4670
Szczegóły |
Tytuł |
4670 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4670 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4670 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4670 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aristos
Drzewo
Brudne �wiat�o s�czy�o si� gdzie� z g�ry. Reszta klatki schodowej ton�a w
mroku. Na schodach, tu i tam wala�o si� mn�stwo �mieci. �adnemu z lokator�w nie
chcia�o si� dba� o porz�dek. Zreszt� nic dziwnego. Nie do��, �e mieszka�cy tej
brudnej, odrapanej kamienicy w wi�kszo�ci wywodzili si� z nizin spo�ecznych, to
jeszcze prawie wszyscy mieli jakie zatargi z prawem. Co tydzie� znajdowa�o si�
tu jakiego� za�panego na �mier� cz�owieka, a czasami zdarza�o si�, �e le�a�, a�
zaczyna� �mierdzie�. Strza�y by�y w tej dzielnicy rzadko�ci�, ale krzyki w
�rodku nocy i b�ysk no�a by�y o wiele cz�stsze. Peter jak zwykle wraca� bardzo
p�no. By� cholernie zm�czony. Pracowa� w du�ej hurtowni na przedmie�ciu.
P�acili tam za godziny, wi�c czasem siedzia� w pracy od sz�stej rano do sz�stej
wieczorem. Wiadomo. Forsa przyda si� ka�demu. Niechc�cy potr�ci� butelk�, kt�ra
z g�o�nym stukiem zacz�a spada� po schodach, aby na p�pi�trze z hukiem
eksplodowa�.
- Cicho tam! Skurwysyny! Alkoholiki pierdolone! - m�ski g�os, zza drzwi,
sk�d� z g�ry przedar� si� przez d�wi�ki p�yn�ce z telewizora.
"Chyba krymina�", pomy�la� Peter, bo w�a�nie s�ycha� by�o wymian� ognia.
"Albo wojenny", doda� w duchu, gdy� kanonada znacznie si� wzmog�a. Za drzwiami
pi�tro wy�ej p�aka�o dziecko. "To pewnie dzieciak Amie", zastanawia� si�. Amie
by�a prostytutk�, ale teraz, gdy zdecydowa�a si� na bachora interesy nie sz�y
tak dobrze, jak dawniej. Nim doszed� do swoich drzwi, na klatce zn�w zapanowa�
spok�j. S�ycha� by�o jedynie jaki� dialog z filmu. Dwa g�osy, m�ski i kobiecy, o
co� si� spiera�y. O co, pozostanie dla Petera na zawsze tajemnic�. G�osy
brzmia�y tak, jakby ludzie wypowiadaj�cy kwestie trzymali si� za nosy i
jednoczenie m�wili do pustego, metalowego wiadra. Przed drzwiami jego mieszkania
le�a�o kilka work�w pe�nych �mieci. Peter nie lubi� biega� do �mietnika w
podw�rku, a poza tym nie chcia�o mu si�. Jeden z work�w by� rozerwany, a �mieci
wysypa�y si� z niego, a� do po�owy schod�w. Widocznie po ciemku kto wlaz� w ca�y
ten kram, a reszta roznios�a to po klatce. "Mam to w dupie!" pomy�la� Peter,
wsun�� klucz do zamka, przekr�ci�, czemu towarzyszy� nieprzyjemny zgrzyt, po
czym wszed� do �rodka. Nie zapalaj�c �wiat�a poszed� od razu do kuchni. Pewnym
ruchem r�ki zepchn�� na bok stert� brudnych talerzy, szklanek, sztu�c�w i
wszystkiego, co zd��y�o si� uzbiera� przez jaki� tydzie�. W��czy� jarzeni�wk�
wbudowan� w szafk� i z ulg� po�o�y� na dopiero co przygotowanej, wolnej
przestrzeni, zakupy.
Z papierowej torby wyj�� dwie puszki piwa, paczk� papieros�w, karton mleka i
du�e pud�o p�atk�w kukurydzianych. Krytycznym okiem popatrzy� na mleko i piwo.
"W�tpliwe po��czenie" - wymrucza�. Zebra� to wszystko i nie gasz�c �wiat�a,
wszed� do ciemnego pokoju. Rzuci� jedzenie i papierosy na fotel, a sam usiad� w
drugim i si�gn�� po pilota. Od niechcenia zmienia� kana�y, wreszcie znalaz� jaki
muzyczny. Wy��czy� d�wi�k, podszed� do wie�y i pu�ci� jaki� kawa�ek. Ka�dy
szanuj�cy si� fan wi�kszo�ci rodzaj�w muzyki, okre�li�by to, co zacz�o si�
wydobywa� z g�o�nik�w, jako muzyk� tworzon� przez pacjent�w zak�ad�w
zamkni�tych. I pewnie mia�by po cz�ci racj�, jednak Petera nie obchodzi�o
niczyje zdanie. Zapali� papierosa i z rozkosz� zaci�gaj�c si� dymem, otworzy�
piwo. Poci�gn�� du�y �yk i powoli prze�kn��. Zacz�� si� odpr�a�. Spojrza� na
ekran, jaka� kobieta w futurystycznych, kolorowych ciuchach, ta�czy�a w rytm
muzyki, kt�rej on nie s�ysza�. Nie mia�a szans na wkomponowanie si� w melodi�,
kt�ra wype�nia�a mroczny pok�j, ale w�a�nie ten brak zgodno�ci muzyki z ruchami
dziewczyny podoba� si� Peterowi. Si�gn�� po p�atki, rozerwa� karton, wsadzi�
r�k� do �rodka i wsypa� sobie do ust ca�� gar��, po czym znowu poci�gn�� �yk
piwa. Rozpar� si� wygodnie w fotelu i wyci�gn�� nogi przed siebie. "�ebym tylko
zn�w nie usn�� w ubraniu" - pomy�la� i z rozkosz� przymkn�� oczy. Takie wieczory
by�y jego jedyn� rozrywk�.
* * *
Klaus siedzia� za k�kiem ju� ponad dziesi�� godzin. Zacz�o go dopada�
zm�czenie, a nieprzespana noc dawa�a o sobie zna� przymykaj�cymi si� oczami.
"Nied�ugo b�d� musia� si� zatrzyma�" - pomy�la�. "Inaczej mo�e mi si� co�
przytrafi�, usn� i wpakuj� si� na drzewo, albo uderz� w nadje�d�aj�cy samoch�d,
a wtedy wszystko na nic". Przetar� r�k� twarz. "�eby chocia� to cholerne radio
dzia�a�o, mniej chcia�oby mi si� spa�". Odsun�� szyb�. Powietrze gwa�townie
wdar�o si� do �rodka. Klaus przekr�ci� lusterko i spojrza� na odbicie swojej
twarzy. Przekrwione oczy, sk�ra na twarzy pomarszczona, pod oczami si�ce,
kr�tkie, szpakowate w�osy i kilkudniowy zarost. "Wygl�dam jak �ul" - pomy�la�.
"Na szcz�cie nied�ugo wszystko si� sko�czy. Dostanie zap�at�, na jak�
zas�uguje, a ja b�d� m�g� odpocz��". Mimowolnie spojrza� na ty� furgonetki.
Du�a, matowoszara, stalowa trumna, �ci�le opasana grubym �a�cuchem, le�a�a na
swoim miejscu. "Sam nie wiem jak mi si� to uda�o" - zamrucza� pod nosem.
"Zatrzymam si� w pierwszym lepszym motelu, odpoczn�, prze�pi� si�, a potem dalej
w drog�, a� na pustyni�". Nacisn�� mocniej peda� gazu. Czarny karawan ra�no
skoczy� do przodu.
* * *
Knajpa nazywa�a si� "Czerwony Karze�". Chyba na zawsze pozostanie tajemnic�,
dlaczego. W�a�ciciel, ponury drab (bo tylko takie okre�lenie oddaje w pe�ni jego
powierzchowno��), nie wygl�da� na cz�owieka zajmuj�cego si� astronomi�. Bardziej
prawdopodobne jest to, �e chcia� zrobi� na z�o�� kt�remu� ze swoich znajomych,
zak�adaj�c oczywi�cie, �e �w musia� by� niewielkiego wzrostu i mie� lewicowe
pogl�dy. By�a to speluna, jakich pe�no spotyka si� na przedmie�ciach. Mroczna,
zadymiona i nawiedzana przez zawsze tych samych, zm�czonych �yciem klient�w.
Bywalcy tego typu lokali tolerowali tylko siebie nawzajem, a ka�da nowa twarz
witana by�a ponurym spojrzeniem, wi�c przypadkowi go�cie zdarzali si� rzadko i
na bardzo kr�tko. O tej porze w "Czerwonym Karle" by�o dosy� t�oczno. Po robocie
i po objedzie, zamiast siedzie� w domu i s�ucha� zrz�dzenia starej, o wiele
przyjemniej by�o zasi��� z kumplem przy kufelku i pou�ala� si� nad tym "zasranym
�wiatem". W ciemnym k�cie sali, przy stoliku, z dala od bilardu, siedzia�o dw�ch
m�czyzn. �ywo o czym� dyskutowali, jednak ich g�osy nie by�y jeszcze
podniesione.
- M�wi� ci, �e to prawda - dowodzi� swoich racji chudy czterdziestolatek, z
lisi� twarz� i ruchami szulera.
- I by� tak ca�kiem bez niczego? Z go�� dup� i jajami na wierzchu? -
dopytywa� si� jego towarzysz, wielki grubas, sprawiaj�cy wra�enie wysmarowanego
t�uszczem, albo ci�gle spoconego.
- Sam bym nie uwierzy�, gdybym nie widzia� - odpar� Chudy - Ale widzia�em.
Wyszed� z lasu, ca�kiem go�y i nic sobie z tego nie robi�, podszed� do mnie i
chcia� �ebym da� mu swoje portki i koszul�.
- Che! To pewnie �e� mu przypieprzy�, peda�owi? - zainteresowa� si� Gruby.
- No jasne! Pizn��em go w ryja raz i drugi, zbocze�ca jednego, ale si� nawet
nie skrzywi�.
- A pr�bowa�e� kopn�� w jaja?
- Nie zd��y�em, bo ju� mnie trzyma� za grdyk� i ledwo oddycha�em - �ali� si�
Chudy.
- Ale w ko�cu mu dopieprzy�e�? - bardziej stwierdzi� ni� zapyta� Gruby, a w
jego g�osie brzmia�a nadzieja.
- Aaa..., gdzie tam - odpar� Chudy - tak mnie �cisn��, �e ledwo nad��y�em
ciuchy �ci�ga�.
- O �esz kurwa! - krzykn�� t�u�cioch na ca�� knajp� - da�e� si� takiemu...
takiemu... - z wra�enia nie wiedzia� nawet jak okre�li� to pod�e indywiduum,
kt�re tak potraktowa�o jego przyjaciela. - Takiemu popierdole�cowi?! - doko�czy�
wreszcie.
- Nie mia�em szans! - t�umaczy� Chudy - On by� jaki� dziwny, m�wi� ci,
przecie� �ap� mam ci�k� i dwa razy mu jebn��em, a on si� nawet nie skrzywi�,
nawet mu warga nie p�k�a, a mnie w r�ce to a� co� strzeli�o, do dzisiaj nie mog�
dw�ch palc�w zgi��. Jakbym bi� w kowad�o, albo pie�. I jeszcze �mierdzia� tak
dziwnie, traw�, czy jakim� zielskiem.
- Szkoda, �e mnie tam nie by�o - zmarkotnia� Gruby - We dw�ch daliby�my mu
rad�, te� mam mord� jak kowad�o. Pami�tasz jak mnie tamten kutas butelk� na �bie
rozbi�? A ja mu jeszcze dopierdoli�em, a potem jak le�a� to go jeszcze na kopyto
wzi��em.
- Pami�tam, ale ten to co innego, m�wi� ci, jaki� dziwny by�, i taki
spokojny jak na�pany.
- Aaa! To pewnie dlatego si� nie skrzywi� - domy�li� si� Gruby.
- Nie! Kurwa! M�wi� ci, �e to co innego, nie by� na�pany, nie wygl�da�...
- By�, czy nie by�, nie wa�ne - przerwa� mu Gruby - Wywalimy jeszcze p�
litra, a potem p�jdziemy w miasto, szuka� peda�a, a jak nie on, to jaki� inny
zboczeniec obskoczy wpierdol, obiecuj� ci. B�dzie zabawa.
* * *
Obudzi�y go syreny radiowoz�w. Odruchowo zerwa� si� z ��ka i rzuci� na
pod�og�. "Spokojnie" - pomy�la�, gdy dotar�a do niego otaczaj�ca go
rzeczywisto�. "To ta zakazana dzielnica, zn�w kto� prze�pa�, albo dosta� no�em w
bebechy i si� wykrwawi�" - pr�bowa� uspokoi� myli, ale niepok�j pozosta�. Wsta�
i zacz�� si� przygotowywa� do wyj�cia. Zn�w zasn�� w ubraniu. Nienawidzi� si�
budzi� tak jak dzisiaj. Nerwy od rana. Jeszcze nie otrz�sn�� si� z resztek snu,
a ju� czu� si� zm�czony. "Zawsze tak jest, gdy "na dobranoc" wypij� par� piw, a
potem usypiam w ciuchach. Dobrze przynajmniej, �e dowlok�em si� do ��ka, a nie
zasn��em w fotelu. A swoj� drog� ciekawe co si� sta�o". Rozejrza� si� po pokoju.
Stolik przedstawia� si� bardzo nieestetycznie. Sta�y na nim, b�d� le�a�y, puste
puszki po piwie, a popielniczka pe�na by�a niedopa�k�w. Wszystko ?mierdzia�o
zat�ch�ym dymem papierosowym. Narzuta, zsun�a si� z ��ka prosto na pod�og� i
ca�a oblepiona by�a k�akami kurzu. To samo by�o z koszul� i ze spodniami. Mimo,
�e na zewn�trz by�o ju� widno, w pokoju panowa� g�sty mrok. Peter podszed� do
okna, odsun�� delikatnie ci�k�, ciemnobordow� zas�on� i spojrza� w d�, na
podw�rko. Dwa radiowozy sta�y przed wej�ciem do klatki schodowej, w kt�rej i on
mieszka�. Syreny ju� wy��czono, ale "koguty" wci�� miga�y, sprawiaj�c, �e stare
mury nabiera�y nowego, �ywszego wyrazu. "A wi�c to jednak u nas" pomy�la�.
Poszed� do �azienki i wszed� pod prysznic. Pocz�tkowo strumie� wody by�
lodowato zimny, dopiero po kilkunastu sekundach woda zrobi�a si� gor�ca. "Dobrze
mi to zrobi" pomyla� dr��c, dop�ki gor�ce strumienie nie obla�y jego cia�a,
jednocze�nie je rozgrzewaj�c. Po porannej toalecie szybkie i proste ?niadanie.
Mleko i reszta p�atk�w z wczoraj. Siedzia� w kuchni i powoli prze�uwa�
mleczno-p�atkow� papk�. Lubi� t� chwil� dnia, kiedy nie musia� si� spieszy�, bo
mia� dziesi�� minut na zjedzenie posi�ku. Zawsze wtedy rozmy�la�. O tym, co mu
si� �ni�o, czasem wymy�laj�c zako�czenia sn�w, albo o tym, co dzisiaj zrobi,
albo co odpowie na ewentualn� zaczepk� w pracy, czy na ulicy. Niestety, dzisiaj
nie dane mu by�o rozkoszowa� si� tym tete a tete z samym sob�. Jego rozmy�lania
gwa�townie przerwa�o stukanie do drzwi, a zaraz potem dzwonek. Peter nie
cierpia� tego d�wi�ku. Zawsze mia� wra�enie, �e jeszcze chwila i m�zg rozpadnie
mu si� na tysi�c kawa�k�w, albo w najlepszym razie og�uchnie. Na szcz�cie ludzie
rzadko go odwiedzali. Szczeg�lnie o tak wczesnej porze.
- Kto tam? - zapyta� podchodz�c do drzwi.
- Policja. Detektyw van Voght, wydzia� kryminalny. Prosz� otworzy�! - g�os
by� pewny siebie i dono�ny.
- Chwileczk� - odpar� Peter, a wszystkie wcze�niejsze obawy wr�ci�y ze
zdwojon� intensywno�ci�. Otworzy� drzwi, przelotnie spojrza� na podstawion� mu
pod nos przez detektywa odznak� i gestem zaprosi� do �rodka.
- S�ucham pana? - powiedzia� zamykaj�c drzwi. Detektyw by� cz�owiekiem
�redniego wzrostu, lat oko�o trzydziestu pi�ciu. Wygl�da� tak, jak wi�kszo��
ludzi wyobra�a sobie typowego Holendra w tym wieku: br�zowy garnitur, d�ugi,
szary p�aszcz i kapelusz z w�skim rondem. Brakowa�o tylko okular�w w rogowej
oprawie i fajki.
- Jest pan s�siadem Adriana Bretha. - bardziej stwierdzi� ni� zapyta� van
Voght.
- Zgadza si� - odpar� Peter. - czy m�j s�siad nie �yje?
- Sk�d takie przypuszczenie? - zapyta� detektyw, a jego "rutynowy" wyraz
twarzy o�ywi� si� nieznacznie.
- Panie Voght... - zacz�� Peter.
- Van Voght, je�li mo�na - poprawi� go detektyw.
- Oczywi�cie. Panie van Voght, nie mieszkam tu od wczoraj. Nie robiliby�cie
tyle ha�asu z powodu zwyk�ej kradzie�y, czy pobicia, a sam pan powiedzia�, �e
jest pan z wydzia�u kryminalnego.
- Niezwyk�a b�yskotliwo�� - zauwa�y� bez ironii van Voght - mo�e jednak
poparta jakimi� obserwacjami? S�ysza� pan co� dzisiejszej nocy, albo mo�e
widzia�? Co�, co mog�oby nam pom�c w �ledztwie?
- Niestety. Mam bardzo mocny sen, a poza tym, wypi�em wczoraj kilka piw,
zanim usn��em. Obudzi�y mnie dopiero wasze syreny.
- A wcze�niej? - indagowa� detektyw - czy nie zwr�ci� pan uwagi na co�
niezwyk�ego w okolicy, mo�e jaki� obcy kr�ci� si� w pobli�u waszej kamienicy,
mo�e kto� sta� na klatce schodowej?
- Przykro mi. Du�o pracuj�, p�no wracam. Nawet gdyby kto� sta�, m�g�bym go
nie zauwa�y�. Tym bardziej, �e na klatce prawie zawsze nie ma �wiat�a, a ja
prawie zawsze jestem ledwo �ywy ze zm�czenia. Poza tym, tutaj ci�gle kr�c� si�
jacy� obcy. Taka okolica. Pij� w bramach, �paj� w klatkach, chyba sam pan wie
jak to jest.
- Tak. Oczywicie. Rozumiem. Gdyby si� jednak co� panu przypomnia�o, prosz�
do mnie zadzwoni� - van Voght wyci�gn�� r�k� w kierunku Petera. Mi�dzy dwoma
palcami trzyma� wizyt�wk� - tutaj ma pan numer mojego telefonu. Prosz� dzwoni� o
ka�dej porze.
- Dobrze - odpar� Peter - a w�a�ciwie to co si� sta�o? - wreszcie zada� to
pytanie, cho� mia� ochot� zada� je ju� dawno. Ba� si� jednak zdradzi� przed
detektywem, �e tak bardzo go to interesuje.
- My�la�em, �e pan wog�le o to nie zapyta - odpar� van Voght, lekko si�
u�miechaj�c.
- Czy powinienem? - zapyta� Peter, podejmuj�c wyzwanie.
- W zasadzie nie, ale wszyscy lokatorzy, z kt�rymi dzi� rozmawia�em, �amali
t� zasad�. Rozumie pan, zwyk�a, ludzka ciekawo��.
- Mo�e nie jestem ciekawski, a mo�e mniej ni� inni - odpar� Peter.
- A mo�e nie musi pan pyta�, bo wie co si� sta�o? - zaatakowa� van Voght.
- W ko�cu jednak zapyta�em, a pan pr�buje mnie oskar�a�.
- Ale� sk�d. Ja nikogo nie oskar�am, dop�ki nie zdob�d� przeciw niemu
dowod�w. Takie jest prawo. Mo�e si� pan nie obawia�, nie ma �adnych poszlak
wskazuj�cych na to, �e mo�e pan co� wiedzie� w tej sprawie. To by�a zwyk�a,
zawodowa dociekliwo��. Przepraszam, �e zabra�em panu czas.Van Voght wsta� i
ruszy� w kierunku wyj�cia.
"Przeholowa�em" pomy�la� Peter. "Nie powinienem by� a� tak ostro�ny, to
brzmia�o sztucznie".
- No wi�c powie mi pan co si� sta�o? - pr�bowa� zatrze� niemi�e wra�enie,
jakie zrobi�, jak mu si� wydawa�o, na detektywie.
- Nie powinienem, ale i tak by si� pan dowiedzia� od s�siad�w, wi�c powiem
panu - van Voght zn�w si� u�miechn��. "Cholerna Mona Liza" przypi�� mu w my�lach
etykietk� Peter.
- Pan Adrian Breth, pa�ski s�siad, zosta� zamordowany. Brutalnie
zamordowany. Oszcz�dz� panu szczeg��w, w ka�dym b�d� razie sprawca, b�d�
sprawcy, starali si� aby ich ofiara cierpia�a. �mier� by�a d�uga i bolesna. I
cicha. Van Voght sta� ju� przy drzwiach. Peter s�ysz�c s�owa "cicha" poczu� si�
nagle bardzo s�abo.
- Co� panu dolega? Wygl�da pan tak blado... - uprzejmie zapyta� detektyw.
- Nie, dzi�kuj�... Wszystko w porz�dku. To ta historia z morderstwem...
zaraz mi przejdzie. - Peter usi�owa� zachowywa� si� normalnie.
- Musi pan na siebie uwa�a�, z tego co widz�, jest pan bardzo wra�liwy, a
dzisiejsza rzeczywisto�� nie sprzyja takim ludziom - powiedzia� van Voght z
trosk� w g�osie - skoro nie potrzebuje pan mojej pomocy, jestem zmuszony
po�egna� pana. Mam dzisiaj mn�stwo pracy, a musz� jeszcze odwiedzi� pa�skich
pozosta�ych s�siad�w. Do widzenia.
- Do widzenia - odpar� Peter, a gdy tylko za detektywem zamkn�y si� drzwi,
osun�� si� na pod�og�. "Koniec sielanki, musz� si� jak najszybciej spakowa� i
opu�ci� to miasto, a mo�e nawet ten kraj" pomy�la�. "Bo�e! A ja �udzi�em si�, �e
wszystko b�dzie w porz�dku, ale nie, to by by�o zbyt pi�kne. Jak on to
powiedzia�? �mier� by�a d�uga, bolesna i cicha? Tak dobrze znam ten rodzaj
�mierci. Znowu si� zacz�o". Wsta� i zacz�� si� w po�piechu pakowa�. "Byle jak
najszybciej st�d wyjecha�" ta jedna my�l wci�� ko�ata�a mu si� po g�owie.
Godzin� p�niej by� ju� w drodze.
* * *
Wyspa Patmos by�a uroczym zak�tkiem. Ma�a, g�rzysta, o brzegach pe�nych
z�batych ska�, sprawiaj�cych wra�enie niedost�pno�ci. Temperatura rzadko spada�a
tutaj poni�ej pi�tnastu stopni Celsjusza, a od najbli�szego l�du dzieli�o j�
jakie� pi��dziesi�t kilometr�w. Na skalistych nadbrze�ach niewiele by�o
ro�linno�ci, ale za to mn�stwo ptak�w. Ca�e kolonie mew, g�uptak�w, albatros�w i
petreli. Prawdziwy raj dla ornitologa. Jednak los bywa z�o�liwy. Na wyspie
mieszka� jeden tylko cz�owiek, mieszka� z przymusu i na pewno nie by�
ornitologiem. W cieniu jednego z pag�rk�w sta�a ma�a chatka, bardziej
przypominaj�ca sza�as ni� dom. Wewn�trz by�a tylko jedna izba, a w niej st�,
sto�ek, palenisko i pos�anie. Na stole sta� drewniany pojemnik na trzcinki, obok
le�a�y zwoje pergaminu, a na �rodku sta�o naczynie z ciemnym p�ynem, s�u��cym
zapewne do pisania. �ciany by�y chropowate i pokryte kurzem, a w wy�szych
partiach okopcone, podobnie jak ca�y sufit, zrobiony z kilku desek i pokryty
trzcin�. Niewiele by�o tu sprz�t�w, a i one le�a�y w nie�adzie. Mieszkaniec tego
domu nieszczeg�lnie zwraca� uwag� na porz�dek. Drzwi i jedyne okno by�y otwarte,
a palenisko wygaszone, mimo to panowa� tutaj niezno�ny upa�. W k�cie na pryczy
spa� cz�owiek.
By� ju� stary, jego d�ugie, siwe w�osy chaotyczn� kaskad� sp�ywa�y mu
poprzez twarz na poduszk�. Jego oddech by� nier�wny, a z czo�a sp�ywa�y grube
krople potu. By�o wczesne popo�udnie, czas, gdy upa�y s� najwi�ksze, a ca��
przyrod� ogarnia dziwny bezruch. Gor�ce powietrze sprawia, �e odleg�e krajobrazy
zdaj� si� falowa�, mo�na by pomy�le�, �e jeszcze chwila, a ca�kiem si� rozp�yn�.
Mimo ca�ej tej martwoty i ciszy sen m�czyzny by� niespokojny. Co chwil�
porusza� si�, chwyta� r�kami powietrze, czasem mrucza� co� niewyra�nie.
Nagle g�o�no krzykn�� i otworzy� oczy. Powoli usiad� na pryczy i
p�przytomnym wzrokiem rozejrza� si� dooko�a. Oddech zacz�� mu si� wyr�wnywa� i
uspokaja�, a oczy nabra�y mocy i wyrazu, tak charakterystycznych dla
ponadprzeci�tnych os�b. Starzec mimo swego wieku wsta� spr�ycie z pos�ania i
podszed� do sto�u. Wzi�� jeden z czystych pergamin�w, roz�o�y� go, po czym
usiad� na sto�ku, wyci�gn�� z drewnianego kubka now� trzcink�, otworzy� pojemnik
z barwnikiem i zastyg� w bezruchu. Przypomina� sobie sen. �ni�a mu si�
przysz�o��. Wiedzia�, �e to przysz�o��, gdy� mia� dar - m�g� wzrokiem wybiega� w
dzie� jutrzejszy i widzie� to, co si� dopiero ma wydarzy�. By�a noc, droga,
kt�r� widzia� dziwnie odbija�a �wiat�o ksi�yca. Nagle zobaczy�, �e po drodze
porusza si� metalowy rydwan bez wierzchowc�w. Przerazi� si�, ale nie widokiem
rydwanu, ale tym, co zobaczy� w �rodku.
Pojazd w pewnym momencie zatrzyma� si�, a powo��cy nim cz�owiek wysiad� i
spojrza� na ty�. By� tam d�ugi, metalowy sarkofag i to z niego emanowa�o
prawdziwe Z�o. "Tego nie da si� opisa�, zbyt to dziwne" pomy�la� cz�owiek.
"Zaraz, zaraz... co tam by�o dalej?" Sen mia� dalszy ci�g. Z mroku wy�onili si�
jacy je�d�cy. Ci byli bardziej realni. Jechali na koniach i mieli na sobie
rzymskie zbroje. Pierwszy mia� bia�ego konia, a w r�ku �uk, drugi mia� w r�ku
miecz, a jecha� na koniu, kt�rego sier�� by�a rdzawoczerwona, trzeci jecha� na
karym koniu, a w r�ku trzyma� wag�, a czwarty jecha� troch� z ty�u, na dziwnym
trupio bladym wierzchowcu, nic nie trzyma� w r�kach i trudno by�o dojrze� jego
twarz, mimo to by� najbardziej przera�aj�cy. Starzec zastanawia� si� co by to
mog�o znaczy�. Uni�s� g�ow� do g�ry, jakby tam m�g� znale�� natchnienie. W
pewnym momencie, mimo, �e na zewn�trz panowa� upa�, a powietrze sta�o
nieruchomo, w chacie zrobi�o si� ch�odno i - rzecz nieprawdopodobna - zerwa� si�
gwa�towny wicher. Szarpa� szatami i brod� m�czyzny, ale ten nie zwraca� na to
uwagi, by� obecny tylko cia�em, jego duch by� gdzie indziej. Gdy wiatr usta�,
stary cz�owiek wiedzia� ju� co znaczy sen. Zanurzy� trzcink� w czarnym p�ynie i
zacz�� pisa�.
* * *
"To mrowienie na karku nie wr�y niczego dobrego" pomy�la� Klaus. By�o
ciemno, on by� zm�czony, a na dodatek wydawa�o mu si�, �e go kto� obserwuje.
"Chyba nie ona" zastanawia� si�. "W takim razie kto?" To przecie� niemo�liwe,
�eby w nocy, na pustej drodze, od jakich dwudziestu minut, w g�rzystym terenie
kto� obserwowa� szybko jad�cy karawan. "To chyba ze zm�czenia." Zahamowa� i
zjecha� na pobocze. "Czas rozprostowa� ko�ci i z�apa� par� minut snu. I niech
si� dzieje co chce" mrucza� do siebie. Wy��czy� silnik, otworzy� drzwi i wysiad�
w mrok nocy. "No, mo�na teraz zapali�, a potem kr�tka drzemka" uk�ada� plany
Klaus. Wyci�gn�� z kieszeni paczk� Cameli, otworzy� i wydoby� z niej jednego z
niewielu papieros�w jakie mu zosta�y. "Nawet to si� ko�czy" pomy�la� "Trzeba
b�dzie kupi� na najbli�szej stacji now�." Zapali� i wydychaj�c dym wpatrzy� si�
w mrok przed sob�. W pewnym momencie wyda�o mu si�, �e zauwa�y� jaki� ruch. "Ki
diabe�?" mrukn��. Z plamy czerni, jak� tworzy� cie� drzew rosn�cych przy drodze,
wy�oni�o si� czterech konnych. Ubrani byli w jakie� archaiczne zbroje, a konie
mieli zupe�nie niedobrane ma�ci�. "Albo w okolicy zatrzyma� si� cyrk, albo jest
tu gdzie� szpital wariat�w, albo usn��em za kierownic� i zaraz si� zabij�"
zastanawia� si� Klaus. Na wszelki wypadek uszczypn�� si� w r�k�. Wszystko by�o w
porz�dku, przynajmniej z nim. Je�d�cy przemkn�li obok k�usem. Ostatni z nich,
ten na dziwnym, jakby szarawym koniu, spojrza� na m�czyzn� stoj�cego obok
samochodu. "Ciekawa twarz" pomyla� Klaus, "trudno tak� zapomnie�".
* * *
Peter zawsze marzy� o du�ym samochodzie. Chrysler, Cadillac, mo�e Pontiac.
Niestety, nigdy si� takiego nie dorobi�. Je�dzi� ma�ym, teraz ju�
dziesi�cioletnim golfem. Ani szybkim, ani wygodnym, ale tanim i w miar�
wytrzyma�ym. Teraz cieszy� si�, �e ma taki niepozorny samoch�d. Mniej rzuca� si�
w oczy, a o to przede wszystkim chodzi�o. Zastanawia� si�, czy ten nag�y wyjazd
nie skieruje podejrze� w jego stron�, ale cho�by nawet, to nim Van Voght
zauwa�y, �e znikn��, on b�dzie ju� daleko. Dwie godziny temu zjecha� z
autostrady na mniej ucz�szczan� drog�. "Tak b�dzie lepiej" pomy�la�, "mniej os�b
mnie zapami�ta". Okolica stawa�a si� coraz bardziej pustynna i bezludna. Rano
mo�na by�o si� jeszcze dopatrzy� jakich drzew, teraz nawet krzewy pojawia�y si�
rzadko i w chorobliwych, kar�owatych odmianach. By�o ju� dobrze po po�udniu,
powoli zbli�a� si� zmierzch. Nale�a�o pomy�le� o noclegu.
Przydro�ne s�upki monotonnie ucieka�y w ty�, Peter postanowi�, �e nie b�dzie
na nie zwraca� uwagi, to mog�o by go u�pi�. Zacz�� ws�uchiwa� si� w g�os spikera
radiowego. Mi�y, ciep�y, lekko schrypni�ty g�os, bardzo szybko m�wi� o pogodzie,
jednoczenie dowcipkuj�c i zapowiadaj�c nast�pn� piosenk�. "Znowu b�dzie upa�"
zmartwi� si� Peter. "Nienawidz� tych gor�cych nocy i tej piosenki o mi�o�ci,
kt�ra odlatuje jak ptak" pomy�la�. "Dlaczego oni ci�gle i we wszystkich stacjach
radiowych wa�kuj� te same kawa�ki. Mo�na si� porzyga�".
Zerkn�� okiem na du��, kolorow� tablic�, informuj�c�, �e pi�tna�cie
kilometr�w dalej jest stacja benzynowa, ca�odobowa restauracja i pokoje do
wynaj�cia. -Witam w domu - mrukn�� sam do siebie - Przynajmniej w miejscu kt�re
dzi� wieczorem zast�pi mi m�j dom - doda�.- Najwy�szy czas si� zatrzyma�, bo
zaczynam gada� do siebie - zn�w odezwa� si� do siebie. Kilkana�cie minut
p�niej, w jednostajny, p�aski krajobraz wdar�a si� betonowa nieprawid�owo��.
Wygl�da�o to tak, jakby pustynia wyplu�a na swoj� powierzchni� kilka bry�
geometrycznych. Peter nie zna� si� zbyt dobrze na malarstwie i kolorach, ale
widok urzek� go swym urbanistycznym stylem i zabarwieniem, kt�re posiada�o
prawdopodobnie ca�� palet� barw od ciemnej czerwieni poprzez bordo, a� do
czerni. W oddali wida� by�o prostok�tny zarys stacji benzynowej z
charakterystycznymi filarami i stanowiskami dla samochod�w, du�y parking,
restauracj� oraz rz�d parterowych domk�w, kt�re z tej odleg�o�ci wygl�da�y jak
klocki u�o�one w rz�dzie, jeden obok drugiego, przez jakiego� mi�uj�cego
harmoni� dzieciaka - giganta. Lampy na stacji i na parkingu s�czy�y ostre,
czerwono-pomara�czowe �wiat�o, tak idealnie komponuj�ce si� z kolorami, jakie
wok� rozsiewa�o zachodz�ce, purpurowe s�o�ce. Tylko restauracja wy�amywa�a si�
z tej kompozycji bladym, trupim wr�cz �wiat�em lamp jarzeniowych. " I niech mi
kto� powie, �e nie ma piek�a na ziemi" pomy�la� Peter.
Podjecha� na stacj�, zatankowa�, zamieni� kilka s��w z wielkim, leniwie
poruszaj�cym si� cz�owiekiem, kt�ry obs�ugiwa� dystrybutor, potem uregulowa�
rachunek i wjecha� na parking.
Sta�o tam kilka samochod�w osobowych i cztery wielkie, osiemnastoko�owe
ci�ar�wki. "Pi�kne maszyny" zachwyci� si� Peter, spogl�daj�c na "tiry".
Podszed� do jednego z domk�w na kt�rym nad drzwiami wej�ciowymi przybity by�
du�y, prostok�tny kawa�ek p�yty pil�niowej z bia�ym napisem "Recepcja". W �rodku
przywita� go znu�onym spojrzeniem oko�o sze��dziesi�cioletni, zasuszony
m�czyzna, w mocno sfatygowanej koszuli. Okaza�o si�, �e s� jeszcze wolne dwa
bungalowy. Peter wynaj�� jeden z nich, zap�aci�, wzi�� klucz, r�czniki i
po�ciel, poczym wszed� do ostatniego, licz�c od restauracji domku, Nie zapalaj�c
�wiat�a zlokalizowa� ��ko, rzuci� na nie ca�y sw�j baga� i wyposa�enie, jakie
otrzyma� w recepcji, zamkn�� drzwi i poszed� co� zje��. By�o przed dziewi�t�,
wi�c w restauracji siedzia�o stosunkowo du�o os�b. Dwa stoliki zajmowa�y jakie�
rodziny. Jedna z nadpobudliwymi zdawa�o si� dzie�mi, kt�re ci�gle si�ga�y r�kami
po r�ne rzeczy na stole, o ma�y w�os nie rozlewaj�c mleka i herbat swoich
rodzic�w, kt�rzy wci�� je uciszali, uspokajali i karcili.
Ma��e�stwo wygl�da�o tak, jakby pierwszy raz w �yciu zajmowa�o si� dzie�mi i
jakby ta rola ich przerasta�a. "Nowoczesne, bezstresowe wychowanie" oceni� w
my�lach Peter. Przy drugim stoliku siedzia�o dwoje ludzi, m�czyzna i kobieta.
Zachowywali si� tak, jakby si� czego� bali. Mi�dzy nimi siedzia�a
dziesi�cioletnia mo�e dziewczynka w ciemnozielonych rajtuzkach, plisowanej
sp�dniczce w szkock� krat�, bia�ej bluzeczce i czerwonym sweterku. Dziecko by�o
blade, ale nie wygl�da�o to na chorobliwy objaw, a raczej na rzadk� karnacj�
sk�ry. Ma�a mia�a proste, l�ni�ce, czarne w�osy prawie do pasa, nad czo�em
przyci�te w r�wniutk� grzywk�. "Ci s� bardziej interesuj�cy" zauwa�y� Peter,
"szczeg�lnie ta ma�a". Ca�a tr�jka w milczeniu spo�ywa�a posi�ek. W k�cie
siedzia�o kilku t�gich facet�w w wieku od trzydziestu do pi��dziesi�ciu lat. "Na
pewno kierowcy tir�w" domy�li� si�. "Ta nadwaga to pewnie wynik siedz�cego trybu
�ycia i fastdoodowego �arcia, zjadanego na szybko w przydro�nych barach". Opr�cz
nich siedzia�o jeszcze kilka os�b, mi�dzy innymi dw�ch "japiszon�w", jak w
my�lach nazwa� ich Peter, w modnych garniturach, nienagannie bia�ych koszulach i
krawatach mocno zaci�ni�tych pod szyj� nawet w trakcie posi�ku. Peter zam�wi�
sok z grejpfrut�w i "co� ciep�ego", zostawiaj�c wyb�r m�odej kelnerce o budowie
kariatydy. Po kilku minutach sta�a przed nim du�a szklanka soku, talerz z
dymi�cym br�zowym p�ynem, w kt�rym p�ywa�y jakie� warzywa i drobno poci�ty
makaron oraz koszyk z chlebem i trzy szklane pojemniczki ze standardowymi
przyprawami: sol�, pieprzem i papryk�. Jad� powoli, dmuchaj�c na gor�c� zup� i
prze�uwaj�c z namys�em chleb. Z nud�w obserwowa� swych wsp�biesiadnik�w. W
sumie nic szczeg�lnego, grupa ludzi, kt�rzy przyjechali z r�nych stron �wiata,
spotkali si� na chwil� w jednym miejscu, a jutro zn�w rozjad� si� w r�ne
strony. "Niby nic nadzwyczajnego, a jednak ciekawe. I jakie g��bokie" duma�
Peter popijaj�c sok. "Ciekawe czy takie spotkania, zaw�one jedynie do kontaktu
wzrokowego, wp�yn� jako� na nasze �ycie? Zreszt�, czy to wa�ne?" Nagle zauwa�y�,
�e cicha dziewczynka, na kt�r� ju� wcze�niej zwr�ci� uwag�, przygl�da mu si�.
U�miechn�� si� do niej, ale ona nie odwzajemni�a u�miechu. Peter spojrza� w inn�
stron�. "Nigdy nie wiadomo co si� takiemu dziecku u�o�y w g��wce" pomy�la�.
"Patrzy�a na mnie, jakbym jej zrobi� krzywd�. Dziwna ma�a, lepiej nie zwraca� na
ni� uwagi". Jednym haustem dopi� sok, zostawi� na stole pieni�dze z niewielkim
napiwkiem, szybko wsta� i wyszed� na zewn�trz. Zapad�a ju� noc. Teraz stacja i
bar wygl�da�y jak wyspa �wiat�a w bezkresnym morzu ciemno�ci. "Dzi� do�wiadczam
samych interesuj�cych widok�w" pomy�la�. Zrobi�o si� duszno. Wzi�� g��boki
oddech, przeci�gn�� si�, wyci�gn�� z kieszeni papierosy i zapali� jednego.
Powietrze pachnia�o kurzem, asfaltem i mieszanin� spalin, gumy i oleju. Peter
lubi� ten zapach, kojarzy� mu si� z drog� i podr�, a wi�c z odkrywaniem czego�
nowego, czego wcze�niej nie do�wiadcza�. "Ka�da podr� nas wzbogaca" przemkn�o
mu przez g�ow�. Za jego plecami stukn�y drzwi. Odruchowo obejrza� si�. Za nim
sta�a dziewczynka w czerwonym sweterku.
- Dlaczego pan zrobi� krzywd� temu drugiemu panu? - zapyta�a z otwartoci�
spotykan� tylko u dzieci. Peter zamruga� oczami "O co jej chodzi?" zastanowi�
si�.
- Jakiemu panu? - zapyta�.
- Temu w d�ugim, czarnym samochodzie z falbankami. - odrzek�a bez namys�u.
- Nie znam nikogo takiego, musia�o ci si� co pomyli�, albo mo�e jestem
podobny do jakiego� aktora z film�w, kt�re teraz ogl�daj� dzieci. - pr�bowa�
uspokoi� ma��.
- Nie. Widzia�am jak pan go bi�, a potem jeszcze taka pani i on upad� i by�
ca�y we krwi. - m�wi�a dzieci�cym, ale przecie� bardzo spokojnym i opanowanym
g�osem, zwa�ywszy na wag� tematu, jaki porusza�a.
- S�uchaj, ma�a... - zacz�� Peter, gdy zn�w z ty�u stukn�y du�e,
przeszklone drzwi.
- Marie! Co ty wyprawiasz! Nie przeszkadzaj panu. - kobiecy, normalnie
zapewne spokojny, melodyjny g�os, cho� teraz pobrzmiewa�a w nim nutka histerii.
- Bardzo pana przepraszam, nie wiem, co si� z ni� dzieje, zazwyczaj si� tak
nie zachowuje. - w�a�cicielka g�osu okaza�a si� matk� Marie,
trzydziestoparoletni� kobiet�, na kt�rej �ycie zacz�o ju� lekko odciska� swoje
pi�tno, co naj�atwiej mo�na by�o zauwa�y� w k�cikach jej oczu. "S�ynne kurze
�apki" przelecia�o mu przez g�ow�.
- Nic si� nie sta�o, Marie nie przeszkodzi�a mi w niczym istotnym, a poza
tym to bardzo intryguj�ca, m�oda os�bka. - powiedzia�.
- Marie jest bardzo... wra�liwa. -kobieta na chwil� zawiesi�a g�os. -
Zreszt� nie b�d� pana zanudza�, ani d�u�ej mu przeszkadza�. Kochanie, przepro�
pana.
- Przepraszam. - powiedzia�a Marie, �widruj�c Petera oczami.
- Nic nie szkodzi. Naprawd�. - odpar� Peter.
- Dobranoc panu. - po�egna�a si� kobieta. - Marie, powiedz panu "dobranoc".
- Dobranoc panu. - powiedzia�a Marie, nie spuszczaj�c z niego wzroku.
- Dobranoc pani. I tobie te� �ycz� dobrej nocy, Marie, z kolorowymi snami i
bez �adnych koszmar�w. - powiedzia� Peter pochylaj�c si� ku dziecku. Matka
odruchowo u�miechn�a si� u�miechem, jakim darzy si� s�siad�w, spotykaj�c ich
rano przed domem, Marie zachowa�a powa�n� twarz, po czym obie wr�ci�y do
restauracji. Peter patrzy� na nie, jak si� oddalaj�, a potem siadaj� obok
m�czyzny, z kt�rym siedzia�y wczeniej. Doro�li wymienili mi�dzy sob� kilka
kr�tkich zda�, po czym m�czyzna rzuci� Peterowi przez oszklone drzwi kr�tkie
spojrzenie. Peter odwr�ci� wzrok. Nie chcia�, aby widzieli, �e im si� przygl�da.
Posta� jeszcze z minutk�, rzuci� niedopa�ek papierosa na chodnik, przydepta� go,
cho� wiedzia�, �e beton raczej si� od niego nie zapali. "Odruchy" pomy�la�, po
czym skierowa� swe kroki w stron� sklepiku obok stacji. Po chwili wyszed�
stamt�d, nios�c pod pach� sze�ciopak piwa.
* * *
Kochana Elizo!
Wybacz, �e przez tak d�ugi okres czasu nie odzywa�em si� do Ciebie. Wiem,
�e jestem Twoj� najbli�sz� rodzin� i powinienem utrzymywa� z Tob� bliskie
kontakty, jednak my�l�, �e gdy wyjawi� Ci powody tak d�ugiego nieodwiedzania Ci�
i niepisania, nie tylko wybaczysz mi, ale jeszcze uraduj� Twe serce. Jak zapewne
pami�tasz, przez d�ugi czas poszukiwa�em os�b, kt�re s� odpowiedzialne za �mier�
Twojego Ojca i Matki, a mojego Brata i Szwagierki. Z rado�ci� donosz� Ci, �e
wiadoma nam osoba jest w moich r�kach. Jad� z ni� na pustyni�, aby tam dokona�a
si� Sprawiedliwo��. Je�li wszystko p�jdzie dobrze, za tydzie�, mo�e dziesi��
dni, od otrzymania przez Ciebie tego listu, zjawi� si� osobicie, aby �wi�towa�
tak korzystny dla nas obr�t sprawy. Natomiast gdybym nie dawa� znaku �ycia przez
miesi�c, znaczy to, �e sta�o si� najgorsze i zosta�a� sama. Wtedy pakuj swoje
rzeczy i przyje�d�aj na pustyni� zwan� przez miejscowych "Diabelskim Piecem"
(nie zdajesz sobie sprawy jaka to trafna nazwa). Pytaj o czarny karawan. Mam
jednak nadziej�, �e wszystko p�jdzie zgodnie z planem i dusze naszych bliskich
b�d� si� radowa� w Niebie.
Niech Ci� B�g b�ogos�awi drogie dziecko
wuj Klaus.
* * *
M�oda, oko�o dwudziestoletnia dziewczyna sko�czy�a czyta� list. R�ka w
kt�rej go trzyma�a, bezwolnie opad�a na poduszk�, le��c� obok na sofie. Po
policzkach sp�ywa�y jej �zy, ale na ustach igra� lekki u�miech, wyra�aj�cy
satysfakcj�. Ubrana by�a w wojskowe spodnie w barwach ochronnych, opr�cz nich
mia�a na sobie tylko prosty, bez ozd�b, czarny biustonosz. Siedzia�a boso.
Nieobecnym wzrokiem rozejrza�a si� po pokoju, uciekaj�c my�lami w g��b siebie.
By�a naturaln� blondynk�, a jej d�ugie, proste w�osy �cile przylega�y do g�owy,
mocno �ci�gni�te w kucyk. Pok�j pe�en by� ciemnych, stylowych mebli,
wygl�daj�cych jak antyki i odbijaj�cych swoimi g�adkimi powierzchniami �wiat�o
wpadaj�ce przez du�e, staromodne okno, przes�oni�te firank�. Na �cianach
pokrytych tapet� w r�nych odcieniach go��bkowej zieleni wisia�y obrazy,
krucyfiks i portret dw�jki m�odych ludzi. Kobieta na portrecie by�a bardzo
podobna do Elizy.
Peter dopija� w�a�nie czwarte piwo. Wcze�niej wzi�� prysznic w swoim
bungalowie, na wszelki wypadek po�cieli� sobie ��ko, posiedzia� troch� przed
telewizorem, kt�ry pami�ta� pewnie czasy, gdy Beatlesi zaczynali karier�, po
czym znudzony przemoc� p�yn�c� z ekranu, wyszed� z kolejn� puszk� piwa na �wie�e
powietrze. Noc by�a parna. Pot sp�ywa� mu po plecach i po twarzy. "Znowu si� nie
wy�pi� w ten upa�" pomy�la�. "Mam nadziej�, �e pi�te piwo nie wp�ynie zbytnio na
moj� jutrzejsz� kondycj�. Zn�w ca�y dzie� drogi przede mn�".
By�o oko�o pierwszej po p�nocy. W otulaj�c� wszystko cisz� wdar� si�
odleg�y pomruk silnika. Na horyzoncie pojawi�y si� dwa �wietlne punkty,
poruszaj�ce si� synchronicznie.
�wiat�a powoli, ale z uporem zbli�a�y si�. Szum silnika stale narasta�, a�
wreszcie przeszed� w ci�ki, niski ryk. Na stacj� zajecha� czarny karawan. Po
przydro�nym pyle, pokrywaj�cym ca�y samoch�d, mo�na by�o pozna�, �e przeby�
dalek� drog�. "Karawany nie odje�d�aj� zbyt daleko od cmentarzy" zaduma� si�
Peter, "a poza tym rodzina nieboszczyka wola�a by pewnie, aby ich ukochany
zmar�y udawa� si� w ostatni� podr� nieco czystszym pojazdem. No i brak konduktu
�a�obnego. Z drugiej jednak strony" kontynuowa� rozmy�lania Peter "facet m�g� go
niedawno kupi� i nie zd��y� si� nim jeszcze zaj��. Sk�d wi�c ten niepok�j we
mnie?" pomy�la�, a po sk�rze przebieg�o mu kilka tysi�cy mr�wek, zimnymi �apkami
wytyczaj�c szlak wzd�u� kr�gos�upa, a� na sam czubek g�owy.
- Pom� jej - Peter by� o w�os od zawa�u serca, gdy kto� tu� za jego plecami
wyszepta� te s�owa. Gwa�townie odwr�ci� si�, mocniej zaciskaj�c r�k� na puszce.
"Prawie pe�na, mo�e zd��� rzuci�" my�l jak b�yskawica za�wita�a mu w g�owie i
jak b�yskawica zgas�a. Przed nim sta� wysoki m�czyzna, o w�osach w kolorze kory
d�bu, kt�re w �wietle lamp po�yskiwa�y zielonkawo. Dryblas mia� na sobie
rozpi�t� koszul� w krat�, spod kt�rej wy�ania� si� jego nagi, nieow�osiony tors.
By�o w nim co� dziwnego, spos�b w jaki podszed�, nie czyni�c najmniejszego
ha�asu w ciszy nocnej i to, �e mimo zaduchu nie by�o na nim kropli potu, a mo�e
to, �e sta� boso, w przybrudzonych jeansach, w jakiej� nienaturalnie statycznej
pozie. I jeszcze ten zapach. Rozsiewa� dooko�a siebie wo� roztartych w palcach
li�ci d�bu, a gdy szepta�, zdawa�o si�, �e to szumi� drzewa. Wszystko to
sprawia�o, �e Peter, zamiast go uderzy�, czy zdrowo opieprzy�, jak z pocz�tku
zamierza�, zdo�a� tylko z trudem wykrztusi� pyta nie:
- Co?... -Pom� jej - zaszemra� obcy. Jego g�os zdawa� si� dochodzi�
zewsz�d. Otacza� Petera.
- Kim jeste�? - s�owa m�czyzny z trudem torowa�y sobie drog� do �wiadomo�ci
Petera.
- Jestem Jan. - odpar� cz�owiek - a teraz pom� jej.
- Komu? - Peter wreszcie zaczyna� rozumie� o co obcemu chodzi.
- Jest w karawanie i potrzebuje pomocy. Pom� jej - zaszumia�y li�cie w
g�osie m�czyzny.
- S�uchaj cz�owieku, nie znam ciebie, nie znam "jej" i nie znam w�a�ciciela z
tego karawanu. Poza tym nie podoba mi si�, �e skradasz si� za moimi plecami w
nocy, w og�le ty mi si� nie podobasz i spos�b w jaki m�wisz i dziura ozonowa i
przemoc na ulicach i jeszcze setki innych rzeczy, wi�c odpierdol si� ode mnie i
sam pomagaj komu chcesz, byleby� nie wchodzi� mi w drog�. - Peter wyra�nie
zacz�� odzyskiwa� kontrol� nad sob�.
- Ja nie mog� jej pom�c, ale ty mo�esz. Pom� jej, prosz�. - m�czyzna
sko�czy� m�wi�, odwr�ci� si� i jednostajnym krokiem odszed� na pustyni�. Peter
sta� i patrzy� w mrok, w kt�rym znikn�� obcy.
Po kilku minutach w jego g�owie za�wita�a pierwsza, nie�mia�a my�l: "Ja
pierdol�!" Poci�gn�� spory �yk z puszki, kt�r� wci�� trzyma� w r�ku, po czym
wyci�gn�� papierosa i zapali�. "Mo�e to zm�czenie" my�la�. "Nie, niemo�liwe,
jeszcze nigdy ze zm�czenia nie mia�em wizji, a poza tym, nie jestem jeszcze tak
zm�czony. C�, podobno s� rzeczy na niebie i ziemi, o kt�rych nie �ni�o si�
naszym filozofom, mo�e to jedna z nich. Albo to jaki� �pun, zreszt� w czepku
urodzony, boso, noc�, na pustyni. Tyle tam w�y i skorpion�w. Ma facet jaja,
albo g�wno zamiast m�zgu." Peter wr�ci� do swojej kwatery. Chwil� potem
us�ysza�, jak karawan podje�d�a na parking. Kierowca wy��czy� silnik, wysiad� z
samochodu i ruszy� w kierunku recepcji. Peter nie m�g� zasn��, wci�� my�la� o
dziwnym spotkaniu z Janem. "Jestem Jan. Kurwa! Wiele mi to m�wi" w�cieka� si�.
Jednak mimo i� pr�bowa� my�le� o czym� innym, gdzie� w g��bi siebie, w
pod�wiadomo�ci, podj�� ju� decyzj�. Poczeka�, a� us�yszy kroki powracaj�cego
w�a�ciciela karawanu, odczeka� jakie� p� godziny, czyli jedno piwo, albo sze��
teledysk�w i cicho wyszed� na zewn�trz.
By�o przed trzeci�. Zrobi�o si� ch�odniej. "No, wreszcie b�d� m�g� zasn��.
Zajrz� tylko przez szyb� do �rodka tego karawanu, �eby mie� pewno��, �e facet
ze�wirowa�, a ja jestem zdrowy" pociesza� si�. Rozejrza� si� po okolicy. Ca�y
�wiat wygl�da� jakby usn��, albo umar�. By�o pusto i cicho. Nie wia� nawet
najl�ejszy wietrzyk. Peter najciszej jak potrafi�, podszed� do czarnego pojazdu.
W g�rnych partiach okien samochodu porozwieszane by�y bia�e firanki. Peter
przys�oni� r�k� oczy i zbli�y� twarz do jednej z tylnych szyb. W �rodku by�a
stalowa trumna, okr�cona kilkakrotnie grubym, l�ni�cym �a�cuchem. Nagle wyda�o
mu si�, �e us�ysza� cichy stuk. Jeszcze bardziej zbli�y� twarz do powierzchni
szyby, jednocze�nie lekko przekrzywiaj�c g�ow�, aby lepiej s�ysze�. Stuk si�
powt�rzy�. I wtedy zauwa�y�, �e trumna delikatnie drgn�a. Po chwili drgn�a raz
jeszcze. "O cholera!" pomy�la�. "�wir mia� racj�, tam kto� jest."
Za jego plecami skrzypn�� pod butem piach. Odwr�ci� si� i to go uratowa�o
przed nieuchronnym p�kni�ciem podstawy czaszki, jakie zafundowa�by mu
niew�tpliwie, stoj�cy za nim ze strzelb� m�czyzna. Przeciwnik by� wysoki i
chudy. Mia� kr�tkie, szpakowate w�osy i kilkudniowy zarost. Po pierwszym,
chybionym ciosie kolb� w g�ow� Petera, w�a�nie bra� kolejny zamach. Nie by�o
czasu na s�owa wyja�nienia, czy s�owa jakiekolwiek inne. Nie by�o czasu nawet na
zwyczajowe przekle�stwo. By� czas na dzia�anie. Peter wyci�gn�� r�ce przed
siebie, pr�buj�c z�apa� szpakowatego za d�onie splecione na strzelbie,
jednocze�nie uderzaj�c w niego cia�em. M�czyzna nie zd��y� si� uchyli� i razem
run�li na asfalt, pokryty cienk� warstw� piachu, naniesionego przez pustynny
wiatr. Peter le�a� na przeciwniku, wykorzysta� wi�c ten fakt i przenosz�c ca�y
ci�ar cia�a na lew� r�k�, kt�r� dociska� do ziemi r�ce m�czyzny trzymaj�ce
bro�, uni�s� si� na niej, a praw� zd��y� kilkakrotnie uderzy� go w szcz�k�.
Ruchy szpakowatego sta�y si� nieco bardziej wolne, jednak zdo�a� uwolni� swoj�
lew� d�o� i zada� ni� cios.
Peter schowa� g�ow� w ramiona, stoczy� si� z le��cego pod nim cz�owieka
przez lewe rami�, nie rozlu�niaj�c jednak uchwytu na kolbie i zas�oni� si� praw�
r�k�. Poczu� w niej b�l, gdy uderzenie szpakowatego go dosi�g�o, os�oni� jednak
g�ow�, poza tym jego przeciwnik, le��c nie m�g� wzi�� pe�nego zamachu, co
os�abi�o nieco uderzenie. B�l by� mniej dotkliwy ni� spodziewa� si� tego Peter.
Widz�c, �e m�czyzna pr�buje si� podnie��, chwyci� obiema r�kami za strzelb� i
wyszarpn�� mu j� z r�k, przez co szpakowaty zn�w si� przewr�ci�. Obydwaj zacz�li
b�yskawicznie podnosi� si� z ziemi. Peter wstaj�c wysun�� lew� nog� do przodu,
przenosz�c na ni� ca�y ci�ar cia�a, tak, �e m�g� od razu kopn�� praw�, co te�
uczyni�.
Przeciwnik by� nieco wolniejszy. Zapewne mia� na to wp�yw jego upadek i
kilka cios�w w szcz�k�, kt�re wymierzy� mu Peter. Kopni�cie dosi�g�o jego �eber.
Krzyk b�lu by� pierwszym d�wi�kiem, jaki wydoby� si� z jego ust, rozdzieraj�c
cisz� nocn�. Peter nie namy�laj�c si� wiele doskoczy� do niego i z ca�ej si�y,
zza g�owy, uderzy� go trzyman� za luf� jak maczuga strzelb�, w twarz. Da� si�
s�ysze� cichy trzask i m�czyzna run�� na ziemi�. Peter wzni�s� bro� do
nast�pnego ciosu, ale przeciwnik le�a� na brzuchu, wtulaj�c twarz w asfalt i nie
rusza� si�. Peter podszed� bli�ej i delikatnie szturchn�� go butem. �adnej
reakcji. Odwr�ci� go nog� na wznak. Ca�y lewy policzek i czo�o m�czyzny by�y
krwaw� plam�, z kt�rej stercza� spuchni�ty nos. Szcz�ka by�a nienaturalnie
przesuni�ta w praw� stron�, a z uchylonych ust s�czy�a si� ci�gliw� nitk�
stru�ka krwi, zmieszanej ze �lin�. Widok by� okropny. Peter, wci�� z kolb�
wzniesion� nad g�ow�, przykucn�� obok swej ofiary. Cz�owiek oddycha�, wci�� wi�c
jeszcze �y�, ale by�o pewne, �e jest nieprzytomny. "Co ja robi�!" my�la� Peter,
odk�adaj�c na bok strzelb� i nerwowo przeszukuj�c kieszenie le��cego m�czyzny.
"Ale facet �mierdzi, chyba si� nie my� przez tydzie�" przemkn�a mu przez g�ow�
irracjonalna w tej sytuacji my�l. Wreszcie znalaz� to, czego szuka�: ma�y p�k
kluczyk�w do samochodu i dwa, bli�niaczo do siebie podobne, nieco wi�ksze
klucze, zapewne od k��dki. Szybko podszed� do baga�nika i przymierzy� jeden z
mniejszych kluczy. "Oczywi�cie nie pasuje, to zawsze jest ten drugi klucz"
pomy�la� ze z�o�ci�. Rzeczywi�cie drugi pasowa�. Przekr�ci� go i nie wyci�gaj�c
z zamka uni�s� klap� do g�ry.
Chwyci� za trumn� i z trudem wyci�gn�� j� na zewn�trz. Jej doln� cz��
postawi� na ziemi, podczas, gdy g�rna wci�� opiera�a si� o samoch�d. Otworzy�
k��dk� i szybko zacz�� odwija� �a�cuch. "�eby tylko nie by�o za p�no" my�la�.
Gdy ostatni zw�j �a�cucha opad� na asfalt, wieko trumny wystrzeli�o na kilka
metr�w w g�r�. Peter tylko cudem zdo�a� unikn�� uderzenia. Gwa�townie odskoczy�
do ty�u. Wtedy wszystko zacz�o si� dzia� naraz. Najpierw z trumny wyskoczy�a
jaka� kobieta. Wyl�dowa�a na ziemi mi�kko jak kot, lekko tylko podpieraj�c si�
lew� r�k�, potem z wielkim hukiem opad�o wieko trumny, potem co� gwa�townie
szarpn�o go za rami�, a p�niej us�ysza� wystrza�. Zreszt�, mo�e wszystko by�o
na odwr�t. Jednak sekund� p�niej �wiat nagle dziwnie zwolni�. Peter nie m�g�
wykona� najmniejszego nawet gestu. M�g� tylko patrze�. Zwr�ci� wi�c uwag� na to,
�e horyzont powoli i jednostajnie przechodzi od poziomu do pionu. Nast�pnie
zauwa�y�, �e kilka domk�w dalej, w otwartych drzwiach, o�wietlona czerwonawym
�wiat�em latarni, stoi ma�a, czarnow�osa dziewczynka, na koniec za� wielki,
asfaltowy parking, teraz ju� ca�kowicie pionowy, uderzy� go w g�ow�. Potem
nasta�a ciemno��.
* * *
�wiadomo�� wraca�a bole�nie, z trudem przeciskaj�c si� przez czarne opary
niepami�ci. Pierwszymi wra�eniami jakie zacz�y dociera� do Petera by�y szum,
ruch i muzyka. Zacz�� je z wolna analizowa�. Po kilku minutach doszed� do
wniosku, �e szum pochodzi z jego w�asnej g�owy, natomiast muzyka i ruch s� z
zewn�trz. Delikatnie uchyli� powieki. Siedzia� w samochodzie, ale nie swoim.
By�a noc. Przed nim, o�wietlona reflektorami wst�ga asfaltu, ucieka�a gdzie�
wstecz. Wolno odwr�ci� g�ow�. Z jego lewej strony, za kierownic� siedzia�a
kobieta. Jej twarz o�wietlona by�a przyt�umionym, zielonkawym �wiat�em, s�cz�cym
si� z deski rozdzielczej. Wykonywa�a spokojne, prawie niezauwa�alne ruchy
kierownic�, wpatruj�c si� w mrok przed sob�.
- Doszed�e� ju� do siebie? - zapyta�a. Peter szerzej otworzy� oczy, zacz��
intensywnie wpatrywa� si� w kobiet�, przez chwil� ich spojrzenia skrzy�owa�y
si�, potem ona zn�w wr�ci�a do obserwowania drogi przed nimi.
- No, jak si� czujesz? - spyta�a ponownie.
- Co si� sta�o? - odpowiedzia� pytaniem na pytanie.
- Uratowa�e� mnie. W dzisiejszych czasach to oznaka nietuzinkowego
charakteru, albo takiej samej g�upoty. Jeszcze ci� nie rozgryz�am, wi�c nie
wiem, do kt�rej z tych dw�ch kategorii ludzi si� zaliczasz, cho� grzeczno��
kaza�aby przypuszcza�, �e do tej pierwszej. Co si� sta�o? Postrzeli� ci� Klaus,
ten stukni�ty facet, kt�remu do�o�y�e�.
- A wi�c prze�y�? - zapyta� Peter, pr�buj�c jednocze�nie pozbiera� ta�cz�ce
w jego g�owie my�li.
- Owszem, ale nie nacieszy� si� �yciem zbyt d�ugo... - odrzek�a
beznami�tnie.
- Zabi�a� go? - Peter zaczyna� sobie powoli wszystko przypomina�,
jednocze�nie baczniej przygl�daj�c si� swojej rozm�wczyni. By�o w niej co�, co
go w jaki� spos�b przera�a�o, a zarazem poci�ga�o, nie potrafi� okre�li� co, ale
na pewno nie jej niew�tpliwa uroda, raczej co� w jej ruchach, sposobie bycia,
czy charakterze, sam nie wiedzia�.
- Przera�a ci� to? - zapyta�a, jakby czyta�a w jego my�lach.
- Nie bardzo. - zdoby� si� na odrobin� szczero�ci.
- A powinno. Nie wolno zabiera� tego, czego nie mo�na p�niej odda�. Ale tym
razem musia�am, to stara rodowa wendetta. Oni, albo ja, trzeciej mo�liwo�ci nie
ma.
- Oni?
- Ich rodzina, wywodz� si� z Niemiec, a konflikt mi�dzy nami, a nimi trwa
ju� kilkaset lat.
- My�la�em, �e takie rzeczy dziej� si� tylko w filmach - zdziwi� si� Peter.
W miar� jak ze sob� rozmawiali, uspokaja� si�.
- Przeceniasz filmy. W por�wnaniu z �yciem, to tylko stare, wyblak�e obrazy,
nieudolnie na�laduj�ce rzeczywisto��. - odrzek�a z g��bok� pewno�ci� w g�osie.
Peter zamy�li� si�. Ca�a sytuacja wydawa�a si� by� dziwn� i irracjonaln�.
Dopiero niedawno ucieka� przed przesz�o�ci�, potem walczy� z nieznajomym o �ycie
innej nieznajomej, potem o ma�o co nie zabi� cz�owieka, nast�pnie zosta�
postrzelony, a� wreszcie spokojnie konwersuje o �yciu i filmach z kobiet� kt�rej
nie zna, a kt�ra sama ze stoickim spokojem przyzna�a si� do zabicia przed chwil�
cz�owieka. I jeszcze wcze�niej ten �pun z pustyni i ta szurni�ta ma�a z
restauracji. Peter zacz�� si� �mia�.
- Co ci� tak bawi? - zapyta�a kobieta, z lekkim zdziwieniem w g�osie. - Mo�e
jednak za mocno si� uderzy�e�, mo�e powinni�my poszuka� szpitala? Jak si�
czujesz? - ostatnie pytanie zada�a z udawan� trosk� w g�osie.
- Nic mi nie jest - odrzek� - bawi mnie ta ca�a sytuacja. A tak w og�le, to
dok�d jedziemy?
- W bezpieczne miejsce. - odrzek�a.
- To znaczy gdzie? - zapyta�.
- A co, spieszy ci si� gdzie�? - w jej g�osie zabrzmia�a nutka
zniecierpliwienia.
- Ale� sk�d, tak zapyta�em, z czystej, ludzkiej ciekawo�ci.
- M�wi�, �e ciekawo�� mo�e zaprowadzi� do piek�a...
- Zaryzykuj�.
- Nie m�w p�niej, �e ci� nie ostrzega�am - po raz pierwszy si� u�miechn�a.
Wok� k�cik�w ust zrobi�y jej si� leciutkie zmarszczki. "Jest pi�kna, gdy si�
�mieje" pomy�la� Peter. Spojrza�a na niego, jakby us�ysza�a jego my�li i zn�w
si� u�miechn�a.
- Mam na imi� Julia - powiedzia�a.
- A ja Peter - odrzek�. Z g�o�nik�w radia p�yn�a w�a�nie ostra muzyka. Iggy
Pop �piewa�: "Now I wanna be Your dog". Peter u�miechn�� si�, gdy� lubi� takie
d�wi�ki. Spojrza� na swoje lewe rami�. W r�kawie mia� dziur�, a wok� niej plam�
zakrzep�ej krwi. "Dziwne, nie czuj� b�lu", pomy�la�, "mo�e mi j� sparali�owa�o?"
przemkn�o mu przez g�ow�.
- Z r�k� wszystko b�dzie w porz�dku - odezwa�a si� Julia pod��aj�c za jego
wzrokiem.
- Ju� si� ni� zaj�am, ale przez pewien czas lepiej jej nie forsuj - doda�a.
- Dzi�kuj�. Nie wiedzia�em, �e znasz si� na tym - odpar� Peter.
- Sk�d mia�by� wiedzie�, dopiero co si� poznali�my. - odpar�a - Znam si� na
wielu rzeczach. Mam nadziej� , �e nim si� rozstaniemy, b�dziesz m�g� si� o tym
przekona� jeszcze nie raz.
- Zabrzmia�o to jak wst�p do d�u�szej znajomo�ci, to mi�e.
- Nie ciesz si� zbytnio, to czego mo�esz si� dowiedzie� mo�e ci si� nie
spodoba�.
- Ty te� nie wiesz o mnie wszystkiego. Sam do ko�ca nie wiem wszystkiego o
sobie.
- A wi�c zgodzisz si� zosta� ze mn� przez jaki� czas?
- Ch�tnie.
- Jeden warunek: nie zadawaj pyta�. Czasami dziwnie si� zachowuj�.
- Zgoda, ale w zamian ja te� mam warunek.
- Jaki?
- Musimy si� st�d oddali�, kierunek nie jest istotny