3751
Szczegóły |
Tytuł |
3751 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3751 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3751 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3751 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Inglot
Sodomion czyli Prawdziwa Istno�� Bytu
Do Sodomion wkroczy�em rano, od strony zachodniej. Nie, to bez sensu.
W ko�cu to najmniej istotna sprawa ze wszystkich, z kt�rymi si�
zetkn��em. Od razu m�wi�em szefowi, �e si� nie nadaj�. Ale znacie jego
up�r - nie przyjmuje do wiadomo�ci faktu, �e nie ma racji. Prace na
temat dogmatyzmu szefa zape�ni�yby kilka sporych bibliotek. W ni�szych
warstwach hierarchicznych od niepami�tnych czas�w kr��y dowcip, �e "na
pocz�tku by� dogmat". Dlatego, kiedy zlecono mi t� misja, po kr�tkim
oporze podda�em si� wyrokom losu - a w�a�ciwie szefa, bo to na jedno
wychodzi Poza tym wszystkie moje w�tpliwo�ci rozwiano w prosty i
skuteczny spos�b, powo�uj�c si� na dogmat o Jego nieomylno�ci. W ten oto
nieskomplikowany spos�b ja, jeden z najni�szych hierarch�w, zosta�em
agentem szefa do specjalnych porucze�.
Zatem do Sodomion wkroczy�em rano, od strony zachodniej. Szed�em
korytem wyschni�tej rzeki, przerzynaj�cej na p� pasmo niewysokich
wapiennych wzg�rz, przez co na tym odcinku utworzy�o si� co� na kszta�t
kanionu. Po kolejnym zakr�cie w�w�z urywa� si� i na otwartej nagle
p�aszczy�nie spieczonego stepu ujrza�em miasto.
Ju� sam zarysowany na horyzoncie kszta�t wyda� mi si� niesamowity -
wyrastaj�ca z r�wniny zwarta bry�a betonowych blok�w, przypominaj�ca
raczej jaki� grzyb skalny czy wulkaniczny b�bel ni�li normalne miasto.
Przyczyn� tego zrozumia�em p�niej, gdy zbli�y�em si� nieco do owej
betonowej grzybni. Sodomion nie mia�o przedmie��, pierwsze bloki sta�y
wprost na szczerym stepie zwr�cone na zewn�trz �lepymi �cianami. Mi�dzy
nimi a stepem nie by�o �adnej formy po�redniej, �adnych tak
charakterystycznych dla innych miast osiedli domk�w z ogr�dkami czy
obszernych parkowych posesji. W Sodomion po mini�ciu pierwszych blok�w
znalaz�em si� jakby ju� w �rodku miasta.
Pierwsze wra�enie by�o myl�ce - wygl�d betonowej rafy nadarza�a
miastu jedynie pierwsza linia �elbetowych kamienic, obejmuj�ca ca�y
obszar ochronnym pier�cieniem. Poza ni�, w �rodku, niczym mi��sz ze
skorup� kokosowego orzecha, znalaz�em stylowy miszmasz, totaln�
architektoniczn� herezj�. Tak oto z secesyjnymi i lekkimi kamieniczkami
s�siadowa�y bunkrowate blokhauzy niewiadomego przeznaczenia, zaraz obok
sta�a niew�tpliwie �redniowieczna baszta, z prawej swej strony
przeradzaj�ca si�, jakby na zasadzie p�czkowania, w niesamowit�, paj�cz�
konstrukcj� z pordzewia�ej stali. Zdarza�y si� te� i domy-hybrydy, w
ka�dej swej po��wce ( poprzecznej lub pod�u�nej ) zbudowane w innym,
niekiedy jaskrawo sprzecznym ze sob� stylu. W miar� jak posuwa�em si� ku
centrum, ten ca�y galimatias przybiera� coraz bardziej wyszukane formy.
Widzia�em handlowe pawilony, zwie�czone cerkiewnymi kopu�ami, z kt�rych
strzela�y w niebo prz�s�a powietrznej kolejki, pokrywaj�cej ca�e
dzielnice postrz�pion� sieci�. Nie spostrzeg�em, aby je�dzi�y jakie�
wagoniki. Wszystko to pozostawa�o w straszliwym zaniedbaniu - tynk ze
�cian odpada� p�atami, frontony kamienic i poszczerbione parapety
szpeci�y plamy zaciek�w. Ulice ton�y w istnych zaspach �mieci, starych
�mieci - co od razu rzuca�o si� w oczy przez ich szarzyzna. Jedynie
�rodek jezdni by� od nich w miar� wolny. Tyle zapami�ta�em z pierwszego
wizerunku Sodomion, jak si� potem okaza�o, pe�ni�cego czysto dekoracyjn�
funkcj�.
Posuwa�em si� dalej i podziwia�em kolejne okazy architektonicznej
orgiasfyczno�ci, rozmy�laj�c o tym, �e szef, znany w ko�cu spec od
przekszta�cania chaosu w porz�dek, znalaz�by tu pole do popisu. Cho�,
jak twierdzili co bardziej obyci hierarchowie, mia� r�wnie silne
inklinacje do proces�w odwrotnych. Podawane s� przyk�ady. Rozmy�la�em
w�a�nie o jednym z nich (mie�cie obr�conym w popi� za swe wyst�pki -
szef twierdzi�, �e ca�a ta historia to apokryf a tak w og�le to nie
za�mieca sobie pami�ci drobiazgami), kiedy do uszu mych dobieg�y dziwne,
trudne do okre�lenia d�wi�ki, powtarzaj�ce si� rytmicznie co kilka
sekund. Ostro�nie podszed�em do naro�nika i zerkn��em w nast�pn�
przecznica. Ujrzany tam widok podni�s� mi w�osy na skroni.
Wysoka, czarnow�osa dziewczyna o karminowych wargach, ubrana w
obcis�y sk�rzany kostium, ok�ada�a pejczem skulonego u jej st�p
ko�cistego starca. Stary, ca�kowicie nagi, kuca� w pozycji embriona i
staraj�c si� chowa� g�ow� mi�dzy szpiczastymi ramionami wystawia� na
razy zapadni�te boki. Widzia�em, jak pejcz zostawia na nich czerwone
�lady. Starzec dygota� i cichutko j�cza�. Postanowi�em przerwa� t�
niesmaczn� scen� i zdecydowanie ruszy�em naprz�d.
Czarnow�osa, us�yszawszy kroki, odwr�ci�a si� gwa�townie w moj�
stron�. Przesta�a biczowa� nieszcz�snego starca - podnios�a pejcz do ust
i przysi�g�bym, �e jej nozdrza drgn�y, upojone odorem �wie�ej krwi.
By�em coraz bli�ej i nagle u�wiadomi�em sobie, �e nie wiem, co czyni�.
Nie mia�em broni, sztuka walki wr�cz by�a mi obca. Mog�em oczywi�cie
wy�wietli� nad g�ow� aureol�, ale czarnow�osa nie wygl�da�a na tak�,
kt�r� by to wystraszy�o. Zdecydowa�em si� na zagranie psychologiczne -
przybra�em marsowy wyraz twarzy i ju� mia�em przem�wi�, kiedy dziewczyna
nagle si� u�miechn�a.
Karminowe usteczka ods�oni�y dwa rz�dy z�b�w, starannie wypi�owanych
w tr�jk�ciki. By� to u�miech wilczej paszczy. Poczu�em na plecach
nieprzyjemne dreszcze. U�miech zgas� r�wnie nagle jak si� pojawi� a ruch
pejcza by� szybszy od my�li. Gwa�towny podmuch musn�� mi twarz i
koniuszek pejcza dotkn�� na moment prawego policzka. Wrzasn��em tak
g�o�no, �e a� najbli�sze skarpy �mieci zacz�y osuwa� si� z �agodnym
szelestem. Dziewczyna znowu si� u�miechn�a i zmru�y�a oczy pi�kne,
zielone oczy - i jej nozdrza zadrga�y nerwowo. Teraz ona powoli
podchodzi�a ku mnie. Sta�em w miejscu jak sparali�owany, niezdolny do
najmniejszego ruchu. Podesz�a do mnie tak blisko, �e czu�em na twarzy
jej gor�cy oddech. Zielone oczy kusi�y przejrzyst� toni� pochyli�a si�
nagle, jakby do poca�unku, ale nie by� to poca�unek. Dotkn�a j�zykiem
stru�ki krwi ciekn�cej mi z policzka. Z mla�ni�ciem rozmaza�a sobie krew
na wargach - st�d te karminowe usta - a z gard�a dobieg�o drapie�ne
miauczenie. Z b�yskiem w oku znowu pochyli�a si� ku mnie; nim zd��y�em
zareagowa�, ostry b�l uderzy� mnie w pachwinie i straci�em przytomno��.
I chyba dobrze.
Pierwszym wra�eniem, jakie do mnie dotar�o, by�o miarowe ko�ysanie.
Spoza waty w uszach dobiega�y strz�py rozmowy. Dopiero po chwili
zrozumia�em, �e jestem gdzie� niesiony, przy czym tragarze uprzyjemniaj�
sobie prac� rozmow�. Oprzytomnia�em na tyle, �e zacz��em rozr�nia�
poszczeg�lne s�owa.
- To zupe�nie niesamowite - m�wi� jeden. - Kotka, kt�ra pozostawia
klienta bez wyrwania genitali�w! Niesamowite - powt�rzy�.
- Ale staruchowi jaja za�atwi�a na cacy - doda� drugi. Temu mog�a nie
zd��y�. Co� j� sp�oszy�o.
- Mo�e - zgodzi� si� bez opor�w pierwszy. - W ko�cu zapada� ju� mrok,
a one grasuj� tylko w dzie�.
Dalej szli w milczeniu. Po pewnym czasie poczu�em, i� stawiaj� nosze
na sztorc i spuszczaj� w d�. Owion�� mnie st�ch�y piwniczny zapach i
ch��d, znale�li�my si� w jakich� podziemiach. Odwa�y�em si� zerkn�� spod
przymkni�tych powiek - nie�li mnie korytarzem o p�okr�g�ych �cianach, w
kt�rym domy�la�em si� pozosta�o�ci po systemie kanalizacyjnym.
Parokrotnie skr�cili�my w boczne odnogi, wreszcie moi wybawcy weszli do
niewielkiego pomieszczenia, o�wietlonego kilkoma rachitycznymi
�wieczkami. Postawili z ha�asem nosze przed odrapanym biurkiem, za
kt�rym zasiada� m�ody cz�owiek o zm�czonej twarzy. Pisa� co� pracowicie
na kawa�ku papieru. Kiedy sko�czy�, wyprostowa� z trzaskiem palce i
spojrza� na mnie ostro.
- No dobrze - odezwa� si�. - Powiedz mi dziubek, sk�d si� w�a�ciwie
tu wzi��e�?
Po d�u�szej rozmowie okaza�o si�, �e rozmawiam z Gothliebem
Woltaire, przyw�dc� jednego z od�am�w Ruchu Wyzwolenia Masochist�w. Na
to by�em przygotowany i przedstawi�em si� jako wys�annik organizacji
spiskowej z Gomorrah. Woltaire, wiedziony konspiracyjn� przezorno�ci�,
nie od razu oczywi�cie mi uwierzy�. Dopiero po d�u�szym badaniu
zrezygnowa� z hipotezy, �e jestem rz�dow� wtyczk�. Przemawia�y za mn�
okoliczno�ci przedstawione przez jego ludzi - do�wiadczony rz�dowy agent
nie bawi�by si� w ciuciubabk� z w�ciek�� kotk�.
- Zreszt� - doda� - dni sadyzmu s� policzone. To nie mo�e d�u�ej tak
trwa�, wszystko gnije na pot�g�. Nied�ugo za�wieci dla masochist�w �wit
wolno�ci. A czego ty w�a�ciwie szukasz? - spyta� nagle i zapewne we
w�asnym mniemaniu podchwytliwie.
Chwil� zastanawia�em si�, czy mog� mu powiedzie�. W ko�cu
zdecydowa�em, �e przecie� r�wnie dobrze mog� zacz�� poszukiwania od niego.
- Szukam pewnego cz�owieka - wyja�ni�em. - Nazywa si� Loth.
Woltaire popatrzy� na mnie z zainteresowaniem - uni�s� nawet do g�ry
jedn� brew.
- Lotha, powiadasz... a po co?
- To mog� powiedzie� tylko jemu. Gdyby by�o inaczej, da�bym po prostu
og�oszenie w gazetach.
Moje wyja�nienie go nie zadowoli�o, po minie pozna�em, �e znowu
zaczyna mnie podejrzewa�. Chyba �a�owa�, �e w og�le zaczyna� t� rozmow�.
Musia�em co� szybko zrobi�.
- S�uchaj - zacz��em - je�li uwa�asz, �e jestem rz�dowym agentem, to
zawsze zd��ysz mnie zlikwidowa�. Jednak�e najpierw musz� rozmawia� z
Lothem. Sprawa dotyczy ca�ego Sodomion.
Woltaire skuba� w zamy�leniu warg� i rozwa�a� ten problem.
- Wiem co zrobi� - rzek� w ko�cu. - Loth jest dla nas zbyt cenny,
abym m�g� ryzykowa�. Najpierw za�atwimy ciebie, a potem poka�emy mu
twoje zw�oki.
Otworzy�em usta, aby zaprotestowa� przeciwko idei tak absurdalnej,
ale ju� nie zd��y�em. Do pokoju wpad� niewysoki m�czyzna w �achmanach
(chyba jeden z moich noszowych) i z okrzykiem "pa�karze!" rzuci� si� na
�wieczki. W ciemno�ciach zabrzmia� triumfalny wrzask Woltaire'a "A nie
m�wi�em!". Po hurkocie pozna�em, �e rzuci� si� na nosze, na kt�rych
siedzia�em w czasie rozmowy, ale przedtem przezornie da�em nura w
kierunku drzwi. Chwil� p�niej do pomieszczenia wtargn�a, nadal w
absolutnych ciemno�ciach, grupa ludzi i w�r�d sapa� i urywanych okrzyk�w
rozpocz�a si� straszliwa walka. Ja tymczasem wymaca�em obok drzwi jaki�
okr�g�y otw�r i czym pr�dzej do� wpe�z�em, zostawiaj�c ca�y harmider za
sob�.
Czo�ga�em si� dosy� d�ugo, �wiec�c sobie czasem aureol�. Otw�r
okaza� si� by� wylotem betonowego szybu wentylacyjnego. Wkr�tce trafi�em
na wiod�ce prosto w d� metalowe klamry i zacz��em ostro�nie schodzi�.
Nie wiem, ile to mog�o trwa�, szyb zdawa� si� Biega� dna piekie�, po
drodze odkrywa�em liczne odnogi, przy kt�rych pilnie nastawia�em uszu, w
oczekiwaniu znacz�cych odg�os�w, ale wsz�dzie by�o jednakowo ciemno i
g�ucho. Wreszcie szyb si� sko�czy� - zst�pi�em do okr�g�ej salki, z
kt�rej odchodzi�o symetrycznie sze�� korytarzy. Wszystkie wygl�da�y
jednakowo obiecuj�co. Po chwilowym namy�le ruszy�em w ten najbli�szy po
prawej.
Wybra�em dobrze. Po kilkudziesi�ciu krokach dostrzeg�em przed sob�
odblask naturalnego �wiat�a i jednocze�nie us�ysza�em szmery dalekich
g�os�w. Zwolni�em nieco i ostro�nie j��em zbli�a� si� do �r�d�a odg�os�w.
Tunel wychodzi� na obszern� podziemn� promenad�, o�wietlon� p�on�cymi
kufami ze smo��, cho� widzia�em te� i elektryczne lampy. Od promenady,
b�d�cej w�a�ciwie pod�u�n� pieczar� o gigantycznych rozmiarach, na
r�nych poziomach odchodzi�y boczne rozga��zienia. �rodkiem,
wyasfaltowan� ulic� spacerowa�y grupy z�o�one z dw�ch lub trzech m�odych
ludzi, odzianych w b�yszcz�ce sk�ry. Za szerokimi pasami mieli powtykane
po kilka pejczy i no�y. Pod �cianami przemykali si� odziani w
postrz�pione �achmany osobnicy o zm�czonych twarzach. Gdy popatrzy�em
uwa�niej spostrzeg�em, i� �w wyraz zm�czenia nadaj� im g�ste siatki
blizn, niekiedy �wie�ych. W pewnym momencie grupka z�o�ona z trzech
sk�rzanych dopad�a jednego �achmaniarza i wepchn�wszy go w k�eczko
zacz�a od niechcenia ok�ada� pejczami. Pozostali spacerowali
nieporuszenie, nie reaguj�c na wrzask �wiczonego cz�owieka.
Przypomnia�em sobie niefortunn� interwencj� u czarnow�osej i przezornie
cofn��em si� do najbli�szej wn�ki. Zamyka�a j� krata - dalej by�o
niewielkie pomieszczenie, wystrojem przypominaj�ce �redniowieczn�
katowni�. W �rodku kto� tkwi�.
Przylgn��em do muru i ostro�nie zerkn��em do wewn�trz. �ciany
obwiesza�y rz�dy rozmaitej wielko�ci szczypc�w, no�y i igie�, na
honorowym miejscu wisia� batog o dziewi�ciu rzemieniach. W samym �rodku,
nadziane na wbity w pod�og� s�upek, chwia�o si� olbrzymie ko�o, na
kt�rym rozpi�to nag� kobiet�, nie najm�odsz�, jak zauwa�y�em, ze �ladami
licznych blizn na ciele. Po chwili w pole widzenia wszed� m�czyzna w
sk�rze, z wyrazem zniech�cenia i znudzenia na twarzy. W r�ku trzyma�
b�yszcz�ce wypolerowane stal� szczypce. Le��ca kobieta obrzuci�a go
oboj�tnym spojrzeniem. M�czyzna niezdecydowanie szcz�kn�� par� razy
szczypcami.
- No, na co czekasz? - odezwa�a si� w ko�cu kobieta. Mam ci�
specjalnie zaprasza�?
M�czyzna spojrza� na ni� jeszcze bardziej zniech�cony. Sprawia�
wra�enie, �e wola�by p�j�� na piwo.
- A �eby� chocia�, kurwa, udawa�a, �e ci si� to nie podoba -
powiedzia� wreszcie. - To mnie ma si� to podoba�, a nie tobie. Ja tak
nie mog�.
Kobieta zadrga�a spazmatycznie.
- Jak zaraz nie zaczniesz, to sobie p�jd� - warkn�a. A mo�e ty
jeste� jaki� masoch? - spyta�a nagle. - To nieoczekiwane pytanie zmusi�o
wreszcie m�czyzn� do dzia�a�. Podszed� do �ciany i zdj�� kota o
dziewi�ciu ogonach. Kobieta, w oczekiwaniu rozkoszy, powoli pr�y�a si�
i wygina�a w �uk. M�czyzna pstrykn�� w �cianie jaki� kontakt i ko�o
zacz�o si� powoli obraca�. Nie czekaj�c dalszego rozwoju wypadk�w cicho
wycofa�em si� na promenad�. Us�ysza�em jeszcze �wist bata i pierwsze
rozdzieraj�ce wrzaski.
Po godzinnym zwiedzaniu pieczary wiedzia�em ju�, �e podobnych kazamat
jest tu wi�cej. Mieszka�cy Sodomion oddawali si� tam swym sadystycznym
praktykom, korzystaj�c przy tym z obfitego dorobku ludzko�ci je�li
chodzi o techniki tortur. Widzia�em katownie wzorowane na antycznym
Rzymie, chi�skie, �redniowieczne a� do ca�kowicie zautomatyzowanych,
gdzie pod��czone do elektrod ofiary pie�ci�y uszy oprawc�w modulowanym
wyciem. Zdarza�o mi si� widzie� ca�kiem rozbudowane ch�ry. M�czono i
katowano wszystko - nieletnie dzieci, kobiety, starc�w, dojrza�ych
m�czyzn. W paru pieczarach dostrzeg�em te� zwierz�ta, nad kt�rymi
zn�cali si� osobnicy o wyj�tkowo, nawet jak na mieszka�ca Sodomiom
ob��kanych oczach.
Jedna z oplataj�cych pieczar� galeryjek zaprowadzi�a mnie w ko�cu do
miejsca, kt�re wygl�da�o inaczej, w miar� normalnie - jakby jaki� bar.
Ta pieczara mia�a kszta�t d�ugiej i w�skiej kiszki, kt�rej g��wn�
cz�� zajmowa� r�wnie d�ugi hebanowy kontuar. Ca�o�� o�wietla� zimnym
blaskiem rz�d biegn�cych pod sufitem �wietl�wek. W barze by�o tylko
dw�ch ludzi: opas�y barman o nieobecnym spojrzeniu i jedyny go��,
m�odzieniec ubrany w jasny garnitur (mi�a odmiana po wszechobecnych
sk�rach), o sennym wyrazie twarzy i bia�ych jak mleko w�osach. Sta�a
przed nim wysoka szklanka z m�tnym p�ynem i s�omk�, przez kt�r� leniwie
wysysa� zawarto��. Bi�o od niego luzem i kosmiczn� oboj�tno�ci�.
Na moje wej�cie pocz�tkowo �aden nie zareagowa�: dopiero po chwili
barman wyrwa� si� ze swej nirwany i bez s�owa postawi� przede mn�
szklank� ze s�omk�, po czym z powrotem zapad� w kontemplacj�. M�odego
cz�owieka za� zdawa�a si� interesowa� jedynie w�asna szklanka. Tu jednak
by�em w b��dzie.
- Niech pan spr�buje - odezwa� si�. - To jest naprawd� niez�e.
Propozycja nie by�a ca�kiem od rzeczy, zw�aszcza �e czu�em lekkie
pragnienie. Si�gn��em po s�omk� i poci�gn��em. P�yn nie mia� smaku i by�
tylko niesamowicie zimny; czu�em jak sp�ywa do �o��dka cienk� strug�.
Chwil� p�niej nast�pi�a eksplozja i we wn�trzno�ciach rozkwit�a mi kula
ognia. Momentalnie straci�em oddech i wzrok. Pomy�la�em, �e to ju�
koniec, ale znowu si� omyli�em. Ogie� nagle stopnia� i przeistoczy� si�
w sk�din�d przyjemn� fal� ciep�a, odzyska�em te� oddech i wzrok. M�ody
cz�owiek patrzy� na mnie z upodobaniem.
- Nie�le bije, co? - spyta�.
- Owszem - odpar�em. - Co to w�a�ciwie jest?
- Miejscowy specyfik, sk�ada si� g��wnie z mro�onego spirytusu. Nie
wygl�dasz mi na tutejszego?
- Tak, jestem z...
- Z Gomorrah - doko�czy� za mnie. - Jestem Plato de Socrates.
Woltaire m�wi� mi o tobie.
- Czy�by? - unios�em pytaj�co brew. - Kiedy�my si� ostatnio widzieli,
mia� mnie zamiar zlikwidowa�.
- Mog� zapewni� w jego imieniu, �e jest mu niezmiernie przykro -
powiedzia� dyplomatycznie Plato de Socrates. - Pomyli� si� co do ciebie.
Policja markiza bez przerwy usi�uje zinfiltrowa� nasze szeregi. Musimy
by� ostro�ni.
Zdziwi�o mnie nieco ta pojednawcze o�wiadczenie, pr�dzej bym si� od
Woltaire'a spodziewa� p�atnego mordercy. Z drugiej strony m�g� mnie
rzeczywi�cie uzna� za przybysza z Gomorrah i teraz pr�bowa� to
wykorzysta� w rozgrywce z w�adzami Sodomion. Nie po to mnie tu
przys�ano. W og�le nie wiem po co zosta�em tu przys�any - mia�em jedynie
odnale�� Lotha i nic wi�cej. Szef stwierdzi�, �e reszta sama si�
wyja�ni. Postanowi�em od razu przyst�pi� do rzeczy.
- Szukam... - zacz��em.
- Wiem - przerwa�. - Szukasz Lotha. Wiem te�, gdzie mo�e teraz
przebywa�.
Obrzuci�em go krytycznym spojrzeniem - nie wzbudza� zaufania. Tak jak
ka�dy inny mieszkaniec Sodomiom Plato de Socrates zlaz� z wysokiego
barowego sto�ka i poszed� ku wyj�ciu. Chc�c nie chc�c ruszy�em za nim.
Dopiero teraz wewn�trzna budowa pieczary objawi�a si� w ca�ej pe�ni.
�ciany przypomina�y struktur� szwajcarski ser, podziurawione a� po sufit
wn�kami jaski�, gdzie mie�ci�y si� wzmiankowane studia nauk
sadystycznych, i otworami wej�ciowymi wiod�cych w g��b ska�y korytarzy.
Wszystko to w pionie ��czy�a oplataj�ca ca�� pieczar� sie� skalnych
p�ek i schodk�w, sprytnie uzupe�niona metalowymi galeryjkami i
k�adkami. Niczym dwa paj�ki wspinali�my si� po tej sieci coraz wy�ej.
Pod sklepieniem znale�li�my obszern� p�k�, na drugim kra�cu kt�rej
wybito w �cianie kwadratowy otw�r. Plato de Socrates podszed� do�,
popatrzy� w g��b i czas jaki� pilnie nas�uchiwa�. P�niej skin�� na mnie
i sam poszed� pierwszy.
Szli�my d�ugo, w zupe�nej prawie ciemno�ci, jedynie m�j przewodnik
dysponowa� s�ab� o��wkow� latark�, kt�r� o�wietla� posadzk�. Nie wiem
kiedy poczu�em w powietrzu gorzki, dra�ni�cy zapach, wzmagaj�cy si� w
miar� jak posuwali�my si� do przodu. Plato de Socrates nie okazywa�
�adnego zaniepokojenia i nawet lekko przy�pieszy�. Po chwili gwa�townie
przystan�� - dotarli�my do jakich� drzwi. Uchyli� je ostro�nie i zerkn��
do �rodka. Odetchn�� g�o�no i otworzy� drzwi do ko�ca.
Znale�li�my si� w owalnej, nisko sklepionej pieczarze, o�wietlonej
niebieskimi jarzeni�wkami. Ca�� prawie przestrze� sali zajmowa�y dwa
szeregi gigantycznych szklanych ba�, ustawionych na szerokich
postumentach. Dna balon�w posiada�y mi�kk� pod�ci�k�, na kt�rej z
majestatycznym namaszczeniem kopulowa�y nagie pary. Nawet do nas
dociera�y przez grube szk�o ich g��bokie j�ki, w takt wype�niaj�cej
pieczar� dudni�cej muzyki o marszowym rytmie. Popatrzywszy uwa�niej
zaobserwowa�em co� dziwnego w ruchach i zachowaniu kochank�w. Na ich
twarzach nie widzia�em �ladu rozkoszy, raczej t�p� i fanatyczn�
zawzi�to��, charakterystyczn� dla ludzi maj�cych do spe�nienia przykry
acz konieczny obowi�zek. Tak�e ich ruchy i cia�a wygl�da�y nienaturalnie
- sztywne i spi�te, monotonnie ruszaj�ce si� w takt marszowej muzyki, co
sprawia�o przykre wra�enie nie mi�o�ci, jeno jakiego� cielesnego
tartaku. Nie by� to przyjemny widok.
Zza jednego z kloszy wyszed� nagle osobnik w podesz�ym wieku, ubrany
w pow��czyst� b��kitn� szat�, z ufarbowan� na niebiesko brod�. Ga�ki
oczne te� mia� pomalowane na niebiesko, przez co jego spojrzenie
nabiera�o niesamowitego wyrazu. Szybko ruszy� do przodu.
- Was is los? - wrzasn��. - Co tu si� dzieje? A, to ty, Plato...
- Tak, mistrzu - powiedzia� m�j przewodnik. - Przedstawiam ci naszego
go�cia z Gomorrah.
- A, owszem, s�ysza�em - mrukn�� tamten, a w jego niebieskich
�lepiach dostrzeg�em niew�tpliwe zainteresowanie. - Jestem Wilhelm
Reich, profesor ekonomii seksualnej.
Zbli�y� si� nieco i spojrza� mi prosto w oczy. Wci�gn�� g��boko
powietrze i nozdrza zadrga�y mu spazmatycznie. Obliza� si� nerwowo.
- Orgal - wymrucza�. - Ocean orgalu. Spad�e� mi chyba z nieba.
Plat� de Socrates chrz�kn�� ostentacyjnie.
- Mistrzu...
- Ach, tak - Reich opanowa� si� nagle i odsun��. Czym mog� s�u�y�?
Oczywi�cie powinienem by� od razu zapyta� o Lotha, ale rozbudzona t�
niezwyk�� sceneri� ciekawo�� by�a zbyt silna. Nim zd��y�em si� ugry�� w
j�zyk, spyta�em:
- Co to w�a�ciwie jest? - wskaza�em na szklane baniaki.
Reich u�miechn�� si� przyja�nie, jakby ucieszony moim zaciekawieniem.
- To orgaloklawy, s�u��ce do destylacji orgalu. Widz�c moj� bezradn�
min� u�miechn�� si� jeszcze serdeczniej i wzi�wszy pod rami� powi�d� w
g��b sali. Widocznie katedra ekonomii seksualnej nale�a�a do szko�y
perypatetyk�w.
- Wygl�da na to, m�ody cz�owieku - zacz�� z wyra�n� przyjemno�ci� -
�e potrzebujesz d�u�szego wyk�adu. Tak si� osobliwie z�o�y�o, i� ten
stary b�cwa� i impotent Einstein zapomnia� w swej teorii o jednej
postaci masy: orgalu. Orgal - ci�gn�� - jest bioelektryczn� energi�
witaln�, wydzielaj�c� si� w postaci substancji eterycznej w czasie
stosunk�w seksualnych. Orgal to posta� energii inna ni� wszystkie
dotychczas poznane, o barwie b��kitnej lub b��kitnoszarawej. Istnieje we
wszystkich cia�ach �wietlistych, w firmamencie niebieskim i �wietle
gwiazd. W tych oto kulach za� akumulujemy wydzielony w czasie stosunku
orgal i nadajemy mu bardziej trwa�� form�.
W czasie tego miniwyk�adu mijali�my rz�dy prze�roczystych kul z
kopulantami w �rodku; zauwa�y�em, �e od ka�dej odchodzi p�k gumowych
rurek, biegn�cych p�niej �rodkiem pieczary gdzie� do przodu.
Wymin�li�my ostatni� kul� i dostrzeg�em urz�dzenie, gdzie si� wszystkie
zbiega�y. Przypomina�o to skomplikowany, zblokowany zestaw pomp i
spr�arek, po��czony z systemem filtr�w i osadnik�w. Profespr Reich
powi�d� mnie w kierunku jednej z podstacji owego urz�dzenia. Sk�ada�a
si� ona g��wnie z metalowego ryjka, kt�ry z cichym sapni�ciem plu� do
plastykowego kosza niebieskimi kulkami wielko�ci pingpongowych pi�eczek.
Profesor wzi�� jedn� i poda� mi.
Oto masz orgal w postaci czystej - wyja�ni�.
- A czemu w�a�ciwie to s�u�y? - spyta�em z g�upia frant, podrzucaj�c
na d�oni pi�eczk�. By�a lekka jak puch.
- O, do wielu rzeczy - u�miechn�� si� oble�nie Reich. Ale, m�j
przyjacielu, o tym p�niej, czas teraz na odrobin� pracy.
Odprowadzi� mnie nieco na bok. Zza przepierzenia przy jednej z ba�
wysz�y dwie nagie, cudnej pi�kno�ci dziewczyny, z lekka tylko oszpecone
bliznami. Jedna by�a blondynk�, a druga ognistym rudzielcem. U�miechn�y
si� do mnie arcysympatycznie (tak, to robiono tu cz�sto), a ja
zrozumia�em o jakiej pracy my�la� profesor. Chcia�em zaprotestowa�, ale
on jakby zapad� si� pod ziemi�, za to dziewczyny by�y coraz bli�ej,
oskrzydlaj�c mnie z obu stron. Ruda ostrym j�zyczkiem przejecha�a po
wargach, co mi od razu przypomnia�o histori� z kotk�. Nie mia�em �adnych
szans - by�y tu� obok, czu�em na policzkach ich gor�ce oddechy.
Przytuli�y si� do mnie gwa�townie a blondynka si�gn�a mi do krocza.
Operowa�a tam chwil�, i nagle potem znieruchomia�a. Na jej twarzy odbi�o
si� niek�amane zdumienie. Mia�a w�a�nie co� powiedzie�, kiedy zabrzmia�
ostry g�os:
- Zostawcie go! On nie jest w tym dobry.
Zerkn��em do ty�u - za mn� sta� we w�asnej osobie Gothlieb Woltaire.
Klasn�� mocno w r�ce i dziewczyny prysn�y jak sp�oszone ptaki. Nie
wiadomo sk�d odnalaz� si� nagle profesor.
- Ale� panie Woltaire... - zacz�� ura�onym tonem, ale ten nie mia�
ochoty na dalsz� dyskusj�.
- Ja odpowiadam za tego cz�owieka - o�wiadczy� twardo. - I jest mi
teraz potrzebny.
- Nie chcia�em nic z�ego - o�wiadczy� pojednawczo Reich. - Par� chwil
z Sindy i Cassie nikomu jeszcze nie zaszkodzi�o.
Woltaire obrzuci� go niech�tnym spojrzeniem - widocznie jemu jednak
zaszkodzi�o.
- Kiedy� rozp�dz� t� spelun� - o�wiadczy�. - Twoje szcz�cie, �e
jeste� nam przydatny. Ten tw�j orgal jest lepszy od LSD, a m�zgi
rozpieprza r�wnie skutecznie.
Reich zrobi� min� obra�onej niewinno�ci, widocznie por�wnywanie
ekonomii seksualnej do destylacji kwasu nie oddawa�o w�a�ciwie sensu
ca�ego procesu. W ko�cu chodzi�o o nowy stan istnienia materii.
- Stary b�cwa� - mrukn�� Woltaire i zaraz doda� g�o�niej. - Chod�my,
przyjacielu, nasze informacje by�y mylne. Lotha tu nie ma.
- Loth? - zainteresowa� si� profesor. - Bra� ode mnie porcj� orgalu
jaki� czas temu, ale od tej pory go nie widzia�em.
Patrzy� na nas jeszcze chwil�, po czym obr�ci� si� na pi�cie i
pobieg� do destylatora, w kt�rym nagle co� zacz�o zgrzyta� i hurkota�.
Wy��czy� jedn� sekcj� pomp i zacz�� j� gor�czkowo rozmontowywa�.
Woltaire patrzy� na to czas jaki� i machn�wszy w ko�cu niedbale r�k�
poci�gn�� mnie ku wyj�ciu. Kiedy mijali�my jeden z ostatnich baniak�w,
dostrzeg�em w nim Plato de Socratesa, zdrowo obrabianego przez znajome
rud� i blondynk�. �ywio�owa natura ch�opca mia�a wyra�nie trudno�ci ze
zgraniem si� z t�pym rytmem pruskiego marsza. Woltaire te� to spostrzeg�
i za�mia� si� pod nosem; los wsp�pracownika niespecjalnie go przej��.
Po opuszczeniu pracowni profesora Reicha ponownie zag��bili�my si� w
labirynt w�skich, dr���cych ska�� korytarzy. Woltaire stwierdzi�, �e ma
teraz absolutnie pewny namiar na Lotha. W og�le zachowywa� si� bardzo
uprzejmie; nigdy bym nie pomy�la�, �e jeszcze par� godzin temu chcia�
mnie zlikwidowa�. Szli�my obok siebie, niczym para starych przyjaci�,
cicho rozmawiaj�c. Wypytywa� mnie o Gomorrah - m�wi�em com zapami�ta� z
przygotowywanych dla szefa raport�w, kt�re dano mi do czytania przed
akcj�. Par� razy wybuchn�� �miechem, gdym mu relacjonowa� obyczaje
tamtejszych nekrofil�w i sodomit�w. Stwierdzi�, �e musi by� u nas
naprawd� weso�o. S�dz�c po czytanych przeze mnie raportach by�o tak w
istocie. W pewnym momencie zatrzyma� si� i zacz�� czujnie nas�uchiwa�,
zgasiwszy uprzednio latark�. Ciemno�� przynosi�a jakie� j�kliwe, urywane
odg�osy.
- Cholera - zakl��. - Chyba zgubi�em droga. Teraz musimy ko�o nich
przej��. Najlepiej na palcach.
Wzi�� mnie za tek� i poszli�my w ciemno��. Po kilkudziesi�ciu krokach
weszli�my do okr�g�ej pieczary, o�wietlonej przyczepionymi do �cian
�oj�wkami. Pieczara zape�nia� zwarty t�um klucz�cych ludzi, zwr�conych
twarz� w strona niewielkiego podium, na kt�rym siedzia� po turecku
muskularny m�czyzna w �rednim wieku, odziany jedynie w biodrow�
przepaska, za to zupe�nie �ysy. M�wi� co� , cicho napi�tym i sugestywnym
g�osem. Kiedy oswoi�em si� z atmosfer�, zacz��em s�ysze� poszczeg�lne
s�owa.
- Wr��my do prawd podstawowych, bracia i siostry m�wi� domniemany
guru. - Cz�owiek jest kosmosem sam dla siebie. Wsp�lnota nie istnieje,
spo�ecze�stwo nie istnieje. Tylko to, co dzieje sia z twoim cia�em ma
znaczenie, reszta to mity. Tylko ty sam wart jeste� mi�o�ci, rozkoszy i
spokoju. I tw�j b�l powinien by� tylko dla ciebie.
- To sadomasochi�ci - tchn�� mi w ucho Woltaire. Nowa sekta,
ukrywaj�ca si� tu przed w�adzami, poniewa� samym swym istnieniem neguj�
ca�y sadystyczny uk�ad w Sodomion. Zreszt�, czyni� zb�dnymi wszystkie
uk�ady.
�ysol wyci�gn�� zza przepaski d�ug�, b�yszcz�c� ig�a i przygl�da� si�
jej w skupieniu. Wierni j�kn�li zgodnym ch�rem. Podni�s� drug� r�k� i
jednym zdecydowanym ruchem wbi� ig�a w sam �rodek d�oni. Sykn�� cicho z
b�lu a jego �ysina pokry� pot. Zamkn�� oczy i parokrotnie pstrykn��
palcami wolnej raki w wystaj�c� cze�� ig�y. T�um westchn�� z nabo�n�
czci� - zauwa�y�em, �e co niekt�rzy sami dyskretnie k�uli si� w uda lub
zadki. Wszystkich powoli opanowywa� religijny entuzjazm. Wtedy �ysol
otworzy� nagle oczy i spojrza� prosto na nas, tkwi�cych jak s�upy pod
�cian�. W jego wzroku czai� si� krwawy ob��d.
- Ha, niewierni - rykn�� straszliwie. Psy markiza, precz z nimi!
Zostali�my b�yskawicznie otoczeni przez setki w�ciek�ych
sadomasochist�w. Zrozumia�em wtedy obaw� Woltaire'a - nie wygl�dali
najprzyjemniej, zw�aszcza ci z niklowymi k�kami w nosach.
Pochwycili nas i powlekli przed oblicze guru. Ten popatrzy� na mnie i
Woltaire'a ze wstr�tem. Widocznie psuli�my mu koncepcje.
- Dam wam szans� godnej �mierci - oznajmi�. - Nie zas�u�yli�cie na
to, ale powiedziane jest, �e b�dziesz s�dzi� sam dla siebie. Dajcie im
no�e i zwi��cie r�ce.
Z�o�ono nam r�ce jak do modlitwy, miedzy nie wetkni�to po szerokim
no�u, ostrzem w stron� mostka. Ca�o�� b�yskawicznie zwi�zano
rzemieniami. Po sko�czonej operacji ka�dy z nas zosta� przekszta�cony w
maszynk� do krajania w�asnego brzucha. �ysol patrzy� na to ze szczer�
satysfakcj�.
- S�uchaj, psi pomiocie - zacz��, zapewne mia�o by� to co� na kszta�t
mowy pogrzebowej, ale nie zd��y� powiedzie� nic wi�cej. Do groty wpad�o
nagle oko�o setki odzianych w sk�ry i he�my osobnik�w, wywijaj�c
pot�nymi elektrycznymi paralizatorami w kszta�cie gigantycznych pa�,
zako�czonych �wiec�cymi czerwono diodami. �wiadczy�o to o pe�nym
za�adowaniu. "Pa�karze" - wrzasn�� kto� histerycznie i t�um rzuci� si�
naraz we wszystkich kierunkach. Od razu przewr�cono mnie na bok i
zacz�to w panice tratowa� - na szcz�cie zdo�a�em wetkn�� ostrze no�a w
skaln� szczelin� i z�ama� je, dzi�ki czemu mog�em jednak nie rozpru�
sobie bebech�w. �wieczki pospada�y i pogas�y, dalsza walka odbywa�a si�
w ca�kowitej ciemno�ci, wype�nionej rojem migaj�cych diod paralizator�w
i trzaskiem wy�adowa�. W pewnym momencie jedna z nich polecia�a w moj�
strona; odczu�em straszliwe, obejmuj�ce ca�e cia�o kopniecie i po raz
wt�ry straci�em przytomno��.
Nie wiem jak d�ugo le�a�em bez przytomno�ci, kilka godzin czy kilka
dni. Ockn��em si� w niskim i dusznym pomieszczeniu, skr�powany jak
baleron. Le�a�em na go�ej pod�odze, w d�ugim szeregu podobnie
powi�zanych ludzi, w kt�rych rozpozna�em nieszcz�snych sadomasochist�w.
W�r�d le��cych nie znalaz�em ani �ysola, ani Woltaire'a, co potwierdza�o
star� zasada, �e najw�a�ciwsz� cech� przyw�dcy jest umiej�tno��
odpowiednio zr�cznej rejterady. Wzd�u� szeregu chodzi�y grupki
policjant�w z pochodniami, pilnie patrz�c w twarze je�c�w. Co jaki� czas
porywali jednego z le��cych i w�r�d niesamowitych wrzask�w wlekli ze sob�.
- Bior� naszych na tortury - wyja�ni� spoczywaj�cy obok mnie
cz�owiek, widz�c jak obserwuj� to z niepokojem. - Nikomu nie
przepuszcz�. Cholerni sady�ci !!! - rykn�� w�ciekle.
Zaraz te� ruszyli ku niemu i nim zd��y�em sapn�� ze zdumienia ju� go
wlekli ku wyj�ciu, nie zwa�aj�c na miotane na nich i markiza
przekle�stwa. Co to za markiz? - pyta�em sam siebie, gdy tymczasem
nadesz�a druga grupa pa�karzy. Kiedy doszli do mnie, przystan�li
zaskoczeni - ich szef zerkn�� gdzie� w zanadrze i a� pokra�nia� z
zadowolenia. W nast�pnej chwili porwano mnie z ziemi i uniesionego
wysoko gdzie� zabrano.
Oczekiwa�em izby tortur, ale widocznie mieli inne plany. Zosta�em
postawiony na nogi i rozwi�zany, jedynie po obu bokach przydano mi
asysta dw�ch policjant�w, maj�cych na mnie nieustanne baczenie. I znowu
zosta�em powiedziony w spl�tany labirynt Sodomion.
Szli�my �piesznie i d�ugo, kilkakrotnie po drodze zmieniaj�c poziomy,
raz nawet za pomoc� windy. Wreszcie policjanci, trzymaj�c mnie nadal
miedzy sob�, wkroczyli do d�ugiej i mrocznej sali, przypominaj�cej
refektarz w jakim� zapuszczonym klasztorze. �ciany o�wietla�y smolne
�uczywa i mog�em zobaczy�, �e przyozdabiaj� je najrozmaitsze narz�dzia
tortur, od wymy�lnych szczypczyk�w, m�otk�w i no�y, hiszpa�skich
bucik�w, zgniataczy j�der po osza�amiaj�c� kolekcje pejczy i bicz�w,
poczynaj�c od prostych trzcinek, na nabijanych Ewiekami batogach
ko�cz�c. Powlekli mnie dalej, ku widocznemu w oddali podwy�szeniu, na
kt�rym majaczy�a niewyra�na posta�.
Z bliska posta� owa okaza�a si� niewielkim, wysuszonym staruszkiem o
zmi�tej rozpust� twarzy, drzemi�cym na bogato inkrustowanym fotelu. Nad
nim wisia� ogromnych rozmiar�w portret, przedstawiaj�cy ros�ego ma�e o
gro�nym wejrzeniu, ubranego w bia�y frak i peruczk�, dzier��cego w
jednej race bicz, a w drugiej ksi��ka. Domy�li�em si�, �e mam przed sob�
wizerunek Boskiego Markiza. Staruszek na fotelu (te� ubrany w wyszywany
srebrn� nici� frak i peruka) poruszy� si� i sapn�� przez sen. Jeden z
policjant�w kopniakiem pom�g� mi w przybraniu postawy zasadniczej.
- Markiz Sodomion Donatien de Sade XVII1,- wrzasn�� mi prosto do
ucha. Staruszek poderwa� si� na r�wne nogi z przera�liwym krzykiem, i
zaraz opad� bezw�adnie na fotel, dygoc�c z przera�enia lub z�o�ci.
- Czego? - warkn�� opryskliwie.
Drugi policjant pu�ci� mnie i podskoczy� do przodu. Pochyli� si�
konfidencjonalnie nad uchem markiza i co� mu szepn��. Markiz uni�s� brew
ze zdziwienia.
- Sk�d on jest? - spyta�.
Policjant co� mu znowu zacz�� szepta� a markiz a� ca�y rozja�ni� si�
z ukontentowania.
- No to trafi� do w�a�ciwego miejsca - zauwa�y� i wszyscy trzej
obrzydliwie zarechotali. Markiz zacz�� �widrowa� mnie wzrokiem.
- Masochista? - rzuci� nagle. - Nie, je�li jeste� z Gomorrah to chyba
co� innego - zastanowi� si� chwile. - Pedofil? Nekrofil? Pederasta? A
mo�e biseks?
- Nie - zaprzeczy�em z godno�ci�.- Wydaje mi si�, �e jestem jak
najbardziej normalny.
- N o r m a 1 n y - powt�rzy�. Policjanci znowu zarechotali, ale
szybko umilkli; markiz patrzy� na mnie zamy�lony.
Mo�ecie odej�� - rozkaza� policjantom. Sam zeskoczy� z podium i
chwyci� mnie pod ramie, ci�gn�c w bok ku mrocznej wn�ce ze stoj�c� w
g��bi garrot�.
- Nigdy w �yciu nie rozmawia�em z kim� normalnym - wyzna�
rozbrajaj�co. - Bo widzisz, wcale nie jest tak �atwo sadyst� by�.
- Doprawdy?
- To naprawd� ci�ki kawa�ek chleba - westchn��. Chwilami chcia�bym
cisn�� to wszystko do diab�a i p�j�� gdzie� sobie, ale co zrobi�,
nazwisko zobowi�zuje.
M�wi�c to manipulowa� �rub� przy garrocie - poczu�em nieprzyjemne
dreszcze w krzy�u, ca�kiem niepotrzebnie, poniewa� skutkiem dzia�a�
markiza by� jedynie uchylony kawa�ek �ciany, ukazuj�cy tajne przej�cie.
Przysz�o mi do g�owy, �e ten cz�owiek mo�e co� wiedzie� o Lothcie.
Kiwn�� potakuj�co g�ow�.
- Owszem - odpar� - znam go doskonale. To pierwszy szambelan dworu i
jeden z kochank�w mojej �ony. W�a�nie do niej idziemy.
Weszli�my do ciasnego korytarzyka - by�o bardzo ma�o miejsca, ale
zgi�wszy si� nieco mog�em jednak i��. Markiz ra�no sun�� do przodu,
pogwizduj�c pod nosem spro�ne kuplety. Dotarli�my wkr�tce do ma�ych,
�elaznych drzwiczek. Markiz otworzy� je z ha�asem.
Wkroczyli�my do obszernego, jasno o�wietlonego kryszta�owymi
kandelabrami wykwintnego buduaru, po sufit obitego r�owym pluszem.
�rodek pomieszczenia zajmowa�o olbrzymie �o�e, jak zauwa�y�em, z�o�one
g��wnie z wodnego materaca. Na �o�u spoczywa�a, jakby drzemi�c, m�oda
kobieta o pos�gowych kszta�tach, ubrana w symboliczny peniuar, o
�nie�nobia�ych w�osach ufryzowanych w kunsztown� koron�.
- To moja �ona, Scilla - szepn�� markiz. - Id� i przedstaw si�.
Podszed�em do �o�a i z�o�y�em g��boki uk�on. Kobieta nie zareagowa�a
i zdawa�a si� w najlepsze drzema� dalej.
- Pani - zacz��em, ale wtedy otworzy�a oczy. Z przera�eniem poczu�em
na sobie zielony wzrok rozbudzonej kotki. U�miechn�a si� do mnie
rozkosznie - przynajmniej z�by mia�a niewypi�owane. W nast�pnej
sekundzie, nie wiadomo jakim sposobem, le�a�em na �o�u u jej boku.
Patrzy�a na mnie z zainteresowaniem - �wie�a blizna na policzku wywo�a�a
wyra�n� fascynacj� kobiety; wci�gn�a spazmatycznie powietrze a nozdrza
zadrga�y jej z podniecenia. U�miechn�a si� szerzej - a po chwili wpi�a
wargami w me usta, d�ugim i lepkim j�zykiem si�gaj�c prawie migda��w.
By�a wyra�nie zawiedziona moj� reakcj� - odsun�a si� nieco a w jej
wzroku wyczyta�em niem� gro�b�. Ale c� mog�em zrobi�, nikt nie jest w
stanie by� czym� wi�cej ni�li stworzy�a go natura. Pomy�la�em z
przera�eniem, co si� stanie, gdy Scilla odkryje prawd�. Rozejrza�em si�
rozpaczliwie za markizem, ale ten przewrotny staruch znikn�� jak
kamfora; pewnie siedzia� gdzie� teraz, oddzielony od ma��onki grubym
murem i obserwowa� nasze igraszki przez ukryty wziernik. Scilla
gwa�townym ruchem chwyci�a za m�j pasek od spodni - opad�em bezw�adnie,
pogodzony z losem. Wtedy przypadkiem wymaca�em w kieszeni kulk� orgalu,
podarowan� mi przez Reicha. Wpad�em na pewien pomys�...
Tymczasem Scilla kontynuowa�a poszukiwania - na chwil�
znieruchomia�a, jakby nie wierz�c w�asnym zmys�om. Zaraz p�niej
zadrga�a konwulsyjnie. Dotarta wreszcie do meritum sprawy - pomy�la�em.
- Donatien ! wrzasn�a przera�liwie. - On tam nic nie ma! Kogo mi
przyprowadzi�e�, stary durniu?!
Spojrza�a na mnie z w�ciek�o�ci� i klapn�a metalicznie z�bami. Nie
mia�em innego wyj�cia - za chwil� mog�em straci� nos. Kiedy ponownie
otworzy�a szcz�ki, b�yskawicznie wrzuci�em jej do ust kulk� orgalu i
chc�c zapobiec wypluciu uderzy�em j� lekko w brod�. Zamkn�a usta z
trzaskiem p�kaj�cego orgalu. Nie czekaj�c co dalej zeskoczy�am z ��ka i
z bezpiecznej odleg�o�ci obserwowa�em skutki ca�ego zabiegu. Scilla
tkwi�a w baranim stuporze - nosem i uszami puszcza�a niebieskie smu�ki
dymu. Sama zacz�a dziwnie p�cznie� i nadyma� si� w sobie, niczym
objedzona owadami ropucha. Ca�e cia�o wpad�o w rytmiczny dygot; piersi
falowa�y, uderzaj�c o siebie z mlaszcz�cym odg�osem. Oczy powoli
wype�za�y z orbit. W powietrzu rozszed� si� charakterystyczny gorzki
zapach. Na ten moment do buduaru wszed� markiz.
- Co si� sta�o, Scilciu - spyta� zatroskanym g�osem. Przecie� on jest
najzupe�niej normalny.
Wtedy j� zobaczy� i stan��. Widzia�em, jak z przera�enia zadygota�y
mu �ydki. Scilla wychodzi�a w�a�nie z pierwszego oszo�omienia. Markiz,
zorientowawszy co si� sta�o, usi�owa� uciec, ale nie da�a mu szansy.
Jednym kocim skokiem dopad�a go i obali�a na ziemi�. Wrzasn�� z
przestrachu - us�ysza�em jaki� chlupot i mlaskanie. Nie zwlekaj�c czym
pr�dzej poczo�ga�em si� w kierunku najbli�szego wyj�cia.
Buduar opu�ci�em przez nikogo nie niepokojony. Poszed�em przed
siebie mrocznym korytarzem, o�wietlonym gdzieniegdzie czerwonymi
�ar�wkami. Czas jaki� towarzyszy�y mi wrzaski nieszcz�snego markiza, ale
do�� szybko wszystko ucich�o. Skr�ci�em w najbli�sz� przecznic�, gdzie
wydawa�o mi si� nieco ja�niej. Rzeczywi�cie, prawie natychmiast trafi�em
na uchylone drzwi rzucaj�ce smug� �wiat�a.
- Tu jestem - us�ysza�em czyj� g�os. - Niech pan wejdzie.
Znalaz�em si� w niewielkim pokoju, przypominaj�cym typowy biurowy
gabinet. Pod �cian�, na kt�rej dostrzeg�em - rzecz nigdzie przedtem tu
nie spotykan� ma�e, zakratowane okienko, ustawiono obszerne biurko, za
kt�rym siedzia� jaki� cz�owiek. Lekko chrz�kn�� i poprawi� si� na krze�le.
- Pan mnie szuka� - powiedzia�. - Jestem Loth.
Nie sprawia� imponuj�cego wra�enia - ot, ma�y, zapracowany urz�dnik z
pocz�tkami �ysiny. Niskie czo�o nie zapowiada�o wybitnej inteligencji.
Ubrany by� w czarny, jedwabny mundur bez dystynkcji. Patrzy� na mnie
beznami�tnym wzrokiem technika w�adzy. Zrozumia�em, �e zagadka tego
cz�owieka dopiero czeka na rozwi�zanie.
- Kim pan w�a�ciwie jest? - spyta�em, nie mog�c si� ju� powstrzyma�.
Wzruszy� ramionami.
- Szambelanem dworu markiza a tak naprawd� to rzeczywistym w�adc�
Sodomion.
- To co w takim razie ��czy pana z organizacj� Woltaire'a? - pyta�em
automatycznie dalej.
- Jestem jej wsp�za�o�ycielem - odpar� spokojnie. Zamiast czeka� na
opozycj� wola�em sam j� zorganizowa�. �atwiej ni� wtedy manipulowa�.
No tak, mog�em si� tego spodziewa� - by� to klasyczny chwyt co
bardziej rozgarni�tych dyktator�w. Zwabi� niezadowolonych pod swoje
skrzyd�a, aby potem tym �atwiej ich wydusi�. I tego faceta szef mi nada�
jako jedynego sprawiedliwego. Te� co�! Pomy�la�em o kr���cych w�r�d
ni�szych hierarch�w plotkach, jakoby z szefem... nie tak i w og�le. Do
tej pory bra�em to za zwyk�� zazdro�� byt�w ni�szych.
- To jednak nie wystarcza - ci�gn�� wypranym z emocji g�osem Loth. -
Sodomion jest na kraw�dzi kryzysu. Uk�ad spo�eczny pa�stwa traci
stabilno��.
- Co pan przez to rozumie? - wreszcie m�wi� co� z sensem.
- Rzecz w tym, �e ideowe za�o�enia sadyzmu, na kt�rych oparto
struktur� spo�eczn� Sodomiom nie odpowiadaj� ju� rzeczywisto�ci.
Tu mnie zaskoczy� - oczywi�cie wiedzia�em si�dmym zmys�em, �e co�
jest w tym wszystkim fa�szywego, ale nie s�dzi�em, �e wie o tym tak�e
w�adza. Oni maj� zwyczaj budzi� si� z r�k� w nocniku.
- Czym�e jest szcz�cie? - zapyta� i zaraz sobie odpowiedzia�. -
Szcz�cie oznacza pe�ne zaspokojenie. Cz�owiek to istota pe�na
sprzeczno�ci, rozdarta nami�tno�ciami i pop�dami, kt�re klasyczne
represywne spo�ecze�stwo t�umi i odwraca. Obywatel w tym spo�ecze�stwie
to bestia uwi�ziona w klatce w�asnych niemo�no�ci. Szczeg�lnie wyra�nie
widoczne jest to w sferze seksu, gdzie konwencja ka�e wi�kszo�� zachowa�
seksualnych traktowa� jako zboczenia. W majestacie prawa odbiera si�
jednostkom ich autentyczno��.
No tak - pomy�la�em - to by�o do przewidzenia: freudy�ci. Od kiedy
wiele eon�w temu Szatan natchn�� niejakiego Freuda (a on z kolei
natchn�� innych), ca�e to ta�atajstwo rozpe�z�o si� po wszystkich
zak�tkach �wiata. Ich celem jest udowadnianie komu popadnie, �e dusza
ludzka to b�otne gniazdo w�ciek�ych �mij. Tak jakby mogli o tym co�
naprawd� wiedzie�.
- Tak zwana normalno�� to szkodliwy wymys� - kontynuowa� Loth. - Nie
ma ludzi normalnych, ka�dy w mniejszym lub wi�kszym stopniu jest
zboczony. Ca�a reszta to kwestia warunk�w, pozwalaj�cych to ujawni�. Tak
jak to si� dzieje w Sodomion.
- Sugeruje pan zatem - spyta�em - �e dany uk�ad przyjmowany jest
tutaj na zasadzie pe�nej dobrowolno�ci?
- A jak�e by inaczej?! - w jego g�osie zabrzmia�o niek�amane
oburzenie. - Ju� na samym pocz�tku nast�pi� dobrowolny podzia� r�1.
Ka�dy m�g� zosta� kim chcia� no i wysz�o, �e dziewi��dziesi�t procent to
masochi�ci, a reszta sady�ci. Tak zreszt� wynika�o i z bada�
statystycznych.
- No dobrze, a je�li kto� uprze si� i koniecznie nie b�dzie chcia�
by� ani sadyst�, ani masochist�?
S�dzi�em, �e go z�api� na to dictum, ale Loth jedynie u�miechn�� si�
chytrze.
- Dla takich jest miejsce, z kt�rego podobno przybywasz, Gomorrah -
odpar� i w tym momencie zrozumia�em, �e on w i e . Wi�cej;
prawdopodobnie wiedzia� od samego pocz�tku.
- Za�o�enia za�o�eniami a �ycie �yciem - ci�gn��. - Nawet najbardziej
idealny uk�ad w pewnym momencie zaczyna zgrzyta�. Je�li psychologi�
mo�na by nazwa� fizyk� umys�u, rzecz ca�� okre�li�bym jako zm�czenie
materia�u.
- Co nale�y przez to rozumie�?
- Zmys�y, przyjacielu, tak jak i wszystko wok�, podlegaj� procesom
degeneracyjnym - z czasem t�piej� i zanikaj�. Przyjemno��, a tym samym i
zadowolenie, czerpane z naszych praktyk, z czasem nam spowszednia�o.
Owoc zakazany, pocz�tkowo aromatyczny i niezwykle smaczny, wraz z
przyzwyczajeniem straci� swe pierwotne walory. Czym�e s� zmys�y bez
�wie�ych podniet? Niczym, jedynie dodatkowym powodem do egzystencjalnej
m�ki. W Sodomion stania�o cierpienie, przyjacielu.
- Ale przecie� sadomasochi�ci... - zacz��em i zamilk�em.
Sadomasochizm nie stanowi� dla Lotha �adnego wyj�cia. Taki
sadomasochista, b�d�cy sam dla siebie katem i ofiar�, nie potrzebowa�
�adnego, bodaj najprostszego uk�adu spo�ecznego, a tym samym markiza,
pa�karzy i Lotha. On po prostu sam by� sobie spo�ecze�stwem - w my�l,
oczywi�cie, sadystycznych definicji.
- Reich robi co mo�e, ten orgal jest naprawd� niez�y m�wi� dalej. -
Zdaje si�, �e widzia�e� jego dzia�anie. Mimo wszystko to jednak ersatz -
nie chc�, aby Sodomion przekszta�ci�o si� w zbiorowisko chemicznie
nap�dzanych lalek, cho� takie wyj�cie wydawa�oby si� najprostsze. Oni
musz� chcie� sami, a nie z powodu narkotycznego g�odu. Nie mo�na z�ama�
zasady dobrowolno�ci.
Odnios�em raczej wra�enie, �e nie tyle o ludzi mu chodzi, co o w�asn�
satysfakcj�. By� ju� du�ym ch�opcem i bawienie si� lalkami przesta�o go
interesowa�. Z lud�mi to co innego.
Loth tymczasem wsta� zza biurka i podszed� do mnie. Ujrza�em jego
oczy - dwa czarne tunele, wiod�ce zda si� wprost do piek�a. Po�era� mnie
wzrokiem; u�miechn�� si� cynicznie.
- Nie wiem, przyjacielu, sk�d jeste� i kto ci� tu przys�a� - �ga� jak
pies, oczywi�cie �e wiedzia� - uczyni� to jednak w sam� por�. Jeste� nam
bardzo potrzebny, a raczej tw�j autentyczny, nieska�ony b�l. Sodomion
potrzebuje oczyszczenia - i zbrodni.
Chwyci� mnie za bark i pchn�� do okratowanego okienka. Wychodzi�o na
centraln� pieczar�. Po chwili dostrzeg�em w dole, na dnie, niezwyczajny
ruch. Grupki sadyst�w k��bi�y si� wok� przedmiotu stoj�cego w �rodku
pieczary, o�wietlonego kilkoma reflektorami. Poczu�em nieprzyjemne
pieczenie w do�ku - by� to mo�e dziesi�ciometrowy pal, wykonany z
jasnob��kitnego metalu. Ostrze l�ni�o z�owrogo w s�upach �wiat�a.
- To dla ciebie - szepn�� Loth. - Przy pomocy tego urz�dzenia dasz
nam do ostatka ka�d� kropl� twego b�lu, prawdziwego, niebia�skiego b�lu,
w kt�rym obmyjemy nasze grzeszne cia�a i znu�one dusze. Przez tw� m�k�
nasz gwa�t i ich cierpienie (zasada naszego bytu) odzyskaj� ponownie
sens. To b�dzie nasze katharsis.
Niew�tpliwie oszala� - gor�czkowo szuka�em argument�w, aby mu to
udowodni�, ale po chwili poj��em sw�j b��d: mimowolnie w czasie rozmowy
zacz��em traktowa� go jako normalnego cz�owieka, a nie jak sadyst�. To
co chcia� uczyni� mie�ci�o si� jak najbardziej w tej ostatniej konwencji.
Loth pstrykn�� palcami i do gabinetu wesz�o dw�ch policjant�w, tych
samych, kt�rzy doprowadzili mnie do markiza. W u�amku sekundy zosta�em
wzi�ty pod �okcie i unieruchomiony. Loth wr�ci� za biurko i otworzy�
grub� teczk� z aktami. Widocznie moj� spraw� uwa�a� za za�atwion�.
- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie - rzuci�em mu od progu. - To
miasto, tam na g�rze...
- Czy nie uwa�asz, przyjacielu, �e sadyzm powinien obowi�zywa� tak�e
w architekturze? - odpowiedzia�, nie odrywaj�c oczu od czytanych w�a�nie
papier�w. - A tak w og�le to chodzi przede wszystkim o szcz�cie. Tylko
o szcz�cie.
Tak go zapami�ta�em - ma�ego, skrupulatnego urz�dnika, o
filozoficznych pretensjach, rzeczywistego w�adc� Sodomion. Nie mog�em
sobie przypomnie�, kto i kiedy ostrzega� �wiat przed rz�dami filozof�w.
Ten kto� zapomnia� o psychoanalitykach.
Policjanci cisn�li mnie do ma�ej, wilgotnej i dusznej celi. Kiedy
zamkn�li drzwi, zapad�a ca�kowita ciemno��. Odruchowo za�wieci�em
aureol�, po to aby bli�ej zapozna� si� z kolekcj� paj�k�w, karaluch�w i
paru sennymi nietoperzami. Ca�y czas kl��em w �ywy kamie� - misj�,
hierarchi�, szefa i wreszcie w�asn� g�upot�. Zrobi�em sw� osob� Lothowi
prezent, o jakim nie m�g� marzy�. Stary zboczeniec ledwo ju� dycha�, a
teraz wygl�da�o na to, �e przy mojej skromnej "pomocy" zafunduje sobie
nowy pocz�tek. A� ca�y zadygota�em - trudno powiedzie� czy bardziej ze
strachu, czy z�o�ci. W ko�cu niecodziennie bywa si� wbijanym na pal.
Na dalsze rozmy�lania nie mia�em czasu - za drzwiami rozleg� si�
nagle �omot, kto� g�o�no j�kn��. Drzwi otworzy�y si� z trzaskiem - i
stan�� w nich Woltaire. Po�o�y� palec na wargach.
- Zbieraj si�, pryskamy - sykn��.
Wyszed�em �piesznie z pomieszczenia. Na korytarzu le�eli obydwaj
policjanci, z w�asnymi pa�ami w z�bach. Sk�r� mieli sin�, a oczy
wywalone z orbit. Woltaire gestem kaza� mi i�� za sob�. Po paru krokach
przystan�� i otworzy� jaki� sekretny prze�az, kt�rym potem d�ugo
pe�zli�my jeden za drugim. Prze�az ko�czy� si� nagle na skalnej p�ce -
byli�my pod sklepieniem centralnej pieczary.
Wle�li�my na w�sk�, metalow� k�adk�, obiegaj�c� pieczar� tu� przy
�cianie. Spojrza�em w d�: wok� pala co� si� zacz�o dzia�. Sady�ci,
skupieni teraz w zwarty t�um, niespokojnie falowali. Nieoczekiwanie
t�uszcza zacz�a si� rozst�powa�, z ciemno�ci wyniesiono co� bia�ego.
Popatrzy�em uwa�niej i krew zamar�a mi w �y�ach - sady�ci podawali sobie
nad g�owami nagiego Plato de Socratesa. Nieszcz�nik by� zupe�nie
zmartwia�y i dawa� si� podawa� z r�k do r�k niczym k�oda drewniana.
- St�j! - krzykn��em do Woltaire'a. - To Plato, nie mo�emy go tak
zostawi�!
Woltaire zareagowa� b�yskawicznie - skoczy� w moj� stron� i zatka� mi
usta.
- Ciszej, durniu, bo nas odkryj� - wysycza� ze z�o�ci�: - A Plato sam
chcia�... za ciebie.
Zosta�em zmuszony do dalszego marszu; po chwili natkn�li�my si� na
nisz�, z kt�rej odchodzi� prosto w g�r� pionowy szyb. Woltaire poci�gn��
mnie w k�t.
- Loth my�la�, �e ma wszystkie karty w r�ku - zacz�� szepta� mi
gor�czkowo. - Nie przewidzia� tylko jednego: �e jego as atutowy sam
zapragnie zasi��� do gry. Nie wie, i� od d�u�szego czasu dzia�am na
w�asn� r�k�, przeciwko niemu. Oczywi�cie ca�y czas utrzymywa�em pozory
licencjonowanej opozycji, dzi�ki czemu nikt mi nie przeszkadza�.
Czeka�em tylko na odpowiedni moment, aby zada� sw�j cios. To jest
dzisiaj, teraz, za chwil�.
Przerwa� i wychyli� si�, aby spojrze� w d� - jego twarz przybra�a
wyraz bezbrze�nej pogardy i obrzydzenia.
- Pods�ucha�em wasz� rozmow� i zrozumia�em, �e je�li Lothowi uda si�
wbi� ci� na pal i osi�gn�� zamierzony efekt, to wszystkie te lata
cierpliwego wyczekiwania diabli wezm� w jednej chwili. Odrodzony sadyzm
m�g�by trwa� wtedy nast�pne dziesi�tki lat. Nie mog�em do tego dopu�ci�
- i dlatego tam na dole jest teraz Plato. To b�dzie m�j ruch, moje
uderzenie!
Zerkn�� jeszcze raz na d� a potem wskaza� ruchem g�owy na
zamontowan� w szybie drabink�. Sta�em nadal w bezruchu.
- Nic mu nie pomo�esz - doda�. - On ju� jest martwy.
Skurwiel niew�tpliwie mia� racje - gwar mrowia podnieconych sadyst�w
wype�nia� ca�� pieczar� og�uszaj�cym pog�osem. Zmi��em w ustach
przekle�stwo i zacz��em powoli si� wspina�. Gdzie� przy dziesi�tym
szczeblu powietrzem targn�� przenikliwy krzyk - cienki, wibruj�cy od
ogromu przera�aj�cego, nie do wytrzymania b�lu. Krzyk falowa�, zdawa�o
si�, �e wprawia w drgania okoliczne ska�y - b�l r�s�, prze�amuj�c coraz
to nowe granice, a� tam, na ostatniej, odnalaz� si� w niepoj�tej dla
mnie, i�cie piekielnej rozkoszy. Masochista Plato de Socrates dok