469

Szczegóły
Tytuł 469
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

469 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 469 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

469 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kroniki Marsja�skie YLLA autor : Ray Bradbury wklepa� : Eloa html : ARGAIL Luty 1999 Ich dom na planecie Mars, wsparty na kryszta�owych filarach, sta� na skraju pustego morza i co ranka mo�na by�o ujrze� pani� K, jak jad�a z�ociste owoce, wyrastaj�ce z krystalicznych �cian, albo te� sprz�ta�a dom za pomoc� garstki magnetycznego py�u, kt�ry unosz�c ze sob� ca�y brud, ulatywa� z gor�cym wiatrem. Popo�udniami, kiedy skamienia�e morze by�o ciep�e i nieruchome, za� drzewa winne tkwi�y sztywno na dziedzi�cu, podczas gdy odleg�e male�kie ko�ciane miasteczko zamyka�o si� w swych murach i nikt nie opuszcza� budynk�w, pan K zasiada� w swoim pokoju, czytaj�c metalow� ksi�g�, zapisan� wypuk�ymi hieroglifami, kt�r� muska� d�oni� niczym muzyk graj�cy na harfie. Pod jego dotykiem z ksi��ki odzywa� si� g�os - mi�kki, pradawny g�os, snuj�cy �piewne historie o czasach, w kt�rych morze by�o pe�ne rudej piany, za� staro�ytni ludzie toczyli bitwy, zbrojni w chmary metalowych owad�w i elektrycznych paj�k�w. Pan i pani K mieszkali nad martwym morzem ju� dwadzie�cia lat. Ich przodkowie od dziesi�ciu wiek�w �yli w tym samym domu, obracaj�cym si� w �lad za s�o�cem niczym wielki kwiat. Pan i pani K nie byli starzy. Mieli jasn�, br�zow� cer� prawdziwych marsjan, ��te okr�g�e oczy, �agodne, melodyjne g�osy. Kiedy� lubili malowa� obrazy chemicznym ogniem, p�ywa� w kana�ach w sezonie, gdy drzewa winne wype�nia�y je zielonymi sokami, i dyskutowa� do �witu w pokoju rozm�w, w blasku b��kitnych, fosforyzuj�cych portret�w. Teraz nie byli ju� szcz�liwi. Tego ranka pani K stan�a pomi�dzy filarami i s�ucha�a, jak piaski pustyni rozgrzewaj� si�, topi� niczym ��ty wosk i �ciekaj� za horyzont. Co� mia�o si� wydarzy�. Czeka�a. Patrzy�a w b��kitne niebo Marsa, jakby w ka�dej chwili mog�o unie�� si� w bolesnym skurczu i wypu�ci� z siebie l�ni�cy cud, kt�ry opadnie na piasek. Nic si� nie dzia�o. Znu�ona czekaniem, przesz�a pomi�dzy zamglonymi kolumnami. Z ich rozchylonych szczyt�w trysn�a drobna m�awka, ch�odz�c rozpalone powietrze i �agodnie �ciekaj�c po jej sk�rze. W gor�ce dni przypomina�o to brodzenie w potoku. Posadzki w domu l�ni�y od setek drobnych strumyczk�w. W dali s�ysza�a m�a, kt�ry niestrudzenie gra� na swojej ksi��ce. Stare pie�ni nigdy nie nu�y�y jego palc�w. Pani K pragn�a, aby kiedy� po�wi�ci� jej tyle czasu, co swym niezwyk�ym ksi��kom, tul�c j� i dotykaj�c niczym male�k� harf�. Ale nie. Potrz�sn�a wyrozumiale g�ow�, niemal niedostrzegalnie wzruszaj�c ramionami. Jej powieki opad�y wolno, skrywaj�c z�ociste oczy. Ma��e�stwo sprawia, �e ludzie, chocia� nadal m�odzi, popadaj� w rutyn� staro�ci. Wyci�gn�a si� na fotelu, kt�ry momentalnie dopasowa� si� do jej postawy. Mocno, nerwowo zamkn�a oczy. Natychmiast nawiedzi� j� sen. Jej br�zowe palce zadr�a�y, unios�y si�, chwytaj�c powietrze. Chwil� p�niej usiad�a gwa�townie, zdumiona, dysz�c g��boko. Rozejrza�a si� szybko, jakby oczekiwa�a, �e ujrzy kogo� przed sob�. Prze�y�a zaw�d; przestrze� pomi�dzy filarami pozosta�a pusta. Jej m�� pojawi� si� w tr�jk�tnych drzwiach. - Wo�a�a� mnie? - spyta� z irytacj�. - Nie - zaprotestowa�a. - Zdawa�o mi si�, �e s�ysz� tw�j krzyk. - Naprawd�? Prawie ju� spa�am i mia�am sen! - Za dnia? Niecz�sto ci si� to zdarza. Pani K siedzia�a bez ruchu, jakby �w sen uderzy� j� prosto w twarz. - Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne - mamrota�a. -Ten sen. - Ach tak? - Pan K pragn�� najwyra�niej powr�ci� do swojej ksi��ki. - �ni� mi si� m�czyzna... - M�czyzna? - Wysoki, sze�� st�p i cal. - To absurdalne; by�by olbrzymem, niezdarnym olbrzymem. - W jaki� spos�b... - usi�owa�a znale�� w�a�ciwe s�owa - wygl�da� normalnie. Mimo jego wzrostu. A jego oczy - och, wiem, pomy�lisz pewnie, �e to niem�dre - jego oczy by�y niebieskie! - Niebieskie oczy! Bogowie! -wykrzykn�� pan K. - Co przy�ni ci si� nast�pnym razem? Mo�e jeszcze mia� czarne w�osy? - Sk�d wiesz? - by�a wyra�nie podniecona. - Wybra�em najmniej prawdopodobny kolor - odpar� ch�odno. - Naprawd� by�y czarne! - wykrzykn�a. - Mia� te� bardzo bia�� sk�r�... Och! By� naprawd� niezwyk�y. Ubrany w dziwaczny mundur, zst�pi� z nieba i przem�wi� do mnie grzecznie - U�miechn�a si�. - Z nieba! Te� mi bzdura! - Przyby� w metalowej konstrukcji, l�ni�cej jak s�o�ce - wspomina�a. Przymkn�a oczy, pr�buj�c przywo�a� ulotn� wizj�. - �ni�am, �e patrz� w niebo, na kt�rym rozb�ys�a nagle iskra, niczym moneta rzucona w powietrze. Wkr�tce plama �wiat�a sta�a si� wi�ksza, opad�a mi�kko ku ziemi - d�uga, srebrna, okr�g�a i zupe�nie obca. W jednej ze srebrzystych �cian otwar�y si� drzwi i wyszed� z nich wysoki m�czyzna. - Gdyby� ci�ej pracowa�a, nie mia�aby� g�upich sn�w. - Nawet mi si� podoba� - odpar�a, uk�adaj�c si� wygodniej. - Nigdy nie pos�dza�am siebie o tak bogat� wyobra�ni�. Czarne w�osy, niebieskie oczy i bia�a sk�ra! Co za dziwny cz�owiek, a przecie� ca�kiem przystojny. - Pobo�ne �yczenia. - Nie b�d� taki. Nie wymy�li�am go specjalnie. Po prostu pojawi� si� w moich my�lach, kiedy zapad�am w drzemk�. Wszystko to zupe�nie nie przypomina�o snu - by�o tak niespodziewane i inne. Spojrza� na mnie i powiedzia�: "Przybywam moim statkiem z trzeciej planety. Nazywam si� Nathaniel York..." - To idiotyczne imi�; nikt takich nie nosi - zaprotestowa� m��. - Oczywi�cie, �e idiotyczne, pochodzi przecie� ze snu - wyja�ni�a cicho. - I rzek�: "To pierwsza wyprawa kosmiczna. W statku jest nas tylko dw�ch, ja i m�j przyjaciel Bert". - Jeszcze jedno g�upie imi�. - Powiedzia� te�: "Przybywamy z miasta na Ziemi; tak nazywa si� nasza planeta" - ci�gn�a dalej pani K. - To jego s�owa, Ziemia, takiej nazwy u�y�. Pos�ugiwa� si� te� obcym j�zykiem. W jaki� spos�b zdo�a�am go zrozumie�. Samym umys�em. Pewnie to telepatia. Pan K odwr�ci� si�, przystan�� jednak na wezwanie �ony. - Yll? - zawo�a�a cicho. - Zastanawia�e� si� kiedykolwiek, czy... no c�, czy na trzeciej planecie naprawd� �yj� ludzie? - Trzecie planeta nie nadaje si� do �ycia - odpar� cierpliwie m��. - Nasi naukowcy stwierdzili, �e w jej atmosferze jest stanowczo za du�o tlenu. - Pomy�l jednak, czy� nie by�oby to fascynuj�ce, gdyby rzeczywi�cie tam �yli i wyruszyli w przestrze� jakim� statkiem? - Naprawd�, Ylla, wiesz �e nie znosz� emocjonalnych wybuch�w. Wracaj do pracy. * * * P�niej tego samego dnia, kr���c pomi�dzy szemrz�cymi deszczowymi filarami, zacz�a �piewa� piosenk�, kt�r� powtarza�a bez ko�ca raz za razem. - Co to za pie��? - warkn�� w ko�cu jej m��, siadaj�c przy ognistym stole. - Nie wiem - unios�a wzrok zaskoczona, z niedowierzaniem zakrywaj�c usta d�oni�. S�o�ce zachodzi�o. W gasn�cym �wietle dom zamyka� si� niczym olbrzymi kwiat. Mi�dzy kolumnami �wista� wiatr; wewn�trz ognistego sto�u bulgota�a ka�u�a srebrzystej lawy. Wiatr porusza� rdzawymi w�osami kobiety, szepcz�c jej cicho do uszu. Sta�a w milczeniu, zapatrzona w bezkresn�, p�ow� dal morskiego dna, jakby przywo�ywa�a jakie� wspomnienie. Jej ��te oczy by�y mi�kkie i wilgotne. - Wznie� toast, oczu twoich mowa uczucie me zaklina... - zaintonowa�a cicho, powoli. - Tw�j poca�unek, w szkle zamkni�ty, s�odszy mi jest od wina. - Z zamkni�tymi oczyma, poruszaj�c delikatnie d�o�mi na wietrze, zanuci�a melodi�. Pie�� by�a bardzo pi�kna. - Nigdy wcze�niej tego nie s�ysza�em. Sama j� u�o�y�a�? - spyta� m��, obserwuj�c j� czujnie. - Nie. Tak. Naprawd� nie wiem - zawaha�a si�, oszo�omiona. - Nie mam nawet poj�cia, co to za s�owa. S� w innym j�zyku. - W jakim? Jak odr�twia�a wrzuci�a porcj� mi�sa do bulgocz�cej lawy. - Nie wiem. - Po chwili wyj�a je upieczone i poda�a mu na talerzu. - Pewnie wymy�li�am to wszystko. To szale�stwo. Nie mam poj�cia dlaczego. Nie odpowiedzia�. Patrzy�, jak topi�a p�aty mi�sa w sycz�cym zbiorniku ognia. S�o�ce ju� zasz�o. Noc powoli s�czy�a si� do pokoju, poch�aniaj�c kolumny i ich samych niczym ciemne wino, oblewaj�ce sufit. Ich twarze o�wietla� jedynie srebrzysty blask lawy. Kobieta zn�w zanuci�a dziwn� pie��. Jej m�� natychmiast zerwa� si� z krzes�a i wiedziony gniewem wypad� z pokoju. * * * P�niej samotnie doko�czy� kolacj�. Kiedy wsta�, przeci�gn� si�, zerkn�� na ni� i ziewn��. - Mo�e we�miemy p�omieniste ptaki i polecimy do miasta, aby si� zabawi�? - Chyba nie m�wisz powa�nie. Dobrze si� czujesz? - Co w tym takiego dziwnego? - Od sze�ciu miesi�cy nie oddawali�my si� rozrywkom. - Uwa�am, �e to dobry pomys�. - C� za nag�a troska? - zdziwi�a si�. - Nie m�w tak - odpar� rozdra�niony. - Chcesz jecha� czy nie? Kobieta spojrza�a na blad� pustyni�. Dwa bia�e bli�niacze ksi�yce ju� wzesz�y. Wok� jej st�p szemra�a zimna woda. Kobieta zadr�a�a. Jak�e pragn�a pozosta� tu, siedz�c w pokoju, cicho, bez ruchu, p�ki nie wydarzy si� to, na co czeka�a przez ca�y dzie�. Rzecz nieprawdopodobna, a przecie� mo�liwa. W jej umy�le zad�wi�cza�a zb��kana nuta. - Ja... - Dobrze ci to zrobi - nalega�. - No chod�. - Jestem zm�czona - odpar�a. - Mo�e kiedy indziej. - Masz tu szal - poda� jej ampu�k�. - Od miesi�cy nigdzie si� nie wyprawiali�my. - Dwa razy w tygodniu odwiedzasz miasto Xi - przypomnia�a, nie patrz�c na niego. - W interesach - odrzek�. - Ach, tak? - szepn�a do siebie. Z ampu�ki wyla� si� p�yn, b��kitna mgie�ka, kt�ra dygocz�c otuli�a jej szyj�. * * * Ogniste ptaki ju� czeka�y, po�yskuj�c na g�adkim, ch�odnym piasku niczym gar�� roz�arzonych w�gli. Bia�y baldachim, uwi�zany do ptak�w tysi�cem zielonych wst��ek, wydyma� si� na nocnym wietrze, �opocz�c cicho. Ylla u�o�y�a si� na bia�ym �o�u, a w�wczas poderwane jednym s�owem jej m�a ptaki zerwa�y si� z ziemi i niczym stado iskier wzlecia�y w mroczne niebo. Wst�gi napi�y si�, poci�gaj�c baldachim. Piasek z j�kiem umkn�� w dal. Przep�ywali nad niebieskimi wzg�rzami, pozostawiaj�c za sob� sw�j dom, deszczowe filary, kwiaty zamkni�te w klatkach, �piewaj�ce ksi�gi, strumienie, szepcz�ce na posadzkach. Kobieta nie patrzy�a na swojego m�a. S�ysza�a, jak wykrzykiwa� co� do ptak�w, gdy wznosi�y si� w g�r�, niby dziesi�� tysi�cy rozpalonych ognistych drobin, czerwono - ��tych fajerwerk�w. Smuga ognia frun�a z wiatrem, ci�gn�c za sob� bia�y �agiel, samotny p�atek wielkiego kwiatu. Nie spojrza�a nawet na znikaj�ce w dole martwe, pradawne miasta, ani na stare kana�y, wype�nione pustk� i snami. Lecieli, mijaj�c suche rzeki i jeziora, niczym cie� ksi�yca, p�on�ca pochodnia. Ylla spogl�da�a w niebo. Jej m�� odezwa� si� cicho. Patrzy�a w dal. - S�ysza�a�, co powiedzia�em? - Co? Powoli wypu�ci� powietrze. - Mog�aby� uwa�a�. - My�la�am o czym�. - Nigdy nie przypuszcza�em, �e poci�ga ci� natura, a przecie� dzi� wyra�nie zapatrzy�a� si� w niebo - rzek�. - Jest bardzo pi�kne. - Zastanawia�em si� - oznajmi� wolno m��. -Pomy�la�em, �e mo�e zadzwoni� dzi� do Hullego. Chcia�bym go uprzedzi�, �e wybierzemy si� na jaki� czas w G�ry B��kitne i sp�dzimy tam tydzie� czy dwa. Na razie to tylko pomys�, ale... - G�ry B��kitne! - Jej d�o� zacisn�a si� na skraju �agla. - To tylko lu�na propozycja. - Kiedy chcesz jecha�? - spyta�a dr��c. - Mo�e jutro rano? Wiesz, lepiej zacz�� od razu, nie czekaj�c - odpar�, jak gdyby nigdy nic. - Ale nigdy tam nie je�dzimy o tak wczesnej porze roku! - Uzna�em, �e mogliby�my spr�bowa� - u�miechn�� si�. - Wyjazd dobrze nam zrobi. Troch� spokoju i ciszy, no wiesz. Nie masz chyba innych plan�w? Pojedziemy, prawda? Kobieta odetchn�a, poczeka�a chwil�, po czym odpar�a: - Nie. - Co takiego? - Jego krzyk sp�oszy� ptaki. �agiel zako�ysa� si� gwa�townie. - Nie - powt�rzy�a stanowczo. - Ju� zdecydowa�am. Nie pojad�. Zmierzy� j� wzrokiem. Potem nie rozmawiali ju�. Odwr�ci�a g�ow�. Ptaki frun�y dalej, dziesi�� tysi�cy ognistych r�d�ek unoszonych wiatrem. * * * O �wicie promienie s�o�ca przenikaj�ce przez kryszta� kolumn stopi�y opar, podtrzymuj�cy �pi�c� Yll�. Przez ca�� noc kobieta unosi�a si� nad pod�og� na mi�kkim pos�aniu mg�y, wylewaj�cej si� ze �cian. U�piona, p�awi�a si� w nurcie milcz�cej rzeki niczym ��d�, unoszona fal� przyp�ywu. Teraz s�o�ce wypali�o opar, poziom mg�y obni�y� si�, sk�adaj�c kobiet� na brzegu jawy. Otwar�a oczy i ujrza�a nad sob� m�a. Wygl�da�, jakby sta� tak od wielu godzin, obserwuj�c j�. Nie wiedzia�a dlaczego, nie potrafi�a jednak spojrze� mu prosto w oczy. - Znowu mia�a� majaki - oznajmi�. - M�wi�a� przez sen i obudzi�a� mnie. Naprawd� uwa�am, �e powinna� pom�wi� z doktorem. - Nic mi nie jest. - Papla�a� jak naj�ta. - Naprawd�? - Zdumia�a si�. W pokoju panowa� ch��d poranka. Gdy tak le�a�a, czu�a, jak wype�nia j� szary brzask. - Co ci si� �ni�o? Zastanowi�a si� przez moment, usi�uj�c sobie przypomnie�. - Statek. Zn�w przyby� z nieba, wyl�dowa� i wyszed� z niego wysoki m�czyzna, kt�ry przem�wi� do mnie, �artuj�c i �miej�c si�. To by�o bardzo przyjemne. Pan K dotkn�� kolumny. Natychmiast wystrzeli�y z niej fontanny ciep�ej, paruj�cej wody, przeganiaj�c ch��d. Twarz m�czyzny nie wyra�a�a niczego. - A potem - ci�gn�a dalej kobieta - ten cz�owiek o dziwnym imieniu, Nathaniel York, powiedzia� �e jestem pi�kna i - poca�owa� mnie. - Ha! - wykrzykn�� m��, gwa�townie odwracaj�c g�ow�. Zacisn�� nagle szcz�ki. - To tylko sen - stwierdzi�a z rozbawieniem. - Zatrzymaj swoje g�upie, babskie sny dla siebie! - Zachowujesz si� jak dziecko. - Odchyli�a g�ow�, wsparta na resztce chemicznego oparu. Po chwili za�mia�a si� cicho. - Przypomnia�am sobie co� jeszcze z tego snu - wyzna�a. - Co to by�o? Co? - wykrzykn��. - Yll, jeste� strasznie z�y. - Powiedz mi! - za��da�. - Nie powinna� mie� przede mn� sekret�w. - Spojrza� na ni� z g�ry z gniewn�, zachmurzon� twarz�. - Nigdy dot�d nie widzia�am ci� takim - odpar�a z mieszanin� zdumienia i rozbawienia. - To nic wielkiego. Ten nieznajomy, Nathaniel York, powiedzia� mi - c�, powiedzia�, �e zabierze mnie na sw�j statek, i dalej, w niebo, �e polec� z nim na jego planet�. To naprawd� �mieszne. - Ach, tak, �mieszne! - niemal krzykn��. - Powinna� pos�ucha� samej siebie. �asi�a� si� do niego, rozmawia�a� z nim, �piewa�a� - och, bogowie, trzeba by�o ci� s�ysze�! - Yll! - Kiedy l�duje? Gdzie posadzi sw�j przekl�ty statek? - Yll, nie podno� g�osu. - Niech licho porwie m�j g�os! - Nachyli� si� nad ni� sztywno. - A w twoim �nie - pochwyci� nadgarstek �ony - czy� statek nie wyl�dowa� tu, w Zielonej Dolinie? Odpowiedz! - Ale� tak... - I to dzi� po po�udniu, prawda? - nalega�. - Owszem, tak mi si� zdaje. Ale tylko we �nie! - No - odepchn�� jej r�k� - przynajmniej m�wisz prawd�. S�ysza�em ka�de s�owo, kt�re wypowiedzia�a� we �nie. Ca�y czas wspomina�a� dolin�. - Oddychaj�c g�o�no, w�drowa� pomi�dzy filarami niczym cz�owiek o�lepiony b�yskawic�. Powoli jego oddech wraca� do normy. Kobieta patrzy�a na niego, jakby oszala�. Wreszcie wsta�a i podesz�a do m�a. - Yll - szepn�a. - Nic mi nie jest. - Jeste� chory. - Nie. - Zmusi� sw� znu�on� twarz do u�miechu. - To tylko dziecinada. Wybacz mi, kochana. - Poklepa� j� lekko. - Ostatnio zbyt wiele pracowa�em. Przepraszam. Chyba po�o�� si� na chwil�. - By�e� taki podekscytowany. - Ju� mi przesz�o. Wszystko w porz�dku. - Odetchn��. - Zapomnijmy o tym. Wiesz, wczoraj s�ysza�em dowcip o Uelu. Zamierza�em ci go powt�rzy�. Co powiesz na to, �eby� przyrz�dzi�a �niadanie, a ja opowiem m�j dowcip i nie wspomnimy ju� o tym wi�cej. - To by� tylko sen. - Oczywi�cie. - Machinalnie poca�owa� j� w policzek. - Tylko sen. * * * W po�udnie gor�ce s�o�ce sta�o wysoko na niebie. Wzg�rza migota�y w jego blasku. - Nie wybierasz si� do miasta? - spyta�a Ylla. - Do miasta? - Lekko uni�s� brwi. - Przecie� dzisiaj jest dzie�, w kt�rym zawsze je�dzisz do miasta. - Poprawi�a kwietn� klatk�, stoj�ca na postumencie. Kwiaty poruszy�y si�, ods�aniaj�c zg�odnia�e ��te pyszczki. Zamkn�� ksi��k�. - Nie. Jest za gor�co i zbyt p�no. - Ach tak. - Zostawiwszy klatk� ruszy�a ku drzwiom. - Nied�ugo wr�c�. - Chwileczk�! Dok�d idziesz? Odwr�ci�a si� ju� w progu. - Do Pao. Zaprosi�a mnie. - Dzi�? - Dawno ju� jej nie widzia�am. To niedaleko. - W Zielonej Dolinie, prawda? - Owszem. Kr�tki spacerek. Pomy�la�am, �e... - Potok po�piesznych s��w urwa� si� nagle. - Przepraszam, naprawd� przepraszam. - M�� podbieg� do niej i wprowadzi� do �rodka, niezwykle zak�opotany w�asnym roztargnieniem. - Wylecia�o mi to z g�owy. Zaprosi�em na dzi� doktora Nlle. - Doktora Nlle! - Cofn�a si� w stron� drzwi. Chwyci� j� za �okie� i poci�gn�� ku sobie. - Tak, ale Pao... - Pao mo�e zaczeka�, Ylla. Musimy przyj�� Nllego. - Tylko na chwil�... - Nie, Ylla. - Nie? Potrz�sn�� g�ow�. - Nie. Zreszt� Pao nie mieszka wcale tak blisko. Po drugiej stronie Zielonej Doliny, za Wielkim Kana�em, i jeszcze dalej. Zgadza si�? Wkr�tce b�dzie bardzo gor�co. A poza tym doktor Nlle bardzo ucieszy si� na tw�j widok. I co? Nie odpowiedzia�a. Pragn�a wyrwa� si� i uciec. Zacz�� krzycze� w g�os. Jednak�e usiad�a tylko na krze�le, powoli wy�amuj�c palce, wpatruj�c si� w nie bez wyrazu, schwytana w pu�apk�. - Ylla? - mrukn��. - B�dziesz tu, prawda? - Tak - odpar�a po d�ugiej chwili. - B�d�. - Przez ca�e popo�udnie? Jej g�os zabrzmia� g�ucho. - Przez ca�e popo�udnie. * * * Czas mija�, a doktor Nlle nie pojawia� si�. M�� Ylli nie by� tym specjalnie zdumiony. P�nym popo�udniem mrukn�� co�, podszed� do szafy i wyci�gn�� z niej z�owrog� bro� - d�ug�, ��taw� tulej�, zako�czon� miechem i spustem. Gdy si� odwr�ci�, ujrza�a, �e jego twarz okrywa wykuta ze srebrzystego metalu beznami�tna maska, kt�r� zak�ada� zawsze, kiedy pragn�� zachowa� dla siebie swe uczucia; maska, przylegaj�ca dok�adnie do jego kanciastych policzk�w, podbr�dka i czo�a. Metal l�ni�, za� m�� Ylli obraca� w d�oniach bro�. Strzelba brz�cza�a nieustannie niczym ogromny owad. Za naci�ni�ciem spustu wyrzuca�a z siebie z piskiem roje z�ocistych pszcz�, kt�re wbija�y w ofiar� zatrute ��d�a i pada�y martwe na piasek niczym gar�� suchych nasion. - Dok�d idziesz? -spyta�a. - Prosz�? - M�czyzna przy�o�y� ucho do miecha, zas�uchany w z�owieszcze bzyczenie. - Skoro doktor Nlle si� sp�nia, nie zamierzam na niego czeka�. Wybior� si� na polowanie. Wkr�tce wr�c�. Ty jednak zostaniesz tu chyba, prawda? -Srebrzysta maska rozb�ys�a. - Tak. - Powiedz doktorowi, �e nied�ugo si� zjawi�. To tylko ma�e polowanie. Tr�jk�tne drzwi zamkn�y si�. Odg�os jego krok�w ucich� za wzg�rzem. Odprowadzi�a go wzrokiem, p�ki nie znikn�� w�r�d plam s�onecznego blasku. Nast�pnie podj�a codzienn� prac�, rozrzucaj�c magnetyczny py� i zbieraj�c owoce, wyrastaj�ce z kryszta�owych �cian. Oddawa�a si� swym zaj�ciom z energi� i zapa�em, od czasu do czasu jednak ogarnia�o j� dziwne zoboj�tnienie i nagle u�wiadamia�a sobie, �e �piewa ow� dziwn�, wpadaj�c� w ucho pie�� i poprzez kolumny z kryszta�u spogl�da w niebo. Wstrzymywa�a oddech, staj�c bez ruchu. Czeka�a. Zbli�a�o si�. Mog�o nast�pi� w ka�dej chwili. Czu�a si� zupe�nie jak w jeden z tych dni, kiedy s�yszymy nadci�gaj�c� burz�. Wok� panuje wyczekuj�ca cisza i nagle ci�nienie zmienia si� niepostrze�enie, w miar� jak burza w�druje nad ziemi� w�r�d podmuch�w wiatru, k��b�w mg�y i cieni. Powietrze napiera nam na uszy, kiedy tak tkwimy zawieszeni w oczekiwaniu na nadej�cie burzy. Zaczynamy dygota�. Niebo ciemnieje, jego barwa pog��bia si�, chmury g�stniej�; g�ry nabieraj� odcienia stali. Zamkni�te w klatkach kwiaty wydaj� z siebie s�abe, ostrzegawcze westchnienia. Czujemy, jak nasze w�osy poruszaj� si� powoli. Gdzie� w domu zegar wy�piewuje cicho "Czas, czas, czas, czas...", niczym woda skapuj�ca na aksamit. A potem przychodzi burza. Elektryczny blask, zas�ony ciemno�ci, pe�nej odg�os�w czerni opadaj� na ziemi�, zamykaj�c j� na zawsze w swych obj�ciach. Tak by�o i teraz. Zbiera�o si� na burz�, cho� niebo pozosta�o czyste. Lada moment mia� b�ysn�� piorun, cho� nie by�o ani �ladu chmur. Ylla w�drowa�a po wyczekuj�cym letnim domu. B�yskawica mog�a zaja�nie� w ka�dej chwili; grom, chmura dymu i cisza, a potem kroki na �cie�ce, stukanie do kryszta�owych drzwi, ona za� pobiegnie, by otworzy�... Oszala�a�, Ylla! -Upomnia�a sam� siebie. Po co zaprz�tasz sw�j pr�ny umys� zwariowanymi my�lami? I w�wczas to si� zdarzy�o. W powietrzu rozesz�a si� fala gor�ca, jakby po niebie przelecia� pot�ny ogie�. Rozleg� si� wibruj�cy �wist. Na niebie rozb�ys�a metaliczna iskierka. Ylla wykrzykn�a w g�os. P rzebieg�a mi�dzy filarami i szeroko rozwar�a drzwi, spogl�daj�c wprost na wzg�rza. Jednak�e do tej chwili wszystko znikn�o. Ju� zamierza�a ruszy� biegiem w d� zbocza, powstrzyma�a si� jednak. Mia�a tu zosta�, nigdzie nie odchodzi�. Lekarz przybywa� z wizyt�, a m�� pogniewa�by si�, gdyby odesz�a. Czeka�a przy drzwiach, oddychaj�c szybko i wyci�gaj�c przed siebie r�k�. Wyt�onym wzrokiem spogl�da�a w stron� Zielonej Doliny, nic jednak nie dostrzega�a. Niem�dra kobieta. Wr�ci�a do �rodka. Ty i twoja wyobra�nia - pomy�la�a. Nic tam nie by�o, tylko ptak, li��, wiatr, a mo�e ryba w kanale. Usi�d�. Odpocznij. Usiad�a. W dali hukn�� strza�. Wyra�ny, ostry d�wi�k owadziej strzelby. Ca�e jej cia�o szarpn�o si� konwulsyjnie. Odg�os dochodzi� z bardzo daleka. Jeden strza�. B�yskawiczny bzyk odleg�ych pszcz�. Jeden. A potem drugi, ch�odny, dok�adny i odleg�y. Cia�o jej spr�y�o si� ponownie. Z niewiadomych przyczyn skoczy�a na r�wne nogi, krzycz�c, krzycz�c bez ustanku. Jak op�tana przebieg�a przez dom i powt�rnie szeroko otwar�a drzwi. Echa zamiera�y w dali. Ucich�y. Przez pi�� minut z powa�n� twarz� czeka�a na podw�rzu. Wreszcie, st�paj�c powoli, ze zwieszon� g�ow�, rozpocz�a w�dr�wk� po pe�nych kolumn pomieszczeniach, k�ad�c d�onie na najr�niejszych przedmiotach. Jej wargi dr�a�y. W ko�cu usiad�a, czekaj�c. W pokoju dziennym zapada� zmrok i Ylla zacz�a przeciera� r�bkiem szala bursztynowe szk�o. I w�wczas us�ysza�a z dala odg�os krok�w chrz�szcz�cych po kamykach. Podnios�a si� z miejsca, staj�c po�rodku cichego pokoju. Kieliszek wypad� jej z palc�w i roztrzaska� si� na kawa�ki. Tu� przed drzwiami kroki przystan�y. Czy powinna przem�wi�? Mo�e wykrzykn�� "Wejd�, ach, wejd�!"? Post�pi�a par� krok�w naprz�d. Stopy na zewn�trz wskoczy�y na ramp�. Czyja� d�o� przekr�ci�a zatrzask. Ylla u�miechn�a si� w stron� wej�cia. Drzwi otwar�y si� i u�miech kobiety znikn��. To by� jej m��. Srebrna maska l�ni�a martwym blaskiem. Wszed� do pokoju i przez moment przygl�da� si� jej, po czym otworzy� miech strzelby, wytrz�sn�� z niego dwie martwe pszczo�y, kt�re z plaskiem uderzy�y o pod�og�, rozdepta� je i umie�ci� pust� bro� w rogu pomieszczenia, podczas gdy Ylla nachyli�a si�, pr�buj�c zebra� od�amki strzaskanego szk�a - bez powodzenia. - Co porabia�e�? - spyta�a. - Nic - odpar�, zwr�cony do niej plecami. Powoli zdj�� mask�. - S�ysza�am, jak strzela�e�. Dwukrotnie. - Tylko polowa�em. Od czasu do czasu lubi� to. Czy przyjecha� ju� doktor Nlle? - Nie. - Chwileczk�. - Z niesmakiem pstrykn�� palcami. - Teraz dopiero sobie przypominam. Mia� nas odiwedzi� jutro po po�udniu. Co za dure� ze mnie. Usiedli do posi�ku. Ylla spojrza�a na jedzenie, nie si�gaj�c po nie. - Co ci si� sta�o? - spyta�, ca�kowicie zaabsorbowany zanurzaniem swego mi�sa w bulgocz�cej lawie. - Nie wiem. Nie jestem g�odna - odpar�a. - Czemu nie? - Nie mam poj�cia; po prostu nie jestem. - Na dworze zrywa� si� wiatr; s�o�ce zachodzi�o. Ma�y pok�j wyda� jej si� nagle nieprzyjemnie zimny. - Pr�bowa�am sobie przypomnie� - rzek�a w ciszy do siedz�cego naprzeciwko ch�odnego, sztywnego, z�otookiego m�a. - Przypomnie� sobie? Co? - Poci�gn�� �yk wina. - T� pie��. T� pi�kn�, wzruszaj�c� pie��. - Przymkn�a oczy i zanuci�a melodi�, jednak nie t�, o kt�rej wspomina�a. - Zapomnia�am j�. Cho�, co dziwne, nie chc� tego. Pragn� na zawsze zapami�ta� te s�owa. - Poruszy�a r�kami, jakby rytm m�g� jej pom�c przypomnie� sobie zapomniane strofy. Po chwili odchyli�a si� na krze�le. - Nie pami�tam - szepn�a przez �zy. - Czemu p�aczesz? - spyta�. - Nie wiem, nie wiem, ale nie mog� si� powstrzyma�. Jest mi smutno, nie mam poj�cia dlaczego. P�acz� i nie wiem czemu. Ale nie mog� przesta�. Skry�a twarz w d�oniach; jej ramiona unosi�y si� i opada�y. - Jutro wszystko b�dzie dobrze - rzek�. Nie patrzy�a na niego. Widzia�a przed sob� jedynie pustkowie i o�lepiaj�co jasne gwiazdy, rozb�yskuj�ce na czarnym niebie. Z dali dobieg� j� skowyt wiatru i szum zimnych w�d w d�ugich kana�ach. Dygocz�c zamkn�a oczy. - Tak - powiedzia�a. - Jutro wszystko b�dzie dobrze.