Jacek Dukaj Śmierć Matadora Pierwszy matador dostał rogiem w tę rękę, w której trzymał szpadę, i tłum go wygwizdał. Drugi matador poślizgnął się i byk trafił go w brzuch, i matador uchwycił się rogu jedną ręką, a drugą przycisnął do rany, i byk rąbnął go o ścianę, i róg wylazł, a on upadł na piasek, a potem wstał jak pijany wariat i próbował pobić ludzi, którzy go wynosili, i wołał o szpadę, ale zemdlał. Wtedy wyszedł ten młodziak i musiał zabić pięć byków, bo nie może być więcej niż trzech matadorów, i przy ostatnim byku był już taki zmęczony, że nie mógł wbić szpady. Ledwie mógł podnieść rękę. Próbował pięć razy, a tłum siedział cicho, bo byk był dobry i wyglądało na to, że będzie albo on, albo byk, i w końcu mu się udało. Siadł na piasku i zwymiotował, i zasłaniali go kapą podczas gdy tłum wrzeszczał i ciskał różne przedmioty na arenę. Ernest Hemingway Człowiek w zielonym, obcisłym ubraniu również był nietutejszy i kapitan promu wysadził ich w najbliższej Kuli. Leonard przeszedł z nim do śluzy celnej, prom odcumował i odleciał. Człowiek w zielonym ubraniu, nie przyzwyczajony do nieważkości, zwymiotował na biurko urzędnika. Przyszybowało dostojnie dwóch porządkowych, ujęli go pod pachy i odholowali. Pewnie do gabinetu lekarza, nie mógł to być pierwszy tego typu wypadek. Leonard odczekał, aż urzędnik oczyści śluzę. Kiedy ten wyłączył wreszcie wielki wentylator, rzucił na biurko paszport. Prawa stopa sama znalazła zaczep w podłodze; urzędnik z uznaniem skinął głową, widząc iż Leonard pozostał na miejscu i zajął się studiowaniem dokumentu. - Pan na długo? - Się zobaczy. - Aha. Wpisał coś do komputera i oddał paszport. - Bagaż? Leonard ściągnął w dół duży, wypchany wór unoszący się koło wentylatora. - Tylko tyle. - Aha. Pan to tu położy - wskazał blat stolika obok siebie. Zaczekał, aż aparatura oceni, czy zawartość jest zgodna z przepisami. Widocznie była, bo zapaliła się zielona lampka. Zarzucił wór na ramię, umiejętnie się pochylając, by z nogą w zaczepie nie rozłożyć się na podłodze jak długi. Urzędnik po raz drugi z uznaniem skinął głową. - Pan próżniak? - spytał jakby od niechcenia. - Poniekąd. Gdzie tu jest cuesteza? - Proszę? - Cuesteza. Gdzie jest - Leonard na chwilę odwrócił głowę. Właśnie wracał, nieporadnie przebierając nogami, drugi podróżny. Wyglądał teraz lepiej. Urzędnikowi na moment mignęła przed oczami coleta Leonarda. - Aaa... To będzie kłopot. Przyleciał pan na drugi koniec Kompleksu. Ze stanowiska Róży za kilkanaście minut będzie oblotowy przez Kostkę. A w Kostce to panu powiedzą. - Dziękuję. Do widzenia. - Do widzenia. Paszport proszę - zwrócił się do człowieka w zielonym ubraniu. Podróżny wyciągnął go z kieszeni i położył na biurku, wzlatując przy okazji pod sufit. Na stanowisku Róży czekał na oblotowy jeszcze jeden podróżny. Wyglądał na miejscowego. Wisząc tuż przy ścianie, z podkurczonymi nogami, czytał książkę. Leonard wypytał się w informacji o czas do przylotu, a dowiedziawszy się, iż pojazd już powinien przybyć, zawisł obok czytającego. Mężczyzna tylko raz oderwał wzrok od książki, lecz już nie powrócił do lektury. Mógł mieć koło trzydziestki czy trochę więcej. Ubrany był w szykowny garnitur ze ściągaczami na rękawach i nogawkach. Przy jego prawej ręce niezauważalnie wirował neseser. Biznesmen w podróży. - Pan będzie dzisiaj walczył? Leonard obdarzył go, jak mu się wydawało, zniechęcającym spojrzeniem. - Bo widzi pan, już jutro rano odlatuję, a chciałem chociaż raz zobaczyć corridę na żywo. Znajomi tyle mi mówili... W Kompleksie jestem już piąty raz, ale dotąd jakoś mi się nie udawało. Cholera, bilet drogi, a tu jeszcze trzeba na zakłady... ale mówią, że tego się nie zapomina. Może coś wygram... Co? Będzie pan dzisiaj walczył? Na pewno bym na pana postawił. Mógłbym potem powiedzieć, że spotkałem matadora. Przerwał mu sygnał cumowania. Otworzyły się małe drzwiczki w ścianie z namalowaną wspaniałą Różą i przepłynęli przez nie do poczekalni. Wypełniał ją silny różany zapach. Leonard kupił bilet i z przerażeniem spostrzegł, iż biznesmen również leci do Kostki. Widocznie było mało wysiadających, bo prawie natychmiast rozsunęły się główne wrota i poszybowali elastycznym tunelem cumowniczym, w którego wnętrzu jak we wnętrznościach jakiegoś gada wiły się bezustannie przymocowane do niego liny, dzięki którym można się było posuwać szybko i głową naprzód. Leonard przepuścił swego towarzysza, odczekał aż zajmie miejsce, a następnie sam usiadł sześć rzędów dalej. Obrócił twarz do okna, wór położył na siedzeniu obok. Miał nadzieję, że tamten nie będzie uparty. Rozległ się dzwonek, zamknięto wejście, tunel odczepiono i pojazd ruszył wtłaczając wszystkich w siedzenia. Terton, choć nazywany przez obsługę "małym pojazdem", w rzeczywistości był samodzielnym statkiem, a właściwie stateczkiem o niewielkim zasięgu. Bardzo popularny w tego typu Kompleksach orbitalnych, tu, w kosmosie, pełnił funkcję samochodu i okazał się tak samo uniwersalny. Stosunkowo tani, poruszający się na łatwo dostępnym paliwie, był powszechnym środkiem lokomocji. Fotele ustawiono rzędami, po pięć w jednym. W ścianach w czasie postoju białych, w ciągu lotu błękitnych, tkwiły owalne generatory Pola. Widać było przez nie przesuwające się wolno części Kompleksu. Leonard wychylił się zaciekawiony, widział Kompleks po raz pierwszy, a ponoć był on jednym z większych zbudowanych przez człowieka. Na tle szaro-brązowej powierzchni Waszyngtona błyszczał fragment jednej z ośmiu gigantycznych Osi, długich na dwadzieścia kilka kilometrów. Wokół niej niezauważalnie obracały się Młoty i Pierścienie. Co chwila któryś z niezliczonych tertonów znikał w jarzącej się purpurą śluzie umieszczonej na końcu Osi. Pasażerowie wysiadali z nich, mknęli wewnętrznym ekspresem do odpowiedniego segmentu, przesiadali się do innej kolejki, znacznie wolniejszej i sunęli wzdłuż promienia do swych mieszkań w Młocie czy Pierścieniu, a ciążenie zwiększało się z każdą sekundą. Obok Osi, tuż przy tarczy planety wisiała nieruchomo skomplikowana, zdawało się, że delikatna konstrukcja. Wokół niej tkwiło przesłaniając dalekie gwiazdy kilka wielkich statków. Główny port przeładunkowy. Przed, za, pod, nad i obok pędzącego tertona rozciągały się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów różnej wielkości, kształtu i przeznaczenia obiekty określane zbiorczo mianem Pierwszego Kompleksu Oritalnego Planety Waszyngton. Jak pajęczyna, upleciona z nieprawdopodobną maestrią przez pająka próżni, rozciągały się wszędzie złote nici sygnalizacyjne. Oplatały one świetlistym kokonem każdy wycinek przestrzeni objęty Polem. Ostrzegały przed niewidzialną barierą zamykającą w sobie tony powietrza. Te bardziej oddalone sfery Pola wplatały się ze swymi złotymi włosami w głęboki gobelin kosmosu. Wpatrzony w nie Leonard nie widział wspaniałych tworów człowieka, lecz lekko zarysowane ręką pustki oblicze Wielkiego Łowczego prześwitujące przez odległe galaktyki, słońca i skupiska gwiazd. Czerń wyzierała z jaśniejących wiecznie oczodołów Wielkiego Łowczego. Wielki Łowczy. Przyjdzie i porwie go na arenę wszechświata, by walczył z bogami i przeciw bogom. Zamknął oczy i potrząsnął głową. Coraz częściej mu się to zdarzało. Czyżby zbliżała się śmierć? Już? Drugi raz w tym miesiącu ujrzał oblicze Wielkiego Łowczego. To zła wróżba. Bardzo zła wróżba. Ci, którym ukazuje się Łowczy, niedługo trafią na jego statek, którym kieruje Ślepa Pani; statek odleci, zatrzasną się śluzy wypompowując życie. To już? - Oś Chaplina - zaskrzeczał głośnik. Powróciła nieważkość. Kilka osób złapało za uchwyty w suficie, uniosło się i poszybowało nad fotelami ku wyjściu. Kilometr dalej, równolegle do burty tertona, mknął wielki Młot. Gdyby nie odległość, przez Pola w jego ścianach można by dojrzeć mieszkania. A w nich ludzi poruszających się jak barwne marionetki w słupach światła. Nikt nie wsiadał. Zmienił się kolor wewnętrznej obudowy stateczku, ruszyli. Tym razem jednak nie przyśpieszali, lecieli lawirując między gigantycznymi fragmentami portu przeładunkowego.W tym samym rzędzie przy przeciwnym Polu siedziała gruba, niepraktycznie ubrana kobieta o twarzy dokładnie wytapetowanej makijażem. Już dwukrotnie zażywała tabletki, ale niewiele jej to pomogło. Sięgnęła do schowka, szarpnęła, pochyliła się i zaczęła wymiotować do worka. Odchylił głowę do tyłu i najwolniej, jak potrafił, opuścił powieki. Drgały. Źle. Co zrobi, jeśli go nie przyjmą? Będzie się wykłócał? Urządzi taką awanturę jak w Rigelu? Po co palić za sobą mosty. Dziewczyna o zielonych oczach, w których czaiło się coś w rodzaju gniewu, szalonego i nieustającego, wskazała Leonardowi drogę. Patrzył potem za nią zdziwiony i zmieszany. Nigdy jeszcze nie widział takiego wzroku. Kostka złożona była z dwunastu tunelowych krawędzi połączonych w wierzchołkach ośmioma sześcianami. W środku, w niewypełnionej przestrzeni, tkwiło sferyczne Pole nie oznakowane sygnalizacyjnymi nićmi podobnie jak sześć innych ze wszystkich stron otaczających Kostkę. Były puste, teraz nie odbywały się w nich corridy, nie o tej porze. W sześcianie zwanym tygrysim, dokąd go skierowała kobieta o niesamowitym spojrzeniu, panował chaos i zamieszanie. Cuestaza mieściła się na najwyższej kondygnacji. Kierował nią niejako Szostenko. Leonard przesiedział w jego sekretariacie dwie godziny, a kiedy go wreszcie wpuszczono, Szostenko właśnie się posilał. Wyglądał na bardzo zajętego człowieka i istotnie był nim. W starym, dębowym biurku zamontowano konsolę archipa. Do opaski obiegającej głowę, zakrywającej uszy przymocowany był cienki, lśniący drut zakończony czarną płytką tkwiącą na wysokości oczu. Leonard z trudem zidentyfikował urządzenie jako nowszy model holodea. - Dopiero co pan przyleciał, hę? - Szostenko schrupał kiszony ogórek, delektując się jego smakiem. Najwidoczniej nie przerażała go wysokość sumy, której równowartość właśnie skonsumował. - No i świetnie. Nie stracisz pan czasu i forsy. Bardzo mi przykro - wskazał na wór. - Bierzesz pan bagaż i do widzenia. - Dzień dobry. - Upieramy się, co? - Nie po to sterczałem pod pana drzwiami pół dnia, żeby wejść i wyjść. Porozmawiamy. - Trudno. Nie udało się - westchnął Szostenko i odsunął jedzenie. - Szlag trafił spokojny lunch. Siadaj pan. Porozmawiamy. Trudno. Leonard usiadł i przypiął się pasem. - Nazywam się Leonard Corpse. - Miło mi. Władimir Szostenko. Słucham. - W zeszłym tygodniu byłem drugi u Millera w Kalis. Może pan sprawdzić. - Wierzę panu na słowo. - Nie. - Co nie? - Nie wierzy mi pan - nie wiedział czemu to mówi. - Po prostu nie obchodzi to pana. Nie zamierza mnie pan przyjąć, więc po diabła miałby pan sprawdzać. Szostenko skrzywił się. - Bawimy się w psychoanalityka, hę? Leonard wzruszył ramionami. - Nie sprawdzam z tego prostego powodu, że gdybym pana nie zaangażował, to rzeczywiście nic by mnie nie obchodziła lista Millera, a gdybym zaangażował, to prędzej czy później dowiedziałbym się prawdy, a pan nie wygląda na idiotę, co ryzykuje takie kłamstwo i niesławę. - To znaczy, że jednak może mnie pan przyjąć? - Cholera, no widzi pan, jak głupieję od tej psychologii - połknął jakąś tabletkę i popił ją mętnawą, brunatną cieczą. - A teraz serio. Z drugim w Kalis jestem skłonny chwilę pogadać. Więc mówże pan. - Niby co mam mówić? Przyjmuje mnie pan, albo nie. Szostenko wzniósł oczy do sufitu. Miał wielki talent aktorski, który udawało mu się maskować wypaczonym poczuciem humoru. Interesująca postać. - To jest Hitler, a nie jakieś zadupie w rodzaju... Przerwał mu przeciągły pisk. Pod czarną płytką holodea pojawił się trójwymiarowy obraz twarzy brodatego mężczyzny w ciemnych okularach. Szostenko machnął ręką na znak, iż przerywa rozmowę i przysunął sobie do ust pałąk zakończony niewidocznym mikrofonem, również przymocowany do opaski. Rozmawiający też był wyposażony w holodea. - Co to znaczy: nie może? Za co płacę sukinsynowi?!... To twoja sprawa... Więc przyciśnij Hurkatiego. On może... A to gnojek!... Nie teraz... Tak, masz rację, teraz nie mogę... Jak to załatwisz... Nie wiem. Jutro... Tak, na pewno - z powrotem odgiął pałąk do tyłu. Głowa pod płytką zniknęła. - Świat się kończy... kto to widział, strajki na orbicie! Cholerni hodowcy... Co to ja mówiłem? - Że to nie jest jakieś zadupie. Przez chwilę wydawało się, że Szostenko odkrył dziurę w suficie i trwać tak będzie przez wieki, lecz wreszcie opuścił wzrok. - Daj pan spokój, dobraa? Gadki pan ma niezłe, ale twarz na komika nieodpowiednią. To jak, chce pan zostać przyjęty? - Tak. - A walczył pan kiedy z hodowlakami? - Nie. - Ile panu płacił Miller? - Dwieście dwadzieścia. - Dostanie pan pięćdziesiąt i boczną poranną. - Dziękuję. - Podziękuje mi pan, jak przeżyje. O szóstej w sześcianie lamparta, ósme piętro, pokój siedemset czternaście. I nie spóźniać mi się, do cholery! Do widzenia. - Do widzenia. Odpiął pas, chwycił wór i wypłynął do sekretariatu. Drzwi zamknęły się same. Co go napadło, żeby tak się wygłupiać? Dziwne, że nie wyrzucono go po pierwszej minucie. Czemu się tak zachowywał? Kiedy się chwalił, który to on nie był u Millera, znów stanęła mu przed oczyma twarz Wielkiego Łowczego. Świecąca czerń oczodołów, w którą tylko matador może spojrzeć. Czyżby nie chciał, by go przyjęto? Czyżby się bał, czuł swoją śmierć? Serce biło mu szybko, nieregularnie. Jak przed walką. Jak po walce. Wynajął trzypokojowy apartament w osi Stalina, w drugim Młocie. Siedemset tygodniowo. Zdzierstwo. Co prawda pięćdziesiąt tysięcy, które zaproponował Szostenko, to było więcej niż mógł się spodziewać, niemniej hitlerowskie ceny były nieprawdopodobne. Trzydzieści pięć za dzień. A woda! Szkoda gadać. Zdzierstwo. Połączył się z bankiem i otrzymał adres Sorchy. Odetchnął z ulgą. A już się bał, że pomylił nazwiska. Artur mieszkał w Pierścieniu, na szczęście w tej samej osi. Załatwił jeszcze przelew oszczędności z banku w Kalis, zamknął mieszkanie i wyszedł. W pustym korytarzu, na płycie przed drzwiami Sorchy stanął pół godziny później. - Kim pan jest? Podniósł głowę i spojrzał prosto w kamerę. - Kim pan jest? - Artur! Nie poznajesz mnie? - Nie, nie poznaję. Leonard uniósł brwi. - Naprawdę? To ja, Leonard. - Jaki Leonard? - Zaraz, pan się nazywa Artur Sorcha? - Nie da się ukryć. - W dwudziestym czwartym pracował pan u Deuroixa. - Tak... O cholera! Przepraszam. Nie poznałem cię. - Zupełnie mnie zapomniałeś. - Tak, przepraszam. Wejdź. No, kurde... Dopadła mnie na starość skleroza. Drzwi zasunęły się za Leonardem. W korytarzu o ścianach wyłożonych boazerią dwoje drzwi było zamkniętych, troje uchylonych. Jedne z nich drgnęły. - Tu jestem. No chodźże. Przepraszam cię i za to, że nie wstaję, ale sam widzisz... - Szklanką trzymaną w lewej dłoni wskazał prawe ramię pokryte Mchem. - Skomplikowane złamanie. Matador usiadł w głębokim fotelu. W pokoju było prawie ciemno. Do wewnątrz przedostawał się przez Pole zajmujące całą jedną ścianę ten przedziwny, mroczny blask kosmosu, blask oczu Wielkiego Łowczego. Powoli znikała przesłaniana ścianą misterna konstrukcja. W głębi świecił czerwony, gigantyczny Hitler. Sorcha wygodnie rozciągnięty na tapczanie machnął w kierunkiu barku. - Czuj się i tak dalej. Leonard pokręcił przecząco głową. Sorcha wzruszył ramionami. - Nie, to nie. Może jednak powiesz, skąd się tu wziąłeś. - Jutro walczę. - O! Gratuluję. Gdzie? - W bocznej. - Zawsze to coś. Swoją drogą, ciekawe, jak ci się udało przekonać Szostenkę. I to teraz, kiedy ma na głowie ten strajk, co? - Niechcący - odparł zgodnie z prawdą. Sorcha odwrócił wzrok od alkoholu chlupoczącego w szklance i spojrzał na Leonarda. - Wziął coś - stwierdził. - Tabletkę od bólu głowy. Nie wygląda na przekupnego. Artur powrócił do niezawodnego pocieszyciela strapionych. - I w tym problem... A tak właściwie to po co do mnie przylazłeś? Oglądać kalekę? - Wręcz przeciwnie. - Nic z tego, bracie. Nie pracuję. Wziąłem wolne do odwołania. - Jesteś etatowym? - Nie no, co ty? Sam sobie dałem wolne. Przykro mi, stary. Musisz poszukać kogoś innego. - Nie mam innego. Tylko ciebie tu znam. Dzisiaj przyleciałem. - Pecha masz - pociągnął łyk. - Nie-pra-cu-ję - wyskandował. Leonard wstał. - No cóż... A dobrzy tu są przynajmniej ci etatowi? - Do dupy. - Szczery jesteś. - Jak zawsze, kiedy się spiję. Powodzenia! Postawię na ciebie. - Dzięki - mruknął i wyszedł. Wielki Łowczy leciał po niego. Znał kiedyś artestytę, młodego, dziewiętnastoletniego. Chłopak pracował jako monter. Podczas jednej z dniówek w otwartym kosmosie wszedł w trans. Wyciągnął go z niego dopiero zmiennik. Rzecz jasna, rozniosło się. Gdy w następnym tygodniu młody wychodził w próżnię, tylko w skafandrze, nie osłonięty Polem, wolny, bez asekuracji, zrobili mu kawał. Zdefektowali czasowo jego silniki, a tlenu dali na jedną trzecią. Nic nie przeczuwał. Wyszedł w kosmos i ustawiał się do kolejnego odstrzału, boja była już blisko, kiedy zorientował się, że silniki nie działają. Wpadł w panikę, krzyczał, płakał, klął i prosił, ale oni zblokowali mu kanał, i krzyczał w próżnię, nikt mu nie odpowiadał, szamotał się i modlił do swego nowego boga, ale on był cichy, ciemny i pusty jak zwykle. Potem zawył mu w uchu alarm - powietrze się kończyło; zrobili mu kawał, artestycie. Ale on był młody, dopiero raz widział kosmos i nie potrafił kierować oddechem, kierować sobą, zapadać w trans. Ściągnęli go w trzy godziny po śmierci, a lekarz orzekł zawał serca, nie uduszenie, więc wszystko poszło gładko i lapło się im, i zapominali. Tylko jeden nie mógł i próbował się zabić, ale odratowali go, i próbował jeszcze raz - i znowu mu się nie udało. Odleciał stamtąd, byle dalej, nie mógł zapomnieć, pragnął umrzeć, a śmierć chodziła za nim krok w krok, i ta chwila, kiedy wypuszczał tlen. Odleciał daleko, gdzie nikt go nie znał, lecz śmierć go goniła. Nie chciał się tłumaczyć przed nikim, a zwłaszcza przed nią; był dumnym człowiekiem, dumnym i bardzo dziwnym, o skomplikowanym charakterze - i tak został matadorem. W pokoju siedemset czternaście mieściło się biuro kierownika dyżurnego. Facet był gruby, nieogolony i nie przedstawił się. Podsunął mu kontrakt w siedmiu egzemplarzach - biurokracja kwitnie - a kiedy Leonard podpisywał, usiłował się wysmarkać w stereo. - Proszę wstąpić do pokoju obok - powiedział chowają papiery - to panu dadzą szarretę. - Dziękuję, mam swoją. - No i świetnie. Chce pan wiedzieć, kto będzie insycielem? - Niezależny? - Nie, to nasz pracownik. - Ktoś mi powiedział, że wasi etatowi są do dupy. Grubas usiłował groźnie spojrzeć. - Ten ktoś się mylił, synu. - Wątpię. Gdzie mam się teraz zgłosić? - Główny Hangar, piętro niżej. Żegnam. Leonard odpiął pas, uniósł się, chwycił pojemnik z szarretą i poszybował ku drzwiom. - Do widzenia - powiedział już z korytarza - synu. W pełnym techników Hangarze przygotowania do porannej corridy szły pełną parą. Maszyny teleportacyjne buczały cicho, powoli się rozgrzewając. Technicy wywlekli wnętrzności Platform, poddając je wszechstronnym badaniom. Ktoś zdejmował obudowę z gigantycznego korpusu MDP. Sprawdzano generatory Pola tunelu prowadzącego na większą Platformę. Tylko u góry, pod sufitem coś zakłócało znany Leonardowi obraz. Wielki transparent z Pola utrzymującego w powietrzu fluorescencyjną ciecz tworzącą napis: STRAJK OSTRZEGAWCZY. Dwóch lekarzy, co wyglądali na zapaśników, rozebrało Leonarda w kilka sekund i wepchnęło do maszyny medycznej. Przesiedział tam ponad kwadrans, kłuty, masowany, biczowany, grzany i chłodzony. Potem kolejna maszyna ubrała go w jego szarretę, wreszcie ugrzązł na dobre w urządzeniu wstrzeliwującym ćwieki - musiało być zaprogramowane przez wybitnego flegmatyka. Kiedy go puściło, do walki pozostały zaledwie trzy minuty. Sprawdził działanie Pasa na jałowym biegu, zapiął rękawice i wzleciał nad swoją Platformę. Tunelowe Pole zamknięto. Wrota prowadzące do segmentu hodowców otworzyły się i nad wolną dotąd wielką Platformę poszybował przeciwnik Leonarda. Minuta. Kabina MDP była szczelnie zamknięta; insyciel musiał być już w środku. Technicy porozlatywali się do swych pulpitów. Czerwony pas biegnący pod sklepieniem zaczął migotać. Trzydzieści sekund. Delikatnie położył dłonie na Pasie wyczuwając wszczepionymi powierzchniami rękawic subtelne drgania kontrolnych łączy powietrznych. Przełączył aparaturę na start ostry i cofnął ręce. Wokół czarnego Pasa zaczęły krążyć kolorowe pasma skondensowanego dymu: żywe pismo walki. Dziesięć sekund. Przeciwnikiem był amtrak duerrański. Ośmiotonowe bydlę. Z czegoś kształtu połówki ziarna fasolki odchodziło dwa tuziny kończyn niesłusznie, lecz powszechnie zwanych mackami. Cztery przednie i dwie tylne były uzbrojone w zakrzywione, ostre jak skalpele pazurokły. Reszta nie dysponowała nimi, ale to jeszcze nie powód, by je lekceważyć - miały potworną siłę. Troje oczu - dwoje z przodu, jedno na grzbiecie, bez przerwy zmieniało kolor, od czerwieni do błękitu. Wokół wielkiego cielska wiło się i skręcało tysiące śnieżnobiałych włosów, grubych i giętkich, tworzących niesamowitą grzywę. Gdzieś wśród nich kryły się zdradzieckie parzydła. Wszystko, co nie było mięśniami, tłuszczem czy skórą, skryte było w pancernym szkielecie. Posiadał on tylko jeden otwór, jeden jedyny słaby punkt: pod spodem, metr od przednich uzbrojonych macek. I w to nie oznaczone na zewnątrz miejsce, pośród ciosów macek, cięć kłów, pośród zabójczych parzydeł należało trafić, bezbłędnie, szybko i celnie - bez wahania. Trafić i zabić. Zwyciężyć. - Czas! - wrzasnął któryś z techników. Pas pod sufitem rozjarzył się purpurą. Błysk. Teleportowano go w próżnię z podziwu godną precyzją, w sam środek przeznaczonej dla niego półkuli powietrza. Oddzielała ich niewidoczna przegroda z Pola, jego i amtraka. Nie słyszał więc wściekłego syku stwora schwytanego w kleszcze przez zręcznych operatorów Pól zmiennych. Obracali nim powoli niewidoczną siłą, tak, by rozmieszczone dookoła, niedostrzegalne w mroku kosmosu kamery mogły dokładnie pokazać podekscytowanej widowni monstrum nie z tego świata. Siedzieli w cieple swych mieszkań, w Młotach i Pierścieniach, bezpieczni i zadowoleni, ze wzrokiem wlepionym w videosfery, taksując przeciwników. Za chwilę postawią ciężko zarobione pieniądze na lepszego: człowieka, bądź nie człowieka. Postawią i dadzą mu szansę. Poranne corridy odbywające się w bocznych sferach Pól transmitowano wyłącznie na Kompleks. Co oznaczało, iż Leonard nie był przebojem sezonu. Debiutował. Trudna to będzie walka - niewielu na niego postawi. Lecz i tak znów zwycięży i splunie śmierci w twarz. Z prawej strony miał ogromną Kostkę, a za nią Waszyngtona, i pustkę, i mrok. Przed Leonardem, u góry, światłami bijącymi zza Pól okiennych, jak skomplikowanymi, zapomnianymi hieroglifami błyszczał sześcian lamparta; u dołu - kozicy, za nim - pumy i tarkilda. W głębi kryły się pozostałe cztery. Zza wielkiej tarczy planety wschodził księżyc. Jego małą powierzchnię zajął człowiek, przysiadły na niej kilometrowe maszyny wydobywcze. Satelita wytrwale pokonywał swą drogę, wieczną drogę do śmierci. Dla tych na dole wschodzi piękny i wspaniały, złoty w czerni. Lecz dla Kompleksu był jedynie skałą konającą na torturach, a człowiek dźga go i rozbija w pył powoli, metodycznie. Człowiek jest okrutnym stworzeniem; dla rzeczy martwych i żywych - i dla siebie. Przed Leonardem, lekko u góry i z lewa (tak teraz tkwił zawieszony przez siebie samego) obiegały oś Aurnaxa mieszkania zbite w klocki i torusy. Z końców osi, jak przedmuchiwany pył, wlatywały i wylatywały tertony - lśniące perły nanizane na tysiące nici zbiegających się wewnątrz osi. Mniejsze i większe statki z przepisowymi kokonami nici sygnalizacyjnych lawirowały pomiędzy częściami Kompleksu: ciemne ptaki nocy schwytane i oplecione palącym złotem. Hitler nad Leonardem, ogromny i krwisty kipiał i wrzał szalonymi burzami i splunięciami proturberancji. A wokół mrok i pustka, próżnia i śmierć. Nicość. Palcami skrytymi w delikatnych rękawicach musnął kolorowe smugi błądzące dookoła Pasa. Odpalił dwa ćwieki; z przodu i z tyłu, z barku i łopatki, z lewej i z prawej części szarrety - kilka smug gwałtownie pociemniało. Rozłożył szeroko ramiona, by spowolnić wirowanie, na moment tylko zbliżył jedną rękę do Pasa, żeby skorygować odchylenie. Obracał się majestatycznie, przed oczami paradował Waszyngton, Kompleks, kosmos, wróg. Prezentacja matadora. Wiruje teraz w videosferach spowity w karminową szarretę ze srebrnymi, błyszczącymi punkcikami ćwieków. Z ramionami rozwartymi, jakby chciał objąć wszechświat. Zatrzymał się sprawnie trzema ćwiekami. Zawisł nieruchomo twarzą do amtraka. Perfekcyjnie wykonane. Powinno mu to zjednać trochę widzów. Miał nadzieję, musiał ją mieć, że postawią na niego, chociaż był nieznany, debiutował, a amtrak miał zasłużoną sławę fachowego mordercy. Amtrak duerrański. Ale amtrak złowiony, i amtrak wyhodowany i wyuczony w nieważkości to dwie różne sprawy. Nigdy jeszcze nie walczył z hodowlakiem. Mocno się jednak starał o tym zapomnieć. Hodowlak. Amtrak duerrański. Nieprzychylna publiczność. Hodowlak. Pierwsza runda. Start! Co, jaką broń dostanie? Co przyśle mu insyciel? Czyli: na ile zawierzą mu widzowie? Tuż przed nim, w zasięgu ręki zmaterializowała się pika. Schwycił ją błyskawicznie, wiedząc, że równocześnie z pojawieniem się broni znika oddzielające przeciwników Pole i Pola zmienne. Jednocześnie lewą ręką przesunął wzdłuż Pasa. Odstrzelone ćwieki odepchnęły go od amtraka. Spod każdego zużytego ćwieka wyłaniał się nowy, równie błyszczący i równie gotowy do odpalenia. Mknąc w tył matador kątem oka kontrolował kolory dymów, a wrażliwą na dotyk rękawicą badał mechanizm spustowy piki. Szaleńcze, pomyślał, szaleńcze! Z piką na hodowanego w nieważkości amtraka! Szaleńcze! Amtrak mknął prosto na niego, gwałtownymi wyrzutami macek odpychając się od otaczającego ich Pola. Przyśpieszał wystawiając pazurokły ku matadorowi. Leonard odstrzelił ćwiek z pięt i pleców, machnął zwodniczo piką pędząc nad białą grzywą. Stwór, który znajdował się prawie przy Polu, nagle zmienił kierunek. Równocześnie Leonard cofnął się, odbił od Pola i poleciał w dół minimalnie mijając się z mackami amtraka. Oddalające się od Pola zwierzę nie mogło już wyhamować, więc pędziło nad człowiekiem. Leonard we wspaniałym piruecie, tuż pod grzywą wysunął rękę z piką i przejechał grotem po niewidocznej skórze. W odpowiednim momencie pchnął silnie (ćwieki z pleców), ale oczywiście pika była za krótka, nacisnął więc tylko spust ładując w cielsko potwora setki voltów. Zaraz potem poleciał do tyłu koziołkując i ciągnąc za sobą warkocz kropli brunatnej krwi amtraka.Bestią szarpnęło, syk przeszedł w zakres niesłyszalny przez człowieka. Leonard pomyślał, wystrzelił odpowiednią serię i zatrzymał się przodem do zawracającego zwierzęcia. Jeden z wystrzelonych wcześniej ćwieków, odbity przez Pole przeleciał w strefie manipulacyjnej Pasa. Leonardem rzucił odrzut niekontrolowanej salwy. Wprost w przeciwnika. Pech. Natychmiast skontrował, ale było już za późno. Miażdżący cios macki, los chciał, że nieuzbrojonej, sięgnął barku. Ból! Ból! Nie próbował nawet uderzyć piką. Teraz z kolei miał szczęście: macka przeszła tuż koło Pasa. Wszystkie przednie ćwieki wystrzeliły w amtraka - matador poleciał w bok. Puszczona pika kręcąc się zniknęła i zmaterializowała się koło Leonarda; tym razem insyciel nie zawiódł. Ćwiek, jeden z tak licznie i przypadkowo wystrzelonych, przeleciawszy półtora metra uderzył w górne oko amtraka, które nie zdążyło się pokryć ochronną błoną. Trysnęła krew. Przynajmniej tyle. Dość niespodziewanie widzowie postawili więcej na matadora i insyciel zmienił pikę na Punkt: miniaturowe słońce o zmiennej temperaturze. Leonard odetchnął i sięgnął do martwej dotąd strefy Pasa. Punkt pomknął ku amtrakowi. Zwierzę odbiło się od Pola, skręciło, znów i znów się odbiło w szaleńczym tańcu cudem unikając oparzenia. Mądry amtrak duerrański. Trzymając się z dala od ognia zbliżał się niepostrzeżenie do matadora. Leonard cofnął Punkt zatrzymując go między sobą a rozpoczynającym szarżę potworem. Monstrum było jeszcze na tyle blisko sfery Pola, by lekko skręcić. Matador ustawił słońce na przewidywanej trasie amtraka, trochę z boku, a sam wzbił się, skręcił, zawirował i poleciał w dół niewidziany chcąc zaskoczyć przeciwnika. Leonard, amtrak i Punkt zbliżali się ku sobie: jakiś ćwiek, który wyraźnie stracił już impet, uderzył człowieka w pierś. I tym razem insyciel popisał się (może rzeczywiście Sorcha nie miał racji co do etatowych?) - w idealnym momencie zamienił Punkt na pikę, którą Leonard natychmiast chwycił, zablokował spust, wcisnął ją do oporu w cielsko zwierzęcia i poleciał w tył. Akcje takie jak ta obliczone są na efekt. Nie mogą zagrozić życiu przeciwnika, lecz powodują nagłą zwyżkę stawek na matadora, w wyniku czego może on zdobyć bardziej śmiercionośną broń. Z bezpiecznej odległości Leonard przyglądał się mękom amtraka. Zwierzę dryfowało bezwładnie, dreszcze przepływały po nim falami. I nagle... cuchnące, drapiące gardło powietrze wtargnęło do płuc matadora. Przestrzeń w sferze zamigotała, zmętniała, widoczność pogarszała się błyskawicznie. Druga runda. Runda amtraka. To atmosfera z jego planety. Insyciel zorientował się i wycofał pikę materializując Punkt metr od Leonarda. Gdyby pojawił się dalej, nie zauważyłby go - taką to atmosferę miał Duerr. Omiatał mgłę wokół otrzymanym słońcem. Przeciwnik zapewne już doszedł do siebie i teraz szukał go, niewidoczny, ze swoimi pazurokłami i parzydłami. Pchnął Punkt do przodu, a sam zajął jego miejsce. Nie można pozwolić się osaczyć w tak nie sprzyjających warunkach. Dopiero teraz w pełni korzystał z Pasa - jedynie dzięki niemu orientował się trochę. Purpura z lewej strony powoli matowiała. A pasmo nad górną częścią Pasa spowolniło swój bieg. Zbliżał się. Chciałby korzystać z podczerwieni jak publiczność. Pamiętał, co się stało z Polehim, który przemycił noktowizor. Przesunął słońce i zaczął oddalać się od niego. Wreszcie wyczuł lekkie mrowienie w palcach. Pole było blisko. Przyciągnął Punkt i czekał. W tej pozornie niekorzystnej pozycji należało przyjąć atak amtraka. Ci wspaniali teoretycy ustawiający się w takich sytuacjach w środku kuli, by uniemożliwić zwierzęciu manewry, kończyli szybko i niespodziewane zjedzeni bądź rozszarpani. Nawet matador nie poradzi sobie z dobrym zawodowym mordercą, i Polehi nie był wyjątkiem. Posłużył głównie jako przestroga dla ewentualnych naśladowców - a tych, których nie powstrzymywał honor, trzymał w ryzach strach. (Leonard uważał, że jego dotyczy ten pierwszy przypadek. Tak uważał.) Przez te kilkadziesiąt centymetrów dzielących go od Pola przedarło się światło jakiejś galaktyki. Najpierw tylko mignęło mu jako niewyraźna jasna plamka we mgle. Odwrócił głowę, ale nie mógł jej tak utrzymać długo. Potężna siła przekrzywiała ją z powrotem. Wzrok sam pobiegł ku tej wiązce rozpraszanych promieni. Ciągnęło go - ciało w spojrzenie. Nie mógł zamknąć oczu. Gdzieś rozmył się cały świat; sfera, amtrak, Kompleks, on sam. Nicość. Nicość. Kosmos. Gwiazdy. Bezcielesny, zawieszony wśród nich. Nie mógł zamknąć oczu. Patrzył. P a t r z y ł. Chryste, pomyślał, co ja robię? Myśl zniknęła pochłonięta przez czarną głębię. Spokój, spokój spłynął na niego. Mknął, sam w spojrzeniu, w ciemności i jasności. Zwariowana mozaika czasu i przestrzeni. Dławił się widokiem mgławic, gwiazd, galaktyk, planet jak oczu wybałuszanych z czwartego wymiaru. Przeraźliwa ostrość próżni. Tak przez wieczność. Zmieszany z pustką i pięknem. Zahipnotyzowany. Wędrował przez zdarzenia, miejsca i czasy jak pokoje obwieszone gobelinami utkanymi z materii międzygwiezdnej. Wszystkie jego chęci były tłumione do niewielkich impulsów. Próbował. I ujrzał siebie samego w kuli szarości, a amtrak był przy nim. Za chwilę umrę, powiedział do siebie, otumaniony i otępiały. Za chwilę umrę. Rzucił się desperacko, wszechświat i wszechczas szarpnęły nim wyrywając krwawiące ochłapy świadomości. I jeszcze raz. Za chwilę umrę. Nie! Rękawice zawisły obok Pasa, palce poruszyły się. Punkt wystrzelił do przodu, trafił. Rozszedł się swąd palonego ciała. Machinalnie, odwracając głowę do Pola, pchnął słońce dalej. I znów trafił. Amtrak już nie ruszał się. Z całym jednym bokiem wypalonym do wewnętrznej skorupy wisiał nieruchomo w szarej mgle i duszącym go dymie - insyciel wyłączył wirniki powietrzne i zwierzę konało w ciemniejącym bąblu trującego dymu. Wystarczyło odczekać. Rzadki przypadek unieruchomienia przeciwnika przed śmiercią. Minutę potem amtrak duerrański skonał. Powietrze od razu oczyściło się. Kamery przestały pracować, broń zniknęła, Leonard odpoczywał czekając, aż technicy namierzą go i teleportują do Hangaru. Błysk. Zleciał z Platformy i poleciał do MDP, chociaż powinien teraz siedzieć w maszynie zdejmującej szarretę. Kabina była jeszcze zamknięta. Leonard dobrze wiedział, ile się musi narobić insyciel po skończonej walce. Jeden z techników podpłynął i wskazał przeciwległy koniec Hangaru. - Kabiny są tam - powiedział zdziwionym głosem. - Wstrząsające - skomentował Leonard. Technik nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Otworzył usta, popatrzył wokół, jakby w oczekiwaniu pomocy, i odleciał. Idiota. Drzwi kabiny MDP otworzyły się w chwilę później. Wyleciał przez nie facet w zielonym kombinezonie z naszywką głoszącą: IR. MDP IV. KARL DURASS. Leonard dogonił go i chwycił za ramię. Zawirowali. - Przepraszam, panie Durass, ale gdzie jest insyciel? To znaczy, ten, który prowadził ostatnią corridę? - A skąd ja mogę wiedzieć? Puść mnie pan, do cholery! No poszedł zaraz, jak żeś pan tego stwora załatwił. Zostawił mnie samego z tym całym bałaganem. Śpieszył się gdzieś, czy co. Puścisz mnie pan, czy nie? Leonard puścił zdenerwowanego Karla Durassa i poszybował ku kabinom. Insyciel zwiał. Dziwne. Odwalił kawał dobrej roboty. Gdyby poczekał, mogłoby kapnąć mu co nieco z wdzięczności matadora. Zwykle czekali, nawet, jak nie mieli ku temu żadnych powodów. Dziwne. - Nazywam się Gene Ichwald. Reprezentuję firmę Gornixal. Rzeczywiście na takiego wyglądał. Mimo nieważkościowego garnituru prezentował się wspaniale. Leonard wskazał mu kanapę w living-roomie. Ichwald usiadł, neseser położył obok. Matador wtulony w ohydny, obity różowym materiałem fotel wypłukiwał z gardła resztki duerrańskiej atmosfery. - Tak? Słucham pana? Ichwald wyjął papier z neseserka. - Mógłby pan na to rzucić okiem? - Co to jest? - Umowa. - Umowa? Jaka umowa? - Proszę przeczytać. Leonard odstawił szklankę i wziął od Ichwalda kartkę. Po chwili oddał mu ją. - Nie, dziękuję, nie jestem zainteresowany. - Osiemset - powiedział reprezentant firmy Gornixal patrząc Leonardowi prosto w oczy. Matador odwrócił wzrok. - Nie, dziękuję. - Proszę zrozumieć. Po jednej corridzie nie może pan oczekiwać sum... - Przepraszam - przerwał mu Leonard - ale pan mnie nie zrozumiał. Ja w ogóle nie jestem zainteresowany tą propozycją. Ani żadną inną tego rodzaju. Ichwald zrobił zdziwioną minę. - To znaczy, że nie podpisze pan umowy z żadną firmą? - Właśnie. - No, cóż - schował umowę i wstał. - W takim razie... do widzenia. Jeśli zmieni pan zdanie... - Tak, tak, oczywiście. - Proszę pamiętać, że byliśmy pierwsi. - Będę pamiętał. Do widzenia. Leonard zamknął za nim drzwi i opadł z westchnieniem na kanapę. Zaczęło się. Pół godziny potem zadzwonił do niego Szostenko. Nawet na małym ekraniku dało się zauważyć zdenerwowanie na jego twarzy. Strajk trwał. - Nieźle poszło, nie? Następna corrida w czwartek. Ta sama sfera, ale będzie pan walczył po południu. Zadowolony? - Pięćdziesiąt zostaje? - A coś pan myślał? Co? Nie przyleźli jeszcze ci...? - Przyleźli. - No. To o co chodzi? - wyłączył się. A w videosferze błyszczała uśmiechnięta morda Traulgooca. Leonard sklął ją kilka razy i połączył się z bankiem. Najbliższa kawiarnia pierwszej kategorii mieściła się na trzecim publicznym poziomie. Z cztery razy decydował się i rezygnował, zanim wreszcie wyszedł. Nie chciał, ale musiał to zrobić. Był to jedyny sposób, jaki przyszedł mu do głowy. Nie gwarantował powodzenia, lecz jeśli się nie myli... Tak, jeśli się nie myli, to musi się udać. Oby się nie udało. Kiedy tak szedł korytarzem i zjeżdżał w dół, kilka osób go rozpoznało, ale nie przystawali i nie gapili się na niego z otwartymi ustami. Najwyżej lekko unosili brwi. To jest Hitler, a nie jakieś zadupie. Zastanawiał się, dlaczego odmówił Ichwaldowi. W Kalis przecież zgadzał się na reklamy. Dlaczego więc teraz nie? Taki właśnie był Leonard - najpierw zrobił coś, a potem zastanawiał się dlaczego. Między innymi dlatego został matadorem. Wiele własnych decyzji pozostało dla niego tajemnicą. Miał bardzo kłopotliwy charakter. Gdyby urodził się na Katonicu, zostałby poddany desterygnacji. Restauracja nazywała się "Pustynna chata". Nazwa nie miała żadnego uzasadnienia. Przynajmniej Leonard tego nie zauważył. Wnętrze urządzono ze smakiem, lecz nieco przeładowano ozdobami. Była wczesna godzina, nie zjawiła się jeszcze nawet jedna piąta gości, których można było tu przyjąć. Leonard zarezerwował stolik na wieczór i wyszedł. Teraz należało pokręcić się po Kompleksie. Oby się nie udało. Z van der Geytem zderzył się w drzwiach pierwszej izby "Pustynnej chaty". Łowczy zamarł i przez minutę wpatrywał się w niego z wyrazem śmiertelnego zdumienia. Panter, jak zwykle, od kilku dni nieogolony, z długimi, nieuczesanymi rudymi włosami wbił się w tak bardzo nie pasujący do niego garnitur próżniowy (kawiarnia ta musiała być popularna). Wreszcie przemówił: - Leonard, jak Boga kocham, ty żyjesz! - Dlaczego myślałeś, że umarłem? Kto ci tych bzdur nagadał? Szef sali zaprowadził ich do stolika Leonarda. Van der Geyt wciąż nie mógł oderwać wzroku od zmartwychwstałego przyjaciela. - Biltman, jakieś dwa miesiące temu, na Afrze. Powiedział, że widział, jak rozszarpał cię tochniak. Przysięgał. - Uwierzyłeś mu? Toż to fantler! Pamiętasz, co nam naopowiadał w Mitzimie, wtedy, po przewrocie? - Cholera, ja potem o tobie nic nie słyszałem... Skołował mnie sukinsyn. Serio, myślałem, żeś umarł. Podszedł kelner. - Panowie sobie życzą? W naszym kotrze mamy bardzo szerokie menu. - Kotrze? - Leonard spojrzał pytająco. - Kawiarnio-restauracji - wyjaśnił van der Geyt. - Głupieją na punkcie tych nazw. Matador spojrzał w przeglądnik. - Petre po izalijsku, sumtra na dziko i... - Belzaki mają tu wyśmienite. - Belzaki. No i jakiś dobry rocznik mautree. - Dla mnie to samo, z tym, że wolałbym sumtrę palijską, jeśli można. - Oczywiście. Przyjąłem. Smakówka miała kształt smoka; w jego czarnych skrzydłach migotały gwiazdy. Kiedy fala cienia błąkająca się po sali docierała do ich stolika, smoczy kosmos ożywał. Leonard przesunął smakówkę. Denerwowała go. - Skąd ty się tu właściwie wziąłeś? - spytał Panter wyłączając przeglądnik. - Odszedłem od Millera. - Ale kontrakt... Leonard machnął ręką. - Wydoił mnie. - Czemu? Dobrze ci szło w Kalis. - Być pierwszym w Kalis, to nie jest szczyt moich marzeń. - I pomyślałeś: czemużby nie spróbować z hodowlakami? - Otóż to. - Walczyłeś? - Dzisiaj, w porannej. - Dobrze ci poszło? - Jakoś. Żyję. - Doigrasz się. - Nie mów, że ty jesteś taki ostrożny. Van der Geyt uśmiechnął się. - Przepowiedziano mi za młodu, że nie umrę śmiercią naturalną. - I starasz się. Przyniesiono zamówione potrawy. Leonard ze zdumieniem spostrzegł, że mniej więcej zgadzają się z programem przeglądnika. - Właściwie, to co za interesy może prowadzić łowczy w Hitlerze? - Jestem tu w delikatnej misji... - Już nie mieli kogo wysłać. - Starzeję się. - Ta misja jest również tajna? - Mmmm... widzisz... dość dużo osób, w tym i ja, jest zainteresowanych, żeby ten strajk hodowców nie skończył się zbyt szybko... hm... - Jak nie chcesz, to nie mów. - E tam. Była taka propozycja... chodziło o stworzenie rezerw specjalnych w Kompleksach hodujących własne zwierzęta. W razie takich wypadków jak ten. - Dodatkowe zamówienia dla łowczych od takich potentatów jak Hitler. - Właśnie. Teraz tamta propozycja jest rozpatrywana ponownie. Rzecz w tym, że z przyczyn technicznych umowa nie może zostać podpisana wcześniej niż przed tygodniem. A do tego czasu wiele może się zmienić. - A twoim zadaniem jest niedopuszczenie do tego. Bądź spokojny, nie porozpowiadam tego. - Ja myślę. Inaczej bym ci tego nie powiedział. - W ogóle nie powinieneś mi tego mówić. Ta wróżka miała rację. Van der Geyt wzruszył ramionami. - Życie nie służy do rozmyślania nad tym, co mogłoby się stać. - Gdybyś był innego zdania, nie zostałbyś łowczym. - A ty matadorem. Pożegnali się pół godziny potem. Panter miał umówioną nieoficjalną kolacyjkę z kimś, kto chodzi wyłącznie na oficjalne kolacje, a nie słynie z dobrego smaku. Z tego powodu van der Geyt zdecydował się na samotny posiłek w najlepszym kotrze Kompleksu, bo apetyt miał niebywały. I pragnienie. Pochłonął niewiarygodną ilość mautree. Leonard obawiał się, że Panter może się wygłupić na tej swojej arcyważnej kolacji, lecz łowczy był trzeźwy. Mimo iż słynął ze słabej głowy. Musiał łyknąć sporo anerixu planując upicie osobistości. Nawet po drugiej butelce ciągnął opowieści o łowach, w których uczestniczył, o których słyszał, i które wymyślił. Leonard pozbył się go po kłopotliwej sprzeczce, nie tak bowiem zaplanował wieczór. Panter wreszcie wyszedł. Matador został sam. Oby się nie udało. "Pustynna chata" wypełniała się. Zasłużonej sławie kotru o najlepszym jedzeniu w całym Kompleksie towarzyszyła równie zasłużona fama lokalu o najdziwniejszej klienteli. Prawdopodobieństwo wykonania planu Leonarda zyskiwało na tym wiele; jego nerwy mniej. Co chwila różne indywidua o, co prawda, wytwornym wyglądzie, lecz już nie najlepszym samopoczuciu, przetaczały się obok stolika matadora jak żywa reklama szerokiego wyboru alkoholi. Inni, o mniejszych zasobach gotówki więc trzeźwiejsi raczyli gości filozoficznymi wyznaniami. Obsługa przyglądała się temu ze spokojem, ingerując tylko w naprawdę koniecznych przypadkach. Zdaje się, że uważała oryginałów za dopełnienie stylu "Pustynnej chaty". Oni zresztą myśleli podobnie. Powinni zmienić nazwę na "Forum wariatów", pomyślał Leonard siedzący przy wyjątkowo głośnym oratorze. Niestety, nie mógł zmienić kotru. - ...nic nie rozumiecie - przemawiał nawiedzony. - Wszechświat krzyczy. Słyszycie go, ale nie rozumiecie. Nie możecie go pojąć. Każdy z was ma dostęp do jedynie niewielkiej składowej jego mowy. A on mówi słowami i myślami każdego człowieka, istnieniem i formą istnienia wszelkiej materii - koleżka filozofa coś mruknął w odpowiedzi. Nawiedzony rzucił się na niego. Wyniosła ich obsługa, jeszcze w drzwiach przeklinali i próbowali wymierzyć sobie razy. Koło jedenastej Leonard zaczął się denerwować. Teraz miało się wszystko rozstrzygnąć. Czekał. Przypuszczał, że nie mógł to być nikt z sali. Patrzył więc w drzwi i myślał. Jego szanse zwiększały się z każdą minutą. Godzinę wyjścia ustalił dokładnie i zamierzał się jej trzymać. Wiedzieli o tym. Musieli o tym wiedzieć, jeśli miał rację. Nabierał więc nadziei, iż mylił się. Złudna to była nadzieja. Zabytkowy zegar wiszący nad płaskorzeźbą przedstawiającą wzburzone morze wskazywał jedenastą czterdzieści trzy, gdy Leonard zorientował się, że rozmowy przy niektórych stolikach dziwnie przycichły i uwaga sali skierowała się ku wejściu. Spojrzał. W drzwiach stał faun. Wypolerowane koźle rogi lśniły w świetle licznych lampek. Czyste, wyszczotkowane futro błyszczało, jakby było natłuszczone. Przez ramię miał przewieszoną sfałdowaną seledynową materię, na której wyszyty był wzor nie do rozpoznania. Kopyta przyozdobione srebrnymi spodtanami zdawały się być większe niż w rzeczywistości. Długi ogon nerwowo uderzał o parkiet. Pac. Pac. Po obu stronach drzwi znajdowały się nisze przesłonięte ciężkimi, ciemnymi storami. Wyłoniło się z nich dwóch mężczyzn, w świetnie skrojonych garniturach grawitacyjnych, nie ukrywających potężnych mięśni. Jednocześnie wykonali te same skomplikowane ruchy palcami prawych dłoni i natychmiast zmaterializowały się spluwy - podłużne, owalne korpusy z krótkimi ruchomymi ryjami luf wystających z obłycvh zakończeń żukowatej broni. Lufy poruszyły się, magazynki szczęknęły, opuszki palców skryte w obudowie zatrzymały się o milimetry przed osiągnięciem pozycji oznaczającej strzał. Cała grupa zamarła. Podszedł do nich szef sali. Na jego twarzy nie było tego uprzejmego półuśmiechu, z którym witał gości. - To lokal tylko dla ludzi - powiedział, a słowa były ciężkie, ostre. Faun nie drgnął. - Tylko dla ludzi - powtórzył szef sali. Ogon fauna zamarł wzniesiony o cal nad podłogą. - Jestem ambasadorem - wyszeptał zupełnie poprawnym angielskim, choć może nieco skrzekliwym. - Wynoś się. Goryle postąpili krok do przodu. - Tak - mruknął faun, obrócił się i wyszedł. Leonard potarł zroszone potem czoło. Wizja powoli odpływała. Wziął głęboki oddech. Serce biło mu jak szalone. Otworzył oczy. W drzwiach stała dziewczyna. Na niej skupiona była uwaga gości. Leniwie lustrowała pomieszczenie. Kiedy spojrzała mu w oczy, wiedział już, że się udało. Był przeklęty. Wyszli razem po wspaniałym odegraniu sceny "łapanie klienta". Występowała jako droga dziwka i przemyślawszy to później, musiał przyznać, że była to jedyna skuteczna metoda. Rozważał przez chwilę podstawienie van der Geyta, ale odrzucił tę myśl oceniając, iż ryzyko byłoby za duże. W mieszkaniu Leonarda znaleźli się tuż po północy. Niewielu ludzi spotkali po drodze, dla wszystkich jednak odegrali stosowne scenki. Ostrożność przede wszystkim. Od chwili, gdy potwierdziły się obawy Leonarda, zaczął liczyć czas swego życia na godziny. Ukamienują go czy... Starannie zamknął za sobą drzwi, zablokował je nowym kodem i zajrzał do wszystkich pomieszczeń, choć nie wiedział czemu to robi. Czyżby myślał, że ktoś włamał się i oczekiwał teraz jego powrotu? Nerwy dały znać o sobie, miały do tego pełne prawo. Isabel usiadła na sofie, odetchnęła, odrzuciła szopę granatowych włosów do tyłu i zaczęła manipulować przy swoich powiekach. Leonard zasłonił Pole okienne, skorzystał z barku i usiadł naprzeciw dziewczyny. Czekał na wyjaśnienia. Isabel położyła szkła kontaktowe na stoliku i spojrzała mu prosto w oczy. Jej oczy były czarne w czerni głębokiej mrokiem kosmosu. Dwie ciemne plamy. - Twoje oczy nie będą takie - powiedziała. Zmarszczył brwi. - Proszę? - Ty nie będziesz musiał nosić szkieł. - Nnie... nie rozumiem - palce drżały mu nerwowo. Westchnęła. - Tak, wiem. To trudno zrozumieć. Ty już nastawiłeś się psychicznie na to, że jesteś artestytą, prawda? No więc jesteś artestytą, ale nie takim, jak myślisz. Stary człowiek w starym fotelu. Mebel ma już trzysta lat. Zrobiony został na zlecenie bogatego człowieka, który lubił piękno, przez pewnego utalentowanego rzemieślnika, który kochał piękno, na planecie, gdzie kawałek drewna znaczył więcej niż życie ludzkie, na planecie, która piękna nienawidziła. Podczas powstania, gdy palono i niszczono wszystko, co ludzkie, on uchował się służąc miejscowemu królikowi za tron. Gdy nadleciały posiłki, w odwecie wybijając trzy czwarte ludności, został zabrany przez nawigatora jednego ze statków, wpisany w jego wyposażenie i latał w tym statku długie lata. Uchował się przez przypadek. Przetrwał katastrofę, bo zaliczony do kasacji został umieszczony w magazynie, gdzie przedryfował półtora wieku. Odłowiony przez automatycznych oczyszczaczy orbitalnych, wystawiony na aukcję trafił do swego aktualnego właściciela. Człowiek miał niewiele mniej lat niż fotel. Mały, skurczony, jednak żywy, jarzący się tą energią, której nie daje młodość, ni siła, energią przetrwania. Człowiek- historia, wytarty doświadczeniem jak mebel, na którym siedzi. Jego włosy, siwe, a niegdyś czarne jak noc, zaczesane elegancko. Twarz spokojna, skupiona. Ręce nie drżą, jak zwykły drżeć ręce starców, nieruchomo spoczywają na rzeźbionych poręczach. Ciało odziane w grawitacyjny garnitur, jednak nie działa na nie żadna siła. Starzec nie jest przypięty pasem, nic go nie trzyma, nic prócz jego wiedzy i instynktu, jest on bowiem przypisany nieważkości jak grób umarłemu. Unosi się nad fotelem, jak gdyby siedział, władczy, opanowany. A jego czarne w czerni oczy patrzą kamiennym wzrokiem w pustkę i nicość, gdzie rodzą się planety i umierają gwiazdy. W pomieszczeniu, którego dwie ściany i sufit stanowią przejrzyste Pole wychodzące w otwarty, nie przesłonięty niczym kosmos, znajdują się jeszcze dwie osoby. Unoszą się poza linią wzroku starego człowieka, lecz wiedzą, że mimo to kontroluje on ich każdy gest i słowo, dokładniej niż gdyby na nich patrzył. Kobieta, niska i brzydka, o krótko przyciętych włosach, ma na sobie pospolity, brązowy kombinezon spięty jasnym pasem z pozłacaną piękną klamrą - jedyną jej ozdobą. Patrzy na starca. Mężczyzna w sportowym próżniowym ubraniu gładzi powolnym ruchem cienką, krótką laseczkę trzymaną w lewej dłoni. Włosy, spięte z tyłu głowy, unoszą się nad czołem. Wzrok jego również utkwiony jest w mroku. Oczy mężczyzny i kobiety są tak samo czarne, jak i starca. W powietrzu żeglują równe, proste słowa. - W czasie corridy patrzył i wyrwał się - mówi kobieta. - Jest zdezorientowany. - Nie sądzę - mruczy starzec. - Przedsięwziął pewne środki... - Nie doceniacie go. Zmontował najlepszą próbę, jaką mógł zmontować w tych warunkach. Jest bardzo zrównoważony. Uda mu się. - Możemy nie dopuścić do tego. - Jakim kosztem? Kobieta bierze głęboki oddech. - Dekonspiracja jednego człowieka. - I skandal. Nie. Nie zgadzam się. - W takim razie na pewno skontaktują się z nim. - No i co z tego? Nie powstrzymało to innych, nie powstrzyma i jego. - Sam stwierdziłeś przed chwilą, że jest bardzo zrównoważony. - Dlatego właśnie sądzę, że będzie walczył w czwartek. Jest za bardzo pewny siebie, by wpadać w panikę. A to, co oni mu zaproponują, to paniczna ucieczka. On tego nie zrobi. Jest matadorem. Jak inni. I jak inni umrze. - Jesteś optymistą. - Bynajmniej. Realistą. Mówię, jak jest. Jak będzie. Możecie mi wierzyć, albo i nie. To nie ma żadnego znaczenia. I tak będzie tak, jak ja chcę. Mam rację. Przekonacie się o tym. - A kiedy okaże się, że jej nie masz, będzie już za późno. Będziemy mieli Wojownika w pełni sił, świadomego swej sytuacji i gotowego do walki. I będziemy musieli walczyć, żeby przeżyć. - Czy kiedykolwiek pomyliłem się? - starzec wytacza broń ostateczną. - Nikt nie jest nieomylny. - Dlaczego więc ty masz być? - Nie musi być tak, jak mówię. Twierdzę, że może tak być. A ta możliwość jest zbyt niebezpieczna, by dopuszczać do jej zaistnienia. - Przesadzasz. Gdybyśmy wkroczyli teraz, rozpoczęłaby się nagonka na artestytów i prędzej czy później wykryliby nas. Nie możemy do tego dopuścić. Przyjmując sposób, który ja proponuję, pozbędziemy się Wojownika nie rzucając na nas cienia podejrzenia. - Jeśli się go pozbędziemy. Starzec przeniósł wzrok na kobietę. - O to się nie martw. Będzie tak, jak ja chcę. Zadecydowałem. Yiarr - zwrócił się do milczącego dotąd mężczyzny - przekażesz Karlowi, żeby skończył z nim jak z poprzednimi. Yiarr skinął głową nie przestając gładzić laseczki. - Tak jest. - Phar, ty przygotujesz plan awaryjny, na wypadek gdyby Corpse uciekł. Powtarzam: gdyby. Nie podejmiesz żadnych działań. Tylko teoria. Zrozumiałeś? - Tak. - W takim razie żegnam. - Co masz na myśli? Isabel zwilżyła wargi językiem. - Widzisz... Ty jesteś artestytą-matadorem. Walczysz. Jesteś Wojownikiem. Nie ulegasz kosmosowi. Zmagasz się z nim. My... Nas On pokonał i nagiął do swej woli. Ty zaś możesz na niego wpływać. W tym tkwi twoja potęga. - Dlaczego kłamiesz? - Nie jesteś wyjątkiem, jak ci się wydaje. Była cała masa Wojowników przed tobą. - Tak? I co z nimi? Nigdy o nich nie słyszałem. - Nie żyją. I ty umrzesz, jeśli natychmiast nie uciekniesz. Nic nie planuj, spróbuj wstrzymać myśli. Jesteś jak nowo narodzony. Nic o sobie nie wiesz, a oni - wszystko. Wykorzystają to. Dlatego nie zajmuj się niczym, uciekaj. Wsiądź na jakiś statek i porwij go. Uda ci się. Wtedy dopiero wylosuj, wylosuj, nie zadecyduj, na jaką planetę polecisz. Inaczej oni znajdą ślady w twoich myślach i dopadną cię. - Opanuj się - coś na kształt zaczątków strachu zaczęło kiełkować w Leonardzie. - Co ty pleciesz? Jacy oni? Niby dlaczego mam uciekać i porywać statki? - Nie możesz tego pojąć? Zginiesz, jeśli nie uciekniesz, więc nie masz się nad czym zastanawiać. - Przestań to powtarzać w kółko. Chyba nie oczekujesz, że nagle posłucham cię, zwinę manatki i zwieję. - Bohater pieprzony. - Albo wytłumaczysz mi wszystko po kolei i bez paniki, albo wyrzucę cię. - Przecież sam szukałeś kontaktu. - Ale nie z wariatami. Mów spokojnie i po ludzku. Kto chce mnie zabić? Dlaczego? Dlaczego ty chcesz mnie uratować? I jakie dowody możesz przedstawić na poparcie swoich słów. Isabel westchnęła i zamyśliła się na moment. Cały strach i zdenerwowanie gdzieś ulotniły się z jej twarzy. - Grałaś - mruknął Leonard. - Jasne. To gwarantowało największe szanse powodzenia. Nie wyszło, trudno. Ale nie myśl, że kłamałam. Wszystko, co powiedziałam, było prawdą. - Wciąż czekam na wyjaśnienia. Jacy oni? Motłoch? Rasiści? - Część artestytów pod przywództwem Untiego uważa, że jesteście przeklęci. Ponieważ pojawiacie się w dużych odstępach czasowych i jesteście nieliczni, z łatwością pozbywa się was. - Wy tak nie uważacie. - Jesteśmy w mniejszości. Uważamy, że należy dopuścić do rozwoju Wojowników. - Nie uważacie, że jesteśmy przeklęci? - Z tym przekleństwem to nie jest tak, jak myślisz. Oni po prostu śmiertelnie się was boją. I momentu, w którym będą mieli przeciwko sobie rasę ludzi o twoich możliwościach. - Bardzo ludzka reakcja. - Tak, ale nie jest powiedziane, iż zwrócicie się przeciwko nam. - Po tym, co oni robią... A jaki wy macie interes w tym, żebyśmy przeżyli? Spuściła wzrok. - Artestyci są na swój sposób bardzo religijnymi ludźmi. Eksterminacja Wojowników bardzo nam ciąży. Wszystkim. Oni traktują to jak zło konieczne. Dla nas jest to zło zbyt duże. - Strach niejedną wiarę już pokonał. - Myślisz, że my się nie boimy? Przecież, gdybyś tylko chciał i umiał, mógłbyś w tej chwili zabić mnie nie kiwnąwszy nawet palcem. - Nic więc dziwnego, że tak się trzęsą o swoją skórę. - Nas strach nie pokonał. Uciekaj. - Ciekawe, dlaczego właśnie mnie zdecydowaliście się ostrzec. - Ostrzegamy wszystkich Wojowników, zaraz po ich ujawnieniu się. Niepotrzebnie odstawiłeś tę szopkę z kotrem. I tak byśmy do ciebie dotarli. - A oni? Dlaczego oni jeszcze się nie zjawili? Z twoich słów wynika, że już musieli się o mnie dowiedzieć. - Zginiesz i nawet ich nie zobaczysz. Oczywiście, że wiedzą o tobie. Tak samo jak i my, dowiedzieli się z chwilą, gdy przekroczyłeś próg śluzy. Próbowali cię zabić podczas corridy, zawsze tak zabijają, ale nie udało im się. - Miałem mieć jakiegoś durnego etatowego... - Leonard przeczesał włosy palcami. - Ale insyciel był najwyższej klasy. I zniknął przed końcem. - Wstawiliśmy swojego człowieka, niezależnego. Za ciężkie pieniądze. Drugi raz to się nie uda. Musisz uciekać! - Mam umówioną corridę na czwartek. - Ty durniu! Ty biedny, głupi, honorowy durniu! Przecież właśnie w ten sposób wykończyli tamtych! Jesteście tak zaślepieni tym swoim honorem matadora... Leonard uśmiechnął się ponuro. - Powiedz prawdę. Ty właściwie życzysz mi śmierci, co? Pragniesz, żeby tamci mnie wykończyli. Nie odpowiedziała. - Dlaczego właściwie mam ci wierzyć? Zaczęła wkładać szkła kontaktowe. - Naplotłaś mi bzdurnych historyjek i oczekujesz, żebym rzucił się do ucieczki jak jakiś... Wstała i ruszyła ku drzwiom. - Ty wiesz, że powiedziałam prawdę. Jesteś artestytą - powiedziała cicho, kiedy wystukiwał kod. - Jestem matadorem. Matadorem, rozumiesz? Już w korytarzu obróciła się ku niemu z twarzą wykrzywioną wściekłością. - No więc, tak. Nienawidzę! Nienawidzę cię! Zdychaj, jak chcesz, cholerny idioto! Zawróciła na pięcie i pobiegła znikając za pobliskim zakrętem. Wydawało mu się, że dostrzegł łzy spływające po jej policzkach. Nigdy jednak nie zdecydował, czy było to tylko złudzenie. Pisnęło mu w opasce i Szostenko przygiął sobie do ust mikrofon. Pod płytką pojawiła się twarz dyżurnego jednej ze sfer. - Kłopoty? - spytał Władimir. - Zgadł pan. Mamy dziurę w programie. - Jaśniej. - Matador nie przyszedł! - rozdarł się dyżurny. - Kto? - Corpse. - Kto?! - Leonard Corpse. Mam przeliterować? - Nie podał powodu? - Nic. Po prostu nie przyszedł. Skurwiel. - Zmontuj efektowną awarię. Ja zajmę się tym... - Prawdę mówiąc już zacząłem. Cholera, pierwszy raz mi się przytrafiło... Żeby matador stchórzył... - dyżurny wyłączył się. - Stchórzył - powiedział Szostenko śmiertelnie zdziwionym głosem. - Stchórzył... - powtórzył w pustkę. Pierścień ten nie był Pierścieniem bogaczy. A już na pewno nie można było nazwać kawiarnią bogaczy małego pomieszczenia wtulonego w kolumnę głównego korytarza. Brakowało mu jednej ściany i to było jego wejście. Jakby dla przeciwwagi właściciel hojnie porządził błądzącym cieniem i we wnętrzu wciąż panował półmrok. Krzesła z podstawkami służącymi za stoliki ustawione były wzdłuż ścian i w grupie pośrodku, ale tam nikt nie siadał. Rzadko gościło tu więcej niż kilkunastu ludzi, a prawie nigdy nie było tłoczno. Spokojna, tania kawiarenka. Człowiek siedzący w kącie obciął coletę, ufarbował włosy, nie golił się od tygodnia, ale to mu nie pomogło. Mężczyzna, który usiadł naprzeciw niego, włosy miał spięte z tyłu głowy, a trzymaną w lewej dłoni laseczkę gładził delikatnie jak przestraszone zwierzątko. Nosił niebieskie szkła kontaktowe. Kiedy Leonard spojrzał na niego, uśmiechnął się przyjemnie. - Witaj. - Znaleźliście mnie - stwierdził Leonard. - Trochę to potrwało. Dobrze się ukryłeś. - Ymmmh... - mruknął były matador opuszczając wzrok ku szklance. - Szczerze mówiąc nie rozumiem czemu to zrobiłeś - powiedział Yiarr spod zmrużonych powiek uważnie przyglądając się reakcji Leonarda. Ten wzruszył ramionami. - Miałeś do wyboru: umrzeć z honorem, jak na matadora przystało, lub uciekać, ratując przynajmniej życie - ciągnął Yiarr. - Ty wybrałeś wariant najgorszy. Umrzeć otoczony pogardą, upokarzany, bez honoru. Dlaczego? Leonard spuścił głowę. - Dlaczego? - spytał szeptem Yiarr koncentrując na oczekiwanej odpowiedzi wszystkie nadzmysły, jakie dał mu artestyzm. - Ja... byłem Wojownikiem, bo... Gdybym nie był matadorem, zostałbym zwykłym artestytą, rozumiesz? A nie walczyłem... nie jestem już matadorem... - to nie była żadna odpowiedź, jednak Yiarr wsłuchiwał się w jej brzmienie aż do granic wytrzymałości. Chciał to usłyszeć, a Leonard mówił dalej. - Jestem nikim. Straciłem coletę, honor i walkę. Nie jestem Wojownikiem. Rozumiesz?! Musicie mnie zabijać? - strach, błaganie i ten straszny przedśmiertny szloch bezradności były w tym pytającym jęku. Nadzmysły Yiarra aprobująco masowały jego umysł. Odpowiedź na pytanie "Dlaczego?" nie miała już żadnego znaczenia. Zacisnął dłoń na laseczce. Leonard zamknął oczy. Yiarr wstał, skryty w błądzącym cieniu, niewidoczny z zewnątrz. - Musisz mnie zabić - wyszeptał nerwowo Leonard. Yiarr kiwnął głową. I zabił go. Stary człowiek w starym fotelu. - Już nie żyje. Unti patrzy w kosmos. - Powiedział? - Powiedział. Chwilę milczeli. Była to ważna chwila. - Umarł, ale nie jako Wojownik - rzekł wreszcie Yiarr. Starzec niesłyszalnie westchnął. - Więc nie musimy już więcej zabijać. - Już nie. - Oczywiście sprawdziłeś, czy powiedział prawdę? - spytał Unti po chwili. - Oczywiście - była to chwila najważniejsza, ale Yiarr wówczas o tym nie wiedział. - Nie kłamał. Wątpliwości zaczęły nachodzić Yiarra długo potem. Gdy starość oplotła jego ciało - myślał. Przeszłość przesuwała mu się przed czarnymi w czerni oczyma i powracała - ten moment prawdy w małej kawiarence. "Nie jestem Wojownikiem" - powiedział Leonard i on uwierzył mu, bo tak mówiły mu nadzmysły. Jednak... gdyby... - wątpliwości nachodziły go falami - gdyby mimo wszystko on był Wojownikiem, a Wojownicy dysponują wielką potęgą, o wiele większą od zwykłych artestytów, gdyby więc Leonard Corpse był wtedy Wojownikiem, w jaki sposób on, Yiarr, mógłby stwierdzić za pomocą swych nieporównywalnie słabszych nadzmysłów, czy mówi on prawdę? Wątpliwości nachodziły go falami. Lecz nie zwierzał się z nich, gdy kolejnym Wojownikom darowywano życie, zabierając honor, walkę, coletę, bo nie byli już matadorami, i wiedziano, bo on, Yiarr, tak powiedział, a wiedział, co mówi, był wszak artestytą, dysponował nadzmysłami niedostępnymi zwykłym śmiertelnikom, powiedział - nie są już Wojownikami, nie są groźni. Tak powiedział. I milczał Yiarr przez te wszystkie lata. Nic nie wspominał o wątpliwościach. Bał się. Bał się śmiertelnie. Nie dopuszczał do siebie myśli, że wówczas, w kawiarence, Leonard mógł zadrwić z niego i odegrać całą scenkę, by wprowadzić ich w błąd. Umarł, nie wyspowiadawszy się ze swego strachu. Taka była ostatnie walka i ostatnie zwycięstwo Leonarda Corpse, człowieka, który nie znał samego siebie. lipiec - sierpień 1990 Jacek Dukaj JACEK DUKAJ Urodzony 30 07 1974. Licealista, mieszka i uczy się w Tarnowie. Podbił naszych Czytelników "Złotą Galerą" ("F" nr 2/90); oprócz doskonałego pomysłu i brawurowego wykonania była w tym opowiadaniu zręczna zapowiedź zmiany społecznych nastrojów. Także publikowana obecnie "Śmierć Matadora", mimo iż tekst bliższy jest klasycznej SF, niesie tony znaczące i niepokojące. (mp)