3144
Szczegóły |
Tytuł |
3144 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3144 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3144 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3144 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Terry Brooks
KAMIENIE ELF�W
Tytu� orygina�u:
The Elfstones of Shannara
Copyright (c) 1982 by Terry Brooks.
Zeskanowa� i poprawi�:
Atlantis
I
Na wschodzie �wit r�owi� ju� niebo, gdy Wybrani wkraczali do Ogrod�w �ycia. W oddali le�a� Arborlon, miasto elf�w, kt�rego mieszka�cy jeszcze smacznie spali w swoich ciep�ych ��kach. Dla Wybranych jednak dzie� si� zacz�� du�o wcze�niej. Ich pow��czyste bia�e szaty powiewa�y lekko w podmuchach letniego, ch�odnego jeszcze wiatru, gdy mijali wartownik�w z Czarnej Stra�y. Stali oni przed kutymi z �elaza, misternie zdobionymi srebrem i ko�ci� s�oniow� wrotami; wyprostowani, troch� na uboczu, tak samo jak przez wszystkie minione wieki ich poprzednicy. Wybrani szli szybko i tylko ich ciche g�osy i chrz�st sanda��w na �wirowej �cie�ce zak��ca�y spok�j budz�cego si� dnia. Wkr�tce te� znikn�li w cieniu sosen.
Wybrani byli opiekunami Ellcrys, niezwyk�ego i cudownego drzewa, kt�re sta�o w g��bi Ogrod�w. Jak g�osi�a legenda, drzewo chroni�o przed pradawnym z�em wyplenionym z ziemi, zanim jeszcze powsta� stary rodzaj ludzki. Przed wiekami jednak owo z�o nieomal zniszczy�o lud elf�w. Od tamtego czasu Wybrani troszczyli si� o Ellcrys. Sta�o si� to tradycj� przekazywan� przez elfy z pokolenia na pokolenie. By� to zar�wno godny pozazdroszczenia przywilej, jak i powa�ny obowi�zek.
Jednak w�r�d Wybranych, kt�rzy tego ranka szli przez Ogrody, ma�o ju� by�o zna� tej powagi. Min�o w�a�nie dwie�cie trzydzie�ci dni s�u�by i ich m�ode dusze nie chcia�y si� d�u�ej poddawa� uroczystemu nastrojowi chwili. Pierwsze uczucie l�ku przed odpowiedzialno�ci�, kt�r� ich obarczono, nale�a�o ju� do przesz�o�ci. Wybrani byli teraz po prostu sze�cioma m�odymi m�czyznami, kt�rzy mieli spe�ni� swoje zadanie: prac�, kt�r� wykonywali codziennie od chwili wyboru. To zadanie sta�o si� teraz dla nich rutynowym obowi�zkiem - po prostu powitanie drzewa wraz z pierwszym promieniem s�o�ca.
Jedynie Lauren, najm�odszy z tegorocznych Wybranych, by� cichy i milcz�cy. Trzyma� si� nieco z ty�u za innymi, kt�rzy oddawali si� rozmowie o b�ahostkach. Pochyli� w zadumie rud� g�ow�, a na jego czole pojawi�a si� g��boka zmarszczka. Zagubiony w my�lach nie zorientowa� si�, �e g�osy na przedzie umilk�y i �e kto� idzie obok niego, dop�ki nie poczu� na ramieniu czyjego� dotyku. Podni�s� szybko zmartwione oczy i ujrza� Jase, kt�ry uwa�nie mu si� przygl�da�.
- O co chodzi, Lauren? Jeste� chory? - zapyta� m�czyzna. Jase by� kilka miesi�cy starszy od reszty i z tego powodu uwa�ano go za przyw�dc� Wybranych.
- Wszystko w porz�dku. - Lauren pokiwa� g�ow�, ale na jego twarzy wci�� wida� by�o �lady zmartwienia.
- Co� ci� jednak trapi. Przez ca�y ranek jeste� pogr��ony w my�lach. O ile sobie przypominam, ostatniej nocy te� by�e� raczej milcz�cy. - Jase uj�� m�odszego elfa za rami� i obr�ci� go twarz� do siebie. - No dalej, wyrzu� to z siebie. Je�li nie czujesz si� dobrze, nikt nie b�dzie oczekiwa�, by� dzisiaj pe�ni� s�u�b�.
Lauren zawaha� si�, potem westchn�� i skin�� g�ow�.
- W porz�dku. Chodzi o Ellcrys. Wczoraj o zachodzie s�o�ca, tu� zanim j� opu�cili�my, mia�em wra�enie, �e dostrzeg�em na jej li�ciach jakie� plamy. Wygl�da�o to tak, jakby zaczyna�a wi�dn��.
- Wi�dn��? Jeste� pewien? Nigdy przedtem Ellcrys nic takiego si� nie przydarzy�o, przynajmniej tak wynika z tego, co nam zawsze m�wiono - powiedzia� niepewnie Jase.
- Musia�em si� pomyli� - przyzna� Lauren. - �ciemnia�o si� i wtedy pomy�la�em, �e to po prostu cienie si� k�ad� na li�ciach, ale im wi�cej o tym my�l�, tym bardziej wydaje mi si�, �e to naprawd� by�y oznaki wi�dni�cia.
W�r�d innych Wybranych rozleg� si� zaniepokojony pomruk.
- To wszystko wina Amberle - odezwa� si� jeden z nich. - Ju� przedtem m�wi�em, �e wyb�r dziewczyny spowoduje jakie� k�opoty.
- Wcze�niej by�y w�r�d Wybranych inne dziewczyny i nic si� nie sta�o - zaprotestowa� Lauren. Zawsze lubi� Amberle. Przyjemnie si� z ni� rozmawia�o, cho� by�a przecie� wnuczk� kr�la Eventina Elessedila.
- Ale nie przez ostatnie pi��set lat - doda� inny.
- Dobrze. Dosy� tego - przerwa� Jase. - Um�wili�my si�, �e nie b�dziemy rozmawia� o Amberle. Wiecie o tym. - Zatrzyma� si� na chwil�, zastanawiaj�c si� nad tym, co powiedzia� Lauren. Potem wzruszy� ramionami. - Nie by�oby dobrze, gdyby co� z�ego przytrafi�o si� drzewu - stwierdzi�. - Zw�aszcza teraz, gdy Ellcrys jest pod nasz� opiek�. W ko�cu jednak nic nie trwa wiecznie. Lauren by� wzburzony.
- Ale� Jase, je�li drzewo straci swoj� si��, Zakaz si� sko�czy i demony b�d� wolne...
- Naprawd� wierzysz w te wszystkie stare opowie�ci, Lauren? - Jase roze�mia� si�.
M�odzieniec spojrza� na starszego elfa.
- Jak mo�esz by� Wybranym i nie wierzy� w nie?
- Nie pami�tam, �eby mnie pytano, w co wierz�, gdy zosta�em wybrany. A ciebie o to pytali?
Lauren potrz�sn�� g�ow�. Tych, kt�rzy mieli dost�pi� tego wielkiego zaszczytu, nigdy o nic nie pytano. M�ode elfy, dziewczyny i ch�opc�w, kt�rzy w poprzednim roku osi�gn�li dojrza�o��, przyprowadzano po prostu przed drzewo. O brzasku, pierwszego dnia nowego roku zbierali si�, aby przej�� pod konarami Ellcrys i uzyska� jej akceptacj�. Ci, kt�rych dotkn�a, zostawali nowymi Wybranymi i s�u�yli jej do ko�ca roku. Lauren pami�ta� jeszcze t� mieszanin� ekstazy i dumy, jaka go ogarn�a, gdy Ellcrys smuk�� ga��zi� dotkn�a jego ramienia i wym�wi�a jego imi�.
Pami�ta� r�wnie� zdziwienie wszystkich, gdy jedn� z Wybranych zosta�a Amberle.
- To tylko bajki dla niegrzecznych dzieci - m�wi� Jase. - Ellcrys s�u�y jedynie jako przypomnienie, �e elfy, tak samo jak i ona, przetrwa�y pomimo tych wszystkich zmian, jakie zasz�y w dziejach czterech krain. Jest symbolem si�y naszego ludu, Lauren, nic wi�cej.
Jase odszed� i do��czy� do pozosta�ych, aby uda� si� do Ogrod�w. Lauren pogr��y� si� znowu w swych my�lach. Brak poszanowania ze strony starszego elfa dla legendy zwi�zanej z drzewem bardzo go zdenerwowa�. Jase by� oczywi�cie z miasta, a Lauren zauwa�y�, �e ludzie z Arborlon traktuj� stare wierzenia du�o mniej powa�nie ni� mieszka�cy ma�ej pomocnej osady, z kt�rej pochodzi�. Jednak opowie�� o Ellcrys i Zakazie nie by�a li tylko tak� sobie opowiastk�; by�a podstaw� wszystkiego, co mia�o dla elf�w istotne znaczenie, dotyczy�a najwa�niejszego wydarzenia w historii jego ludu.
Zdarzy�o si� to dawno temu, przed powstaniem nowego �wiata. Toczy�a si� wtedy wielka wojna mi�dzy dobrem a z�em. Dzi�ki stworzeniu Ellcrys i ustanowieniu Zakazu, co skaza�o demony na wieczn� ciemno��, wygra�y j� ostatecznie elfy. Dop�ki Ellcrys b�dzie si� dobrze mia�a, dop�ty z�o nie b�dzie mia�o dost�pu do ziemi.
Dop�ki Ellcrys b�dzie si� dobrze mia�a...
Lauren pokr�ci� niepewnie g�ow�. Mo�e to wyobra�nia sp�ata�a mu figla, a mo�e by�a to tylko gra �wiate�. Lecz je�li nie, b�d� musieli po prostu znale�� jakie� lekarstwo. Zawsze przecie� jest jakie� lekarstwo.
Kilka chwil p�niej znalaz� si� wraz z innymi w pobli�u drzewa. Spojrza� z l�kiem w g�r� - i odetchn�� z ulg�. Wydawa�o si�, �e Ellcrys trwa nie zmieniona. By�a doskonale ukszta�towana. Jej sre brzystobia�y pie� wznosi� si� ku niebu, tworz�c na jego tle symetryczn� sie� sto�kowatych konar�w obwieszonych szerokimi, pi�ciok�t nymi li��mi w kolorze krwistej czerwieni. U do�u zielony mech, niczym sp�ywaj�cy z g�r szmaragdowy strumie�, porasta� pasmami szczeliny w jej g�adkiej korze. �adne p�kni�cia nie szpeci�y g�adko�ci pnia, nie by�o ani jednej z�amanej ga��zi. Jest taka pi�kna, pomy�la�. Spojrza� jeszcze raz na drzewo, ale nie dojrza� �adnych oznak choroby, kt�rej si� tak obawia�.
Pozostali Wybrani poszli po narz�dzia, kt�rych u�ywano do piel�gnacji drzewa i Ogrod�w; zosta� jedynie Jase.
- Chcia�by� j� dzisiaj powita�, Lauren? - zapyta�.
Zdziwiony Lauren wyj�ka� podzi�kowanie. Jase zrezygnowa� w�a�nie z najwi�kszego przywileju, oczywi�cie po to, �eby go rozweseli�.
Lauren stan�� pod roz�o�ystymi konarami i po�o�y� r�ce na g�adkiej korze. Pozostali zebrali si� kilka krok�w dalej, aby wyg�osi� s�owa powitania. Lauren spojrza� w g�r� w oczekiwaniu na pierwszy promie� s�o�ca, kt�ry mia� za chwil� pa�� na Ellcrys.
Nagle odsun�� si� do ty�u; li�cie nad jego g�ow� nosi�y �lady zepsucia. Serce mu zamar�o. Plamy by�y wsz�dzie, na ca�ym drzewie. To nie by�a gra �wiate� ani cienie, nie by� to te� wymys� wybuja�ej wyobra�ni. To by�a prawda.
Lauren zamacha� nerwowo na Jase gdy wszyscy podeszli, wskaza� na drzewo. Tak jak to by�o w ich zwyczaju, nikt si� nie odezwa�, jedynie Jase westchn�� ci�ko, gdy zobaczy�, jak bardzo jest ju� zniszczone. Powoli obeszli je we dw�jk�, odkrywaj�c wsz�dzie plamy, niekt�re ledwo widoczne, inne tak ciemne, �e krwistoczerwone li�cie wydawa�y si� zupe�nie wyschni�te.
Cokolwiek Jase my�la� na temat wierze� dotycz�cych drzewa, teraz by� bardzo wstrz��ni�ty. Gdy podszed� do pozosta�ych, aby naradzi� si� z nimi cichym g�osem, na jego twarzy malowa�o si� przera�enie. Lauren post�pi� krok, aby przy��czy� si� do reszty, ale Jase szybko kiwn�� g�ow�, wskazuj�c na czubek drzewa, gdzie �wiat�o dnia zacz�o si� przebija� przez najwy�sze ga��zie.
Lauren zna� swoje obowi�zki i wr�ci� z powrotem pod drzewo. Cokolwiek mia�oby si� zdarzy�, Wybrani musz� dzisiaj powita� Ellcrys tak samo, jak robili to ka�dego dnia od pocz�tku swej s�u�by.
Lauren delikatnie po�o�y� d�onie na srebrnym pniu i ju� mia� wypowiedzie� s�owa powitania, gdy poczu� na ramieniu lekki dotyk smuk�ego konaru pradawnego drzewa.
- Lauren.
M�ody elf podskoczy� na d�wi�k swojego imienia. Nikt jednak go nie wypowiedzia�. G�os rozleg� si� w jego umy�le i by� zaledwie czym� wi�cej ni� obrazem jego w�asnej twarzy.
To by�a Ellcrys!
Lauren odetchn�� g��boko i odwr�ci� g�ow�, by spojrze� szybko na ga���, kt�ra spoczywa�a na jego ramieniu. Poczu� zmieszanie i zarazem zaniepokojenie. Przedtem tylko raz przem�wi�a do niego, a by�o to w dniu wyboru. Wypowiedzia�a wtedy imi� jego oraz wszystkich pozosta�ych Wybranych. To by� pierwszy i ostatni raz. Nigdy wi�cej ju� si� do nikogo nie odezwa�a. Do nikogo, z wyj�tkiem Amberle, oczywi�cie, ale Amberle nie by�a ju� jedn� z nich.
Spojrza� szybko na pozosta�ych. Przygl�dali mu si� zaciekawieni, dlaczego si� zatrzyma�. Potem ga��� ze�lizn�a si� z jego ramienia i obj�a go swobodnie. Lauren wzdrygn�� si� odruchowo pod wp�ywem jej dotyku.
- Lauren. Wezwij do mnie Wybranych.
Obrazy pojawi�y si� szybko i znikn�y. Lauren z wahaniem przywo�a� swych towarzyszy. Podeszli, patrz�c z ciekawo�ci� na drzewo o srebrzystych konarach, Ga��zie obni�y�y si�, by obj�� ka�dego z nich, i Ellcrys przem�wi�a cichym g�osem.
- Pos�uchajcie. Zapami�tajcie to, co wam powiem. Nie zawied�cie mnie.
Poczuli ch��d, a ca�e Ogrody �ycia pogr��y�y si� w g��bokiej, g�uchej ciszy, jak gdyby byli jedynymi �ywymi istotami na Ziemi. Ich umys�y przepe�nia�y nast�puj�ce szybko po sobie wizje. By�y pe�ne trwogi i przera�enia. Gdyby mogli, uciekliby i schowali si� gdzie�, dop�ki ten koszmar, kt�ry ich ogarn��, by nie min�� i nie zosta� na zawsze zapomniany. Ale drzewo oplot�o ich mocno, obrazy nap�ywa�y, a napi�cie stale narasta�o. Wreszcie poczuli, �e wi�cej nie s� w stanie znie��.
Potem wszystko si� sko�czy�o, Ellcrys zamilk�a raz jeszcze, zdj�a konary z ich ramion i wyci�gn�a je szeroko, �eby poczu� ciep�o porannego s�o�ca.
Lauren sta� bez ruchu, a po jego policzkach sp�ywa�y �zy. Sze�ciu Wybranych patrzy�o na siebie z rozpacz�, do ich umys��w za� ko�ata�a okrutna prawda.
Legenda nie by�a li tylko legend�. Legenda by�a �yciem. Za murem Zakazu, kt�ry utrzymywa�a Ellcrys, rzeczywi�cie czai�o si� z�o. Tylko Ellcrys zapewnia�a elfom bezpiecze�stwo.
A teraz umiera�a.
II
Poza Breakline, daleko na zach�d od Arborlon, powietrze si� poruszy�o. Pojawi�o si� co� czarniejszego ni� ciemno�� wczesnego �witu. Wi�o si� i dygota�o pod wp�ywem mocy, kt�ra chcia�a je zniszczy�. Na chwil� zas�ona ciemno�ci znieruchomia�a, a potem rozpad�a si� rozdarta wewn�trzn� si��. Spoza �ciany nieprzeniknionego mroku rozleg�o si� wycie i ryk rado�ci, a szponiaste �apy rzuci�y si� do wyrwy, aby dosi�gn�� �wiat�a. Potem rozleg� si� wybuch czerwonego ognia, a zako�czone pazurami ko�czyny cofn�y si� przypalone i poskr�cane.
Z otch�ani wynurzy� si� Dagda Mor, sycz�c w�ciekle. Jego Magiczne Ber�o dymi�o z gor�ca, gdy odpycha� nim najbardziej niecierpliwych, pragn�cych si� �mia�o wydosta� przez otw�r w ciemno�ci. Chwil� p�niej pod��y�y za nim mroczne sylwetki Kosiarza i Przemie�ca. Inni pr�bowali rozpaczliwie przepchn�� si� przez szczelin�, ale jej brzegi zwar�y si� szybko, zamykaj�c ciemno�� i �yj�ce w niej istoty. Po chwili szczelina znikn�a i niesamowita tr�jka pozosta�a sama.
Dagda Mor ostro�nie rozejrza� si� wok�. Stali w cieniu Breakline. �wit, kt�ry zd��y� zburzy� ju� spok�j Wybranych, by� jedynie s�abym �wiat�em na wschodnim niebie za pot�n� �cian� g�r. Ogromne, wysokie szczyty przecina�y niebiosa, k�ad�c sto�kowe cienie na Hoare Flats. R�wnina ci�gn�a si� na zach�d od linii g�r, przechodz�c dalej w pustkowie - ja�ow� i nieurodzajn� pustyni�, na kt�rej d�ugo�� �ycia mierzy�a si� minutami i godzinami. Nic si� na niej nie porusza�o, nic nie m�ci�o ciszy poranka. Dagda Mor pokaza� w u�miechu haczykowate, b�yszcz�ce z�by. Jego przybycie pozosta�o nie zauwa�one. Po tych wszystkich latach by� nareszcie wolny. Jeszcze raz m�g� swobodnie porusza� si� w�r�d tych, kt�rzy go uwi�zili.
Z daleka m�g� uchodzi� za jednego z nich. W zasadzie wygl�da� jak cz�owiek. Chodzi� wyprostowany na dw�ch nogach, a jego r�ce by�y tylko odrobin� d�u�sze ni� ludzkie. Wprawdzie si� garbi�, jego ruchy by�y przez to troch� skr�powane, ale ciemne szaty do�� dobrze skrywa�y ten defekt. Jedynie z bliska mo�na by�o dojrze� wielki garb wykrzywiaj�cy kr�gos�up. Jak r�wnie� g�ste k�pki zielonkawych w�os�w, kt�re niczym ostra trawa wyrasta�y ze wszystkich cz�ci jego cia�a. Albo �uski pokrywaj�ce przedramiona i �ydki. Czy zako�czone pazurami d�onie i stopy. Wreszcie t� twarz, kt�ra przypomina�a raczej koci pysk. Na koniec ten niby koci pysk, kt�ry by� jego twarz�. Albo oczy, czarne i b�yszcz�ce, zwodniczo �agodne, jak dwie sadzawki ukrywaj�ce pod powierzchni� co� z�ego i niszczycielskiego.
Je�li si� to dostrzeg�o, nie by�o ju� �adnych w�tpliwo�ci co do pochodzenia Dagdy Mora. To, co skrywa�, nie nale�a�o do cz�owieka, lecz do demona.
A demon nienawidzi�. Nienawidzi� do granic szale�stwa. Setki lat uwi�zienia w mocy ciemno�ci za �cian� Zakazu da�y tej nienawi�ci wystarczaj�co du�o czasu, aby si� zaogni�a i spot�gowa�a. A teraz go po�era�a. By�a dla niego wszystkim. Dawa�a mu moc, i on u�yje tej mocy, aby zniszczy� istoty, kt�re sprawi�y mu tyle cierpienia. Elfy! Wszystkie elfy! I nawet to nie da mu satysfakcji. Nie teraz, nie po tych wszystkich wiekach sp�dzonych w zamkni�ciu, w bezkszta�tnej, pozbawionej �ycia otch�ani bezkresnego i �a�osnego marazmu, z dala od �wiata, kt�ry kiedy� nale�a� do niego. Nie, zniszczenie elf�w nie wystarczy, by zado��uczyni� zniewadze i poni�eniu, jakie sta�y si� jego udzia�em. Inni te� musz� zosta� zniszczeni. Ludzie, kar�y, trolle, gnomy - wszyscy, kt�rzy byli cz�ci� znienawidzonej ludzko�ci, rasy, kt�re �y�y w jego �wiecie i ro�ci�y sobie do� prawo.
Moja zemsta nadejdzie, pomy�la�, tak jak nadesz�a wolno��. Czu� to. Czeka� na to wieki, tkwi�c za �cian� Zakazu, sprawdzaj�c jego si��, badaj�c s�abo�ci. Ca�y czas wiedzia�, �e pewnego dnia Zakaz si� z�amie. I w�a�nie teraz nadszed� ten dzie�. Ellcrys umiera. Ach, s�odkie s�owa! Chcia� wykrzycze� je na ca�y g�os! Ona umiera! Ona umiera i nie b�dzie mog�a d�u�ej utrzymywa� Zakazu!
Gdy pulsowa�a w nim nienawi��, Magiczne Ber�o, kt�re dzier�y� w r�kach, �arzy�o si� czerwonym blaskiem; ziemia pod nim spalona by�a na popi�. Z trudem si� opanowa�, a Ber�o zgas�o.
Oczywi�cie jeszcze przez jaki� czas Zakaz si� utrzyma. Ca�kowite zniszczenie nie nast�pi w ci�gu jednej nocy ani w ci�gu kilku tygodni. Jednak nawet ma�a szczelina, kt�r� zdo�a� zrobi�, wymaga�a u�ycia pot�nej mocy. Ale pot�ga Dagdy Mora by�a wi�ksza ni� cokolwiek, co wci�� pozostawa�o uwi�zione moc� Zakazu. By� ich szefem; rozkazywa� im. W ci�gu d�ugich lat wygnania kilku przeciwstawi�o si� jego rozkazowi, tylko kilku. Zniszczy� ich, ukara� dla przyk�adu. Teraz wszyscy byli mu pos�uszni i bali si� go. Podzielali jednak jego nienawi��, tak samo si� ni� �ywili. Doprowadzi�o ich to do oszala�ej potrzeby zemsty, i gdy tylko stan� si� znowu wolni, minie bardzo du�o czasu, zanim si� poczuj� usatysfakcjonowani.
Na razie jednak musz� czeka�. Na razie musz� by� cierpliwi. To nie potrwa d�ugo. Zakaz b�dzie ka�dego dnia coraz s�abszy, b�dzie zanika� wraz z powolnym s�abni�ciem Ellcrys. Tylko jedno mo�e temu zapobiec - powt�rne narodziny.
Dagda Mor pokiwa� g�ow�. Dobrze zna� histori� Ellcrys. Czy� nie by� obecny, gdy pierwszy raz ujrza�a �wiat�o dzienne i gdy zamkn�a go wraz z bra�mi w wi�zieniu ciemno�ci? Czy� nie widzia� mocy czar�w, kt�re ich pokona�y - czar�w tak pot�nych, �e przewy�sza�y nawet �mier�? Dobrze wiedzia�, �e ta wolno�� mo�e mu by� jeszcze odebrana. Je�li jeden z Wybranych otrzyma pozwolenie, by zanie�� nasionko drzewa do �r�d�a jego mocy, Ellcrys si� odrodzi, a Zakaz zostanie przywr�cony. Wiedzia� o tym i z tego powodu by� teraz tutaj. Nie by� pewien, czy uda mu si� prze�ama� �cian� Zakazu. Forsowanie mocy w pr�bie, kt�ra mog�a si� nie powie��, by�o ryzykown� gr�; m�g�by zosta� nawet powa�nie os�abiony. Za �cian� Zakazu by�o kilku prawie tak samo pot�nych jak on; z pewno�ci� wykorzystaliby okazj�, aby go zniszczy�. Lecz to ryzyko by�o konieczne. Elfy nie zdawa�y sobie jeszcze sprawy z rozmiaru niebezpiecze�stwa, w jakim si� znale�li. Na razie wierzyli, �e s� bezpieczni. Nie s�dzili, �e cokolwiek za �cian� Zakazu mo�e mie� dostateczn� moc, aby go prze�ama�. Odkryj� sw�j b��d zbyt p�no. Do tego czasu Dagda Mor sprawi, �e Ellcrys nie odrodzi si� ju� nigdy wi�cej, a Zakaz nie zostanie przywr�cony.
W�a�nie dlatego zabra� ze sob� dw�ch pozosta�ych. Rozejrza� si� za nimi. Od razu zauwa�y� Przemie�ca; jego cia�o przez ca�y czas zmienia�o kolory i kszta�ty, gdy si� wprawia� w na�ladowaniu form �ycia, kt�re tutaj znalaz�: na niebie - jastrz�bia poluj�cego na ma�ego kruka; na ziemi - �wistaka, potem w�a, robaka o wielu odn�ach i kleszczach, a wreszcie zmieni� si� w co� jeszcze innego, prawie tak szybko, �e oko nie by�o w stanie nad��y�. Przemieniec m�g� by� czymkolwiek. Zamkni�ty w ciemno�ci, jedynie w towarzystwie podobnych do siebie istot, nie m�g� w pe�ni korzysta� ze swojej mocy, kt�ra tam si� rzeczywi�cie marnowa�a. Tutaj za�, w tym �wiecie, mo�liwo�ci by�y wprost nieograniczone. Tutaj m�g� by� wszystkim - istot� ludzk� albo zwierz�ciem, ryb� lub ptakiem - bez wzgl�du na wielko��, kszta�t, kolor czy zdolno�ci. Doskonale na�ladowa� ich cechy. Nawet Dagda Mor nie by� pewien, jak naprawd� wygl�da Przemieniec; mia� tak wielkie sk�onno�ci do przyswajania obcych form �ycia, �e w zasadzie ca�y czas sp�dza� na udawaniu kogo� innego.
To by� nadzwyczajny dar, ale znajdowa� si� w posiadaniu istoty prawie tak z�ej jak Dagda Mor. Przemieniec by� r�wnie� demonem, samolubnym i kochaj�cym nienawi��. Uwielbia� fa�sz i krzywdzenie innych. Zawsze by� wrogiem elf�w i ich sprzymierze�c�w. Nienawidzi� ich za pobo�n� trosk� o s�absze formy �ycia, kt�re zamieszkiwa�y ich �wiat. Mniejsze stworzenia nic nie znaczy�y dla Przemie�ca. By�y s�abe, bezbronne, stworzone po to, by mog�y wykorzystywa� je istoty pot�niejsze - takie jak on sam. Elfy nie by�y lepsze od stworze�, kt�re usi�owa�y ochrania�. Nie umia�y oszukiwa� tak jak on. By�y z�apane w pu�apk� swojego istnienia; nie mog�y by� niczym innym, ni� by�y. A on m�g� by�, czymkolwiek zechcia�. Gardzi� nimi wszystkimi. Przemieniec nie mia� przyjaci�. Nie chcia� ich mie�. �adnego z wyj�tkiem Dagdy Mora, kt�ry mia� co�, przed czym odczuwa� respekt - moc pot�niejsz� ni� jego w�asna. To by� jedyny pow�d, dla kt�rego mu s�u�y�.
Min�o kilka chwil, zanim Dagda Mor zlokalizowa� Kosiarza. Znalaz� go w ko�cu w odleg�o�ci nie wi�kszej ni� dziesi�� st�p. Doskonale nieruchomy, by� niemal cieniem w bladym �wietle �witu, okruchem gasn�cej nocy przyczajonym na tle szaro�ci r�wniny. Kosiarz, os�oni�ty od st�p do g��w szat� w kolorze popio�u, z twarz� ukryt� w cieniu wielkiego kaptura, by� prawie niewidoczny. Nikt nigdy nie spojrza� w jego twarz wi�cej ni� raz. Na to tylko pozwala� Kosiarz swoim ofiarom, a potem je zabija�.
Je�li Przemie�ca mo�na by�o uwa�a� za niebezpiecznego, to Kosiarz by� dziesi�� razy bardziej gro�ny. By� zab�jc�; zabijanie stanowi�o jedyny sens jego istnienia. By� pot�ny, silnie umi�niony, a gdy si� wyprostowa�, mia� prawie siedem st�p wzrostu. Jego wielko�� wprowadza�a przeciwnika w b��d, bo w najmniejszym stopniu nie by� oci�a�y ani niezgrabny. Porusza� si� z lekko�ci� i wdzi�kiem najlepszych elfijskich my�liwych - sprawnie, p�ynnie, szybko i bezszelestnie. Gdy raz zacz�� polowanie, nigdy z niego nie rezygnowa�. Nigdy nic nie zdo�a�o mu uciec. Nawet Dagda Mor si� go obawia�, chocia� Kosiarz nie mia� tak wielkiej mocy. Obawia� si� go, poniewa� Kosiarz s�u�y� mu dla kaprysu, a nie ze strachu, jak inni. Kosiarz nie ba� si� niczego. By� potworem, kt�ry nie dba� o �ycie, nawet o swoje. Nie zabija� li tylko dla przyjemno�ci. Zabija�, bo tak nakazywa� mu instynkt. Zabija�, poniewa� uwa�a�, �e to konieczne. Czasami, uwi�ziony wraz ze swymi bra�mi w ciemno�ciach Zakazu, stawa� si� prawie nie do zniesienia. Dagda Mor musia� dawa� mu do zabicia co mniejsze demony, trzymaj�c go pod kontrol� tylko dzi�ki obietnicy. Kiedy�, gdy b�d� wolni - a pewnego dnia na pewno tak si� stanie - Kosiarz otrzyma we w�adanie ca�y �wiat stworze�, na kt�re b�dzie m�g� polowa�. B�dzie je �ciga�, jak d�ugo zechce, a potem wszystkie zabije.
Przemieniec i Kosiarz. Dagda Mor dokona� dobrego wyboru. Jeden b�dzie jego oczami, a drugi r�kami. Oczy i r�ce zaprowadz� go do serca narodu elf�w i na zawsze po�o�� kres szansie ponownych narodzin Ellcrys.
Spojrza� na wsch�d, gdzie poranne s�o�ce wstawa�o szybko nad szczytami Breakline. Nadszed� czas, by ruszy� w drog�. Przed wieczorem musz� dotrze� do Arborlon. Zaplanowa� to z wielk� uwag�. Czas jest teraz bardzo cenny; nie mo�e go marnowa�, je�li chce zaskoczy� elfy podczas snu. Nie mog� si� dowiedzie� o jego obecno�ci, dop�ki nie b�dzie za p�no, by cokolwiek zrobi�.
Dagda Mor przywo�a� szybkim ruchem swoich towarzyszy i ruszy� ci�kim krokiem w kierunku g�r. Przymkn�� z lubo�ci� swoje czarne oczy i smakowa� sukces, jaki przyniesie mu z pewno�ci� wiecz�r. Po dzisiejszej nocy elfy b�d� zgubione. B�d� musia�y patrze�, jak ich ukochana Ellcrys usycha bez najmniejszej nadziei na odrodzenie.
W samej rzeczy. Zanim minie noc, wszyscy Wybrani zostan� zabici.
Dagda Mor zatrzyma� si� w g��bokim cieniu, kilkaset jard�w od podn�a g�rskiego �a�cucha. Chwyci� Magiczne Ber�o w obie r�ce i wbi� jeden koniec w such�, sp�kan� ziemi�. Pochyli� lekko g�ow� i wzmocni� uchwyt. Przez kilka d�ugich chwil sta� bez ruchu. Za nim przyczai�y si� dwie czarne postaci i obserwowa�y go z zainteresowaniem, b�yskaj�c ��tymi �lepiami.
Nagle Ber�o zap�on�o s�abym czerwonawym �wiat�em, w kt�rym na tle ciemno�ci rysowa�y si� ci�kie sylwetki demon�w. Potem �wiat�o przybra�o na sile i zacz�o pulsowa�. Promieniowa�o na ramiona Dagdy Mora, zamieniaj�c zielonkaw� sk�r� w krew. Demon uni�s� g�ow� i z Ber�a strzeli� w�ski, jaskrawy s�up ognia, kt�ry ulecia� w niebo niczym sp�oszona �ywa istota. Po chwili znik�. Magiczne Ber�o rozb�ys�o jeszcze raz i zgas�o.
Dagda Mor cofn�� si� i opu�ci� Ber�o. Ziemia wok� niego by�a wypalona i czarna, a powietrze pachnia�o popio�em. Nad r�wnin� zapad�a �miertelna cisza. Demon usiad� na ziemi, przymykaj�c z zadowoleniem m�tne oczy. Nie poruszy� si� wi�cej, a obok niego zamar�y w bezruchu dwa potwory. Czekali razem - p� godziny, godzin�, dwie. Czekali cierpliwie.
W ko�cu od strony rozleg�ej pustki Nordlandii nadlecia� monstrualny skrzydlaty potw�r wezwany przez demona, aby zabra� ich na wsch�d, do Arborlon.
- A teraz zobaczymy - wyszepta� Dagda Mor.
III
Zaledwie s�o�ce wsta�o nad horyzontem, Ander Elessedil wyszed� ze swojego ma�ego domku i pod��y� �cie�k� w stron� �elaznych wr�t, kt�re prowadzi�y na tereny otaczaj�ce pa�ac. Jako m�odszy syn Eventina, kr�la elf�w, m�g�by mieszka� w kr�lewskich apartamentach, ju� wiele lat temu jednak przeni�s� si� wraz z ksi��kami do swojej obecnej siedziby. W ten spos�b zyska� spok�j, kt�rego brakowa�oby mu w pa�acu. Przynajmniej wtedy tak my�la�; teraz ju� nie by� tego taki pewien. Ca�a uwaga ojca skupia�a si� na jego starszym bracie Arionie i prawdopodobnie mia�by spok�j wsz�dzie, gdzie zdecydowa�by si� zamieszka�.
Ksi��� zaci�gn�� si� czystym, ciep�ym powietrzem poranka i u�miechn�� si� przelotnie. Dobry dzie� na przeja�d�k�. Obaj, on i jego ulubiony wierzchowiec, mog� za�y� dzi� troch� ruchu.
Ander dobiega� ju� czterdziestki. Szczup�a twarz nosi�a �lady zmarszczek, zw�aszcza w k�cikach w�skich oczu i na czole. Jego kafle by� jednak ci�gle szybki i lekki, a gdy si� u�miecha�, co zdarza�o si� teraz bardzo rzadko, twarz przybiera�a niemal ch�opi�cy Wygl�d.
Gdy zbli�y� si� do bramy, zobaczy� starego Wenta; pochylonego nad klombem z ma�� motyk�. Us�yszawszy kroki, ogrodnik wyprostowa� si� powoli i dotkn�� r�k� plec�w.
- Dzie� dobry, ksi���. �adny dzie�, prawda?
- Cudowny, Went - zgodzi� si� Ander. - Plecy ci�gle ci� bol�?
- Bez przerwy. - Staruszek westchn�� i delikatnie pomasowa� bol�ce miejsce. - Chyba wiek daje mi si� we znaki. Ale wci�� jestem w stanie prze�cign�� w pracy m�odych, kt�rych daj� mi do pomocy.
Ander pokiwa� g�ow�, wiedz�c, �e przechwa�ki starego ogrodnika s� prawd�. Went ju� wiele lat temu powinien przej�� na emerytur�, ale uparcie odmawia� porzucenia swoich obowi�zk�w.
Gdy Elessedil przechodzi� przez bram�, wartownicy powitali go skinieniem g�owy, a on odpowiedzia� im tym samym. Ju� od dawna stra�nicy i ksi��� obywali si� bez formalno�ci. Arion, jako nast�pca tronu, m�g� domaga� si� oficjalnego traktowania, ale pozycja i oczekiwania Andera by�y nieco mniejsze.
Ksi��� pod��y� obsadzon� ozdobnymi krzewami alej�, kt�ra prowadzi�a do stajni. Wtem cisz� poranka zak��ci� t�tent ko�skich kopyt i czyj� krzyk. Ander skoczy� w bok, ujrzawszy wielkiego ogiera Ariona, kt�ry rozpryskuj�c �u�el, p�dzi� prosto na niego. Ko� stan�� d�ba i zanim zd��y� si� uspokoi�, Arion sta� ju� obok brata.
Ander by� niski i ciemny, Arion za� wysoki i jasny; jego podobie�stwo do ojca by�o uderzaj�ce. By� r�wnie� znakomitym sportowcem, mistrzem walk, my�liwym i je�d�cem i to wszystko sprawia�o, �e sta� si� dum� i rado�ci� kr�la Eventina. Arion posiada� jeszcze pewien nieodparty urok, kt�rego brakowa�o Anderowi.
- Dok�d to, braciszku? - zapyta� Arion. Jak zwykle, gdy zwraca� si� do m�odszego brata, w jego g�osie by�a odrobina kpiny i lekcewa�enia. - Na twoim miejscu nie zawraca�bym teraz g�owy naszemu ojcu. Pracowali�my do p�na nad pewnymi wa�nymi sprawami pa�stwowymi. Jeszcze spa�, gdy do niego zajrza�em.
- Szed�em do stajni - odpar� Ander cichym g�osem. - Nie mia�em zamiaru nikomu zawraca� g�owy.
Arion u�miechn�� si�, po czym wr�ci� do swojego wierzchowca. Chwyci� jedn� r�k� za siod�o i wskoczy� lekko na konia, lekcewa��c strzemi�. Potem obr�ci� si� i spojrza� z g�ry na brata.
- C�, jad� do Sarandanon na kilka dni. Ludzie na farmach s� zaniepokojeni jakimi� starymi opowie�ciami o z�ym losie, kt�ry nas wszystkich wkr�tce spotka. Same bzdury, ale musz� ich uspokoi�. Jednak nie r�b sobie nadziei. Wr�c�, zanim ojciec wyjedzie do Kershalt. - Ander u�miechn�� si� i doda�: - Zajmij si� wszystkim w tym czasie, braciszku. Dobrze? - �ci�gn�� lejce i pomkn�� w kierunku bramy.
Ander zakl�� cicho i zawr�ci�. Nie mia� ju� nastroju na przeja�d�k�. To on powinien towarzyszy� kr�lowi do Kershalt. Zacie�nianie wi�zi mi�dzy trollami a elfami by�o niezmiernie istotne. Pewne podstawy zosta�y ju� wypracowane, ale sprawa wymaga�a jeszcze dyplomacji i ostro�nych negocjacji. Arion by� zbyt niecierpliwy i lekkomy�lny, brakowa�o mu wra�liwo�ci na potrzeby i idee innych. Mo�e Ander nie mia� fizycznych umiej�tno�ci swego brata, chocia� by� dosy� sprawny; mo�e nie mia� jego wrodzonych zdolno�ci przyw�dczych, ale za to odznacza� si� darem bezkompromisowego, rozwa�nego rozumowania i cierpliwo�ci� potrzebn� podczas dyplomatycznych narad. Jak do tej pory mia� okazj� zademonstrowa� te umiej�tno�ci jedynie kilka razy.
Wzruszy� ramionami. Nie by�o sensu si� teraz nad tym rozwodzi�. Zg�osi� ju� Eventinowi swoj� gotowo�� podr�y do Kershalt, ale ojciec wybra� Ariona. To on zostanie kiedy� kr�lem, musi wi�c si� wprawia� w dyplomacji, dop�ki �yje jeszcze Eventin i mo�e udziela� mu wskaz�wek. Mo�e to ma sens, przyzna� w duchu Ander.
Kiedy� bracia byli sobie bliscy. To by�o wtedy, gdy �y� Aine, najm�odszy z syn�w Elessedila. Lecz Aine zgin�� w wypadku, kt�ry zdarzy� si� na polowaniu jedena�cie lat temu. Od tego czasu wi�zy pokrewie�stwa nie wystarcza�y, aby utrzyma� bliskie, braterskie stosunki. Amberle, m�odziutka c�rka Aine'a, zwr�ci�a si� o pomoc do Andera, nie do Ariona, i wtedy starszy z braci, powodowany zazdro�ci�, otwarcie zacz�� okazywa� m�odszemu lekcewa�enie. Gdy Amberle porzuci�a sw� pozycj� Wybranej, Arion przypisa� to zgubnemu wp�ywowi brata, a jego pogarda zamieni�a si� w ledwie maskowan� wrogo��. Ander podejrzewa�, �e teraz i ojciec zwr�ci� si� przeciwko niemu. Nie m�g� jednak nic na to poradzi�.
Zagubiony w my�lach min�� bram� i skierowa� si� do swego domu.
Panie, zaczekaj! - Z zadumy wytr�ci� go czyj� g�os.
Ander obejrza� si� zdziwiony. Bieg�a ku niemu posta� odziana w bia�e szaty, wymachuj�c nerwowo r�k�. To by� jeden z Wybranych, rudow�osy Lauren. Chyba tak w�a�nie mia� na imi�? O tej porze jego obecno�� poza Ogrodami by�a niezwyk�a. Ander poczeka�, a� m�ody elf go dogoni. Wybrany by� bardzo zm�czony, a jego twarz i r�ce pokryte kroplami potu.
- Ksi���, musz� si� zobaczy� z kr�lem - wyrzuci� z siebie ledwo dysz�c. - A teraz mnie do niego nie wpuszcz�. Czy mo�esz mnie zaprowadzi�?
- Kr�l jeszcze �pi - zawaha� si� Ander.
- Musz� natychmiast si� z nim zobaczy�! - nalega� m�ody elf. - Prosz�! To nie mo�e czeka�!
W jego oczach i napi�tej, poblad�ej twarzy by�a prawdziwa rozpacz. G�os mu si� �ama�, gdy pr�bowa� wyrazi�, jak istotna jest wiadomo��, kt�r� chce przekaza� kr�lowi. Ander zastanawia� si�, co mo�e by� a� tak wa�ne.
- Je�li masz jakie� k�opoty, Lauren, mo�e ja m�g�bym...
- Nie chodzi o mnie, ksi���. Chodzi o Ellcrys! Wahanie Andera natychmiast znikn�o. Skin�� g�ow� i chwyci� Laurena za rami�.
- Chod� ze mn�.
Razem pop�dzili z powrotem w kierunku bramy i pa�acu, a stra�nicy patrzyli za nimi w zdziwieniu.
Gael, m�ody elf, kt�ry by� osobistym s�u��cym Eventina Elessedila, stanowczo potrz�sn�� g�ow�. Ubrany w ciemn�, jeszcze porann� szat�, poruszy� si� niespokojnie, unikaj�c spojrzenia Andera.
- Nie mog� obudzi� kr�la, ksi���. Mam pilnowa�, �eby nic mu nie przeszkadza�o.
- Nic czy nikt, Gaelu? - spyta� cicho Ander. - Nawet Arion?
- Arion wyjecha�... - zacz�� Gael, ale umilk� i wygl�da� jeszcze bardziej nieszcz�liwie.
- W�a�nie. Ale ja jestem tutaj. Masz zamiar mi powiedzie�, �e nie mog� zobaczy� si� ze swoim ojcem?
S�u��cy nie odpowiedzia�. Ander skierowa� si� do sypialni kr�la, a m�ody elf pospieszy� za nim.
- Zaczekaj, ksi���. Ja go obudz�.
Min�o kilka minut, zanim si� znowu pojawi�. Wci�� by� zmartwiony, ale skin�� na Andera.
- Zobaczy si� z tob�, ksi���; na razie tylko z tob�.
Kr�l by� jeszcze w ��ku i w�a�nie ko�czy� ma�� szklaneczk� wina, kt�r� z pewno�ci� przygotowa� dla niego Gael. Przywita� syna skinieniem g�owy, a potem wysun�� si� ostro�nie spod warstwy ciep�ych kocy. Jego stare cia�o zadr�a�o pod wp�ywem ch�odnego powiewu wczesnego poranka. Gael, kt�ry wszed� z Anderem do sypialni, poda� Eventinowi szat�, a kr�l otuli� si� ni� szczelnie.
Pomimo osiemdziesi�ciu dw�ch lat Eventin Elessedil cieszy� si� dobrym zdrowiem. Jego cia�o by�o jeszcze sprawne i mocne. Ci�gle jeszcze by� w stanie je�dzi� konno, a nawet szybko i pewnie pos�ugiwa� si� mieczem, co czyni�o go niebezpiecznym. Umys� mia� jeszcze �wie�y, bystry i �wawy, i gdy sytuacja tego wymaga�a, a zdarza�o si� to cz�sto, by� zdecydowany i stanowczy. W dalszym ci�gu posiada� �w niezwyk�y zmys� wyczuwania odpowiednich proporcji, potrafi� dostrzec wszystkie strony problemu, rozwa�y� je i wybra� to, co przyniesie najwi�ksze korzy�ci jemu samemu i ludowi, nad kt�rym sprawowa� w�adz�. By� to dar, bez kt�rego nie m�g�by zosta� kr�lem, a nawet nie m�g�by prze�y�. Ander wierzy�, �e w jaki� spos�b odziedziczy� t� umiej�tno��, chocia� w obecnej sytuacji wydawa�a si� ona zupe�nie bezu�yteczna.
Kr�l podszed� do r�cznie tkanych zas�on, kt�re przys�ania�y jedn� ze �cian, rozsun�� je, po czym otworzy� kilka si�gaj�cych pod�ogi okien, kt�re wychodzi�y na las. Komnat� zala�o �agodne, przyjemne �wiat�o, a powietrze wype�ni�o si� s�odkim zapachem porannej rosy. Gael porusza� si� cicho po pokoju, zapalaj�c oliwne lampy, by wyp�oszy� ostatnie cienie nocy. Eventin przystan�� przy oknie i zapatrzy� si� w odbicie swojej twarzy w zaparowanym szkle. Patrzy�y na niego niebieskie oczy o przenikliwym, twardym spojrzeniu. By�y to oczy cz�owieka, kt�ry prze�y� zbyt wiele lat i widzia� zbyt wiele z�a. Eventin westchn�� i zwr�ci� si� do syna:
- No dobrze, Ander. O co chodzi? Gael m�wi� co� o wiadomo�ci, jak� ma mi przekaza� Wybrany, kt�rego tu przyprowadzi�e�.
- Tak, sir. Twierdzi, �e ma pilne przes�anie od Ellcrys.
- Przes�anie od drzewa? - Eventin zmarszczy� brwi. - Kiedy ostatnio przekaza�a komu� jak�� wiadomo��? Ponad siedemset lat temu? O co chodzi?
- Tego mi nie powiedzia� - odpar� Ander. - Twierdzi�, �e powie tylko tobie.
Wobec tego niech m�wi. Wprowad� go, Gael.
Elf sk�oni� si� lekko i wyszed� z sypialni, zostawiaj�c uchylone drzwi. Chwil� p�niej wsun�� si� przez nie olbrzymi, kud�aty pies i podszed� cicho do kr�la. To by� Manx, owczarek Eventina. Kr�l pog�aska� czule siwy �eb, a potem potarmosi� delikatnie szorstk� sier�� na grzbiecie i bokach. Manx by� z nim prawie od dziesi�ciu lat, wierniejszy i bli�szy ni� jakikolwiek cz�owiek.
- Siwiejesz, tak jak ja - mrukn�� smutno Eventin.
Drzwi otwar�y si� szeroko, ukazuj�c Gaela i Laurena. Wybrany przystan�� na chwil� w progu i spojrza� niepewnie na Gaela. Kr�l odprawi� s�u��cego skinieniem g�owy. Ander r�wnie� chcia� wyj��, ale zauwa�y�, �e ojciec zrobi� ruch nakazuj�cy mu pozostanie. Gael sk�oni� si� raz jeszcze i wyszed�, zamykaj�c za sob� drzwi. Wybrany zrobi� niepewnie jeden krok.
- M�j panie, wybacz mi... Oni stwierdzili, �e ja... �e ja powinienem... - m�ody elf niemal dusi� si� s�owami.
- Nie ma nic do wybaczania - zapewni� go Eventin. Potem z gracj�, kt�r� Ander dobrze zna�, podszed� do Laurena i po�o�y� mu r�ce na ramionach. - Wiem, �e to musi by� co� wa�nego. Inaczej nie opu�ci�by� Ogrod�w. Usi�d� i opowiedz mi o wszystkim.
Kr�l spojrza� pytaj�co na Andera, potem zaprowadzi� Wybranego do ma�ego biureczka, posadzi� go na jednym z krzese�, a sam usiad� na drugim. Ander pod��y� za nimi i stan�� obok.
- Nazywasz si� Lauren, prawda? - zapyta� Eventin.
- Tak, panie.
- Bardzo dobrze, Lauren. A teraz powiedz mi, z czym przychodzisz.
Lauren przysun�� si� do sto�u i po�o�y� d�onie na blacie, splataj�c mocno palce.
- Panie m�j, dzisiejszego ranka Ellcrys przem�wi�a do Wybranych. - M�ody elf zni�y� g�os prawie do szeptu. - Powiedzia�a nam... Powiedzia�a nam, �e umiera!
Ander zamar�. Kr�l przez chwil� nie odpowiada�; usiad� jedynie sztywno z oczami utkwionymi w Laurena.
- To musi by� pomy�ka - odezwa� si� w ko�cu. Lauren potrz�sn�� zdecydowanie g�ow�.
- To nie pomy�ka, m�j panie. M�wi�a do nas wszystkich. My... my wszyscy s�yszeli�my. Ona umiera. Zakaz zacz�� si� ju� rozpada�.
Kr�l podni�s� si� wolno, podszed� do otwartego okna i nic nie m�wi�c, spojrza� na las. Manx, kt�ry do tej pory le�a� zwini�ty w nogach ��ka, wsta� i poszed� za nim. Ander zobaczy�, jak ojciec wyci�ga r�k�, �eby bezwiednie podrapa� psa za uszami.
- Jeste� tego pewien, Lauren? - zapyta� w ko�cu Eventin. - Naprawd� pewien?
- Tak... tak.
Wybrany p�aka� cicho, prawie bezg�o�nie, z g�ow� ukryt� w d�oniach. Eventin nie odwr�ci� si�; patrzy� niewzruszenie na las, kt�ry by� jego domem i domem jego ludu.
Ander sta� bez ruchu, oszo�omiony, wpatrzony w ojca. Powoli dociera�a do niego potworno�� tego, co przed chwil� us�ysza�. Ellcrys umiera! Zakaz si� rozpada! Z�o, kt�re kiedy� zosta�o za nim zamkni�te, b�dzie znowu wolne. Chaos, szale�stwo, wojna! W ko�cu za� zniszczenie wszystkiego, co dobre i �ywe.
Ander dowiedzia� si� kiedy� o tej historii od swoich nauczycieli, a teraz mia� na ten temat ksi��ki w swojej w�asnej bibliotece. By�a to historia nosz�ca wszelkie znamiona legendy.
Bardzo dawno temu, w czasach Wielkich Wojen, przed narodzeniem cywilizacji starego �wiata, a nawet przed pojawieniem si� starego rodzaju ludzkiego, toczy�a si� wojna mi�dzy dobrem a z�em. Elfy walczy�y w tej wojnie po stronie dobra. By�a to straszna, wyniszczaj�ca walka. W ko�cu zwyci�y�o dobro, a z�o zosta�o pokonane. Jednak z�o jest takiej natury, �e nigdy nie mo�e zosta� zupe�nie zniszczone; mo�e jedynie zosta� skazane na wygnanie. Dlatego elfy i ich sojusznicy po��czyli swoj� magi� z witalnymi si�ami ziemi i stworzyli Ellcrys, aby utrzymywa�a Zakaz, kt�ry wi�zi� z�e moce. Dop�ki Ellcrys b�dzie �y� i kwitn��, dop�ty z�o nie b�dzie mog�o wr�ci� na ziemi�. B�dzie trwa�o, zamkni�te w otch�ani ciemno�ci, b�dzie mog�o zawodzi� i wy� z b�lu, ale ziemia pozostanie dla niego niedost�pna.
A� do teraz! Je�li Ellcrys umrze, Zakaz si� sko�czy. Zosta�o zapisane, �e tak musi si� kiedy� sta�, bo �adna moc nie jest tak silna, by przetrwa� na zawsze. Do tej pory wydawa�o si�, �e Ellcrys pozostanie, sta�ym punktem w zmiennym labiryncie �ycia. Tak si� jednak tylko wydawa�o.
Kr�l odwr�ci� si� nagle od okna, spojrza� szybko na syna i podszed� do sto�u. Usiad�, a potem uj�� r�ce pos�a�ca w swoje d�onie.
- Lauren, musisz powiedzie� mi wszystko, co us�ysza�e�. Ka�dy szczeg�. Niczego nie opuszczaj.
Wybrany skin�� g�ow�. Oczy mia� ju� suche, a twarz spokojn�. Eventin uwolni� jego r�ce i zamar� w oczekiwaniu. Ander przysun�� krzes�o z wysokim oparciem i usiad� obok nich.
- Panie, czy s�ysza�e�, jak Ellcrys si� z nami porozumiewa? - zapyta� ostro�nie m�ody elf.
- By�em kiedy� Wybranym, Lauren - odpar� Eventin.
Ander spojrza� zaskoczony na ojca. Nie wiedzia� o tym. Ale Laurenowi ta odpowied� doda�a nieco pewno�ci siebie; Elf skin�� g�ow� i zwr�ci� si� do Andera:
- Jej g�os nie jest w�a�ciwie d�wi�kiem, ale czym� w rodzaju obrazu, kt�ry pojawia si� w naszych umys�ach. Rzadko s� to s�owa; jest to po prostu prze�o�enie na obraz my�li wysy�anych przez Ellcrys. W�a�nie w ten spos�b t�umacz�, gdy ona u�ywa mego imienia. Obrazy trwaj� kr�tko i s� niewyra�ne, a my musimy interpretowa� je najlepiej jak umiemy. - Przerwa� i znowu spojrza� na Eventina. - Ja... Ellcrys przem�wi�a do mnie przedtem tylko jeden raz, panie. Zwr�ci�a si� do naszej sz�stki w dniu wyboru. Do dzisiejszego ranka prawie ca�a wiedza o sposobie porozumiewania si� z Ellcrys pochodzi�a z zapisu dotycz�cego naszej s�u�by lub rozm�w z Wybranymi, kt�rzy s�u�yli przed nami. Nawet teraz wszystko wydaje si� pogmatwane.
Eventin pokiwa� zach�caj�co g�ow�.
- Panie - ci�gn�� dalej Lauren - dzisiejszego ranka Ellcrys rozmawia�a z nami bardzo szczeg�owo; nigdy przedtem tego nie robi�a. Wezwa�a nas do siebie i powiedzia�a, co si� zdarzy i co my, Wybrani, musimy zrobi�. Obrazy nie by�y ca�kiem zrozumia�e, ale jedno jest pewne. Zniszczenie ju� si� zacz�o. Gdy Ellcrys straci si�y, Zakaz si� rozpadnie. Jest dla niej tylko jedna szansa - ponowne narodziny.
Eventin szybkim ruchem chwyci� Laurena za r�k�. Ander, oszo�omiony i wstrz��ni�ty zapowiedzi� �mierci Ellcrys, r�wnie� o tym zapomnia�. Odrodzenie! Tak by�o zapisane w najstarszym z przekaz�w. Ellcrys mo�e si� odrodzi�, a Zakaz zostanie zachowany.
- Wi�c jest jeszcze nadzieja - wyszepta�. Oczy Eventina by�y utkwione w Laurena.
- Co trzeba zrobi�, �eby Ellcrys si� odrodzi�a?
- Panie. - Elf pokr�ci� g�ow�. - Ona powierzy�a sw�j los Wybranym. Tylko dzi�ki nam b�dzie si� mog�a na nowo narodzi�. Nie rozumiem jej powod�w, ale obrazy by�y bardzo wyra�ne. Ellcrys dostarczy swoje nasionko jednemu z nas; kt�remu... tego jednak nie powiedzia�a. Nie pokaza�a �adnej twarzy. Wiadomo jednak, �e tylko ten Wybrany, kt�rego ona wska�e, mo�e je otrzyma�. Nikt inny nie b�dzie brany pod uwag�. Ten kto� b�dzie musia� zanie�� je do �r�d�a �ycia Ziemi, fontanny Krwawego Ognia, i umie�ci� je tam. Potem nasionko przyniesione z powrotem do starego drzewa zapu�ci korzenie, a z niego zrodzi si� nowe drzewo i zast�pi stare.
Ander przypomina� sobie teraz szczeg�y legendy - nasionko Ellcrys, rytua� Krwawego Ognia, odrodzenie. Wszystko by�o napisane dziwacznym, formalnym j�zykiem pradawnego eposu, opowie�ci, o kt�rej wi�kszo�� zapomnia�a lub nigdy nie s�ysza�a.
- Fontanna Krwawego Ognia. Gdzie to mo�e by�? - zapyta� nagle.
Lauren wygl�da� na przygn�bionego.
- Pokaza�a nam to miejsce, ksi���, ale... Ale nikt z nas go nie rozpozna�. Obrazy by�y niewyra�ne, jakby ona sama nie umia�a ich dok�adnie opisa�.
- Powiedz, co widzia�e�. Wszystko - odezwa� si� cichym g�osem Eventin.
- To by�a puszcza znajduj�ca si� gdzie� w g�rach i otoczona bagnami. Nad wszystkim unosi�a si� g�sta mg�a. Stercza� tam samotny szczyt, a pod nim by� labirynt, kt�ry prowadzi� do wn�trza Ziemi. Gdzie� w tym labiryncie znajdowa�y si� drzwi ze szk�a, kt�rego nie mo�na rozbi�. Za drzwiami by� Krwawy Ogie�.
- �adnych nazw? Nic, co pomog�oby rozwi�za� t� �amig��wk�? - pyta� cierpliwie kr�l.
- Tylko jedna, panie, ale ona nam nic nie m�wi. Labirynt, w kt�rym ukryty jest Krwawy Ogie�, nazywa si� Safehold.
Safehold? Ander szuka� w pami�ci, ale nic nie znalaz�.
Eventin spojrza� na syna i pokr�ci� g�ow�. Potem wsta�, zrobi� kilka krok�w i zatrzyma� si�.
- Czy jeszcze co� wam powiedzia�a? Jaka� wskaz�wka, co�, co mia�oby jakie� znaczenie?
- Nic. To wszystko.
- Dobrze, Lauren. - Kr�l skin�� g�ow�. - Mia�e� racj�, �e chcia�e� mi o tym od razu opowiedzie�. Czy m�g�by� zaczeka� teraz chwil� za drzwiami?
Gdy drzwi zamkn�y si� za Wybranym, Eventin usiad� powoli na swoim krze�le. Jego twarz postarza�a si� nagle, ruchy sta�y si� powolne. Manx podszed� do kr�la, uni�s� posiwia�y �eb i spojrza� wsp�czuj�co na swego pana. Eventin westchn�� i zm�czonym ruchem po�o�y� r�k� na g�owie psa.
- Czy �yj� zbyt d�ugo? - mrukn�� do siebie. - Je�li Ellcrys umrze, jak zdo�am ochroni� m�j lud przed tym, co si� p�niej stanie? Jestem ich kr�lem; do mnie nale�y odpowiedzialno�� za nich. Zawsze to akceptowa�em. Teraz, po raz pierwszy w �yciu, chcia�bym, �eby by�o inaczej... - Spojrza� na syna. - C�, musimy zrobi�, co w naszej mocy. Skoro Arion wyjecha� do Sarandanon, b�d� potrzebowa� twojej pomocy.
Ander zaczerwieni� si�, s�ysz�c ten mimowolny wyrzut.
- Id� z Laurenem i wypytaj ostro�nie pozosta�ych Wybranych. Mo�e dowiesz si� czego� wi�cej. Czegokolwiek. Ja ka�� przynie�� z krypty te wszystkie stare tomiska i przebadam je.
- My�lisz, �e co� w nich znajdziesz? - zapyta� niepewnie Ander.
- Nie. Czyta�e� je wprawdzie p�niej ode mnie, a ja nic sobie nie przypominam. Co jeszcze mo�emy zrobi�? Je�li chcemy, by zaistnia�a jakakolwiek szansa znalezienia Krwawego Ognia, musimy dowiedzie� si� czego� wi�cej, ni� powiedzia� nam Lauren.
Kr�l skin�� g�ow� na po�egnanie. Ander wyszed� i uda� si� z Laurenem do Ogrod�w, gdzie w pobli�u drzewa czekali pozostali Wybrani. Musi spr�bowa� dowiedzie� si� czego� wi�cej o tajemniczym miejscu zwanym Safehold. B�dzie to chyba beznadziejny wysi�ek. Lecz, tak jak powiedzia� ojciec, co jeszcze mogli zrobi�?!
IV
Letni dzie� zako�czy� si� cudownym wybuchem czerwieni i b��kitu, kt�re zala�y zachodni horyzont nieba. Przez d�ugie, wspania�e minuty s�o�ce wisia�o nad szczytami Breakline, o�wietlaj�c lasy Westlandii i snuj�c cienie, kt�re spowija�y zalesion� ziemi� nieruchomymi, mi�kkimi wst�gami ciemno�ci. Powietrze ozi�bia�o si� powoli; ciep�o dnia umyka�o rozwiewane podmuchami wieczornego wiatru, kt�ry szumia� delikatnie w ga��ziach wielkich drzew. Potem mrok przep�oszy� �wiat�o dzienne i noc zmy�a z nieba wszystkie kolory.
Zm�czeni trudami dnia mieszka�cy Arborlon, miasta elf�w, zmierzali ku swoim domom.
W Ogrodach �ycia Ander Elessedil spogl�da� w g�r� na Ellcrys. Na tle wieczornego nieba wielkie drzewo wydawa�o si� nie zmienione. Przedtem, zanim zasz�o s�o�ce, �lady niszcz�cej je choroby by�y wyra�nie widoczne.
Choroba rozprzestrzenia�a si� bardzo szybko. Na ni�szych ga��ziach rozk�ad zaczyna� ju� trawi� srebrzystobia�� kor�. Ca�e p�ki wi�dn�cych li�ci zwisa�y bez �ycia, skr�cone na ko�cach i czarne. Wybrani oczy�cili ostro�nie kor� balsamem z zi� i zerwali uschni�te li�cie. Wbrew rozs�dkowi mieli nadziej�, �e choroba si� zatrzyma, cho� przez ca�y czas wiedzieli, �e to niemo�liwe. Ander widzia� prawd�, kt�ra odbija�a si� w ich oczach. Nie mogli wyleczy� Ellcrys. Nikt nie m�g�. Umiera�a i nic nie mog�o tego powstrzyma�.
Ksi��� westchn�� i obr�ci� si�, nie wiedz�c, dlaczego ostatni� wizyt� tego dnia z�o�y� w�a�nie w Ogrodach �ycia. Wybrani powr�cili do swoich domostw ju� godzin� temu - zm�czeni, zniech�ceni, milcz�cy, w poczuciu zupe�nej bezradno�ci. Ander przyszed� tu jednak jeszcze raz, wiedziony jak�� nieuzasadnion� nadziej�, �e znajdzie odpowiedzi, kt�rych tak rozpaczliwie szuka�. Nie znalaz� ich oczywi�cie. Zapada�a noc i nie by�o sensu pozostawa� tu d�u�ej.
Wychodz�c z Ogrod�w �ycia, czu� na sobie niespokojne spojrzenia wartownik�w z Czarnej Stra�y. Byli nie�wiadomi choroby trawi�cej Ellcrys, zdawali sobie wszak spraw�, �e dzieje si� co� z�ego. Tyle zdo�ali wywnioskowa� z poruszenia, kt�re zapanowa�o w�r�d Wybranych. Wkr�tce rozejd� si� plotki, pomy�la� Ander, i trzeba b�dzie powiedzie� ludziom prawd�.
Na razie panowa� jeszcze spok�j. �wiat�a w oknach pogas�y; mieszka�cy Arborlon szykowali si� do snu. Ander zazdro�ci� im. Niewielka by�a szansa, �e kr�l i on udadz� si� tej nocy na spoczynek.
Ksi��� westchn��. Pragn�� co� zrobi�, by ul�y� swojemu ojcu. Eventin zawsze by� niezwykle pewny siebie i przekonany, �e mo�na rozwi�za� ka�dy problem. Lecz podczas ostatnich dw�ch wizyt, kt�re Ander z�o�y� ojcu, by poinformowa� go o braku post�p�w w poszukiwaniach Safehold, kr�l sprawia� wra�enie zagubionego. Pr�bowa� nieudolnie ukry� to przed synem, tylko jego oczy by�y pe�ne rozpaczy, bo wszystko, czego dokona� w �yciu, mia�o wkr�tce zosta� zniszczone; stan�� bowiem oko w oko z wyzwaniem, kt�remu nie by� w stanie sprosta�. Nie odzywa� si� prawie do Andera i od razu odes�a� go do pomocy Wybranym.
Pomoc ta okaza�a si� zupe�nie daremna i bezowocna. Ksi��� przepyta� dok�adnie ka�dego z osobna, a potem zebra� wszystkich i bada� ich wsp�lne wspomnienia, szukaj�c jakiejkolwiek informacji, kt�ra mog�aby naprowadzi� go na �lad Safehold. Nie dowiedzia� si� jednak niczego, o czym nie wiedzia�by ju� przedtem.
Poszukiwania w pieczo�owicie przechowywanych ksi�gozbiorach dotycz�cych s�u�by r�wnie� nic nie da�y. Prze�ledzi� uwa�nie dzieje sprzed wielu wiek�w i znalaz� powtarzaj�ce si� wzmianki o �wi�tym Krwawym Ogniu, �r�dle �ycia �wiata elf�w i wszystkich istot, ale nigdzie nie by�o najkr�tszej bodaj informacji o tajemniczym miejscu zwanym Safehold.
Ellcrys tak�e nie u�atwia�a im zadania. Ander zaproponowa�, aby Wybrani zwr�cili si� do niej o pomoc; chodzili do niej razem i pojedynczo, b�agaj�c o jakiekolwiek wyja�nienie. Ona ju� jednak nie przem�wi�a. Pozosta�a cicha i niema.
Ksi��� zbli�y� si� do siedziby Wybranych i zauwa�y�, �e wszystkie �wiat�a s� wygaszone. Rutyna wzi�a najwyra�niej g�r� i wkr�tce po wieczornym posi�ku wszyscy wr�cili do swoich domostw. Ander mia� nadziej�, �e sen przyniesie im ulg�. Oby tak by�o! Czasem brak nadziei i rozpacz s� bardziej m�cz�ce ni� praca fizyczna, a tego dnia Wybrani nie do�wiadczyli zbyt wiele dobrego.
Ander min�� cicho ich domostwo, pod��aj�c �cie�k� do pa�acu, aby z�o�y� ojcu ostatni raport. Wtem spod drzewa rosn�cego przy drodze oderwa� si� cie�.
- Ksi���?
- Lauren? - spyta� Ander i ujrza� ciemn� posta�; by� to rzeczywi�cie m�ody elf. - Dlaczego nie �pisz?
- Pr�bowa�em, ale nie mog� zasn��. Widzia�em... widzia�em, panie, jak szed�e� do Ogrod�w, i mia�em nadziej�, �e b�dziesz t�dy wraca�. Ksi��� Anderze, czy mog� z tob� porozmawia�?
- W�a�nie ze mn� rozmawiasz, Lauren - u�wiadomi� mu Ander, ale jego �art nie zdo�a� rozja�ni� powa�nego oblicza Wybranego. - Przypomnia�e� sobie co�?
- By� mo�e, ale nie chodzi o to, co powiedzia�a nam Ellcrys. My�l� jednak, �e powiniene� o tym wiedzie�. Mog� ci towarzyszy�? Ander skin�� g�ow� i ruszyli w dalsz� drog�.
- Czuj�, �e to ja powinienem rozwi�za� ten problem - zacz�� po chwili Lauren. - Mo�e dlatego, �e przem�wi�a najpierw do mnie... Znalezienie Safehold staje si� moim obowi�zkiem. Wiem, �e prawdopodobnie wywy�szam si� w ten spos�b, ale po prostu tak czuj�. W ka�dym razie nie chcia�bym niczego przeoczy�. Czy rozumiesz, panie, co chc� przez to powiedzie�? - M�ody elf rzuci� ksi�ciu niespokojne spojrzenie.
- Chyba tak. Czy co� przeoczyli�my?
- C�, pomy�la�em sobie o czym� i wydaje mi si�, �e powinienem komu� o tym powiedzie�.
Ander przystan�� i spojrza� na Wybranego.
- Nie chcia�em m�wi� o tym kr�lowi ani nikomu innemu - ci�gn�� coraz bardziej zdenerwowany Lauren. - Nie jestem pewien, ile oni wiedz�... Nigdy o niej nie rozmawiamy... - Zamilk� na chwil�, a ksi��� czeka� cierpliwie na dalszy ci�g. - Chodzi o Amberle. Panie, gdy zosta�a wybrana, prowadzi�a z Ellcrys d�ugie rozmowy. Zdarzy�o si� to wiele razy. - S�owa p�yn�y wolno. - Z ni� by�o zupe�nie inaczej ni� z pozosta�ymi Wybranymi. Nie wiem, czy Amberle zdawa�a sobie z tego spraw�. Nigdy o tym nie rozmawiali�my...
Ander zesztywnia� gwa�townie. Lauren dostrzeg� jego reakcj� i j�� pospiesznie t�umaczy�.
- Mo�e Ellcrys przem�wi�aby do niej... mo�e Amberle lepiej by j� zrozumia�a i dowiedzia�a si� czego� wi�cej.
Przez d�ug� chwil� m�czy�ni patrzyli na siebie bez s�owa. W ko�cu Ander pokr�ci� wolno g�ow�.
- Amberle nie mo�e nam pom�c, Lauren. Ona odesz�a. Nawet jej matka nie wie, gdzie teraz jest. Nie mamy czasu, �eby jej szuka�.
Rudow�osy elf skin�� g�ow�. Ostatni cie� nadziei znikn�� z jego twarzy.
- To by� tylko pomys�. Dobranoc, ksi��� - odezwa� si� wres