3399
Szczegóły |
Tytuł |
3399 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3399 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3399 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3399 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TADEUSZ DO��GAMOSTOWICZ ZNACHOR
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000
Rozdzia� I
W sali operacyjnej panowa�a zupe�na cisza. Z rzadka przerywa� j � ostry, kr�tki brz�k
metalowych narz�dzi chirurgicznych na szklanej p�ycie. Powietrze nagrzane do trzydziestu
siedmiu stopni Celsjusza przenika� s�odkawy zapach chloroformu i surowa wo� krwi,
kt�re przenikaj�c przez respiratory nape�nia�y p�uca niezno�n� mieszanin�. Jedna
z sanitariuszek zemdla�a w k�cie sali, lecz nikt z pozosta�ych nie m�g� odej�� od
sto�u operacyjnego, by j� ocuci�. Nie m�g� i nie chcia�. Trzej asystuj�cy lekarze
nie spuszczali czujnego wzroku z otwartej czerwonej jamy, nad kt�r� porusza�y si�
wolno i zdawa�o si� niezgrabnie wielkie, grube r�ce profesora Wilczura.
Ka�dy najmniejszy ruch tych r�k trzeba by�o zrozumie� natychmiast. Ka�de mrukni�cie
wydobywaj�ce si� od czasu do czasu spod maski zawiera�o dyspozycj� zrozumia�� dla
asystent�w i wykonywan� w mgnieniu oka. Sz�o przecie nie tylko o �ycie pacjenta,
lecz i o co� znacznie wa�niejszego, o udanie si� tej szale�czej, beznadziejnej operacji,
kt�ra sta� si� mog�a nowym wielkim triumfem chirurgii i przynie�� jeszcze wi�ksz�
s�aw� nie tylko profesorowi, nie tylko jego lecznicy i uczniom, lecz ca�ej nauce
polskiej.
Profesor Wilczur operowa� wrz�d na sercu. Trzyma� je oto w lewej d�oni i rytmicznym
ruchem palc�w masowa� nieustannie, gdy� wci�� s�ab�o. Przez cienk� gumow� r�kawiczk�
czu� ka�de drgni�cie, ka�dy lekki bulgot, gdy zastawki odmawia�y pos�usze�stwa i
dr�twiej�cymi palcami zmusza� je do pracy. Operacja trwa�a ju� czterdzie�ci sze��
minut. Czuwaj�cy nad pulsem doktor Marczewski ju� po raz sz�sty zanurza� pod sk�r�
pacjenta ig�� szprycki z kamfor� i atropin�.
Prawa r�ka profesora Wilczura raz po raz po�yskiwa�a kr�tkimi ruchami lancet�w i
�y�ek. Na szcz�cie wrz�d nie si�ga� g��boko w mi�sie� sercowy i ukszta�towa� si�
p�ytkim, prawid�owym sto�kiem. �ycie tego cz�owieka by�o do uratowania. Oby wytrzyma�
jeszcze osiem, dziewi�� minut.
A jednak nikt z nich nie odwa�y� si�! - che�pliwie pomy�la� profesor. Tak, nikt,
�aden chirurg ani w Londynie, ani w Pary�u, w Berlinie czy Wiedniu. Przywie�li
go do Warszawy, wyrzekaj�c si� i s�awy, i kolosalnego honorarium. A to honorarium
to dobudowanie nowego pawilonu lecznicy i co� wa�niejszego, bo podr� Beaty z ma��
na Wyspy Kanaryjskie. Na ca�� zim�. Ci�ko b�dzie bez nich, ale zrobi to im doskonale.
Nerwy Beaty w ostatnich czasach. . .
Sinawor�owawa poduszka p�uca wzd�a si� spazmatycznym oddechem i skurczy�a si� nagle.
Raz, drugi, trzeci. Kawa�ek �ywego mi�sa w lewej d�oni profesora zadygota�. 2 ma�ej
ranki na fioletow� b�on� sp�yn�o kilka kropli krwi. W oczach wszystkich obecnych
zamigota�o przera�enie. Rozleg� si� cichy syk tlenu, a ig�a rekordu wnikn�a znowu
pod sk�r� chorego. Grube palce profesora �ciska�y si� i otwiera�y rytmicznie.
Jeszcze kilka sekund i ranka by�a oczyszczona. Cieniutka ni� chirurgiczna mia�a teraz
dokona� dzie�a. Jeden, drugi, trzeci szew. To by�o wprost nie do uwierzenia, �e
te ogromne r�ce zdolne s� do takiej precyzji. Ostro�nie z�o�y� serce i przez chwil�
wpatrywa� si� w nie uwa�nie. P�cznia�o i wiotcza�o nier�wnym tempem, ale niebezpiecze�stwo
ju� min�o. Wyprostowa� si� i da� znak. Z p�acht sterylizowanych p��cien doktor
Sk�rze� wydoby� wypi�owan� cz�� klatki piersiowej. Jeszcze kilka niezb�dnych zabieg�w
i profesor odetchn��. Reszta nale�a�a ju� do asystent�w. M�g� im w zupe�no�ci zaufa�.
Wyda� kilka dyspozycji i przeszed� do ubieralni.
Z rozkosz� odetchn�� tu normalnym powietrzem, zdj�� respirator, r�kawiczki, fartuch
i kitel zabryzgane krwi� i przeci�gn�� si�. Zegar wskazywa� drug� trzydzie�ci pi��.
Znowu sp�nia� si� na obiad. I to w taki dzie�. Beata wprawdzie wie, jak wa�n�
ma dzi� operacj�, ale
5 niew�tpliwie sp�nienie w takim dniu sprawi jej du�� przykro��. Umy�lnie wychodz�c
z rana
Z domu niczym po sobie me da� pozna�, �e pami�ta t� dat�: �sma rocznica ich �lubu.
Ale Beata wiedzia�a, �e zapomnie� nie m�g�. Co roku tego dnia otrzymywa�a jaki�
pi�kny prezent, co roku pi�kniejszy i co roku dro�szy, w miar� jak ros�a jego s�awa
i jego maj�tek. I teraz ju� na pewno w gabinecie na parterze jest nowy. Ku�nierz
musia� ju� rano przys�a�. . .
Profesor spieszy� si� i przebra� szybko. Musia� jednak zajrze� jeszcze do dw�ch chorych
na drugim pi�trze i do pacjenta operowanego przed chwil�. Czuwaj�cy przy nim doktor
Sk�rze� zaraportowa� kr�tko:
- Temperatura trzydzie�ci pi�� i dziewi��, ci�nienie sto czterna�cie, puls bardzo
s�aby z lekk� arytmi� sze��dziesi�t do sze��dziesi�t sze��.
- Dzi�ki Bogu. . - Profesor u�miechn�� si� do�. . M�ody lekarz obrzuci� wzrokiem
pe�nym uwielbienia ogromn�, nied�wiedziowat� posta� szefa. By� jego s�uchaczem na
Uniwersytecie. Pomaga� mu w przygotowaniu materia��w do jego dzie� naukowych, p�ki
jeszcze profesor pracowa� naukowo, odk�d za� otworzy� w�asn� lecznic�, doktor Sk�rze�
znalaz� tu dobr� pensj� i du�e pole pracy. Mo�e �a�owa� w duchu, �e szef wyrzek�
si� tak nagle ambicji uczonego, �e ograniczy� si� do belferki uniwersyteckiej i do
robienia pieni�dzy, ale nie m�g� go z tej racji mniej ceni�. Wiedzia� przecie�, jak
i wszyscy w Warszawie, �e profesor nie robi� tego dla siebie, �e pracowa� niczym
niewolnik, �e nigdy nie zawaha� si� wzi�� na siebie odpowiedzialno�ci, a cz�sto dokazywa�
takich cud�w ) jak dzi�.
- Pan jest geniuszem, , profesorze - powiedzia� z przekonaniem. . Profesor Wilczur
za�mia� si� swoim niskim, dobrodusznym �miechem, kt�ry takim spokojem i ufno�ci�
nape�nia� jego pacjent�w.
- Bez przesady, kolego, bez przesady! I wy do tego dojdziecie. Ale przyznam, �e jestem
kontent. W razie czego ka�cie dzwoni� do mnie. Chocia� s�dz�, �e obejdzie si� bez
tego. I wola�bym, bo mam dzi�. . . �wi�to domowe. Ju� tam pewno dzwonili, �e obiad
si� przysmali. . .
I profesor nie myli� si�. W jego gabinecie ju� kilka razy odzywa� si� telefon. -
Prosz� zawiadomi� pana profesora - m�wi� lokaj - by jak najpr�dzej wraca� do domu.
. - Pan profesor jest na sali operacyjnej - za ka�dym razem z jednakow� flegm� odpowia-
da�a sekretarka, panna Janowicz�wna.
- C� to tak szturmuj�, u licha? ! - odezwa� si� wchodz�c naczelny lekarz doktor
Dobraniecki.
Panna Janowicz�wna przekr�ci�a wa�ek w maszynie i wyjmuj�c gotowy list, powiedzia�a:
- Dzi� rocznica �lubu profesorostwa. . Zapomnia� pan? Ma pan przecie� zaproszenie
na bal. - Ach, prawda. Spodziewam si� niez�ej zabawy. . . Jak zawsze u nich b�dzie
wy�mienita orkiestra, luksusowa kolacja i najlepsze towarzystwo.
- Zapomnia� pan, , o dziwo, o pi�knych kobietach - zauwa�y�a ironicznie. . - Nie
zapomnia�em. Skoro pani tam b�dzie. . . - odci�� si�. Na chude policzki sekretarki
wyst�pi� rumieniec. - Niedowcipne. - Wzruszy�a ramionami. - Cho�bym by�a najpi�kniejsza,
nie liczy�abym
na pa�sk� uwag�. Panna Janowicz�wna nie lubi�a Dobranieckiego. Podoba� si� jej jako
m�czyzna, bo istotnie by� bardzo przystojny z tym orlim nosem i wysokim, dumnym
czo�em, wiedzia�a, �e jest �wietnym chirurgiem, bo sam profesor powierza� mu najtrudniejsze
operacje i przeforsowa� go na stanowisko docenta, uwa�a�a go jednak za zimnego karierowicza,
poluj�cego na bogate ma��e�stwo, a poza tym nie wierzy�a w jego wdzi�czno�� dla profesora,
kt�remu przecie� wszystko zawdzi�cza�.
Dobraniecki by� do�� subtelny, by wyczu� t� niech��. Poniewa� jednak mia� zwyczaj
nie nara�a� sobie nikogo, kto m�g�by mu w czymkolwiek zaszkodzi�, odezwa� si� pojednawczo,
wskazuj�c na stoj�ce przy biurku pud�o:
6 - Sprawi�a pani sobie ju� nowe futro? ? Widz� pud�o od Porajskiego.
- Nie sta� mnie w og�le na Porajskiego, , a zw�aszcza na takie futro. - A� " takie"
? - Niech pan zajrzy. . Czarne sobole. - Fiu. . . . fiu. Dobrze si� powodzi pani
Beacie. Pokiwa� g�ow� i doda�: - Przynajmniej materialnie.
. - Co pan przez to rozumie?
? - Nic.
. - Wstydzi�by si� pan - wybuch�a. - Takiego m�a i tak kochaj�cego mog�aby pozazdro-
�ci� jej ka�da kobieta.
- Zapewne. . Panna Janowicz�wna przeszy�a go gniewnym wzrokiem. - Ma wszystko, o
czym kobieta mo�e marzy�! Ma m�odo��, urod�, cudn� c�reczk�, s�awnego i powszechnie
uwielbianego m�a, kt�ry pracuje dniami, nocami, by zapewni� jej wygody, zbytki,
znaczenie w �wiecie. I upewniam pana, doktorze, �e ona to umie doceni�!
- I ja nie w�tpi� - skin�� lekko g�ow� - tylko wiem, , �e kobiety najwy�ej ceni�.
. . Nie doko�czy�, gdy� do gabinetu wpad� doktor Bang i zawo�a�: - Zdumiewaj�ce!
! Uda�o si�! B�dzie �y�! Z entuzjazmem zacz�� opowiada� przebieg operacji, przy kt�rej
asystowa�. - Jeden tylko nasz profesor m�g� si� porwa� na to! . . . Pokaza�, co umie
- zawo�a�a panna Janowicz�wna.
- No, nie przesadzajmy - odezwa� si� doktor Dobraniecki. - Moi pacjenci nie zawsze
s� lordami i milionerami, mo�e nie zawsze maj� sze��dziesi�tk�, ale historia zna
ca�y szereg pomy�lnych operacji serca. Nawet historia naszej medycyny. Warszawski
chirurg doktor Krajewski tak� w�a�nie operacj� zdoby� �wiatowy rozg�os. A by�o to
trzydzie�ci lat temu!
W gabinecie zebra�o si� jeszcze kilka os�b z personelu lecznicy, i gdy po chwili
zjawi� si� profesor, zasypano go gratulacjami.
S�ucha� ich z u�miechem zadowolenia na swojej czerwonej, wielkiej twarzy, lecz wci��
rzuca� okiem na zegarek. Min�o jednak dobrych dwadzie�cia minut, zanim znalaz� si�
na dole w swojej du�ej, czarnej limuzynie.
- Do domu - rzuci� szoferowi i rozsiad� si� wygodnie. Znu�enie mija�o szybko. By�
zdr�w i silny, a chocia� dzi�ki swojej tuszy wygl�da� nieco starze) , mia� przecie�
tylko czterdzie�ci trzy lata, czu� si� jeszcze m�odszym. Czasami po prostu jak smarkacz.
Przecie umia� z ma�� Mariol� kozio�kowa� na dywanie lub bawi� si� w chowanego nie
tylko dla je) przyjemno�ci, ale i dla w�asnej.
Beata nie chcia�a tego zrozumie� i gdy przygl�da�a si� mu w takich chwilach, mia�a
w wyrazie oczu co� jakby za�enowanie i obaw�.
- Rafale - m�wi�a - gdyby ci� tak zobaczono! - Mo�e zaanga�owano by mnie w�wczas
na freblank� - odpowiada� ze �miechem.
. A w gruncie rzeczy robi�o mu si� w takich chwilach troch� przykro. Beata niew�tpliwie
by�a najlepsz� �on� na �wiecie. Na pewno go kocha�a. Dlaczego jednak odnosi�a si�
do� z tym niepotrzebnym szacunkiem, z jak�� jakby czci�? W jej dba�o�ci i pieczo�owito�ci
by�o co� z liturgii. W pierwszych latach przypuszcza�, �e si� go boi, i robi� wszystko,
by to usun��. Opowiada� o sobie najkomiczniejsze rzeczy, zwierza� si� jej ze swoich
omy�ek, niezaszczytnych przyg�d studenckich, stara� si� wyrugowa� z jej g��wki
najmniejsz� my�l o tym, �e nie s� zupe�nie r�wni. Przeciwnie, na ka�dym kroku podkre�la�,
�e �yje tylko dla niej, �e pracuje tylko dla niej i �e tylko przez ni� jest szcz�liwy.
Zreszt� by�a to szczera prawda.
Kocha� Beat� do szale�stwa i wiedzia�, �e ona odp�aca mu r�wn� mi�o�ci�, chocia�
cich� i mniej impulsywn�. Zawsze by�a taka pastelowa i delikatna jak kwiat. Zawsze
mia�a dla� u�miech i dobre s�owa. I my�la�by, �e me potrafi by� inna, gdyby nie to,
�e widzia� j� nieraz
7 rozbawion�, wybuchaj�c� raz po raz g�o�nym �miechem, �artobliw� i zalotn�, ilekro�
ota-
cza�o j� towarzystwo m�odzie�y i ilekro� nie wiedzia�a, �e on na ni� patrzy. Na g�owie
stawa�, by przekona� j�, �e jest bardziej od innych, od najm�odszych, got�w do takiej
beztroskiej zabawy - na pr�no. Wreszcie z biegiem czasu pogodzi� si� z tym, wyperswadowa�
sobie pretensje do dalszego spot�gowania i tak olbrzymiego swego szcz�cia.
I tak przysz�a �sma rocznica ich �lubu, �sma rocznica wsp�lnego �ycia nie zak��conego
ani razu najmniejsz� sprzeczk�, najdrobniejszym sporem czy bodaj cieniem nieufno�ci,
za to ile� razy roz�wietlonego tysi�cem chwil i godzin rado�ci, pieszczot, zwierze�.
. .
Zwierze�. . . W�a�ciwie tylko on si� jej zwierza� ze swych uczu�, my�li, plan�w.
Beata nie umia�a tego, lub te� jej �ycie wewn�trzne by�o zanadto jednolite, zanadto
proste. . . Mo�e zanadto - Wilczur skarci� siebie za to okre�lenie - zanadto ubogie.
Uwa�a�, �e uw�acza to Beacie, �e j� skrzywdzi�, tak o niej my�l�c. Je�eli jednak
by�o tak naprawd�, tym wi�ksza tkliwo�� nape�nia�a jego serce.
- Og�uszam j� - m�wi� do siebie - oszo�amiam sob�. Jest taka inteligentna i tak subtelna.
St�d dra�liwo�� i obawa, by nie okaza� mi, �e jej sprawy s� drobne, codzienne, pospolite.
Doszed�szy do takiego wniosku stara� si� wynagrodzi� je) t� krzywdz�c� dysproporcj�.
Wnika� z najwi�ksz� uwag� i z przej�ciem w szczeg�hki domowe, interesowa� si� jej
strojami, perfumami, podchwytywa� ka�de s��wko projekt�w towarzyskich czy dotycz�cych
pokoju dziecinnego i rozwa�a� je z takim zaj�ciem, jakby chodzi�o o kwestie naprawd�
wa�ne.
Bo i by�y dla� wa�ne, wa�niejsze ponad wszystko, skoro wierzy�, �e szcz�cie nale�y
piel�gnowa� z najwi�ksz� troskliwo�ci�, skoro rozumia�, �e te nieliczne, wyrwane
z pracy godziny, kt�re mo�e Beacie po�wi�ci�, musi nape�ni� jak najintensywniejsz�
tre�ci�, jak najwi�kszym ciep�em. . .
Auto stan�o przed pi�kn�, bia�� will�, niew�tpliwie naj�adniejsz� w ca�ej Alei Bz�w,
a jedn� z najelegantszych w Warszawie.
Profesor Wilczur wyskoczy�, nie czekaj�c, a� szofer otworzy drzwiczki, wzi�� z jego
r�k pud�o z futrem, szybko przebieg� chodnik i dr�k�, w�asnym kluczem otworzy� drzwi
i zamkn�� je jak najciszej za sob�. Chcia� Beacie zrobi� niespodziank�, kt�r� u�o�y�
sobie jeszcze przed godzin�, gdy pochylony nad otwart� klatk� piersiow� operowanego
obserwowa� powik�any splot aort i wen.
W hallu jednak zasta� Bronis�awa i star� gosposi� Micha�ow�. Widocznie Beata nie
by�a w dobrym humorze z powodu jego sp�nienia, gdy� mieli miny przeci�gni�te i widocznie
na� czekali. Profesorowi psu�o to plany i ruchem r�ki kaza� si� im wynosi�. Pomimo
to Bronis�aw odezwa� si�:
- Panie profesorze. . . . - Csss! ! . . . - przerwa� mu Wilczur i marszcz�c brwi
doda� szeptem - we� palto!
! S�u��cy chcia� znowu co� powiedzie�, lecz tylko poruszy� ustami i pom�g� profesorowi
rozebra� si�.
Wilczur pr�dko otworzy� pud�o, wyj�� ze� pi�kne palto z czarnego, l�ni�cego futra
o d�ugim, jedwabnym w�osie, narzuci� je sobie na ramiona, na g�ow� w�o�y� zawadiacko
ko�paczek z dwoma filuternie zwisaj�cymi ogonkami, na r�k� wsun�� mufk� i z rozradowanym
u�miechem przejrza� si� w lustrze: wygl�da� arcykomicznie.
Rzuci� okiem na s�u�b�, by sprawdzi� wra�enie, lecz we wzroku gosposi i lokaja by�o
tylko zgorszenie.
- G�uptasy - pomy�la�. . - Panie profesorze. . . . - zacz�� znowu Bronis�aw, , a
Micha�owa zadrepta�a na miejscu. - Milcze�, do licha - szepn�� i wymijaj�c ich, otworzy�
drzwi do salonu. Spodziewa� si� zasta� Beat� z ma�� albo w r�owym pokoju, albo w
buduarze.
Przeszed� sypialni�, buduar, dziecinny. Nie by�o ich. Zawr�ci� i zajrza� do gabinetu.
I tu by�o pusto. W jadalni, na ukwieconym stole, po�yskuj�cym z�oceniami porcelany
i kryszta�a-
8 mi, by�y dwa nakrycia. Mariola z miss Tholereed jada�y razem wcze�niej. W otwartych
drzwiach do kredensu sta�a pokoj�wka. Mia�a twarz zap�akan� i zapuchni�te oczy. -
Gdzie jest pani? ? - zapyta� zaniepokojony. Dziewczyna w odpowiedzi wybuch�a �kaniem.
- Co to jest? co si� sta�o? ! - zawo�a�, ju� nie hamuj�c g�osu. Przeczucie jakiego�
nieszcz�cia chwyci�o go za gard�o.
Gospodyni i Bronis�aw wsun�li si� cicho do jadalni i w milczeniu stali pod �cian�.
Powi�d� po nich przera�onym spojrzeniem i krzykn�� rozpaczliwie:
- Gdzie jest pani? ? ! Nagle wzrok jego zatrzyma� si� na stole. Przy jego nakryciu
oparty o wysmuk�y kryszta�owy kieliszek sta� list. Bladoniebieska koperta z wysrebrzonymi
brze�kami.
Serce skurczy�o si� mu gwa�townie, w g�owie zawirowa�o. Jeszcze nie rozumia�, jeszcze
nic nie wiedzia�. Wyci�gn�� r�k� i wzi�� list, kt�ry wyda� mu si� sztywny i martwy.
Przez chwil� trzyma� go w palcach. Na kopercie adresowanej do niego pozna� charakter
pisma Beaty. Du�e, kanciaste litery. Otworzy� i zacz�� czyta�:
" Drogi Rafale! Nie wiem, czy zdo�asz wybaczy� mi kiedykolwiek to, �e odchodz�. .
. " Wyrazy zacz�y drga� i wirowa� przed oczami. W p�ucach zabrak�o powietrza, na
czole wyst�pi�y krople potu. - Gdzie ona jest - krzykn�� zd�awionym g�osem - gdzie
ona jest? ? ! I potoczy� wzrokiem doko�a. - Pani odjecha�a z panienk� - wyb�ka�a
cicho gosposia. - K�amiesz! ! - rykn�� Wilczur. . - To nieprawda!
! - Sam sprowadzi�em taks�wk� - przy�wiadczy� rzetelnym tonem Bronis�aw, a po pauzie
doda�: - i walizki znosi�em. . Dwie walizki. . .
Profesor zataczaj�c si� wyszed� do s�siedniego gabinetu, zamkn�� za sob� drzwi i
opar� si� o nie. Pr�bowa� czyta� dalej list, lecz min�o sporo czasu, zanim potrafi�
zmusi� si� do zrozumienia tre�ci.
" Nie wiem, czy zdo�asz wybaczy� mi kiedykolwiek to, �e odchodz�. Post�puj� podle,
wyp�acaj�c Ci si� t� krzywd� za Twoj� wielk� dobro�, kt�rej nigdy nie zapomn�.
Ale d�u�ej zosta� nie mog�am. Przysi�gam Ci, �e mia�am tylko jedno inne wyj�cie:
�mier�. Jestem jednak tylko s�ab� i biedn� kobiet�. Nie umia�am zdoby� si� na heroizm.
Od wielu miesi�cy walczy�am z t� my�l�. Mo�e nigdy nie b�d� szcz�liwa, mo�e nigdy
nie zaznam spokoju. Ale nie mia�am prawa odbiera� siebie naszej Marioli i - jemu.
. " Pisz� chaotycznie, lecz trudno mi zebra� my�li. Dzi� rocznica naszego �lubu.
Wiem, �e� przygotowa�, drogi Rafale, jaki� podarek dla mnie. By�oby to nieuczciwe,
gdybym przyj�a go od Ciebie teraz, gdy ju� nieodwo�alnie postanowi�am odej��.
" Pokocha�am, Rafale. I ta, mi�o�� silniejsza jest ode mnie. Silniejsza od wszystkich
uczu�, jakie �ywi� i zawsze �ywi�am dla Ciebie, od bezgranicznej wdzi�czno�ci do
najg��bszego szacunku i podziwu, od szczerej �yczliwo�ci do przywi�zania. Niestety,
nie kocha�am Ci� nigdy, lecz dowiedzia�am si� o tym dopiero wtedy, gdy na swojej
drodze spotka�am Janka.
" Odje�d�am daleko i miej nade mn� mi�osierdzie: nie szukaj mnie! B�agam, ulituj
si� nade mn�! Wiem, �e jeste� wielkoduszny i nadludzko dobry. Nie prosz� Ci�, Rafale,
o przebaczenie. Nie zas�u�y�am na nie i zdaj� sobie spraw� z tego, �e masz prawo
nienawidzi� i pogardza�.
" Nigdy nie by�am godna Ciebie. Nigdy nie si�ga�am do Twego poziomu. Sam o tym wiesz
a� nadto dobrze i jedynie Twojej dobroci przypisuj� to, �e� zawsze stara� si� nie
okaza� mi tego, co jednak by�o ponad wszelk� miar� dla mnie poni�aj�ce i dr�cz�ce.
Otoczy�e� mnie zbytkiem i lud�mi swego �wiata. Zasypywa�e� mnie cennymi prezentami.
Ale ja widocznie nie by�am stworzona do takiego �ycia. M�czy� mnie i wielki �wiat,
i bogactwo, i Twoja s�awa i - moja nico�� przy tobie.
.
9 " Teraz �wiadomie id� w nowe �ycie, gdzie mo�e czeka mnie ostateczna bieda, a w
ka�dym
razie ci�ka walka o ka�dy kawa�ek chleba. Ale walk� t� toczy� b�d� obok i razem
z cz�owiekiem, kt�rego bezbrze�nie kocham. Je�eli swoim czynem nie zabijam szlachetno�ci
Twego serca, je�eli potrafisz, zaklinam Ci�, zapomnij o mnie. Na pewno wkr�tce odzyskasz
spok�j, jeste� przecie taki m�dry, na pewno spotkasz inn�, stokro� lepsz� ode mnie.
�ycz� Ci z ca�ej duszy szcz�cia, kt�re i ja w pe�ni odzyskam, gdy dowiem si�, �e
Tobie dobrze.
" Zabieram Mariol�, bo bez niej nie potrafi�abym prze�y� jednej godziny. Sam to wiesz
najlepiej. Nie my�l, �e chc� ograbi� Ci� z tego najwi�kszego skarbu, kt�ry jest nasz�
wsp�ln� w�asno�ci�. Po kilku latach, gdy ju� oboje spokojnie b�dziemy mogli spojrze�
w przesz�o��, odezw� si� do Ciebie.
" Zegnaj, Rafale. Nie pos�dzaj mnie o lekkomy�lno�� i nie �ud� si�, �e cokolwiek
mo�e wp�yn�� na zmian� mojego post�powania. Nie odst�pi� od mego, gdy� wola�abym
raczej �mier�. Nie umia�am Ci� ok�amywa� i wiedz, �e by�am Ci wierna do ko�ca. �egnaj,
miej lito�� i nie staraj si� mnie odnale��.
Beata Ps. Pieni�dze i ca�� bi�uteri� zostawiam w kasie. Klucz od kasy w�o�y�am do
skrytki w Twoim biurku. Zabieram z sob� tylko rzeczy Marioli " .
Profesor Wilczur opu�ci� r�k� z listem i przetar� oczy: w lustrze naprzeciw zobaczy�
swoje odbicie w dziwacznym stroju. Zrzuci� z siebie to wszystko i zacz�� czyta� list
od nowa.
Cios spad� na� tak nieoczekiwanie, �e wci�� wydawa� mu si� czym� nierealnym, jak��
dopiero gro�b� czy ostrze�eniem.
Czyta�: . . . niestety, nie kocha�am Ci� nigdy. . . A dalej: . . . m�czy� mnie i
wielki �wiat, i bogactwo, i Twoja s�awa. . . - Jak�e to tak? ? - j�kn��. - Dlaczego?
? . . . Dlaczego? . . . Na pr�no usi�owa� zrozumie� wszystko. W jego �wiadomo�ci
by�o to: odesz�a, porzuci�a go, zabra�a dziecko, kocha innego. �aden z motyw�w nie
dociera� do jego m�zgu. Widzia� tylko nagi fakt, dziki, nieprawdopodobny, groteskowy.
Na dworze zaczyna� si� wczesny, jesienny zmierzch. Zbli�y� si� do okna i czyta� list
Beaty, ju� nie wiedzia� sam po raz kt�ry.
Nagle rozleg�o si� pukanie do drzwi i Wilczur drgn��. Przez jedno mgnienie ogarn�a
go nieprzytomna nadzieja.
- To ona! ! Wr�ci�a! . . . Lecz ju� w nast�pnej chwili poj��, �e to niepodobie�stwo.
- Prosz� - odezwa� si� ochryp�ym g�osem.
. Do pokoju wszed� Zygmunt Wilczur, jego daleki krewny, prezes S�du Apelacyjnego.
Utrzymywali do�� serdeczne stosunki i bywali u siebie do�� cz�sto. Zjawienie si�
Zygmunta w tej chwili nie mog�o by� przypadkowe i profesor od razu domy�li� si�,
�e musia�a go zawiadomi� telefonicznie Micha�owa.
- Jak si� miewasz, , Rafale? - odezwa� si� Zygmunt tonem energicznym i przyjacielskim.
- Jak si� masz. . - Profesor wyci�gn�� do� r�k�.
. - C� tak siedzisz po ciemku? Pozwolisz? - I nie czekaj�c na odpowied�, przekr�ci�
kontakt. - Zimno tu, pieska jesie�. Co widz�! Drzewo na kominku! Nie ma to jak
kominek. Niech�e ten Bronis�aw zapali. . .
Uchyli� drzwi i zawo�a�:
10 - Bronis�awie! Prosz� tu zapali� w kominku. S�u��cy wchodz�c zerkn�� z ukosa na
swego
pana, podni�s� z pod�ogi porzucone futro, roznieci� ogie� i wyszed�. Ogie� szybko
obj�� suche drwa.
Profesor sta� nieruchomo przy oknie. - Chod��e, si�dziemy tu, pogaw�dzimy. - Zygmunt
poci�gn�� go na fotel przed kominkiem. - No, tak. Ciep�o to cudowna rzecz. Ty,
jako m�ody, nie umiesz jeszcze tego oceni�. Ale na moje stare gnaty. . . C� to,
nie w lecznicy? Pr�nujesz dzi�?
- Tak. . . . Z�o�y�o si� tak. - A w�a�nie telefonowa�em - nadrabia� prezes swad�
- telefonowa�em do lecznicy. Chcia�em wpa��, by zasi�gn�� twojej rady. Zaczyna
mi dokucza� lewa noga. Obawiam si�, �e to ischias. . .
Profesor s�ucha� w milczeniu, lecz tylko pojedyncze s�owa trafia�y do jego �wiadomo�ci.
Jednak�e r�wny i pogodny g�os Zygmunta sprawi� to, �e my�li si� zaczyna�y skupia�,
��czy�, wi�za� w jaki� niemal ju� realny obraz rzeczywisto�ci. Drgn��, gdy kuzyn
zmieni� ton i zapyta�:
- A gdzie� Beata? ? Twarz profesora �ci�gn�a si� i odpowiedzia� z wysi�kiem: - Wyjecha�a.
. . . Tak. . . Wyjecha�a. . . Wyjecha�a. . . za granic�. - Dzisiaj?
? - Dzisiaj.
. - To do��, , zdaje si�, niespodziewany projekt? - od niechcenia zauwa�y� Zygmunt.
- Tak. . . . tak. Wys�a�em j�. . . Rozumiesz. . . by�y pewne sprawy i w zwi�zku z
tym. . . M�wi� z tak� trudno�ci�, a cierpienie tak wyra�nie rysowa�o si� na jego
twarzy, �e Zygmunt po�piesznie potwierdzi� najcieplejszym tonem, na jaki umia�
si� zdoby�:
- Rozumiem. Naturalnie. Tylko widzisz, na dzisiaj rozes�ali�cie zaproszenia na wiecz�r.
Nale�a�oby zatelefonowa� do wszystkich i odwo�a�. . . Czy pozwolisz, �e si� tym zajm�?
. . .
- Prosz�. . . . - No, to doskonale. S�dz�, �e Micha�owa ma list� zaproszonych. Wezm�
to od niej. A ty zrobi�by� najlepiej, gdyby� po�o�y� si� spa�. Co? . . . Nie b�d�
ci zawraca� d�u�ej g�owy. No, do widzenia. . .
Wyci�gn�� r�k�, lecz profesor nie zauwa�y� tego. Zygmunt poklepa� go po ramieniu,
zatrzyma� si� jeszcze przy drzwiach na chwil� i wyszed�.
Wilczur ockn�� si�, gdy trzasn�a klamka. Zauwa�y�, �e �ciska w d�oni list Beaty.
Zgni�t� go w ma�� kulk� i rzuci� w ogie�. P�omie� od razu otoczy� j�, zab�ys�a czerwonym
p�kiem i spopiela�a. Ju� dawno i �ladu po niej nie zosta�o, ju� dawno drwa w kominku
zmieni�y si� w kupk� czerwonych w�gli, gdy przetar� oczy i wsta�. Powolnym ruchem
odsun�� fotel, obejrza� si�.
- Nie mog�, , nie mog� tu wytrzyma� - szepn�� bezg�o�nie i wybieg� do przedpokoju.
. Bronis�aw zerwa� si� z krzes�a. - Pan profesor wychodzi? ? . . . Jesionk� czy cieplejsze
palto? - Wszystko jedno.
. - Tylko pi�� stopni na dworze. Lepiej, s�dz�, cieplejsze - zadecydowa� s�u��cy
i poda� palto.
- R�kawiczki! - zawo�a�, wybiegaj�c za profesorem na ganek, lecz Wilczur musia� nie
dos�ysze�. Ju� by� na ulicy.
Koniec pa�dziernika w tym roku by� ch�odny i d�d�ysty. Ga��zie drzew obdziera� silny
p�nocny wiatr z resztek przedwcze�nie z��k�ych li�ci. Na chodnikach chlupota�a
woda. Nieliczni przechodnie szli z nastawionymi ko�nierzami pochylaj�c g�owy, by
os�oni� twarz przed drobnymi, ostrymi kroplami deszczu, lub obur�cz trzymali parasole,
kt�rymi targa�y raz
11 po raz gwa�towne porywy wiatru. Spod k� z rzadka przeje�d�aj�cych samochod�w
tryska�y
m�tne bryzgi wody, doro�karskie konie cz�apa�y leniwie, a podniesione budy ocieka�y
deszczem, md�o po�yskuj�c w �wietle ��tych latarni.
Doktor Rafa� Wilczur machinalnie zapi�� palto i szed� przed siebie. - Jak mog�a tak
post�pi�! Jak mog�a! - powtarza� w my�li pytanie. Czy� nie zdawa�a sobie sprawy z
tego, �e odbiera mu wszystko, �e pozbawia go racji i celu istnienia? I dlaczego?
. . . Dlatego, �e spotka�a jakiego� cz�owieka. . . Gdyby go chocia� zna�, gdyby mia�
pewno��, �e on j� potrafi oceni�, �e jej nie skrzywdzi, �e da jej to szcz�cie. Napisa�a
tylko jego imi�: Janek.
Wilczur zacz�� w pami�ci liczy� bli�szych i dalszych znajomych. �aden z nich. Mo�e
to jaki� n�dznik, oszust, obie�y�wiat, kt�ry j� porzuci przy pierwszej sposobno�ci.
Jaki� zawodowy uwodziciel, kt�ry Beat� otumani�, ok�ama�, zn�ci� fa�szywymi wyznaniami
i przysi�gami. Liczy� zapewne na pieni�dze. Co si� stanie, gdy przekona si�, �e
Beata nawet SWOJO) bi�uterii nie zabra�a? . . . To na pewno wyrafinowany �otr. Tak,
trzeba go �ciga�, trzeba p�ki czas zapobiec �ajdactwu. Trzeba za��da� od w�adz, od
policji, by ich szukano. Rozes�a� listy go�cze, detektyw�w. . .
Pod wp�ywem tej my�li zatrzyma� si� i rozejrza�. By� w �r�dmie�ciu. Przypomnia� sobie,
�e gdzie� w pobli�u, na drugiej czy na trzeciej przecznicy kiedy�, przeje�d�aj�c,
widzia� szyld komisariatu policji.
Ruszy� w tamtym kierunku, lecz ju� po kilkunastu krokach zawr�ci�. - I c� z tego,
�e j� odnajd�? Nigdy nie zgodzi si� wr�ci� do mnie. Napisa�a wyra�nie, �e nie kocha,
�e dr�czy�a j� jego rzekoma wy�szo��, jego bogactwo, jego s�awa. . . a na pewno i
jego mi�o��. By�a o tyle delikatna, �e tego nie powiedzia�a wyra�nie. . . Jakim�e
prawem on ma j� os�dzi�, zadecydowa� o jej losie? A je�eli ona woli nawet poniewierk�
przy tamtym? . . .
Jakich�e argument�w mo�na u�y�, chc�c przekona� kobiet�, by wr�ci�a do niekochanego,
do. . . nienawidzonego m�a? . . . Zreszt� czy nie zbyt po�piesznie doszed� do przekonania,
�e tamtem cz�owiek jest wyrzutkiem spo�ecze�stwa i chciwym �otrem? . . . Beata nigdy
me lubi�a m�czyzn tego rodzaju, poci�gali j� zawsze ideali�ci, marzyciele. . . Nawet
Marioli czytywa�a godzinami liryczne wiersze, kt�rych to siedmioletnie dziecko nie
mog�o zrozumie�. Czyta�a dla siebie.
Cz�owiek, za kt�rym posz�a, musi by� m�odym, niepraktycznym biedakiem. W jaki spos�b,
kiedy go pozna�a? . . . Czemu nigdy s�owem nie wspomnia�a o nim? . . . I nagle uciek�a,
post�pi�a z ca�� bezwzgl�dno�ci�, z ca�ym okrucie�stwem. Porzuci�a cz�owieka, kt�-
ry dla niej wszystko. . . jak pies, jak niewolnik. . . - I za co? Za co? ! . . .
Czy zgrzeszy� czymkolwiek przeciw niej, przeciw swojej mi�o�ci? . . . Nigdy! Nawet
my�l�! W og�le by�a pierwsz� kobiet�, kt�r� pokocha�. By�o to niespe�na dziesi��
lat temu. Jak�e dobrze pami�ta� wszystko. Pozna� j� przypadkowo. I b�ogos�awi� ten
przypadek jeszcze do dzisiejszego dnia, b�ogos�awi� rano i wiecz�r, o ka�dej godzinie,
gdy patrzy� na ni� i gdy cieszy� si� my�l�, �e b�dzie na ni� patrzy�. Wtedy by� jeszcze
docentem i mia� w�a�nie �wiczenia w prosektorium, gdy na ulicy w�z ci�arowy przejecha�
jej dziadka. Udzieli� pierwszej pomocy. Powik�ane z�amanie obu n�g. Staruszek zaklina�
go, by zawiadomi� w najbardziej ostro�ny spos�b jego �on�, chor� na serce, i wnuczk�.
Drzwi ma�ego mieszkanka na Starym Mie�cie otworzy�a mu Beata.
A w kilka miesi�cy p�niej byli ju� zar�czeni. Mia�a zaledwie siedemna�cie lat. By�a
szczup�a i blada, nosi�a tanie pocerowane sukienki. W domu panowa�a bieda. Rodzice
Beaty stracili podczas wojny ca�y sw�j maj�tek. Dziadek a� do dnia owego �miertelnego
wypadku utrzymywa� �on�staruszk� l wnuczk� z lekcji obcych j�zyk�w, udzielanych
po domach. Babka, p�ki nie przenios�a si� w �lad za m�em do rodzinnego grobu na
Pow�zkach, do jedynej wspania�ej posiad�o�ci, jaka im po dawnym bogactwie zosta�a,
godzinami opowiada�a wnuczce i jej narzeczonemu o minionej �wietno�ci rodu Gonty�skich,
o pa�acach, polowaniach, balach, o tabunach koni i o klejnotach, o strojach sprowadzanych
z Pary�a. . . Beata sie-
12 dzia�a zas�uchana, a w jej rozmarzonych oczach, zdawa�o si�, migota� �al za t�
utracon� prze-
sz�o�ci�, za t� bajk�, kt�ra ju� nie wr�ci. I w takich chwilach on �ciska� jej chud�
r�czk� i m�wi�: - Wszystko to ci dam. Zobaczysz, Beato! I klejnoty, i stroje z Pary�a,
i bale, i s�u�b�! Wszystko ci dam!
A sam w�wczas nie mia� nic opr�cz paru walizek w kawalerskim pokoju, szafy fachowych
ksi��ek i skromnego uposa�enia docenta. Ale mia� te� wol� ze stali i wiar� pot�n�,
i pragnienie pal�ce jak ogie�, by przyrzeczenia Beacie dotrzyma�. Zacz�� walk�. O
stanowiska, o praktyk�, o bogatych pacjent�w. Du�a wiedza, wrodzony talent, niez�omny
charakter i praca, zawzi�ta, w�ciek�a praca zrobi�y swoje. A przy tym i szcz�cie
sprzyja�o. Ros�a s�awa, ros�y dochody. W trzydziestym si�dmym roku �ycia otrzyma�
katedr�, a w kilka tygodni p�niej jeszcze wi�ksze szcz�cie go spotka�o: Beata
urodzi�a c�reczk�.
W�a�nie na cze�� owej �wietnej prababki Gonty�skiej dano jej imiona: Maria Jolanta
i tak samo w zdrobnieniu nazywano j� Mariol�. Wspomnienie c�rki nowym b�lem �cisn�o
serce profesora Wilczura. Nieraz zastanawia� si� nad tym, kt�r� z nich bardziej kocha.
. . Gdy zacz�a m�wi�, jednym z pierwszych s��w by�o:
- Tapusiu. . . . Tak ju� i zosta�o. Zawsze nazywa�a go tapusiem. Gdy w drugim roku
zapad�a na ci�k� szkarlatyn�, a w ko�cu wyzdrowia�a, �lubowa� sobie, �e odt�d wszystkie
biedne dzieci b�dzie leczy� darmo. W jego drogiej lecznicy, gdzie zawsze miejsc brak�o,
kilka pokoi zajmowa�y dzieci, bezp�atni pacjenci. Wszystko to przecie� by�o dla niej,
na intencj� jej zdrowia.
A teraz mu j� odebrano. To ju� by�o nieludzkie, to ju� przekracza�o wszelk� miar�
egoizmu. - Musisz mi j� odda�. Musisz! - m�wi� g�o�no zaciskaj�c pi�ci. Przechodnie
ogl�dali si� za nim, lecz nie spostrzega� tego.
- Za mn� jest prawo! ! Porzuci�a� mnie, ale zmusz� ci�, by� mi Mariol� zwr�ci�a.
Prawo jest za mn�. I moralne prawo te�. Sama to musisz przyzna�, ty, pod�a, pod�a,
pod�a! . . . Nikczemna, czy� nie rozumiesz, �e pope�ni�a� zbrodni�! Jaka� mo�e by�
ci�sza zbrodnia? . . . Jaka, powied� sama! . . . Mierzi�y ci� pieni�dze i wszystko.
Dobrze, ale czego ci brakowa�o? Nie mi�o�ci przecie, bo nikt ci� tak kocha� nie
potrafi jak ja! Nikt! Na ca�ym �wiecie!
Potkn�� si� i omal nie upad�. Szed� nie zabrukowan� ulic� grz�zn�c w b�ocie po kostki.
Tu i owdzie rozrzucone by�y du�e kamienie, po kt�rych mieszka�cy ma�ych domk�w tej
dzielnicy usi�owali dosta� si� do siebie such� nog�. Okna by�y ju� ciemne. Rzadkie
latarnie gazowe rozsiewa�y md�e niebieskawe �wiat�o. W prawo sz�a wi�ksza, g�ciej
zabudowana ulica. Wilczur zawr�ci� w ni� i wl�k� si� coraz wolniej.
Nie odczuwa� zm�czenia, lecz nogi sta�y si� ci�kie, niezno�nie ci�kie. Musia� by�
przemoczony a� do koszuli, gdy� ka�dy podmuch wiatru czu� jak na go�ej sk�rze.
Nagle kto� mu zast�pi� drog�. - Panie ozdobny - odezwa� si� ochryp�y g�os - po�ycz
pan bez gwarancji bankowej pi�� " zet" na hipotek� Polskiego Monopolu Spirytusowego.
Pewno�� i zaufanie.
- Co? ? - Profesor nie zrozumia�. - Nie cokaj, bo obcokany b�dziesz, powiada Pismo
�wi�te: jakim cokiem cokasz bli�niego twego, takim i ciebie obcokaj�, obywatelu stolicy
trzydziestomilionowego pa�stwa z dost�pem do morza.
- Czego pan sobie �yczy? ? - Zdrowia, szcz�cia i wszelkiej pomy�lno�ci. A nadto
winszuj� sobie nape�ni� m�j, pusty �o��deczek czterdziestopi�cioprocentowym rozczynem
alkoholu, przy �askawym wsp�udziale pewnej dozy wieprzowej padliny, zwanej kie�bas�.
Obdartus chwia� si� lekko na no-
13 gach, a z jego twarzy poro�ni�tej nie golon� od wielu dni szczecin� zalatywa�
od�r w�dki,
Profesor si�gn�� do kieszeni i poda� mu kilka monet. - Prosz�.
. - Bis dat, qui cito dat - sentencjonalnie orzek� pijak. - Thank you, my darling.
Pozw�l jednak, hojny ofiarodawco, �e w zamian i ja ofiaruj� ci co� cennego. My�l�
o swoim towarzystwie. Tak" . S�uch ci� nie my4, dobry cz�owieku. Mo�esz dost�pi�
tego zaszczytu. Noblesse oblige! Ja stawiam! Zmok�e�, sir, i przemarz�e� na zimnie,
p�jd� do mej chatki i rozgrzej si� przy mnie. Wprawdzie nie mam chatki, ale za to
posiadam wiedz�. C� znaczy jakikolwiek budynek w por�wnaniu z wiedz�? . . . A ja
si� ni� ch�tnie z panem, mon prince, podziel�. Wiedza moja jest rozleg�a. Na razie
m�wi� tylko o jej cz�ci topograficznej. Wiem mianowicie, gdzie si� mie�ci jedyna
knajpa, do kt�rej o tej porze cz�owiek dosta� si� mo�e bez wy�amywania zamk�w i
krat. Jedno s�owo: Dro�d�yk. Tu na rogu Po�anieckiej i Witebskiej.
Wilczur pomy�la�, �e istotnie alkohol dobrze mu zrobi. Rzeczywi�cie by� zzi�bni�ty.
A poza tym monotonna gadatliwo�� spotkanego pijaka dzia�a�a og�uszaj�co. Mimo woli
stara� si� z jego paplaniny co� zrozumie�, a to ju� t�umi�o t� jaskraw� �wiadomo��
doznanego nieszcz�cia, kt�ra rozp�ta�a pod czaszk� ca�e wiry najbole�niejszych
my�li. Zaczyna�o ju� szarze� na wschodzie, gdy po d�ugim stukaniu w zamkni�te okiennice
dostali si� wreszcie do ma�ego sklepiku przesi�kni�tego wyziewami beczek od �ledzi,
odorem piwa i nafty. W izbie za sklepikiem, wi�kszej, lecz jeszcze bardziej cuchn�cej,
pe�nej dymu z taniego kwa�nego tytoniu, siedzia�o w k�cie kilku m�czyzn doszcz�tnie
pijanych. Gospodarz, kwadratowy drab o twarzy zaspanego buldoga, w brudnej koszuli
i w rozpi�tej kamizelce, nie pytaj�c o nic postawi� na wolnym stoliku butelk� w�dki
i wyszczerbiony talerz z obrzynkami jakich� w�dlin. Ale by�o tu ciep�o. Rozkosznie
ciep�o i zgrabia�e r�ce zdawa�y si� rozkosznie, a� bole�nie taja�. Pierwsza szklaneczka
w�dki rozgrza�a od razu gard�o i �o��dek. Przygodny towarzysz nie przestawa� m�wi�.
Pijacy z k�ta nie zwracali na przyby�ych najmniejszej uwagi. Jeden chrapa� g�o�no,
trzej pozostali wybuchali od czasu do czasu be�kotem niezrozumia�ych s��w.
Zdawali si� o co� spiera�. Druga szklanka w�dki przynios�a Wilczurowi pewn� ulg�.
- Jak to dobrze - pomy�la� - �e nikt tu na mnie nie patrzy, , �e nikt nic nie. .
. - . . . bo, uwa�asz, hrabio - ci�gn�� sw�j monolog szczeciniasty towarzysz - Napoleona
diabli wzi�li, Olesia Macedo�skiego ditto. A dlaczego, pytasz gromkim g�osem? Oto
dlatego, �e nie sztuka by� kim�. Sztuka by� niczym. Niczym, drobnym insektem za ko�nierzem
Opatrzno�ci - disce puer! Ja ci to m�wi�, ja. Samuel Obiedzi�ski, kt�ry nigdy z
koturn�w nie zleci na zbity pysk, bo nigdy na nic nie wejdzie. Cok� jest podk�adk�
dla durni�w, przyjacielu. A wiara to balon, z kt�rego wcze�niej czy p�niej gaz wyleci.
Szansa? . . . Jest owszem: �e pr�dzej sam zdechniesz. Strze�cie si� balon�w, obywatele!
Podni�s� w g�r� pust� butelk� i zawo�a�: - Panie Dro�d�yk, jeszcze jedn�! Szafarzu
wszelkich rado�ci, opiekunie zb��kanych, dawco �wiadomo�ci i zapomnienia.
Ponury szynkarz bez po�piechu przyni�s� w�dk�, szerok� d�oni� trzasn�� w dno i postawi�
odk�rkowan� przed nimi.
Profesor Wilczur w milczeniu wypi� i wzdrygn�� si�. Nigdy nie pi� i wstr�tny smak
ordynarnej gorza�ki wywo�ywa� w nim obrzydzenie. Ale czu� ju� lekki szum w g�owie
i chcia� oszo�omi� si� zupe�nie.
- Ca�y sens posiadania szarej masy m�zgowej - m�wi� cz�owiek, kt�ry nazwa� siebie
Samuelem Obiedzi�skim - polega na �onglowaniu mi�dzy �wiadomo�ci� a mrokiem. Bo
czym�e pokry� dramat intelektu, kt�ry dochodzi do absurdalnego stwierdzenia, �e
jest wybrykiem natury, zb�dnym balastem, p�cherzem przyczepionym do ogona naszej
zwierz�cej excellencji? Co wiesz o �wiecie, o rzeczach, o celu istnienia? Tak,
pyt am ci�, istoto obarczona dwoma
14 kilogramami substancji m�zgowej, co wiesz o celu? . . . Czy� nie paradoks? Nie
potrafisz poru-
sza� r�k�, nie potrafisz zrobi� kroku bez jasnego i zrozumia�ego celu. Prawda? .
. . A tymczasem rodzisz si� i w ci�gu kilkudziesi�ciu lat wykonujesz miliony, miliardy
r�nych czynno�ci, borykasz si�, pracujesz, uczysz si�, walczysz, padasz, wstajesz,
cieszysz si�, rozpaczasz, my�lisz, zu�ywasz tyle energii, co elektrownia warszawska,
i po jak� to wszystko choler�? Tak, przyjacielu, nie wiesz i wiedzie� nie mo�esz,
w jakim celu to robisz. Jedyn� instancj�, do kt�rej mo�esz zwr�ci� si� o udzielenie
miarodajnych informacji w tym wzgl�dzie, jest tw�j umys�, a ten, �e tak powiem, rozk�ada
bezradnie r�ce. Wi�c gdzie� sens, gdzie� logika?
Za�mia� si� g�o�no i duszkiem wychyli� szklank�. - Wi�c po c� istnieje umys�, skoro
nie umie spe�ni� swego jedynego, w�a�ciwie jedynego zadania? . . . Wiem, co mi odpowie,
ale to te� bzdura. Powie, �e jego zakres dzia�ania obejmuje tylko funkcje �ycia.
Przyczyny i cele �ycia nie nale�� do jego departamentu. Zgoda. Ale zobaczysz, jak
on sobie daje rad� z �yciem. Co nam tu mo�e wyja�ni�? I okazuje si�, �e nic. Nic
poza najelementarniejszymi funkcjami zwierz�cymi. Wi�c po co wyr�s� nam pod czaszk�
ten nowotw�r? Po kiego, zapytuj� ci�, czcigodny prezesie, licha? Bo c� on wie? Czy
wie, co to jest my�l? ! Czy da� cz�owiekowi mo�no�� bodaj poznania samego siebie?
Poznania chocia�by o tyle, by m�c o sobie z ca�� pewno�ci� powiedzie�: jestem �otrem,
albo te�: jestem uczciwy. Jestem idealist�, lub: jestem materialist�. Nie, po stokro�
nie! Powie tylko, czy wol� ciel�cin�, czy wieprzowin�. Ale na to wystarczy m�zg zwyk�ego
Azorka. A je�eli chodzi o ludzi, o bli�nich? Nauczy nas czego? . . . Nie! Gwarantuj�
ca�ym swoim maj�tkiem, �e pod pa�skim wysokim czo�em nie zrodzi� si� ani jeden pewnik
co do mojej interesuj�cej osoby. Chocia� obcujemy z sob� ju� od dwu butelek. Zreszt�
powiedzmy, czy ma pan jaki� pewnik nie o mnie, lecz o tych, kt�rych zna pan od lat?
. . . Czy ja wiem, o braciach, o ojcu, o �onie, o przyjacielu? . . . Nie! Ludzie
chodz� w impregnowanych skafandrach. I nie ma sposobu przenikni�cia do ich tre�ci.
Nasze kawalerskie!
Pij pan! Stukn�� w szklank� Wilczura i wypi� swoj�. - Je�eli zechcesz, , maestro,
dowiedzie� si�, jak naprawd� wygl�da szykowna dama, mo�esz j� podpatrze� w �azience
przez dziurk� od klucza. Sprawdzisz, powiedzmy, �e ma zdezelowany biust i cienkie
uda. Dowiesz si� o niej czego� nowego. Ale o jej istocie nie b�dziesz w dalszym
ci�gu nic wiedzia�. Bo nawet gdy jest sama i zdejmuje skafander, w kt�ry si� zawsze
ubiera�a dla ciebie, ma pod spodem drugi, kt�rego nie zdejmuje nigdy i kt�ry dla
niej samej jest czym� nieprzeniknionym. Prawda? Oczywi�cie, s� chwile, kiedy mo�na
komu� zajrze� przez r�kaw czy za ko�nierz. S� to chwile katastrofy. Skafander si�
rozdziera, p�ka, Zjawiaj� si� szczeliny i szparki. Ot. . . ot na przyk�ad w takiej
sytuacji, w jakiej ty jeste� teraz, wodzu! Przetoczy�o si� po tobie co� ci�kiego.
Pochyli� si� nad stolikiem i wlepi� w Wilczura swoje niebieskie, przekrwione ga�ki
oczne. - Prawda? ? - zapyta� z naciskiem. - Tak. . - Profesor skin�� g�ow�.
. - Oczywi�cie! - gniewnie krzykn�� Obiedzi�ski. - Oczywi�cie! Cz�owiek tak pragn�cy
spokoju jak ja nie mo�e kroku zrobi�, by nie otrze� si� o g�upot� ludzk�! Bo dno
ka�dej tragedii to g�upota! . . . Wi�c co? Balon czy koturny? . . . Zbankrutowa�e�,
wylali ci� z jakiego� ministerialnego stolca czy rozczarowanie? Co? . . . Kobieta?
. . . Zdradzi�a ci�? . . .
Wilczur opu�ci� g�ow� i odpowiedzia� g�ucho: - Porzuci�a. . . . Oczy Obiedzi�skiegd
b�ysn�y w�ciek�o�ci�. - No wi�c i co! ! - trzasn��. . - Wi�c c� to jest? ? ! -
Co to jest? ? - Wilczur chwyci� go za r�k�. - Co to jest? ? . . . To jest wszystko.
Wszystko!
15 W jego g�osie musia�o by� co�, co starczy�o za najmocniejszy argument, gdy� Obiedzi�ski
uspokoi� si� od razu, skuli� si� i zamilk�. Dopiero po kilku minutach zacz�� m�wi�
cicho jakim� narzekaj�cym tonem;
- Pod�e jest �ycie, a ja mam pecha. Brzydz� si� wszelkimi sentymentami, to w�a�nie
los musi wiecznie rozrzuca� na mojej drodze r�ne ofiary sentyment�w. Diabli nadali.
. . Nie ulega w�tpliwo�ci, �e to rzecz wzgl�dna. Jednego maczuga z n�g nie zwali,
drugi po�li�nie si� na pestce od wi�ni i �eb sobie roztrzaska. Nie ma �adnej miary,
�adnego kryterium. Pij, bracie. W�dka to dobra rzecz. Sapristi!
Nala� szklanki. - Pij - powt�rzy�, , wciskaj�c szklank� w palce Wilczura. - Hej,
, Dro�d�yk, daj nast�pn�! Gospodarz zwl�k� si� ze swego legowiska w alkowie i przyni�s�
butelk�, po czym zgasi� �wiat�o. Nie by�o ju� potrzebne. Przez okno z brudnego podw�rza
zagl�da� pochmurny i d�d�ysty, ale ju� zupe�ny dzie�. Towarzystwo z k�ta, porzuciwszy
chrapi�cego kompana, wysypa�o si� na ulic�.
Obiedzi�ski opar� si� na �okciach i w pijackim zamy�leniu m�wi�: - Tak to jest z
kobietami. . . Jedna przyssie si� do ciebie i wszystkie soki wyci�gnie, inna obedrze
ci� z tego, co masz, trzecia oszuka na ka�dym kroku, albo i taka b�dzie, co ci� wci�-
gnie w szarzyzn�, w powszednie b�oto. . . Pranie, sprz�tanie, pieluchy i takie rzeczy.
Ot i �ycie. . . Ale to nieprawda, to wszystko od m�czyzny zale�y. Jaki jest! Po
jednym sp�ynie g�adko, drugi jak postrzelony kot zakr�ci si�, zapiszczy i zdycha,
a taki jak ty, amigo? . . . Twardy musisz by�. Jak wielkie drzewo. Gdyby ci� z kory
ob�uskano, por�s�by� now�, gdyby ci ga��zie obci�to, wyros�yby nowe. . . Ale ot,
wyrwa�o ci� z korzeniami z gruntu. . . Rzuci�o ci� na pustyni�. . .
Wilczur pochyli� si� ku niemu i wybe�kota�: - Z korzeniami. . . . to prawda. . .
- A widzisz. I si�a nie pomo�e, gdy oparcia nie ma. Grunt rozmi�k�, rozp�yn�� si�,
przesta� istnie�. Ju� Archimedes powiedzia�. . . Co to on powiedzia�. . . Zreszt�
pies z nim ta�cowa�. . . Aha! . . . O czym m�wi�em? Ze korzenie! Najsilniejsze korzenie
nic nie pomog�, je�eli nie maj� czego trzyma� si�. O! . . . Pieskie niebieskie. .
. takie �ycie. . .
J�zyk mu si� pl�ta� coraz bardziej. Wreszcie kiwn�� si�, wspar� si� o �cian� i zasn��.
Wilczur resztkami przytomno�ci powtarza� w my�li: - Jak drzewo wyrwane z korzeniami.
. . Jak drzewo wyrwane z korzeniami. . . Nie spa� zapewne d�ugo, gdy� obudzony
bezceremonialnymi szturcha�cami, z trudno�ci� otworzy� oczy i zatoczy� si�. Alkohol
nie zd��y� wyparowa�. Na stole znowu sta�a w�dka, a pr�cz nocnego towarzysza by�o
jeszcze trzech nieznajomych. Profesor Wilczur z trudem u�wiadomi� sobie, gdzie si�
znajduje, i nag�ym ostrym b�lem odezwa�o si� w nim wspomnienie Beaty. Zerwa� si�
i przewracaj�c po drodze krzes�a, skierowa� si� do drzwi.
- Hej, , panie szanowny! - krzykn�� za nim gospodarz. . - Co? ? - A p�aci� to nie
�aska? . . . Rachunek czterdzie�ci sze�� z�otych. Wilczur machinalnie wy-
doby� z kieszeni portfel i poda� mu banknot. - Ale forsy! ! Fiu, fiu - zagwizda�
cicho jeden z kompan�w.
. - Stul mord� - warkn�� drugi. . - Dro�d�yk! - zawo�a� trzeci. - Co strugasz frajera!
! Oddaj go�ciowi reszt�! Widzisz go!
Gospodarz spojrza� na� nienawistnie, odliczy� pieni�dze i poda� Wilczurowi. - A ty,
, �obuzie - mrukn�� - pilnuj swego.
. Wilczur nie zwr�ci� na to najmniejsze uwagi i wyszed� na ulic�. Pada� g�sty, mokry
�nieg, lecz jezdnia i chodniki pozosta�y czarne, gdy� natychmiast taja�. �rodkiem
jezdni ci�gn�y wozy na�adowane w�glem.
16 - Porzuci�a mnie. . . porzuci�a. . . - powtarza� Wilczur. Szed� przed siebie,
zataczaj�c si�. -
Jak drzewo wyrwane z korzeniami. . . - Szanowny pan na Groch�w? - us�ysza� obok siebie
czyj� g�os. - To mo�e lepiej obej�� Rawsk�. B�oto mniejsze. Pozna� jednego z kompan�w.
- Wszystko mi jedno. . - Machn�� r�k�. . - To i dobrze. Po drodze mi. P�jdziem razem.
Zawsze weselej. A pana podobnie� zmartwienie spotka�o? Wilczur nie odpowiedzia�.
- Wiadomo, , rzecz ludzka. A ja panu powiem, �e na zmartwienie to jeden jest tylko
spos�b: zala� choler� na glanc. Wiadomo, nie w takiej norze jak u tego Dro�d�yka,
kt�ren kanciarz jest i w�dlin� ze strychninami go�ciom daje. Ale tu niedaleko na
Rawskiej ulicy jest porz�dna knajpa jak si� patrzy. I zabawi� si� mo�na, kielnerki
go�ciom obs�uguj�. A cena ta sama.
Szli znowu w milczeniu. Towarzysz, znacznie ni�szy i szczuplejszy od Wilczura, wzi��
go pod r�k� i raz po raz zadziera� g�ow�, by spojrze� na� spod daszka swojej cyklist�wki.
Min�li kilka przecznic, gdy poci�gn�� go w bok.
- No, , to wst�piem, czy jak? . . . Najlepiej zala�. To ju� tutaj. Na jednego. -
Dobrze - zgodzi� si� . . Wilczur i weszli do knajpki. Pierwszy �yk w�dki nie przyni�s�
ulgi. Przeciwnie, jakby otrze�wi� zamglony umys�, nast�pne jednak kolejki zrobi�y
swoje.
W s�siedniej izbie chrapliwie gra� orkiestron. Zapalono �wiat�a. Po jakim� czasie
przy��czyli si� do nich jeszcze dwaj m�czy�ni, z wygl�du robotnicy. T�usta, mocno
wymalowana kelnerka przysiad�a si� r�wnie�. Pili ju� trzeci� butelk�, gdy nagle z
bocznego pokoiku rozleg� si� g�o�ny �miech kobiecy.
Profesor Wilczur zerwa� si� na r�wne nogi. Krew uderzy�a mu do g�owy, przez sekund�
sta� nieruchomy. By�by przysi�g�, �e pozna� g�os Beaty. Gwa�townym ruchem odepchn��
zagradzaj�cego mu drog� kompana i jednym skokiem znalaz� si� we drzwiach.
Dwie gazowe lampy jasno o�wietla�y niedu�y pok�j. Przy stoliku siedzia� brzuchaty,
kr�py cz�owiek i jaka� piegowata dziewczyna w zielonym kapeluszu.
Z wolna zawr�ci�, ci�ko opad� na krzes�o i wybuchn�� �kaniem. - Nalej mu jeszcze
- mrukn�� cz�owiek w cyklist�wce - ma �eb do w�dy.
. Potrz�sn�� Wilczura za rami�. - Pij, , bracie! Co tam! Gdy o jedenastej knajp�
zamykano, towarzysze musieli podtrzyma� Wilczura, gdy� nie m�g� ju� i�� o w�asnych
si�ach. I tak, zataczaj�c si� swoim wielkim cia�em, chwia� nimi na wszystkie strony.
Sapali z wysi�ku. Na szcz�cie nie mieli dalekiej drogi. Za rogiem, w ciemnej pustej
uliczce, czeka�a doro�ka z nastawion� bud�. Bez s�owa w�adowali Wilczura do �rodka
i wcisn�li si� z mm. Doro�karz zaci�� konia.
Po kilkunastu minutach domy przerzedzi�y si�. Po obu stronach tu i �wdzie mi�dzy
parkanami b�yska�o �wiate�ko naftowej lampy. Wreszcie i te znik�y. Natomiast w
nozdrza uderzy� cuchn�cy od�r wielkich zwalisk �mieci. Doro�ka skr�ci�a w bok, usta�o
od razu klaskanie kopyt ko�skich. Na mi�kkiej, gruntowej drodze nie by�o ich s�ycha�.
Dojechali do pierwszej glinianki.
- St�j, najlepiej tu - odezwa� si� cichy g�os. Nas�uchiwali przez chwil�. Z daleka
jednostajnym g�osem hucza�o miasto. Tu doko�a panowa�a zupe�na cisza.
- Wylewaj go - rozleg�a si� kr�tka komenda. . Trzy pary r�k wczepi�y si� w bezw�adne
cia�o. Po chwili zawarto�� kieszeni zosta�a wyj�ta. Bez trudu zdj�li te� palto,
marynark� i kamizelk�. Nagle, widocznie pod wp�ywem zimna, Wilczur oprzytomnia� i
zawo�a�:
- Co to, , co robicie? . . . Jednocze�nie usi�owa� poderwa� si� z ziemi. W chwili
jednak, gdy ju� sta� na nogach, otrzyma� straszny cios w ty� g�owy. Bez j�ku zwali�
si� niczym k�oda. Poniewa� za� padaj�c
17 zatoczy� si� a� na brzeg wielkiego do�u, do kt�rego zsypywano �mieci, cia�o po
pochy�o�ci
zsun�o si� na dno. - Cholera! ! - zakl�� jeden - nie mog�e� przytrzyma�?
? - A po co?
? - Durny szczeniak! ! Po co? Z�a� teraz do glinianki po buty i portki. - Sam z�a
, , kiedy� taki chytry. - Co ty powiesz? ! - Pierwszy zbli�y� si� do� gro�nie. Zanosi�o
si� na rozpraw�, gdy ozwa� si� flegmatyczny g�os doro�karza, kt�ry dotychczas w milczeniu
pali� papierosa.
- A ja m�wi�: : jadziem. Chcecie, �eby nas tu nakryli? . . . M�czy�ni opami�tali
si� i wskoczyli do doro�ki. Ko� ruszy� z miejsca. Przed wjazdem na g��wn� szos� zatrzymali
si�, doro�karz wyci�gn�� spod koz�a stary worek i dok�adnie obtar� wszystkie ko�a
ze �mieci, kt�re si� do nich poprzylepia�y, po czym wskoczy�, cmokn�� na szkap� i
wkr�tce na polach zapanowa�a dawna cisza.
W ci�gu dnia nikt tu nie zagl�da�, a noc� tym bardziej. Nad ranem tylko zaczyna�
si� przy gliniankach ruch. To ch�opi z wiosek, po�o�onych w promieniu kilkunastu
kilometr�w od stolicy, trudni�cy si� wywo�eniem �mieci z miasta, przyje�d�ali ze
swoim cuchn�cym �adunkiem. Przyje�d�ali, wysypywali z fur �mieci i z paruz�otowym
zarobkiem wracali do domu. Sumienniejsi zwalali nieczysto�ci wprost do glinianek,
tak jak by�o przykazane, inni, korzystaj�c z braku kontroli, wysypywali je wprost
na pole.
Stary Pawe� Ba�kowski, gospodarz z Brzozowej W�lki, lubi� jednak uczciw� robot�.
Dlatego w�a�nie podjecha� nad gliniank� i systematycznie wypr�nia� swoj� fur�.
Nie spieszy�, bo i kobyle trzeba by�o da� wypocz�� przed drog�, a i sam cierpia�
ju� na zadyszk�, co w jego wieku by�o rzecz� zrozumia��.
W�a�nie sko�czy� i mo�ci� sobie na pokrywie worek z resztkami siana, gdy z do�u pos�y-
sza� wyra�ne st�kanie. Prze�egna� si� na wszelki wypadek i nastawi� uszu. St�kanie
odezwa�o si� g�o�niej.
- Ej tam! ! - zawo�a�. . - Co za licho? ? - Wody - zaj�cza� s�aby g�os.
. G�os ten wyda� si� Paw�owi Ba�kowskiemu znajomy. W�a�nie wieczorem jecha� do miasta
i widzia� Mateusza Piotrowskiego z Byczy�ca, kt�ry tak samo jecha� i te� na zw�zk�
�mieci. Co� tkn�o Ba�kowskiego, �e to w�a�nie Piotrowski. I g�os ten sam, i zawsze
do tej glinianki zsypywa�. A i wypi� lubi�. Po pijanemu wpad� do do�u, mo�e sobie
co przetr�ci� i le�y.
Rozejrza� si�. Ciemno jeszcze by�o, na wschodzie ledwie szarza�o. Je�eli Piotrowski
swoj� furmank� tu zostawi�, ko� na pewno sam powl�k� si� do Byczy�ca.
- A to wy, panie Piotrowski? - zapyta�. - Wpadli�cie czy jak? . . . Jedyn� odpowiedzi�
by� cichy j�k.
- A mo�e go te miejskie urz�dzi�y? - zastanowi� si� gospodarz. Po ludziach z miasta
wszystkich najgorszych rzeczy zawsze si� spodziewa�.
Pomaca� nog� pochy�o��, po namy�le wr�ci� do konia, odwi�za� postronki zast�puj�ce
lejce, sczepi� je, mocnym sup�em przywi�za� do osi i trzymaj�c si� sznura zszed�
na d�.
- Panie Mateuszu, , a odezwijcie si�, bo ciemno - zawo�a�. . - Gdzie wy? ? - Wody!
! . . . - pos�ysza� g�os tu� przy sobie. . Pochyli� si� i namaca� rami�. - Nie mam
wody, sk�d woda? Musicie wyle�� na wierzch. A gdzie wasz ko�? . . . Pewnikiem sam
do domu poszed�? . . . No, nie d�wign� was, spr�bujcie wsta�.
Ubi� nogami �miecie, zapar� si� i szarpn�� bezw�adnym ci�arem. - Ruszcie si�. .
Dalej go! Sam nie dam rady. -