3027

Szczegóły
Tytuł 3027
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3027 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3027 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3027 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Dukaj �mier� Matadora Pierwszy matador dosta� rogiem w t� r�k�, w kt�rej trzyma� szpad�, i t�um go wygwizda�. Drugi matador po�lizgn�� si� i byk trafi� go w brzuch, i matador uchwyci� si� rogu jedn� r�k�, a drug� przycisn�� do rany, i byk r�bn�� go o �cian�, i r�g wylaz�, a on upad� na piasek, a potem wsta� jak pijany wariat i pr�bowa� pobi� ludzi, kt�rzy go wynosili, i wo�a� o szpad�, ale zemdla�. Wtedy wyszed� ten m�odziak i musia� zabi� pi�� byk�w, bo nie mo�e by� wi�cej ni� trzech matador�w, i przy ostatnim byku by� ju� taki zm�czony, �e nie m�g� wbi� szpady. Ledwie m�g� podnie�� r�k�. Pr�bowa� pi�� razy, a t�um siedzia� cicho, bo byk by� dobry i wygl�da�o na to, �e b�dzie albo on, albo byk, i w ko�cu mu si� uda�o. Siad� na piasku i zwymiotowa�, i zas�aniali go kap� podczas gdy t�um wrzeszcza� i ciska� r�ne przedmioty na aren�. Ernest Hemingway Cz�owiek w zielonym, obcis�ym ubraniu r�wnie� by� nietutejszy i kapitan promu wysadzi� ich w najbli�szej Kuli. Leonard przeszed� z nim do �luzy celnej, prom odcumowa� i odlecia�. Cz�owiek w zielonym ubraniu, nie przyzwyczajony do niewa�ko�ci, zwymiotowa� na biurko urz�dnika. Przyszybowa�o dostojnie dw�ch porz�dkowych, uj�li go pod pachy i odholowali. Pewnie do gabinetu lekarza, nie m�g� to by� pierwszy tego typu wypadek. Leonard odczeka�, a� urz�dnik oczy�ci �luz�. Kiedy ten wy��czy� wreszcie wielki wentylator, rzuci� na biurko paszport. Prawa stopa sama znalaz�a zaczep w pod�odze; urz�dnik z uznaniem skin�� g�ow�, widz�c i� Leonard pozosta� na miejscu i zaj�� si� studiowaniem dokumentu. - Pan na d�ugo? - Si� zobaczy. - Aha. Wpisa� co� do komputera i odda� paszport. - Baga�? Leonard �ci�gn�� w d� du�y, wypchany w�r unosz�cy si� ko�o wentylatora. - Tylko tyle. - Aha. Pan to tu po�o�y - wskaza� blat stolika obok siebie. Zaczeka�, a� aparatura oceni, czy zawarto�� jest zgodna z przepisami. Widocznie by�a, bo zapali�a si� zielona lampka. Zarzuci� w�r na rami�, umiej�tnie si� pochylaj�c, by z nog� w zaczepie nie roz�o�y� si� na pod�odze jak d�ugi. Urz�dnik po raz drugi z uznaniem skin�� g�ow�. - Pan pr�niak? - spyta� jakby od niechcenia. - Poniek�d. Gdzie tu jest cuesteza? - Prosz�? - Cuesteza. Gdzie jest - Leonard na chwil� odwr�ci� g�ow�. W�a�nie wraca�, nieporadnie przebieraj�c nogami, drugi podr�ny. Wygl�da� teraz lepiej. Urz�dnikowi na moment mign�a przed oczami coleta Leonarda. - Aaa... To b�dzie k�opot. Przylecia� pan na drugi koniec Kompleksu. Ze stanowiska R�y za kilkana�cie minut b�dzie oblotowy przez Kostk�. A w Kostce to panu powiedz�. - Dzi�kuj�. Do widzenia. - Do widzenia. Paszport prosz� - zwr�ci� si� do cz�owieka w zielonym ubraniu. Podr�ny wyci�gn�� go z kieszeni i po�o�y� na biurku, wzlatuj�c przy okazji pod sufit. Na stanowisku R�y czeka� na oblotowy jeszcze jeden podr�ny. Wygl�da� na miejscowego. Wisz�c tu� przy �cianie, z podkurczonymi nogami, czyta� ksi��k�. Leonard wypyta� si� w informacji o czas do przylotu, a dowiedziawszy si�, i� pojazd ju� powinien przyby�, zawis� obok czytaj�cego. M�czyzna tylko raz oderwa� wzrok od ksi��ki, lecz ju� nie powr�ci� do lektury. M�g� mie� ko�o trzydziestki czy troch� wi�cej. Ubrany by� w szykowny garnitur ze �ci�gaczami na r�kawach i nogawkach. Przy jego prawej r�ce niezauwa�alnie wirowa� neseser. Biznesmen w podr�y. - Pan b�dzie dzisiaj walczy�? Leonard obdarzy� go, jak mu si� wydawa�o, zniech�caj�cym spojrzeniem. - Bo widzi pan, ju� jutro rano odlatuj�, a chcia�em chocia� raz zobaczy� corrid� na �ywo. Znajomi tyle mi m�wili... W Kompleksie jestem ju� pi�ty raz, ale dot�d jako� mi si� nie udawa�o. Cholera, bilet drogi, a tu jeszcze trzeba na zak�ady... ale m�wi�, �e tego si� nie zapomina. Mo�e co� wygram... Co? B�dzie pan dzisiaj walczy�? Na pewno bym na pana postawi�. M�g�bym potem powiedzie�, �e spotka�em matadora. Przerwa� mu sygna� cumowania. Otworzy�y si� ma�e drzwiczki w �cianie z namalowan� wspania�� R� i przep�yn�li przez nie do poczekalni. Wype�nia� j� silny r�any zapach. Leonard kupi� bilet i z przera�eniem spostrzeg�, i� biznesmen r�wnie� leci do Kostki. Widocznie by�o ma�o wysiadaj�cych, bo prawie natychmiast rozsun�y si� g��wne wrota i poszybowali elastycznym tunelem cumowniczym, w kt�rego wn�trzu jak we wn�trzno�ciach jakiego� gada wi�y si� bezustannie przymocowane do niego liny, dzi�ki kt�rym mo�na si� by�o posuwa� szybko i g�ow� naprz�d. Leonard przepu�ci� swego towarzysza, odczeka� a� zajmie miejsce, a nast�pnie sam usiad� sze�� rz�d�w dalej. Obr�ci� twarz do okna, w�r po�o�y� na siedzeniu obok. Mia� nadziej�, �e tamten nie b�dzie uparty. Rozleg� si� dzwonek, zamkni�to wej�cie, tunel odczepiono i pojazd ruszy� wt�aczaj�c wszystkich w siedzenia. Terton, cho� nazywany przez obs�ug� "ma�ym pojazdem", w rzeczywisto�ci by� samodzielnym statkiem, a w�a�ciwie stateczkiem o niewielkim zasi�gu. Bardzo popularny w tego typu Kompleksach orbitalnych, tu, w kosmosie, pe�ni� funkcj� samochodu i okaza� si� tak samo uniwersalny. Stosunkowo tani, poruszaj�cy si� na �atwo dost�pnym paliwie, by� powszechnym �rodkiem lokomocji. Fotele ustawiono rz�dami, po pi�� w jednym. W �cianach w czasie postoju bia�ych, w ci�gu lotu b��kitnych, tkwi�y owalne generatory Pola. Wida� by�o przez nie przesuwaj�ce si� wolno cz�ci Kompleksu. Leonard wychyli� si� zaciekawiony, widzia� Kompleks po raz pierwszy, a pono� by� on jednym z wi�kszych zbudowanych przez cz�owieka. Na tle szaro-br�zowej powierzchni Waszyngtona b�yszcza� fragment jednej z o�miu gigantycznych Osi, d�ugich na dwadzie�cia kilka kilometr�w. Wok� niej niezauwa�alnie obraca�y si� M�oty i Pier�cienie. Co chwila kt�ry� z niezliczonych terton�w znika� w jarz�cej si� purpur� �luzie umieszczonej na ko�cu Osi. Pasa�erowie wysiadali z nich, mkn�li wewn�trznym ekspresem do odpowiedniego segmentu, przesiadali si� do innej kolejki, znacznie wolniejszej i sun�li wzd�u� promienia do swych mieszka� w M�ocie czy Pier�cieniu, a ci��enie zwi�ksza�o si� z ka�d� sekund�. Obok Osi, tu� przy tarczy planety wisia�a nieruchomo skomplikowana, zdawa�o si�, �e delikatna konstrukcja. Wok� niej tkwi�o przes�aniaj�c dalekie gwiazdy kilka wielkich statk�w. G��wny port prze�adunkowy. Przed, za, pod, nad i obok p�dz�cego tertona rozci�ga�y si� na przestrzeni kilkudziesi�ciu kilometr�w r�nej wielko�ci, kszta�tu i przeznaczenia obiekty okre�lane zbiorczo mianem Pierwszego Kompleksu Oritalnego Planety Waszyngton. Jak paj�czyna, upleciona z nieprawdopodobn� maestri� przez paj�ka pr�ni, rozci�ga�y si� wsz�dzie z�ote nici sygnalizacyjne. Oplata�y one �wietlistym kokonem ka�dy wycinek przestrzeni obj�ty Polem. Ostrzega�y przed niewidzialn� barier� zamykaj�c� w sobie tony powietrza. Te bardziej oddalone sfery Pola wplata�y si� ze swymi z�otymi w�osami w g��boki gobelin kosmosu. Wpatrzony w nie Leonard nie widzia� wspania�ych twor�w cz�owieka, lecz lekko zarysowane r�k� pustki oblicze Wielkiego �owczego prze�wituj�ce przez odleg�e galaktyki, s�o�ca i skupiska gwiazd. Czer� wyziera�a z ja�niej�cych wiecznie oczodo��w Wielkiego �owczego. Wielki �owczy. Przyjdzie i porwie go na aren� wszech�wiata, by walczy� z bogami i przeciw bogom. Zamkn�� oczy i potrz�sn�� g�ow�. Coraz cz�ciej mu si� to zdarza�o. Czy�by zbli�a�a si� �mier�? Ju�? Drugi raz w tym miesi�cu ujrza� oblicze Wielkiego �owczego. To z�a wr�ba. Bardzo z�a wr�ba. Ci, kt�rym ukazuje si� �owczy, nied�ugo trafi� na jego statek, kt�rym kieruje �lepa Pani; statek odleci, zatrzasn� si� �luzy wypompowuj�c �ycie. To ju�? - O� Chaplina - zaskrzecza� g�o�nik. Powr�ci�a niewa�ko��. Kilka os�b z�apa�o za uchwyty w suficie, unios�o si� i poszybowa�o nad fotelami ku wyj�ciu. Kilometr dalej, r�wnolegle do burty tertona, mkn�� wielki M�ot. Gdyby nie odleg�o��, przez Pola w jego �cianach mo�na by dojrze� mieszkania. A w nich ludzi poruszaj�cych si� jak barwne marionetki w s�upach �wiat�a. Nikt nie wsiada�. Zmieni� si� kolor wewn�trznej obudowy stateczku, ruszyli. Tym razem jednak nie przy�pieszali, lecieli lawiruj�c mi�dzy gigantycznymi fragmentami portu prze�adunkowego.W tym samym rz�dzie przy przeciwnym Polu siedzia�a gruba, niepraktycznie ubrana kobieta o twarzy dok�adnie wytapetowanej makija�em. Ju� dwukrotnie za�ywa�a tabletki, ale niewiele jej to pomog�o. Si�gn�a do schowka, szarpn�a, pochyli�a si� i zacz�a wymiotowa� do worka. Odchyli� g�ow� do ty�u i najwolniej, jak potrafi�, opu�ci� powieki. Drga�y. �le. Co zrobi, je�li go nie przyjm�? B�dzie si� wyk��ca�? Urz�dzi tak� awantur� jak w Rigelu? Po co pali� za sob� mosty. Dziewczyna o zielonych oczach, w kt�rych czai�o si� co� w rodzaju gniewu, szalonego i nieustaj�cego, wskaza�a Leonardowi drog�. Patrzy� potem za ni� zdziwiony i zmieszany. Nigdy jeszcze nie widzia� takiego wzroku. Kostka z�o�ona by�a z dwunastu tunelowych kraw�dzi po��czonych w wierzcho�kach o�mioma sze�cianami. W �rodku, w niewype�nionej przestrzeni, tkwi�o sferyczne Pole nie oznakowane sygnalizacyjnymi ni�mi podobnie jak sze�� innych ze wszystkich stron otaczaj�cych Kostk�. By�y puste, teraz nie odbywa�y si� w nich corridy, nie o tej porze. W sze�cianie zwanym tygrysim, dok�d go skierowa�a kobieta o niesamowitym spojrzeniu, panowa� chaos i zamieszanie. Cuestaza mie�ci�a si� na najwy�szej kondygnacji. Kierowa� ni� niejako Szostenko. Leonard przesiedzia� w jego sekretariacie dwie godziny, a kiedy go wreszcie wpuszczono, Szostenko w�a�nie si� posila�. Wygl�da� na bardzo zaj�tego cz�owieka i istotnie by� nim. W starym, d�bowym biurku zamontowano konsol� archipa. Do opaski obiegaj�cej g�ow�, zakrywaj�cej uszy przymocowany by� cienki, l�ni�cy drut zako�czony czarn� p�ytk� tkwi�c� na wysoko�ci oczu. Leonard z trudem zidentyfikowa� urz�dzenie jako nowszy model holodea. - Dopiero co pan przylecia�, h�? - Szostenko schrupa� kiszony og�rek, delektuj�c si� jego smakiem. Najwidoczniej nie przera�a�a go wysoko�� sumy, kt�rej r�wnowarto�� w�a�nie skonsumowa�. - No i �wietnie. Nie stracisz pan czasu i forsy. Bardzo mi przykro - wskaza� na w�r. - Bierzesz pan baga� i do widzenia. - Dzie� dobry. - Upieramy si�, co? - Nie po to stercza�em pod pana drzwiami p� dnia, �eby wej�� i wyj��. Porozmawiamy. - Trudno. Nie uda�o si� - westchn�� Szostenko i odsun�� jedzenie. - Szlag trafi� spokojny lunch. Siadaj pan. Porozmawiamy. Trudno. Leonard usiad� i przypi�� si� pasem. - Nazywam si� Leonard Corpse. - Mi�o mi. W�adimir Szostenko. S�ucham. - W zesz�ym tygodniu by�em drugi u Millera w Kalis. Mo�e pan sprawdzi�. - Wierz� panu na s�owo. - Nie. - Co nie? - Nie wierzy mi pan - nie wiedzia� czemu to m�wi. - Po prostu nie obchodzi to pana. Nie zamierza mnie pan przyj��, wi�c po diab�a mia�by pan sprawdza�. Szostenko skrzywi� si�. - Bawimy si� w psychoanalityka, h�? Leonard wzruszy� ramionami. - Nie sprawdzam z tego prostego powodu, �e gdybym pana nie zaanga�owa�, to rzeczywi�cie nic by mnie nie obchodzi�a lista Millera, a gdybym zaanga�owa�, to pr�dzej czy p�niej dowiedzia�bym si� prawdy, a pan nie wygl�da na idiot�, co ryzykuje takie k�amstwo i nies�aw�. - To znaczy, �e jednak mo�e mnie pan przyj��? - Cholera, no widzi pan, jak g�upiej� od tej psychologii - po�kn�� jak�� tabletk� i popi� j� m�tnaw�, brunatn� ciecz�. - A teraz serio. Z drugim w Kalis jestem sk�onny chwil� pogada�. Wi�c m�w�e pan. - Niby co mam m�wi�? Przyjmuje mnie pan, albo nie. Szostenko wzni�s� oczy do sufitu. Mia� wielki talent aktorski, kt�ry udawa�o mu si� maskowa� wypaczonym poczuciem humoru. Interesuj�ca posta�. - To jest Hitler, a nie jakie� zadupie w rodzaju... Przerwa� mu przeci�g�y pisk. Pod czarn� p�ytk� holodea pojawi� si� tr�jwymiarowy obraz twarzy brodatego m�czyzny w ciemnych okularach. Szostenko machn�� r�k� na znak, i� przerywa rozmow� i przysun�� sobie do ust pa��k zako�czony niewidocznym mikrofonem, r�wnie� przymocowany do opaski. Rozmawiaj�cy te� by� wyposa�ony w holodea. - Co to znaczy: nie mo�e? Za co p�ac� sukinsynowi?!... To twoja sprawa... Wi�c przyci�nij Hurkatiego. On mo�e... A to gnojek!... Nie teraz... Tak, masz racj�, teraz nie mog�... Jak to za�atwisz... Nie wiem. Jutro... Tak, na pewno - z powrotem odgi�� pa��k do ty�u. G�owa pod p�ytk� znikn�a. - �wiat si� ko�czy... kto to widzia�, strajki na orbicie! Cholerni hodowcy... Co to ja m�wi�em? - �e to nie jest jakie� zadupie. Przez chwil� wydawa�o si�, �e Szostenko odkry� dziur� w suficie i trwa� tak b�dzie przez wieki, lecz wreszcie opu�ci� wzrok. - Daj pan spok�j, dobraa? Gadki pan ma niez�e, ale twarz na komika nieodpowiedni�. To jak, chce pan zosta� przyj�ty? - Tak. - A walczy� pan kiedy z hodowlakami? - Nie. - Ile panu p�aci� Miller? - Dwie�cie dwadzie�cia. - Dostanie pan pi��dziesi�t i boczn� porann�. - Dzi�kuj�. - Podzi�kuje mi pan, jak prze�yje. O sz�stej w sze�cianie lamparta, �sme pi�tro, pok�j siedemset czterna�cie. I nie sp�nia� mi si�, do cholery! Do widzenia. - Do widzenia. Odpi�� pas, chwyci� w�r i wyp�yn�� do sekretariatu. Drzwi zamkn�y si� same. Co go napad�o, �eby tak si� wyg�upia�? Dziwne, �e nie wyrzucono go po pierwszej minucie. Czemu si� tak zachowywa�? Kiedy si� chwali�, kt�ry to on nie by� u Millera, zn�w stan�a mu przed oczyma twarz Wielkiego �owczego. �wiec�ca czer� oczodo��w, w kt�r� tylko matador mo�e spojrze�. Czy�by nie chcia�, by go przyj�to? Czy�by si� ba�, czu� swoj� �mier�? Serce bi�o mu szybko, nieregularnie. Jak przed walk�. Jak po walce. Wynaj�� trzypokojowy apartament w osi Stalina, w drugim M�ocie. Siedemset tygodniowo. Zdzierstwo. Co prawda pi��dziesi�t tysi�cy, kt�re zaproponowa� Szostenko, to by�o wi�cej ni� m�g� si� spodziewa�, niemniej hitlerowskie ceny by�y nieprawdopodobne. Trzydzie�ci pi�� za dzie�. A woda! Szkoda gada�. Zdzierstwo. Po��czy� si� z bankiem i otrzyma� adres Sorchy. Odetchn�� z ulg�. A ju� si� ba�, �e pomyli� nazwiska. Artur mieszka� w Pier�cieniu, na szcz�cie w tej samej osi. Za�atwi� jeszcze przelew oszcz�dno�ci z banku w Kalis, zamkn�� mieszkanie i wyszed�. W pustym korytarzu, na p�ycie przed drzwiami Sorchy stan�� p� godziny p�niej. - Kim pan jest? Podni�s� g�ow� i spojrza� prosto w kamer�. - Kim pan jest? - Artur! Nie poznajesz mnie? - Nie, nie poznaj�. Leonard uni�s� brwi. - Naprawd�? To ja, Leonard. - Jaki Leonard? - Zaraz, pan si� nazywa Artur Sorcha? - Nie da si� ukry�. - W dwudziestym czwartym pracowa� pan u Deuroixa. - Tak... O cholera! Przepraszam. Nie pozna�em ci�. - Zupe�nie mnie zapomnia�e�. - Tak, przepraszam. Wejd�. No, kurde... Dopad�a mnie na staro�� skleroza. Drzwi zasun�y si� za Leonardem. W korytarzu o �cianach wy�o�onych boazeri� dwoje drzwi by�o zamkni�tych, troje uchylonych. Jedne z nich drgn�y. - Tu jestem. No chod��e. Przepraszam ci� i za to, �e nie wstaj�, ale sam widzisz... - Szklank� trzyman� w lewej d�oni wskaza� prawe rami� pokryte Mchem. - Skomplikowane z�amanie. Matador usiad� w g��bokim fotelu. W pokoju by�o prawie ciemno. Do wewn�trz przedostawa� si� przez Pole zajmuj�ce ca�� jedn� �cian� ten przedziwny, mroczny blask kosmosu, blask oczu Wielkiego �owczego. Powoli znika�a przes�aniana �cian� misterna konstrukcja. W g��bi �wieci� czerwony, gigantyczny Hitler. Sorcha wygodnie rozci�gni�ty na tapczanie machn�� w kierunkiu barku. - Czuj si� i tak dalej. Leonard pokr�ci� przecz�co g�ow�. Sorcha wzruszy� ramionami. - Nie, to nie. Mo�e jednak powiesz, sk�d si� tu wzi��e�. - Jutro walcz�. - O! Gratuluj�. Gdzie? - W bocznej. - Zawsze to co�. Swoj� drog�, ciekawe, jak ci si� uda�o przekona� Szostenk�. I to teraz, kiedy ma na g�owie ten strajk, co? - Niechc�cy - odpar� zgodnie z prawd�. Sorcha odwr�ci� wzrok od alkoholu chlupocz�cego w szklance i spojrza� na Leonarda. - Wzi�� co� - stwierdzi�. - Tabletk� od b�lu g�owy. Nie wygl�da na przekupnego. Artur powr�ci� do niezawodnego pocieszyciela strapionych. - I w tym problem... A tak w�a�ciwie to po co do mnie przylaz�e�? Ogl�da� kalek�? - Wr�cz przeciwnie. - Nic z tego, bracie. Nie pracuj�. Wzi��em wolne do odwo�ania. - Jeste� etatowym? - Nie no, co ty? Sam sobie da�em wolne. Przykro mi, stary. Musisz poszuka� kogo� innego. - Nie mam innego. Tylko ciebie tu znam. Dzisiaj przylecia�em. - Pecha masz - poci�gn�� �yk. - Nie-pra-cu-j� - wyskandowa�. Leonard wsta�. - No c�... A dobrzy tu s� przynajmniej ci etatowi? - Do dupy. - Szczery jeste�. - Jak zawsze, kiedy si� spij�. Powodzenia! Postawi� na ciebie. - Dzi�ki - mrukn�� i wyszed�. Wielki �owczy lecia� po niego. Zna� kiedy� artestyt�, m�odego, dziewi�tnastoletniego. Ch�opak pracowa� jako monter. Podczas jednej z dni�wek w otwartym kosmosie wszed� w trans. Wyci�gn�� go z niego dopiero zmiennik. Rzecz jasna, roznios�o si�. Gdy w nast�pnym tygodniu m�ody wychodzi� w pr�ni�, tylko w skafandrze, nie os�oni�ty Polem, wolny, bez asekuracji, zrobili mu kawa�. Zdefektowali czasowo jego silniki, a tlenu dali na jedn� trzeci�. Nic nie przeczuwa�. Wyszed� w kosmos i ustawia� si� do kolejnego odstrza�u, boja by�a ju� blisko, kiedy zorientowa� si�, �e silniki nie dzia�aj�. Wpad� w panik�, krzycza�, p�aka�, kl�� i prosi�, ale oni zblokowali mu kana�, i krzycza� w pr�ni�, nikt mu nie odpowiada�, szamota� si� i modli� do swego nowego boga, ale on by� cichy, ciemny i pusty jak zwykle. Potem zawy� mu w uchu alarm - powietrze si� ko�czy�o; zrobili mu kawa�, artestycie. Ale on by� m�ody, dopiero raz widzia� kosmos i nie potrafi� kierowa� oddechem, kierowa� sob�, zapada� w trans. �ci�gn�li go w trzy godziny po �mierci, a lekarz orzek� zawa� serca, nie uduszenie, wi�c wszystko posz�o g�adko i lap�o si� im, i zapominali. Tylko jeden nie m�g� i pr�bowa� si� zabi�, ale odratowali go, i pr�bowa� jeszcze raz - i znowu mu si� nie uda�o. Odlecia� stamt�d, byle dalej, nie m�g� zapomnie�, pragn�� umrze�, a �mier� chodzi�a za nim krok w krok, i ta chwila, kiedy wypuszcza� tlen. Odlecia� daleko, gdzie nikt go nie zna�, lecz �mier� go goni�a. Nie chcia� si� t�umaczy� przed nikim, a zw�aszcza przed ni�; by� dumnym cz�owiekiem, dumnym i bardzo dziwnym, o skomplikowanym charakterze - i tak zosta� matadorem. W pokoju siedemset czterna�cie mie�ci�o si� biuro kierownika dy�urnego. Facet by� gruby, nieogolony i nie przedstawi� si�. Podsun�� mu kontrakt w siedmiu egzemplarzach - biurokracja kwitnie - a kiedy Leonard podpisywa�, usi�owa� si� wysmarka� w stereo. - Prosz� wst�pi� do pokoju obok - powiedzia� chowaj� papiery - to panu dadz� szarret�. - Dzi�kuj�, mam swoj�. - No i �wietnie. Chce pan wiedzie�, kto b�dzie insycielem? - Niezale�ny? - Nie, to nasz pracownik. - Kto� mi powiedzia�, �e wasi etatowi s� do dupy. Grubas usi�owa� gro�nie spojrze�. - Ten kto� si� myli�, synu. - W�tpi�. Gdzie mam si� teraz zg�osi�? - G��wny Hangar, pi�tro ni�ej. �egnam. Leonard odpi�� pas, uni�s� si�, chwyci� pojemnik z szarret� i poszybowa� ku drzwiom. - Do widzenia - powiedzia� ju� z korytarza - synu. W pe�nym technik�w Hangarze przygotowania do porannej corridy sz�y pe�n� par�. Maszyny teleportacyjne bucza�y cicho, powoli si� rozgrzewaj�c. Technicy wywlekli wn�trzno�ci Platform, poddaj�c je wszechstronnym badaniom. Kto� zdejmowa� obudow� z gigantycznego korpusu MDP. Sprawdzano generatory Pola tunelu prowadz�cego na wi�ksz� Platform�. Tylko u g�ry, pod sufitem co� zak��ca�o znany Leonardowi obraz. Wielki transparent z Pola utrzymuj�cego w powietrzu fluorescencyjn� ciecz tworz�c� napis: STRAJK OSTRZEGAWCZY. Dw�ch lekarzy, co wygl�dali na zapa�nik�w, rozebra�o Leonarda w kilka sekund i wepchn�o do maszyny medycznej. Przesiedzia� tam ponad kwadrans, k�uty, masowany, biczowany, grzany i ch�odzony. Potem kolejna maszyna ubra�a go w jego szarret�, wreszcie ugrz�z� na dobre w urz�dzeniu wstrzeliwuj�cym �wieki - musia�o by� zaprogramowane przez wybitnego flegmatyka. Kiedy go pu�ci�o, do walki pozosta�y zaledwie trzy minuty. Sprawdzi� dzia�anie Pasa na ja�owym biegu, zapi�� r�kawice i wzlecia� nad swoj� Platform�. Tunelowe Pole zamkni�to. Wrota prowadz�ce do segmentu hodowc�w otworzy�y si� i nad woln� dot�d wielk� Platform� poszybowa� przeciwnik Leonarda. Minuta. Kabina MDP by�a szczelnie zamkni�ta; insyciel musia� by� ju� w �rodku. Technicy porozlatywali si� do swych pulpit�w. Czerwony pas biegn�cy pod sklepieniem zacz�� migota�. Trzydzie�ci sekund. Delikatnie po�o�y� d�onie na Pasie wyczuwaj�c wszczepionymi powierzchniami r�kawic subtelne drgania kontrolnych ��czy powietrznych. Prze��czy� aparatur� na start ostry i cofn�� r�ce. Wok� czarnego Pasa zacz�y kr��y� kolorowe pasma skondensowanego dymu: �ywe pismo walki. Dziesi�� sekund. Przeciwnikiem by� amtrak duerra�ski. O�miotonowe bydl�. Z czego� kszta�tu po��wki ziarna fasolki odchodzi�o dwa tuziny ko�czyn nies�usznie, lecz powszechnie zwanych mackami. Cztery przednie i dwie tylne by�y uzbrojone w zakrzywione, ostre jak skalpele pazurok�y. Reszta nie dysponowa�a nimi, ale to jeszcze nie pow�d, by je lekcewa�y� - mia�y potworn� si��. Troje oczu - dwoje z przodu, jedno na grzbiecie, bez przerwy zmienia�o kolor, od czerwieni do b��kitu. Wok� wielkiego cielska wi�o si� i skr�ca�o tysi�ce �nie�nobia�ych w�os�w, grubych i gi�tkich, tworz�cych niesamowit� grzyw�. Gdzie� w�r�d nich kry�y si� zdradzieckie parzyd�a. Wszystko, co nie by�o mi�niami, t�uszczem czy sk�r�, skryte by�o w pancernym szkielecie. Posiada� on tylko jeden otw�r, jeden jedyny s�aby punkt: pod spodem, metr od przednich uzbrojonych macek. I w to nie oznaczone na zewn�trz miejsce, po�r�d cios�w macek, ci�� k��w, po�r�d zab�jczych parzyde� nale�a�o trafi�, bezb��dnie, szybko i celnie - bez wahania. Trafi� i zabi�. Zwyci�y�. - Czas! - wrzasn�� kt�ry� z technik�w. Pas pod sufitem rozjarzy� si� purpur�. B�ysk. Teleportowano go w pr�ni� z podziwu godn� precyzj�, w sam �rodek przeznaczonej dla niego p�kuli powietrza. Oddziela�a ich niewidoczna przegroda z Pola, jego i amtraka. Nie s�ysza� wi�c w�ciek�ego syku stwora schwytanego w kleszcze przez zr�cznych operator�w P�l zmiennych. Obracali nim powoli niewidoczn� si��, tak, by rozmieszczone dooko�a, niedostrzegalne w mroku kosmosu kamery mog�y dok�adnie pokaza� podekscytowanej widowni monstrum nie z tego �wiata. Siedzieli w cieple swych mieszka�, w M�otach i Pier�cieniach, bezpieczni i zadowoleni, ze wzrokiem wlepionym w videosfery, taksuj�c przeciwnik�w. Za chwil� postawi� ci�ko zarobione pieni�dze na lepszego: cz�owieka, b�d� nie cz�owieka. Postawi� i dadz� mu szans�. Poranne corridy odbywaj�ce si� w bocznych sferach P�l transmitowano wy��cznie na Kompleks. Co oznacza�o, i� Leonard nie by� przebojem sezonu. Debiutowa�. Trudna to b�dzie walka - niewielu na niego postawi. Lecz i tak zn�w zwyci�y i splunie �mierci w twarz. Z prawej strony mia� ogromn� Kostk�, a za ni� Waszyngtona, i pustk�, i mrok. Przed Leonardem, u g�ry, �wiat�ami bij�cymi zza P�l okiennych, jak skomplikowanymi, zapomnianymi hieroglifami b�yszcza� sze�cian lamparta; u do�u - kozicy, za nim - pumy i tarkilda. W g��bi kry�y si� pozosta�e cztery. Zza wielkiej tarczy planety wschodzi� ksi�yc. Jego ma�� powierzchni� zaj�� cz�owiek, przysiad�y na niej kilometrowe maszyny wydobywcze. Satelita wytrwale pokonywa� sw� drog�, wieczn� drog� do �mierci. Dla tych na dole wschodzi pi�kny i wspania�y, z�oty w czerni. Lecz dla Kompleksu by� jedynie ska�� konaj�c� na torturach, a cz�owiek d�ga go i rozbija w py� powoli, metodycznie. Cz�owiek jest okrutnym stworzeniem; dla rzeczy martwych i �ywych - i dla siebie. Przed Leonardem, lekko u g�ry i z lewa (tak teraz tkwi� zawieszony przez siebie samego) obiega�y o� Aurnaxa mieszkania zbite w klocki i torusy. Z ko�c�w osi, jak przedmuchiwany py�, wlatywa�y i wylatywa�y tertony - l�ni�ce per�y nanizane na tysi�ce nici zbiegaj�cych si� wewn�trz osi. Mniejsze i wi�ksze statki z przepisowymi kokonami nici sygnalizacyjnych lawirowa�y pomi�dzy cz�ciami Kompleksu: ciemne ptaki nocy schwytane i oplecione pal�cym z�otem. Hitler nad Leonardem, ogromny i krwisty kipia� i wrza� szalonymi burzami i spluni�ciami proturberancji. A wok� mrok i pustka, pr�nia i �mier�. Nico��. Palcami skrytymi w delikatnych r�kawicach musn�� kolorowe smugi b��dz�ce dooko�a Pasa. Odpali� dwa �wieki; z przodu i z ty�u, z barku i �opatki, z lewej i z prawej cz�ci szarrety - kilka smug gwa�townie pociemnia�o. Roz�o�y� szeroko ramiona, by spowolni� wirowanie, na moment tylko zbli�y� jedn� r�k� do Pasa, �eby skorygowa� odchylenie. Obraca� si� majestatycznie, przed oczami paradowa� Waszyngton, Kompleks, kosmos, wr�g. Prezentacja matadora. Wiruje teraz w videosferach spowity w karminow� szarret� ze srebrnymi, b�yszcz�cymi punkcikami �wiek�w. Z ramionami rozwartymi, jakby chcia� obj�� wszech�wiat. Zatrzyma� si� sprawnie trzema �wiekami. Zawis� nieruchomo twarz� do amtraka. Perfekcyjnie wykonane. Powinno mu to zjedna� troch� widz�w. Mia� nadziej�, musia� j� mie�, �e postawi� na niego, chocia� by� nieznany, debiutowa�, a amtrak mia� zas�u�on� s�aw� fachowego mordercy. Amtrak duerra�ski. Ale amtrak z�owiony, i amtrak wyhodowany i wyuczony w niewa�ko�ci to dwie r�ne sprawy. Nigdy jeszcze nie walczy� z hodowlakiem. Mocno si� jednak stara� o tym zapomnie�. Hodowlak. Amtrak duerra�ski. Nieprzychylna publiczno��. Hodowlak. Pierwsza runda. Start! Co, jak� bro� dostanie? Co przy�le mu insyciel? Czyli: na ile zawierz� mu widzowie? Tu� przed nim, w zasi�gu r�ki zmaterializowa�a si� pika. Schwyci� j� b�yskawicznie, wiedz�c, �e r�wnocze�nie z pojawieniem si� broni znika oddzielaj�ce przeciwnik�w Pole i Pola zmienne. Jednocze�nie lew� r�k� przesun�� wzd�u� Pasa. Odstrzelone �wieki odepchn�y go od amtraka. Spod ka�dego zu�ytego �wieka wy�ania� si� nowy, r�wnie b�yszcz�cy i r�wnie gotowy do odpalenia. Mkn�c w ty� matador k�tem oka kontrolowa� kolory dym�w, a wra�liw� na dotyk r�kawic� bada� mechanizm spustowy piki. Szale�cze, pomy�la�, szale�cze! Z pik� na hodowanego w niewa�ko�ci amtraka! Szale�cze! Amtrak mkn�� prosto na niego, gwa�townymi wyrzutami macek odpychaj�c si� od otaczaj�cego ich Pola. Przy�piesza� wystawiaj�c pazurok�y ku matadorowi. Leonard odstrzeli� �wiek z pi�t i plec�w, machn�� zwodniczo pik� p�dz�c nad bia�� grzyw�. Stw�r, kt�ry znajdowa� si� prawie przy Polu, nagle zmieni� kierunek. R�wnocze�nie Leonard cofn�� si�, odbi� od Pola i polecia� w d� minimalnie mijaj�c si� z mackami amtraka. Oddalaj�ce si� od Pola zwierz� nie mog�o ju� wyhamowa�, wi�c p�dzi�o nad cz�owiekiem. Leonard we wspania�ym piruecie, tu� pod grzyw� wysun�� r�k� z pik� i przejecha� grotem po niewidocznej sk�rze. W odpowiednim momencie pchn�� silnie (�wieki z plec�w), ale oczywi�cie pika by�a za kr�tka, nacisn�� wi�c tylko spust �aduj�c w cielsko potwora setki volt�w. Zaraz potem polecia� do ty�u kozio�kuj�c i ci�gn�c za sob� warkocz kropli brunatnej krwi amtraka.Besti� szarpn�o, syk przeszed� w zakres nies�yszalny przez cz�owieka. Leonard pomy�la�, wystrzeli� odpowiedni� seri� i zatrzyma� si� przodem do zawracaj�cego zwierz�cia. Jeden z wystrzelonych wcze�niej �wiek�w, odbity przez Pole przelecia� w strefie manipulacyjnej Pasa. Leonardem rzuci� odrzut niekontrolowanej salwy. Wprost w przeciwnika. Pech. Natychmiast skontrowa�, ale by�o ju� za p�no. Mia�d��cy cios macki, los chcia�, �e nieuzbrojonej, si�gn�� barku. B�l! B�l! Nie pr�bowa� nawet uderzy� pik�. Teraz z kolei mia� szcz�cie: macka przesz�a tu� ko�o Pasa. Wszystkie przednie �wieki wystrzeli�y w amtraka - matador polecia� w bok. Puszczona pika kr�c�c si� znikn�a i zmaterializowa�a si� ko�o Leonarda; tym razem insyciel nie zawi�d�. �wiek, jeden z tak licznie i przypadkowo wystrzelonych, przeleciawszy p�tora metra uderzy� w g�rne oko amtraka, kt�re nie zd��y�o si� pokry� ochronn� b�on�. Trysn�a krew. Przynajmniej tyle. Do�� niespodziewanie widzowie postawili wi�cej na matadora i insyciel zmieni� pik� na Punkt: miniaturowe s�o�ce o zmiennej temperaturze. Leonard odetchn�� i si�gn�� do martwej dot�d strefy Pasa. Punkt pomkn�� ku amtrakowi. Zwierz� odbi�o si� od Pola, skr�ci�o, zn�w i zn�w si� odbi�o w szale�czym ta�cu cudem unikaj�c oparzenia. M�dry amtrak duerra�ski. Trzymaj�c si� z dala od ognia zbli�a� si� niepostrze�enie do matadora. Leonard cofn�� Punkt zatrzymuj�c go mi�dzy sob� a rozpoczynaj�cym szar�� potworem. Monstrum by�o jeszcze na tyle blisko sfery Pola, by lekko skr�ci�. Matador ustawi� s�o�ce na przewidywanej trasie amtraka, troch� z boku, a sam wzbi� si�, skr�ci�, zawirowa� i polecia� w d� niewidziany chc�c zaskoczy� przeciwnika. Leonard, amtrak i Punkt zbli�ali si� ku sobie: jaki� �wiek, kt�ry wyra�nie straci� ju� impet, uderzy� cz�owieka w pier�. I tym razem insyciel popisa� si� (mo�e rzeczywi�cie Sorcha nie mia� racji co do etatowych?) - w idealnym momencie zamieni� Punkt na pik�, kt�r� Leonard natychmiast chwyci�, zablokowa� spust, wcisn�� j� do oporu w cielsko zwierz�cia i polecia� w ty�. Akcje takie jak ta obliczone s� na efekt. Nie mog� zagrozi� �yciu przeciwnika, lecz powoduj� nag�� zwy�k� stawek na matadora, w wyniku czego mo�e on zdoby� bardziej �mierciono�n� bro�. Z bezpiecznej odleg�o�ci Leonard przygl�da� si� m�kom amtraka. Zwierz� dryfowa�o bezw�adnie, dreszcze przep�ywa�y po nim falami. I nagle... cuchn�ce, drapi�ce gard�o powietrze wtargn�o do p�uc matadora. Przestrze� w sferze zamigota�a, zm�tnia�a, widoczno�� pogarsza�a si� b�yskawicznie. Druga runda. Runda amtraka. To atmosfera z jego planety. Insyciel zorientowa� si� i wycofa� pik� materializuj�c Punkt metr od Leonarda. Gdyby pojawi� si� dalej, nie zauwa�y�by go - tak� to atmosfer� mia� Duerr. Omiata� mg�� wok� otrzymanym s�o�cem. Przeciwnik zapewne ju� doszed� do siebie i teraz szuka� go, niewidoczny, ze swoimi pazurok�ami i parzyd�ami. Pchn�� Punkt do przodu, a sam zaj�� jego miejsce. Nie mo�na pozwoli� si� osaczy� w tak nie sprzyjaj�cych warunkach. Dopiero teraz w pe�ni korzysta� z Pasa - jedynie dzi�ki niemu orientowa� si� troch�. Purpura z lewej strony powoli matowia�a. A pasmo nad g�rn� cz�ci� Pasa spowolni�o sw�j bieg. Zbli�a� si�. Chcia�by korzysta� z podczerwieni jak publiczno��. Pami�ta�, co si� sta�o z Polehim, kt�ry przemyci� noktowizor. Przesun�� s�o�ce i zacz�� oddala� si� od niego. Wreszcie wyczu� lekkie mrowienie w palcach. Pole by�o blisko. Przyci�gn�� Punkt i czeka�. W tej pozornie niekorzystnej pozycji nale�a�o przyj�� atak amtraka. Ci wspaniali teoretycy ustawiaj�cy si� w takich sytuacjach w �rodku kuli, by uniemo�liwi� zwierz�ciu manewry, ko�czyli szybko i niespodziewane zjedzeni b�d� rozszarpani. Nawet matador nie poradzi sobie z dobrym zawodowym morderc�, i Polehi nie by� wyj�tkiem. Pos�u�y� g��wnie jako przestroga dla ewentualnych na�ladowc�w - a tych, kt�rych nie powstrzymywa� honor, trzyma� w ryzach strach. (Leonard uwa�a�, �e jego dotyczy ten pierwszy przypadek. Tak uwa�a�.) Przez te kilkadziesi�t centymetr�w dziel�cych go od Pola przedar�o si� �wiat�o jakiej� galaktyki. Najpierw tylko mign�o mu jako niewyra�na jasna plamka we mgle. Odwr�ci� g�ow�, ale nie m�g� jej tak utrzyma� d�ugo. Pot�na si�a przekrzywia�a j� z powrotem. Wzrok sam pobieg� ku tej wi�zce rozpraszanych promieni. Ci�gn�o go - cia�o w spojrzenie. Nie m�g� zamkn�� oczu. Gdzie� rozmy� si� ca�y �wiat; sfera, amtrak, Kompleks, on sam. Nico��. Nico��. Kosmos. Gwiazdy. Bezcielesny, zawieszony w�r�d nich. Nie m�g� zamkn�� oczu. Patrzy�. P a t r z y �. Chryste, pomy�la�, co ja robi�? My�l znikn�a poch�oni�ta przez czarn� g��bi�. Spok�j, spok�j sp�yn�� na niego. Mkn��, sam w spojrzeniu, w ciemno�ci i jasno�ci. Zwariowana mozaika czasu i przestrzeni. D�awi� si� widokiem mg�awic, gwiazd, galaktyk, planet jak oczu wyba�uszanych z czwartego wymiaru. Przera�liwa ostro�� pr�ni. Tak przez wieczno��. Zmieszany z pustk� i pi�knem. Zahipnotyzowany. W�drowa� przez zdarzenia, miejsca i czasy jak pokoje obwieszone gobelinami utkanymi z materii mi�dzygwiezdnej. Wszystkie jego ch�ci by�y t�umione do niewielkich impuls�w. Pr�bowa�. I ujrza� siebie samego w kuli szaro�ci, a amtrak by� przy nim. Za chwil� umr�, powiedzia� do siebie, otumaniony i ot�pia�y. Za chwil� umr�. Rzuci� si� desperacko, wszech�wiat i wszechczas szarpn�y nim wyrywaj�c krwawi�ce och�apy �wiadomo�ci. I jeszcze raz. Za chwil� umr�. Nie! R�kawice zawis�y obok Pasa, palce poruszy�y si�. Punkt wystrzeli� do przodu, trafi�. Rozszed� si� sw�d palonego cia�a. Machinalnie, odwracaj�c g�ow� do Pola, pchn�� s�o�ce dalej. I zn�w trafi�. Amtrak ju� nie rusza� si�. Z ca�ym jednym bokiem wypalonym do wewn�trznej skorupy wisia� nieruchomo w szarej mgle i dusz�cym go dymie - insyciel wy��czy� wirniki powietrzne i zwierz� kona�o w ciemniej�cym b�blu truj�cego dymu. Wystarczy�o odczeka�. Rzadki przypadek unieruchomienia przeciwnika przed �mierci�. Minut� potem amtrak duerra�ski skona�. Powietrze od razu oczy�ci�o si�. Kamery przesta�y pracowa�, bro� znikn�a, Leonard odpoczywa� czekaj�c, a� technicy namierz� go i teleportuj� do Hangaru. B�ysk. Zlecia� z Platformy i polecia� do MDP, chocia� powinien teraz siedzie� w maszynie zdejmuj�cej szarret�. Kabina by�a jeszcze zamkni�ta. Leonard dobrze wiedzia�, ile si� musi narobi� insyciel po sko�czonej walce. Jeden z technik�w podp�yn�� i wskaza� przeciwleg�y koniec Hangaru. - Kabiny s� tam - powiedzia� zdziwionym g�osem. - Wstrz�saj�ce - skomentowa� Leonard. Technik nie m�g� mie� wi�cej ni� dwadzie�cia lat. Otworzy� usta, popatrzy� wok�, jakby w oczekiwaniu pomocy, i odlecia�. Idiota. Drzwi kabiny MDP otworzy�y si� w chwil� p�niej. Wylecia� przez nie facet w zielonym kombinezonie z naszywk� g�osz�c�: IR. MDP IV. KARL DURASS. Leonard dogoni� go i chwyci� za rami�. Zawirowali. - Przepraszam, panie Durass, ale gdzie jest insyciel? To znaczy, ten, kt�ry prowadzi� ostatni� corrid�? - A sk�d ja mog� wiedzie�? Pu�� mnie pan, do cholery! No poszed� zaraz, jak �e� pan tego stwora za�atwi�. Zostawi� mnie samego z tym ca�ym ba�aganem. �pieszy� si� gdzie�, czy co. Pu�cisz mnie pan, czy nie? Leonard pu�ci� zdenerwowanego Karla Durassa i poszybowa� ku kabinom. Insyciel zwia�. Dziwne. Odwali� kawa� dobrej roboty. Gdyby poczeka�, mog�oby kapn�� mu co nieco z wdzi�czno�ci matadora. Zwykle czekali, nawet, jak nie mieli ku temu �adnych powod�w. Dziwne. - Nazywam si� Gene Ichwald. Reprezentuj� firm� Gornixal. Rzeczywi�cie na takiego wygl�da�. Mimo niewa�ko�ciowego garnituru prezentowa� si� wspaniale. Leonard wskaza� mu kanap� w living-roomie. Ichwald usiad�, neseser po�o�y� obok. Matador wtulony w ohydny, obity r�owym materia�em fotel wyp�ukiwa� z gard�a resztki duerra�skiej atmosfery. - Tak? S�ucham pana? Ichwald wyj�� papier z neseserka. - M�g�by pan na to rzuci� okiem? - Co to jest? - Umowa. - Umowa? Jaka umowa? - Prosz� przeczyta�. Leonard odstawi� szklank� i wzi�� od Ichwalda kartk�. Po chwili odda� mu j�. - Nie, dzi�kuj�, nie jestem zainteresowany. - Osiemset - powiedzia� reprezentant firmy Gornixal patrz�c Leonardowi prosto w oczy. Matador odwr�ci� wzrok. - Nie, dzi�kuj�. - Prosz� zrozumie�. Po jednej corridzie nie mo�e pan oczekiwa� sum... - Przepraszam - przerwa� mu Leonard - ale pan mnie nie zrozumia�. Ja w og�le nie jestem zainteresowany t� propozycj�. Ani �adn� inn� tego rodzaju. Ichwald zrobi� zdziwion� min�. - To znaczy, �e nie podpisze pan umowy z �adn� firm�? - W�a�nie. - No, c� - schowa� umow� i wsta�. - W takim razie... do widzenia. Je�li zmieni pan zdanie... - Tak, tak, oczywi�cie. - Prosz� pami�ta�, �e byli�my pierwsi. - B�d� pami�ta�. Do widzenia. Leonard zamkn�� za nim drzwi i opad� z westchnieniem na kanap�. Zacz�o si�. P� godziny potem zadzwoni� do niego Szostenko. Nawet na ma�ym ekraniku da�o si� zauwa�y� zdenerwowanie na jego twarzy. Strajk trwa�. - Nie�le posz�o, nie? Nast�pna corrida w czwartek. Ta sama sfera, ale b�dzie pan walczy� po po�udniu. Zadowolony? - Pi��dziesi�t zostaje? - A co� pan my�la�? Co? Nie przyle�li jeszcze ci...? - Przyle�li. - No. To o co chodzi? - wy��czy� si�. A w videosferze b�yszcza�a u�miechni�ta morda Traulgooca. Leonard skl�� j� kilka razy i po��czy� si� z bankiem. Najbli�sza kawiarnia pierwszej kategorii mie�ci�a si� na trzecim publicznym poziomie. Z cztery razy decydowa� si� i rezygnowa�, zanim wreszcie wyszed�. Nie chcia�, ale musia� to zrobi�. By� to jedyny spos�b, jaki przyszed� mu do g�owy. Nie gwarantowa� powodzenia, lecz je�li si� nie myli... Tak, je�li si� nie myli, to musi si� uda�. Oby si� nie uda�o. Kiedy tak szed� korytarzem i zje�d�a� w d�, kilka os�b go rozpozna�o, ale nie przystawali i nie gapili si� na niego z otwartymi ustami. Najwy�ej lekko unosili brwi. To jest Hitler, a nie jakie� zadupie. Zastanawia� si�, dlaczego odm�wi� Ichwaldowi. W Kalis przecie� zgadza� si� na reklamy. Dlaczego wi�c teraz nie? Taki w�a�nie by� Leonard - najpierw zrobi� co�, a potem zastanawia� si� dlaczego. Mi�dzy innymi dlatego zosta� matadorem. Wiele w�asnych decyzji pozosta�o dla niego tajemnic�. Mia� bardzo k�opotliwy charakter. Gdyby urodzi� si� na Katonicu, zosta�by poddany desterygnacji. Restauracja nazywa�a si� "Pustynna chata". Nazwa nie mia�a �adnego uzasadnienia. Przynajmniej Leonard tego nie zauwa�y�. Wn�trze urz�dzono ze smakiem, lecz nieco prze�adowano ozdobami. By�a wczesna godzina, nie zjawi�a si� jeszcze nawet jedna pi�ta go�ci, kt�rych mo�na by�o tu przyj��. Leonard zarezerwowa� stolik na wiecz�r i wyszed�. Teraz nale�a�o pokr�ci� si� po Kompleksie. Oby si� nie uda�o. Z van der Geytem zderzy� si� w drzwiach pierwszej izby "Pustynnej chaty". �owczy zamar� i przez minut� wpatrywa� si� w niego z wyrazem �miertelnego zdumienia. Panter, jak zwykle, od kilku dni nieogolony, z d�ugimi, nieuczesanymi rudymi w�osami wbi� si� w tak bardzo nie pasuj�cy do niego garnitur pr�niowy (kawiarnia ta musia�a by� popularna). Wreszcie przem�wi�: - Leonard, jak Boga kocham, ty �yjesz! - Dlaczego my�la�e�, �e umar�em? Kto ci tych bzdur nagada�? Szef sali zaprowadzi� ich do stolika Leonarda. Van der Geyt wci�� nie m�g� oderwa� wzroku od zmartwychwsta�ego przyjaciela. - Biltman, jakie� dwa miesi�ce temu, na Afrze. Powiedzia�, �e widzia�, jak rozszarpa� ci� tochniak. Przysi�ga�. - Uwierzy�e� mu? To� to fantler! Pami�tasz, co nam naopowiada� w Mitzimie, wtedy, po przewrocie? - Cholera, ja potem o tobie nic nie s�ysza�em... Sko�owa� mnie sukinsyn. Serio, my�la�em, �e� umar�. Podszed� kelner. - Panowie sobie �ycz�? W naszym kotrze mamy bardzo szerokie menu. - Kotrze? - Leonard spojrza� pytaj�co. - Kawiarnio-restauracji - wyja�ni� van der Geyt. - G�upiej� na punkcie tych nazw. Matador spojrza� w przegl�dnik. - Petre po izalijsku, sumtra na dziko i... - Belzaki maj� tu wy�mienite. - Belzaki. No i jaki� dobry rocznik mautree. - Dla mnie to samo, z tym, �e wola�bym sumtr� palijsk�, je�li mo�na. - Oczywi�cie. Przyj��em. Smak�wka mia�a kszta�t smoka; w jego czarnych skrzyd�ach migota�y gwiazdy. Kiedy fala cienia b��kaj�ca si� po sali dociera�a do ich stolika, smoczy kosmos o�ywa�. Leonard przesun�� smak�wk�. Denerwowa�a go. - Sk�d ty si� tu w�a�ciwie wzi��e�? - spyta� Panter wy��czaj�c przegl�dnik. - Odszed�em od Millera. - Ale kontrakt... Leonard machn�� r�k�. - Wydoi� mnie. - Czemu? Dobrze ci sz�o w Kalis. - By� pierwszym w Kalis, to nie jest szczyt moich marze�. - I pomy�la�e�: czemu�by nie spr�bowa� z hodowlakami? - Ot� to. - Walczy�e�? - Dzisiaj, w porannej. - Dobrze ci posz�o? - Jako�. �yj�. - Doigrasz si�. - Nie m�w, �e ty jeste� taki ostro�ny. Van der Geyt u�miechn�� si�. - Przepowiedziano mi za m�odu, �e nie umr� �mierci� naturaln�. - I starasz si�. Przyniesiono zam�wione potrawy. Leonard ze zdumieniem spostrzeg�, �e mniej wi�cej zgadzaj� si� z programem przegl�dnika. - W�a�ciwie, to co za interesy mo�e prowadzi� �owczy w Hitlerze? - Jestem tu w delikatnej misji... - Ju� nie mieli kogo wys�a�. - Starzej� si�. - Ta misja jest r�wnie� tajna? - Mmmm... widzisz... do�� du�o os�b, w tym i ja, jest zainteresowanych, �eby ten strajk hodowc�w nie sko�czy� si� zbyt szybko... hm... - Jak nie chcesz, to nie m�w. - E tam. By�a taka propozycja... chodzi�o o stworzenie rezerw specjalnych w Kompleksach hoduj�cych w�asne zwierz�ta. W razie takich wypadk�w jak ten. - Dodatkowe zam�wienia dla �owczych od takich potentat�w jak Hitler. - W�a�nie. Teraz tamta propozycja jest rozpatrywana ponownie. Rzecz w tym, �e z przyczyn technicznych umowa nie mo�e zosta� podpisana wcze�niej ni� przed tygodniem. A do tego czasu wiele mo�e si� zmieni�. - A twoim zadaniem jest niedopuszczenie do tego. B�d� spokojny, nie porozpowiadam tego. - Ja my�l�. Inaczej bym ci tego nie powiedzia�. - W og�le nie powiniene� mi tego m�wi�. Ta wr�ka mia�a racj�. Van der Geyt wzruszy� ramionami. - �ycie nie s�u�y do rozmy�lania nad tym, co mog�oby si� sta�. - Gdyby� by� innego zdania, nie zosta�by� �owczym. - A ty matadorem. Po�egnali si� p� godziny potem. Panter mia� um�wion� nieoficjaln� kolacyjk� z kim�, kto chodzi wy��cznie na oficjalne kolacje, a nie s�ynie z dobrego smaku. Z tego powodu van der Geyt zdecydowa� si� na samotny posi�ek w najlepszym kotrze Kompleksu, bo apetyt mia� niebywa�y. I pragnienie. Poch�on�� niewiarygodn� ilo�� mautree. Leonard obawia� si�, �e Panter mo�e si� wyg�upi� na tej swojej arcywa�nej kolacji, lecz �owczy by� trze�wy. Mimo i� s�yn�� ze s�abej g�owy. Musia� �ykn�� sporo anerixu planuj�c upicie osobisto�ci. Nawet po drugiej butelce ci�gn�� opowie�ci o �owach, w kt�rych uczestniczy�, o kt�rych s�ysza�, i kt�re wymy�li�. Leonard pozby� si� go po k�opotliwej sprzeczce, nie tak bowiem zaplanowa� wiecz�r. Panter wreszcie wyszed�. Matador zosta� sam. Oby si� nie uda�o. "Pustynna chata" wype�nia�a si�. Zas�u�onej s�awie kotru o najlepszym jedzeniu w ca�ym Kompleksie towarzyszy�a r�wnie zas�u�ona fama lokalu o najdziwniejszej klienteli. Prawdopodobie�stwo wykonania planu Leonarda zyskiwa�o na tym wiele; jego nerwy mniej. Co chwila r�ne indywidua o, co prawda, wytwornym wygl�dzie, lecz ju� nie najlepszym samopoczuciu, przetacza�y si� obok stolika matadora jak �ywa reklama szerokiego wyboru alkoholi. Inni, o mniejszych zasobach got�wki wi�c trze�wiejsi raczyli go�ci filozoficznymi wyznaniami. Obs�uga przygl�da�a si� temu ze spokojem, ingeruj�c tylko w naprawd� koniecznych przypadkach. Zdaje si�, �e uwa�a�a orygina��w za dope�nienie stylu "Pustynnej chaty". Oni zreszt� my�leli podobnie. Powinni zmieni� nazw� na "Forum wariat�w", pomy�la� Leonard siedz�cy przy wyj�tkowo g�o�nym oratorze. Niestety, nie m�g� zmieni� kotru. - ...nic nie rozumiecie - przemawia� nawiedzony. - Wszech�wiat krzyczy. S�yszycie go, ale nie rozumiecie. Nie mo�ecie go poj��. Ka�dy z was ma dost�p do jedynie niewielkiej sk�adowej jego mowy. A on m�wi s�owami i my�lami ka�dego cz�owieka, istnieniem i form� istnienia wszelkiej materii - kole�ka filozofa co� mrukn�� w odpowiedzi. Nawiedzony rzuci� si� na niego. Wynios�a ich obs�uga, jeszcze w drzwiach przeklinali i pr�bowali wymierzy� sobie razy. Ko�o jedenastej Leonard zacz�� si� denerwowa�. Teraz mia�o si� wszystko rozstrzygn��. Czeka�. Przypuszcza�, �e nie m�g� to by� nikt z sali. Patrzy� wi�c w drzwi i my�la�. Jego szanse zwi�ksza�y si� z ka�d� minut�. Godzin� wyj�cia ustali� dok�adnie i zamierza� si� jej trzyma�. Wiedzieli o tym. Musieli o tym wiedzie�, je�li mia� racj�. Nabiera� wi�c nadziei, i� myli� si�. Z�udna to by�a nadzieja. Zabytkowy zegar wisz�cy nad p�askorze�b� przedstawiaj�c� wzburzone morze wskazywa� jedenast� czterdzie�ci trzy, gdy Leonard zorientowa� si�, �e rozmowy przy niekt�rych stolikach dziwnie przycich�y i uwaga sali skierowa�a si� ku wej�ciu. Spojrza�. W drzwiach sta� faun. Wypolerowane ko�le rogi l�ni�y w �wietle licznych lampek. Czyste, wyszczotkowane futro b�yszcza�o, jakby by�o nat�uszczone. Przez rami� mia� przewieszon� sfa�dowan� seledynow� materi�, na kt�rej wyszyty by� wzor nie do rozpoznania. Kopyta przyozdobione srebrnymi spodtanami zdawa�y si� by� wi�ksze ni� w rzeczywisto�ci. D�ugi ogon nerwowo uderza� o parkiet. Pac. Pac. Po obu stronach drzwi znajdowa�y si� nisze przes�oni�te ci�kimi, ciemnymi storami. Wy�oni�o si� z nich dw�ch m�czyzn, w �wietnie skrojonych garniturach grawitacyjnych, nie ukrywaj�cych pot�nych mi�ni. Jednocze�nie wykonali te same skomplikowane ruchy palcami prawych d�oni i natychmiast zmaterializowa�y si� spluwy - pod�u�ne, owalne korpusy z kr�tkimi ruchomymi ryjami luf wystaj�cych z ob�ycvh zako�cze� �ukowatej broni. Lufy poruszy�y si�, magazynki szcz�kn�y, opuszki palc�w skryte w obudowie zatrzyma�y si� o milimetry przed osi�gni�ciem pozycji oznaczaj�cej strza�. Ca�a grupa zamar�a. Podszed� do nich szef sali. Na jego twarzy nie by�o tego uprzejmego p�u�miechu, z kt�rym wita� go�ci. - To lokal tylko dla ludzi - powiedzia�, a s�owa by�y ci�kie, ostre. Faun nie drgn��. - Tylko dla ludzi - powt�rzy� szef sali. Ogon fauna zamar� wzniesiony o cal nad pod�og�. - Jestem ambasadorem - wyszepta� zupe�nie poprawnym angielskim, cho� mo�e nieco skrzekliwym. - Wyno� si�. Goryle post�pili krok do przodu. - Tak - mrukn�� faun, obr�ci� si� i wyszed�. Leonard potar� zroszone potem czo�o. Wizja powoli odp�ywa�a. Wzi�� g��boki oddech. Serce bi�o mu jak szalone. Otworzy� oczy. W drzwiach sta�a dziewczyna. Na niej skupiona by�a uwaga go�ci. Leniwie lustrowa�a pomieszczenie. Kiedy spojrza�a mu w oczy, wiedzia� ju�, �e si� uda�o. By� przekl�ty. Wyszli razem po wspania�ym odegraniu sceny "�apanie klienta". Wyst�powa�a jako droga dziwka i przemy�lawszy to p�niej, musia� przyzna�, �e by�a to jedyna skuteczna metoda. Rozwa�a� przez chwil� podstawienie van der Geyta, ale odrzuci� t� my�l oceniaj�c, i� ryzyko by�oby za du�e. W mieszkaniu Leonarda znale�li si� tu� po p�nocy. Niewielu ludzi spotkali po drodze, dla wszystkich jednak odegrali stosowne scenki. Ostro�no�� przede wszystkim. Od chwili, gdy potwierdzi�y si� obawy Leonarda, zacz�� liczy� czas swego �ycia na godziny. Ukamienuj� go czy... Starannie zamkn�� za sob� drzwi, zablokowa� je nowym kodem i zajrza� do wszystkich pomieszcze�, cho� nie wiedzia� czemu to robi. Czy�by my�la�, �e kto� w�ama� si� i oczekiwa� teraz jego powrotu? Nerwy da�y zna� o sobie, mia�y do tego pe�ne prawo. Isabel usiad�a na sofie, odetchn�a, odrzuci�a szop� granatowych w�os�w do ty�u i zacz�a manipulowa� przy swoich powiekach. Leonard zas�oni� Pole okienne, skorzysta� z barku i usiad� naprzeciw dziewczyny. Czeka� na wyja�nienia. Isabel po�o�y�a szk�a kontaktowe na stoliku i spojrza�a mu prosto w oczy. Jej oczy by�y czarne w czerni g��bokiej mrokiem kosmosu. Dwie ciemne plamy. - Twoje oczy nie b�d� takie - powiedzia�a. Zmarszczy� brwi. - Prosz�? - Ty nie b�dziesz musia� nosi� szkie�. - Nnie... nie rozumiem - palce dr�a�y mu nerwowo. Westchn�a. - Tak, wiem. To trudno zrozumie�. Ty ju� nastawi�e� si� psychicznie na to, �e jeste� artestyt�, prawda? No wi�c jeste� artestyt�, ale nie takim, jak my�lisz. Stary cz�owiek w starym fotelu. Mebel ma ju� trzysta lat. Zrobiony zosta� na zlecenie bogatego cz�owieka, kt�ry lubi� pi�kno, przez pewnego utalentowanego rzemie�lnika, kt�ry kocha� pi�kno, na planecie, gdzie kawa�ek drewna znaczy� wi�cej ni� �ycie ludzkie, na planecie, kt�ra pi�kna nienawidzi�a. Podczas powstania, gdy palono i niszczono wszystko, co ludzkie, on uchowa� si� s�u��c miejscowemu kr�likowi za tron. Gdy nadlecia�y posi�ki, w odwecie wybijaj�c trzy czwarte ludno�ci, zosta� zabrany przez nawigatora jednego ze statk�w, wpisany w jego wyposa�enie i lata� w tym statku d�ugie lata. Uchowa� si� przez przypadek. Przetrwa� katastrof�, bo zaliczony do kasacji zosta� umieszczony w magazynie, gdzie przedryfowa� p�tora wieku. Od�owiony przez automatycznych oczyszczaczy orbitalnych, wystawiony na aukcj� trafi� do swego aktualnego w�a�ciciela. Cz�owiek mia� niewiele mniej lat ni� fotel. Ma�y, skurczony, jednak �ywy, jarz�cy si� t� energi�, kt�rej nie daje m�odo��, ni si�a, energi� przetrwania. Cz�owiek- historia, wytarty do�wiadczeniem jak mebel, na kt�rym siedzi. Jego w�osy, siwe, a niegdy� czarne jak noc, zaczesane elegancko. Twarz spokojna, skupiona. R�ce nie dr��, jak zwyk�y dr�e� r�ce starc�w, nieruchomo spoczywaj� na rze�bionych por�czach. Cia�o odziane w grawitacyjny garnitur, jednak nie dzia�a na nie �adna si�a. Starzec nie jest przypi�ty pasem, nic go nie trzyma, nic pr�cz jego wiedzy i instynktu, jest on bowiem przypisany niewa�ko�ci jak gr�b umar�emu. Unosi si� nad fotelem, jak gdyby siedzia�, w�adczy, opanowany. A jego czarne w czerni oczy patrz� kamiennym wzrokiem w pustk� i nico��, gdzie rodz� si� planety i umieraj� gwiazdy. W pomieszczeniu, kt�rego dwie �ciany i sufit stanowi� przejrzyste Pole wychodz�ce w otwarty, nie przes�oni�ty niczym kosmos, znajduj� si� jeszcze dwie osoby. Unosz� si� poza lini� wzroku starego cz�owieka, lecz wiedz�, �e mimo to kontroluje on ich ka�dy gest i s�owo, dok�adniej ni� gdyby na nich patrzy�. Kobieta, niska i brzydka, o kr�tko przyci�tych w�osach, ma na sobie pospolity, br�zowy kombinezon spi�ty