3870

Szczegóły
Tytuł 3870
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3870 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3870 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3870 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kij Johnson "Z�odzieje koni." (t�umaczenie: Anna �cibor-Gajewska) � Kiedy przybyli barbarzy�cy, zabrn�li�my ju� g��boko w Poranek: byli�my daleko od n`dau, odpowiedniego miejsca - n`dau, gdzie S�o�ce na niebie �wieci pod odpowiednim k�tem, a nasze cienie maj� odpowiedni kszta�t i d�ugo��. W n`dau pas materia�u przyci�ty do mojego wzrostu dok�adnie przykry�by ca�y m�j cie�. M�j cie� i ja byli�my dopasowani: n`dau. � N`dau to prawid�owa d�ugo�� mego cienia, idealna pozycja S�o�ca na niebosk�onie i najlepsze miejsce pobytu na obracaj�cej si� wolno powierzchni Ping. W�drujemy, poniewa� musimy pozosta� w n`dau, podczas gdy Ping obraca si� pod naszymi stopami. Czyni to powoli, ca�e �ycie ludzkie trwa jej obr�t od Nocy, tak daleko na zach�d, poprzez �wit i n`dau a� do Po�udnia, gdzie kamienie eksploduj� w upale, a rozgrzane powietrze potrafi roztopi� cia�o, ods�aniaj�c nagi szkielet. Gdyby�my przestali si� przemieszcza�, obracaliby�my si� razem z Ping, lecz przecie� absurdem by�oby do tego dopu�ci�. Pozosta� w miejscu znaczy oddala� si� od n`dau. � A my byli�my daleko od n`dau. � S�o�ce toczy�o si� po niebie zbyt wysoko. Cie� uczepiony mych pi�t by� za kr�tki, taki jak cie� dziecka w n`dau; mo�e gdyby rozci�gn�� go w pionie zamiast na ziemi, si�gn��by mi do pasa. Zbyt d�ugo ju� nie spotkali�my nikogo, z kim mo�na by handlowa�, zbyt du�o czasu min�o od chwili, gdy po raz ostatni przebywali�my w Moot, gdzie twarze innych cz�onk�w naszego ludu przypomina�y nam o pi�knie ukrytym w naszym w�asnym klanie. Powietrze by�o za gor�ce, za suche, unosi� si� w nim zapach py�u, traw, koni i nas samych. � Warczeli�my na siebie, mdli�o nas od po�ywienia, kt�re nam zosta�o, mdli�o nas na sam widok wci�� tych samych twarzy; byli�my rozdra�nieni nieprawid�owo�ci� ca�ej sytuacji. najwy�szy czas wraca� do n`dau. � Ricard w ko�cu wyrazi� zgod�; gdy minie czas snu, zwr�cimy si� ponownie w stron� �witu. Ale z powodu gor�ca nie mog�am zasn��, chodzi�am wi�c powoli po�r�d stada klaczy. � Oddalili�my si� od n`dau tak bardzo, poniewa� napotkali�my szerok� wst�g� ziemskich traw i krzew�w; zdo�a�y zapu�ci� korzenie w glebie naniesionej przez rzek�, powsta�� o �wicie z topniej�cych lod�w, lecz teraz wyschni�t� i skurczon� do rozmiar�w bagnistego strumyka. Konie mog� �ywi� si� lokaln� ro�linno�ci� Ping (i tak w�a�nie robi�), ale trawy z pradawnej Ziemi s� dla nich lepsze, dlatego pozwolili�my stadu pa�� si� swobodnie i przemieszcza� w stron� Po�udnia. Chcieli�my mie� �rebaki, wi�c rozstawili�my namioty; u�ywaj�c zegara wodnego, wprowadzili�my klacze do ciemnych namiot�w na jedn� miar� wody, potem wyprowadzili�my je na s�o�ce na taki sam okres, a potem zn�w do namiot�w. Po pewnym czasie klacze zacz�y wabi� ogiera. Ten, oszala�y z podniecenia, zap�odni� wi�kszo�� samic, poczym dosta� jakiego� amoku i pogna� w kierunku stada wa�ach�w pas�cego si� kilka mil dalej na p�noc; w ko�cu wpad� do g��bokiej rozpadliny i skr�ci� kark. � To nie mia�o znaczenia - w stadzie klaczy mieli�my pi��dziesi�t samic i trzydzie�ci pi�� �rebi�t, w tym czterna�cie samc�w. Wr�ciwszy do Moot i do naszego ludu, mogli�my �atwo dosta� nowego ogiera drog� zamiany. Konie ze stad mojej rodziny s�yn�y z urody i, cho� niewielkie, by�y bardzo wytrzyma�e. Na jednym z w�drownych targ�w ko�skich albo w Moot nasze konie by�y wiele warte. � W czasie ci��y klaczy nie podr�owali�my jednak wiele, a planeta nie przerwa�a przecie� swego odwiecznego pe�zania, unosz�c nas z dala od �witu i n`dau, w kierunku Po�udnia. � �rebaki i ich matki rozproszy�y si�, kiedy je min�am. Wydawa�y si� niespokojne i rozdra�nione gor�cem i usta�� wod�, ale by�y t�uste i zdrowe. Ich sier�� l�ni�a pod cienk� pow�ok� kurzu. Zbada�am kilka koni, by sprawdzi�, jak post�puje leczenie ich dolegliwo�ci. Na boku at�asowoczarnej klaczy, pokaleczonym przez �odygi kolcokrzewu, dojrza�am ciemn�, b�yszcz�c� blizn�, ju� prawie wtopion� w czarn� sk�r� dooko�a. Nowo narodzone �rebi� ma�ej, szarej koby�ki zosta�o zaatakowane przez dzikie psy, zanim zdo�a�am odnale�� klacz po porodzie i przyprowadzi� do stada. Grzbiet m�odej klaczki by� zdeformowany uk�szeniem, ale porusza�a si� z �atwo�ci�. Prawdopodobnie nie uda si� jej sprzeda�, jednak by�a dobrej krwi: je�eli donosi ci���, b�dzie wspania�� klacz� zarodow�. � Ostatnim nienarodzonym �rebakiem by�o ma�e gniadej klaczy; spodziewa�am si� rozwi�zania lada chwila. Miedzianorudy brzuch koby�ki nabrzmia� i powi�kszy� si� bardzo. Przest�powa�a niezgrabnie z nogi na nog�, ale pozwoli�a mi si� zbada� bez protest�w; by�a na to zbyt ci�ka i zbyt rozgrzana. Kiedy uderzy�am pi�ci� w jej brzuch, poczu�am w nim ruch, mocno oddane kopni�cie. �luz�wka pyska matki by�a r�owa i wygl�da�a zdrowo, oczy mia�a jasne i czyste. Zbada�am okolice miednicy, ale mi�nie wci�� by�y napi�te. Zwierz� nie by�o jeszcze gotowe, by wypu�ci� �rebi�; mi�nie zwiotczej�, gdy zbli�y si� czas porodu. � Dobieg�o mnie odleg�e szczekanie jednego z moich ps�w, bez w�tpienia poluj�cego na muchy gdzie� poza obozowiskiem. Po chwili zawt�rowa� mu drugi. Spojrza�am w ich kierunku, w stron� �witu, i zobaczy�am ciemne kszta�ty. � Na stra�y sta�a Brida, �ona mojego wuja; zacz�y�my krzycze� w tym samym momencie. � - Je�d�cy! - wo�a�am, biegn�c razem z ciotk� z powrotem do obozu. - Obcy od �witu! � Do tej pory w namiotach panowa�a cisza, psy spa�y w ich kr�tkich cieniach. Teraz moja rodzina zbieg�a si� na centralnym placyku, gdzie pracowali�my, a psy ta�czy�y nerwowo pomi�dzy lud�mi. Najm�odsze dziecko w rodzinie, Mara, przywar�a do r�ki swej matki. M�j brat Ricard spa� dot�d w jednym z namiot�w; wyszed� z obna�onym torsem, mru��c oczy w s�o�cu i gestem poleci� nam uzbroi� si� w no�e i oszczepy. � - Psy - zwr�ci� si� do mnie. � Skin�am g�ow� i wydoby�am z fa�d pasa moje gwizdki. By�a to gar�� srebrnych rurek zwi�zanych jedwabnymi sznurkami; ka�da wydawa�a inny d�wi�k, oznaczaj�cy inn� komend�. Gwizdki nie by�y tak wygodne jak gwizdanie komend przez z�by, ale ich d�wi�k ni�s� si� daleko. Zagwizda�am "wszyscy na zewn�trz" i "alarm", a potem "kierunek - �wit". Psy wystrzeli�y do przodu, ciemne na tle bladych traw, p�dz�c na spotkanie garstki zbli�aj�cych si� ludzkich kszta�t�w. � Pierwszy z obcych jecha� pod sztandarem, lecz nie mogli�my dostrzec jego barw. Palcami przebiera�am w gwizdkach, patrz�c na Ricarda i czekaj�c na polecenie. Mieli�my dwadzie�cia ps�w, a nas by�o dziewi�cioro doros�ych. Strac� kilka ps�w, ale jeste�my w stanie zatrzyma� tych ludzi, gdyby - cho� to nieprawdopodobne - zasz�a taka potrzeba. � - Bia�y - stwierdzi�a �ona mojego brata, Jena. � Kolor handlu. Ricard rozlu�ni� si� i u�miechn��. Na Ping nie by�o wielu ludzi. W ca�ym tym okresie gdy moja siostra Meg zasz�a w ci��� i urodzi�a c�rk� Mar�, ani razu nie widzia�am obcych. To by� pierwszy kontakt z innymi lud�mi od czasu, kiedy Ricard zosta� g�ow� rodziny po �mierci naszego ojca. Podejmowanie decyzji wci�� kosztowa�o mojego brata du�o trudu i wysi�ku; niech to lepiej b�dzie �atwe spotkanie. � - Wymiana, nowiny. Pok�j - powiedzia� Ricard. � Uzbrojeni z ulg� opu�cili bro�. � Jego �ona skin�a g�ow�. � - Przyszykuj� herbat� na powitanie. � Odesz�a w stron� ogniska kuchennego, obok niej szli narzekaj�c moi bratankowie. � - Mog� nie by� pokojowo nastawieni - odezwa� si� wuj Den. � Ricard odwr�ci� si� w jego stron�. � - Dlaczego? Jad� pod bia�ym sztandarem. � - Co z tego, lepiej b�dzie... � Ricard roze�mia� si�. � - Den, starzejesz si�. Nas jest dziewi�cioro, ich sze�cioro. Jad� z bia�� chor�gwi�, a tego znaku nikt nie zdradzi. Obronimy si�, je�li b�dziemy musieli. C� mog� nam zrobi�? � - Ricard... - zacz�� Den gorzkim tonem. � - Och... no dobrze. - Ricard niecierpliwie zamacha� r�k�. - Katiu, wy�lij jednego psa do stada wa�ach�w po Lar� i Willema. Zwierz�ta nie oddal� si� zbytnio do ich powrotu. Zadowolony? � Kiwn�am g�ow� i gwizdem wezwa�am m�odego, czarnego psa, a potem da�am komend� "drugie stado". Pop�dzi� na p�noc. Za ma�o jeszcze umia�, by si� nam tu przyda�, ale moja kuzynka i jej m�� zobacz� go i zrozumiej�, �e zosta� wys�any, by ich sprowadzi�. � - Zabierzmy st�d dziecko - powiedzia�a moja siostra Meg. - Mara, id� do namiotu sypialnego. � Ale nikt si� nie poruszy�, Mara nadal �ciska�a mocno d�o� matki. Stali�my bez ruchu jak uwi�zieni w pu�apce zatrzymanego czasu, jak muchy utopione w miodzie. � I wtem (��ki oszukuj� tak nasze oczy) stan�li nagle przed nami. Czas ruszy� z miejsca: obozowisko by�o pe�ne ha�asu i ruchu. Psy wirowa�y wok� nas i je�d�c�w, podskakuj�c i szczekaj�c. Konie obcych ba�y si� i odsuwa�y od nich; niekt�rzy z ludzi wygl�dali na niezbyt zadowolonych. Jeden z obcych mia� bat, kt�rym wymachiwa� wok� bok�w swego konia; psy my�la�y, �e to zabawa i odskakiwa�y, szczerz�c z�by, jak to zwykle psy. � Zagwizda�am "wszyscy" i "wr��". Psy wycofa�y si� pos�usznie. Gdy by�y ju� na tyle daleko, by nie p�oszy� obcych koni, zagwizda�am "waruj" i zwierz�ta pad�y na wydeptan� traw�, dysz�c ci�ko. � Nigdy w �yciu nie widzia�am tak du�ych koni. By�y tak wysokie, �e z trudem mog�am spojrze� ponad ich grzbietami, mia�y d�ugie, smuk�e nogi i szorstk� sier��. Wszystkie wygl�da�y na chore i wyczerpane, jakby nosi�y je�d�c�w d�u�ej i szybciej, ni� powinny. Rozpoznawa�am kszta�t wst�g modlitewnych, pask�w materia�u, papieru i sk�ry splecionych ciasno w drobne wzory i przywi�zanych do uzdy. � Nigdy nie widzia�am takich ludzi; nie by�o to jednak niczym dziwnym na Ping, gdzie mo�na przez ca�e �ycie nie spotka� dwa razy cz�onk�w tej samej grupy. Barbarzy�cy (bo tak o nich my�la�am) mieli z�ocist� cer� i sp�aszczone twarze. G�owy czterech m�czyzn by�y ogolone; dwie kobiety mia�y d�ugie czarne warkocze, kt�re sp�ywa�y im a� do pi�t, kiedy siedzia�y w siodle. Byli ubrani identycznie - w si�gaj�ce kolan, ciemne, pikowane tuniki, rozci�te z przodu i z ty�u do konnej jazdy. Tuniki zapina�y si� �ci�le na proste, z�ote guziki a� po szyj�, teraz jednak by�o na to za gor�co - wszyscy rozpi�li i rozchylili okrycia, ukazuj�c ciemne od potu koszule i spodnie z niebarwionej materii, produkowanej z wydzieliny pingia�skich jedwabnik�w. � Byli wojownikami. Przy pasach nosili no�e i wyszywane pokrowce na �uki, zrobione z nas�czonego t�uszczem p��tna; klapy pokrowc�w by�y odchylone. Prostok�tne ko�czany mocowali ciasno z ty�u w pasie. Nosili filcowe buty z ostrymi, zadartymi do g�ry noskami i wg��bieniami w formowanych specjalnie podeszwach; wg��bienia idealnie pasowa�y do strzemion - bardzo pomys�owe, warto by spr�bowa� zrobi� tak samo. � - Jestem Huer, cz�onek stra�y przybocznej cesarza Erc`hua z T`ien i dow�dca tego oddzia�u - przem�wi� jeden z je�d�c�w. � Nie zrozumieli�my sensu tych s��w, cho� zosta�y wypowiedziane we wsp�lnym j�zyku kupieckim. M�czyzna pochyli� si�, zsiad� i stan�� obok swej krwistoczerwonej klaczy. By� akurat mojego wzrostu (a ja nie jestem wysoka w�r�d mego ludu), starszy ode mnie mo�e o �ywot psa; jego twarz przecina�y zmarszczki, jak fa�dki na zmi�tym papierze. Do ciemnej czapki pozbawionej ronda by�o przymocowane jasne skrzyd�o pingia�skiego chrab�szcza i sznurek b��kitnych paciork�w - jedyne ozdoby, jakie nosi�. � - Jestem Ricard - odpowiedzia� m�j brat. - Nale�ymy do klanu Winden, a pochodzimy z ludu Moot. - Przybyszom te s�owa r�wnie� nic nie m�wi�y, ale mimo to by�y niezb�dne. - B�d�cie pozdrowieni. � - �rebaki! - zawo�a�a jedna z barbarzy�skich kobiet w j�zyku kupieckim, potem powiedzia�a co� w swej w�asnej mowie, wskazuj�c nasze stado. Kilku je�d�c�w zsiad�o z koni. � - Zaczekajcie... - zacz�� Ricard, ale ju� pokrzykuj�c szli ku naszym koniom i wchodzili mi�dzy stado. � Zagwizda�am cicho przez z�by wzywaj�c dwa najm�drzejsze psy: suk� przewodniczk� i samca o szarym pysku, potem gwizdn�am "obserwuj" i "czuwaj". Psy podnios�y si� z ziemi i pobieg�y w stron� stada. � - Kto wyda� ten d�wi�k? - zapyta� Ricarda przyw�dca obcych. - Dlaczego psy odbieg�y? � - Katia im rozkaza�a. - Ricard przedstawi� mnie gestem. - Jest u nas opiekunk� ps�w. � Obcy przygl�da� mi si�, p�ki nie zarumieni�am si� i nie spu�ci�am g�owy. � - Marnuje czas, tresuj�c kundle - stwierdzi�. � Ju� wcze�niej spotkali�my innych barbarzy�c�w, kt�rzy pogardzali psami jako nieczystymi, Ricard nie broni� naszych zwierz�t, tylko powiedzia�: � - Katia zajmuje si� te� ko�mi. � Jedna z barbarzy�skich kobiet odesz�a od stada i podbieg�a do nas. � - S� ma�e, ale nic im nie jest - zwr�ci�a si� do Huera. M�wi�a z ci�kim akcentem, ale i tak s�ysza�em w jej g�osie podniecenie. - Tak samo wszystkie �rebaki. Ca�kiem zdrowe. � - Przybyli�cie, by handlowa� ko�mi? - zapyta� Ricard. � - Wasze konie nie choruj�? � - Nie. To najlepsze konie na Ping. Warte ka�dej ceny. Mamy... � - Znasz si� na koniach? - Obcy przerwa� mojemu bratu, patrz�c na mnie. - Co sprawia, �e choruj�? Macie jakie� lekarstwa? � - Czemu pytasz? - zacz�am ostro�nie. - Czy szukacie pomocy? � - Czy jeszcze kt�re� z was jest uzdrowicielem? � - Ucz� Mar�, ale... � - Kt�ra to Mara? � Nie odpowiedzia�am, ale Mara wtuli�a si� w obj�cia matki i ukry�a twarz w jej r�kawie. � Barbarzy�ca odwr�ci� si�, by spojrze� na Ricarda. � - Mam wa�ne wie�ci. Czy jeste�cie tu wszyscy? � - Nie - odpar� Ricard; by� za m�ody na przyw�dc�, wiem to teraz, za m�ody, by wiedzie�, �e nie powinien m�wi� prawdy. - Lara i Willem s� poza obozem ze stadem wa�ach�w. � - Dobrze - mrukn�� m�czyzna i wykrzykn�� jedno s�owo. � Wszystko rozegra�o si� niemo�liwie szybko: z pokrowc�w zawieszonych u bioder obcy wyci�gn�li �uki o kr�tkich ci�ciwach i zacz�li strzela�. � Ich dow�dca wytr�ci� mi gwizdki z d�oni, jeszcze zanim podnios�am je do ust. Rzuci�am si� na ziemi�, by je podnie��, ale pochwyci� mnie w locie. Usi�owa�am uwolni� r�ce z fa�d jego tuniki, by m�c wyci�gn�� n�. � W czasie gdy si� z nimi szarpa�am, powietrze przeci�y trzy serie strza�. Ricard le�a� na ziemi, strza�a stercza�a mu z mostka. Trafili Jen�, obok niej upad� Stivan. Nie widzia�am strza�. Den, Mikela, Brida, Meg Daved - strza�y i krew wykwitaj�ca na piersiach, plecach, szyjach. � Kilka ps�w z�ama�o komend� "waruj"; nie wydaj�c d�wi�ku m�j szary przewodnik rzuci� si� do gard�a dow�dcy obcych. Nim go dosi�gn��, odrzuci�a go na bok celna strza�a, lecz biegn�cy za nim m�ody pies dopad� cz�owieka, kt�ry os�oni� twarz ramieniem. � Zdo�a�am wyci�gn�� n� z pochwy. D�gn�am m�czyzn� w bok, kiedy pr�bowa� odepchn�� walcz�cego psa; potem uwolni�am si� z jego uchwytu i przez z�by zagwizda�am "atak", za cicho jednak i za p�no. Us�ysza�am skowyt ps�w, trafianych strza�ami obcych. � Zawy�am razem z nimi i raz jeszcze ci�am barbarzy�c�. Cho� w walce na no�e by�am dobra, uda�o mu si� mnie rozbroi�. � Moja rodzina, moje psy, wszyscy le�eli martwi na ziemi; ale, niewiarygodne, moja suka przewodniczka wci�� czo�ga�a si� ku m�czy�nie, kt�ry mnie chwyci�, ci�gn�c za sob� bezw�adne tylne �apy. �wisn�a strza�a, potem druga. Suka zdech�a, zanim jeszcze jej g�owa dotkn�a ziemi. � P�aka�am z w�ciek�o�ci. Oszala�a z gniewu, walczy�am z moim prze�ladowcom, sama gryz�c i warcz�c jak pies, op�tana ��dz� �mierci. W ko�cu obcy wcisn�� mi twarz w materia� tuniki, a� zwisn�am mu w ramionach, staraj�c si� nie straci� przytomno�ci z braku powietrza. S�ysza�am skamlenie i westchnienia, a ponad tymi d�wi�kami krzyk mojej siostrzenicy Mary, nieustanny, jakby nie musia�a nabiera� tchu. � Po pewnym czasie m�czyzna pu�ci� mnie. Upad�am na kolana, chwytaj�c gwa�townie powietrze, dysz�c bezradnie. Barbarzy�cy szli przez polan� z zakrwawionymi no�ami. Zabili�my jednego z obcych: teraz kl�cza�a obok niego kobieta, �piewaj�c w obcym j�zyku monotonnie brzmi�c� pie��. Pozostali odnie�li r�ne rany, od cios�w no�em albo od uk�sze� ps�w. Druga z kobiet podnios�a Mary z ziemi, wtuli�a g��wk� dziecka w swoj� tunik�, by st�umi� jej krzyk. Mara nie wygl�da�a na rann�. � - Masz swoje ko�skie lekarstwa? � Podnios�am wzrok. M�j prze�ladowca by� ciemn� sylwetk� na tle niezmiennej jasno�ci stoj�cego wysoko s�o�ca. � Gdy by�am ma�� dziewczynk�, mia�am raz wysok� gor�czk� i omal nie umar�am. Wszystko wok� siebie widzia�am wtedy jak przez zas�on� dymu; dzia�y si� r�ne rzeczy, ale nie mia�y �adnego znaczenia. Teraz by�o tak samo. Widzia�am �wiat�o i ciemno��. Widzia�am krew p�yn�c� z jego ramienia w miejscu, gdzie uk�si� go m�j pies. S�ysza�am jego g�os i pokrzykiwania kobiety, wydaj�cej rozkaz zgromadzenia stada klaczy, kt�re rozpierzch�y si� w czasie walki. Ale nic z tego nie dzia�o si� naprawd�. � - Lekarstwa? - powt�rzy� wolniej, jakby nie by� pewien, czy rozumiem jego s�owa. � Wpatrywa�am si� w niego. � - Nale�� teraz do mnie. Tak samo jak ty - oznajmi� i oddali� si�. � Barbarzy�cy rozpruwali �ciany namiot�w i wyjmowali ze �rodka tobo�ki i pakunki. Us�ysza�am wo�anie jednego z nich dochodz�ce z mojego namiotu roboczego z otwartym dachem. Wiedzia�am, co znalaz�: p� tuzina moich work�w z garbowanej i malowanej ko�skiej sk�ry, a w nich pude�eczka, buteleczki, s�oiki i paczuszki. Wszystko popakowane, jak zawsze. � Obok mnie na ziemi le�a�a moja siostra. � - Meg? - zawo�a�am, zanim spostrzeg�am py� osiadaj�cy bez przeszk�d na jej otwartych oczach. Z nosa i ust Meg leniwie s�czy�a si� krew, tylko drzewce strza�y stercz�ce ponad sercem by�o zaskakuj�co czyste. Pod jej cia�em wi�ksza ka�u�a krwi zaplami�a li�cie traw i rozla�a si� po suchej ziemi, jakby gleba Ping nie chcia�a jej przyj��. G�owa mojej siostry le�a�a odwr�cona w jedn� stron�: Meg wygl�da�a, jakby patrzy�a na co� wzd�u� wyci�gni�tej r�ki. � - Mara �yje - wyszepta�am. - Nic jej nie jest. � Na przed�u�eniu jej wyprostowanej r�ki, ukryte w trawie, le�a�y moje psie �wista�ki - jakby pr�bowa�a ich dosi�gn��. Podnios�am je i schowa�am w szerokim zwoju pasa. Wsta�am i chwiejnym krokiem odesz�am. � Moje psy le�a�y porozrzucane na ca�ej ��ce, nawet kilka z tych, kt�re wcze�niej wys�a�am z jakim� zadaniem. Niekt�re wygl�da�y, jakby spa�y. Jeden z nich, drugi samiec przewodnik, zdech� gryz�c drzewce strza�y, kt�ra przyszpili�a go do ziemi. � Paru w og�le nie by�o. Po�r�d wysokich traw ci�gn�y si� cienkimi nitkami krwawe �lady - �lady ps�w do�� silnych, by uciec albo by znale�� odosobnione miejsce do umierania. Pomy�la�am o gwizdkach, ale nie by�o sensu wzywa� ranne psy na pewn� �mier�. � Brakowa�o wielkiego, d�ugonogiego z�ocistego samca nale��cego do klanu. Jego g��wnym zadaniem by�o ucieka�, gdyby co� przytrafi�o si� mojej rodzinie, i odnale�� Moot, tak jak go nauczyli�my, m�j ojciec i ja. Tam rozpoznaj� barwy klanu na wst��ce przywi�zanej do obro�y. B�d� wiedzie�, �e moja rodzina nie �yje. Ktokolwiek akurat b�dzie w Moot, b�dzie nas op�akiwa�, kroniki naszego rodu zostan� zamkni�te, a imi� Winden wspomina� b�d� tylko pie�ni Moot. � Par� ps�w jeszcze �y�o, ale nie mia�am ani no�a, ani �rodk�w przeciwb�lowych, by ul�y� ich cierpieniu. Kl�cza�am w zakrwawionej trawie, tul�c pr�gowan� suk�, usi�uj�c� na darmo z�apa� oddech, a� przybieg� m�j prze�ladowca i z�apa� mnie za rami�. � - Nie opu�cisz nas - warkn��. � G�owa zwierz�cia uderzy�a o ziemi�, gdy m�czyzna poderwa� mnie w g�r�. � - Dobij j� - poprosi�am. � Zacz�� mnie ci�gn�� w stron� obozu, ale wyrwa�am si� i wskaza�am na umieraj�c� suk�. � - Zabij je wszystkie. Zako�cz to. � - To psy. - Splun�� na ziemi�. - Nieczyste. � - Dobij je. - Popatrzy�am mu w oczy, a� wymamrota� co� z g��bi gard�a i gestem przywo�ywa� ku nam jednego z obcych, m�odzika, ledwo wkraczaj�cego w doros�o��, raczej ch�opca ni� m�czyzn�. Przez chwile rozmawiali, po czym ch�opak ruszy� w stron� ps�w, dobywaj�c d�ugiego no�a. N� nale�a� do mojej ciotki Jeny - rozpozna�am naci�cie przy czubku. � Przyw�dca zwi�za� mi nadgarstki czarnym sznurkiem i wsadzi� mnie na konia, po czym przywi�za� moje stopy do strzemion. Obcy nie zabrali prawie niczego, pr�cz moich work�w, sekstansu nale��cego do klanu i paczki ze z�otem i metalami z prawdziwej Ziemi, kt�re s�u�y�y nam do wymiany na inne dobra. Kiedy� s�u�y�y. Te rzeczy za�adowano na grzbiety dw�ch klaczy. Mara wygl�da�a na nieprzytomn�, siedzia�a przed swoim stra�nikiem. Przyw�dca zauwa�y�, �e na ni� patrz�. � - To �eby� nie pr�bowa�a nas oszuka� - wyja�ni�. � Je�d��c w ko�o i pokrzykuj�c pozostali barbarzy�cy zaganiali rozproszone klacze, a� uformowa�y nieregularne stado; klacz przewodniczka ostro�nie obserwowa�a obcych. Przez zas�on� dymu s�ucha�em ich rozmowy; chyba m�wili do siebie w kupieckim, mo�e dlatego, �e ka�de z nich u�ywa�o innego dialektu. Dowiedzia�am si�, �e jest ich siedmioro, zamiast pi�ciorga, kt�rych widzia�am; dwoje pojecha�o naprz�d, na zwiad. Zamierzali p�dzi� pi��dziesi�t klaczy i trzydzie�ci pi�� �rebak�w tylko w pi�ciu je�d�c�w, bez pomocy ps�w. � Przyw�dca rozejrza� si� i zawo�a�: � - Shen! � Ch�opak rzuci� w traw� n� Jeny i przybieg� do nas, po czym dosiad� konia. Uchwyci� moje spojrzenie. � - Sko�czone - powiedzia� nawet dosy� uprzejmie. - Nie bola�o. � Dow�dca barbarzy�c�w chwyci� lejce mojego konia i krzykn�� na innych . Tak zacz�li�my nasz� drog� w stron� �witu. � Wkr�tce obozowisko znikn�o w oddali, ciemne plamy zwalonych namiot�w sta�y si� jedynie cieniami bez kszta�tu, kt�ry nada�by im form�. Moja rodzina i psy pozostan� tu, a� ich ko�ci upra�y s�o�ce Po�udnia i znikn� na zawsze. Nigdy ju� nie powr�c� do n`dau. � Moja rodzina przemieszcza�a si� tylko tyle, ile by�o trzeba, aby trzyma� si� s�o�ca w n`dau albo by odnale�� w�drowny jarmark czy Moot. Nigdy nie podr�owa�am w taki spos�b: w niesko�czono�� parli�my na p�noc i w stron� �witu, p�dzili�my konie, a� ich sier�� pokrywa�y �aty brudnej piany, a je�d�cy zasypiali oparci o ich szyje. By�am przywi�zana zbyt starannie, pr�bowa� ucieczki, nawet, gdyby nie spowija� mnie dym, zas�ona oboj�tno�ci. Po pewnym czasie kobieta, kt�ra wzi�a Mar�, Suhui, nie zatrzymuj�c si� przekaza�a moj� siostrzenic� ch�opcu imieniem Shen. Mary by�a brudna na buzi, spa�a w p�kolu jego ramion, jakby przebudzenie mia�o by� zbyt bolesne. � Ja nie spa�am, lecz dym pomi�dzy mn� a �wiatem by� g�sty. Nic si� nie liczy�o - nawet to, �e dostrzeg�am w oddali stado wa�ach�w w�druj�ce w stron� �witu, i zgniecion� chat� Lary i Willema jako bli�szy, samotny cie� na powierzchni ziemi. Naje�d�cy zatrzymali si� najpierw tutaj. Nie mogli sprowadzi� wa�ach�w do stada klaczy, nie teraz, gdy mia�y m�ode. � Po jakim� czasie barbarzy�cy zacz�li posila� si� w trakcie jazdy. Kiedy Huer podawa� mi w zwi�zane d�onie paski suszonej koniny, bra�am je. W ko�cu jednak moje r�ce zapomina�y o nich i mi�so upada�o nietkni�te na ziemi�. Nie martwi�am si� tym: psy je znajd� - i wtedy przypomnia�am sobie, �e nie mam ju� ps�w. Nie otworzy�am ust, gdy Huer da� mi si� napi� ze sk�rzanego buk�aka. � - Pij - ponagli� mnie swym szorstkim g�osem. � Nie odpowiedzia�am, ale prze�kn�am wod�, gdy przystawi� sk�r� do moich ust; zbyt du�o wysi�ku kosztowa�oby mnie jej odepchni�cie. � Opu�cili�my pasy ziemskich traw i jechali�my przez poszarpany p�askowy�, na kt�rym s�o�ce wypali�o gleb� niemal do ko�ca, zostawiaj�c tylko kamienie r�nej wielko�ci. Lecz, cho� by�o tak sucho, aksamitne pingia�skie mchy wype�nia�y zbyt kr�tki cie� ka�dego od�amka ska�y ciemn� zieleni�. Kiedy s�o�ce wisia�o ni�ej nad horyzontem ; mchy rysowa�y kszta�ty d�u�szych cieni. Cienie porzuci�y ro�linki na pastw� promieni s�onecznych, jednak�e te, umieraj�c, po�o�y�y warstewk� gleby dla ma�ej oazy ziemskich traw. � Ziemska ro�linno�� by�a jadalna i konie w czasie marszu napycha�y pyski miote�kowatymi �d�b�ami, uwalniaj�c w powietrze nasionka. Brodzi�y po kostki w chmurach py�ku. Pingia�ski mech by� dla nich truj�cy, ale wiedzia�am, �e nigdy by go nie jad�y. � Dotarli�my do zasolonego strumyka, kt�ry dr��y� sobie w�ski kana� w szerokim korycie swej dawnej postaci z czas�w �witu. Klacz przewodniczka zatrzyma�a si� na brzegu, a z ni� ca�e stado. Huer wyda� komend� i je�d�cy ruszyli w g�r� strumyka, a m�j ko� w �lad za nimi. Mara ju� nie spa�a. Shen poda� j� na d� do Suhui, kt�ra wzi�a dziecko za r�k�, jednocze�nie zdejmuj�c pakunki z ko�skiego grzbietu. � - Nie b�dziesz ucieka�? - Huer stan�� obok mojej klaczy, jego d�onie porusza�y si� szybko ko�o sznurk�w, przytrzymuj�cych moje stopy w strzemionach. � Dym wype�niaj�cy moj� g�ow� utrudnia� my�lenie. Nie porzuci�abym Mary. A gdzie mia�abym i�� sama i nieuzbrojona, bez konia, bez ps�w, z ma�ym dzieckiem? Z�apaliby mnie, zanim usz�abym tysi�c krok�w. � - Nie b�d� ucieka� - obieca�am. � Skin�� g�ow� i �ci�gn�� mnie z konia. � - Mel - zwr�ci� si� do m�odszej z dw�ch kobiet - zabierz j�. � Wzruszaj�c ramionami Mei chwyci�a zwisaj�cy sznur, umocowany do moich nadgarstk�w. � - Chod�. � Na tej smyczy, jak pies poddawany tresurze, oddali�am si� od pozosta�ych i wesz�am w wysokie trzciny, by si� za�atwi�, a potem obmy�am twarz i szyj� wod�, kt�r� czu� by�o siark�. Zaprowadzona z powrotem do obozu przysiad�am i opar�am si� o omsza�y bok kamienia. Cie� ledwo okrywa� mi kolana, podczas gdy powinien k�a�� si� na mnie jak ciemny koc. Tak daleko od n`dau... � Mei rozpali�a ogie�. Z dopasowanego filcowego pokrowca wyj�a wielk� miedzian� mis� z blachy rozbitej na grubo�� li�cia. Nape�ni�a mis� wod� i zawiesi�a nad p�omieniem, z kt�rego unosi�o si� cienkie pasmo dymu. � Gdy klaczom naje�d�c�w zdj�to siod�a i uzdy, wmiesza�y si� w stado mojego klanu. Te dziwne konie wznosi�y si� o ca�� g�ow� i k��b ponad naszymi, gdy tak brodzi�y w strumieniu. Jeden z barbarzy�c�w, Ko, patrolowa� konno przeciwny brzeg, wypatruj�c dzikich ps�w i rozb�jnik�w. Gdy mija� nas cwa�em, zm�czony przetar� zakurzon� twarz. Moje psy by�yby lepszymi stra�nikami, ale one ju� nie �y�y. � Mara siedzia�a na pop�kanym wyschni�tym b�ocie na brzegu obok Shena. Konstruowa� co� z trzcin, kt�re wcze�niej wyrwa�. � - Mara... - w�asny g�os zaciera� si� w moich uszach, st�umiony przez dym, wype�niaj�cy mi g�ow�. � Odwr�ci�a si� lekko, jakby boj�c si� spojrze� wprost na mnie. � - Ciocia Katia? � - To ja. - Unios�am r�ce, chc�c wyci�gn�� ku niej ramiona, a� zatrzyma� je sznur. � -`Tia! - Wskoczy�a mi na kolana i obj�a mocno za szyj�. � - Nic ci nie jest? - zapyta�am. � Pokr�ci�a g�ow�, jej zakurzone, spocone w�osy drapa�y mnie w szyj�. Najlepiej, jak umia�am, zbada�am, czy nie jest ranna. Wygl�da�a na ca�kiem zdrow�, cho� by�a zm�czona i spi�ta. Na jednej nodze poni�ej kolana mia�a siniak. Wyda�o mi si�, �e przypominam go sobie jeszcze sprzed napadu barbarzy�c�w. � Nigdy nie czu�am si� swobodnie w kontaktach z dzie�mi w naszej rodzinie. Dba�am o nie, gdy nadchodzi�a moja kolej, ale nigdy nie prosi�am, by pozwolono mi je przytuli� albo uczy� r�nych dziecinnych zaj��. Po �mierci ojca pokazywa�am Marze to, czego on sam mnie uczy�, gdy by�am w jej wieku: jak czy�ci� ko�skie kopyta, jak robi� pigu�ki z zi� czy proszk�w. Najlepiej nam sz�o, gdy przypomina�am sobie, jak ojciec mnie naucza�. Teraz musia�am si� ni� zaj��. Nie by�o nikogo innego, tylko ja i napastnicy. � - Gdzie s� mama i tata? - zapyta�a. � Py� na oczach Megan, os�oni�tych d�ugimi rz�sami... Poszarpana, poczerwienia�a rana wzd�u� boku Daveda, �lad po wyj�tej strzale. � - Nie pami�tasz? - wydusi�am w ko�cu. � - Shen m�wi, �e musieli odej��, ale �e on si� mn� zaopiekuje. - Skrzywi�a si�. - Jeste� brudna, `Tia. Musisz si� umy�. � Na jej policzku zasch�a plama krwi. � - Ty tak�e powinna� si� umy�, Maro. � - Shen te� tak m�wi, ale ja nie chc�. Shen m�wi, �e tam, sk�d on pochodzi, jest tak zimno, �e woda le�y jak piasek na ziemi. � - To �nieg. O �wicie. Widzia�am to kiedy�, kiedy by�am jeszcze mniejsza od ciebie. - Wtedy te� by�a bardzo daleko od n`dau. � - Shen m�wi, �e to zobacz�. - Zamruga�a sennie oczami. - Dlaczego jeste� tak uwi�zana? Czy by�a� niegrzeczna, jak pies? � - Nie. Czy nie pami�tasz obozowiska? � Potrz�sn�a g�ow�. � M�ody Shen podszed� bli�ej i przykucn�� obok nas na pi�tach. W r�ce trzyma� uplecion� z trzcin zabawk� w kszta�cie jakiego� zwierz�cia. Zdawa� si� by� r�wnie zm�czony, jak pozostali, jednak u�miechn�� si� do Mary. � - Mam siostrzenic� w jej wieku - zwr�ci� si� do mnie w kupieckim. - Ma�� Wulin. Ona tak�e wci�� zadaje pytania. � - Shen m�wi, �e mog� zatrzyma� tego konika z trawy - o�wiadczy�a Mara. - Sam go zrobi�. � Obserwowa�am t� scen� przez zas�on� dymu. Mara by�a wszystkim, co mi pozosta�o po Windenach - a ona ju� zapomnia�a. � Spa�am d�ugo, a� sen odurzy� mnie jak narkotyk. Obudzi�am si� tylko raz i zataczaj�c posz�am na brzeg strumienia, by napi� si� tej s�onawej wody. R�ce zwi�zali mi w taki spos�b, �e nie mog�am nabra� wody w d�onie; ukl�k�am i zanurzy�am g�ow� do ty�u. Zacz�am z�bami szarpa� w�ze� przy nadgarstkach, rozgl�daj�c si� ostro�nie dooko�a. � Shen i Ko spali nie opodal. Mara zwin�a si� w k��bek przytulona do ch�opca, �ciskaj�c w d�oni trzcinowego konika. Mei pilnowa�a koni i ca�ego obozu; widzia�am, jak dosiada jednouchej klaczy ze stada mojej rodziny. Zwolni�a, kiedy mnie dojrza�a, jednak nie zatrzyma�a si�. Wiedzia�a, �e nigdzie nie odejd� i �e nie stanowi� zagro�enia; Shen i Ko mieli no�e i �uki w zasi�gu r�ki. � Dobieg� mnie szmer g�os�w. Rozmawiali Huer i Suhui. Stali z dala od stada obok jednego konia, siwej klaczy, na kt�rej z pocz�tku jecha�a Suhui. Zwierz� sztywno trzyma�o g�ow�, jakby ba�o si� ni� ruszy�, nagle zacharcza�o - pojedynczym, p�ytkim kaszlni�ciem. Rzemienie kantara by�y obwieszone wst�gami modlitewnymi, nie d�u�szymi od mojego palca. � Suhui uspokaja�a konia: � - Ciicho, c�rko, ciicho. � S�ysza�am ju�, jak barbarzy�cy m�wili do siebie "c�rko" i "ojcze". Wygl�da�o na to, �e s� to dla nich pieszczotliwe zwroty. Nie mog�am si� powstrzyma� od wspomnienia mojego ojca, do kt�rego zwraca�am si� po imieniu. � - Najpierw owrzodzenia, teraz zapalenie p�uc - m�wi� Huer. � - Tak - potwierdzi�a Suhui. � - Wi�c ta klacz jest ju� martwa - powiedzia� powoli. - Przykro mi. � - Rozumiem. - Nawet z tej odleg�o�ci widzia�am blado�� jej twarzy, z�ocisty kolor jej sk�ry odfiltrowany w niezdrow� biel. - Ale te pozosta�e, konie obcych, one nie maj� wrzod�w, prawda? � - Sama je obejrza�a�. Zagl�da�a� im do pysk�w. �adnych ran. � - Wydaje si�, �e ma je co drugi ko� na Ping - w g�osie Suhui brzmia�a gorycz. - Jakim cudem te s� zdrowe? � - To ta opiekunka. Albo co�, co chowa w swoich pakunkach. C�rko, ona mo�e wiedzie�, jak wyleczy� twoj� klacz. � - Mo�e z zapalenia p�uc. Ale z zarazy? Nawet lekarze z pradawnej Ziemi nie potrafiliby jej wyleczy�. Po prostu mia�a szcz�cie, �e jej stado jeszcze nie zachorowa�o. B��dem by�o zabiera� j� ze sob�, ojcze. � - Mo�e tak by�. Ale mo�e to nie tylko szcz�cie. Niewykluczone, �e ona wie r�ne rzeczy. Jak m�g�bym j� zostawi�? � - Miast tego ci�gniesz j� za nami - m�wi�a powoli kobieta. - Za ma�o jest pomarszczona, by by� wielk� uzdrowicielk�. My�l�, �e chodzi tu o co� wi�cej. � - O nic innego nie chodzi - szorstko odpowiedzia� Huer. � - Mo�e b�dzie wola�a otru� swoje konie ni� patrze�, jak staj� si� nasze. Czy pomy�la�e� o tym? � Huer g�aska� klacz po grzywie, dotyka� j� z mechaniczn� delikatno�ci� � - Mamy dziecko, jak�e jej... Mar�. Nie wystawi dziewczynki na niebezpiecze�stwo. � - Mo�liwe, �e wcale jej nie zale�y na dziecku - prychn�a Suhui. - Oczy tej Katii s� martwe. Nie zauwa�y�e�? � - Musz� mie� nadziej�. � Siwa klacz zn�w kaszln�a, tylko raz, p�ytko, jakby obawia�a si� b�lu. Huer dotkn�� jej szyi. � - Nie mo�emy pozwoli�, by zarazi�a inne zapaleniem p�uc. Je�eli to ju� si� nie sta�o. Ale ta opiekunka zwierz�t mo�e przynajmniej mie� jaki� �rodek, kt�ry ul�y twojej klaczy w cierpieniu. � - Nie, ja sama to zrobi�, jak si� to robi od zawsze. - Ko� poruszy� si� niespokojnie, wyczuwaj�c �a�o�� w g�osie Suhui. - Gdyby to twoja klacz umiera�a, powierzy�by� j� obcej? � - Mo�e si� zdarzy�, �e wszyscy b�dziemy musieli si� tego nauczy�, c�rko - odpowiedzia� Huer zm�czonym g�osem. - Jej konie s� zdrowe, a nasze umieraj�. � Suhui zdj�a kantar z g�owy klaczy i odesz�a, �piewaj�c cicho zwierz�ciu. Siwa nadstawi�a uszu i powoli ruszy�a za kobiet�. Znikn�y za zakr�tem wyschni�tego koryta, wida� by�o jeszcze, jak Suhui id�c zdejmuje modlitewne wst�gi z rzemieni. � - A otrujesz je naprawd�? - g�os Huera rozbrzmiewaj�cy tu� za moim uchem wystraszy� mnie. Sta� ledwo na wyci�gni�cie ramienia i patrzy�, jak obserwuj� Suhui. � Nie odezwa�am si�. Zastanawia�am si� ju� nad tym. Ale to by�y konie mojego rodu, wszystko, co pozosta�o z klanu Winden, pr�cz Mary i mnie, i tego du�ego psa, je�eli prze�y�. A zabicie ich wyrwa�oby mnie spoza zas�ony dymu i przenios�o gdzie indziej, gdzie nie chcia�am si� znale��. � - Co to za choroba? - zapyta�am w ko�cu. � - Wi�c nie wiesz? � Zacz�am ci�gn�� z�bami za w�ze� przy d�oniach; c� mia�am powiedzie�? � - Panuje zaraza - zacz�� m�wi� po chwili. - Na ca�ej Ping zdychaj� konie. Dostaj� wrzod�w w pysku, a potem, czymkolwiek si� zara��, zabija je, wszystko jedno, powa�na czy lekka choroba. D�ugo trwa, zanim umr�: chora klacz zd��y si� o�rebi�, ale �rebi� umiera, jeszcze zanim si� narodzi. Wiele mil na po�udnie od miejsca, z kt�rego pochodz�, daleko w stron� �witu, �y� lud, kt�ry mia� milion koni. Napadli�my na nich, ale wszystkie ich konie s� ju� martwe. Martwe lub umieraj�ce. Cesarz pos�a� wi�c nas, tysi�c wojownik�w, p�ki nasze konie s� na tyle zdrowe, by nas nosi�. Mamy znale�� informacje albo co�, co nam pomo�e. � - I dlatego zabili�cie moj� rodzin� i porwali�cie mnie? � - Jeste� moim pomys�em. �e mo�e b�dziesz umia�a uzdrowi� konie. Je�li przywieziemy ciebie i dziecko do stolicy, cesarz mo�e si� rozgniewa�. Mo�e nawet rozkaza� nas zg�adzi�. � - Chyba, �e zdo�am utrzyma� konie w zdrowiu? � - Nawet wtedy. Z�ama�em rozkazy. � - Wi�c czemu w og�le zabierasz mnie ze sob�? � - Bo moja �mier� nie jest tak wa�na jak ratowanie koni, je�eli tylko potrafisz tego dokona�. - Wzruszy� ramionami. - Jeste�my narodem je�d�c�w. Cesarz w�ada dzi�ki chy�o�ci naszych rumak�w. Je�li wygin� konie, zginiemy i my. A wi�c umr� tylko troch� wcze�niej ni� ca�y m�j lud. � Gdy Suhui wr�ci�a do obozu, by�a cicha, mia�a zapuchni�te oczy i zaci�ni�te oczy i zaci�ni�te szcz�ki. Wybra�a jedn� kasztank� spo�r�d klaczy Winden�w i obejrza�a j� dok�adnie. Koby�ka by�a m�oda, wi�c w trakcie badania ta�czy�a niespokojnie, podrzucaj�c wysoko g�ow�. Suhui zdawa�o to odpowiada� i na�o�y�a klaczy kantar po siwej, przywi�zuj�c jedn� jedyn� wst��k� do paska policzkowego - pierwsz� wst��k�. � Opu�cili�my strumie� i ruszyli�my w dalsz� drog�. � W stadzie Winden�w by�o pi��dziesi�t koni plus te, kt�rych dosiadali�my. Klacz przewodniczka postanowi�a, �e nie pozwoli si� tak mocno naciska� i wci�� pr�bowa�a prowadzi� stado w innym kierunku, odbijaj�c od szlaku prowadz�cego na p�noc i w stron� �witu. Je�d�cy zam�czyli swoje wierzchowce, usi�uj�c zagrodzi� stadu drog�. Myszata klacz barbarzy�c�w, na kt�rej jecha�am, sz�a za stadem, kierowana g�o�nymi komentarzami Huera. Mara najcz�ciej siedzia�a w siodle przez Shenem. Kiedy jecha�a ze mn�, jak nakr�cona opowiada�a o dziwnym �wiecie je�d�c�w. � - Shen m�wi, �e jedziemy do miasta - oznajmi�a; u�y�a nieznanego s�owa, nie wyst�powa�o nawet w kupieckim. - W�a�nie stamt�d pochodzi jego rodzina, i on przedstawi mnie swojej siostrze. � - Miasto?... - wymamrota�am, powtarzaj�c za ni�. � - To jakby domy, jeden ko�o drugiego, tylko bardzo wielkie. `Tia, Shen m�wi, �e wi�cej ni� tysi�c ludzi mieszka w tym jednym miejscu. Cesarz - to ich przyw�dca, jak przyw�dca Moot - ma stado, w kt�rym jest tysi�c koni, wszystkich razem, i oni karmi� je ziarnem od farmer�w, kt�rzy mieszkaj� dooko�a miasta, zamiast �eby sami to ziarno zjadali. Shen m�wi... � - Kim s� twoi rodzice, Mara? - przerwa�am jej. � - Moja matka to Meg Tkaczka z klanu Winden. M�j ojciec to David Opiekun Koni z klanu Leydet, wprowadzony do klanu Winden - wyrecytowa�a. - Kiedy mama i tata wr�c�? � - Nie zapomnisz tego, prawda? - poprosi�am. - Twojego klanu? Twoich rodzic�w? Cho�by nie wiem co si� dzia�o, pami�taj! � Wykr�ci�a si� w moich ramionach, by spojrze� na mnie. � - To g�upie, `Tia. Przecie� musz� to wszystko powtarza� za ka�dym razem, jak wracamy do Moot. � - ...Ale gdyby� ju� nigdy mia�a nie wr�ci� do Moot, Mara. Obiecaj mi, �e nie zapomnisz. � - Ale... - Jej twarz skurczy�a si�. - Gdzie jest mama? � - Odesz�a. Wzrok wci�� przes�ania� mi dym; nie umia�am, bo i sk�d, t�umaczy� takich rzeczy delikatnie, czy w og�le jako� je wyt�umaczy� ma�emu dziecku. Meg i Daved nie �yj�, daleko st�d ku Po�udniu. � - Ale kiedy oni wr�c�? - Rozpoznawa�am ju� oznaki nadci�gaj�cych �ez: napi�cie w ciele, �ci�ni�te gard�o. - Musisz mi powiedzie�. � - Nie wiem - odpar�am. - Nigdy. � Krzykn�a i uderzy�a mnie. � - W�a�nie, �e wiesz! Nie pozwalasz mi z nimi porozmawia�! Ty tu jeste�, a ich nie ma; nie cierpi� ci�, nie cierpi�! � Na jej pierwszy krzyk Shen i Huer porzucili swe pozycje przy stadzie i galopem podjechali do nas. � - Cicho, c�reczko, nie p�acz. - Shen wyj�� Mar� z moich ramion i przytuli� j�. - Wulin nie jest wi�ksza od ciebie, a ju� wcale nie p�acze. Chcesz, �eby pomy�la�a, �e jeste� dzidziusiem, kiedy si� spotkacie? - Na moment spojrza� mi w oczy ponad jej dr��cymi ramionami; ujrza�am w nich z�o��, �e doprowadzi�am j� do p�aczu. - Chod�, poka�� ci kopiec - drogowskaz, takimi znaczymy dla koni drog� do domu. - Nadal mrucz�c jej do ucha, pi�t� pop�dzi� konia do cwa�u i skierowa� go ku przodowi stada. � Huer szczekn� kr�tko jak�� komend�; moja klacz, kt�ra ju� rusza�a za koniem Shena, zatrzyma�a si� w biegu. � - Wszystko w porz�dku? - zapyta�. � - Tak - odpar�am. � - Twoja twarz... - R�ka wskaza�a w�asny policzek. � Unios�am d�onie, ale w po�owie drogi zatrzyma� je zbyt kr�tki sznur uwi�zany do nadgarstk�w. � - Zaczekaj. - Wyj�� n� i pochyli� si� ku mnie. Sznur opad� z moich r�k i talii na ziemi� obok konia i le�a� tam - pl�tanina czerni. - Teraz mo�esz. � Gdy unios�am r�ce, by�y ca�kiem zdr�twia�e. Moja twarz by�a mokra. � - Ona nale�y do mnie - wydusi�am w ko�cu. - Nale�y do mojego rodu, jedyna... - Gard�o �cisn�o si�, ucinaj�c strumie� s��w. � - Nikt ci jej nie chce wykra�� - powiedzia� cicho. � Wiedzia�am o tym; Mara sama oddawa�a si� Shenowi i jego rodzinie, kt�rej nigdy nie widzia�am. Ja nie mog�am jej da� tego, co on ofiarowa�: beztroskiego serca, czu�o�ci i rodziny z�o�onej z ludzi, kt�rzy pomog� jej wyrosn�� na du��, dzieln� dziewczynk�. Windenowie nie �yli, nasze kroniki by�y zamkni�te, a ja tkwi�am zagubiona po�r�d cieni i mg�y. Nie skradziono jej, poniewa� nie by�o komu. � Lud Moot nigdy nie mia� trudno�ci z odnajdywaniem miejsc; mieli�my sekstans, kt�ry m�wi� nam, jak daleko na p�noc czy na po�udnie jeste�my, za� k�t s�o�ca pokazywa� nam, �e jeste�my na swoim miejscu, w centrum wszechrzeczy. Rzeki i wzg�rza, jeziora i r�wniny przesuwa�y si� pod nami, ale my i s�o�ce pozostawali�my nieruchomi: n`dau. � Barbarzy�cy nie u�ywali sekstansu w podr�y, cho� mieli ten nale��cy kiedy� do mojego klanu i w�asny. Zamiast tego mieli�my kopce - drogowskazy, nie si�gaj�ce mi wy�ej ni� do kostek, usypane ze z�oto-r�owych kamieni. Uk�adali je je�d�cy ze zwiadu, kt�rzy gdzie� przed nami szukali trasy dla tak wielu koni. Nie wiem, w jaki spos�b ci, z kt�rymi jecha�am, odnajdywali kopce na r�wninie zasypanej z�oto-r�owymi kamieniami. � Posilali�my si� w czasie jazdy. Wody by�o teraz wi�cej i �atwo by�o j� znale�� po�rodku pas�w gleby, kt�re przecinali�my. Zatrzymywali�my si�, by spa�, tylko wtedy, kiedy przewodniczka stada odmawia�a dalszego marszu, nawet pop�dzana przez je�d�ca. Cho� otula�a mnie zas�ona dymu, pami�ta�am, by bada� konie ze stada, by zagl�da� im do pysk�w, szuka� ran, ale wszystkie klacze Winden�w by�y zdrowe, cho� zm�czone. Ku mojemu zaskoczeniu wszystkie �rebaki dotrzymywa�y kroku stadu. Z ko�mi barbarzy�c�w by�o gorzej; �aden nie zd��y� zarazi� si� suchotami od klaczy Suhui, ale by�y bardziej wyczerpane, ni� powinny, nawet bior�c pod uwag� ogromny wysi�ek, jaki robi�y. � Dawniej, gdy by�am z moj� rodzin�, zawsze spa�am w namiocie, ale przywyk�am ju� do odpoczynku na wz�r barbarzy�c�w, z ciemn� zas�on� narzucon� na twarz, by odgrodzi� si� od strza� promieni s�onecznych. W tej kr�tkiej chwili, gdy ju� le�a�am na ziemi, a jeszcze nie zapad�am, wyczerpana, w g��boki sen, spojrza�am w g�r� i, przez filtr materia�u i dymu w mojej g�owie, zobaczy�am rozgrzan� kul� s�o�ca. Wci�� za wysoko. � Po jakim� czasie przecieli�my kolejny pas ro�linno�ci, tym razem by�y to mieszane kolczaste krzewy, si�gaj�ce mi do piersi. Niekt�re pochodzi�y z Ziemi. Tutaj kwit�y i owocowa�y w tym samym czasie, tak �e pl�tanina ga��zi pe�na by�a drobnych zielono-��tych kwiatk�w i ja�niejszych, ��tych jak wosk jag�d. Przez �rodek pasa zieleni p�yn�� w�ski strumyk. Stado ugasi�o nieco pragnienie, ale Huer twierdzi�, �e przed nami jest wi�cej wody i lepsze pastwiska, nie popasali�my wi�c d�ugo. � Nie wi�zali mi ju� r�k, ale uprz�� mojej klaczy o szarej, l�ni�cej sier�ci nadal nie mia�a cugli. Mo�e to zwierz� najlepiej rozumia�o komendy wydawane g�osem, bo nigdy nie pozwalano mi dosiada� innego, nawet gdy klacz by�a zm�czona i pozostawa�a w tyle. Zapami�ta�am jedno ze s��w, kt�rych u�ywa� Huer, gdy kierowa� moim koniem, komend� "st�j". Gdy pierwszy raz spr�bowa�am go u�y�, klacz zastrzyg�a uszami w moj� stron�, ale dalej ci�ko kroczy�a naprz�d. W ko�cu, zniecierpliwiona, ze�lizgn�am si� z siod�a, podbieg�am do niej z przodu, chwyci�am za uzd� po bokach i zatrzyma�am j� si��. � Klacz zwiesi�a g�ow�, dysz�c z trudem. Poci�a si� za bardzo jak na wykonywan� prac�; ja jestem drobna, a ona by�a du�ym zwierz�ciem. Ca�� sier�� pokrywa�y ciemne plamy. Gdy przy�o�y�am ucho do jej boku, us�ysza�am bicie serca - zbyt szybkie. Szukaj�c oznak gor�czki, kt�r�, jak ju� widzia�am, mia�a na pewno, odci�gn�am w g�r� jej warg�. Dzi�s�a mia�a blade. � Ale warg� od �rodka i dzi�s�a pokrywa�y s�cz�ce si� wrzody, niekt�re rozmiar�w mojego kciuka; �luz�wka wok� nich by�a mocno zaczerwieniona, zaogniona. Szarpn�a si�, gdy dotkn�am jej pyska, cho� r�ce mia�am ch�odne i omija�am z daleka wrzody. � Us�ysza�am krzyk od strony stada: to by� Ko, wzywa� Huera. Mo�e zobaczy�, jak zsiadam z konia. Ale gdzie mia�abym ucieka� pieszo? Z powrotem do strumienia, by zapa�� mi�dzy krzewy? Nie. Ko min�� mnie galopem i pop�dzi� w stron� pasa ro�linno�ci. � Huer podjecha� do mnie. � - Klacz - rzuci� szorstko. - Ta ci�arna mor�gowata. Opu�ci�a stado. � Gapi�am si� na niego t�po. � - To sprowad� j� z powrotem. � - Nic nie widzisz? Oddala si� od stada, pije du�o. Nadszed� jej czas. Wsiadaj. � Popatrzy�am na moj� klacz, robi�c� bokami. � - Moja chyba nie da rady mnie ponie��. � - Wi�c wskakuj tu! - warkn�� zniecierpliwiony i pochyli� si�, wyci�gaj�c r�k�; poda�am mu swoj�. Wci�gn�� mnie na siod�o przed sob�. Zawr�ci� sw� klacz w miejscu i pogna� za Ko, z powrotem drog�, kt�r� ju� pokonali�my. � Ko znalaz� klacz prawie natychmiast; prowadzeni jego nawo�ywaniem weszli�my mi�dzy k�uj�ce krzewy, na po�udnie od miejsca, w kt�rym przekroczyli�my strumie�. Zatrzymali�my si� obok konia Ko. Sam Ko sta� obok przerwy w zaro�lach i r�k� wskazywa� poza g�szcz. Huer zsiadaj�c �ci�gn�� mnie z siod�a, z�apa� za nadgarstek i poprowadzi� za sob�. � Mor�gowata sta�a na ma�ej polance, grzebi�c kopytem w ziemi obsypanej kwiatami. Gdy nas dostrzeg�a, drgn�a. Wycofali�my si� do wylotu �cie�ki i w ciszy ukl�kli�my tam, by patrze�. By� mo�e taka odleg�o�� wystarczy�a, poniewa� ju� nie zwraca�a na nas uwagi. � Co� by�o nie tak. Zachowywa�a si� jak ka�da rodz�ca klacz: ko�ysa�a ci�kim brzuchem, jakby by�o jej niewygodnie, k�ad�a si� na ziemi z nogami podkurczonymi pod siebie, jak czaj�cy si� pies. Potem zn�w wstawa�a, potem k�ad�a si�, wierc�c niespokojnie. � - O, nie... - mrukn�am do siebie, nagle rozpoznaj�c objawy. � - Co? - zapyta� Huer za moimi plecami; czu�am jego ciep�y oddech na uchu. � - Nie je - wymamrota�am. - Powinna zjada� wszystko, co tylko mo�e dosi�gn��. � Huer zostawi� mnie i wycofa� si� mi�dzy krzewy. Us�ysza�am, jak m�wi cicho: � - Przywie� jej lekarstwa. � Ko wskoczy� na konia i odjecha� galopem. � Kiedy Huer wr�ci�, nie odwracaj�c si� rzuci�am do niego: � - To na nic. � - Co? � Klacz przetacza�a si� z boku na bok, unosz�c swoje brzemi� jakby w b�lu. � - Kolka. Nic nie mog� zrobi�. � - Czy to zaraza? � - Nie. To jaki� uraz wewn�trzny; mo�e �rebi� kopn�o j� w �ciank� jelita albo u�o�y�o si� tak, �e przycisn�o jak�� �y�� w jej brzuchu. A mo�e zjad�a co� dziwnego. � - No dobrze, ale czy to zaraza uczyni�a j� podatn� na co� takiego? � - Nie! - burkn�am niecierpliwie. - Moje konie s� zdrowe. Zawsze zdarza�y si� trudne porody, kolka. � Klacz wyci�gn�a daleko g�ow�, napina�a mi�nie szyi. Wierzga�a nogami, usi�uj�c przesun�� sw�j ci�ar. Jej miedzian� sier�� pokrywa�y ciemne i jasne plamy potu i piany. Jedno oko, kt�re widzia�am, w panice otwar�a tak szeroko, �e wida� by�o bia�ko. � - Musisz co� zrobi� - odezwa� si� Huer. � Skurcz min�� i klacz le�a�a na boku ci�ko dysz�c. Twarde, wyschni�te b�oto pokrywaj�ce polank� obsypane by�o drobniutkimi zielono-��tymi kwiatkami. Przysun�am si� do klaczy i pog�aska�am jej d�ugi pysk. � - Nic ju� nie mog� zrobi� - powiedzia�am z opuszczonymi oczyma. � Dwoma d�ugimi krokami pokona� polan� i przyci�gn�� moj� twarz do swojej; jego z�ociste oczy, oddalone na szeroko�� d�oni, utkwione w moich oczach, l�ni�y gniewem. � - Mo�esz spr�bowa�, Katiu. Mo�esz walczy� o jej �ycie. � - Po co? - spyta�am, zm�czona. Nie umia�am nawet walczy� o w�asne �ycie. Nigdy wcze�niej nie zwraca� si� do mnie po imieniu; nie robi� tak nikt z barbarzy�c�w. - Nie nale�y ju� do mnie, nie nale�y do klanu. Po to, by rodzi�a dla was �rebi�ta? � - Lepiej, �eby w og�le dla kogo� rodzi�a - stwierdzi� ponuro. - Ta klacz jest pierwsz� ci�arn�, jak� widzia�em w ci�gu ostatnich sze�ciu cykli Suhui. Je�eli twoje konie s� odporne, ich �rebaki uratuj� nas wszystkich. Nie pozwolisz jej umrze� od kolki, nie teraz, kiedy jej �rebak jest tak wa�ny. � - Wa�ny? Nic nie mo�e by� tak wa�ne, by dla niego zabi� Ricarda i Jen�, Meg, Daveda, moje psy... - S�owa brzmia�y jak skrzek. W oczach czu�am rosn�cy nacisk trucizny: niewyp�akane �zy. � - My�lisz, �e ja nie mam rodziny, Katiu z klanu Winden�w? �e nie mam braci, siostry w mie�cie, kt�ra wysz�a za ksi�garza? Siostrze�ca, kt�ry jest zbyt m�ody, by opu�ci� matk� i przy��czy� si� do mnie w s�u�bie cesarskiej? Mam rodzin� i l�kam si� o nich. Bez koni wszyscy pomrzemy. Nie b�dzie jak przesy�a� wie�ci, nie b�dzie jak zbiera� danin. Grozi nam g��d. Uratuj to �rebi�. � - A je�eli nie? Zabijesz mnie? Zabijesz Mar�? � Przygalopowa� ko�; je�dziec zeskoczy� z siod�a i przedar� si� przez luk� w zaro�lach, nios�c jeden z moich sk�rzanych work�w. � Przez chwil� oczy Huera zal�ni�y. On pierwszy odwr�ci� wzrok. � - Nie - odpar�. - Dziewczynka uczy si� j�zyka rodziny Shena. Jeden z nas ju� kocha j� jak siostr�. Nie zabijemy jej. Ani ciebie. � M�j klan ju� nie istnia�: psy, rodzina. Nawet Mara, powoli zapominaj�ca o wszystkim. Ale nadal mia�am moje lekarstwa i wiedz�. I w jaki� spos�b jego wyznanie, �e mnie nie zabije, oswobodzi�o mnie, pozwoli�o mi zrobi� to, co by�o mi przeznaczone. � - Przynie� mi worek z czerwonymi koralikami. � - Ocalisz j�? - zapyta�. � Klacz zacz�a rz�zi�. � - M�wi�am ju�. Nikt nie mo�e jej ocali�. Ale u�mierz� b�l i pomog� jej urodzi�, cho� sama umrze. � Klacz znowu zacz�a wierzga�; wycofa�am si� na �cie�k�, zanim Huer doni�s� worek do mnie. Szybko wyj�am zawarto��. � Wiedzia�am, co widzi Huer, pochylaj�cy si� nad moim ramieniem: pakunek z ko�skiej sk�ry pe�en ma�ych zawini�tek z p��tna lub sk�ry, przewi�zanych kolorowymi ni�mi z glinianymi koralikami. Ale ja widzia�am to, co jest w �rodku: pude�ka ze sproszkowanymi li��mi i korzeniami, r�nymi rodzajami ple�ni i gliny; zakorkowane s�oiczki miod�w i tynktur, no�e, nici, ig�y, �upki, szalki; nawoskowany woreczek ze sproszkowan� glin� do odlew�w. � - Kiedy nast�pnym razem si� rozlu�ni, zatnij j� w szyj�, rana musi by� o, taka d�uga. - Pokaza�a mu pierwszy cz�on kciuka. - A potem trzymaj j� mocno. � Zmiesza�am tynktur� z wod�, wci�gn�am do prostej bambusowej �odygi, koniec zaostrzy�am i zatka�am rurk� j�zykiem. Poczu�am, jak p�yn znieczula �luz�wk�. � Gdy klacz przesta�a na chwil� wierzga�, Huer uk�u� j� no�em, tu� nad �opatk�. Szarpn�a si� i przygotowa�a do walki, ale by�a zm�czona i obola�a, a ja by�am szybsza: wetkn�am ostry koniec s�omki w ran� i dmuchn�am mocno; potem odskoczy�am, zanim zd��y�a wybi� mi z�by, podrzucaj�c g�ow�. Z rany trysn�a krew. � - Czy to zadzia�a? - zapyta� Huer, dysz�c. � - Wesz�am w mi�sie�. Uspokoi si�. � I tak si� sta�o. Zm�czona i oszo�omiona narkotykiem wierci�a si� coraz s�abiej, a� w ko�cu umar�a. � Wyjeli�my z jej brzucha �ywego �rebaczka. Podczas gdy Huer i Ko wycierali go do czysta, ja wydoi�am martw� klacz. Ko nape�ni� mlekiem buk�ak na wod� i na ko�cu w�szej cz�ci wyci�� ma�� dziurk�, po czym wetkn�� koniec buk�aka w szukaj�cy matki pysk ma�ego. �rebi� pi�o chciwie. � - Patrz, jaki zdrowy - powiedzia� Ko. �zy p�yn�y mu po twarzy. - Zostanie ojcem wielu �rebi�t. � Huer odes�a� go z powrotem do stada, ze �rebakiem i sk�r� z mlekiem na siodle z przodu, by jak najszybciej znalaz� ma�emu przybran� matk�. � Nadal kl�cza�am z r�kami na opadaj�cym, pustym brzuchu klaczy. Zacz�am oddycha� ci�ko; dopiero po chwili u�wiadomi�am sobie, �e ten stan to �kanie. P�aka�am przez chwil�, a kiedy przesta�am, Huer da� mi wody i przygotowa� nas do drogi powrotnej ku stadu, teraz ju� daleko przed nami. Z oddali dobiega� samotny d�wi�k, wycie dzikiego psa. � S�ucha�am, udawa�am przez moment, �e to wyje jeden z moich ps�w, �e m�j klan nadal istnieje i �e nadal jestem Winden, �e m�j smutek to zwyk�y b�l, jaki czu�abym po stracie ka�dej klaczy. Pies, kt�rego