawdzają. Radziłabym panu nie być tak beztroskim i... - Dobrze, już dobrze. - Sierżant rozdarł kopertę i wyjął arkusz żółtego papieru. Rozłożył go i przeczytał słowa wypisane drukowanymi, niebieskimi literami. - O kurwa mać! - powiedział, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. Spojrzał na zgorszoną kobietę, jakby widział ją po raz pierwszy. Jednocześnie sięgnął do guzika na biurku i zaczął go raz po raz naciskać. - Sierżancie, stanowczo protestuję przeciw takiemu językowi... Nad wszystkimi drzwiami posterunku zaczęły migać czerwone światła, gdzieś z głębi odezwał się sygnał alarmowy, niosąc się echem po niewidocznych pokojach i korytarzach. W ciągu paru sekund z otwieranych drzwi zaczęli wybiegać mężczyźni w hełmach, wkładając w pośpiechu grube kuloodporne kamizelki z kevlaru i stali. - Brać ją! - wrzasnął sierżant. - Przeszukać! Unieszkodliwić! Siedmiu policjantów rzuciło się na kobietę. Dyżurujący porucznik wybiegł z gabinetu. - O co tu do diabła chodzi, sierżancie? - Niech pan popatrzy! Sierżant wziął do ręki żółty papier. - A niech mnie! Do faszystowskich świń w Bostonie, protektorów alabastrowej kurwy. Śmierć ekonomicznym tyranom! Śmierć bydlakom w Appleton Hall! Kiedy wy świnie będziecie to czytać, nasze bomby zrobią porządek. Nasze samobójcze brygady stoją na swoich posterunkach, żeby zabić wszystkich, którzy unikną słusznej zagłady. Biada Appleton Hill! Podpisano: Trzecia Armia Światowa Wolności i Sprawiedliwości. Porucznik szybko wziął sprawę w swoje ręce. - Guiderone ma strażników wokół domu, zadzwońcie tam zaraz! Potem zadzwońcie do Brookline, powiedzcie im, co się dzieje i wezwijcie wszystkie wozy patrolowe w pobliżu Jamaica Way, niech tam jadą. - Przerwał na chwilę, wpatrując się w żółtą kartkę z równymi niebieskimi literami i dodał pospiesznie: - Niech to wszyscy diabli! Zawiadomcie kwaterę główną! Niech wyślą swoją brygadę antyterrorystyczną na Appleton Hill. - Ruszył z powrotem do gabinetu, patrząc z niesmakiem na kobietę ciągniętą przez drzwi z rękami szeroko odwiedzionymi na boki przez policjantów w kuloodpornych kamizelkach i hełmach. - Trzecia Armia Światowa Wolności i Sprawiedliwości! Zdegenerowane sukinsyny! Zamknijcie ją! - ryknął. Scofield przeciągnął ciało strażnika przez pokój, ukrywając je za biurkiem Guiderone'a. Podbiegł do martwego pasterza i przez ułamek sekundy patrzył w tę arogancką twarz. Gdyby to było możliwe, zabiłby go jeszcze raz. Dźwignął ciało Guiderone'a i cisnął je w kąt. Zatrzymał się na chwilę nad zwłokami Winthropa, żałując, że nie może się z nim jakoś pożegnać, ale czas naglił. Chwycił z podłogi pistolet maszynowy strażnika i podbiegł do zasłony. Otworzył ją i spojrzał na zegarek. Zostało pięćdziesiąt sekund do pierwszego wybuchu. Sprawdził broń: magazynki były pełne. Spojrzał przez okno na salę konferencyjną i ujrzał mężczyznę, którego dotąd tam nie było. Senator właśnie przyjechał. Wszystkie oczy były teraz zwrócone na niego, jego magnetyczna obecność wypełniała cały pokój. Wciąż przystojny, pełen niewymuszonego wdzięku potrafił okazać każdemu z zebranych choć na moment swoje zainteresowanie - dając mu do zrozumienia, że jest kimś specjalnym. Wszyscy obecni byli też pod przemożnym wrażeniem siły władzy, jaką reprezentował: oto przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych, który jest jednym z nich. Po raz pierwszy przez wszystkie te lata Scofield dojrzał w nim to, co widziała jego zniszczona, zatopiona w alkoholu matka: ta twarz była maską. Doskonale wymyśloną, genialnie zaprogramowaną maską kryjącą równie zaprogramowany umysł. Dwanaście sekund. Na biurku rozległ się szum mikrofonu, a potem zaniepokojony głos: - Panie Guiderone, musimy przerwać! Mieliśmy właśnie telefony od policji z Bostonu i Brookline! Mają wiadomość o ataku zbrojnym na Appleton Hali. Jacyś ludzie zwący się Trzecią Armią Światową Wolności i Sprawiedliwości. Nie mamy takiej organizacji na żadnej liście, proszę pana. Nasze patrole są uprzedzone. Policja chce, żeby wszyscy zostali... Dwie sekundy. Wiadomość dotarła do sali konferencyjnej. Mężczyźni wyskoczyli z krzeseł, zbierając papiery, zaczęła ich ogarniać panika również z osobistych względów: jak wytłumaczą tu swoją obecność w takim gronie? Kto zdoła to wyjaśnić? Jedna sekunda. Bray usłyszał pierwszą detonację za murami Appleton Hall. Dźwięk dochodził z daleka, z dołu wzgórza, ale był łatwy do rozpoznania. Po chwili nastąpiła szybka seria z broni palnej - strażnicy strzelali w stronę wybuchu. W sali konferencyjnej rosła panika. Consiglieri organizacji Matarese'a biegali tam i z powrotem, drugi ze strażników stał w łukowym wejściu z pistoletem maszynowym gotowym do strzału. Nagle Scofield zrozumiał, co ci potężni mężczyźni robią: wrzucali papiery, notatniki i mapy do kominka w drugim końcu sali. To był właściwy moment: na pierwszy ogień pójdzie strażnik, ale tylko na pierwszy. Strzaskał lufą szybę i zaczął strzelać. Strażnik przekręcił się gwałtownie, gdy dosięgły go kule. Jego automat był nastawiony na ogień ciągły i palec śmiertelnie zaciśnięty na spuście wysyłał serię za serią; kule kaliber 30 śmigały we wszystkich kierunkach, niszcząc ściany, żyrandole, masakrując ludzi, którzy zabici, ranni i broczący krwią padali pod ich gradem. Okrzyki przerażenia i śmiertelne jęki wypełniły pokój. Scofield znal swoje zadanie, a jego oczy przez lata przywykły do scen przemocy. Wybił ostre odłamki szyby i przyłożył broń do ramienia. Naciskał spust w równych, wymierzonych odstępach. Każdy ruch palca oznaczał śmierć. Strumień pocisków sypał się przez ramę okienną. Generał upadł, kalecząc się w twarz trzymaną w ręku pałeczką. Sekretarz stanu przywarł do krawędzi stołu; Scofield odstrzelił mu pól głowy. Dyrektor CIA pobiegł za swoim kolegą z NSC w kierunku łukowego wyjścia, przeskakując przez leżące ciała. Bray dopadł obu. Z gardła dyrektora została krwawa miazga, przewodniczący NSC podniósł ręce do czoła, którego już nie miał. Gdzie on jest? Jego przede wszystkim należało znaleźć! Oto i on! Senator skulił się pod stołem konferencyjnym naprzeciwko buchającego ogniem kominka. Scofield skierował broń na swój najważniejszy w życiu cel i nacisnął spust. Grad pocisków rozniósł w pyl drewniany blat, niektóre z nich musiały dosięgnąć ofiary - i rzeczywiście, senator upadł do tyłu, potem jednak wstał. Bray wypuścił następną serię; senator obrócił się wokół własnej osi, wpadając do kominka i wytoczył się z powrotem, cały w płomieniach i krwi. Pobiegł na oślep przed siebie, później skręcił w lewo i osuwając się na podłogę, ostatkiem sil chwycił wiszący obok gobelin. Gobelin zapalił się. Senator w swym kurczowym, śmiertelnym uścisku ściągnął go ze ściany. Wielka płachta opadła w płomieniach na stoi konferencyjny. Ogień zaczął się rozprzestrzeniać, jego języki pełzły już do wszystkich kątów ogromnego pomieszczenia. Ogień! Po wybuchach. Ogień! Taleniekow. Scofield odbiegł od okna. Zrobił to, co musiał zrobić; teraz nadszedł moment na to, co chciał zrobić. Jeśli to było możliwe, jeśli w ogóle była jakaś nadzieja. Zatrzymał się przed drzwiami, sprawdzając pozostałą amunicję; miał jej jeszcze dość. U podnóża wzgórza rozległa się trzecia i czwarta detonacja. Piąta i szósta miały nastąpić w odstępie paru sekund od siebie. Usłyszał piątą eksplozję; otworzył drzwi i wybiegł z bronią gotową do strzału. Szósta detonacja. Dwóch strażników przy katedralnym wejściu do rezydencji zeskoczyło ze ścieżki, ukazując się na widoku. Bray posiał im dwie krótkie serie - strażnicy osunęli się na ziemię. Podbiegł do drzwi pokoju, w którym trzymano Antonię i Taleniekowa. Były zamknięte. - Odsuńcie się! To ja! - krzyknął i zaczął strzelać w drewno wokół zamka. Wywalił drzwi kopniakiem i wpadł do środka. Taleniekow nie siedział już na krześle, lecz klęczał przy kanapie na drugim końcu pokoju, Toni przy nim. Oboje z dziką furią wywlekali poduszki z pokrowców. Wywlekali... poduszki? Co oni na Boga robili? Antonia spojrzała na niego i krzyknęła: - Szybko! Pomóż nam! - Co? - Podbiegł do nich. - Pażar! - Rosjanin z najwyższym wysiłkiem wydobywał glos, który dochodził teraz w formie ochrypłego szeptu. Sześć poduszek było już bez pokrowców. Toni wstała i rozrzuciła pięć z nich wokół pokoju. - Teraz! - powiedział Taleniekow, podając jej zapałki, które wziął przedtem od Braya. Antonią podbiegła do najdalszej poduszki, zapaliła zapałkę i przytknęła ją do miękkiej materii, która natychmiast zajęła się ogniem. Rosjanin wyciągnął rękę do Scofielda. - Pomóż mi... wstać! Bray podciągnął go do góry; Taleniekow przyciskał ostatnią poduszkę do piersi. Z daleka dobiegł ich dźwięk siódmej eksplozji; towarzyszył jej terkot broni maszynowej i okrzyki histerii w głębi domu. - Chodź! - krzyknął Scofield, obejmując Rosjanina w pół. Spojrzał na Toni; podpaliła właśnie czwartą poduszkę. Płomienie i dym wypełniały pokój. - No chodź! Uciekamy stąd! - Nie! - szepnął Taleniekow. - Ty! Ona! Doprowadź mnie tylko do drzwi. - Nie puszczając poduszki, ruszył naprzód. Wielki hali był gęsty od dymu, płomienie z sali konferencyjnej wypełzały pod drzwiami i przez łukowe przejścia; mężczyźni biegli po schodach do okien, aby z dogodniejszej, wysokiej pozycji strzelać do napastników. Jeden ze strażników dojrzał ich - podniósł pistolet maszynowy. Scofield był szybszy, mężczyzna upadł do tyłu, zwalony serią z karabinu maszynowego. - Posłuchaj mnie! - powiedział, dysząc Taleniekow. - Zawsze pażar! Dla ciebie najważniejsza jest kolejność, dla mnie ogień! - Podniósł miękką poduszkę. - Podpal ją! Będę miał bieg swego życia! - Nie bądź idiotą. - Bray próbował odebrać mu poduszkę, ale Rosjanin jej nie puszczał. - Niet! - Taleniekow spojrzał na Scofielda błagalnym wzrokiem. - Nawet gdybym mógł, nie chciałbym żyć w ten sposób. Ty też byś nie chciał. Zrób to dla mnie, Beowulf. Ja bym dla ciebie zrobił. Bray odwzajemnił mu spojrzenie. - Pracowaliśmy razem - powiedział po prostu. - Jestem z tego dumny. - Byliśmy najlepsi. - Taleniekow uśmiechnął się, podniósł rękę i dotknął policzka Scofielda. - Żegnaj, mój przyjacielu. I zrób to, co ja bym zrobił dla ciebie. Bray kiwnął głową i odwrócił się do Antonii - w jej oczach były łzy. Wziął z jej ręki pudełko zapałek, zapalił jedną i zbliżył do poduszki. Płomienie skoczyły do góry. Rosjanin obrócił się w miejscu, przyciskając ogień do piersi. I z rykiem rannego zwierzą puścił się kulejącym, niepewnym krokiem przed siebie, obijając się o meble i ściany i podpalając wszystko po drodze. Dwaj strażnicy, widząc ich, zbiegli szybko po schodach; zanim jeszcze Scofield zdążył wypalić, Rosjanin rzucił się na nich, ciskając im poduszkę w twarz. - Skariej! - krzyknął Taleniekow. - Uciekaj, Beowulf! Rozległ się wystrzał pistoletu stłumiony przez płonące ciało Węża; Rosjanin upadł, pociągając za sobą po schodach obu strażników. Bray chwycił Antonię za ramię i wybiegł z nią na kamienną ścieżkę ogrodzoną ciężkimi, czarnymi łańcuchami. Wyszli przez furtkę w murze na betonowy parking; z dachu Appleton Hall padały promienie reflektorów, w oknach stali ludzie z bronią w ręku. Z dołu wzgórza dała się słyszeć ósma eksplozja, a żar ładunku podpalił okoliczne listowie, które stanęło w płomieniach. Mężczyźni w oknach strzaskali szyby i zaczęli strzelać w kierunku tańczącego ognia. Scofield zobaczył, że trzy inne detonacje też wywołały niewielkie pożary okolicznych krzewów - był to dar losu. Obaj z Taleniekowem mieli rację; kolejność i ogień, ogień i kolejność. Jedno i drugie stanowiło sposób na odwrócenie uwagi i mogło ocalić życie. Nie dawało gwarancji, ale dawało nadzieję. Wynajęty samochód znajdował się przy murze jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo. Stał w cieniu, samotnie; zapewne miał już tam pozostać. Bray pociągnął Toni wzdłuż muru. - Tamten samochód jest mój. To nasza szansa. - Będą do nas strzelać! - To lepsze niż uciekać pieszo. Wszędzie są rozstawione patrole. Od razu by nas załatwili. Pobiegli wzdłuż muru. Dziewiąty wybuch dynamitu oświetlił niebo od północno- zachodniej strony wzgórza. Rozległy się serie z automatów i pojedyncze wystrzały. Nagle, pośród rozszerzającego się w Appleton Hall pożaru, nastąpił głośny wybuch, który wysadził część frontowej ściany. Mężczyźni wypadali z okien, fragmenty konstrukcji latały w powietrzu, a połowa reflektorów z dachu znikła. Scofield zrozumiał, co się stało. Siedziba organizacji Matarese'a miała swoje arsenały; ogień musiał dotrzeć do jednego z nich. - Ruszajmy! - krzyknął, popychając Antonię w stronę samochodu. Rzuciła się do środka, a on pobiegł od tyłu do drzwi kierowcy. Wszędzie naokoło pryskały odłamki betonu; ktoś z pistoletem automatycznym w garści wypatrzył ich z głębi pozostałej części dachu. Strażnicy mieli broń i zamierzali z niej korzystać. Przednia szyba samochodu rozprysła się na drobne kawałki pod gradem kuł z otwartych drzwi garażu. Antonia opuściła okno i wysunęła lufę automatu, przyciskając spust do krawędzi; eksplozje raz jeszcze zatrzęsły pędzącym pojazdem. Ciała osuwały się na ziemię pośród krzyków, odgłosów sypiącego się szkła i świstu pocisków w ogromnym garażu wozowni. Ostatni magazynek się skończył, kiedy Scofield z twarzą pociętą odłamkami szkła znalazł się dwieście metrów od głównej bramy Appleton Hall. Za nią byli ludzie, uzbrojeni i w mundurach, ale nie byli to żołnierze matarezowców. Bray sięgnął ręką do przełącznika świateł i zaczął nim rytmicznie poruszać. Światła zapalały się i gasły, pulsującym blaskiem, raz po raz, w kolejności - zawsze ta kolejność - tym razem oznaczającej ocalenie. Brama została już sforsowana przez policję; Bray nacisnął z całej siły hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon. Otoczyli ich czarno ubrani funkcjonariusze w paramilitarnych kombinezonach, ludzie przeznaczeni do zadań specjalnych, których teren wyznaczała każdorazowo jakaś grupa zbrojnych fanatyków. Ich dowódca podszedł do samochodu. - Spokojnie, spokojnie - powiedział do Braya. - Już się pan wydostał. Kim pan jest? - Nazywam się Vickery, B.A. Vickery. Miałem załatwić pewien interes z panem Guiderone. Jak pan mówi... wydostaliśmy się! Kiedy rozpętało się to piekło, chwyciłem moją żonę i schowaliśmy się w szafie. Włamali się do domu, w zorganizowanych grupach, jak myślę... Nasz wóz stał na zewnątrz. To była nasza jedyna szansa. - Niech pan mówi spokojnie, panie Vickery, ale szybko. Co się tam dzieje? Dziesiąty ładunek eksplodował po drugiej stronie wzgórza, płomienie zaczęły wspinać się po zboczu. Appleton Hall stał w ogniu, wybuchy następowały teraz jeden po drugim, co oznaczało, że kolejne arsenały wylatują w powietrze. Dopełniło się przeznaczenie pasterza. Znalazł swoją Villa Matarese i spoczął pod jej szczątkami jak jego padrone przed siedemdziesięciu laty. - Co się tam dzieje, panie Vickery? - To mordercy. Zamordowali wszystkich, którzy byli w środku, zamordują każdego z was. Nie dostaniecie ich żywych. - Wobec tego dostaniemy ich martwych - powiedział dowódca głosem nabrzmiałym z emocji. - A więc jednak tu dotarli, naprawdę tu dotarli. Wiochy, Niemcy, Meksyk... Liban, Izrael, Buenos Aires. Jak mogliśmy sądzić, że my jedni się ostaniemy...? Niech pan stąd teraz odjedzie, panie Vickery. Kilkaset metrów dalej stoją ambulansy. Zaprotokołujemy pana zeznania później. - Dobrze, panie oficerze - powiedział Scofield, zapalając silnik. Minęli ambulansy u wylotu Appleton Drive i skręcili w lewo na szosę do Bostonu. Przed nimi Longfellow Bridge i potem Cambridge. Na stacji metra na Harvard Square spoczywała w schowku jego teczka. Byli wolni. Wąż zginął w Appleton Hall, ale oni byli wolni, zawdzięczając i jemu swoją wolność. Beowulf Agate mógł w końcu zniknąć. EPILOG Mężczyźni i kobiety byli aresztowani szybko, po cichu, bez wytaczania spraw sądowych, gdyż ich zbrodnie przekraczały zrozumienie sądów i tolerancję narodów. Wszystkich narodów. Każde państwo rozwiązywało kwestię matarezowców na własny sposób. Tam, gdzie potrafiono ich znaleźć. Głowy państw na całym świecie konferowały przez telefon, normalnych tłumaczy zastępując w takich razach wysokimi urzędnikami rządowymi, znającymi dany język. Wszyscy przywódcy zgodnie wyrażali zdumienie i wstrząs, milcząco przyznając się do nieudolności i infiltracji własnych służb wywiadowczych. Badali się nawzajem subtelnymi aluzjami, ale wiedzieli, że to nic nie da: nie byli idiotami. Szukali u siebie słabych punktów - kto ich nie miał? I wszyscy reagowali zgodnie z oczekiwaniami drugiej strony. W końcu zapadła cicha wspólna decyzja, że istnieje tylko jedno stosowne rozwiązanie. Jedyne, które miało sens w tych obłąkanych czasach. Milczenie. Każdy kraj brał na siebie odpowiedzialność za własne błędy, nie zwalając winy na nikogo i nie przekraczając normalnych granic podejrzliwości i wrogości we wzajemnych stosunkach. Ujawnienie zorganizowanego, globalnego spisku byłoby przyznaniem racji jego przesłankom, że obecne rządy się przeżyły. Nikomu nie zależało na analizowaniu tej teorii czy nadawaniu jej rozgłosu; analizy nigdy nie były dostatecznie pogłębione, a alternatywy zbyt kuszące w swej prostocie. Przywódcy państw nie byli idiotami. I bali się. W Waszyngtonie grupa ludzi podjęła parę szybkich decyzji. Senator Joshua Appleton IV zginął tak, jak się narodził. Spłonął w wypadku samochodowym w nocy na autostradzie. Wyprawiono mu uroczysty państwowy pogrzeb, trumnę wystawiono z całym splendorem w Rotundzie w asyście warty honorowej. Wygłoszono mowy pogrzebowe stosowne do pozycji człowieka, który, jak wszyscy wiedzieli, zasiadłby w Białym Domu, gdyby nie tragedia w nocy na ciemnej autostradzie. Poświęcono rządowego Lockheeda Tristara, któremu w Górach Kolorado na północ od Poudre Canyon zdarzył się defekt dwóch silników, co spowodowało utratę wysokości przy przekraczaniu tego niebezpiecznego pasma. Pilot i załoga zostali opłakani, a rodzinom przyznano najwyższe renty niezależnie od wysługi lat ich bliskich. Ale prawdziwej żałobie towarzyszyła tragiczna lekcja, której nigdy nie należało zapomnieć. Podano bowiem do wiadomości, że na pokładzie samolotu znajdowało się trzech wybitnych mężów stanu, którzy zginęli w służbie swojego kraju podczas wyjazdu na inspekcję instalacji militarnych stanowiących część systemu szybkiego reagowania. Przewodniczący kolegium szefów sztabów zaprosił dyrektorów Centralnej Agencji Wywiadowczej i Narodowej Rady Bezpieczeństwa, aby towarzyszyli mu w tej podróży. Wraz z wyrazami żalu prezydenta, z Białego Domu przekazano też zarządzenie, żeby nigdy więcej tak wysokiej rangi urzędnicy państwowi nie lecieli razem jednym samolotem; nie można po raz drugi narażać narodu na tak ciężką stratę. Po upływie kilku tygodni wyżsi urzędnicy z Departamentu Stanu oraz reporterzy piszący sprawozdania z jego codziennej działalności zaczęli zdawać sobie sprawę z pewnej anomalii. Sekretarz stanu od dawna nigdzie się nie pokazywał. Zaniepokojenie rosło w miarę jak zmieniano w jego imieniu ustalone plany, odwoływano podróże, odkładano konferencje. Waszyngton zatrząsł się od plotek; jedni twierdzili, że sekretarz prowadzi tajne, przedłużające się negocjacje w Pekinie, inni utrzymywali, że jest w Moskwie, bliski przełomu w rokowaniach SALT. Później plotki przybrały mniej atrakcyjny charakter; coś było nie w porządku, należało dać jakieś wyjaśnienie. Prezydent dał je pewnego ciepłego wiosennego popołudnia. Wystąpił w radiu i w telewizji, przemawiając ze szpitala w Moorefield, w Zachodniej Wirginii. W tle widać było góry Shenandoah. - W tym roku tak obfitującym w tragedie, z ciężkim sercem muszę raz jeszcze obwieścić złą nowinę. Właśnie pożegnałem drogiego mi przyjaciela. Był wybitnym i odważnym człowiekiem, który rozumiał konieczność zachowania równowagi sił w negocjacjach z naszymi przeciwnikami i nie chciał pozwolić, aby dowiedzieli się o jego szybko uchodzącym życiu. To niezwykłe życie zakończyło się zaledwie parę godzin temu, strawione przez pustoszącą chorobę. Zarządziłem, aby opuszczono flagi na Kapitolu... I tak to szło - na całym świecie. Prezydent oparł się na krześle, kiedy podsekretarz stanu Daniel Congdon wszedł do Owalnego Gabinetu. Niezbyt go lubił; Congdon miał w sobie coś lisiego, w jego nadmiernie szczerych oczach kryła się nieposkromiona ambicja. Ale dobrze wykonywał swoją pracę i tylko to się liczyło. Zwłaszcza teraz, zwłaszcza przy tej robocie. - Jakie stawia warunki? - Jak się spodziewaliśmy, Beowulf Agate rzadko postępuje jak normalny człowiek. - Nie prowadził zbyt normalnego życia, prawda? To znaczy, nie tego po nim oczekiwaliście, co? - To prawda, panie prezydencie. - Niech mi pan powie, Congdon - przerwał prezydent. - Czy naprawdę usiłowaliście go zabić'? - To była konieczna akcja, panie prezydencie. Uważaliśmy go za straconego, współpracującego z wrogiem, niebezpiecznego dla nas wszystkich. Do pewnego stopnia nadal tak uważam. - I słusznie. Jest niebezpieczny. A więc dlatego nalegał, aby negocjacje odbywały się za pana pośrednictwem. Radzę panu... nie, rozkazuję panu, wybić sobie takie konieczne akcje z głowy. Zrozumiał pan? - Tak, panie prezydencie. - Mam nadzieję. Bo w przeciwnym wypadku mogę sam zarządzić podobną akcję. Teraz, kiedy już wiem, jak to się robi. - Zrozumiałem, panie prezydencie. - To dobrze. Warunki? - Oprócz tego, który dał na wstępie, postawił tylko jeszcze jeden: nie chce mieć z nami nic więcej do czynienia. - Ale wiecie, gdzie jest. - Tak, panie prezydencie. Na Morzu Karaibskim. Nie wiemy jednak, gdzie są dokumenty. - Nie próbujcie ich szukać, jest lepszy od was. I zostawcie go w spokoju. Nie dajcie mu nigdy najmniejszego powodu do przypuszczenia, że się nim interesujecie. Bo inaczej te dokumenty wypłyną na wierzch w stu różnych miejscach naraz. Nasz rząd - i nasz kraj - nie mogą sobie na to pozwolić. Jeszcze nie teraz. Ciągle jest zbyt wiele pytań bez odpowiedzi, zbyt wiele niewiadomych, zbyt wielu ludzi, których nie udało się znaleźć. Może za kilka lat, ale nie teraz. - W zupełności zgadzam się z tą oceną, panie prezydencie. - To dobrze. Ile nas ten warunek kosztował i gdzie jest zaksięgowany? - Sto siedemdziesiąt sześć tysięcy, czterysta dwanaście dolarów i osiemnaście centów. Podciągnęliśmy to pod przekroczone koszty morskiego sprzętu szkoleniowego, rachunek został zapłacony przez CIA bezpośrednio stoczni w Mystic, Connecticut. Prezydent spojrzał przez okno na trawnik przed Białym Domem. Płatki kwiatów na drzewach owocowych więdły już i obumierały. - Mógł prosić nas o gwiazdkę z nieba i dostałby ją; mógł naciągnąć nas na miliony. A on tylko chce mieć jacht i święty spokój. MARZEC 198... ”Wąż” - dwudziestometrowy jacht czarterowy, podszedł do kei z grotem łopoczącym w podmuchach przybrzeżnej bryzy. Młoda kobieta zeskoczyła na nabrzeże, zarzucając cumę na pachołek i przyciągając dziób. Na rufie brodaty sternik unieruchomił ster, wszedł na burtę, a z niej na brzeg i naciągnął mocno cumę rufową wokół najbliższego palika, zabezpieczając ją węzłem. Z jachtu zeszła teraz ostrożnie sympatyczna para w średnim wieku. Było widać, że towarzystwo już się pożegnało i to nie bez przykrości. - No cóż, wakacje się skończyły - powiedział mężczyzna z westchnieniem, biorąc żonę za ramię. - Do zobaczenia w przyszłym roku, kapitanie Vickery. Pański czarter jest najlepszy na wyspach. I dziękujemy raz jeszcze, pani Vickery. Jak zawsze kuchnia była wspaniała. Para odeszła w głąb przystani. - Zwinę żagle i schowam takielunek, a ty uzupełnij zapasy, dobrze? - Dobrze, kochanie. Mamy jeszcze dziesięć dni do przyjazdu tego małżeństwa z Nowego Orleanu. - A więc popłyniemy sobie gdzieś we dwójkę - powiedział kapitan z uśmiechem, wskakując z powrotem na pokład „Węża”. Nim minęło półtorej godziny zdążyli już załadować zakupy, odebrać najnowszą prognozę pogody i przejrzeć mapy nawigacyjne. - Chodźmy na drinka - zaproponował Bray, biorąc Toni za rękę i prowadząc ją piaszczystą ścieżką w kierunku upalnej uliczki w St. Kitts. Po drugiej stronie stała kawiarenka ze starymi wiklinowymi meblami i barem, nie zmienionym od trzydziestu lat. Było to miejsce spotkań właścicieli jachtów do wynajęcia i ich załóg. Antonia usiadła, pozdrawiając kilku przyjaciół; jej usta i oczy rozkwitły w uśmiechu. Była lubiana przez szorstkich, twardych ludzi, którzy uciekli na Karaiby przed cywilizacją. Była damą i wszyscy o tymi wiedzieli. Scofield obserwował ją spod baru, zamawiając drinki. Przypomniał sobie inną nabrzeżną kafejkę - na Korsyce. Było to zaledwie parę lat temu - choć jakby w innym życiu - ale Toni się nie zmieniła. Wciąż cechował ją wdzięk, uroda i poczucie humoru. Lubiano ją, ponieważ nie można jej było nie lubić. Przyniósł im drinki i usiadł. Antonia sięgnęła do sąsiedniego stolika, pożyczając gazetę z Barbadosu sprzed tygodnia. Pewien artykuł przykuł jej uwagę. - Kochanie, popatrz na to - powiedziała, podając Brayowi gazetę I wskazując palcem odpowiednią kolumnę. BITWA TRANS-COMMUNICATIONS O REORGANIZACJĘ KONGLOMERATU Waszyngton. - Wiadomości agencyjne: Po kilku latach procesów w sądach federalnych o spuściznę po Nicholasie Guiderone, otwarto drogę dla jego spadkobierców do reorganizacji koncernu, który ma w planach fuzje z paroma znaczącymi przedsiębiorstwami europejskimi. Trzeba pamiętać, że po ataku terrorystycznym na posiadłość Guiderone'a w Brookline w stanie Massachusetts, kiedy sam Guiderone i inni posiadacze dużych pakietów akcji Trans-Commu zostali zamordowani, rozwiązanie kwestii spuścizny majątkowej napotkało duże trudności. Nie jest tajemnicą, że wykonawcy testamentu cieszyli się poparciem Ministerstwa Sprawiedliwości a także Departamentu Stanu, bowiem według powszechnej opinii, brak ekspansji tej sprawnie działającej międzynarodowej korporacji, spowodowany niejasną sytuacją prawną obniżał prestiż przedsiębiorstw amerykańskich na światowym rynku. Prezydent, dowiedziawszy się o pomyślnym zakończeniu procedury sądowej wysłał do spadkobierców telegram następującej treści: ”Szczęśliwie się składa, że dokładnie w rok po objęciu przeze mnie urzędu, przeszkody prawne zostały usunięte i wielki amerykański koncern ponownie może eksportować i rozsławiać nasze knowhow i technologię na całym świecie, aby wraz z innymi potężnymi firmami dać nam lepsze jutro. Serdecznie gratuluję.” Bray odsunął gazetę. - Coraz mniej się bawią w subtelności, co? Wyruszyli z Basseterre pod wiatr, zostawiając za sobą St. Kitts. Antonia wybrała i zaknagowała foka i wróciła do Scofielda siedzącego za sterem. Przeczesała palcami jego krótką brodę, bardziej już szpakowatą niż ciemną. - Dokąd płyniemy, kochanie? - spytała. - Nie wiem jeszcze - powiedział Bray zgodnie z prawdą. - Przez jakiś czas popłyniemy sobie po prostu z wiatrem, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Nie mam. - Odchyliła się, patrząc mu w twarz, tak daleką i zamyśloną. - Co dalej będzie? - Już jest. Fuzje opanowały świat - odpowiedział z uśmiechem. - Guiderone miał rację, nikt tego nie powstrzyma. Może nawet nikt nie powinien. Niech mają, co chcą. To, co ja myślę, nie ma znaczenia. Zostawią mnie w spokoju... zostawią nas w spokoju. Ciągle jeszcze się boją. - Czego? - Ludzi. Po prostu ludzi. Poluzuj trochę foka, dobrze? Jest za mocno wybrany. Możemy płynąć szybciej. - Dokąd? - Nie mam pojęcia. Ale chcę tam dotrzeć. Koniec