3446
Szczegóły |
Tytuł |
3446 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3446 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3446 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3446 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ariadna Gromowa Bardzo dziwny �wiat
Ogromna bia�a gwiazda sta�a w zenicie, promienie jej by�y niezno�nie
jasne i pal�ce. Trzeba by�o w��czy� na pe�n� moc regulatory �wiat�a i
temperatury, kt�re zu�ywa�y mn�stwo energii. Mo�e nale�a�o na�o�y�
hermetyczne skafandry, ale przecie� wys�ane na zwiady roboty wr�ci�y z
zupe�nie cnymi danymi - promienie gwiazdy pada�y wtedy na t� cz�� planety
z ukosa, sponad horyzontu, i wydawa�o si�, �e s� nieszkodliwie ciep�e...
- Co za dziwna planeta! - powiedzia� M�odszy. - O�lepiaj�ce �wiat�o,
upa� i ta mordercza, zatruta atmosfera... Czy tu naprawd� mog� �y� jakie�
rozumne istoty?
- S� na pewno dostosowane do �ycia w tych warunkach - spokojnie
zaoponowa� Starszy. - Ucz si� my�le� w skali kosmosu... - Popatrzy� przez
g�st� pl�tanin� ga��zi i sztywnych jasnych li�ci na rozleg�� r�wnin�
zalan� bia�ym �wiat�em, na jarz�ce si� o�lepiaj�co jezioro. - Musimy zej��
ni�ej, w cie� tego wzg�rza. W przeciwnym wypadku regulatory zu�yj� ca��
energi�, jak� dysponujemy, zanim dowiemy si� czegokolwiek i cokolwiek
zrozumiemy.
Chwytaj�c si� szorstkich ga��zi krzew�w, wysokich rurkowatych �odyg,
traw o d�ugich obwis�ych li�ciach zeszli na d�. Od razu poczuli si�
lepiej. Od jeziora wion�o rze�kim wilgotnym ch�odem, g��boki cie� wzg�rza
skrywa� ich przed pal�cymi promieniami.
Z ulg� usiedli w g�stej wysokiej trawie - by�a twardawa, spr�ysta.
Rozejrzeli si�. Nad nimi nieruchomo zwisa�y okr�g�e mi�siste li�cie
jakiego� krzaka - czy te� mo�e jakiej� gigantycznej trawy? - li�cie te
mia�y grube zielone �odygi. By�y wielkie, pokrywa� je g�sty jasny puszek
poprzecinany wyrazist� siatk� grubych wypuk�ych �y�ek. �odygi tak�e
pokrywa� puch. M�odszy dotkn�� takiego li�cia.
- Przypomina mi to ro�linno�� Estry - powiedzia�. Ale tam jest przecie�
zimno, znacznie zimniej ni� u nas. A tu, w takim upale, po co im ta
os�ona?
- Tak, wygl�da to dziwnie - odpowiedzia� Starszy. Tym bardziej �e inne
ro�liny jej nie maj�. Chocia�... ta na przyk�ad ma...
Popatrzyli na niedu�� ro�lin� o jasnych b�yszcz�cych li�ciach - od
spodu pokrywa� je g�sty bia�awy puszek. - Jedne os�aniaj� si� tylko od
do�u, inne ze wszystkich stron, a wi�kszo�� nie ma �adnej os�ony.
Dlaczego? - zastanawia� si� M�odszy.
- Daj spok�j -.poradzi� mu Starszy. - Widocznie broni� si� w jaki� inny
spos�b. Zreszt� nie o to chodzi. Bardziej mnie interesuje, gdzie s�
gospodarze planety?
- A je�eli G��wny si� pomyli� i nie ma tu �adnych istot rozumnych? -
zapyta� melancholijnie M�odszy.
- A satelity? Przecie� s� sztuczne - przypomnia� mu starszy. - A i
tutaj... Widzisz t� drog�? Jest zbyt prosta i zbyt r�wna jak na naturaln�.
- To prawda - niech�tnie przyzna� M�odszy. - Ale wiesz, to mo�e by�
wymar�a cywilizacja. Powiedzmy, �e nagle zak��cona zosta�a r�wnowaga
biosfery, zwi�kszy�a si� na przyk�ad przejrzysto�� atmosfery albo zmieni�
si� jej sk�ad i a nie zdo�ali si� przystosowa�... Przecie� sam widzisz,
jakie jaskrawe jest tu �wiat�o, jak g�ste powietrze...
- Okropnie lubisz fantazjowa� - skrytykowa� go Starszy. - Przecie� z
rakiety widzia�e� ogromne skupiska mieszkalne, sztuczne �wiat�o...
- Sztuczne �wiat�o mo�e si� pali� tak�e i po zag�adzie tych, kt�rzy je
stworzyli - upiera� si� M�odszy. - A takie skupiska dom�w, je�eli
oczywi�cie s� to domy, mog� by� �wiadectwem katastrofy. Przewidzieli
gro��ce im niebezpiecze�stwo i zacz�li si� gromadzi� w jakich� okre�lonych
miejscach... By� mo�e, chcieli zbudowa� sobie schrony ze sztucznym
klimatem, ale ju� nie zd��yli...
- Mo�e i masz racj� - zgodzi� si� bez przekonania Starszy. - W ka�dym
razie to dziwne, �e do tej pory �aden si� nie pojawi�.
- Tak, przecie� nie mogli nas nie zauwa�y�. Je�li oczywi�cie �yj�.
- Mogli nas nie widzie� - zaprotestowa� Starszy. - To zale�y od tego,
jak zbudowany jest ich organ wzroku. Dawniej tego u nas nie rozumiana, w
ka�dym razie, p�ki nie zacz�y si� loty kosmiczne. Jeste� m�ody.
Wyl�dowa�em na Ankrze, kiedy ci� jeszcze nie by�o na �wiecie. Z pocz�tku
mieszka�cy Ankry nie widzieli nas ani nie s�yszeli. A my�my widzieli ich
zupe�nie inaczej, ni� wygl�dali w rzeczywisto�ci, ich g�osy og�usza�y nas.
Musieli�my zastosowa� transformatory ,optyczne i akustyczne, dopiero wtedy
uzyskali�my szanse nawi�zania kontaktu. Mieszka�cy tej planety tak�e widz�
sw�j �wiat zupe�nie inaczej ni� my.
- Jest zatem mo�liwe, �e ich po prostu nie widzimy! zawo�a� M�odszy z
przera�eniem. - A tymczasem oni s� tu� obok nas?
- Nie... Nie s�dz�. Na Ankrze wiedzieli�my, bardzo dobrze wiedzieli�my,
�e jej rozumni mieszka�cy s� w pobli�u, wiedzieli�my to nawet wtedy, kiedy
nie nauczyli�my si� jeszcze widzie� ich naprawd�. Oni tak�e wyczuwali
nasz� obecno��. Dla nich to by�o pierwsze spotkanie z mieszka�cami innego
�wiata. Dobrze, �e mieli�my ju� niejakie do�wiadczenie, inaczej nic by z
tego wszystkiego nie wysz�o... Jak dot�d nie ma tu nikogo. To znaczy - nie
ma tu �adnych istot rozumnych...
- Sp�jrz! - powiedzia� nagle M�odszy. - Co to?
W g�rze, na niebie, p�ynnie i szybko przesuwa� si� pod�u�ny skrzydlaty
kszta�t, skrzyd�a by�y nieruchome, wygi�te ku ty�owi. Kszta�t �w jarzy�
si� w bia�ych promieniach nieub�aganego blasku.
- Ptak? Nie, to nie ptak. Skrzyd�a s� nieruchome. A poza tym - ten
metaliczny po�ysk... - g�o�no my�la� M�odszy.
- Oczywi�cie, to nie jest �ywe stworzenie, lecz jaka� aparatura
lataj�ca. S�yszysz?
Pod�u�ny kszta�t ju� znacznie si� oddali�, by� niemal niedostrzegalny,
nikn�� w jasno�ci dnia i dopiero teraz doganiaj�c go da� si� s�ysze�
g�uchy, narastaj�cy grzmot - przelewa� si� .przez niebo w �lad za malej�c�
sylwetk�.
- Leci z szybko�ci� nadd�wi�kow�. W tak g�stej atmosferze! -
skonstatowa� Starszy. - A ty w�tpi�e�, czy s� tu istoty rozumne?
- Tak... - powiedzia� cicho M�odszy. - Ale... Ale, wiesz, zaczynam si�
obawia� spotkania z nimi.
- Dlaczego? - zdziwi� si� Starszy.
- Przez ca�y czas mam uczucie, �e co� nie jest w porz�dku. Wydaje mi
si�, �e co� wisi w powietrzu... co� niebezpiecznego. Czuj� to przez ca�y
czas.
- Sprawd� - powa�nie powiedzia� Starszy. - Wierz� w te wasze nowe
metody, chocia� sam ich nie stosuj�, jestem ju� za stary, �eby przestawi�
organizm na inny re�ym. Ale wierz� w nie, cho�by dlatego �e nasz G��wny -
wtedy nie by� jeszcze G��wnym - uratowa� nam wszystkim �ycie, kiedy
byli�my na planecie Rinkri. Dzi�ki tym wszystkim nowym metodom.
Szybko�ciowe strojenie psychologiczne, katalizatory wra�e�... Pami�tam.
Zgin�liby�my, nie zd��ywszy nawet zrozumie�, co si� z nami dzieje, gdyby
nie on. Przedtem s�dzi�em, �e to jedna z tych bzdurnych nowinek, ale teraz
wierz�.
M�odszy szed� powoli brzegiem jeziora, cz�sto przystawa� i wpatrywa�
si� w w�d�, w zaro�la, w traw�. Starszy wyczuwa� napi�cie i niepok�j swego
towarzysza i to go troch� m�czy�a. Pomy�la�, �e jest ju� zbyt stary na
loty mi�dzygwiezdne, cho� te loty s� teraz tak kr�tkie. M�czy go nawet
kontakt z m�od�, aktywniejsz� ni� jego w�asna, psychik�. "Mo�e to ju�
ostatni m�j lot. Ostatnia planeta, jak� ogl�dam. Ostatnie istoty rozumne z
innych �wiat�w - my�la� Starszy. - Czemu on si� niepokoi! Czy�by te istoty
by�y zdolne napa�� nas niespodziewanie, tak jak tamte na Rinkri? Ale tam
panowa�a epidemia, oni na przemian to popadali w zupe�ne ot�pienie, bom�w
opanowywa� ich �lepy, niepohamowany gniew... A tu? A je�li to
powietrze..." Przypomnia� sobie, �e po wyj�ciu z rakiety raz tylko
otworzy� zaw�r skafandra i raz tylko wci�gn�� w p�uca to g�ste, ostre,
odurzaj�ce powietrze, a wtedy o ma�o nie straci� przytomno�ci. Analiza
dostarczonych przez roboty pr�bek wykaza�a, �e atmosfera tutejsza nie jest
truj�ca, ale przesycona tlenem, nale�y zatem pozosta� w skafandrach.
"Je�li to powietrze... Ale nie, przecie� oni mieszkaj� tu stale i zdo�ali
si� do niego przystosowa�... ale je�eli rzeczywi�cie zasz�y tu jakie�
nag�e zmiany w biosferze...?
- Zdaje si�, �e ju� rozumiem, w czym rzecz - powiedzia� zbli�aj�c si�
M�odszy. - Chod�, co� ci poka��. Sp�jrz cho�by tu.
Starszy spojrza� i cofn�� si� ze wstr�tem.
- To prymitywne formy �ycia - stwierdzi� po chwili milczenia.
- Tak. Ale przecie� po�eraj� si� wzajemnie. I popatrz, z jakim
okrucie�stwem! Widzisz? Te ma�e czarne rzuci�y si� kup� na tego du�ego
skrzydlatego. On jest martwy, a one go po�eraj�.
- No to co? Gdyby to by�y istoty rozumne...
- Mo�e s� rozumne - sprzeciwi� si� M�odszy. - Popatrz, przecie�
dzia�aj� w wysoko zorganizowany spos�b. I, patrz, maj� tu dom! O, tam, pod
tym du�ym krzakiem. A mo�e to ca�e miasto?...
- Fantazjujesz. Tak by mia�y wygl�da� istoty rozumne? Przecie� to
przypomina nasze owady.
- A mieszka�cy Ankry? Co sobie o nich z pocz�tku my�la�e�?
- W ka�dym razie nie brali�my ich za owady. Po prostu no, niedok�adnie
ich widzieli�my... To zupe�nie co� innego.
- By� mo�e - powiedzia� M�odszy, �ledz�c o�ywiony ruch w�r�d czarnych
istotek. - Ale to bardzo du�e owady, bardzo du�e...
- Tutaj przecie� wszystko jest bardzo du�e. To planeta gigant�w. Jej
rozumni mieszka�cy z pewno�ci� b�d� dwa lub trzy razy wi�ksi ni� my.
Popatrz na te kwiaty, na t� traw�. I c� za zadziwiaj�ca si�a witalna!
Widzisz, korzenie tej ro�liny roz�upa�y kamie�. Ostre �wiat�o, pod
dostatkiem ciep�a i wilgoci, zwi�kszone napromieniowanie, niewyobra�alne
zag�szczenie tlenu... tak, �ycie tutaj musi si� rozwija� znacznie bujniej
ni� u nas, j ego formy musz� by� znacznie r�norodniejsze. I w�a�nie
dlatego tutejsze �ycie wydaje nam si� drapie�ne, okrutne, agresywne...
�opoc�c jaskrawo rozmalowanymi wzorzystymi skrzyd�ami przelecia� nad
nimi dziwny stw�r o smuk�ym, pokrytym puchem tu�owiu. Od jego wypuk�ych
b�yszcz�cych oczu odbija�o si� �wiat�o nap�ywaj�ce z nieba. Starszy
zapatrzy� si� na cudaczny, trzepotliwy lot tego dziwnego stworzenia. Ale
nagle z g�ry dobieg� jaki� szum, g�uchy gwizd rozcinanego g�stego
powietrza. Wielki ciemny cie� prze�lizn�� si� nad nimi, roz�o�y� szeroko
g�adkie skrzyd�a, rozdziawi�a si� tr�jk�tna paszcza pe�na twardych
naro�li, da� si� s�ysze� wstr�tny chrz�st i ciemny cie� zn�w wystrzeli� ku
g�rze unosz�c trzepocz�c� si� bezradnie istot� o pstrych skrzyd�ach.
- Tak, �ycie jest tu rzeczywi�cie intensywne! - stwierdzi� ironicznie
M�odszy. - A teraz chod�my tam - poprowadzi� Starszego na sam brzeg
jeziora. - Popatrz, tu jeszcze lepiej wida� t� si�� witaln�. Sp�jrz w
wod�, tu, przy samym brzegu.
Nad po�yskliw� wod� ta�czy�y ma�e leciutkie owady. Przy brzegu by�o
p�ytko, dno porasta�a g�sta trawa. W podwodnych zaro�lach siedzia�o w
bezruchu dziwaczne stworzenie o g�adkiej l�ni�cej sk�rze - mia�o p�ask�
g�ow� i szeroki otw�r g�bowy. Jego l�ni�ce boki wydyma�y si� miarowo.
Kolor owego stworzenia nieomal uniemo�liwia� odr�nienie go od t�a
podwodnych traw. Jego g�owa odrobin� wystawa�a z wody, oczy by�y
wyba�uszone i wydawa�o si�, �e s� martwe.
Gdy tylko zbli�y�y si� szybuj�ce owady, z szerokiej paszczy
b�yskawicznie wytrysn�� w�ziutki b�yszcz�cy j�zyczek i nieostro�ne
tancerki przylgn�y do� i znikn�y w czelu�ciach rozwartej paszcz�ki.
Stworzenie to dzia�a�o sprawnie jak precyzyjny mechanizm.
- Pierwszy stopie�... prawdopodobnie pierwszy... - powiedzia� M�odszy.
- Teraz popatrz na tego stwora. C� za konstrukcja!
Dalej wzd�u� brzegu sta�a zwarta �ciana wysokich ro�lin o g�adkich
pniach i d�ugich jedwabistych i b�yszcz�cych li�ciach. �ciana ta si�ga�a
daleko w jezioro. Po�r�d tych li�ci g�upawo stercza� gigant cudem
utrzymuj�cy si� na jednej d�ugiej i cienkiej nodze. Jego niewiarygodnie
d�ugi i wyostrzony nos wycelowany by� w wod�. Stw�r �w raptem szybko
uderzy� nosem w wod� i natychmiast poderwa� g�ow�. W zaci�ni�tej paszczy
trzepota�o i wymachiwa�o d�ugimi �apami takie samo l�ni�ce stworzenie jak
to, kt�re �owi�o ma�e owady przy brzegu. Stw�r odrzuci� g�ow� do ty�u i
zacz�� �ywcem po�era� nieszcz�sne zwierz�tko. Starszy odwr�ci� si�.
- Popatrz tam - powiedzia� M�odszy.
Po wodzie p�ywa�y inne jeszcze ptaki - niewielkie, eleganckie, o
p�askich szerokich nosach.
- Widzisz, tam, z boku, jest matka z ca�� rodzin�. M�odszy wskaza�
ptaka, wok� kt�rego kr��y�y pstre puszyste piskl�ta. - Dopiero co by�o
ich sze��, teraz jest tylko pi��. Patrz na tego, kt�ry p�ynie ostatni.
Piskl� pisn�o s�abo i �a�o�nie, zadar�o kr�tkie skrzyde�ka i magle
znikn�o pod wod�. Po wodzie rozesz�y si� kr�gi, a potem na powierzchni
rozp�yn�a si� niewielka czerwona plama.
- Co o tym powiesz? - zapyta� M�odszy.
- Dziwi ci� to? Na ni�szych stopniach rozwoju mo�na si� z tym zetkn��
dosy� cz�sto. Przecie� by�e� na Mitegrze, widzia�e� sam.
- Mitegra to zupe�nie inna sprawa! - zaprotestowa� M�odszy. - Tam
eliminowano degenerat�w, kt�rzy przeszkadzali normalnemu rozwojowi.
- No, nie zawsze mo�na si� w tym tak �atwo po�apa�. Okrucie�stwo na
Mitegrze by�o przera�aj�ce.
- Atu, gdzie ca�e powietrze przesycone jest mordem? Przecie� tutaj
zab�jstwo jest prawem natury! Czy tego nie widzisz? Jaka� tu mo�e by�
cywilizacja? Nawet na Mitegrze nie by�o cywilizacji.
- A paistry?
- Paistry! Paistry prawie si� nie r�ni�y od diuk�w, a dinki...
- Dinki mia�y wska�nik mniejszy od jedno�ci. Doskonale o tym wiesz. A
paistry przekroczy�y jedno��.
- Tylko najzdolniejsze egzemplarze! - zaprotestowa� M�odszy. - Sam
skontrolowa�em ca�e plemi�, kt�re mieszka�o nad wielk� rzek� na zachodzie.
Mniej wi�cej co dwunasty mia� wska�nik wy�szy ni� jeden. Reszta by�a na
poziomie diuk�w. Zreszt� to nie o to chodzi. Tak czy owak na Mitegrze
obserwowali�my zaledwie pierwsze kroki cywilizacji i bali�my si� nawet, �e
jej rozw�j p�jdzie w niew�a�ciwym kierunku... w�a�nie z powodu tego ich
okrucie�stwa... A poza tym - sk�d wiesz, �e spotkali�my tu w�a�nie ni�sze
formy �ycia? By� mo�e, �e te ptaki... albo te czarne owady, kt�re �yj� w
tak wielkich koloniach...
- A po co ptakom aparatury lataj�ce? C� to, czy nie potrafi� lata�?
- A po co nam aparaty, kt�re s�u�� do poruszania si� po r�wnej
powierzchni? Przecie� potrafimy si� po niej porusza� i bez nich -
zaprotestowa� M�odszy. - Zreszt� nie twierdz� bynajmniej, �e te ptaki czy
te owady to w�a�nie rozumni mieszka�cy tej planety. Chcia�em tylko
powiedzie�, �e istnieje i taka mo�liwo��. A tak�e - �e tutejsze istoty
rozumne, jakkolwiek by wygl�da�y, z pewno�ci� r�wnie� bior� udzia� w tym
okrutnym drapie�nym ko�owrocie. Pomy�l, jak mo�e wygl�da� cywilizacja na
takiej planecie?
- Bardzo r�nie - odpar� zniecierpliwiony Starszy. Nies�usznie
zak�adasz istnienie tak prostych zwi�zk�w mi�dzy prawami obowi�zuj�cymi w
przyrodzie a prawami, kt�rymi si� rz�dzi wy�ej rozwini�te spo�ecze�stwo.
Dzi�ki rozumowi mogli si� wznie�� ponad to, przerwa� ten kr�g okrucie�stwa
i t�pienia si� nawzajem.
Ale m�wi�c to ba� si� w g��bi ducha, �e M�odszy ma racj�. Ta obfito��
�wiat�a, ciep�a, wilgoci, kt�ra zrodzi�a tak bujne i tak niepohamowane
�ycie, by� mo�e, rzeczywi�cie popycha�a wszystko, co �yje, do walki,
w��cza�a w nieustaj�cy kr�g wzajemnego unicestwiania si�. By� mo�e dzia�o
si� tak wsz�dzie, nawet na najwy�szych stopniach rozwoju... Zupe�nie
inaczej ni� na ich ojczystej planecie, gdzie wszystko, co �yje, zwi�zane
jest nierozerwalnym �a�cuchem i mo�e istnie� tylko w warunkach
nienaruszalnej pokojowej symbiozy. Wszystko - zwierz�ta i ptaki, mady, i
ro�liny - zale�y od siebie nawzajem, ale ta zale�no�� polega na wzajemnym
wzbogaceniu si�, a nie na unicestwianiu...
- Zdaje mi si�, �e trzeba w��czy� lanti - powiedzia� M�odszy. - Nie
zajdziemy daleko przy takim upale, a termoregulatory poch�on� co najmniej
t� sam� ilo�� co lanti.
- Spr�bujemy. Nie wiemy jeszcze, czy oni mog� nas widzie�. Kiedy dam
sygna�, natychmiast w��czaj migotanie i l�duj.
Przesun�li w prawo ma�e d�wignie na mi�kkich tarczach, umieszczonych na
piersiach, i dolne cz�ci ich cia� osnu�y si� na wp� przejrzystymi
ob�oczkami. Potem oderwali si� od ziemi i poszybowali nad jeziorem, nad
zaro�lami, �agodnym �ukiem omijali wzg�rze. I Starszy, i M�odszy patrzyli
uwa�nie na dziwny nieznany �wiat, kt�ry rozci�ga� si� pod nimi.
Kiedy znale�li si� po tamtej stronie wzg�rza, sta�o si� jasne, �e
cywilizacja na tej planecie nie tylko zd��y�a si� ukszta�towa�, ale �yje
nadal, nie zniszczy�o jej, jak si� tego obawia� M�odszy, owa wzajemne
unicestwianie si� tutejszych mieszka�c�w. Wzd�u� dr�g, po kt�rych p�dzi�y
wyj�ce maszyny, sta�y szeregi s�up�w po��czonych ze sob� wieloma rz�dami
mocno napi�tych nici metalowych. M�odszy chcia� si� zbli�y� do tych
s�up�w, by zbada�, co to takiego, ale Starszy go powstrzyma�.
- By� mo�e, �e zachowa� si� u nich jeszcze taki archaiczny spos�b
przesy�ania energii na odleg�o��. Gdzie� o tym czyta�em... Chyba by�o co�
w tym rodzaju na planecie Niebieskich G�r.
- Wi�c to niezbyt wysoko rozwini�ta cywilizacja stwierdzi� z
przekonaniem M�odszy.
- Rozw�j mo�e by� nier�wnomierny... - zaprotestowa� Starszy. - Uwaga!
Zdaje si�, �e to oni... W��czaj migotanie! L�duj tam, w tych zaro�lach nad
rzek�.
Przesun�li d�wigienki ku do�owi i nacisn�li ma�e guziczki po lewej
stronie tarczy. Na wp� przezroczyste ob�oczki zacz�y szybowa� w d�, a
wok� przybysz�w wytworzy�o si� migotanie o wysokiej cz�stotliwo�ci,
rozmy�o kontury ich cia�, kt�re przemieni�y si� w mieni�ce si�,
opalizuj�ce plamki, nie spos�b by�o je zauwa�y� w jasnym �wietle dziennym.
Wyl�dowali w zaro�lach na brzegu powolnej przejrzystej rzeki i zacz�li
obserwacje.
Ci, kt�rych dostrzeg� z g�ry Starszy, zbli�ali si� do rzeki. Poruszali
si� powoli i do�� niezr�cznie. Ich cia�a okryte by�y czym� w rodzaju
skafandr�w, ale g�owy i przednie ko�czyny mieli obna�one. Przybysze
wpatrywali si� w nich z uwag�.
- My�lisz, �e to w�a�nie oni? Tacy niezgrabni, tacy �le
przystosowani?... - cicho zapyta� M�odszy. - Jak oni w og�le zachowuj�
r�wnowag�, przecie� s� cudacznie wyci�gni�ci ku g�rze? Popatrz na te
przednie ko�czyny. S� chwytne. Ale co za �a�osny kszta�t!
- Nie s� wcale tak �le skonstruowani - zaprotestowa� Starszy. - Gorzej
jest z ich g�owami. Jak s�dzisz, co to za obrze�one otwory po bokach? To
organ s�uchu, czy co? A poza tym odnosz� wra�enie, �e widz� tylko z jednej
strony, jak zreszt� wszystkie tutejsze stworzenia. Maj� specjalne organy
wzroku jak ci z Ankry. Te b�yszcz�ce otworki na przedniej cz�ci g�owy to
ich oczy. Widzisz, kiedy chc� zobaczy�, co jest z ty�u, musz� si�
odwr�ci�.
- Ale� oni s� olbrzymi, ale� og�uszaj�ce maj� g�osy - powiedzia�
M�odszy. - Zobaczysz, �e s� tak samo okrutni jak wszystko na tej planecie.
Olbrzymie dwunogie istoty przesz�y ko�o nich rozmawiaj�c g�o�no.
Starszy w��czy� psychosyntezator, ale z przet�umaczonych urywk�w zda�
prawie niczego nie zrozumia�. Tylko jedno by�o jasne - jest im gor�co i s�
�li.
- Patrz, tam, za nami - szepn�� nagle M�odszy. - Co to? Z rzeki
gramoli�y si� na brzeg trzy istoty podobne do tych, kt�re min�y ich przed
chwil�, ale znacznie mniejsze i bez skafandr�w. Krople wody b�yszcza�y na
ich g�adkiej sk�rze. Istoty po�o�y�y si� na poro�ni�tym traw� brzegu i
zacz�y szybk�, o�ywion� rozmow�. Ich g�osy by�y wysokie. Syntezator
t�umaczy�: "Zimna woda. Nie, po prostu za d�ugo�my w niej siedzieli.
Patrz, poszli... (tu syntezator opu�ci� kilka wyraz�w, zasygnalizowa�
tylko, �e to imiona w�asne). Wczoraj z�apa� du�o ryb. Mojej matce da�
(syntezator skomentowa�, �e nie chodzi tu o "dawanie" w normalnym
znaczeniu, to co� bardziej skomplikowanego). Swojemu... (znowu imi�
w�asne) te� da� tyle ryb, �e teraz le�y i nawet ogonem nie machnie".
- Czy�by oni mieli ogony? - zapyta� M�odszy, kt�ry uwa�nie �ledzi�
t�umaczenie syntezatora.
- By� mo�e niekt�rzy z nich maj� - powiedzia� bez przekonania Starszy.
- Ci nie maj�. Co to za jedni, jak my�lisz, czy to jaki� inny ich
gatunek?
- Raczej niedorozwini�te osobniki. - A mo�e to dzieci?
- Dzieci tak�e mia�yby skafandry... O, popatrz, ubieraj� si�. Wi�c to
jednak dzieci. Ale dlaczego zdejmuj� skafandry, kiedy wchodz� do wody?
- By� mo�e, �e woda jest ich naturalnym �rodowiskiem i nic im w tym
�ywiole nie zagra�a. Ale co to znaczy: "z�apa� ryby"? I da� je na jakich�
warunkach matce tego stworzenia? I jeszcze nakarmi� nimi kogo�, kto ma
ogon? Czy to dziecko tak�e jad�o ryb�?
- Sam przecie� m�wi�e�, �e oni te� musz� by� w��czeni w ten obieg...
- Tak, ale jednak nie wszystko rozumiem. Przypu��my, �e oni si�
od�ywiaj� w�a�nie rybami. Czy�by doprawdy mieli tak prymitywne po�ywienie?
Ka�dy z nich �apie ryby, zjada je, czasem karmi nimi innych... Widzieli�my
wielkie skupiska dom�w... Nawet je�li wzniesiono je nad wielk� rzek�, to
przecie� ryb dla wszystkich nie wystarczy. I kto w takim razie buduje i
obs�uguje wszystkie urz�dzenia, kto wychowuje dzieci i m�odzie�, kto si�
troszczy o ich zdrowie, skoro ka�dy sam si� musi martwi� o swoje
po�ywienie i zdobywa� j e w tak prymitywny spos�b?
- Nie wiem. - Starszy nadal s�ucha� t�umaczenia. Nie, w�tpi�, �eby
robili to z konieczno�ci. Zapewne sprawia im to... przyjemno��. �owi� ryby
w wolnych chwilach.
- No widzisz! - triumfowa� M�odszy. - Maj� natur� drapie�nik�w. Patrz,
te wi�ksze rozsiad�y si� nad rzek�. Podejd�my do nich bli�ej.
Bia�a gwiazda pochyla�a si� ju� ku widnokr�gowi, kiedy przybysze wyszli
z nadbrze�nych zaro�li i znowu w��czywszy lanti ruszyli w stron�
pobliskiego skupiska dziwacznych wielok�tnych budowli. Byli wstrz��ni�ci.
- Nic nie mog� zrozumie� - powiedzia� Starszy. - Nigdzie niczego
podobnego nie widzia�em. Widocznie w tych naczyniach, kt�re przynie�li,
jest jaka� trucizna, kt�ra dzia�a przede wszystkim na �wiadomo��.
Widzia�e�? Ich ruchy sta�y si� mniej skoordynowane, �wiadomo�� si�
zamgli�a, impulsy agresywne wyra�nie si� wzmog�y. Kiedy ten najwy�szy
uderzy� tamtego w g�ow�, a tamten upad�, pomy�la�em... - zaj�kn�� si�.
- Ja te� pomy�la�em, �e zacznie go po�era�. To by w ka�dym razie by�o
logiczne, cho� straszne. Ale on nawet nie dotkn�� tego le��cego bez
przytomno�ci, tylko usiad� i pi� nadal truj�cy p�yn. Dlaczego?
- Tak... A u niekt�rych spo�r�d nich wcale si� nie wzmog�y impulsy
agresywne tylko raczej instynkty towarzyskie, co prawda chaotyczne...
- W pierwszej chwili my�la�em, �e chce zabi� jeszcze jednego... Kiedy
rzuci� si� na niego i obj�� go przednimi ko�czynami i zacz�� �ciska�... i
obaj tak krzyczeli.
- Tak... A potem tak d�ugo wyli wszyscy naraz... C� za dziwne
zachowanie! Nie mog� zrozumie�, po co oni to wszystko robi�. A teraz �pi�.
- A mo�e jednak kt�ry� z nich si� obudzi i po�re pozosta�ych?
Chocia�... nie, nie wygl�da mi na to.
Powoli przelatywali nad wierzcho�kami wysokich drzew. M�odszy wpatrzy�
si� w zielony g�szcz, a potem nagle po�piesznie rzuci� si� do przodu.
- Bardzo dziwny �wiat - powiedzia� ze smutkiem, kiedy Starszy si� z nim
zr�wna�. - Ptaki, ma�e ptaki karmi� swoje piskl�ta owadami! Nieustannie
znosz� im �ywe owady, a te male�stwa poch�aniaj� takie ich ilo�ci... W
pewnym gnie�dzie du�e piskl� na moich oczach wypchn�o drugie piskl�,
kt�re spad�o i zabi�o si�... Nie boisz si� zbli�y� do tych dom�w?
- S�dz�, �e oni nas nie widz� - powiedzia� bez przekonania Starszy. - A
zreszt�, by� mo�e, lepiej b�dzie, je�eli poczekamy, a� gwiazda skryje si�
za horyzontem. Istoty, kt�re maj� tak zbudowany organ wzroku, zazwyczaj
nie rejestruj� promieni podczerwonych, po zachodzie gwiazdy powinny
widzie� bardzo �le.
Wyl�dowali na skraju lasu i przeczekali tam do zmroku.
Potem ruszyli do miasta. Im bli�ej byli dom�w, tym wolniej i ostro�niej
si� poruszali. Kiedy znale�li si� na w�skich ulicach miasta, zrozumieli
niebawem, �e nikt ich w�a�ciwie nie widzi ani nie s�yszy. W w�t�ym �wietle
zmierzchu wydawali si� mieszka�com miasta jakim� skupiskiem ledwie
widocznych m�tnych i porozrzucanych plamek. Raz zainteresowa�o si� nimi
jakie� powoli w�druj�ce stworzenie o siwej g�owie, by� to najwidoczniej
stary osobnik. Przez pewien czas osobnik ten w�drowa� w �lad za nimi,
przygl�da� si� im, ale coraz cz�ciej potr�cali go inni, nie wiadomo dok�d
�piesz�cy mieszka�cy, a� wreszcie przystan��, zgubili mu si�. Ich tak�e
potr�cano brutalnie, niekiedy nawet bole�nie, zapragn�li si� wi�c wydosta�
na mniej ucz�szczane ulice. Nie mo�na by�o w��czy� lanti - pomi�dzy domami
porozpinana by�a g�sta siatka metalowych nici, przez kt�r� trudno by�oby
przenikn�� ku g�rze, by�oby to zreszt� niebezpieczne, widzieli ju� bowiem,
�e tymi nitkami rzeczywi�cie przekazuje si� energi�.
Wreszcie, zm�czeni i porz�dnie poobijani, znale�li si� na przestronnym
placu i odetchn�li swobodniej. Wielka gwiazda ca�kowicie si� ju� skry�a za
lini� horyzontu, na niebie by�y teraz widoczne inne dalekie gwiazdy, kt�re
prawie wcale nie dawa�y �wiat�a, potem wyp�yn�� na niebo w�ski bia�y
sierp, zala� wszystko niewyra�n� zimn� po�wiat�. Przybysze zobaczyli, jak
niepewnie poruszaj� si� tubylcy. Oni sami natomiast widzieli nadal
wszystko - domy, maszyny i tutejsze stworzenia promieniowa�y w
podczerwieni, a poruszanie si� w �wietle promieni podczerwonych nie by�o
bynajmniej trudniejsze ni� za dnia. Nawet �atwiejsze. Upa� zel�a�, powoli
milk�y og�uszaj�ce d�wi�ki, kt�re jeszcze tak niedawno wype�nia�y w�skie
szczeliny mi�dzy domami g�osy, �oskot maszyn, stukoty, piski i wycie
dysharmonijnej w odczuciu przybysz�w muzyki. Miasto si� ucisza�o, jego
mieszka�cy coraz to rzadziej przemykali ulicami, zapala�y si� i znowu
gas�y przezroczyste prostok�tne otwory w �cianach dom�w.
Po drugiej stronie placu znajdowa� si� wielki ogr�d. By�o w nim prawie
zupe�nie ciemno, ciemno�� panowa�a na jego bocznych drogach, tylko g��wne
o�wietlone by�y szeregami niezbyt jasnych latar�. Mieszka�cy miasta
wchodzili do tego ogrodu, rozchodzili si� po nim. Przybysze kryj�c si� w
cieniu drzew ruszyli za najwi�ksz� grup� tubylc�w. Znale�li si� w cz�ci
ogrodu, kt�ra ze wszystkich stron ogrodzona by�a jakimi� dziwnymi p�askimi
przedmiotami. Zbadawszy te przedmioty skonstatowali, �e s� to sztucznie
dzielone pnie drzew. Z drzew r�wnie� zrobione by�y d�ugie rz�dy siedze�,
kt�re zajmowa�y ca�� przestrze� mi�dzy ogrodzeniami. Z przodu, do��
wysoko, biela� prostok�tny ekran.
- Jak oni lubi� kanty! - westchn�� M�odszy. Nieraz ju� mia� okazj�
przekona� si�, jak twarde potrafi� by� takie kanty. Czy� mo�na por�wnywa�
te zimne bezduszne linie z naszymi �agodnymi zaokr�gleniami? Jak s�dzisz,
gdzie�my si� znale�li? - Ponad �aweczkami pobieg� w kierunku ekranu
szeroki snop �wiat�a, ekran zaja�nia�, wyst�pi�y na nim jakie� du�e znaki.
Starszy nie odwa�y� si� na w��czenie syntezatora - zbyt du�o tu by�o
tuziemc�w - wi�c przybysze nie zrozumieli znaczenia tych znak�w. Ale potem
zjawi�y si� na ekranie ruchome obrazy i przybysze siedzieli zapatrzeni.
Obrazy te by�y p�askie, czarno-bia�e, d�wi�k r�wnie� by� niedoskona�y i
zawsze dobiega� z jednego tylko punktu, wszystko to by�o niezmiernie
staro�wieckie w por�wnaniu z tym, do czego byli przyzwyczajeni, a wi�c w
por�wnaniu z tr�jwymiarowym, plastycznym w ruchach obrazem w naturalny
spos�b zsynchronizowanym z d�wi�kami, zapachami, daj�cym pe�ne z�udzenie
materialnej rzeczywisto�ci. Ale i tu, w tych umownych, p�askich i
pozbawionych koloru obrazach dawa�o si� wyczu� pi�kno prawdziwej sztuki i
przybysze potrafili doceni� to pi�kno, cho� to nie tyle ono, ile ��dza
poznania sprawia�a, �e tak uwa�nie �ledzili dzieje bohater�w na ekranie.
Obejrzeli do ko�ca jeden film, zostali jeszcze i na drugim, po czym
wyszli, czuj�c, �e ich umys�y pe�ne s� sprzeczno�ci i niejednoznacznych
odczu�. Nie chcia�o im si� teraz opuszcza� miasta, tak spokojnego i
cichego o tej parze, �pi�cego i bardziej zrozumia�ego ni� za dnia.
Po�o�yli si� pod krzakami, na zimnej ostrej trawie przy ciemnej bocznej
alejce.
- Tak, to bardzo zawi�a cywilizacja. Rozwijaj� si� z trudem, z
niewiarygodnym trudem, nie�atwo im si� uwolni� od strasznego dziedzictwa,
kt�re pozostawi�a im okrutna przyroda tej planety. Nic dziwnego, �e s�
pe�ni sprzeczno�ci... m�wi� M�odszy.
- Tym bardziej zas�uguj� na zbadanie - powiedzia� Starszy.
- Tylko na zbadanie? Czy nie wolno nam im dopom�c, cho�by tylko troch�?
- Nie, nie wolno nam. Wiesz przecie�, �e to jest niedozwolone. Nie
mo�emy zak��ca� naturalnego toku rozwoju cywilizacji. A w og�le jeste�
nazbyt impulsywny. Przecie� jeszcze niedawno nienawidzi�e� tubylc�w.
Czu�em to.
- To prawda - przyzna� M�odszy. - Ale przecie� mia�em wystarczaj�ce
powody tak�e i do nienawi�ci, czy� nie? Dop�ki si� nie zrozumie, jak oni
tu �yj�...
- Nie polubi�em ich nawet, jak ich troch� lepiej pozna�em. Nadal s� nam
obcy. Ale zachwycaj� mnie. Rozumiem, jak im jest trudno. S�absi ulegliby w
takich warunkach, oni za� id� naprz�d - potykaj� si�, przewracaj�, kalecz�
si� do krwi, zn�w si� podnosz�, ale id�. Wydaje mi si�, �e to warte
uznania. Wierz�, �e zdo�aj� odnie�� zwyci�stwo nad samym sob�, �e wyzb�d�
si� tych okrutnych zgubnych sprzeczno�ci.
- To mo�liwe. Ich si�a witalna jest bardzo pot�na powiedzia� z zadum�
M�odszy. - Gdyby�my mieli tak�..: zreszt� nie jest nam potrzebna.
- Taka si�a rodzi si� w walce z przeciwno�ciami. Na szcz�cie nie
musieli�my zdobywa� takiej nies�ychanej wytrzyma�o�ci, takiej umiej�tno�ci
dostosowywania si� do warunk�w.
- Tak. Czy pami�tasz tego, kt�ry odmawia� spo�ywania posi�k�w i
zupe�nie opad� z si�? Oni powinni przecie� jada� trzy razy na dob�. A on
nie jad� przez wiele dni i �y� nadal.
- Ale przecie� to, przeciwko czemu protestowa�, ju� nie istnieje,
prawda? - zapyta� Starszy. - To by� najwyra�niej film historyczny. Czy te�
pokazuj� go potajemnie, kiedy jest ciemno?
- Nie, w otaczaj�cych nas tubylcach nie wyczu�em ani napi�cia, ani
strachu - zaprotestowa� M�odszy. - Denerwowali si�, ale tylko dlatego, �e
podzielali uczucia bohatera filmu. Widocznie ten spos�b sprawowania rz�d�w
nale�y ju� do przesz�o�ci. Arty�ci zreszt� byli ubrani inaczej ni� si�
ubieraj� dzisiejsi mieszka�cy miasta. Jak nazywali tego g��wnego w�adc�?
Zdaje si�, �e Tsaar? No, wi�c tego Tsaara ju� na pewno nie ma. Ale za to
wojna... Pami�tasz te straszliwe sceny w pierwszym filmie? Co za potworna
i wymy�lna technika s�u�y wzajemnemu wymordowaniu si�! Trudno uwierzy�, �e
wymy�li�y to istoty rozumne...
- Tylko istoty rozumne mog�y to wymy�li� - cicho powiedzia� Starszy. -
S�dzisz zatem, �e taka wojna mo�e si� jeszcze powt�rzy�?
- Tak. Dociera�o do mnie promieniowanie psychiki widz�w, bardzo wielu z
nich by�o zaniepokojonych. Bali si�. To niebezpiecze�stwo jeszcze nie
min�o.
- A czy zrozumia�e�, jaka jest przyczyna tego dziwnego zjawiska? Czy to
epidemia?
- Nie. Tego nie zrozumia�em. By� mo�e, �e to epidemia. Cho� w�tpi�. Ale
musimy rozstrzygn�� ten problem. Bo przecie�, je�li to jest choroba, to
powinni�my interweniowa�, prawda?
- Tak, oczywi�cie... - Starszy milcza� przez chwil� Wi�c ju� nie
uwa�asz, �e cywilizacja tutejsza jest ogniwem w �a�cuchu wzajemnego
unicestwiania si�? Przecie� patrz�c na rzeczy w ten spos�b, nietrudno by
by�o wyja�ni� przyczyny powstawania wojen. Mo�na nawet za�o�y�, �e wojna
powinna trwa� nieustannie to przygasaj�c, to znowu wybuchaj�c z now� si��.
To logiczniejsze ni� teoria epidemii. Ale w takim razie nie mamy prawa
wtr�ca� si� do tych spraw.
M�odszy d�ugo si� zastanawia�. Kontakt z nim tym razem nie m�czy�
Starszego - to ju� nie by�y eksplozje �ywio�owych emocji, ale wyt�ona i
rytmiczna praca my�li. Kontakt z tym jasnym teraz i zdyscyplinowanym
umys�em sprawia� przyjemno��.
- Masz racj�, nazbyt ulegam emocjom - powiedzia� wreszcie M�odszy. -
Teraz jednak spr�bowa�em usystematyzowa� wra�enia, jakich dozna�em na tej
planecie, i wydaje mi si�, �e s�uszna jest hipoteza, kt�r� zbudowa�e� na
samym pocz�tku. Tak, oni s� w��czeni w kr�g morderstw, ka�dy osobnik od
chwili narodzin jest w to w��czony, ka�da ga��� tutejszego drzewa
genetycznego. I niezmiernie im trudno wyrwa� si� z tego kr�gu. Ale oni -
na razie tylko najlepsi z nich - dzi�ki pot�dze swojej my�li i swojej
�wiadomej woli usi�uj� si� jednak z niego wyrwa�. Ich sztuka tak�e
skierowana jest przeciwko morderstwom, przeciwko z�ej woli, przeciwko
gwa�towi i przemocy.
- To ich sztuka przekona�a ci� o tym?
- Tak, przede wszystkim sztuka. Przecie� bardzo ma�o ich jeszcze znamy.
- Tak, bardzo ma�o. A je�li ich sztuka wyra�a tylko nierealne marzenia
wybra�c�w... a raczej nie wybra�c�w tylko odszczepie�c�w? Tych osobnik�w,
kt�rzy czuj� swoj� straszliw� samotno�� w�r�d brutalnego, przepychaj�cego
si�, wiecznie dok�d� si� �piesz�cego t�umu, kt�ry osza�amia si�
truciznami, aby uzyska� z�udzenia szcz�cia?
M�odszy znowu d�ugo milcza�.
- Zastanawiasz si�, czy to, co m�wi�, jest dostatecznie przemy�lane.
Masz do tego prawo - zapalczywie wypowiada�em wiele lekkomy�lnych s�d�w,
popada�em w skrajno�ci. Powt�rzy�e� zreszt� jedno ze stadi�w moich
przemy�le� o tutejszej cywilizacji. Tak, my�la�em o tamtych na brzegu
rzeki i pomy�la�em - c� dla nich znaczy sztuka? Ale potem przypomnia�em
sobie tych, kt�rzy wraz z nami patrzyli na ekran. By�o ich znacznie
wi�cej, dla nich sztuka by�a czym� �ywym, czym� nieodzownym. O nie, tak
nami�tna, tak bardzo pewna s�uszno�ci swoich cel�w sztuka nie mog�a si�
zrodzi� w oderwaniu od �ycia ca�ego spo�ecze�stwa.
Us�yszeli ciche, powolne kroki i u wylotu owej bocznej alejki
zobaczyli dwie dziwne �wietliste sylwetki.
- W��cz� psychosyntezator - powiedzia� Starszy kryj�c si� w g�szczu. -
Zrobimy jeszcze jedno do�wiadczenie. Ostatnie. Czas ju� na nas, musimy
wraca�.
�wietliste sylwetki zbli�y�y si� do nich. By� mo�e, �e przybysze
zd��yli si� ju� przyzwyczai� do tuziemc�w, w ka�dym razie ta para nie
wyda�a im si� ani brutalna, ani niezr�czna, cho� osobniki by�y wysokie a
dziwaczne, niestabilnie zbudowane. Para usiad�a na �aweczce i zdziwieni
przybysze zobaczyli, �e cia�a tubylc�w mog� si� zgina� i za�amywa� w
najprzedziwniejszych miejscach, jak gdyby by�y na zawiasach. A jednak
przybysze dostrzegali w tych cudacznych ruchach swoist� gracj� i wyrazisty
rytm. Ale pierwsze s�owa, kt�re zamieni�a owa para, sprawi�y, �e przybysze
przywarli do syntezatora.
- To wina wojny!
- Gdyby m�j ojciec wr�ci� z wojny, wszystko u�o�y�oby si� inaczej...
Starszy �ledz�c ich promieniowanie zorientowa� si�, �e s� to m�ode,
pe�ne si� osobniki. I �e si� kochaj�. Ju� poprzednio zauwa�y�, �e rozumne
istoty na tej planecie s� dwup�ciowe, a teraz wywnioskowa�, �e osobniki
siedz�ce na �aweczce reprezentuj� r�ne p�ci - ich kszta�ty i ich g�osy
r�ni�y si� od siebie. Starszy podsumowa� znane sobie fakty i w my�lach
zacz�� nazywa� tego wy�szego, mocniej zbudowanego, kt�rego g�os sk�ada�
si� z ni�szych ton�w - "On", a drug� istot�, drobniejsz� i kr�glejsz�, o
�piewnym wysokim g�osie nazwa� "Ona".
- Ale teraz ju� nie b�dzie wojny. Ludzie jednak zm�drzeli - powiedzia�a
Ona.
- Kto wie? Niekt�rzy s� zdania, �e cz�owiek wcale si� nie zmienia nawet
w por�wnaniu z zamierzch�� staro�ytno�ci�. A w ka�dym razie s� to zmiany
nieistotne, nie s� to zmiany na lepsze.
- Tak m�wi� reakcjoni�ci.
- Dlaczego reakcjoni�ci? Sam niekiedy patrz�c na jakiego� pijanic�,
darmozjada czy chuligana my�l� sobie - tacy jak oni zawsze byli, s� i
chyba b�d�.
- A co w takim razie b�dzie z komunizmem?
Przybysze byli wstrz��ni�ci. Tam, nad rzek�, wydawa�o im si�, �e
psychosyntezator daje niedok�adne przyk�ady, �e spos�b budowy my�li i mowy
tubylc�w jest dla� nazbyt skomplikowany. Teraz za� syntezator t�umaczy�
nieomal s�owo w s�owo. Najwi�ksze trudno�ci mia� z rozszyfrowaniem tego,
co On powiedzia� o ludziach, kt�rzy zawsze byli, s� i b�d�. Syntezator
prze�o�y� to "istoty niepe�nowarto�ciowe", potem jednak doda�: "Ale z
r�nych powod�w. Jedne z nich nie chc� nic robi�, inne s� bardzo z�e i
niedobrze si� zachowuj�, a jeszcze inne pij� co� niedobrego".
- Widzisz! - powiedzia� M�odszy. Mia� na my�li tamten obrazek nad
rzek�. - Ich j�zyk zna negatywne okre�lenia takich post�pk�w.
Pytanie, kt�re zada�a Ona, syntezator w pierwszej chwili tak�e
rozszyfrowa� niedok�adnie: "A co b�dzie ze wsp�ln� pomy�lno�ci�?" i
dopiero p�niej doda�: "Mowa jest zapewne o idealnym ustroju spo�ecznym,
kt�ry wkr�tce powinien zapanowa� na ca�ej planecie". Ale w zasadzie
syntezator znakomicie dawa� sobie rad� i im dalej, tym by�o lepiej.
"Dzieje si� tak, bo ich psychika jest na wy�szym poziomie, bardziej
zbli�onym do naszego" - pomy�la� Starszy, a M�odszy natychmiast powiedzia�
to samo na g�os. Usi�owali wydedukowa� z rozmowy, kim s� ci wieczorni
rozm�wcy. M�odszy s�dzi�, �e s� to uczeni, okaza�o si� jednak, �e to
zupe�nie m�odzi ludzie, �e dopiero niedawno zdecydowali si�, jaki sobie
wybra� zaw�d, i teraz przygotowuj� si� do wykonywania tych zawod�w. Ona w
przysz�o�ci b�dzie uczy�a dzieci. On chce budowa� drogi i mosty. Ale d�ugo
jeszcze musz� si� w tym celu uczy�. Teraz, z powodu gor�cej pory roku,
maj� przerw� w nauce i przyjechali tu, poniewa� tu si� urodzili i tu
mieszkaj� ich rodzice.
- S�uchaj, wygl�da na to, �e to zupe�nie zwykli, niczym si� nie
wyr�niaj�cy spo�r�d innych przedstawicieli rozumnej rasy! - powiedzia�
M�odszy.
Starszy zgodzi� si� z nim - tak, chyba tak w�a�nie jest. Wi�c M�odszy
m�wi� dalej
- Czy teraz wierzysz, �e oni b�d� w stanie wyrwa� si� z kr�gu
nienawi�ci i zab�jstw? �e pod�wign� si� na wy�szy szczebel rozwoju?
On i Ona siedzieli trzymaj�c si� za r�ce. Twarze ich zwr�cone by�y ku
dalekim gwiazdom.
- Ju� nied�ugo - m�wili. Za rok, za dwa, no, najdalej za pi�� lat
ludzie zaczn� lata� na pobliskie planety... A potem - podr�e
mi�dzygwiezdne... My ju� tego chyba nie zobaczymy. Ale chcia�bym polecie�
na Ksi�yc i na Marsa... Wi�c polecisz. A co, czy tam nie b�d� potrzebne
drogi i mosty? M�j zaw�d jest pod tym wzgl�dem gorszy... No, dla ciebie
te� si� tam znajdzie zaj�cie, skoro ju� si� z tym uporamy... Dobrze by to
by�o... Tak...
Starszy da� znak i powolutku zacz�li si� odsuwa� od �awki, na kt�rej
siedzia�a zakochana para. Wyszli za ogrodzenie opustosza�ego parku,
w��czyli lanti i polecieli ponad cichym u�pionym miastem, kt�re wygasi�o
ju� swoje �wiat�a. Chcieli si� jak najszybciej dosta� na wzg�rze, u
kt�rego st�p ukryta by�a ich ma�a rakieta patrolowa - ko�czy� im si� ju�
zapas mieszanki do oddychania, a syntetyzowanie jej z otaczaj�cego
�rodowiska by�oby zbyt k�opotliwe.
- Trzeba b�dzie jeszcze tu wr�ci� - powiedzia� z zadum� M�odszy. -
Zbada� wszystko dok�adnie. Jest tu mn�stwo ciekawych i zupe�nie
niezwyk�ych rzeczy.
- Oczywi�cie, �e tak to zreferujemy G��wnemu - odpar� Starszy. - Trzeba
b�dzie nawi�za� z nimi kontakt, wymieni� do�wiadczenia.
- Tak. Bo pom�c im nie mo�emy. By�em w b��dzie. Nie jest im potrzebna
�adna pomoc.
�wiat�a miasta z wolna ton�y i rozp�ywa�y si� w mroku. Jaki� czas
wida� by�o jeszcze na horyzoncie rudaw� �un� odblask tych �wiate� na
chmurach - potem i ona znikn�a. Lanti �agodnym �ukiem wymija�y wzg�rze.
- Nie, nie jest im potrzebna - powt�rzy� Starszy. - S� silni, sami
dadz� sobie rad�...
Wskaza� na co� pod nimi. Szybko i bezszelestnie lecia� tam wielki ptak
o okr�g�ych fosforyzuj�cych oczach. Z�o�y� skrzyd�a, spad� ku ziemi i
przej�ci wstr�tem i lito�ci� przybysze us�yszeli pe�en b�lu i przera�enia
krzyk - przed�miertny krzyk jakiego� nieszcz�snego zwierz�tka.
- Tak, sami dadz� sobie rad�... Ale b�d� si� musieli nad tym
napracowa�. Nie�atwo jest przebudowa� co�, co wywodzi si� z
najtajniejszych g��bi psychiki, z og�lnych praw natury wsp�lnych dla ca�ej
planety. Trudne to b�dzie, bardzo trudne...
W ci�gu ostatnich dwudziestu czterech godzin w rejonowym mie�cie N. nie
zasz�o nic nadzwyczajnego. Ci�ar�wka zderzy�a si� z autobusem, ale ofiar
w ludziach nie by�o; amatorzy popijawy na �wie�ym powietrzu udali si� nad
rzeczk�, �eby obla� wolny od pracy dzie�, tam wszcz�li awantur�, rozbili
g�ow� malarzowi pokojowemu, I. Nikiforowowi, on za� ze�ga� w poliklinice,
�e spad� ze strychu i dosta� zwolnienie "z powodu wypadku przy pracy".
Obywatelce L. Sidbrowej, zamieszka�ej na Kosmonaut�w pod czwartym,
skradziono z podw�rza dwie pary m�skich trykotowych kaleson�w susz�cych
si� na sznurze. I to ju� wszystko, co zarejestrowa�y protoko�y milicyjne -
jak na dzie� wolny od pracy wyj�tkowo skromnie.
Co prawda, zdarzy�o si� jeszcze to i owo, czego protoko�y milicyjne nie
zanotowa�y, ale nikt temu nie dawa� wiary. Mo�e zreszt� nic z tego w og�le
si� nie zdarzy�o, mo�e ludzie wszystko zmy�lili z nud�w.
I tak na przyk�ad emeryt W. Ma�aszkin przezywany na podw�rku
"niezno�nym dziadyg�" z powodu swego niepohamowanego w�cibstwa (byli nawet
tacy, kt�rzy u�ywali dosadniejszych okre�le�) przysi�ga� na wszystkie
�wi�to�ci, �e kiedy przed wieczorem spacerowa� sobie po g��wnej ulicy
miasta, po Prospekcie Jurija Gagarina (dawniej Hutnicza, a jeszcze dawniej
Gubernatorska), by� �wiadkiem niespotykanego zjawiska. Mianowicie poprzez
zwarty t�um spacerowicz�w przepycha� si� niewidzialny cz�owiek. Jego, W.
Ma�aszkina, r�wnie� �w niewidzialny cz�owiek potr�ci�, na szcz�cie
niezbyt bole�nie - Ma�aszkin odni�s� w�wczas wra�enie, �e niewidzialny
jest z gumy, nadmuchiwany. Zreszt� nie by� on tak zupe�nie niewidzialny,
bo ten i �w fragment jego cia�a mo�na by�o dostrzec, wszak�e bardzo
niewyra�nie. Ma�aszkin chcia� schwyta� niewidzialnego, wiedz�c wszak�e jak
rozbestwion� mamy dzisiaj m�odzie�, obawia� si�, �e przy realizacji tego
szlachetnego zamiaru m�g�by oberwa� po karku, a potem - szukaj wiatru w
polu. Na pytanie: "Co tu ma do rzeczy m�odzie�?" emeryt Ma�aszkin
odpowiedzia�, �e komu, je�li nie m�odym, przysz�o do g�owy wynajdowa�
niewidzialno��. Za� te darmozjady mog�y co� takiego wykombinowa�, wiadomo
bowiem, �e nie poci�ga ich rzetelna praca, nie uprawiaj� sport�w, �yj� w
izolacji od kolektywu i taka czapka-niewidka bardzo by im si� przyda�a
przy pope�nianiu przest�pstw. Dalsze rozwijanie tej tezy przerwa�
Ma�aszkinowi przedstawiciel komitetu blokowego K. �ukjanow, kt�ry
zaprotestowa� przeciwko takiemu krzywdz�cemu nasz� m�odzie� uog�lnianiu.
Poza tym K. �ukjanow da� do zrozumienia, �e w og�le nie wierzy w ani jedno
s�owo z tego, co tu wygadywa� emeryt W. Ma�aszkin i �e niewidzialni ludzie
to nienaukowe wymys�y. Obecni przy tej dyskusji wyrazili w kuluarach
pogl�d, �e staruch za�ga� si� ze szcz�tem, skleroza go wyka�cza, ale �e w
ka�dym razie maj�c do czynienia z takim intrygantem, trzeba si� mie� na
baczno�ci, a tak�e, �e K. �ukjanow myli si�, je�li s�dzi, �e jego stopie�
pu�kownika w stanie spoczynku i jego odznaczenia wywr� jakie� wra�enie na
staruchu, bo emeryt nie z takimi dawa� sobie rad�, a teraz to ju� na pewno
zajmie si� zbieraniem interesuj�cych wiadomo�ci o pu�kowniku i
przekazywaniem ich redakcjom, komitetowi blokowemu, organizacji partyjnej,
a w og�le to lepiej trzyma� si� ad niego z dala.
Natomiast fotoamator�w Kol� Piechtierowa i Walerka Czajkina nawet
przyjaciele wy�miali - Kola i Walerek pletli zupe�ne bzdury. Twierdzili,
�e robili zdj�cia nad rzek� i �e po wywo�aniu filmu na jednym z kadr�w
zobaczyli jakie� dziwne, podobne do o�miornic stwory. Stwory te kry�y si�
za krzakami. Kola i Walerek obstawali przy swoim, niczego jednak nie mogli
udowodni�, poniewa� �w kadr z o�miornicami wyci�li z filmu i pobiegli z
nim do nauczycielki, do Klaudii Siergiejewny, ale po drodze w jaki�
niewyt�umaczony spos�b go zgubili. I nie znale�li go ju�, cho� przeszukali
ca�� drog� od strychu w domu Koli do ganku domu Klaudii Siergiejewny. Mo�e
porwa� go wiatr. A szkoda. By� to przecie� b�d� co b�d� dow�d rzeczowy, a
nie jaka� tam zdziecinnia�a gadanina o czapce-niewidce.
Studentce drugiego roku Instytutu Pedagogiki Gali Swiridowej
przyjaci�ki r�wnie� nie uwierzy�y, cho� m�wi�a nie o �adnych o�miornicach
ani niewidzialnych ludziach tylko o Witi Szewcowie, w kt�rego istnienie
nikt bynajmniej nie w�tpi�. Gala wszak�e o�wiadczy�a, �e Witia to bardzo
rzeczowy i warto�ciowy ch�opak, jej przyjaci�ki za� jak na z�o�� uwa�a�y
go za wartog�owa i faceta bez charakteru.
Kiedy Gala pr�bowa�a broni� swojego pogl�du, przyjaci�ki zjadliwie
przyzna�y, �e Witia rzeczywi�cie jest do�� przystojny, i zapyta�y Gal�,
czy si� aby w nim nie podkochuje. Nie ona pierwsza, m�wi�y, nie ona
ostatnia... I cho� Gala gor�co protestowa�a przeciwko tym podejrzeniom,
przyjaci�ki nie uwierzy�y jej.
Ale w�a�ciwie trudno to nazwa� jakim� wydarzeniem...
przek�ad : Irena Lewandowska